Na pograniczu
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na pograniczu |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa tom V—VII Szkice i obrazki |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Rzecz dzieje się w pogranicznej mieścinie.
Mieścina wybudowana jest w okolicy dosyć równej, otoczona nędznie uprawnemi polami. Wpobliżu znajduje się trochę lasu i kawałek łąki. Przez łąkę płynie rzeczka niezbyt szeroka, ale w niektórych miejscach głęboka; strome i czarne jej brzegi (ulubiona siedziba raków) porosłe są gęstemi kępami wierzbiny.
Ta rzeczka stanowi granicę.
Sama mieścina odznacza się ubóstwem i nieporządkiem. Ma duży czworokątny rynek, obudowany drewnianemi domami, z których jedne chylą się do upadku, inne świecą kawałkiem nowego dachu z gontów, a jeszcze inne — wdzięczą się świeżo pomalowanemi okiennicami na kolor: jasno-niebieski, ciemno-zielony, albo czerwony.
Rynek jest pełen wzgórz i dołów. Wzgórza utworzyły się ze śmieci, wyrzucanych z mieszkań; z dołów wybierano glinę na wylepianie pieców. W jednym rogu placu widać studnią z kołowrotem i daszkiem; w drugim znajduje się figura świętego, z palmą w ręku i znowu pod daszkiem.
Od rynku, w różnych kierunkach, biegną uliczki, zabudowane jeszcze nędzniejszemi domkami, a na końcach — stodołami. Gdzie niegdzie, przy najpogodniejszym dniu, widać obszerne kałuże, które bynajmniej nie wpływają na zmniejszenie się piaszczystej kurzawy na ulicach.
W porze letniej pod domami, na spróchniałych ławkach, igrają dzieci, nędznie odziane i, o ile się zdaje, rzadko myte. W kałużach pływają kaczęta, albo wyleguje się samotny przedstawiciel nierogacizny.
Ogrodów jest niewiele; prawie brak cienia. Tylko przy murowanym kościele stoi kilkanaście starych lip. Około urzędu gminnego zasadzono kilka młodych kasztanów, po których dziś zostały cztery kije.
Środek miasta zamieszkują przeważnie Żydzi, obwód chrześcijanie. Żydzi utrzymują szynkownie, sklepiki z pieczywem, z norymberszczyzną, solą; chrześcijanie należą do stanu rolniczego, ale bawią się także furmaństwem i rybactwem.
Napozór nadgraniczna mieścina nie różni się od setek innych, rozrzuconych po kraju. W, gruncie rzeczy jednak posiada bardzo charakterystyczne cechy, coprawda nie rzucające się w oczy, a nawet do pewnego stopnia kryjące się przed ciekawemi spojrzeniami.
Przedewszystkiem parutysięczna jej ludność składa się z pierwiastków dziwnie ruchliwych. Dziś znajduje się tu pełno ludzi, których nie było przed tygodniem i nie będzie jutro. Pomimo to, są oni jakby u siebie w domu. Mają własne mieszkania, łóżka, mogą się w każdej chwili przebrać. Niejednego z nich widziałeś onegdaj zagranicą, gdzie również był jak u siebie w domu. Pojutrze możesz go spotkać w krzakach, nad rzeczką, i zobaczyć w jego fizjognomji wyraz właściwy człowiekowi, który i w krzakach jest jakby u siebie w domu.
W długie rozmowy z tym turystą nie wdawaj się. Odchodź jak najśpieszniej, z zupełnem jednak przekonaniem, że on ścigać cię nie będzie.
Objeżczyki, inaczej strażnicy pograniczni, często i nagle wpadają do mieściny bez powodu i pilnie obserwują jej mieszkańców. Ale obserwowany patrzy spokojnie w oczy ciekawemu i, dla okazania większej fantazji, nuci sobie coś pod nosem.
Po takim pojedynku na spojrzenia, strażnik wzrusza zwykle ramionami i odchodzi. Nagle wraca, znowu obserwuje swój objekt, znowu spotyka ten sam spokojny, trochę szyderczy wzrok i słyszy tę samą piosnkę.
Bez żadnej wątpliwości każdy obywatel mieściny miał jakieś zajęcie, jakiś jawny sposób zarobkowania. Ale... wydatki jego o wiele przenosiły dochody.
Pytanie: z jakiego źródła czerpał ową przewyżkę?...
Niekiedy działy się tam ciekawe rzeczy.
W szopach lub stodołach ludzi, nie posiadających nawet kury własnej, rżały konie. Wśród snopów słomy, albo pod stosem gałęzi widywano zagraniczne towary. Czasami w nocy rozlegały się w polu odgłosy gonitw... Niekiedy, ale to już bardzo rzadko, znajdowano w krzakach trupa którego z mieszkańców...
Wszystkie owe tajemnicze zjawiska objaśniały się zapomocą jednego, dosyć upowszechnionego podejrzenia. Oto podobno wielu mieszkańców osady trudniło się przemytnictwem.
Cechy polityczne i topograficzne okolic oddziaływają na sposób życia i charakter ludności. Wiedziano już o tem bardzo dawno. Nie byłoby też nic dziwnego, gdyby istotnie ludność osady nadgranicznej bawiła się nielegalnym handlem.
Na wszelkie zaś zarzuty, jakie procederowi podobnemu robić można, istnieje gotowa odpowiedź:
— Każdy człowiek żyć musi!...
Odpowiedzi tej napamięć wyuczyli się objeżczyki.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Jednego dnia w rynku mieściny ukazało się paru strażników. Rozejrzeli się uważnie, jak zazwyczaj. Wstąpili do szynku, gdzie gościnny gospodarz uczęstował ich gęsiną, szabasowym szczupakiem i, o ile się zdaje, nieplombowanym likierem.
Gospodarz, człowiek ciekawy, rzucił im przy okazji kilka pytań, na które otrzymał odpowiedzi obojętne i ostrożne.
Pomimo to, ledwie strażnicy wyjechali, w osadzie zaczęto szeptać alarmujące wieści.
Mówiono, że na posterunku złożył ktoś zeznanie, dotyczące bardzo ważnej kontrabandy.
Mówiono, że skutkiem tego czujność na granicy ma być wzmocniona i patrole zdwojone.
Uradzono wreszcie, ażeby ostrzec wszystkich „swoich.“ Tamci zaś, którzy dziś mieli przenosić, czy przewozić kontrabandę, niech łamią kark!... Oni bowiem nietylko nie byli nikomu znani, ale jeszcze nie chcieli odwoływać się do pomocy nikogo ze „znanych.“
Domyślano się, że denuncjacją na owych intruzów zrobił któryś ze „swoich,“ widocznie pod wpływem poczucia solidarności i obawy, ażeby nowa a tajemnicza spółka nie popsuła interesów dawnej.
Ale Moszek Cymes, śniady brunet, który miał sklep norymberski, i jego brat, rudy i blady Abramek, który nic nie miał, nie słuchali dalszych wniosków, wyprowadzanych z zasadniczej wiadomości. Oni, ledwie zobaczyli strażników, zaraz wyszli przed sklep i zaczęli kpinkować ze swych sąsiadów bardzo dowcipnie, choć serca uderzały im bardzo prędko. Dowiedziawszy się zaś, że z powodu jakiejś wielkiej kontrabandy dozór ma być zwiększony, obaj zniknęli ze sklepu, pozostawiając w nim swoją siostrę, Ruchlę.
Przed zniknięciem jednak zabrali z za szafy duży tłomok, owinięty w płachtę, i przez podwórka i tylne ulice pobiegli do mieszkania swego ojca.
Stary Cymes zajmował dużą izbę, podzieloną przepierzeniem na dwie części. Tam, gdzie było okno, siedziała jego sędziwa żona i robiła pończochę.
Za przepierzeniem zaś, w mało oświetlonym alkierzu, leżał na łóżku sam Cymes, od paru łat sparaliżowany.
Ledwie ukazali się bracia ze swoim tłomokiem, aliści oboje rodzice poczęli im od ostatnich słów wymyślać. Matka za to, że onegdaj, w dzień szabasu, widziano ich palących fajki — a ojciec za to, że mu nie zwrócili pożyczonych w zeszłym tygodniu dziesięciu rubli.
Ale dobrzy synowie nie mieli bynajmniej zamiaru trapić serc rodzicielskich hardemi odpowiedziami. Milczeli pokornie. Tylko, wniósłszy tłomok do alkierza, zabrali się do oryginalnej roboty. Moszek chwycił pościel ojcowską w głowach, Abraham w nogach i w ten sposób dźwignąwszy paralityka, złożyli go na podłodze.
Stary klął okropnie, matka rzuciła na złych synów dużym kłębkiem niebieskiej bawełny, ale — nic to nie pomogło. Bracia wydobyli ze swego tłomoka kilkanaście sztuk tkanin, napełnili niemi szerokie łóżko, a dopiero na tym osobliwym materacu położyli napowrót pierzynę i poduszki, wraz ze sparaliżowanym ojcem.
Następnie wybiegli z izby, nawet nie patrząc na swoich życiodawców.
Chory aż płakał ze złości, ale powstała na niego żona.
— Daj spokój! — mówiła po żydowsku. — Widać, że stało się coś złego, a w takim razie trzeba się przecie prędko zwijać. No, nie krzycz Josek, bo przez ciebie mogą ich wziąć do kryminału!...
— Niech djabli wezmą gałganów, za wszystkie zgryzoty, jakie mi wyrządzili! — jęczał chory.
— Cóż oni mają robić? — oburzyła się matka. — Sameś ich tego nauczył.
— Ja? Ja nauczyłem ich, ażeby ojca nie szanowali?
— Nauczyłeś ich zagranicznego handlu.
— Zagraniczny handel co innego, a biedny stary ojciec co innego! — mruczał paralityk. — Mogli mnie poprosić, a nie tak, jak rozbójnicy, poniewierać po podłodze. Mało mi pierzyny nie podarli.
Żona machnęła ręką, wiedząc, że Josek, z powodu nieszczęsnej choroby swojej, był przesadnie drażliwy.
Wieść o spotęgowanej czujności nad granicą, obiegłszy wszystkich Żydków, trafiła wkońcu do kancelarji gminnej. Ktoś, przechodzący tamtędy, wsadził głowę w okno i wrzasnął:
— Kontrabandy szukają!
W kancelarji siedział pisarz i wójt. Pisarz, figurka mała i ruchliwa, przeglądał papiery, a wójt, chłop siwy i krępy, opowiadał wesołą historję o tem, jak go niegdyś naczelnik przez omyłkę kijem obił.
Ale okrzyk: „Kontrabandy szukają!“ — padł między nich, jak bomba. Wójt zbladł, nie rozumiejąc, o co chodzi, ale w każdym razie domyślając się czegoś niezwykłego, a więc strasznego. Pisarz zaś zerwał się od stolika i wbiegł do pokoju żony, wołając:
— Ot, masz!... Szukają w mieście kontrabandy!... Chowajże teraz te sztuki jedwabiu w piec, albo do studni!... Narobiłaś mi kwasu twojemi znajomościami!...
Pani pisarzowa, ubrana w aksamitny kaftan i czarną rypsową suknią z długi ogonem, na razie oniemiała.
— Com ja ci narobiła?...
— Ano to, że przyjmujesz od szwarcowników kontrabandę do przechowania, a ja głową nałożę. Nie bój się, wiem ja o wszystkiem! — mówił mąż.
Pani odzyskała energję.
— A któż to pierwszy wziął na przechowanie towary: ja czy ty? — zapytała gniewnie, ujmując się pod boki.
— Ja wziąłem raz i tylko dlatego, ażeby tobie sprawić jedwabną suknią, której ci się zachciało — odparł mąż. — Przez twoją głupią ambicją mogę miejsce stracić... marnie zginąć...
Pyzata twarz pani oblała się ciemno-burakowym rumieńcem.
— Ty chamie jakiś!... ekonomski synu!... To ja mam głupie ambicje? — zawołała. — A czy już zapomniałeś, z jakiego ja domu pochodzę?... Tyś mnie, chamie, w złotogłów powinien ubierać, proch za mną językiem zmiatać, żem ci zrobiła taką łaskę i za ciebie wyszła...
Pisarz, zaatakowany z tej strony, utopił obie ręce we własnych naturalnie włosach i szybko wrócił do kancelarji, zatrzaskując drzwi. Ale pani nie dała za wygranę i przez dziurkę od klucza wołała:
— Toś ty zapomniał, że mój ojciec był obywatelem ziemskim, a stryj matki senatorem?... To ty już nie pamiętasz, jak mnie, trzy lata temu, ten stary kolonista nazywał ja-śnie pa-nien-ką i mówił, że służył u nasza fur-ma-na...
Pisarz pobiegł ku drzwiom i nachyliwszy się do klamki, począł krzyczeć:
— Gadaj sobie, gadaj!... Ja już zatkałem uszy i nic nie słyszę... Tra ta ta!... tra ta ta!...
Z tamtej strony kopnięto nogą we drzwi i zabębniono w nie pięściami; poczem — głos dobrze urodzonej damy ucichł. Natomiast w kuchni wszczęły się jakieś hałasy i płacz służącej.
Pisarz był wzburzony. Potrącił kałamarz i uderzył bokiem w kratę, oddzielającą cywilną połowę kancelarji od urzędowej. Nareszcie wsadził ręce w kieszenie, zwiesił głowę na piersi i począł chodzić po izbie, mrucząc:
— Czysta choroba z tą babą i z temi ciągłemi rewizjami...
Wójt patrzył na niego, rozumiejąc jedno tylko, że jest — źle. Każde poszukiwanie kontrabandy i każdy przyjazd delegata powiatowego wprawiał pisarza w najgorszy humor i budził w nim myśli rozpaczliwe, co ogromnie trwożyło starego wójta.
Bodaj to superrewizja albo zbieranie zaległych podatków! Wtedy pisarz miał inną minę, z żoną nie kłócił się i wójta nie straszył!...
— Panie pisarzu — odezwał się wójt.
— Ehę?...
— Co to będzie?
— A źle będzie! — odparł pisarz.
— Niby... komu?
— Rozumie się, że całej gminie. Tu jak już raz zaczną szukać kontrabandy, a znajdą co dobrego, to jedną naszą gminą wybrukują wszystkie kryminały!
Wójt poruszył się.
— A cóż winna gmina, że kilkunastu z niej szwarcuje towary, a tam... kto przechowuje? Ma być taka wieczna zgryzota przez nich, to najlepiej zaskarżyć sprawców i tyle!...
Pisarz przybiegł do stołu i wytrząsając ręką, zawołał:
— O!... o!... o!... jeszcze czego? A czy to wójt nie wiesz, że jak się raz taka sprawa wyda, a oni kosztów nie zapłacą (bo skądby wzięli?), to my bekniemy wszyscy?...
Wójtowi jeszcze nic — ciągnął dalej. — Sprzedadzą wam grunt, dom, resztę odsiedzicie najdłużej w ciągu roku, i jako człowiek stary, będziecie mogli utrzymać się do końca życia z jałmużny. Ale ja co zrobię?... Żebrać przecie nie pójdę!
Pisarz wiedział, w jaki sposób pocieszać wójta, bo starzec aż za głowę się schwycił.
— Matko Boska Częstochowska! — zawołał. — Ja mam żebrać na stare lata?... Mnie sprzedadzą grunt?...
— Takie prawo! — rzekł lakonicznie pisarz.
Wójt aż spotniał.
— Cóż nato począć, gadajże pan? — pytał.
Pisarzowi błysnęły oczy.
— Co począć? — powtórzył. — Naprzód nie myśleć o żadnych skargach na nikogo, bo to jest głupstwo budzić djabła, kiedy śpi. A po drugie... Zaraz ja tu przyjdę...
Wyszedł do pokoju żony, coś z nią poszeptał i wrócił ze sporą paką w ręku.
— Niech to wójt zaniesie do siebie i trzyma parę dni — rzekł, oddając mu pakę.
Chłop wahał się.
— Niema się co namyślać! — zawołał pisarz niecierpliwie. — Wójta objeżczyki mają za spokojnego człowieka, nie posądzają o nic i rewizji nie zrobią. A gdyby taka rzecz w kancelarji została, to mielibyśmy obaj!...
— Pocóżeś pan to brał?
— Poco!... Albo ja brałem?... Przyszedł dziś w nocy jakiś gałgan i wrzucił mi pakę przez okno do pokoju. Oddam może objeżczykom, to mnie szwarcownicy spalą, a zaskarżę — to na całą gminę nieszczęście spadnie!
Wójt, człowiek uczciwy i nawet rozsądny, który jednak na swoim urzędzie stracił umysłową równowagę, słuchając teraz dowodzeń pisarza, skołowaciał do reszty. Niezupełnie mu wierzył, ale — bał się nie wierzyć. Bo co będzie, jeżeli pisarz mówi prawdę?... Pytać o wyjaśnienie podobnych subtelności prawnych niebardzo kogo wypada, a zaskarżyć niebezpiecznie.
Z własnej praktyki wiedział wójt, że do każdej sprawy wplątać można najniewinniejszych. Co zatem będzie, jeżeli jego wplączą do interesów szwarcunkowych? A co będzie, jeżeli w kancelarji znajdą kontrabandę?
Jak zwykle, tak i tym razem wójt stracił własny sąd i wolę i uległ pisarzowi. Nie bez trwogi wziął pakę towarów i opuścił z nią kancelarją. Idąc ku domowi, niespokojnie oglądał się na wszystkie strony, czy go kto nie śledzi. Ale, że każdy mieszkaniec osady był w tej chwili zajęty sobą, więc nikt go nie spostrzegł. Cały zatem i bezpieczny doszedł do chaty i oddał pakę żonie, z ostrzeżeniem, aby ją dobrze schowała.
Na jej pytanie: co znaczy paka? — opowiedział wszystko szczerze. Wtedy wójtowa poczęła mówić przejęta żalem:
— Za jakie grzechy skarał nas Pan Bóg tem wójtostwem?... A dyć to czysta zguba ciała i duszy!... Masz trochę większe dochody, ale zato ludzie cię przeklinają i musisz robić rzeczy niebezpieczne, tak jak dziś, z towarami!... A wszystko wynika stąd, że cię pisarz opętał. Przyjdzie choć najbiedniejszy pożyczyć pieniądze z kasy — musi płacić. Oni nie wiedzą, że tobie z tych interesów niewiele wpływa, ino wszystko idzie dla pisarza. Ale swoją drogą ciebie tylko widzą i ciebie klną.
Mówię ci, Szymonie — biadała kobieta — zrzuć ty się z urzędu, albo wygnaj pisarza, bo on cię zgubi!
Wójt machnął ręką.
— Wygnaj go! — rzekł. — Łatwo się to gada, ale trudno zrobić. Nie można przecie człowieka pozbawić chleba, a zresztą — westchnął — nic ja mu nie poradzę. Jeszcze on mnie zaskarży i pójdę pod sąd...
Byłby on lepszy — dodał po chwili — ino ma taką żonkę, co go ssie, jak wąż krowę, buntuje go i namawia! Ho! ho! ona się urodziła na naczelniczkę, a nie na chłopską pisarzowę!...
Oj! jakże mnie na wnętrzu trapi! — wykrzyknął wójt na zakończenie.
Żona, wiedząc dobrze, w jaki sposób kończą się zwykle utrapienia urzędowe, zaprowadziła go do łóżka.
— Stary! — rzekła — zadam ci na odrzucenie...
— Kiej to bardzo paskudnie! — jęczał wójt.
— Magda! — zawołała staruszka — a przetrzyj tam cybuch piórkiem.
— Oj! kiedy strasznie nie lubię!... — szeptał wójt.
Ale na utyskiwania jego nie zważano. Magda przeciągnęła cienkie kacze piórko przez kanał cybuszka, i nabrawszy dosyć szmelcugi, podała piórko wójtowej.
Żona objęła starca jedną ręką za głowę, mówiąc:
— Otwórz gębę, stary!... Zaraz ci ulży...
— Oj! kiedy nie lubię... Nie lubię... nie lubię... — stękał wójt, szeroko otwierając usta.
Wtedy żona poczęła go łaskotać piórkiem po wnętrzu gardła. Wójtowi aż oczy na wierzch wylazły; na szczęście — nie bez skutku...
— Lżej ci teraz? — pytała go żona.
— Och, lżej! — mruknął i upadł nawznak na poduszkę.
Potem zasnął twardo i zapomniał o swoich zgryzotach.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Nad wieczorem Moszek i Abraham Cymesowie przyszli do kancelarji gminnej.
Zobaczywszy ich, mały pisarz zerwał się z krzesła i zapytał:
— Cóż słychać?...
— Nic wielkiego — odparł Moszek. — Ale nas bardzo zestrachali...
— A niech was licho weźmie! — pochwycił pisarz — co ja miałem kłopotu z waszemi paczkami. W domu trzymać ich nie mogłem, więc dobrze nakręciłem głową, nim udało mi się namówić wójta, ażeby je wziął...
— Wójt wziął?... — zawołali razem obaj Cymesowie z akcentem radosnego zdziwienia.
— A rozumie się!
Moszek zatarł ręce:
— Pan pisarz jest bardzo mądry! — rzekł. — Jak wójt będzie nasz, to nam się interesa jeszcze lepiej poprawią. Objeżczyki pierwejby poszli do proboszcza na rewizją, aniżeli do niego...
Pisarz uśmiechał się:
— A co mnie za to będzie? — spytał.
— Dobrze będzie — odparł Moszek.
Z tą cenną wiadomością obaj bracia opuścili pisarza i śpiesznie poszli do domu wójta. Ale ich tam nie puszczono. Magda powiedziała, że wójt chory.
— To niech do nas wyjdzie pani wójtowa. My tylko mamy jedno słówko powiedzieć.
Po chwili ukazała się na progu staruszka. Żydki ukłonili się nisko, a Moszek, wymowniejszy od rudego brata, zapytał półgłosem:
— Tu u państwa jest trochę naszych towarów. One tu bezpieczne?...
— Jakich towarów? — zapytała zmieszana wójtowa, udając oburzenie. — Wściekliście się, Żydy, czy co?
— Nu! nu!... niema się o co gniewać. Tam jest trochę materji dla... naczelnika, więc chodzi nam o to, ażeby się nie zniszczyła.
Ja nawet pani wójtowej powiem — obełgiwał w dalszym ciągu Moszek — że ta materja była plombowana, tylko nam jeden Żydek obciął plomby. Ale to nic, bo tam są jeszcze dziurki!
— Dajcie mi pokój, utrapieńcy, ja nie wiem o niczem!... — odparła wójtowa.
— Niema się o co gniewać! — mówić Moszek. — Pani wójtowej wypada tak gadać, a nam nie wypada się pytać. Ja to przecie rozumiem. Więc tylko powiem, że takich rzeczy w izbie trzymać nie warto...
— Nie bój się, nie bój! — przerwała mu staruszka.
— Ja się nie boję!... U państwa jest bezpieczniej, aniżeli w kościele... Ale tej materji nie można trzymać i w obórce, boby się zepsuła, a to przecie dla naczelnika.
— Już tylko ty się nie frasuj!... — odpowiedziała znowu wójtowa, pewna, że składa w tej chwili dowody niezwykłej ostrożności.
No, ale teraz idźcie już sobie — dodała. — My, z takimi, jak wy, nie wdawaliśmy się, dzięki Bogu, i nie chcemy wdawać...
Odwróciła się od nich i zamknęła drzwi.
Bracia uśmiechnęli się i poczęli naradzać się po żydowsku:
— Nie schowali w izbie, ani w obórce — mówił Abramek — więc pewnie w stodole, o tu — na prawo.
I bez żadnej ukrytej myśli, raczej z nałogu, przypatrzyli się uważnie dziedzińcowi i stodółce. Spostrzegli przytem, że pies podwórzowy jest dosyć chudy, i że w stodole deski, tworzące ścianę, dadzą się bez trudu wyjąć.
Powrócili do miasteczka.
W drodze spotkali się z mieszczaninem, który szedł ostro, w czapie na bakier, wygwizdując krakowiaki.
— Co ty tak dziś gwiżdżesz, Wicek? — spytał go wymowniejszy z Cymesów.
— A gwiżdżę, bom zły! Prawda temu, że dzisiaj nie będzie roboty?
— Na granicy parzy — odparł Moszek.
— Cóż tam będą przenosili?... — pytał mieszczanin.
— Podobno coś dużego.
Mieszczanin poprawił czapkę.
— No, to może mi dacie trochę pieniędzy — rzekł.
Żydki poczęły się dziwić.
— Pieniędzy? — powtórzył Moszek. — Wczoraj przecie zarobiłeś trzy ruble.
— Ale dziś nie mam nic.
— To weź od ojca. U niego ruble pleśnieją...
— Może i tak, ale mnie nic z tego.
— Skąpy stary! — mruknął Moszek — a ma gruby grosz... Onby kupił wójtostwo, gdyby chciał.
Mieszczanin, wsadziwszy ręce w kieszenie, patrzył w ziemię i smutnie kiwał głową.
— To mi choć pożyczcie ze dwa ruble — odezwał się do Żydków.
— My sami nic nie mamy! Zresztą winieneś nam ze trzydzieści rubli.
— A tak, za to, że dajecie na kredyt wódkę matce.
— To ci jeszcze źle, Wicek? — spytał Moszek.
— Ma się wiedzieć. Ot i dzisiaj matka upili się, nie zgotowali kolacji, i niema co jeść w domu.
No, pożyczycie dwa ruble?
Obaj bracia wzruszyli ramionami.
— My sami nic nie mamy!... Towary niesprzedane... Ty, Wicek, razem z matką, nie umiecie grosza upilnować, a twój ojciec jest skąpy. Bieda z wami...
Tak lamentując, Moszek szedł ku miastu, a jego brat obok, patrząc wypukłemi oczyma w niebo, jakby śledził, czy i stamtąd nie możnaby sprowadzić jakiej kontrabandy.
Wicek słuchał ich, ale już nie gwizdał i nasunął czapkę na oczy.
„Co tu robić? — myślał. — W karczmie nie zakredytują mi, w domu bez jedzenia smutno siedzieć...“
Słońce już zaszło i niebo zaciągnęło się chmurami. Wickowi było coraz tęskniej, więc powlókł się machinalnie w stronę pogranicznej rzeczułki.
Zdaleka doleciał go odgłos końskiego stępa. Wicek szybko schował się między krzaki i upadł na ziemię. Wiedział on, że w każdej chwili może nadjechać strażnik, odkryć go i aresztować. Uczuł na plecach lekki dreszczyk, serce uderzyło mu śpieszniej, zmysły spotęgowały się.
Z różnych stron dolatywał go tętent koni, a nawet szmer rozmów, prowadzonych niezbyt głośno. Był to punkt bardzo niebezpieczny; ale dlatego właśnie Wicek przestał się nudzić. Jak wąż przypełzał do stromego brzegu rzeczki i oddychał jej wilgotnemi parami. Leżąc tak, namyślał się, czyby, dla rozrywki, nie przejść na drugą stronę granicy? Na wszelki zaś wypadek był gotów opuścić się do rzeczki, dać nurka, a potem cicho płynąć, lub pełzać po mieliznach, choćby przez całą noc.
Niebezpieczne ucieczki i niewygodne kryjówki były jego żywiołem, pracą i zabawą. Gdyby tego nie stało, Wicek chybaby się rozpił z nudów. Bo co miał robić?...
W tem miejscu należy dodać objaśnienie.
Podobno przed kilkoma dniami w jednym z pruskich arsenałów popełniono kradzież. Ponieważ nadużycie wykryte zostało nadspodziewanie prędko, więc sprawcy złego, wraz ze swoim niebezpiecznym towarem, postanowili uciec do Królestwa.
Na nieszczęście, żandarmerja pruska zawiadomiła o wypadku tutejszą straż pograniczną, i na biednych złodziei z dwóch stron urządzono obławę.
Ale tych szczegółów Wicek nie znał. Słyszał on tylko od „swoich“ o wielkiej kontrabandzie i nie mogąc w niej przyjmować czynnego udziału, chciał przynajmniej zobaczyć: co z owego polowania wyniknie?
Czekał więc nad rzeczką, leżąc bez ruchu, parę godzin. Głosy objeżczyków i pruskich żandarmów ucichły, a Wicek zdrzemnął się.
Wtem, około północy, usłyszał w oddaleniu wielki hałas. Galopowały konie, brzęczały pałasze, padło nawet kilka strzałów... Zawierucha ta, jak nagle zerwała się, tak i nagle ucichła. Jezdni pocwałowali w inną stronę, a nad łąką znowu głębokie milczenie zaległo.
Z tych ciemnych i chaotycznych wypadków Wicek wyprowadził dziwny wniosek.
„Widać — myślał — że koledzy szwarcowników odciągnęli straż w inną stronę, a więc... tędy przejdzie kontrabanda!...“
I jakby w odpowiedzi na swój domysł, może w odległości stu kroków, usłyszał prędki bieg dwu ludzi. Byli obaj zadyszani i biegnąc, rozmawiali ze sobą po niemiecku, ale o czem?... Wicek nie rozumiał, ani nawet dobrze słyszał.
— Rzućże to! — mówił jeden z uciekających.
— Ale dajże spokój! — odparł drugi. — W tem pudle jest proch i mieszanina piorunująca. Niech uderzy o ziemię, to nas na kawałki rozerwie, a przynajmniej ściągnie nam na kark całą brygadę żandarmów.
— Więc połóż lekko na ziemi.
— Nie głupim! W dzień znajdą pakę, a jeżeli nas złapią, to odrazu będą mieli dowód.
Rozmowa na chwilę ucichła.
— Patrz! tu płynie rzeka — odezwał się pierwszy głos.
— W rzekę można rzucić... — odpowiedział drugi. — Tu nawet jest wir.
Uciekający stanęli po drugiej stronie rzeczki o kilkadziesiąt kroków od Wicka. Kontrabandzista widział ich ciemne sylwetki, widział, jak obaj pochylili się nad stromym brzegiem i ostrożnie spuścili do wody drewniane pudełko, średniej wielkości.
Za chwilę znikli w pomroce. Wickowi serce biło jak młot.
„Oni chyba klejnoty szwarcowali, może nawet zegarki? — myślał. — Za parę dni przyjdą tu i wydobędą z wody pakę, za którą... ubogi człowiek... mógłby kupić wieś... Co ja gadam?... Trzy wsie!...“
Dla kontrabandzisty, który po kilka razy tygodniowo narażał się na śmierć, kalectwo, w najlepszym razie na kryminał, a pomimo to był zawsze biedny i siedział w kieszeni u Żydów, wypadek podobny wydał się łaską Opatrzności. Odtąd już Wicek będzie panem całą gębą, jedynie dzięki temu, że skąpy Moszek nie chciał mu dwu rubli pożyczyć!...
Wicek drżał jak w febrze. W głowie mu się paliło, piersi coś rozpierało. Gdyby mu kto w tej chwili zastąpił drogę, kontrabandzista nie cofnąłby się przed morderstwem, zabiłby człowieka jak zająca...
Pomimo najrozmaitszych uczuć, jakie nim miotały, Wicek czasu nie tracił. Szybko rozebrał się, ułożył rzeczy pod krzakiem i cicho, jak widmo, zsunął się do rzeczki.
Pluśnięcia wody prawie że nie było słychać, tylko na jej powierzchni utworzyło się mnóstwo kół, posuwających się ku drugiemu brzegowi.
Tam, gdzie uciekający rzucili skrzynkę z klejnotami, był dół głęboki, a nad nim wir. Ale Wicek ani myślał o podobnym drobiazgu. Płynął prosto przed siebie i nagle, pochwycony przez lej wodny, w którym aż gotowało się, dał nurka. Nim dosięgnął dna, już go wyrzuciło na wierzch. Wicek drugi raz popłynął, drugi raz zanurzył się, schwycił garść błota, ale skrzynki nie znalazł.
Woda odrzuciła go powtórnie. Dotarł do brzegu i zaczepiwszy ręką o zwieszającą się wierzbę, chwilę odpoczął. Potem znowu dał nurka i szukał skrzynki ze wściekłą zawziętością. Zdawało mu się, że jeżeli nie znajdzie klejnotów, sam się raczej utopi, ale takiej okazji, jedynej w życiu, z rąk nie wypuści.
Szalona praca jego, przerywana krótkiemi wypoczynkami, trwała z pół godziny. Niekiedy wir chwytał go tak, że zmęczony kontrabandzista nie mógł mu się oprzeć i szedł na dno, wywracając koziołki. Niekiedy, kręcąc się w głębinie, nie mógł zapanować nad płucami, łaknącemi powietrza, a wówczas zalewała go woda. Raz, zdawało mu się, że już tonie...
Pomimo to nie dał za wygranę, ale wciąż nurzał się i szukał w rozmaitych miejscach, nie robiąc przytem najmniejszego hałasu, nie oddychając nawet silniej. Nareszcie, po rozpaczliwej walce, odpłynąwszy kilka kroków z biegiem rzeki, znalazł skrzynkę!...
I tym razem mało, że nie utonął; szczęściem, znalazł w brzegu raczą jamę, zanurzył w niej rękę i wydobył się z wiru. W tak niewygodnej pozycji odpoczął, przyciskając drugą ręką skrzynkę z klejnotami do piersi.
Radość ze znalezienia takiego skarbu prawie pozbawiła go zmysłów. Chciał gdzieś uciekać, na kraj świata, gdzieby go ludzkie oko nie dojrzało, tam dopiero otworzyć skrzynkę, sprzedać klejnoty czy zegarki i zostać wielkim panem!...
Tymczasem woda odpłynęła mu z uszu, i Wicek usłyszał szmer... Wytężył oczy... Nad brzegiem, w tem samem miejscu, gdzie kontrabandzista złożył swoje odzienie, chodzi w tej chwili objeżczyk!
Wicek struchlał, prawie obumarł z wielkiej bojaźni... Czyżby go odkryto?...
Jeżeli tak, więc zginie, utopi się, ale skarbu nie odda!...
Nastała długa i straszna pauza. Kontrabandziście zdawało się, że upływają całe godziny. Drżał i ledwie mógł powstrzymać się od szczękania zębami.
Objeżczyk tymczasem chodził naprzód i wtył po niewielkiej przestrzeni. Ale, że nudziła go noc i samotność, więc nałożył sobie fajkę, zapalił ją i znowu począł chodzić jak szyldwach, tuż obok krzaku, pod którym leżało ubranie Wicka.
W kontrabandzistę duch wstąpił. Wprawdzie o zabraniu swoich rzeczy nie mógł myśleć, nie mógł też wisieć, jak obecnie, pod brzegiem do białego dnia. Ale był pewny, że objeżczyk nie spostrzegł go.
Wicek szybko obmyślił plan działania i natychmiast wykonał go. W chwili, gdy strażnik pomaszerował wgórę rzeki, Wicek puścił się brzegu i, mocno trzymając skrzynkę, odpłynął z biegiem wody bez szelestu.
Po kilku minutach był już daleko od strażnika i wyszedł na brzeg.
Miasteczko leżało o wiorstę drogi od tego miejsca, a dom Wicka na przeciwnym krańcu mieściny. Kontrabandzista musiał więc iść przez łąki nago, jak go Bóg stworzył, i ostrożnie, aby go kto nie spostrzegł.
Noc była wprawdzie dosyć ciemna, ale patrole krążyły.
Wicek, wiedząc o tem, że go zobaczyć łatwo, usłyszawszy najmniejszy szmer, padał na ziemię i pełzał po trawie.
Była to prawdziwie ciernista droga. Kilka razy o mało nie spostrzeżono kontrabandzisty, który wleciał w rów, pokaleczył się, musiał uciekać przed psami...
W taki sposób doszedł do miasteczka, które należało okrążyć. Z brzegu stała kolonja wójta, otoczona płotem chróścianym. Nagi Wicek z trudnością przelazł go i wpadł między pokrzywy, a co gorsze, musiał w nich dłuższy czas pozostać, usłyszał bowiem jakiś szmer.
Wpatrzył się lepiej w ciemność i zobaczył dwu ludzi, którzy starali się osadzić deskę, wyjętą ze stodoły. Ponieważ nie udało im się to, więc rzucili deskę i szybko uciekli. Wickowi zdawało się, że to byli: Moszek i Abraham Cymesowie, i że jeden z nich niósł jakąś paczkę, niby towary.
W każdym innym razie kontrabandzista pognałby za złodziejami i zmusił ich przynajmniej do podzielenia się zarobkiem. Ale w tej chwili Wicek nie o tem myślał. Pokrzywy piekły go jak ogień, a mimo to czuł przeraźliwe zimno, które go do kości przejmowało.
O ile mógł szybko opuścił kolonją wójta i między sadami dostał się do ojcowskiej chaty, podrapany, poparzony, potłuczony i zziębnięty.
Około pustej obórki znajdował się dół, w którym była niegdyś gnojówka, a obecnie woda deszczowa i wszelkiego rodzaju pomyje. Wicek w tym dole zatopił swoją skrzynkę, umył ręce przy studni i zapukał do okna.
W chacie rozległ się powolny szmer.
— Ewa! wstawaj... Otwórz drzwi! — zawołał głos męski.
Odpowiedziało mu chrapanie.
Wicek powtórnie zapukał.
Tym razem gruby głos zaklął. Potem słychać było skrzypienie tapczana, upadek jakiegoś sprzętu, zgrzyt zasuwy, i drzwi uchyliły się.
Po drugiej stronie wysokiego progu ukazał się ojciec Wicka, starzec chudy, który za cały strój miał na sobie zgrzebną koszulę.
Wicek już chciał wejść, gdy nagle ojciec jego krzyknął:
— Co tu?... Kto tu?
— No, jużci ja! — odparł Wicek i przemocą wdarł się do chaty.
— Coś ty taki goły?... Gdzieś się rozebrał?...
Wicek nie odpowiedział nic. Stary tymczasem potarł zapałkę i zapalił kaganek. Potem zdziwiony, rozgniewany i trochę przestraszony, począł oglądać nagiego syna.
— Gdzieś odzienie podział?... Coś ty zwarjował? — pytał stary.
— Odzienie objeżczyki mi złapali — odparł syn ponuro.
— Objeżczyki? — powtórzył ojciec. — Ewa! — krzyknął na śpiącą żonę i targnął ją za ramię — wstawaj i patrz, jak ten złodziej wygląda... Tyś przepił, sobaczy duchu, odzienie!... Dam ja ci!...
Matka obudziła się z pijackiego snu i nieprzytomnie patrzyła na Wicka.
— W Imię Ojca i Syna! — przeżegnała się.
Ojciec pochwycił gruby rzemień, a syn, choć już mężczyzna dorosły, począł go prosić.
— No, niech tatko nie bije!... Żeby mnie Bóg skarał, tak mi objeżczyki złapali odzienie...
Stary podniósł do góry rzemień i pytał:
— Gdzie ci złapali?... Gadaj prawdę!...
— Złapali nad rzeką... Bom ja niedawno z wody wylazł.
— A coś ty tam robił?... Tylko mów szczerą prawdę...
Wicek przez chwilę wahał się, ale potem wziął na odwagę i powiedział o znalezionym przez siebie pudełku klejnotów i zegarków.
Staremu rzemień wypadł z ręki, a oczy zaświeciły jak próchno.
— Gdzież ta skrzynka? — spytał już łagodnie. — Pokaż-no ją...
Ale syn usiadł na tapczanie, nakrył się derą i odparł:
— Już ja sam sprzedam klejnoty, bo tatko nicby mi nie dał...
— Co ci nie mam dać! — ofuknął stary. — Dam ci zaraz... rubla.
— Ale... rubla! — mruknął Wicek. — Jabym takiej skrzynki i za tysiąc rubli nie oddał...
Stary prędko zmiarkował, że pogróżkami nic nie wskóra, chwycił się więc innej taktyki.
— Nie bądź głupi — rzekł — tylko powiedz, gdzie skrzynka, bo ci ją jeszcze kto ukradnie. Ja tam nic z niej nie chcę... Co twoje, to twoje... Dasz mi sam tyle, ile ci się podoba, ale taką rzecz lepiej trzymać w chacie, w pewnem miejscu.
— Ja ją sam przyniosę do chaty — odparł Wicek.
Stary zachmurzył się.
— A jakże przyniesiesz, kiedyś goły?...
— Wielka rzecz! Jutro wezmę z komory odzienie od święta...
Nim skończył, już ojciec skoczył do komory, drzwi zamknął i klucz wyjął, mówiąc:
— Aha!... zaraz!... Otóż — nie dam ci odzienia, dopóki nie powiesz, gdzieś skrzynkę schował...
Teraz Wicek zrozumiał, że stary skąpiec ma bardzo wielką ciekawość do klejnotów.
— I! — mruknął. — To tatko taki?... Nie powiem że ja tatkowi nic, aż sprzedam... Tatkoby zabrał i schował, tak, jak pieniądze, co je dusi, kiedy my z matką głód mrzemy...
— Gadaj sobie, gadaj! — odparł stary. — Ja ci rzeczy nie wydam, a ty siedź w izbie, kiedyś goły... Tymczasem niech ci kto skrzynkę skradnie, kiedyś głupi i własnemu ojcu nie wierzysz!
Matka słuchała tej sprzeczki z wielkiem zajęciem, ale wkońcu sen przemógł ją, więc z głośnem chrapaniem upadła na tapczan.
Stary zdmuchnął kaganek i także wlazł pod sukmanę. Wicek wreszcie, pomyślawszy trochę, owinął się lepiej w derkę i legł, choć zasnąć nie mógł.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— Sprytny kundel! — pomyślał o synu. — To ci ma szczęście... Ja pięćdziesiąt lat harowałem i raz tylko jeden udało mi się znaleźć dwadzieścia dukatów przy nieboszczyku... A on już ma skrzynią klejnotów!... Jeżeli go Żydy nie okpią, to będzie jaśnie panem, a rodziców psami od siebie wyszczuje...
I na myśl o przyszłych nieprawościach synowskich taki starego żal ogarnął, że mu się łzy w oczach zakręciły. Postanowił bądź co bądź wynaleźć skrzynkę i nią się zaopiekować.
Po wyjściu ojca Wicek opowiedział matce, że znalazł skarb, który ukrył w pewnem miejscu, że ojciec chce mu go wydrzeć, i dlatego zamknął komorę z odświętnem odzieniem. Wkońcu prosił matkę, aby udała się do braci Cymesów i wzięła od nich na kredyt jakie ubranie.
Poczciwa kobieta z rozrzewnieniem wysłuchała wiadomości o zbogaceniu się syna. Ucałowała go, a potem wzniósłszy rękę do góry, rzekła:
— Ale ty, dziecko, nie wyprzesz się swojej matki?
Wicek wzruszył ramionami.
— I codzień będziesz mi stawiał flaszkę kimelu? Bo ja, stara, stygnę już, potrzebuję czegoś gorącego, a na herbatę mnie nie stać!...
— No... no!.. — przerwał Wicek. — Będzie dobrze, tylko niech mama rwie do Żydów i przyniesie mi odzienie. Inaczej nie ruszę się z domu.
Bracia Cymesowie czuwali już przed sklepem, kiedy przyszła do nich matka Wickowa, z żądaniem odzienia. Zrobiła zaś to z miną tak tajemniczą, że bracia uznali za niezbędne potraktować ją szklanką wódki.
Wtedy baba, z największemi ostrożnościami, dała im do zrozumienia, iż Wicek dzisiejszej nocy znalazł taki skarb, taki wielki skarb, że aż... musiał się przy nim rozebrać do naga!
Braci zaciekawiło opowiadanie. Więc Moszek posłał Abramka niby to po rzeczy, a sam ze staruszką poszedł do Wicka.
Ledwie przestąpił próg, zawołał:
— Co to jest, Wicek, coś ty znalazł?... Ty przecie wiesz dobrze, że my jesteśmy wspólnicy i dzielimy się do połowy, a jeszcze... jesteś nam niemało winien!
— Oddam, com winien, za parę dni — odparł Wicek, napróżno usiłując schować się dokładnie pod kusą derkę.
— Co ty oddasz? — wołał Moszek. — Ty oddaj nam towary, bo to „nasi“ zgubili, i możesz mieć kłopot...
Wicek oburzył się.
— Nie szczekałbyś, Żydzie, napróżno. Tego, com znalazł, nie zgubili „nasi,“ tylko tamci, co na nich wczoraj nad granicą polowali. Zresztą, to nie są żadne towary, ino klejnoty i zegarki.
Żyd aż podskoczył.
— Klejnoty?... zegarki? — pytał. — A co ty z niemi zrobisz? Ty nam oddaj, a my sprzedamy, bo inaczej złapią cię.
Wicek oburzył się.
— Kiedy tak, to wynoś się, Żydu!... A jak mi będziecie dokuczać, oddam skrzynkę na komorę i jeszcze was zadenuncjuję!
— Czego się pan Wincenty tak złości? — odparł Moszek, zmieniając nagle ton. — Nie chcesz pan z nami trzymać, to nie... A skarżyć niema interesu, bo my także coś wiemy... Zresztą pan Wincenty zrobi sobie jak zechce ze swojem znaleźnem, a ja... zaraz tu ubranie przyniosę. Może Abramek dostał już, co potrzeba...
To powiedziawszy, opuścił chatę i szybko pobiegł do brata.
— On znalazł coś wielkiego! — rzekł do Abramka. — Jego trzeba zaraz zrewidować... Idźmy do wójta.
Abraham chciał go zreflektować.
— Jakże my teraz pójdziemy do wójta — odparł — kiedyśmy byli u niego dziś w nocy.
— Co to szkodzi! — przerwał Moszek.
Pobiegli do kancelarji gminnej, a gdy pisarz wyprowadził ich do osobnego pokoju, Moszek odezwał się:
— Czy pan pisarz wie, dla kogo była ta materja, cośmy ją dali tu do schowania?... Ale niech pan pisarz nikomu nie mówi!...
— Dla kogo?... Nic nie powiem! — upewnił ich pisarz.
— Oto, widzi pan pisarz, ona była dla... naczelnika! A naczelnik przysłał teraz jednego Żydka, coby on tę materję odwiózł mu w try miga, więc — my przyszli, żeby ją pan pisarz oddał.
— Mówiłem wam przecie, żem ją oddał do schowania wójtowi.
— To jest prawda, ale nam wójt bez pana nie da jej powąchać — odparł Moszek.
— Więc idźmy do niego! — rzekł drobny pisarz, biorąc olbrzymi kij do ręki i majestatyczną czapkę na głowę.
Gdy weszli na dziedziniec kolonji wójtowskiej, znaleźli wójta i wójtowę przed stodółką, oboje bardzo zafrasowanych. Ona nawet płakała.
Widząc to, Abramek trącił Moszka i uśmiechnął się. Bracia już wiedzieli o przyczynie frasunku.
Zobaczywszy przybyłych, wójt zawołał:
— A toś mi pan, panie pisarzu, dogodził z tą paką!... A dyć mi ją dziś w nocy ukradli...
— Nie może być! — krzyknął pisarz.
Bracia, Moszek i Abraham, zaczęli rozpaczać:
— Co to będzie? — jęczał Moszek. — Akurat w tej chwili naczelnik przysłał po materją...
Wójt osłupiał.
— Ale czy na pewno ukradziono materją? — pytał pisarz. — Może się tylko wójtowi zdaje?
— Ale nie zdaje mi się! — odparł wójt. — Przecie nam jeszcze psa otruli i deskę ze stodółki wyjęli...
— Któżby to mógł zrobić? — mruknął pisarz, naprawdę zdziwiony. — Przecie nikt nie wiedział, gdzieście schowali materją...
Teraz Moszek wysunął się naprzód.
— Z przeproszeniem — rzekł — czy tego nie zrobił Wicek, ten... szwarcownik? On, dziś w nocy kontrabandy nie przenosił, a jednak gdzieś chodził i całe odzienie stracił. Leży teraz w izbie goły, i ja myślę, że gdyby państwo poszukali u niego, to możeby się znalazła materja...
I wójt i pisarz bez namysłu przyjęli projekt Moszka.
— Zrewidujmy mu chałupę! — krzyknął wójt.
— Idźmy! — dodał pisarz.
— Tylko niech się państwo nie śpieszą! — wtrącił pokornie Moszek. — Takie rzeczy trzeba robić ostrożnie, a przytem my nie chcemy, ażeby on wiedział, że myśmy go posądzili. Więc ja i brat pójdziemy do niego naprzód, z odzieniem, a państwo przyjdą za pół godziny. Może my tam co zobaczymy?...
Wójt i pisarz uznali słuszność tej uwagi.
Wówczas bracia Cymesowie pobiegli do swego sklepu, wzięli stamtąd jakieś stare odzienie i z niem udali się do Wicka, ciesząc się, że wszystko idzie dobrze.
W drodze ułożyli plan. Wiedzieli, że wójt materji u Wicka nie znajdzie, ponieważ oni ją sami wykradli, ale chodziło im o dowiedzenie się, gdzie są klejnoty, które kontrabandzista znalazł?... Znali oni żywy temperament Wicka i rachowali na to, że gdy wójt i pisarz w czasie rewizji trafią na miejsce, gdzie był schowany skarb, chłop wpadnie w gniew i zrobi im awanturę. Wtedy oni przypomną wójtowi, że taka rewizja nie jest legalną, i skarb zostanie ocalony — dla nich!
Rzeczywiście, ledwie przybyli do chaty Wicka, oddali mu odzienie i poczęli wypytywać o znalezione skarby, na dziedzińcu ukazał się wójt i pisarz.
Obaj urzędnicy weszli natychmiast do izby, i rozpoczęło się badanie:
— Gdzieś ty, Wicek, był dziś w nocy? — zapytał go wójt.
— A wam co do tego? — odparł hardo kontrabandzista, choć był zmieszany.
— To nam, że cię posądzają o kradzież jednych tam rzeczy — mówił wójt. — Przyznaj się więc odrazu i oddaj, coś wziął, a minie cię kara.
Wicek trochę ochłonął.
— Żeby mnie Bóg skarał — zawołał, bijąc się w piersi — takem nic nikomu nie ukradł!... Zresztą szukajcie, a jeżeli znajdziecie co waszego, to mnie oddajcie do kryminału... Tak wam mówię i sprawiedliwie!...
Zkolei wójt i pisarz zakłopotali się pewnością Wicka. Żydzi zaś pomyśleli, że kontrabandzista nie trzyma swoich klejnotów w chacie, kiedy się nie obawia rewizji.
— Możeś ty i nie ukradł nic — rzekł wójt — ale zawdy powiedz, gdzieś był dziś w nocy?
Wicek postanowił być otwartym.
— Powiem! — rzekł. — Byłem nad granicą i coś znalazłem. Ale to, com ja znalazł, nie jest żadnego z tutejszych, ino należy do Niemców, którzy uciekali i rzucili. Kiedym zaś znalazł, schowałem w takie miejsce, że sam djabeł nie odszuka...
— A teraz rewidujcie! — dodał.
Wójt i pisarz pokręcili głowami, popatrzyli na siebie i dali za wygranę. Rozumieli, że Wicek mówi prawdę i że u niego materji nie znajdą.
Żydzi byli pochmurni.
Już mieli się wszyscy rozejść, gdy wtem na dziedzińcu ukazało się dwu objeżczyków.
— Hej! Wicek! — zawołał jeden z nich.
Kontrabandzista wyszedł blady jak ściana.
— Ty dziś w nocy byłeś nad granicą, byłeś nawet w rzece... Nie zapieraj się, bo mamy twoje odzienie...
— A byłem w rzece! — odparł Wicek zuchwale.
— Cóżeś ty tam robił?...
— A raki łapałem.
— Raki! — rzekł ze śmiechem objeżczyk. — No, chodź z nami na komorę, to tam o tych rakach powiesz więcej.
— Co nie mam pójść?... Pójdę! — rzekł kontrabandzista.
Wójt, pisarz i obaj Żydki patrzyli na scenę tę ze strachem, bo każdy z nich wobec strażników miał nieczyste sumienie.
Kontrabandzista wbiegł do izby po kapelusz. W przelocie schwycił matkę za rękę i szepnął:
— Mamo!... niech mama przysięgnie, że nikomu nie powie i sama mojej skrzynki nie ruszy...
— Biorę Boga na świadka!... Przysięgam! — odpowiedziała kobieta, szlochając.
— Skrzynka leży w gnojówce, koło obory... Ale nikomu matko... nikomu!... Ani ojcu... ani samej nie ruszać...
— Przysięgam ci na rany boskie!...
Rozmowa trwała bardzo krótko, ale bracia Cymesowie zauważyli ją i zaraz odgadli, że baba wie o miejscu, gdzie ukryta jest skrzynka.
W tej samej chwili ukazał się Wicek z miną zuchowatą i poszedł z objeżczykami. Za nimi zdaleka pociągnęli Moszek i Abraham, a wójt z pisarzem zawrócili do kancelarji, smutnie kiwając głowami.
— Co to będzie?... co to będzie? — szeptał wójt.
— Bekniemy! — mruknął pisarz.
— Za cóż ja... nieszczęśliwy? — spytał wójt.
— Wy?... z urzędu. Ale za co ja? — westchnął pisarz.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Ojciec Wicka już w drodze do domu dowiedział się, że syna aresztowali objeżczyki. Wpadł tedy do izby, zły jak djabeł, i odrazu rzucił się do żony, wołając:
— Ty wiesz, czarownico, gdzie on schował klejnoty!... Gadaj zaraz, bo ci łeb rozwalę...
— Nic nie wiem! — jęczała baba.
— Co nie wiesz!... On ci musiał powiedzieć, bo on twój synalek... Gadaj zaraz, gdzie schował, bo nim ten łajdak wróci, to mu kto ukradnie taki skarb. W całem mieście szepczą, że on coś znalazł, i już pewnie z dziesięciu na nasze klejnoty czatuje...
Stary skąpiec był wściekły z gniewu. Oczy mu krwią nabiegły, a żyły na czole nabrzmiały. Tupał nogami i wrzeszczał na żonę:
— Gadaj, gdzie skrzynka, bo cię...
— Nie wiem! — odparła baba.
Wtedy stary pochwycił ją za włosy i począł bić kijem. Wreszcie rzucił ją na ziemię, skopał nogami i wybiegł na dziedziniec. Przewrócił stos gałęzi. Wpadł do obórki i począł rozgrzebywać mierzwę. Spuścił żóraw do studni i pukał nim w dno, sądząc, że może tam syn skrzynkę schował. Ale napróżno.
Więc znowu wrócił do izby i zbił żonę jeszcze lepiej. Możeby ją i zabił, bo żądza posiadania skarbu zagłuszyła w nim wszelkie uczucia ludzkie, gdy na szczęście, wszedł do chaty Moszek.
— Co wy robicie, Janie? — krzyknął na skąpca.
Stary oprzytomniał nieco.
— Biję babę — rzekł — ażeby powiedziała, gdzie jest skrzynka, co ją Wicek znalazł.
Żyd wzruszył ramionami.
— Jak ona może powiedzieć, kiedy ona nic nie wie?
Skrwawiona i sponiewierana baba podniosła się z ziemi i z wdzięcznością spojrzała na Moszka.
— A ty skąd wiesz, że ona nie wie? — zapytał skąpiec.
— Wiem od Wicka — odparł Moszek. — On nikomu swoich sekretów nie gada. A jak on się na komorze ślicznie tłomaczy!... To tak, jakby już ze cztery razy w kryminale siedział. To mądry chłop!... Oho!... ho!... Gdzieby on babie, i do tego pijaczce, o swojej skrzyni powiedział!...
Skąpiec ochłonął z gniewu i w myśli przyznał słuszność wywodom Moszka. Jużci, prawda! gdzieby znowu Wicek powierzał taką tajemnicę pijaczce, choć ona jego matka, a on niby ją kocha!
Po takiej refleksji, skąpiec opuścił dom i poszedł na łąkę, rozmyślając, gdzieby jednak skrzynka mogła być ukryta?
Wtedy Moszek dobył z kieszeni półkwartową flaszkę wódki i rzekł do baby:
— Wicek kłania się wam (bo ja teraz byłem u niego na komorze). Przysyła wam wódkę i prosi, żebyście staremu o skrzynce nie powiedzieli...
— Powiem mu na tamtym świecie! — mruknęła baba, kosztując wódki.
— Jeszcze Wicek prosił — ciągnął Żyd — żebyście bez ustanku baczyli na skrzynkę... w dzień i w nocy!... Bo się o tem ludzie już dowiedzieli i mogą ukraść...
— Ma się wiedzieć, że będę uważała dzień i noc — mruknęła baba.
W nawiasie dodać trzeba, że Moszek kłamał jak z nut. Z Wickiem nie widział się, wódkę sam babie kupił, ale swoją drogą wędkę zarzucił, i kobieta złapała się na nią.
Teraz już potrzebował tylko śledzić babę i był przekonany, że ona, przesadną czujnością swoją, najpewniej wskaże mu drogę do skrzyni.
Jakoż, niby to opuścił chatę i poszedł ku miastu. Wnet jednak zawrócił się i stanąwszy za jakimś opustoszałym budynkiem, patrzył.
Z tego miejsca dostrzegł przedewszystkiem, że baba siedzi w oknie i wygląda na dziedziniec.
Miałażby skrzynka być w dziedzińcu?
Wkrótce przypuszczenia jego zmieniły się w pewność, stara bowiem wyszła z chaty i poczęła krążyć po podwórku, coraz bardziej zbliżając się do dołu z gnojówką. Wreszcie, obejrzawszy się wokoło, wzięła w rękę gałąź i poczęła mieszać nią gnojówkę.
Teraz Moszek zawrócił do domu. Wiedział już wszystko.
Wkrótce zjawił się w chacie kontrabandzisty Abraham, i przywitawszy babę, zapytał:
— Był tu Moszek?
— Był.
— Mówił wam co od Wicka?
— Mówił — rzekła baba.
— A wódkę wam przyniósł?...
Baba, już napół pijana, odparła:
— Żadnej wódki nie widziałam!...
— No, to macie! — rzekł Abraham, wydobywając z kieszeni znowu półkwartową flaszkę. — Wicek kazał wam codzień wódkę przynosić i jeszcze prosił, żeby wam na niczem nie zbywało.
— On przecie nasz wspólnik — dodał po chwili — to my jego musimy w nieszczęściu ratować.
W taki sposób rozmawiał z kobietą dobrą godzinę, od czasu do czasu spoglądając w okno.
Było południe. Około chaty kontrabandzisty nikt jakoś nie przechodził. Pomimo to matce Wicka zdawało się, że przez dziedziniec przemknął się ktoś, jakby Moszek... Ale, że w czasie rozmowy z Abramkiem kobiecina wciąż ssała flaszkę, więc chcąc podnieść się i wyjrzeć przez okno, zatoczyła się na tapczan. Po chwili twardo zasnęła.
Spała parę godzin. W tym czasie mąż jej zajrzał do izby, wylał na pijaczkę parę garncy wody i znowu powlókł się gdzieś szukać synowskiego skarbu.
Nareszcie baba, zmoczona od stóp do głów, otrzeźwiła się prędzej niż zwykle. Ziewnęła, przeciągnęła się i wyszła na dziedziniec, a widząc, że nikogo niema w ulicy, zbliżyła się do dołu z gnojówką i zapomocą gałęzi poczęła sprawdzać, czy skrzynka jest na swojem miejscu?
Szturgnęła kijem tu i owdzie, zamieszała pomyje, aż ją obryzgały, ale... skrzynki nie wyczuła.
Ogarnął ją strach, więc już całkiem przytomna wlazła w dół i poczęła grzebać rękoma w obrzydliwej cieczy.
Niema skrzynki!... a przecież z rana była tu. Była, pamięta ją najwyraźniej, sama dotykała ją gałęzią...
Przy tych poszukiwaniach zastał ją mąż siną, drżącą z wielkiego wzruszenia.
— Co ty tu robisz? — zawołał.
— Skrzynię Wickową ktoś ukradł! — odparła zmienionym głosem.
— Ukradł! — wrzasnął skąpiec. — Ukradł ktoś skrzynią klejnotów, a tyś mi nie chciała powiedzieć, że ona tu była... Tu, w tym dole!...
I oszalały z gniewu wpadł do izby, wyniósł stamtąd siekierę i chciał nią żonę zabić. Ale kobieta spostrzegła dość wcześnie, że mężowi źle z oczu patrzy, więc, wydrapawszy się z dołu, uciekła, przemoczona i cuchnąca.
Stary rzucił za nią siekierą, ale jej nie dosięgnął. Baba zaś pędziła ku miastu tak szybko, jakby jej strach ze czterdzieści lat odjął.
Skąpiec stracił już wszelką władzę nad sobą i resztę rozumu. Podniósłszy rzuconą siekierę, wrócił z nią do izby i począł wszystko rąbać. Okna, ławy, półkę z naczyniami, tapczany z pościelą...
— Ukradli mi skrzynkę klejnotów! — wołał.
Wreszcie, w przystępie najwyższej rozpaczy, wynalazłszy gdzieś w kącie powróz, przeciągnął go przez belkę, wlazł na stół, zawiązał pętlę na szyi i skoczył...
Ale powróz był widać zbutwiały, bo urwał się, a skąpiec padł na ziemię i zwichnął nogę.
Zamiast więc tłomaczyć się na sądzie szczegółowym z pobudek samobójstwa, leżał nieborak na ziemi i krzyczał wniebogłosy.
W tem opłakanem położeniu znalazł go syn, Wicek, którego już uwolnili na komorze. Zobaczywszy straszny nieład w izbie, podruzgotane sprzęty, powróz na belce i ojca na podłodze, kontrabandzista zawołał:
— Co się tatkowi stało?...
— Skrzynią z klejnotami ukradli! — jęczał skąpiec. — O, ty kundlu jakiś!... nie powiedziałeś mi, gdzie leżała, i teraz masz...
Ale na Wicku wiadomość ta nie wywarła żadnego wrażenia.
— Ukradli? — spytał. — Pal ją kaci!... Tam nie było klejnotów, ino proch z niemieckiego arsenału...
— Proch?... nie klejnoty? — spytał skąpiec, szeroko otwierając oczy. — A skąd ty to wiesz?
— Słyszałem, jak gadali na komorze.
Teraz stary uczuł straszny ból w nodze.
— Wicek — rzekł — a naciągnij mi łapę, bom se zwichnął.
Syn obejrzał nogę, przyznał, że jest mocno zwichnięta, i przystąpił do operacji. W tym celu skąpiec chwycił się oburącz za próg, Wicek wziął go za nogę i szarpnął z całej siły.
— Gwałtu! — krzyknął skąpiec i aż zemdlał.
Syn jednak prędko go otrzeźwił. Potem zdjął mu resztę powroza z szyi i zaniósł chorego na tapczan.
Ojciec stękał, próbował nogi, czy dobrze się chodzi, poprawił się...
— Wicku! — rzekł — a spojrzyj-no pod tapczan, czy tam niema pakuł.
Wicek pochylił się, chcąc zajrzeć pod tapczan, ale w tej chwili starzec huknął go pięścią koło ucha, raz i drugi. Kontrabandzistę aż zamroczyło.
— Za co mnie tatko bije? — spytał oburzony.
— Proch czy nie proch, a trzeba go było ojcu oddać! Chciałeś zostać wielkim panem, sam, beze mnie, to teraz won z chałupy!... Na oczy mi się nigdy nie pokazuj... pod płotem zgnij, byleś tu nie wracał, bo cię zabiję!
I schwyciwszy kawał drewna, chciał nim uderzyć syna. Ale Wicek już uciekł.
Matka kontrabandzisty, szczęśliwie uniknąwszy ciosu siekiery, którą za nią mąż rzucił, biegła bez pamięci przed siebie. Nie dziwił jej ani szalony gniew, ani okrucieństwo starego skąpca.
— Miał recht! — myślała. — Nie trzeba było skrywać przed nim skrzyni. Coprawda, byłby ją wziął i schował w swoje kąty, ale przecie on nie wieczny, więc i skrzynka wróciłaby do nas. A tak ani on, ani my!...
Czuła, że jest zgubioną, bo odtąd i syn pocznie ją nienawidzieć tak, jak mąż. Ale słusznie, bo dlaczego nie pilnowała skarbu, któryby ich wszystkich uszczęśliwił do końca życia!...
Pomimo jednak wielkiej rozpaczy i resztek pijackiego odurzenia, baba usiłowała odgadnąć: kto skrzynią ukradł?
Byli dziś w ich domu objeżczyki, wójt, pisarz, tudzież bracia Abraham i Moszek. Już samo wyliczenie osób rzuciło na sprawę trochę światła: z nich wszystkich Abraham i Moszek jakoś najwięcej patrzyli na śmiałych i szczęśliwych złodziei...
Baba przypomniała sobie, że obaj bracia dali jej po flaszce wódki, że Abraham długo z nią rozmawiał i że, o ile jej się zdaje, około południa Moszek był na dziedzińcu.
— Oni ukradli! — krzyknęła nagle stara i z zaciśniętemi pięściami pobiegła do sklepiku Cymesów.
Rzeczywiście nie omyliła się. W tym czasie, kiedy Abraham poił ją drugą flaszką wódki, Moszek wydobył skrzynkę z dołu i nawet nie zawalał się. Potem owinął swoją zdobycz w płachtę i poszedł do siebie, dając sygnał bratu, że już interes skończony.
W sklepiku bez trudności otworzyli tasakiem skrzynią drewnianą i znaleźli w niej, garncową może, puszkę z blachy żelaznej. Było w puszce kilka pęknięć i szczelin, któremi nawet woda dostała się do wnętrza. Swoją drogą jednak otworzyć jej nie było można, tak szczelnie przystawało wieko.
Bracia wzięli dłótko i poczęli próbować, podważać niem wieko. Ale napróżno. Blachy zahaczyły się jedna o drugą tak silnie, jakgdyby puszkę zalutowano. Trzeba ją było naciąć wokoło dłótkiem i rozbić.
Właśnie Abraham wziął dłótko i młotek, aby przystąpić do ostatniej czynności, a Moszek, stojąc we drzwiach sklepu, czuwał, gdy wtem doleciały ich okrzyki matki Wickowej. Kobieta biegła przez rynek z rozkrzyżowanemi rękoma, zbita, szkaradnie zawalana w gnojówce, i krzyczała:
— Złodzieje!... okradli mi syna!... wyciągnęli z dołu pełną skrzynią klejnotów.
Pijaczce towarzyszyła gromada ciekawych, z którymi wciąż łączyli się nieliczni przechodnie.
Taka procesja była bardzo nie na rękę Cymesom. Sklepik ze wszech stron otwarty, łatwo do niego zajrzeć i zastać ich — właśnie przy otwieraniu puszki z klejnotami!...
Nie chcąc zatem gorszyć ludzi poczciwych i wywoływać nieprzystojnej awantury, bracia zostawili siostrę Ruchlę za kantorem, a sami, przez podwórka i tylne uliczki, uciekli do domu ojca. Tłum już stał przed ich sklepem, a pijaczka klęła, aż się trzęsło.
Znowu wbiegli do alkierza, gdzie stało łóżko ojcowskie, i rzekli do jęczącego paralityka.
— Tatełe!... tu jest a azerne skrzynke, myt gołdene pierścionkes, branzletes ind zekarkes. Trzeba ją odbić tem dłótkiem, a klejnoty wsypać do beczki z kwaszonemi ogórkami...
Josek Cymes miał wielką ochotę zwymyślać synów za wczorajsze poniewieranie go po podłodze. Ale gdy usłyszał o klejnotach i zobaczył garncową puszkę, ułagodził się.
Synowie pod pierzynę włożyli mu puszkę, której jedną połowę oparli na krawędzi łóżka. Dali mu też w ręce młotek i dłótko.
— Nie dam rady! — jęczał paralityk. — To blacha gruba, mnie ręce drżą, i obrócić się nie mogę...
— Niech tatełe otwiera prędko, bo jeszcze kto wejdzie! — odparł Moszek.
— A teraz — mówił dalej — mame niech siedzi w oknie i niech płacze, że ojciec umiera... Dy, Awrum, nem den kitel i gadej pacierze, tak, żeby cię wszyscy widzieli, a ja...
Nie dokończył, zobaczył bowiem, że tłum, z matką Wickową na czele, idzie właśnie do domu ich ojca. Więc Moszek schwycił jakąś paczkę drewnianą, wybiegł z izby, okrążył tłum poza budynkami, i nagle stanąwszy zdaleka za gromadą, krzyknął:
— Hej! ty stara Ewa!... Patrzaj, tu jest twoja skrzynka...
Baba, zobaczywszy Moszka z pudełkiem pod pachą, popędziła za nim, klnąc i płacząc. Gromada dzieci i wyrostków pocwałowała za obojgiem, i w taki sposób zgraja obdartusów, z okropnym wrzaskiem, śmiechem i gwizdaniem, poczęła obiegać rynek dokoła.
Jak świat światem, nie widziano jeszcze podobnej uciechy w mieścinie. Żyd biegł truchta, drażniąc babę widokiem pudła i krzycząc: „Warjatka!... warjatka!...“ Ona pędziła, ile sił starczyło, i od czasu do czasu rzucała za nim kamieniami, a zgraja uliczników, rozpierzchniętych, jak stado wron, które spłoszono, towarzyszyła im, krzycząc wniebogłosy:
— Złodziej Moszek!... warjatka Ewa!...
Tym sposobem Moszek odciągnął najniesforniejszych widzów od miejsca, w którem jego ojciec rozłupywał tajemniczą skrzynkę. Chytry Żydek liczył jeszcze na to, że gdyby ukazał się w tej chwili milicjant w miasteczku, wówczas musiałby aresztować jego i pijaczkę, odprowadzić ich do kancelarji gminnej, a dom ojca i skradzione klejnoty byłyby bezpieczne.
Kilku jednak poważniejszych mieszczan nie uważało za stosowne mieszać się do wyścigów hołoty. Zostali oni pod lokalem sparaliżowanego Cymesa, a widząc, że żona jego siedzi w oknie i płacze, zaś rudy Abraham modli się w śmiertelnej koszuli, poczęli wypytywać:
— Co się stało, pani Cymesowa?...
— Nieszczęście! — szlochała Żydówka. — Mój mąż, Josek, strasznie chory, rzuca się na łóżku, jakby już umierał, a te gałgany syna mi gonią i wyzywają od złodziei...
Abraham zaś niby odmawiał modlitwy i kiwał się, ale swoją drogą prawem okiem patrzył na rynek, gdzie odbywały się osobliwe wyścigi jego brata, a lewem uchem nasłuchiwał, czy ojciec bije dłótkiem w żelazną puszkę. Gdy zaś stary zmęczył się i ustal w pracy, Abramek, mrucząc pacierze, wołał:
— Tatełe, szlug!...
— Kiedy mnie już ręce bolą... Wykręcić się nie mogę! — jęczał paralityk, uderzając młotkiem w dłóto.
— Za głęboko włożyliście tę puszkę pod pierzynę, trzebaby ją lepiej wysunąć — mówił Josek po żydowsku.
Ale Abraham nie dbał o jego narzekania, tylko wciąż powtarzał:
— Tatełe, szlug!...
Paralityk, znudzony oporem blachy i komendą syna, rozzłościł się:
— Żeby was Bóg skarał, gałgany, za wszystkie kłopoty, jakie mi robicie!... Ja tej puszce nie dam rady!...
I już z gniewem począł ją kuć, aż się rozlegało, a Abramek w śmiertelnej koszuli kiwał się wciąż pod oknem, mruczał pacierze i od czasu do czasu wołał:
— Tatełe, szlug!...
Na rynku baba, potykając się ze zmęczenia, nie przestawała gonić Moszka, który nareszcie rzucił pudło i poszedł do swego sklepiku.
Wtedy zdarzył się wypadek, niesłychany w dziejach tego miasteczka, tej gminy, a nawet powiatu.
W chwili, gdy Abraham zawołał głośniej: Tatełe, szlug!... — a sparaliżowany Josek silniej uderzył młotem w żelazną puszkę, ta... wybuchła!...
Rozległ się stłumiony huk, jakby strzał armatni. Sparaliżowany Josek z pierzyną uderzył o sufit i wnet runął na szczątki połamanego łóżka. Jego żona i syn Abraham wylecieli na ulicę przez okno, dom zatrząsł się, przepierzenie upadło, a ze wszystkich otworów począł wydobywać się dym, silnie pachnący siarką.
— Gewałt!... fajer!... — wrzeszczał Abraham.
— Josek zabity! — krzyknęła stara Żydówka.
— To proch wystrzelił!... proch!... — wołali mieszczanie.
W tej chwili przybiegł Moszek, siny.
— Co się to stało? — pytał.
Obecni poczęli mu opowiadać na wyścigi.
— Proch u was wystrzelił!... ojca wam zabiło!...
— Tam, w puszce nie było klejnotów, tylko proch — jęczał Abraham.
Moszkowi w tej chwili błysnęła myśl:
„Jakie to szczęście, że nie ja otwierałem puszkę!... Biedny ojciec już i tak był stary i od dwu lat nie mógł się ruszyć z łóżka.“
Wtem... o, dziwy!...
Josek, nieboszczyk, ów Josek, tak strasznie sparaliżowany, ukazał się w oknie wśród kłębów dymu. Miał na sobie krótką koszulę i wełniany kaftanik cyceles, ale był zdrów... Z lekkością młodzieńca przeskoczył okno i (rzecz nie do uwierzenia!) w pełnym galopie przebiegł rynek, a nawet — wyleciał za miasto i tam jeszcze biegał przez kilka minut po łące!
Rzecz już wyjaśniła się. Wicek nie znalazł w rzece klejnotów, lecz puszkę prochu i masy piorunującej. Ponieważ puszka miała szczeliny i leżała w wodzie, więc proch w części zamókł. Ale, gdy Josek począł tłuc młotem w skrzynkę, nastąpił wybuch, co prawda — bardzo słaby.
Domowi nic się nie stało. Pękły tylko szyby i upadło przepierzenie od alkierza. Ale wyrzucony w powietrze paralityk, pod wpływem przerażenia, odzyskał władzę nad nerwami — i wyzdrowiał!
Słowem, stało się to wszystko nadspodziewanie dobrze, ale ani Moszek, ani Abraham nie byli kontenci z takiego obrotu rzeczy. Oni woleliby mieć puszkę klejnotów, aniżeli zdrowego ojca. Doświadczyli przykrego zawodu, uważali się za pokrzywdzonych i, ażeby chociaż część strat odzyskać, poszli do wójta do kancelarji.
Wójt, który już wiedział o szczegółach wybuchu, powinszował im naprzód tego, że ich poczciwy ojciec w tak cudowny sposób odzyskał zdrowie, a następnie napomknął, że może być śledztwo.
— Skąd wy proch macie? — mówił. — Takich rzeczy trzymać w izbie nie wolno.
— Jaki proch? — zdziwił się Moszek. — Ojciec nasz już od rana był zdrowszy i tak się rzucał na łóżku, że aż się przepierzenie wywróciło. Z tego zrobił się w domu huk i kurz, a głupie ludzie gadają, że to proch się zapalił. Coby u nas proch robił?...
Wójt pokiwał głową i rad nierad udał, że wierzy objaśnieniom, czując, że z Moszkiem, któremu „szydła golą,“ wojować nie wypada.
Ale teraz Moszek zaatakował go.
— Jakże to będzie, panie wójcie, z tą materją? — rzekł. — Tam było dwie sztuki, warte sto pięćdziesiąt rubli. Panu wójtowi podobno ukradli, czy coś... a naczelnik upomina się u nas.
Wójt przeżegnał się.
— Co ty mamroczesz, niedowiarku boży? — odparł zdziwiony. — Jakże, więc ja zrobiłem wam łaskę, żem przechował materją, a ty mi o pieniądzach gadasz?...
Moszek przybrał minę zuchwałą i począł mówić z krzykiem:
— Co to łaskę?... komu łaskę?... pan wójt sobie zrobił łaskę, kiedy materja zginęła, ale nam nieszczęście, bo naczelnik upomina się! To nawet były sztuki oplombowane, cło od nich opłacone... Ja mam kwitancją!
Wójt począł targać siwe włosy.
— Jezu!... a dyć te hycle o złodziejstwo mnie posądzają! — wołał.
— My o nic nie posądzamy — odezwał się Abraham. — My tylko chcemy odzyskać część strat. Materja warta sto pięćdziesiąt rubli, więc my damy pięćdziesiąt, a pan wójt niech da resztę, bo nas naczelnik rozpiecze...
Mały pisarz siedział przy stole, jak przyśrubowany, a gdy wójt zapytał go:
— Co tu robić?...
Odpowiedział:
— Trza im dać sto rubli, i niech idą na złamanie karku!
— Skąd ja wezmę sto rubli? — biadał wójt. — Ja przecie nie mam tyle pieniędzy.
— Znalazłoby się u pana wójta i tysiąc rubli — wtrącił Moszek. — Ale ja jestem dobry człowiek. Ja panu wójtowi kłopotu robić nie chcę i wezmę kwit...
Nie było rady. Pisarz przygotował kwit na sto rubli, a wójt, po wielu wahaniach się, ze łzami w oczach, podpisał go.
Jeszcze Moszek nie zdążył schować kwitu, aliści wpadł do kancelarji Wicek, rozgniewany jak piekło.
— Jesteście tu, złodzieje? — krzyknął. — Powiemże ja teraz wszystko.
I odwróciwszy się do wójta i pisarza, mówił:
— Patrzcie państwo! Oni mi ukradli tę skrzynkę z prochem, bo myśleli, że w niej są klejnoty. Przez tych hyclów ojciec mnie i matkę wygnał z domu, a sam chciał się powiesić...
— Szkoda, że się nie powiesił, bo ty, Wicku, miałbyś pieniądze — wtrącił Moszek, śmiejąc się ironicznie.
— Poczekaj, to jeszcze nie wszystko! — ciągnął Wicek. — Panie wójcie, ja widziałem dziś w nocy tych obu, jak wam coś ze stodoły kradli, a później chcieli złożyć na mnie...
Wójt i pisarz zerwali się z krzeseł.
— Oddaj, Żydu, mój kwit na sto rubli, kiedyś sam ukradł materją! — zawołał wójt.
— Ja nie ukradłem, on łże, ten Wicek, bo on mi jest winien kupę pieniędzy — odparł Moszek.
— Pójdziemy do sądu, kiej tak! — krzyknął wójt.
Moszek oparł ręce na stole i patrząc wójtowi w oczy, rzekł spokojnie:
— O co mnie pan wójt oskarży?... Pan mi nie dowiedzie, żem ja ukradł, ale sąd dowie się, że pan wójt przechowuje szwarcowane towary.
A gdy stary chłop, czując swoją bezsilność, upadł na krzesło, Moszek zapytał go ze śmiechem:
— No, będziemy się prawowali?...
— Poszedł won, ty gadzino! — krzyknął wójt — i niech ci moja krzywda bokiem wylezie...
Teraz Moszek i Abraham grzecznie ukłonili się wójtowi, zwolna odeszli ku drzwiom, i gdy już stanęli w progu, Moszek zawołał do Wicka:
— No, chodź ty, Wicek, z nami, kiedy ciebie twój ojciec wypędził. A na drugi raz nie buntuj się, nie chowaj tego, co znajdziesz, i na nas plotek nie rób...
— Nie idź z tymi złodziejami, bo ci duszę zgubią! — upomniał go wójt.
— Wicek, chodź, mówię ci ostatni raz! — zawołał Moszek.
— Weź się lepiej do uczciwej roboty, a od nich odczep się! — mówił wójt.
Wicek wahał się, myślał i wreszcie — poszedł za Żydami.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Kiedy wkrótce potem wrócił wójt do domu, był żółty jak marchew i płakał jak dziecko za swojemi stoma rublami. Żona z początku krzyczała na niego, ale widząc, że jest źle, położyła go do łóżka i rzekła:
— No, nie płacz, Szymku!... Dam ci na zrzucenie, to ci ulży...
— Kiej to bardzo paskudnie — odparł wójt.
— Nic ci nie będzie... Magda! a przeciągnij ta piórko przez cybuszek...
I znowu powtórzyła się operacja łaskotania wójtowskiego gardła kaczem piórem, umazanem szmelcugą.
Wójt zakrztusił się jak nigdy, ale z dobrym skutkiem.
— Cóż, lżej ci? — spytała go żona.
— O, lżej!...
— No, to teraz wyśpij się, a jutro podaj się do dymisji. Ciebie jeszcze zagryzą, na tem wójtostwie...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Wójt rzeczywiście podał się do dymisji, dziękując Bogu, że stoma rublami wykręcił się od stosunków z Moszkiem i Abramkiem. Ale pisarz, namawiany przez żonę, która wciąż chciała paradować w jedwabiach, trzymał się Cymesów i za różne nadużycia stracił posadę, a wkońcu został pokątnym doradcą.
Stary skąpiec zaciął się w gniewie, tak, że już nigdy nie przyjął do swej chałupy ani żony, ani syna Wicka.
Baba tułała się jakiś czas po mieścinie, piła jeszcze lepiej i zmarła na apopleksję, Wicka zaś schwytano na granicy z towarami i oddano do więzienia na kilka lat.
Moszek nareszcie i Abraham robili wyborne interesa i zdobyli znakomitą fortunę. Wciąż słyną oba ze sprytu i energji i wszystkich trzymają za głowy.
Zacny ojciec ich, stary Cymes, niegdyś paralityk, cieszy się zdrowiem i „handluje pieniędzmi.“
Ludzie, znający mieścinę, którzy patrzyli na mizerny koniec pisarza i całej rodziny Wicka, tudzież na szybkie wyniesienie się Moszka i Abrahama, często powtarzają przysłowie:
Jednym — szydła golą...
Drugim — brzytwy nie chcą!...