Magazyn nowości pod firmą Au bonheur des dames/Tom III/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wszystko dla pań |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1883 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Feliks Mierzejewski |
Tytuł orygin. | Au Bonheur des Dames |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Tegoż samego dnia, Bouthemont przybył pierwszy do pani Desforges na herbatę o czwartej godzinie. Zastał ją samą w salonie à la Louis XVI, w którym bronzy i brokatela błyszczały wesoło. Niecierpliwie wstając z krzesła zapytała:
— I cóż?
— A cóż, — odrzekł młodzieniec — kiedym mu powiedział, że się wybieram złożyć pani uszanowanie, najsolenniej obiecał przyjść także.
— Czy pan dałeś do zrozumienia, że oczekuję dziś barona?
— Nieomieszkałem i zdawało mi się, iż to go najwięcej zdecydowało.
Rozmowa o Mourecie szła dalej. Zeszłego roku, nagle zaczął się okazywać dla Bouthemonta tak przyjacielskim, że przypuścił go do swych rozrywek. Wprowadził go nawet do Henryety, ciesząc się, że ma stałego towarzysza, który rozwesela trochę stosunek, poczynający go nudzić. W ten sposób starszy subiekt od jedwabi stał się powiernikiem pryncypała i pięknej wdówki, spełniał ich polecenia, służył im za echo, czasami ich godził. Henryeta w napadach zazdrości bywała tak szczerą, że się sam temu dziwił; wówczas bowiem traciła całą ostrożność światowej kobiety, starającej się o zachowanie pozorów.
— Trzeba go było przyprowadzić z sobą, byłabym pewniejszą.
— Trudna rada, jam temu nic nie winien; — odrzekł dobrodusznie — od kilku tygodni ciągle mi się wymyka. Ale on mnie kocha, gdyby nie to, nie mógłbym tam wytrzymać.
Rzeczywiście, jego stanowisko w Magazynie było zachwiane od czasu ostatniego inwentarza. Napróżno się bronił dżdżystą porą, Mouret nie mógł mu darować zbytecznego zapasu materyj fantazyjnych; a ponieważ Hutin wyzyskiwał tę okoliczność i dołki pod nim kopał wobec starszych z tajoną zaciekłością, dobrze czuł chwiejący się grunt pod sobą. Mouret go potępił, znudzony zapewnie świadkiem, który przeszkadzał do zerwania stosunku, nie przynoszącego mu już żadnej przyjemności. Lecz według zwyczajnej taktyki, zasłaniał się Bourdonclem; on to oraz inni wspólnicy, dopominać się mieli jego wydalenia, na każdej sesyi; on jeden nibyto opierał się temu i bądź co bądź energicznie bronił przyjaciela.
— Trudno, trzeba czekać — powiedziała pani Desforges. — Wiesz pan, że ta dziewczyna ma przyjść o piątej; chcę ich widzieć razem, żeby zbadać nakoniec ich tajemnicę.
Zaczęła znowu mówić o tym obmyślanym planie i rozgorączkowana powtarzała, że na jej żądanie pani Aurelia przyśle Dyonizę, dla obejrzenia płaszczyka, który źle leży.
— Gdy już będę miała tę dziewczynę w swoim pokoju, łatwo wynajdę powód, żeby przywołać Moureta, a następnie przystąpię do dzieła.
Bouthemont, siedząc naprzeciw niej, patrzał pięknemi, śmiejącemi się oczami, którym starał się nadać wyraz poważny. Ten wesoły towarzysz z brodą czarną jak atrament, ten krzykliwy hulaka, któremu gorąca, gaskońska krew krasiła twarz, rozmyślał nad tem, że kobiety światowe na to są tylko dobre, aby im pokazać ładny towar, wówczas kiedy się odważają wypróżniać swe sakiewki. Z pewnością kochanki jego przyjaciół, dziewczęta sklepowe, nie dopuszczają się zupełniejszych zwierzeń.
— O cóż pani chodzi, kiedy daję słowo, że między nimi nic nie ma, odważył się nakoniec powiedzieć.
— Właśnie o to mi idzie... on ją kocha! — krzyknęła. Drwię sobie z prostych spotkań, ze związków jednodniowych.
Mówiła o Klarze z pogardą: doszła jej bowiem wiadomość, że Mouret po odmowach Dyonizy, znowu się zwrócił do tej wielkiej rudej dziewczyny z końską głową, zapewne z wyrachowania trzymał ją w oddziale dla rozgłosu, obsypując podarunkami. Zresztą od trzech miesięcy pędził życie całkiem oddane rozkoszy, siejąc pieniądze z rozrzutnością, o której głośno mówiono. Kupił dom dla jednej zakulisowej awanturnicy i był objadany jeszcze przez dwie czy trzy inne łotrzyce, które się prześcigały nawzajem w zbytkach i kosztownych zachciankach.
— A wszystko z winy tej istoty, — powtarzała Henryeta. Czuję, że się rujnuje na inne dla tego, że ona go odpycha... Zresztą, co mię obchodzą jego pieniądze!... Kochałabym go jeszcze więcej, gdyby był ubogim. Pan wiesz jak go kocham... pan, coś się stał jego przyjacielem.
Zatrzymała się, dławiona łzami, gotowa wybuchnąć płaczem; nagle wyciągnęła ku niemu obie ręce. Była to prawda — ubóstwiała Moureta za jego młodość i tryumfy; żaden mężczyzna jeszcze nie opanował tak całkowicie jej ciała i duszy. Teraz, kiedy go miała utracić, przerażała się myślą o swych czterdziestu latach i zapytywała siebie z przestrachem: czem zastąpi tę wielką miłość?
— O, ja się zemszczę; — szeptała — zemszczę się jeżeli będzie źle postępował ze mną!
Bouthemont wciąż ją trzymał za ręce. Była jeszcze piękną, ale jako kochanka miałaby straszne wymagania, a on nie lubił tego rodzaju. „Jednakże warto się nad tem zastanowić — myślał — możeby się opłaciły przykrości”.
— Dla czego pan czegoś sam nie rozpocznie? — spytała nagle, wyswabadzając ręce.
Milczał chwilę zdumiony; — potem odpowiedział:
— Trzebaby znacznych funduszów. Zeszłego roku długo nad tem rozmyślałem. Mam przekonanie, że w Paryżu możnaby jeszcze znaleźć klientelę dla jednego lub dwu wielkich magazynów; tylko trzebaby dobrze wybrać dzielnicę. Bon Marché stoi na lewym brzegu, Louvre znajduje się w centrze, Bonheur des Dames opanowało bogate zachodnie dzielnice; — pozostaje północ, gdzieby można rozpocząć konkurencyę z Placem Clichy. Znalazłem już był nawet wyborne miejsce po za Operą...
— I cóż?
Roześmiał się hałaśliwie.
— Wyobraź pani sobie, byłem tak głupi, żem się odezwał z tem do ojca i poprosiłem go naiwnie o wyszukanie akcyonaryuszów w Tuluzie...
Kończył opowiadać o gniewie starego poczciwca, wściekającego się na wielkie bazary paryzkie, w głębi swego prowincyonalnego sklepiku. Stary Bouthemont, którego trzydzieści tysięcy franków, zarabiane przez syna dławiły, powiedział, iż raczejby kapitały swoje oraz swych przyjaciół oddał na szpitale, niżby się przyłożył choćby centymem do powstania jednego z tych wielkich magazynów, które uważał, jako domy tolerowane w handlu.
— Zresztą, — zakończył młodzieniec — na to trzebaby milionów.
— A jeżeliby się znalazły? — zapytała wprost pani Desforges.
Spojrzał na nią, poważniejąc nagle. Miałożby to być tylko czczem słowem kobiety zazdrosnej? Lecz ona, nie pozostawiając mu czasu do pytań, dodała:
— Wiesz pan, że się tobą interesuję. Jeszcze o tem pomówimy.
W przedpokoju odezwał się dzwonek. Henryeta powstała z miejsca, a Bouthemont instynktowym ruchem, odsunął swe krzesło, jak gdyby się już mogli obawiać obcego oka.
Zaległo milczenie w tym wesołym salonie, gdzie się uśmiechały jasne obicia, a pomiędzy oknami liczne krzewy tworzyły jakby gaj zielony.
Stojąc z uchem skierowanym ku drzwiom, oczekiwała.
Lokaj zameldował:
— Pan Mouret i pan de Vallagnosc.
Henryeta nie mogła powstrzymać gniewnego gestu. Dlaczego przyszedł z przyjacielem? Pewnie go umyślnie odszukał, żeby uniknąć możebnego sam na sam. Jednakże z uśmiechem wyciągnęła rękę na powitanie przybyłych.
— Jacy z panów rzadcy goście! Ja to mówię do pana i do pana Vallagnosc.
Rozpaczając, że zaczyna tyć, nosiła obcisłe czarne jedwabne suknie, żeby ukryć wzmagającą się otyłość. Jednakże jej piękna główka z ciemnemi włosami, zachowała jeszcze wdzięk; Mouret mógł więc powiedzieć, obejmując ją poufałem spojrzeniem:
— Nie pytam panią o zdrowie, bo świeża jesteś jak róża.
— O, mam się doskonale; — odpowiedziała. Zresztą mogłabym nawet umrzeć, a pan byś o tem nie wiedział.
Ona mu się także przypatrywała: wydał jej się zdenerwowany i zmęczony; powieki miał ospałe i cerę ołowianą.
— Nie odpłacę się panu komplimentem, bo źle dziś wyglądasz.
— Praca... — odezwał się Vallagnosc.
Mouret zrobił gest nieokreślony, nic nie odpowiadając. Spostrzegłszy Bouthemont’a powitał go przyjaznem kiwnięciem głowy. W czasie wielkiej ich zażyłości, porywał go sam z oddziału i prowadził do Henryety, nie zważając na wielki ruch godzin popołudniowych; lecz zmieniły się czasy, rzekł więc półgłosem:
— Wymknąłeś się bardzo wcześnie. Spostrzegli się tam, żeś wyszedł i strasznie są zagniewani. Mówił to o Bourdoncle’u i innych wspólnikach, jak gdyby nie był ich panem.
— A! — szepnął Bouthemont z niepokojem.
— Tak, tak, mam z panem o czemś do pomówienia. Zaczekaj na mnie, wyjdziemy razem.
Henryeta usiadła i słuchała Vallagnosc’a, który zapowiadał, że prawdopodobnie odwiedzi ją pani de Boves; Moureta jednak nie spuszczała z oka. On zaś zapadł w milczenie, spoglądał na meble i zdawał się szukać czegoś na suficie. Potem, kiedy się żartem zaczęła uskarżać, że tylko mężczyzn miewa teraz na swej popołudniowej herbacie, zapomniał się do tego stopnia, iż powiedział:
— Liczyłem na to, że zastanę tu barona Hartmanna.
Henryeta zbladła; wprawdzie wiedziała, że przychodzi do niej jedynie dla spotkania się z baronem, lecz niepowinien jej był tego objawiać tak brutalnie. Właśnie w tej chwili wszedł lokaj i stanął za jej krzesłem. Kiedy się zapytała poruszeniem głowy, schylił się i powiedział po cichu:
— To o ten płaszczyk. Pani kazała mi siebie zawiadomić... Ta panna przyszła...
Henryeta podniosła głos, ażeby być słyszaną i ulżyła dręczącej ją zazdrości wymawiając te słowa pogardliwie i oschle:
— Niechaj czeka.
— Czy mam ją zaprowadzić do gabinetu pani?
— Nie, nie; niech pozostanie w przedpokoju.
Kiedy lokaj wyszedł, najspokojniej prowadziła dalej rozmowę z Vallagnosc’em. Mouret, który znów popadł w swe odrętwienie, słuchał z roztargnieniem nic nie rozumiejąc. Bouthemont zaciekawiony tą awanturą, zamyślił się. W tej chwili drzwi się otworzyły i weszły dwie damy.
— Wyobraź sobie — powiedziała pani Marty — wysiadałam z powozu, kiedym spostrzegła panią de Boves pod arkadami.
— Tak, rzeczywiście; — tłómaczyła się ta pani — dziś tak pięknie, a ponieważ doktór zaleca mi dużo chodzić...
Przywitawszy się ze wszystkimi, zapytała Henryety:
— Czy przyjmujesz nową pokojówkę?
— Nie, — odpowiedziała pani Desforges z zadziwieniem. Dla czego się pytasz?
— Widziałam w przedpokoju jakąś młodą dziewczynę.
— Prawda, — przerwała śmiejąc się Henryeta. Wszystkie te sklepowe wyglądają na pokojówki!... Tak, ta panna przyszła, żeby coś poprawić koło płaszczyka.
Mouret spojrzał na nią badawczo, mając już pewne podejrzenie. Ona zaś opowiadała, że kupiła ten płaszczyk w Magazynie Nowości, przeszłego tygodnia.
— Jakto — przerwała pani Marty — więc się nie ubierasz w Sauveur?
— Owszem, moja droga, tylko chciałam zrobić próbę. Zresztą byłam zadowoloną z pierwszego kupna; był to płaszczyk podróżny, lecz tym razem nie udało mi się. Napróżno bronicie waszych magazynów, nie można się w nich ubrać przyzwoicie. O, ja się wcale nie krępuję przy panu Mourecie. Nigdy nie potraficie ubrać dystyngowanej kobiety.
Mouret wcale się nie odzywał za swoim magazynem, ciągle tylko patrzył na nią, wmawiając w siebie i uspakajając się, że nigdyby nie śmiała tego uczynić; ale Bouthemont czuł się w obowiązku bronić sławy Magazynu.
— Gdyby wszystkie panie z wyższego świata ubierające się u nas tak mówiły — wtrącił wesoło — byłabyś pani zdziwioną naszą klientelą... Niech pani zamówi u nas okrycie na miarę, a pewno w niczem nie ustąpi robocie pani Sauveur i będzie o połowę tańsze. Ale właśnie dla tego że tańsze, wydaje się gorszem.
— Więc chybione to okrycie? — spytała pani de Boves. Znam trochę tę pannę... ale że ciemno w przedpokoju nie mogłam jej się przyjrzeć i przypomnieć sobie gdziem ją widziała... idźże moja droga, nie zważaj na nas.
Henryeta okazała gestem wzgardliwe lekceważenie.
— Później pójdę... nic pilnego.
Panie ciągnęły dalej rozmowę o okryciach z dużych magazynów. Potem pani de Boves opowiadała o swym mężu, który, jak mówiła, udał się na objazd inspekcyjny, dla zwiedzenia stacyi stadników w Saint-Lô; Henryeta zaś właśnie tylko co objaśniła, że choroba ciotki powołała nagle panią Guibal do Franche-Comtè. Nie rachowała też na przybycie pani Bourdelais, która przy końcu miesiąca, zamykała się zwykle ze szwaczką, dla przejrzenia bielizny swej dziatwy. Pani Marty zdawała się nurtowaną tajemnym niepokojem. Stanowisko jej męża w Lyceum Bonapartego było zachwiane, skutkiem prywatnych lekcyj, jakie dawał ten biedak w instytucyach frymarczących dyplomami na stopień bakałarza. Zbierał on pieniądze gorączkowo, gdzie tylko mógł, ażeby podołać szalonym i rujnującym wydatkom domowym. Ujrzawszy pewnego dnia, że płacze z obawy by go nie wydalono, żona powzięła myśl prosić Henryetę o protekcyę do jednego z dyrektorów ministeryum oświaty publicznej, którego znała osobiście. Henryeta uspokoiła ją jednem słowem. Pan Marty miał przyjść, żeby się dowiedzieć o swym losie i złożyć jej podziękowanie.
— Pan zdajesz się niezdrów, panie Mouret — zauważyła pani de Boves.
— Praca! — powtórzył Vallagnosc z swą flegmą ironiczną.
Mouret zerwał się nagle, widocznie z siebie nierad, że się tak zapomina. Usiadł pomiędzy damami i odzyskał cały swój wdzięk. Zajmowały go nowości zimowe, mówił więc, że przybędą znaczne transporta koronek. Pani de Boves pytała o ceny Point-d’Alençon.
— Być może że je nabędę — rzekła.
Obecnie jednak starała się zaoszczędzić dwa franki na powozie i wróciła do domu chora skutkiem tego, że się zatrzymała przed wystawą. Okryta płaszczykiem, kupionym jeszcze przed dwoma laty, kładła w myśli na swe królewskie ramiona, wszystkie drogie materye, jakie widziała; a gdy ocknąwszy się ze swego snu, ujrzała na sobie zniszczoną suknię, bez nadziei, że kiedykolwiek zadowolni swoją namiętność, tak jej było, jak gdyby z niej owe piękne stroje ze skórą zdzierano.
— Pan baron Hartmann — oznajmił lokaj.
Henryeta zauważyła, z jakiem uradowaniem Mouret ścisnął rękę nowo przybyłego. Baron powitał damy i spojrzał na młodzieńca z finezyą rozjaśniającą chwilami jego szeroką twarz alzacką.
— Znowu o gałgankach! — szepnął uśmiechając się. — Potem jako częsty i nieetykietalny gość, pozwolił sobie dodać: — Śliczna panienka jest w przedpokoju. Kto to taki?
— O! nikt — odpowiedziała wzgardliwie pani Desforges — to tylko panna z magazynu.
Drzwi pozostały uchylone; lokaj podawał herbatę; wychodził, znowu wchodził, ustawiał na stole serwis chiński, talerze z butersznitami i biszkoptami. W obszernym salonie jasne światło złagodzone przez zieleniejące się krzewy, błyszczało na bronzach i wesoło odbijało się na jedwabnem obiciu mebli. Za każdym razem co się drzwi otwierały, widać było ciemny kąt w przedpokoju, do którego tylko przez okno z pociemniałemi szybami, wpadało nieco światła, Tam wśród ciemności, znajdowała się postać również ciemna, nieruchoma i cierpliwa. Dyoniza stała; była wprawdzie ławeczka obita skórą, ale duma ją od niej odpychała. Czuła obelgę. Od pół godziny znajdowała się tam, nie poruszając się, nie mówiąc ani słowa. Te panie i baron, przyglądali jej się przechodząc; obecnie zaś dochodziły do niej głosy z salonu; cały ten miły przepych policzkował ją swoją obojętnością; ona zaś ciągle stała, nie ruszając się z miejsca. Nagle, przez uchylone drzwi poznała Moureta, który także odgadł nareszcie, że to ona tam się znajduje.
— Czy to jedna z pańskich sklepowych? — zapytał baron dobrodusznie.
Mouret ukrył wielkie pomieszanie, tylko mu glos zadrżał od wzruszenia, gdy rzekł:
— Zapewne, tylko niewiem która.
— To ta mała blondynka z konfekcyj — odpowiedziała pani Marty — zdaje mi się, że druga sklepowa.
Henryeta spojrzała nań w tej chwili.
— Tak... — odezwał się obojętnie.
Poczem zaczął opowiadać o zabawach, wyprawianych od wczoraj dla króla pruskiego w Paryżu. Ale baron złośliwie zwrócił mowę do panien z wielkich magazynów i udając, że się chce obeznać z tą kwestyą, zapytał zkąd pochodzą w ogóle i czy się tak źle prowadzą, jak ludzie mówią? Słowem, wszczęła się ztąd dyskusya.
— Czy doprawdy masz je pan za uczciwe?
Mouret bronił ich cnoty z takiem przekonaniem, że Vallagnosc począł się śmiać. Wtedy Bouthemont wdał się w rozmowę, aby przyjść w pomoc pryncypałowi. Mówił, że są pomiędzy niemi rozmaite — i ladaco i uczciwe dziewczęta; jednakże poziom ich moralności coraz bardziej się podnosi. Dawniej zgłaszały się tylko upadłe dziewczęta niefachowe i biedne; ale obecnie z ulicy Sèvres np. wychowują małe dziewczęta specyalnie dla Magazynu Nowości. W ogóle, gdy chcą, mogą się one uczciwie prowadzić, gdyż nie są zmuszone, jak robotnice z bruku paryzkiego, żywić się same i o mieszkaniu myśleć, u nas mają stół i nocleg, ich byt jest zabezpieczony, chociaż bardzo ciężki. Najgorszą stroną jest to, że ich pozycya jest niejasna, coś pośredniego pomiędzy sklepową i damą. Nieraz postawione pośród zbytku, częstokroć bez elementarnego nawet wykształcenia, przez ocieranie się, wyrabiają w sobie smak do rzeczy nieprzystępnych w ich położeniu; w ten sposób wytwarza się z nich jakaś klasa wyjątkowa, niedająca się określić. Ich nędza moralna i wady, ztąd właśnie pochodzą.
— Co do mnie — powiedziała pani de Boves — nie znam istot nieznośniejszych. Nierazby się je spoliczkowało.
Panie te zaczęły wylewać swą żółć na wyścigi. Mówiły, że w magazynach kobiety pożerają się nawzajem, wśród współubiegania się o pieniądze i piękność. Sklepowe gorzko zazdroszczą klientkom dobrze ubranym, których układ starają się naśladować; klientki zaś uboższe, licho ubrane, z niższego mieszczaństwa, jeszcze są zazdrośniejsze, a dziewczęta sklepowe chodzące w jedwabiach, robiąc sprawunek za dziesięć sous, wymagają od nich, aby pokorne były jak sługi.
— Nie ma o czem mówić — zakończyła Henryeta — wszystkie są do sprzedania, tak samo jak ich towary.
Mouret zdobył się na uśmiech, a baron patrzył nań, podziwiając wdzięk z jakim panuje nad sobą. Dlatego wrócił znowu do zabaw, wyprawianych na cześć króla pruskiego: będą one wspaniałe, cały handel paryzki na nich skorzysta.
Henryeta milczała, pogrążona w zadumie, walcząc między chęcią zapomnienia dłużej jeszcze, że czeka Dyoniza w przedpokoju z obawy, by Mouret nie odszedł, kiedy już wie o jej przybyciu. Odezwała się więc, wstając z krzesła:
— Panie pozwolą?
— Dla czegożby nie, moja droga — powiedziała pani Marty — zastąpię cię w obowiązkach gospodyni domu.
Wziąwszy imbryk, ponalewała zaraz filiżanki; Henryeta zaś, zwracając się do barona, rzekła:
— Pozostaniesz pan chwilkę?
— Tak, pani; mam o czem pomówić z panem Mouretem i dlatego udamy się do saloniku.
Odeszła, a jej czarna jedwabna suknia ocierając się o drzwi, wydała szelest podobny do chrzęstu jaszczurki, przemykającej się pomiędzy krzakami. Baron postarał się uprowadzić zaraz Moureta, pozostawiając panie w towarzystwie Bouthemonta i Vallagnosca, — poczem półgłosem mówili, stojąc pod oknem sąsiedniego salonu. Toczyła się zupełnie nowa sprawa. Mouret oddawna marzył o zajęciu swoim magazynem całej wysepki od ulicy Monsigny do ulic Neuve-Saint-Augustin i Dziesiątego Grudnia. Na tym ogromnym placu, był jeszcze przy tej ostatniej ulicy rozległy grunt pobrzeżny, nie należący doń, co mu zatruwało tryumf. Dla uzupełnienia swego zwycięztwa, zapragnął koniecznie wznieść tam, jako apoteozę monumentalną fasadę. Dopóki paradne wejście znajdowało się od Neuve-Saint-Augustin, w ciemnej uliczce starego Paryża, dzieło jego było niewykończone i pozbawione logiki. Chciał je pokazać przed nowym Paryżem, na jednej z tych nowych alei, gdzie przy blasku słońca przesuwał się zgiełk końca wieku; widział ją panującą, imponującą jako olbrzymi pałac handlu, — rzucającą więcej cienia na miasto, niż Louvre. Lecz dotąd wszystko się rozbijało o upór Kredytu Nieruchomego, który się trzymał pierwszego swego pomysłu, wzniesienia w tem miejscu hotelu dla konkurencyi z Grand-Hotelem. Plany były gotowe; oczekiwano tylko zupełnego oczyszczenia ulicy Dziesiątego Grudnia, dla rozpoczęcia robót. Nakoniec, uczyniwszy ostatni wysiłek, Mouret prawie zdołał przekonać barona.
— Mieliśmy wczoraj sesyę — powiedział — więc spodziewając się zastać tu pana, przyszedłem zawiadomić, że się ciągle jeszcze opierają.
Młodzieniec zrobił nerwowe poruszenie.
— Co za niedorzeczność! I cóż mówią?
— To samo, com ja panu mówił i co dziś jeszcze trochę myślę... Pańska fasada byłaby tylko ozdobą. Nowe zabudowania powiększą może zaledwie o jedną dziesiątą część powierzchnię, jaką teraz zajmują magazyny, a na tę reklamę za wielkie sumy trzebaby poświęcić.
Mouret nagle wybuchnął:
— Reklama! reklama!... W każdym razie, ta reklama jest z kamienia i przeżyje nas wszystkich. Nie zapomnij pan, że toby nasze interesa powiększyło o dziesięć procent. We dwa lata odzyskamy kapitał. Mniejsza o to, że nazywacie panowie ten grunt straconym, kiedy wam przyniesie ogromy dochód!... Zobaczycie jakie tłumy będą wtenczas, gdy nasza klientela przestanie się dusić od ulicy Neuve-Saint-Augustin i będzie mogła swobodnie napływać przez szeroką aleję, mieszczącą wygodnie sześć powozów rzędem.
— Bezwątpienia — odpowiedział baron uśmiechając się — ale jesteś poetą w swoim rodzaju; powtarzam raz jeszcze: ci panowie utrzymują, że byłoby niebezpiecznie rozwijać jeszcze bardziej pański interes. Chcą być przezorni za pana.
— Jakto! przezorni! Tego już nie rozumiem. Alboż nie przekonywam cyframi o wzrastającej ciągle sprzedaży? Pierwiastkowo z kapitałem pięciu kroć sto tysięcy franków, zyskiwałem dwa miliony, obracając tym kapitałem cztery razy. Potem wzrósł on do czterech milionów, obrócony dziesięć razy dał czterdzieści milionów w interesie. Nakoniec przekonałem się przy ostatnim obrachunku inwentarza, że obecnie jest w obrocie osiemdziesiąt milionów franków. Kapitał mało się powiększył, bo wynosi sześć milionów; tylko przeszedł przez nasze kantory w postaci towarów, więcej niż dwanaście razy.
Podniósł głos, bijąc palcami lewej ręki o prawą dłoń i przerzucając milionami, jak garścią orzechów. Baron mu przerwał:
— Wiem o tem... ale przecież pan nie możesz ciągle tak iść w górę?
— Dlaczego nie? — odrzekł Mouret naiwnie. — Nie ma powodu, żeby się ten stan rzeczy zmienił. Kapitałem można obrócić piętnaście razy, oddawna już to przepowiadam. Nawet w niektórych oddziałach przejdzie dwadzieścia pięć i trzydzieści razy. A potem... ha! potem, wymyślim jakiś figiel, żeby się obracał jeszcze prędzej.
— Skończy się więc na tem, że wypijesz pan pieniądze Paryża, jak się wypija szklankę wody?
— Bezwątpienia. Alboż Paryż nie należy do kobiet, a one czy nie są naszą własnością?
Baron położył mu obie ręce na ramionach, patrząc nań po ojcowsku.
— Przyznaję, iż tęgi z ciebie chłopiec, kocham cię za to... Niepodobna ci się opierać. Postaramy się dokładnie roztrząsnąć tę ideję i spodziewam się, że się dadzą przekonać. Dotychczas możemy tylko szczycić się panem. Dywidendy są tak wysokie, że giełda słupieje. Musisz pan mieć słuszność po swojej stronie. Lepiej włożyć pieniądze w twoją maszynę, niżeli je ryzykować na konkurencyę z Grand-Hotelem; to przedsięwzięcie bowiem jest hazardowne.
Wzburzenie Moureta uspokoiło się; podziękował baronowi, chociaż bez zwykłego uniesienia; ten zaś spostrzegł, że oczy zwraca ku drzwiom sąsiedniego pokoju, na nowo opanowany głuchym niepokojem, który skryć się starał.
Tymczasem Vallagnosc miarkując, że już skończyli mówić o interesach, przybliżył się i słuchał barona, który z galanteryą starego birbanta, szeptał:
— Wiesz pan co, zdaje mi się, że one się mszczą.
— Kto taki? — spytał Mouret z zakłopotaniem...
— Kobiety... Zaczyna im się przykrzyć, że należą do ciebie; teraz tyś się stał ich własnością, — ha! piękne za nadobne!
Zaczął żartować, bo głośne sprawy miłosne młodzieńca były mu dobrze znane. Dom kupiony dla awanturnicy zakulisowej, ogromne sumy przehulane z dziewczętami w oddzielnych gabinetach, bawiły go, usprawiedliwiając niejako dawne jego wybryki. Stare jego doświadczenie tryumfowało.
— Doprawdy, nie rozumiem — powtarzał Mouret.
— Dajże pan pokój — odezwał się znów baron — zawsze na tem się kończy, że one górę biorą; dla tego też myślałem: to nie może być, on się przechwala, nie jest tak mocny! Jak pan widzisz, nie omyliłem się. Wyzyskaj kobietę, wyczerpnij jak kopalnię węgla, ona potem wszystko z ciebie wyciągnie i opanuje cię w dodatku. Bądź ostrożny, bo ona daleko więcej wysączy z ciebie krwi i pieniędzy, niżeliś ty sam z niej wyssał.
Śmiał się coraz więcej, a Vallagnosc wtórował mu z cicha, nie mówiąc ani słowa.
— Trzebaż wszystkiego pokosztować — wyznał otwarcie Mouret, zmuszając się także do żartobliwości. — Pieniądz nic nie wart, jeżeli się go nie wydaje.
— Co do tego, zgadzam się — rzekł baron. — Baw się, mój kochany i bądź pewien, że odemnie morałów nie posłyszysz, jak również, że się ani chwili nie obawiam o ogromne kapitały, jakieśmy ci powierzyli. Trzeba spędzić apetyt, potem ma się za to swobodniejszą głowę; zresztą, nie jest to przykra rzecz zrujnować się, gdy się jest zdolnym odzyskać fortunę... Lecz jeżeli pieniądz jest niczem, za to są cierpienia...
Zatrzymał się, uśmiech jego przybrał odcień smutku, dawniejsze troski przebijały przez ironię jego sceptycyzmu. Śledził on za pojedynkiem Henryety z Mouretem, ciekawym jeszcze będąc walk roznamiętniających cudze serca. Czuł, że nastąpił kryzys i odgadywał dramat, świadomym będąc historyi tej Dyonizy, którą właśnie zauważył w przedpokoju.
— O! co się tyczy cierpień, to nie wchodzi w zakres mojej specyalności — powiedział Mouret z fanfaronadą — dosyć, że się za to płaci.
Baron wpatrywał się weń przez kilka sekund w milczeniu. Nie chcąc kłaść nacisku na dyskretną swą aluzyę, dodał powoli:
— Nie okazuj się gorszym, niż jesteś!... Pozostawisz coś więcej jak pieniądze. Tak, przypłacisz to własną osobą.
Tu zwrócił się do Vallagnosca z żartobliwem pytaniem:
— Prawda, panie de Vallagnosc, wszakże to się zdarza?
— Tak mówią, panie baronie — odpowiedział tenże.
W tej chwili uchyliły się drzwi; Mouret, który chciał właśnie odpowiedzieć, drgnął z lekka, wszyscy trzej obrócili się: była to pani Desforges, która ukazując tylko głowę przez drzwi, wesoło i prędko zawołała;
— Panie Mouret! panie Mouret!
Spostrzegłszy ich wszystkich, dodała:
— Panowie wybaczą, że porwę na chwilę pana Moureta. To bardzo słuszne żądanie, sprzedał mi szkaradny płaszczyk, należy więc, by udzielił przynajmniej swych światłych wskazówek. Ta dziewczyna jest tak głupia, że nie może sobie poradzić. Chodźże pan, czekam.
Wahał się, walczył z sobą, pragnął uniknąć przewidywanej sceny, ale musiał być posłusznym. Baron mówił z miną ojcowską i żartobliwą zarazem:
— Idźże, idź, mój kochany, pani cię potrzebuje.
Wtedy Mouret udał się za nią. Gdy się drzwi zamknęły, zdawało mu się, że słyszy drwiący śmiech Vallagnosca, przygłuszony przez obicia. Zresztą, czuł zupełne wyczerpanie odwagi. Od czasu jak Henryeta wyszła z salonu i wiedział, że Dyoniza w głębi pomieszkania jest w rękach tej zazdrośnicy, doznawał coraz większego niepokoju i rozdrażnienia nerwowego, tak dalece, że chwilami nadstawiał ucha, jakby drżąc na oddalony odgłos płaczu. Co ta kobieta mogła wymyśleć, żeby ją dręczyć? Z całą mocą miłości, która go samego dziwiła, zwracał się ku Dyonizie, jako jedyna jej podpora i pociecha. Nigdy jeszcze w ten sposób nie kochał, żeby cierpienie miało dlań tak silny urok. Słabostki przelotne, nawet Henryeta, tak wykwintna i ładna, której posiadanie pochlebiało jego dumie, było to tylko przyjemne przepędzenie czasu, niekiedy rachuba, w której szukał jedynie korzystnej rozkoszy. Wychodził od swych kochanek, kładł się spać w domu, szczęśliwy ze swej wolności kawalerskiej, bez żalu i troski. Teraz serce mu biło niespokojnie, życie było zakłócone, sen nie dostarczał mu chwili zapomnienia, na szerokiem i samotnem łożu. Dyoniza posiadała go bez ustanku. Nawet w tej chwili, ją jedynie miał na względzie i myślał idąc za tą drugą w obawie drażliwych scen, że lepiej iż tam będzie, aby ją bronić.
Najprzód przeszli przez sypialnię milczącą i pustą; potem pani Desforges, odemknąwszy drzwi, weszła do gabinetu, gdzie w ślad za nią udał się i Mouret. Był to dość obszerny pokój, obity czerwoną jedwabną materyą; pośrodku stała marmurowa gotowalnia i szafa o trzech szerokich lustrzanych skrzydłach. Okna wychodziły na podwórze; było już ciemno, zapalono więc dwa gazowe płomienie, których niklowe lichtarze, przytwierdzone były po obu stronach szafy.
— Może teraz pójdzie lepiej nam — powiedziała Henryeta.
Wszedłszy, ujrzał Mouret Dyonizę stojącą prosto pośród jarzącego światła. Była bardzo blada i skromnie ubrana w czarnej kaszmirowej żakietce i czarnym kapeluszu. Ów płaszczyk kupiony w Bonheur, trzymała na ręku. Na widok pryncypała, ręce jej z lekka drgnęły.
— Chcę, żeby pan Mouret wydał sąd — rzekła Henryeta — więc niech mi panna pomoże ubrać się.
Dyoniza musiała włożyć na nią płaszczyk. — Przy pierwszem przymierzaniu, pospinała go już szpilkami na ramionach, gdzie źle leżał. Henryeta przyglądała się sobie w lustrze od szafy.
— Czy można go nosić? Powiedz pan szczerze.
— Rzeczywiście, jest chybiony — powiedział Mouret, żeby zakończyć tę sprawę. — Ale to bardzo prosta rzecz; panna zdejmie miarę i zrobimy nowy.
— Woale nie; ja chcę mieć ten sam i potrzebują go natychmiast — żywo zawołała. — Tylko że mi ściska piersi, a z tyłu odstaje.
Potem dodała oschle:
— Patrzeniem nie zaradzisz panna złemu! staraj się coś wymyśleć, to do ciebie należy.
Dyoniza, nie otwierając ust, zaczęła znowu spinań. Trwało to długo, musiała bowiem przechodzić od jednego ramienia do drugiego; wypadło jej nawet schylić się, ażeby z przodu obciągnąć płaszczyk. Stojąc przed nią, pani Desforges pozwalała opinać płaszczyk na sobie, z ostrym wyrazem twarzy pani, którą sługa nie może zadowolnić. Uszczęśliwiona, że poniża dziewczynę, wydawała krótkie rozkazy, szpiegując na twarzy Moureta najmniejsze drgnienie nerwowe.
— Zapnij panna tutaj. Nie tam... tu, przy rękawie. Czy panna nie rozumiesz? Ależ nie tak... Patrzajże... kieszeń się oddyma. Ostrożnie, kłujesz mnie panna.
Dwa razy Mouret napróżno usiłował przerwać tę scenę. Serce biło mu jak młotem, na widok poniżenia przedmiotu jego miłości; kochał jeszcze więcej Dyonizę, z tkliwem rozrzewnieniem, widząc jej poważne milczenie, chociaż się jej ręce trzęsły trochę z powodu, że tak jest traktowaną wobec niego. Uległa konieczności swego fachu, z dumną rezygnacyą dzielnej dziewczyny.
Gdy pani Desforges zmiarkowała, że się nie zdradzą, wzięła się na inny sposób: zaczęła się uśmiechać do Moureta, dając poznać, że jest jej kochankiem. W tej chwili właśnie zabrakło szpilek.
— Poszukaj, mój przyjacielu, w pudełeczku z kości słoniowej, na toalecie. Doprawdy? puste... Bądźże tak dobry i zobacz na kominku, w pokoju; wiesz... w rogu lustra.
Kierowała nim, jako człowiekiem, który tam sypia i wie gdzie leżą szczotki i grzebienie, skoro przyniósł szpilki, biorąc je po jednej, zmusiła go, żeby stał przy niej, wpatrywała się weń i mówiła doń po cichu, jak gdyby Dyonizy tam nie było.
— Przecież nie jestem garbata. Daj pan rękę, dotknij mi ramion, dla przyjemności. Czym ja tak zbudowana?
Dyoniza zwolna podniosła oczy, bledsza jeszcze niż dotąd i w milczeniu zaczęła spinać płaszczyk. Mouret widział tylko jej grube blond włosy, skręcone na delikatnym karku; ale z dreszczu jaki wstrząsał niemi, domyślał się pomieszania i wstydu na jej twarzy. Teraz odepchnie go i każe zwrócić się do tej kobiety, która nie ukrywa swego z nim stosunku, nawet przed obcem okiem. Ogarniała go szalona chęć wybicia Henryety. Czem ją zmusić do milczenia? Jak tu powiedzieć Dyonizie, że ją ubóstwia, że w tej chwili ona jedna dlań istnieje, że poświęci dla niej wszystkie swe jedniodniowe miłostki. Najniżej upadła kobieta, nie zdobyłaby się na tak dwuznaczne poufałości, jak ta mieszczanka. Cofnął rękę, odsunął się i rzekł:
— Niepotrzebnie się pani upiera przy tym płaszczyku, kiedy ja sam widzę, że jest chybiony.
Nastąpiło milczenie. Jeden płomień gazowy syczał w atmosferze miękkiej i dusznej tego pokoju; słychać tylko było ten ognisty oddech. — Zwierciadła szafowe, odbijały duże smugi żywego światła na ponsowem jedwabnem obiciu, a na tle jego migotały cienie tych dwóch kobiet. Nie zatkany flakon z werwenną, wydawał słabą i nie określoną woń więdnącego bukietu.
— Więcej nic nie mogę zrobić — rzekła Dyoniza podnosząc się nareszcie.
Czuła, że ją siły opuszczają: dwa razy ukłuła się szpilką w rękę, jak gdyby oślepła, tak miała oczy zamglone. Czy on należy do spisku, czy ją tam sprowadził, żeby się zemścić za odmowę, żeby jej pokazać, że go inne kobiety kochają? Lodowaciała na tę myśl; nigdy jeszcze nie potrzebowała takiej odwagi, nawet w tych okropnych chwilach, kiedy brakowało chleba. Upokorzenie niczem jeszcze było w porównaniu z tem, że go widziała w objęciach innej, jak gdyby jej tam wcale nie było.
Henryeta przyglądała się sobie w lustrze i znowu zaczęła miotać obelgi.
— To chyba żarty, moja panno, teraz jeszcze gorzej leży. Patrz panna, jak mi uwydatnia piersi; wyglądam jak mamka.
Dyoniza doprowadzona do ostateczności, odważyła się na niegrzeczną uwagę:
— Pani jest trochę otyła. Nie możemy na to nic poradzić, żeby pani była szczuplejszą.
— Otyła, otyła... — powtarzała Henryeta, na którą teraz przyszła kolej zblednąć. — Stajesz się panna zuchwałą! Doprawdy, jest komu wydawać sądy...
Obie drżące, stojąc naprzeciw siebie, mierzyły się oczami. Odtąd nie było już damy i panny sklepowej, lecz tylko kobiety, zrównane z sobą przez współzawodnictwo. Jedna gwałtownie zerwała płaszczyk, aby go cisnąć na krzesło, druga zaś, na chybił trafił, rzuciła pozostałe w ręku szpilki na gotowalnię.
— Dziwi mię to, że pan Mouret pozwala na taką zuchwałość. Sądziłam, że pan więcej wymagasz od swoich podwładnych.
Dyoniza odzyskawszy już swój odważny spokój, powiedziała:
— Jeżeli pan Mouret nie wydala mnie, to dla tego, że mi nie ma nic do zarzucenia. Gotowam panią przeprosić, jeśli to uważa za potrzebne.
Mouret przysłuchiwał się, wzburzony tą kłótnią i sam nie wiedział, jakby ją zakończyć. Nienawidził tych sprzeczek między kobietami, których zjadliwość drażniła jego potrzebę wdzięku. Henryeta chciała wymódz na nim jakie słowa na gany dla Dyonizy; ponieważ zaś pozostawał ciągle milczący, sam nie wiedząc jeszcze jak się znaleźć, schłostała go ostatnią obelgą.
— Czy mam to znosić we własnym domu, żeby mi ubliżały kochanki pańskie... dziewczyna, którą pan wziąłeś z jakiego rynsztoka?
Dwie wielkie łzy spłynęły po twarzy Dyonizy. Wstrzymywała je oddawna; lecz ta ostatnia obelga wstrząsnęła całą jej istotą. Skoro ujrzał, że płacze z godnością milczącą i zrozpaczoną, nie poniżając się do gwałtownej odpowiedzi, Mouret przestał się wahać, serce go pociągnęło ku niej z niewysłowioną tkliwością. Wziąwszy ją za ręce, wyjąkał:
— Odejdź prędko, moje dziecko i zapomnij o tym domu na zawsze.
Henryeta osłupiała i dławiona gniewem, patrzyła na nich.
— Zaczekaj pani — powiedział, składając sam płaszczyk — zabierz to okrycie. Pani Desforges kupi sobie drugie gdzieindziej. I nie płacz już; wiesz przecie, jaki mam dla ciebie szacunek.
Odprowadził ją drzwi, które zamknął za nią. Nie przemówiła ani słowa; tylko różowy płomień okrasił jej policzki, a nowe łzy rozkoszne i słodkie zwilżyły jej oczy.
Henryeta dusząc się, wyciągnęła chustkę i zatykała nią usta. Rachuby jej obróciły się wniwecz; wpadła w zasadzkę przez nią samą zastawioną. Rozpaczała, że uniesiona zazdrością rzecz tę za daleko posunęła! Być porzuconą dla takiej istoty! Doznać jego wzgardy wobec niej! Duma jej cierpiała na tem więcej niżeli miłość.
— A więc to tę dziewczynę pan kochasz? — wyjąkała z przymusem, gdy pozostali sami.
Mouret nie zaraz odpowiedział; przechadzał się zwolna, jakby pochłonięty gwałtownem wzruszeniem. Nakoniec stanął i siląc się na jak najzimniejszy głos, bardzo grzecznie odrzekł tylko:
— Tak, pani.
Płomień gazowy wciąż syczał, w dusznem powietrzu gabinetu. Obecnie w blasku rzucanem przez zwierciadła nie było widać poruszających się cieni; pokój wydawał się pusty i przepełniony ciężkim smutkiem. Henryeta nagle osunęła się na krzesło, szarpiąc chustkę do nosa rozgorączkowanemi palcami i wśród łkań ciągle powtarzała:
— Mój Boże! jakżem nieszczęśliwa!
Patrzał na nią nieruchomy przez kilka sekund; poczem najspokojniej wyszedł; ona zaś, pozostawszy sama, płakała w milczeniu, pośród szpilek rozrzuconych na ziemi i na gotowalni.
Gdy Mouret wszedł do saloniku, zastał tylko Vallagnosca; baron powrócił do dam. Wzburzony, usiadł na kanapie w głębi pokoju, a przyjaciel widząc go bladym, przez litość stanął tak, by go zasłonić od ciekawych spojrzeń.
Z początku patrzyli na siebie nic nie mówiąc; nakoniec Vallagnosc, którego w głębi duszy, zakłopotanie Moureta ożywiało, spytał ironicznie:
— Cóż, bawisz się?
Zdawało się, iż Mouret nie odrazu go zrozumiał, przypomniawszy sobie jednak dawniejsze z nim rozmowy o czczych i niepotrzebnych udręczeniach życia, odpowiedział:
— Bezwątpienia; nigdym jeszcze nie żył w takiej pełni; nie żartuj z tego; godziny w których umieramy z cierpienia, są najkrótsze ze wszystkich.
Zniżonym głosem ciągnął dalej wesoło z wilgotnemi jeszcze od łez oczami.
— Ty wiesz o wszystkiem... prawda? We dwie szarpały mi serce przed chwilą. Ale to dobre, powiem ci nawet, że rany przez nie zadane, są prawie tak miłe, jak ich pieszczoty. Jestem złamany, sił już nie czuję, a jednak nie uwierzysz do jakiego stopnia drogie mi jest życie! O! ja muszę posiąść to dziewczę, które mnie odpycha.
Vallagnosc zapytał po prostu:
— A potem? cóż potem?
— Potem? Będę ją posiadał! Czy ci się zdaje żeś silny dla tego, że nie chcesz być głupim i cierpieć? Oszukujesz sam siebie, nic więcej! Postaraj się zapragnąć kobiety i posiądź ją nakoniec, a ta jedna chwila wynagrodzi wszystkie cierpienia.
Ale Vallagnosc dalej go przekonywał, przesadzając swój pesymizm: na cóż tak pracować, kiedy za pieniądze nie wszystko mieć można? On by z pewnością zamknął sklep, wyciągnąłby się jak długi i leżał, nie ruszając palcem, gdyby się przekonał, że za miliony nie można kupić kobiety, której pożądamy! Mouret, słuchając go poważniał, nagle zaczął znowu gwałtownie wygłaszać ufność w potęgę swojej woli:
— Pragnę jej i mieć ją będę, to rzecz prosta; a jeżeli mi się wymknie, zobaczysz jaką maszynę zbuduję, żeby się wyleczyć. Będzie wspaniała pomimo to... Ty nie pojmujesz tej mowy, bo inaczej wiedziałbyś, że działalność sama w sobie zawiera nagrodę. Działać, stwarzać, walczyć z przeciwnościami, zwyciężyć je, lub być przez nie zwyciężonym, oto w czem się zawiera radość i zdrowie ludzi!
— To tylko sposób obałamucania się, — szepnął Vallagnosc.
— A więc, wolę się obałamucać. Jeżeli mam umrzeć, to wolę z namiętności niż z nudów!
Obaj śmiać się zaczęli; przypomniało im to bowiem szkolne spory. Vallagnosc miękkim głosem zaczął się wtedy rozwodzić nad bezbarwnością wszelkich rzeczy. Popisywał się niejako swem martwem i czczem życiem. Będzie się jutro nudził w ministeryum, tako samo jak się nudził wczoraj; za trzy lata służby podwyższyli mu pensyę o sześćset franków, obecnie pobierał trzy tysiące sześćset franków, co mu nie starczy nawet na znośne cygara. Coraz bardziej go to nuży i jeżeli się nie zabił, to poprostu z lenistwa, nie chcąc sobie zadać tego trudu. Gdy Mouret wspomniał o małżeństwie jego z panną de Boves, odpowiedział, że chociaż ciotka w żaden sposób nie chce umrzeć, pobiorą się, przynajmniej tak mu się zdaje, rodzice się zgadzają, a co do niego, jest całkiem bez woli. Na co się zda, chcieć albo nie chcieć, kiedy się rzeczy nigdy tak nie kończą, jak sobie życzymy. Stawiał za przykład przyszłego teścia, który spodziewał się znaleźć w pani Guibal omdlewającą blondynkę, chwilowe zadowolenie kaprysu, tymczasem trzyma go ona pod batem i kieruje jak starym koniem, ciągnąc zeń sił ostatki. Wówczas, kiedy sądzą w domu, że hrabia odbywa rewizyę stajen stadników w Saint-Lô, ona go dogryza w małym domku, najętym w Wersalu.
— Jednakże on szczęśliwszy od ciebie — powiedział Mouret, podnosząc się.
— O! z pewnością. Być może, iż to tylko zabawne co złe, — odpowiedział Vallagnosc.
Mouret, ochłonąwszy już, chciał się wymknąć, lecz chodziło mu o to, żeby jego wyjście nie wyglądało na ucieczkę. Postanowił więc wypić filiżankę herbaty i żartując obaj weszli do salonu. Baron Hartmann spytał się, czy nakoniec płaszczyk dobrze leży, na co Mouret odpowiedział bez zmieszania, że co do niego, całkiem stracił tę nadzieję. Zewsząd dały się słyszeć okrzyki. Podczas gdy pani Marty śpieszyła podać mu herbatę, pani de Boves narzekała na magazyny, że wogóle wyrabiają za ciasne okrycia. Nakoniec udało mu się usiąść przy Bouthemont’cie, który się nie ruszył z miejsca. Zapomniano o nich, więc nie czekając aż się znajdą na ulicy, wręcz odpowiedział na niespokojne pytania Bouthemonta, jaki los go czeka: że ci panowie postanowili na sesyi podziękować mu za usługi. Pomiędzy frazesami wypijał łyżeczkę herbaty, zapewniając, że go to mocno strapiło, że powstała kłótnia, po której nie mógł ochłonąć, bo jak szalony wybiegł z sali. Ale cóż robić? Nie można przecież zrywać z tymi panami z powodu prostego nieporozumienia o personel. Bouthemont strasznie pobladł, ale zmuszony był podziękować.
— To jakiś osobliwy płaszczyk, — zakończyła pani Marty. Henryeta jeszcze z nim nie skończyła.
Rzeczywiście tak długa nieobecność zaczęła wszystkich wprowadzać w kłopot. Lecz w tejże chwili zjawiła się pani Desforges.
— Pani także straciłaś nadzieję? — zawołała pani de Boves.
— Jak to?
— Pan Mouret powiedział, że nie można dojść do ładu.
Henryeta okazała wielkie zdziwienie.
— Pan Mouret żartował, ten płaszczyk będzie leżał doskonale.
Wydawała się bardzo spokojną i była uśmiechniętą. Musiała obmyć oczy, gdyż były żywe i wcale nie czerwone. Podczas kiedy całe jej ciało drżało i krwawiło się jaszcze, miała siłę ukrywać tę mękę, pod maską światowej uprzejmości. Ze zwykłym swym uśmiechem podała butersznity Vallagnosc’owi. Jeden tylko baron, znający ją doskonale, zauważył lekki kurcz w ustach i w głębi oczu skryty ogień, którego ukryć nie mogła; odgadł on całą scenę.
— Różne są gusta; — powiedziała pani de Boves, biorąc podany butersznit. Znam panie, któreby kawałka wstążki nie kupiły nigdzie, tylko w Luwrze; inne wierzą tylko w Bon Marché. Musi to być kwestyą usposobienia.
— Bon Marché zakrawa na prowincyę, — wtrąciła pani Marty, a w Luwrze tak ciasno!
Damy wpadły znowu na tor rozmowy o wielkich magazynach. Mouret zmuszony był wypowiedzieć swoje zdanie, zbliżył się więc do nich i starał się być bezstronnym. Przyznawał, że Bon Marché jest doskonałym domem handlowym, budzącym zaufanie, Luwr zaś ma daleko świetniejszą klientelę.
— Słowem, wolisz pan Bonheur des Dames — powiedział śmiejąc się baron.
— Tak, — odrzekł Mouret spokojnie. U nas kocha się klientki.
Wszystkie panie przyznały mu słuszność. Rzeczywiście, w Bonheur pieszczono, uwielbiano i schlebiano im do tego stopnia, że to wabiło na wet najuczciwsze. Ogromne powodzenie Magazynu wypływało z tego umiejętnego wabienia kobiet.
— Ale, ale, — spytała Henryeta, chcąc okazać zupełną swobodę umysłu — a moja protegowana, cóżeś z nią zrobił panie Mouret? Wiesz... panna de Fontenailles.
Zwracając się do pani Marty, dodała:
— Markiza, moja droga; biedna dziewczyna, pogrążona w nędzy.
— Zarabia teraz trzy franki dziennie, zszywając kajeta z próbkami i jak mi się zdaje, wydam ją za jednego z chłopców sklepowych; — odpowiedział Mouret.
— Ależ to okropne! — wykrzyknęła pani de Boves.
Spojrzawszy na nią, dodał głosem spokojnym:
— Dla czego, proszę pani? Czy nie lepiej, żeby poszła za uczciwego chłopca i dobrego robotnika, aniżeliby ją próżniacy porywali z ulicy.
Vallagnosc wdał się w rozmowę, żartując:
— Nie przypieraj go pani do ściany, bo gotów utrzymywać, że wszystkie dawne rody francuzkie, powinny się rzucić do sprzedawania perkalików.
— Dla wielu z nich byłoby to najzacniejszym punktem wyjścia.
Rozmowa ta skończyła się na śmiechu, gdyż paradoks Moureta wydał się zbyt rażącym. On zaś dalej rozwodził się nad tem, co nazywał arystokracyą pracy. Lekki rumieniec okrasił twarz pani de Boves, którą niedostatek pracowicie ukrywany, doprowadzał do rozpaczy. Pani Marty zaś przeciwnie, potwierdzała to, opanowana wyrzutami sumienia na myśl o swoim biednym mężu. Właśnie w tej chwili lokaj wprowadził profesora, który przyszedł po żonę i wydawał się w swym obcisłym surduciku jeszcze bardziej suchy i zwiędły, wskutek ciężkiej pracy. Złożywszy podziękowanie pani Desforges za to, że przemówiła za nim u ministra, zwrócił na Moureta bojaźliwy wzrok człowieka, który spotyka zło, grożące mu śmiercią. Zmięszał się, gdy tenże zwrócił się doń, mówiąc:
— Prawda panie, że praca doprowadza do wszystkiego?
— Praca i oszczędność; — odpowiedział pan Marty z lekkiem drżeniem całego ciała. Dodaj pan: i oszczędność.
Bouthemont pozostawał nieruchomym na swem krześle. Słowa Moureta dźwięczały mu jeszcze w uszach. Nakoniec podniósł się i powiedział z cicha do Henryety.
— Wie pani, że jak najgrzeczniej zapowiedział mi dymisyę; zje dyabła, jeżeli tego nie pożałuje. Wymyśliłem sobie szyld; Aux quatre Saisons i usadowię się w pobliżu Opery.
Patrzyła nań złowróżbnym wyrazem oka.
— Rachuj na mnie, trzymam z panem... Zaczekaj.
Poczem przywołała barona do framugi okna i bez żadnego wstępu, poleciła mu Bouthemonta jako zucha, który także zgorączkuje Paryż, gdy się urządzi na własną rękę. Kiedy wspomniała o wynalezieniu współki, dla swego protegowane go, baron, chociaż się niczemu już nie dziwił, nie mógł ukryć przestrachu. Polecała mu już czwartego młodzieńca, więc się wydawał sobie śmiesznym. Nie odmówił jednakże; myśl o wynalezieniu konkurencyi dla Magazynu Nowości dosyć mu się podobała, umyślił bowiem w interesie bankowym wytwarzać konkurencyę, dla zniechęcenia do niej innych. Prócz tego, bawiła go ta sprawa, obiecał więc zastanowić się nad nią.
— Musimy o tem pomówić wieczorem; — szepnęła Henryeta do ucha Bouthemontowi. Przyjdź pan koło dziewiątej; baron z nami trzyma.
W tej chwili w obszernym tym pokoju rozlegały się głosy. Mouret ciągle stojąc pomiędzy damami, odnalazł cały swój wdzięk; bronił się wesoło od zarzutów, że je rujnuje na gałkanki, podejmował się nawet dowieść czarno na białem, że mu zawdzięczają trzydzieści od sta oszczędności, na każdym sprawunku. Baron spoglądał na niego, znowu pociągnięty bratnią sympatyą starego hulaki. A więc pojedynek skończony — Henryeta została pokonaną i z pewnością nie ona pomści inne. Zdawało mu się, że widzi w przedpokoju profil młodej dziewczyny. Chociaż stała tam tak cierpliwie, ona jedna była groźną, właśnie z powodu swej słodyczy.
Dnia dwudziestego piątego sierpnia zaczęły się roboty około nowej fasady Bonheur des Dames. Baron Hartmann, dotrzymując obietnicy, załatwił tę sprawę na ostatniem ogólnem posiedzeniu Kredytu Nieruchomego. Mouret był nareszcie blizkim ziszczenia swych marzeń; ta fasada mająca się wznieść od ulicy Dziesiątego Grudnia, stanowiła niejako rozkwit jego fortuny; dla tego chciał świetnie obchodzić położenie węgielnego kamienia. Urządził uroczystość, rozdawał nagrody subiektom i pannom, a wieczorem częstował ich zwierzyną i szampanem. Wszyscy zauważyli jego dobry humor i zwycięzki ruch, jakim wmurował kamień, jednem uderzeniem kielni. Od kilku tygodni był jakiś niespokojny, podlegał rozdrażnieniu nerwów, które nie zawsze mógł utaić. Tryumf ten przynosił mu ulgę i rozrywkę w cierpieniu. Przez całe popołudnie zdawało się, że odzyskał wesołość towarzyszącą zwykle zdrowiu; ale od chwili kiedy poszedł wypić kieliszek szampana z podwładnymi, zdawał się znów zgorączkowanym, przymuszał się do uśmiechu i na twarzy odbijało się tajone a nurtujące cierpienie, które go znowu opanowało.
Nazajutrz w oddziale konfekcyj, Klarę wzięła ochota zrobić przykrość Dyonizie. Zauważywszy lękliwą miłość Colombana, zamyśliła obrócić w śmieszność rodzinę Baudu; rzekła więc do Małgorzaty, temperującej ołówek, w oczekiwaniu klientek:
— Bierze mnie litość nad wielbicielem moim... nad tym z przeciwka... siedzi w tym ponurym sklepie, gdzie nikt nie wchodzi.
— Nie jest on bardzo nieszczęśliwy, bo się ma żenić z córką swego pryncypała, — odparła Małgorzata.
— Doprawdy! Kiedy tak, chciałabym go odebrać! Słowo daję, zrobię sobie tę zabawkę! — zawołała.
Klara uradowana oburzeniem Dyonizy, ciągle mówiła w podobny sposób; ta zaś wszystko jej wybaczała, ale myśl, że swem okrucieństwem zabije Genowefę, przerażała ją. W tej chwili zjawiła się klientka; a ponieważ w nieobecności pani Aurelii, która zeszła do suteren, Dyoniza objęła zarząd, rzekła więc do Klary:
— Zajmij się panna lepiej tą damą, zamiast rozmawiać.
— Ja wcale nie rozmawiam.
— Proszę milczeć i natychmiast usłużyć tej pani!
Klara czując się poskromioną, uległa. Chociaż Dyoniza objawiała swą wolę nie podnosząc głosu, wszystkie panny jej słuchały. Dzięki swej słodyczy, zapewniła sobie bezwarunkową władzę. Przez niejaką chwilę przechadzała się w milczeniu pomiędzy pannami, z których żadna nie śmiała już żartować. Małgorzata wzięła się znów do temperowania ołówka, kruszącego się ciągle. Ona jedna pochwalała, że się Dyoniza opiera Mouretowi; kręciła głową, nieprzyznawała się do dziecka, któremu dała życie przypadkiem, ale głosiła, ze gdyby dziewczęta mogły odgadnąć przykre następstwa lekkomyślności, wolałyby się dobrze prowadzić.
— Gniewasz się? — odezwał się ktoś po za Dyonizą.
Była to Paulina, przechodząca przez oddział. Widziała ona tę scenę i mówiła z cicha, uśmiechając się:
— Trudno tego uniknąć, — odparła Dyoniza zniżając także głos. Nie mogę sobie dać rady z moją dziatwą.
Bieliźniarka wzruszyła ramionami:
— Co znowu! jak zechcesz, będziesz królową nas wszystkich!
Opór przyjaciółki nie przestawał jej dziwić. Wyszła ona w końcu sierpnia za Baugé’go, co wesoło nazywała kapitalnem głupstwem. Straszny Bourdonole, lekceważył ją odtąd i miał za straconą kobietę dla handlu. Lękała się, żeby ich nie wyrzucono za drzwi, by się tam kochali do woli: ci panowie z dyrekcyi uważali bowiem miłość za rzecz ohydną i zabójczą dla sprzedaży. Obawa jej dochodziła do tego stopnia, że spotkawszy Baugé’go w galeryach, udawała że go nie poznaje. Właśnie tylko co doznała wstrząśnienia, gdyż ojciec Jouve o mało co jej nie schwytał na uczynku, gdy rozmawiała z mężem za stosem ścierek.
— Widzisz, przyszedł aż tu za mną, — dodała, żywo opowiedziawszy Dyonizie tę przygodę. Patrz, jak nas wietrzy swym dużym nosem!
Istotnie, Jouve wychodził z sali koronek, przybrany według przepisu w biały krawat i czyhający na jakie przestępstwo; ale ujrzawszy Dyonizę przeszedł spokojnie, nawet z uprzejmym uśmiechem na twarzy.
— Ocalałam! — szepnęła Paulina. Tobie zawdzięczam, moja droga, że mię nie zaczepił. Słuchaj, gdyby mi co groziło, czy przemówiłabyś za mną? Tak, tak — nie udawaj zadziwienia, wszyscy wiedzą, że mogłabyś, jednem słówkiem, zburzyć dom cały.
Wróciła potem czemprędzej do swego oddziału, a Dyoniza pozostała z twarzą zarumienioną, gdyż zmieszały ją te aluzye przyjaciółki. Czuła zresztą, że tak jest rzeczywiście; z pochlebstw jakiemi ją otaczano, miarkowała swoją potęgę. Pani Aurelia, zastawszy swój oddział w należytym porządku i panny oddane pracy, uśmiechnęła się przyjaźnie do Dyonizy. Bez względu nawet na Moureta, wzmagała się jej przyjaźń, gdyż lada dzień mogła wziąść Dyonizę chętka zostać starszą. Zaczynało się jej panowanie.
Jeden tylko Bourdoncle nie dał się zjednać. Z początku powodem skrytej wojny była antypatya dla jej natury; nienawidził ją za słodycz i cichy wdzięk. Prócz tego lękał się jej wpływu, któryby się okazał zgubny dla całego domu, gdyby się jej Mouret dał owładnąć. Miał on to przekonanie, że pryncypał zmarnuje swe komercyjne zdolności skutkiem owego niezdarnego uczucia... Co się zyskało przez kobiety, straci się przez tę jedną dziewczynę. Jego żadna nie rozpłomieniała; traktował je ze wzgardą człowieka bez namiętności, którego zawodem jest żyć z nich i który stracił ostatnie złudzenia, widząc ich słabość wobec zastawianych sideł w Magazynie.
Zamiast się upajać atmosferą siedmdziesięciu tysięcy klientek, sprawiała mu ona nieznośną migrenę: wróciwszy do domu, natychmiast zaczynał bić swe kochanki. Co go najwięcej przerażało w tej dziewczynie, która powoli stawała się tak groźną, to że podejrzewał jej bezinteresowność i szczerość odmowy. Według niego, odgrywała komedyę i to bardzo zręcznie: bo gdyby uległa Mouretowi, pewnoby zapomniał o niej nazajutrz; tymczasem opierając się, podżega żądzę i doprowadza go do szału, a to tak dalece, że zdolny jest popełnić największą niedorzeczność. Najchytrzejsza, najbardziej zepsuta kobieta, niepostąpiłaby inaczej, jak to niewinne dziewczę. Dlatego to, ile razy Bourdoncle zobaczył jej oczy jasne, przejrzyste i czyste, jej twarz z tak słodkim wyrazem, cały układ pełen prostoty, ogarniała go trwoga, jak gdyby widział przed sobą jakiegoś przebranego ludożercę, niezrozumiałą zagadkową kobietę, śmierć w postaci dziewicy. Jakimby sposobem unicestwić taktykę tego obłudnego niewiniątka? o to mu tylko chodziło, żeby podpatrzeć jej wybiegi w nadziei, że je wydobędzie na jaw. Nie wątpił, że ją schwyta kiedy na uczynku, że ją zastanie z którym z kochanków i znowu będzie wypędzoną, a magazyn zacznie na nowo funkcyonować jak maszyna dobrze uregulowana.
— Czuwaj, panie Jouve — powtarzał Bourdoncle inspektorowi. — Ja pana za to wynagrodzę.
Ale Jouve nie bardzo był skwapliwy, bo znając kobiety, wahał się, czy nie będzie lepiej stanąć po stronie tej dzieweczki, która w niedalekiej przyszłości, może być wszechwładną panią. Nie śmiał się już jej dotknąć, ale upatrywał w niej niewypowiedziany wdzięk. Jego pułkownik zabił się niegdyś dla takiej delikatnej i skromnej dziewczynki — z twarzą nieznaczącą, której jedno spojrzenie podbijało serca.
— Czuwam, czuwam — odpowiadał. — Ale słowo honoru, żem nic nie odkrył.
Jednakże obiegały różne wieści i szkaradne plotki, pomimo pochlebstw i poszanowania, jakich Dyoniza stała się przedmiotem w całym magazynie. Mówiono, że Hutin był kiedyś jej kochankiem; nikt nie śmiał zaręczać, że ten stosunek trwa jeszcze, ale posądzano ich, że się dotąd widują niekiedy; Deloche miał z nią romansować: utrzymywano, że raz wraz schodzą się w ciemnych kątach i godzinami z sobą rozmawiają. Prawdziwy skandal!
— Więc nie ma nic ze starszym od jedwabi i z tym młodzikiem od koronek?
— Nie panie, dotąd nie — zapewniał inspektor.
Bourdoncle liczył najwięcej na to, że zejdzie Dyonizę z Delochem, gdyż pewnego ranka, sam ich widział śmiejących się w antresoli. Tymczasem traktował ją jak równą sobie potęgę, bo już przestał nią pogardzać, czując, że dosyć jest silną, aby jego nawet obalić, pomimo dziesięcioletniej służby, gdyby przegrał sprawę.
— Polecam panu tego młodzieńca od koronek — powtarzał przy każdej sposobności — oni są ciągle razem. Jeżeli ich pan spostrzeżesz, to wezwij mnie; podejmuję się reszty.
Mouret żył jednakże wśród ciągłych udręczeń. Czy podobna, aby to dziecko męczyło go do tego stopnia! Ciągle ją sobie przypominał, jak przyszła pierwszy raz do Bonheur w grubych trzewikach, w lichej czarnej sukience, z dziką swą miną. Jąkała się mówiąc, co wszystkich pobudzało do śmiechu. Jemu samemu nawet wydawała się brzydką z początku. Brzydka! a teraz na jedno jej spojrzenie gotów paść na kolana, widział ją w aureoli. Potem zajmowała ostatnie miejsce, odpychaną była i wyśmiewaną; on sam ją traktował jakby osobliwe zwierzątko. Przez ciąg kilku miesięcy, pilnie się przyglądał, jak się rozwija dziewczyna. Badania te bawiły go: nie podejrzewał, że serce bierze w nich wielki udział. Ona zaś powoli rosła, stając się niebezpieczną. Może ją kochał od pierwszej chwili, już wówczas kiedy mu się zdawało, że tylko litość dla niej czuje. Ale świadomy był swego uczucia dopiero od owej wieczornej przechadzki pod kasztanami w Tuileryach. Odtąd zaczął żyć: dźwięczały mu jeszcze w uszach śmiechy gromadki dziewczątek i daleki szmer wodotrysku, podczas gdy ona w ciemnym cieniu drzew, szła obok niego milcząca. Potem nie zdawał sprawy sobie z niczego, gorączka powiększała się w nim z każdą chwilą; oddał się jej całą mocą krwi, całą swą istotą. Takiemu dziecku, czy to podobna? Gdy przechodziła teraz koło niego, lekki powiew jej sukni wydawał mu się tak silnym, że się chwiał na nogach.
Długi czas walczył z sobą i obecnie nawet oburzał się, chciał się otrząsnąć z tego niedorzecznego opętania. Cóż w niej było takiego, coby go tak dalece przywiązywało? Czyż jej nie widział bez obuwia? Nie przyjąłże jej prawie z litości? Gdyby przynajmniej chodziło o jedną z tych wspaniałych istot, co poruszają tłumy; ale o taką dziewczyninę, takie niepozorne stworzenie! Twarz jej ma wyraz barani, nic nie mówiący. Pewno nie ma nawet żywej inteligencyi, bo niefortunny był jej debiut jako sklepowej. Po każdem takiem gniewnem uniesieniu uległ znowu namiętności i przestraszony był niejako, że śmiał znieważać swoje bóstwo, które ma wszystko, co jest najlepszego w kobiecie: odwagę, wesołość i skromność; z jej słodyczy wydziela się tak subtelny wdzięk, jak zapach kwiatu. Można ją było nie widzieć, ominąć ją nawet jak pierwszą lepszą, lecz wkrótce wdzięk jej oddziaływał powoli, ale silnie, niewidzialnie; jednym uśmiechem przykuwała do siebie na zawsze. Wówczas wszystko się uśmiechało na jej białej twarzyczce: modre oczy, policzki i podbródek pełen dołeczków; ciężkie zaś włosy zdawały się także jaśnieć pięknością królewską i podbijającą. Czuł, że jest zwyciężony i że ona jest równie inteligentną jak piękną; a inteligencya jej wypływa z najlepszej cząstki jej istoty. Podczas kiedy inne jego sklepowe miały tylko powierzchowną edukacyę, skutkiem ocierania się o ludzi, polor połyskujący zwykle na dziewczętach upadłych, ona wolna od sztucznej wytworności, zachowała naturalny swój wdzięk i powab. — Najnowsze ideje handlowe zradzały się z praktyki pod tem wązkiem czołem, którego czyste linie zapowiadały wolę i zamiłowanie porządku. Złożywszy kornie ręce, byłby ją błagał o przebaczenie za to, że bluźnił w chwilach buntu przeciwko swemu uczuciu.
Ale bo też dlaczego tak mu uporczywie odmawia? Zaklinał ją ze dwadzieścia razy, coraz hojniej chciał obdarzyć, obiecywał pieniądze, dużo pieniędzy. Potem powiedział sobie, że musi być ambitną, zapowiedział więc, że zostanie starszą sklepową, jak tylko zawakuje oddział. Ona jednak ciągle odmawiała! Była to dlań rzecz niezrozumiała, walka podżegająca jego żądze do szalu. Zdawało mu się, że takie zdarzenie jest niemożliwe, że się to dziecię musi nakoniec poddać, bo na cnotę kobiety zapatrywał się jako na rzecz względną. Nie widział już przed sobą innego celu; wszystko nikło wobec tego pragnienia, żeby ją miał nareszcie u siebie, siedzącą na jego kolanach i żeby ją całował w same usta. Na myśl o tem, krew mu w żyłach kipiała, trząsł się cały, wzburzony swoją niemocą.
Odtąd spędzał dni pod wpływem tego bolesnego rojenia. Gdy się budził, już miał przed sobą obraz Dyonizy; śnił o niej w nocy; zasiadała z nim przed ogromnem biurem w gabinecie, gdy podpisywał traty i przekazy; czuł ją ciągle przy sobie, spokojnie powtarzającą „nie”. O dziesiątej udawał się na sesyę, prawdziwą radę ministrów, gdzie prezydował wobec dwunastu wspólników.
Roztrząsano tam kwestye tyczące się porządku wewnętrznego, rozpatrywano zakupy, obmyślano wystawy; a ona zawsze tam była; słyszał jej słodki głos pośród cyfr, widział jasny uśmiech w najbardziej zawiłych pozycyach finansowych. Po sesyi towarzyszyła mu wszędzie; odbywała codzienny przegląd kantorów; po południu wracała do gabinetu dyrekcyjnego, pozostawała przy jego fotelu od drugiej do czwartej, kiedy przyjmował tłumy fabrykantów z całej Francyi, znaczniejszych przemysłowców, bankierów i wynalazców. Był to ciągły przepływ bogactwa i inteligencyi, szalony ruch milionów, szybkie rozmowy, w których załatwiano największe sprawy rynku paryzkiego. Jeżeli na chwilę zapomniał o niej, wyrokując o upadku lub pomyślności jakiej gałęzi przemysłu, odnajdował ją zaraz, stojącą obok niego i rwał się ku niej całem sercem. Głos mu zamierał, zapytywał siebie, co mu po tej fortunie, kiedy ona go niechce. Nakoniec o piątej, gdy musiał podpisywać listy, rozpoczynała się na nowo mechaniczna praca; ona się zjawiała jeszcze silniejsza, porywała go całkiem, by sama nim tylko władać w samotnych gorączkowych godzinach nocnych. Nazajutrz znowu powtarzało się to samo; następował dzień ruchliwy, zapełniony olbrzymią pracą i zamącany obrazem wątłego dziecka.
Najbardziej czuł swoją niedolę podczas codziennego przeglądu magazynów. Wznieść tak olbrzymią maszynę, królować nad tylu ludźmi i umierać z boleści dla tego, że takie dziewczątko nas niechce! Pogardzał sobą, gorączka go ogarniała, wstydził się że cierpi. W niektóre dni porywał go wstręt do własnej potęgi; doznawał mdłości przechodząc wzdłuż galeryj. Niekiedy znów pragnął rozszerzyć swoje państwo, uczynić je tak wielkiem, że możeby mu się oddała z przestrachu.
Najprzód zatrzymywał się w suterenach przed ślizgawką. Znajdowała się ona zawsze od ulicy Neuve-Saint-Augustin; lecz wypadło ją rozszerzyć; obecnie wyglądała jak łożysko rzeki, po którem fala towarów spływała z hukiem wzburzonych wód. Przybywały one z całego świata; były to szeregi wózków ręcznych ciągnących ze wszystkich dworców kolejowych, nieustające wyładowanie, wodospad skrzyń i pak, ześlizgujących się pod ziemię, pochłanianych przez nienasycone nigdy magazyny. Mouret patrzał na ten potok spływający do niego; myślał o tem, że jest jednym z panów fortuny publicznej, że trzyma w swych rękach losy fabrykacyi francuzkiej, a nie może kupić całusa jednej ze swych sklepowych.
Potem przechodził do służby odbiorczej, która obecnie mieściła się w części interesu, wzdłuż ulicy Monsigny. Stało tam dwadzieścia stołów wśród bladego światła, przenikającego przez małe okienka. Cała rzesza oficyalistów potrącała się tam, wypróżniając skrzynie, sprawdzając towary, kreśląc na nich cyfry. Po nad wszystkiemi głosami panował nieustanny skrzyp poblizkiej ślizgawki. Naczelnicy oddziału zatrzymywali go; musiał rozwiązywać kwestye i wydawać rozporządzenia. Głębie tej piwnicy napełniały się delikatnym połyskiem atłasów, białością płócien, olbrzymiemi zapasami: futra mieszały się z koronkami, a artykuły paryzkie z wyrobami wschodniemi. Przechodził powoli pomiędzy temi bogactwami rzuconemi bez ładu i piętrzącemi się w stanie pierwotnym. Na górze miały one zająć miejsca na wystawach, wzniecić ruch pieniężny w kantorach, tak prędko porywane jak dostarczane, w szalonym pędzie sprzedaży, przebiegającym dom cały, on zaś myślał o tem, że chciał obdarzyć tę dziewczynę jedwabiami i aksamitem, wszystkiem coby tylko wziąść zapragnęła z tych ogromnych stosów; ale odmówiła lekkiem poruszeniem jasnej swej głowy.
Następnie udawał się na drugi koniec suteren, żeby rzucić okiem na służbę wysyłek na miasto. Ciągnęły się tam korytarze bez końca, oświetlone gazem; na prawo i na lewo, mieściły się zapasy po za drewnianą kratą, stanowiąc jakby podziemny sklep: wstążek, bielizny, rękawiczek i norymberszczyzny, spoczywających w cieniu. Dalej znajdował się jeden z trzech kaloryferów; jeszcze dalej posterunek straży ogniowej, pilnujący głównego zbiornika gazu, zamkniętego w żelaznej klatce. W sali wysyłek stały stoły zawalone od rana paczkami i pudłami, które się spuszczały nieustannie w koszach. Campion, naczelnik służby, objaśnił go, co się tam robi obecnie, a dwudziestu jego podwładnych układało paczki na półkach, z których każda miała nazwę jakiej dzielnicy Paryża. Chłopcy zabierając je ztamtąd, windowali na górę, by układać potem na wozach, stojących szeregiem wzdłuż chodnika. Słychać było ciągle wołanie, nazwy ulic i różne informacye; panował tam taki zgiełk i ruch jak na pokebocie przed podniesieniem kotwicy. Stał chwilę nieruchomy, patrzał na to wypróżnianie towarów i na wydawanie tych, któremi magazyn tylko co się napełnił w przeciwnym końcu podziemia. — Ogromny pęd tu się kończył i wychodził na ulicę, po złożeniu złota w głębi kas. Oczy mu zachodziły mgłą; ten kolosalny odpływ stracił dlań wartość: zajmowała go tylko myśl o podróży do dalekich krajów, o porzuceniu wszystkiego, jeżeli się ona ciągle upierać będzie przy swojem „nie”.
Potem szedł na górę, robiąc dalej przegląd; mówił i gniewał się coraz więcej, nie mogąc się niczem rozerwać. Na drugim piętrze zwiedzał służbę ekspedycyi, szukał powodów do kłótni i zżymał się na widok wzorowego ładu, jaki sam zaprowadził w swej maszynie. Wydział ten przybierał coraz większe znaczenie: obecnie potrzebował dwóchset ludzi, z których jedni otwierali, czytali, gatunkowali listy przybyłe z prowincyi i z zagranicy, drudzy zaś układali na półkach towary żądane przez korespondentów. Liczba listów tak wzrosła, że zamiast liczyć, ważono je, bywało po sto funtów dziennie. Zgorączkowany przechodził przez trzy sale służby; rozpytywał się naczelnika Levasseura, o wagę ekspedycyi: wynosiła ona osiemdziesiąt funtów, czasami dziewięćdziesiąt, a w poniedziałki dochodzi do stu. Cyfra ta coraz się powiększała, powinien się był cieszyć, ale pozostawał drżący wśród wrzawy i huku ludzi zabijających paki w sąsiedniej sali. Napróżno przebiegał cały dom, idée fixe ścigała go ciągle i w miarę jak się jego potęga rozwijała, w miarę jak patrzał na ruch maszyny i całego personelu, czuł jeszcze dotkliwiej upokarzającą niemoc. — Z całej Europy napływały zamówienia; trzeba było oddzielnego wozu pocztowego, by przewozić korespondencyę, — ona zaś mówiła „nie” ciągle „nie.“
Schodził na dół, do centralnej kasy, gdzie czterech kasyerów pilnowało dwóch olbrzymich skrzyń, przez które zeszłego roku przeszło osiemdziesiąt osiem milionów. Zaglądał na chwilę do biura sprawdzań faktur, zatrudniającego dwudziestu pięciu najzdolniejszych ludzi. Wstępował do biura defalkacyi, gdzie trzydziestu pięciu młodzieńców poczynających służbę rachunkowości sprawdzało notatki sprzedaży i liczyło procenta dla sprzedających. Wracał do centralnej kasy, burzył się na widok skrzyń i stąpał pośród pieniędzy, których bezużyteczność wprawiała go w szał; ona zaś wciąż powtarzała „nie” i zawsze „nie”. To „nie” brzmiało mu we wszystkich oddziałach, w galeryach sprzedaży, w salach, w magazynach. Wędrował od jedwabi do sukna, od białych towarów do koronek; wstępował na piętra; zatrzymywał się na wiszących mostach, przedłużał swój przegląd ze ścisłością maniacką i bolesną. Składy jego rozrosły się bez miary; stwarzał coraz inne oddziały, rządził tą nową posiadłością, rozszerzał swoje przemysłowe państwo, aż do ostatecznych krańców, lecz ciągle, niezmiernie, słyszał: „nie”, tylko „nie”. Obecny jego personel mógłby zaludnić całe miasteczko: miał tysiąc pięćset subiektów, tysiąc innych różnego rodzaju oficyalistów, z których czterdziestu inspektorów i siedemdziesięciu kasyerów; w samej kuchni zajętych było trzydziestu dwóch ludzi; liczono piętnastu komisantów przy publikacyach, trzystu pięćdziesięciu chłopców sklepowych, noszących liberyę, dwudziestu czterech ludzi ze straży ogniowej, mieszkających wewnątrz magazynów. W stajniach iście królewskich, przy ulicy Monsigny, naprzeciw magazynów, znajdowało się sto czterdzieści pięć koni i mnóstwo świetnych zaprzęgów, znanych już całemu miastu. Z czterech wozów, które z początku rozwoziły towary, gdy się sklep mieścił na rogu placu Gaillon, powoli urosła liczba sześćdziesięciu dwóch: nie licząc ręcznych wózków, wozów w jednego konia i ciężkich w parę koni. Nieustannie przebiegały one Paryż, kierowane wzorowo przez stangretów w czarnej liberyi, zdobne w błyszczące szyldy ponsowe ze złotem: Bonheur des Dames. Przekraczały nawet linie fortyfikacyj, przebiegały przedmieścia; spotykano je na drodze do Bicêtre, wzdłuż wybrzeży Marny i w cienistych lasach Saint-Germain. — Niekiedy z głębi alei oblanej blaskiem słonecznym, z zupełnej pustki i ciszy wynurzał się taki wóz, przejeżdżając pełnym kłusem przepysznych koni, rozwożąc wśród tajemniczego spokoju poważnej natury, jaskrawą reklamę, wypisaną na lakierowanych bokach. Marzył o wysyłaniu ich dalej jeszcze, do sąsiednich departamentów; chciał, by słyszano ich turkot na wszystkich drogach Francyi, od granicy do granicy. Lecz nie wchodził teraz nawet do stajni, aby spojrzeć na konie, za któremi przepadał. Co mu potem zdobyciu świata całego, kiedy w uszach jego ciągle brzmi: „nie”, zawsze „nie”.
Skoro wieczorem przychodził do kasy Lhomme’a, spoglądał ze zwyczaju tylko na cyfrę dziennego wpływu, zapisaną na karcie, którą kasyer zasadzał na żelaznym haku, obok siebie; rzadko kiedy nie dochodziła do stu tysięcy franków; czasami bywało pięćkroć lub dziewięćkroć sto tysięcy, w czasie wielkich wystaw. Lecz cyfra ta nie brzmiała mu już w uszach odgłosem trąby; żałował, że rzucił na nią okiem i wychodził ztamtąd z goryczą, nienawiścią i ze wzgardą dla pieniędzy.