<<< Dane tekstu >>>
Autor Felicjan Faleński
Tytuł Odgłosy z gór
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1871
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
ODGŁOSY Z GÓR.

POEZYE
FELICYANA.




WARSZAWA,
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA.

1871.
Дозволено Цензурою.
Варшава, дня 12 Января 1871 г.

Druk J. Ungra, Nowolipki Nr. 2406 (3).





Teofilowi
LENARTOWICZOWI
ZASMUCONEMU BRATU.


Co ma kwiatu woń, łzy rosy,
Co grzmi burzą, śniegiem pruszy,
Co mi szeptał w lasów głuszy
Anioł pieśni złotowłosy —

Pod obcemi gdzieś niebiosy
Niech ci, bracie mojej duszy,
Zlane w jeden śpiew pastuszy
Brzmi w rodzinnych gór odgłosy.


Że, com w duszy miał w téj porze,
Całem sercem chętnie włożę
W pieśni owe, — więc téż może

Zaniesione ponad Arno,
Choć na chwilę, wszelką czarną
Myśl od siebie precz odgarną.


w Listopadzie 1870 r.


I.
W samotności.


Żądałem dużo!
Porwany burzą,
Jak Pan, przez czarta
Niegdyś obłędy,
Patrzę — otwarta
Ziemia mi wszędy
I wzdłuż i wszerz.
I jakaś zdrada
Tak mi powiada:

— Obawy nie miéj,
Lecz z darów ziemi
Dłońmi pełnemi
Bierz ile chcesz. —

Miałem nie mało!
Lecz mi się zdało,
Żem jak ci ludzie,
Których coś tknęło,
By piętrzyć w trudzie
Bez końca dzieło
Babelu wież.
I coś mi rzecze:
— Słuchaj człowiecze —
Od żądzy lichéj
W światowe szychy
Przybranej pychy
Boże cię strzeż! —

Tęskniłem wiele!...
O mój Aniele!
Pamiętasz przecie,
Jak sam, nikogo
Nie mając w świecie,
Wołałem z trwogą:

— Gdzież spokój? gdzież?
A tyś mi słowy
Wiosny majowéj,
Co wonią wzdycha
Z lilii kielicha
Szepnęła z cicha:
— Kochaj i wierz! —


II.
Za bramą.


Jak niegdyś w Alhambrze wschodowéj,
U wejścia w jej ogrody,
Stał dęty w misterne okowy
Łuk u szemrzącéj wody,
Na którym nadziemskich Łask siły,
Pod lśniącem skrzydłem kruczem,
Zaklęte napisy wyryły
Z wyrozumienia kłuczem,

By tylko przechodzień, co pod nim
Z ufaniem czoło schyli,
Mógł doznać w Edenie tym wschodnim
Zachwytu Boskiéj chwili;
Podobnie wędrowcze ci trzeba
Pochylić skroń tak samo,
Jeżeli chcesz marzyć sny nieba
Po za Tatrzańską bramą.

O patrzcie! W szafirów przezroczy
Przez którą dnieje słońce,
Coś z nieba półkolem zatoczy
Kwitnącéj tęczy końce.
Poprzez tę promienną mgły szatę,
Nad srebrną, z gwiazd obręczą,
Z obłoczków twarzyczki skrzydlate
Marzeniem snu się wdzięczą.
I w rąbka odzianą smug cienki,
O tam! na skały szczycie,
Tę postać Najświętszéj Panienki
W pośrodku czy widzicie?
W tem oto z maluczkich gdzieś łona,
Śpiew jak z kadzielnic płynie:
— O bądź nam przez wieki wielbiona,
Na górze jak w dolinie! —


III.
Z rana.


Niebo się z ziemią zaręcza
Deszczem spłakaną,
Iskrząca wiąże ich tęcza
W majowe rano.
I srebrny pierścień miesiąca
Za złotą obrączkę słońca
Już pomieniano.

I niby róż białych krocie,
Chmurki nad niemi w przelocie
Wiankiem zwieszono,
I gwiazd przetwarto podwoje;
Więc państwo młodzi oboje
Rumieńcem płoną.

A góry w nieméj rozmowie,
Niby milczący świadkowie,
W swych śniegów bieli,
Stoją u dolin kobierca.

Bo nawet z niebios Anieli,
Czemuby świadczyć nie mieli
Téj zgodzie serca?... —


IV.
W Zakopanem.


1.

Widziałem raz granitowy
Szczyt w otchłań runąć gotowy,
Gdzie ledwie koza się dzika
Drżąc z przerażenia przemyka —
Słońce za drżącą osiną
W dali gdzieś kona...
Tyś tam siedziała, twym śmiechem
Przekomarzając się z echem...
Czyś ty góralka dziewczyno?
Czy Dziwożona?

Indziéj widziałem, jak znowu
Runął cedr w poprzek parowu,
A kędy potok się kłębi,
Wśród gromów trzasku, z téj głębi
Buchała w chmury mgłą siną
Toń rozwichrzona.
Kłoda pod stopą ci drżała,
A tyś nią szła sobie śmiała...
Czyś ty góralka dziewczyno?
Czy Dziwożona?

To znów raz wbiegłaś na łące
Między dziewczęta tańczące.
Niby obłoczki tęczowe
Wstążki ci wieją nad głowę,
A włosy światłem opłyną
Białe ramiona.
I pod twą stopą w twéj chwili
Trawka się nawet nie schyli...
Czyś ty góralka dziewczyno?
Czy Dziwożona?


V.
Na Gubałówce


Jak tu błogo — jak wszędy
Mile gwarzą ptaszęta!
Zda się tobie, u grzędy
Gdzieś rodzinnéj dzień święta.
Szumi niwa kłosista,
Po czaharach wiatr śwista,
Z jasnych niebios do czysta
Chmur tęschnica precz wzięta.

Rankiem, w brzaskach świtania
Zda się rajska skrzy róża,
Więc téż tuman się słania
Jak wilk chyłkiem przez wzgórza;
A gdy wreszcie dzień strzeli,
To się coraz weseléj,
Ze srebrzystéj kąpieli,
Szczyt po szczycie wynurza.

O południu, na łące
Wiatr od zdroju łaskawie
Dmucha w liście szemrzące,
Swierszczyk brzęczy gdzieś w trawie;
Od Giewontu opoki,
W świat błękitów szeroki,
Płyną senne obłoki,
Jak spóźnione żórawie.

O zachodzie, gwar w dali,
Ciągną ludzie z pól, z błoni,
Górom szczyt się krwią pali,
Anioł Pański zkądś dzwoni.
Z łąk, po szybie wód gładkiéj,
Brzmiąc w rozgłośne kołatki,

Wraca bydło do chatki,
Wśród skoszonych ziół woni.

W zmrok, od ognisk brzask w lesie.
Skrzy się rosa rzeźwiąca,
Dźwięk piszczałek wiatr niesie,
Śpiew krawędzie skał trąca.
A w błękitach już mruga
Gwiazdka jedna i druga,
Aż i wyjrzy z nad smuga
Twarz mosiężna miesiąca.

Niech gdzieś jawa sny płoszy!
Tu, jak jasno widzicie,
Żyćby w ciągłéj rozkoszy,
A umierać w zachwycie.
Dość, niech duch twój tułaczy
Równo z mgłami majaczy,
Abyś coraz inaczéj
Zaświatowe śnił życie.

Jednak niech ten raj znagła
Wiatr tumanem obwieje,
To nim jodła ci smagła
Wskaże wyjście przez knieje,

Już ci, niby ptaszyna,
Gdy ją trwoga matczyna,
W gnieździe drętwić poczyna,
Dusza smutkiem zemgleje.


VI.
Jaworzynka.


 
Ktobądź, po świecie snując się zbolały,
Chcesz dobyć z skarbca duszy twéj pamiątek
Raju gdzieś szczątek,
Rażony błyskiem Archanielskiéj chwały,

Zstąp w téj samotni czarodziejskie skręty,
Kędy nad chłodną strugą, gaj cienisty,
Z wiatru poświsty,
O niebie gwarzy, dreszczem wskróś przejęty.

O Jaworzynko! kto świetlane gody
Sennych uroków twych — i w jakiem słowie
Tęschny wypowie?
Dolino ciszy, cieniu i pogody!

W tobie mi jednéj nie zabrakło wcale:
Bezbrzeżnéj dali która w światłach znika,
Śpiewu słowika,
Ani młodzieńczych marzeń mych o chwale.

W tobiem ja jednéj ani tęschnił, ani
Wspomniał: że kiedyś z nieba mi strącono
Myśl uskrzydloną,
W głębie ziejącéj w duszy méj otchłani.


VII.
W Jaszczurówce.


Mrówka nikczemna! któż dba o jéj życie?
Raz, gdym w szumiących dumał drzew zachwycie,
Patrzę — a oto z kwiatu gdzieś kielicha
W prąd strugi wpadła ta istotka licha.
Myślała pewnie że już po niéj będzie...
Jam ją ździebełkiem słomki wstrzymał w pędzie,
I to jéj biedne życie sercem całem
Uratowałem.

Więc czyliż dziwno tobie: że wzajemnie,
Kiedy w złéj chwili, zdala raz odemnie,
W odmętach które nawałnica zmąca,
Bezsilna, trwożna, bezprzytomna, drżąca,
Rozpacznie walcząc — już sennemi błyski
Mniemałaś w duszy kres oglądać bliski —
Z nieba mi ciebie dłoń Anielska biała
Uratowała.

Bog przecież, wśród téj ciężkiéj naszéj doli,
Nie tylko tem co niepokoi, boli,
Lecz i uczynkiem dobrym kusi człeka.
Wieczny jest, więc ma czasu dość, i czeka.
Biada! kto w darze wziąwszy zmysły ducha,
Patrzy nie widząc, i nie słysząc słucha.
Szczęśliwy, kogo błyski Pańskiéj Chwały
Uratowały. —


VIII.
Kalatówka.


Dziwnie tu. Strach cię ziębi,
Groza cię wskroś ogarnia...
Królaż tam wężów w głębi
Skarbami skrzy spiżarnia?
Czy siedzi w téj ustroni
Myśliwiec gór straszliwy?
Czy w téj pustelni chroni
Mnich błyskawiczne dziwy?
Czy się tu w mgliste noce
Dziwożon rój chichoce?

Czarno tu. Dołem, górą,
Gdziebądź się wzrok zapuszcza,
Ostępów pieśń ponurą
Odwieczna szumi puszcza, —
Przecięż gdy z gór w niebiosa
Uderzy wieść wesela,
Te chmury drzew z ukosa
Słoneczny błysk przestrzela,
I w kłęby fal źródliska
Tęcz tumanami pryska.

Straszno tu. W tym odmęcie,
Jak gdyby puch pajęczy
Puszczony w wiatr, przeklęcie
Dreszcz wiekuisty dręczy
Krawędzie skał, — a przecię,
Ptaszyna im pierzchliwa,
Pliszka, na groźnym grzbiecie
Siadłszy, ogonkiem kiwa,
I pewnie ta pocieszka
Gdzieś nawet obok mięszka.

I grzmiąco tu. Urwany
Z otchłani gdzieś łańcucha,
Z rykiem, wśród kłębów piany,
Szalony potok bucha, —

Przecięż byliczka wiotka,
Wiejąc u skały rdzawéj,
Wdzięczy się tu z pośrodka
Tęczowéj wód kurzawy,
I barwą pól błękitną
Drżące jéj prątki kwitną.

Więc że samotny, zdala,
Żyć lubisz pokryjomu,
Jak ptak, lub kwiat, lub fala —
To co do tego komu?
Żeś w burzy jakby w domu,
Że nie dbasz o nikogo,
To co do tego komu,
Kiedy ci z tem jest błogo!
Że cię chochliki strzegą,
To komu co do tego? —


IX.
Na Magórze.


Tam w głębi — dolin czarowne ogrody
Słoneczny ranek opływa,
A tuż po za mną grobowemi chłody
Zieje pieczara straszliwa.

Ocean był tu. Próżno w tej czeluści
Przedpotopowe tworzydła
Schronić się pragną — już ich ztąd nie puści
Odmęt bez lejc i wędzidła.

Stosami kości tych olbrzymów na dnie
Spisane krwawe ich dzieje.
Od zgrozy, rosa co się tam przekradnie
W zdrętwiałe łzy kamienieje.

Czyście wy góry dumnę skroń w pokorze
Aż w wód nurzały kolebce?
Czy téż szaleństwem rozhukane morze
Aż was w niebiosach nadepce?

Jeśli się pycha gór aż w morze kładła,
To tylko Bogu pod stopy —
Jeśli aż w chmury poszły wód zwierciadła,
To tylko Bogu pod stopy.


X.
W niepogodę.


Świat owionęła mgła blada,
Trzy dni już w górach dészcz pada!

Potok śpieszący z daleka,
Groźnie sie wzdymać zaczyna.
— Tam w dali któż to narzeka?
— Jakaś dziewczyna.

Dziś jéj owieczkę na łące
Porwały prądy szumiące...
Jak śniegi gór była biała,
Z rąk trawkę brać przybiegała.
Och! takiéj drugiéj, za złoto
Doprawdy już nie znajdziecie!
Miała ją jedną na świecie,
Bowiem jest sama sierotą.

— Dziewczyno o moja młoda!
Toż jest niemałą twa szkoda.
Są ludzie, co tracą krocie
Z pociech wyzuci —
Lecz Bóg, co weźmie sierocie,
Sierocie zwróci. —

Świat owionęła mgła blada,
Trzy dni już w górach dészcz pada!

Potok szponami swej fali
Co znajdzie, drapieżnie chwyta.
— Tam znowu któż się to żali?
— Jakaś kobiéta.

Płótna bielące się zwoje
Potok jéj porwał jak swoje.
Sarna je tkała od ręki,
Z nitki tak równéj! tak cienkiéj!
Na świecie ręce och! czyje
Utkają płótno podobne?
Wdowa jest, dzieci ma drobne,
I z pracy rąk tylko żyje.

— Toż ci kobieto, niemała
Szkoda, jak widzę, się stała.
Lecz niebu modli się szczerze
Rąk twoich praca.
I Bóg co wdowie zabierze,
Jéj dzieciom zwraca.

Świat owionęła mgła blada,
Trzy dni już w górach deszcz pada!

Potok w szalonéj powodzi
Ze zgrzytem brzegi swe zrywa.
— Tam znów staruszka zawodzi
Jakaś sędziwa.

Przez parów dążąc z doliny,
Syn jéj utonął jedyny,
A z nim pociecha jéj cała,
I ona sama została.
Ta w gaju, jéj to jest chata,
Pola kawałek ma spory,
Łąkę i pełne obory —
Słowem jest bardzo bogata.

— O moja serdeczna matko!
Toćże ty biédna, jak rzadko!
Czyż ci to mienie jałowe
Żalu umniejsza?
Tyś nad sierotę i wdowę
Stokroć biedniejsza.


XI.
Kościelisko.


Wchodzimy, i gromem stajemy rażeni,
Nie wiedząc: czy zostać? czy wrócić? czy iść?
Tam, w smugu ruchomym grającéj zieleni,
Przeléwa się niebo, obłoczkami pieni,
I szumi, jak wiatrem kołysany liść.

Idziemy, i w ziemię wrastamy jak niemi,
Świat będzie dopiéro? czy jest? czy już był?
W głąb — w lewo i w prawo — w powietrzu, po ziemi,
Wysiewa się słońce posiewy złotemi,
I w szklistych tumanów roztrwania się pył.

Idziemy, i oto znów znagła krok śmiały
Do miejsca ziębiący przykuwa nam strach.
Tam lasy lecące — w powietrzu zostały!
Tam stérczą niesione na obłokach skały!
I cisza coś mówi do siebie, jak w snach.

Więc idziesz, i duszę twą nurzasz zawzięcie
W ten rajskich ogrodów zachwycenia chrzest.
Toż mięszka tu chyba wszech rzeczy poczęcie?
Toż się tu wytwarza w czarownym zamęcie,
Co było lub będzie — lecz nie to co jest?

W tę tkankę srebrzystą by wzrok utkwić zbliska
O! jakichże zaklęć, jakich wzywać łask?
Świat buja ci w oczach jak senna kołyska,
Majaczeje, świta, mierzchnie lub przebłyska,
Niby w mgłach przedwiecznéj szczęśliwości brzask.

Dzień cały, w téj głębi, to od niéj, to do niéj,
Powietrza otchłanią płynie dźwięków prąd.
W pośród duszę dreszczem przejmujących woni,
Coś wzdycha, coś szepcze, coś wabi, coś dzwoni,
Nie wiedzieć gdzie? kiedy? ni dokąd? ni zkąd?

Więc pewnie, gdy noc już świat makiem posiała,
Gdy dźwiga się miesiąc obtopiony mgłą,
Wśród mchów tu gromadka tańczy rozszalała
Dziwożon, przez których przezroczyste ciała,
Gdzieś w zmroku, gdzieś w czarnym, blade gwiazdy drżą.

W tych tajemnic głębiach wzrok rozkosznie mierzchnie,
Ich błyskiem rażony gdzieś aż w duszy rdzeń.
Lecz biada, gdy z srebrnej mgły, przez tkanki zwierzchnie
W brzask zorzy spójrzawszy, świat się ten rozpierzchnie
Wśród odpływających czarodziejskich brzmień

Ach! nie; czyż na chwilę tylko tu rozpięto
Zachwytu namiotem niebios jasnych zrąb?
Czyż tylko błysk jeden trwać ma wiosny święto?
Czyż wszystko to z nagła, mocą słów zaklętą,
Przewionie, stopnieje, lub gdzieś wsiąknie wgłąb?

Toż nim się w mych oczach spełni ta przemiana
Ku wiecznej tęsknocie mojej — niech choć wiem
O! wdzięczna stolico majowego rana:
Czyś ty wymodlona, czyś ty przywidziana,
Czyś ty złotą jawą, marzeniem czy snem?.


XII.
W Strążyskach


Doliną, gdzie przy szałasie
Bydło się pasie,
Idzie przez krzaki i rosę
Chłopiątko bose,
I z całéj siły od ucha
W piszczałkę dmucha.
 
Co za szczęśliwa istota!
O skarbach złota,

Ni o znaczeniu lub chwale,
Nie marzy wcale,
I nawet nic, mówiąc ściślej,
Ni wié, ni myśli.

Za wodospadem, gdzie ściana
Drży popękana,
Gniazdko dla siebie usłała
Ptaszyna mała,
I tam wśród mchów spowinięta
Tuli pisklęta

Dziwnyż to ślub, który trzyma
Z karłem olbrzyma!
On mu ufa — on za to,
Swą grzmiącą szatą,
By nie porwała ich kania,
Ptaszki osłania.
 
Owca z jagnięciem po skale
Chodzi niedbale,
Pilnuje jéj z po za drzewa
Pies który ziewa,
A ona jak najtroskliwiéj
Trawką się żywi.

A jeśli orzeł zapragnie
Porwać jéj jagnię,
Ona to na psa sąsiada
Sumienie składa,
I ku pociesze na stypie
Znów trawkę szczypie.

Chłopiątka tego na łące,
Co niedbające
I o nic i o nikogo
Dąży swą drogą,
Bezmyślnéj doli — ach! szczerze
Zazdrość mię bierze.
 
Ptaszynie, co w skalnéj dziupli
Byt swój uszczupli,
Byle się cicha i mała
Z wielkim związała
I wielce grzmiącym — prawdziwie
Mocno się dziwię.
 
Lecz trudno czołem bić oto
Przed owczą cnotą

Przesądów próżną, co przecię,
Straciwszy dziécię,
Nie wiele myśląc o zgubie,
Swą trawkę skubie.


XIII.
U stóp Giewontu.


Tam gdzie bucha wodospad z pod sklepienia tęczy,
I wyżéj, gdzie zdrój jego w mglistéj tryska chmurze,
Aż gdzie wreszcie grom dźwięczy,
I jeszcze, aż gdzie w wichrach pokutują burze,

U wejścia w Sejm, gdzie siwych skał stérczące węgły
W lodowéj ciszy chmurne rozważają sprawy,
Stoi, w groźny próg wstrzęgły
Oprawca dolin, słońcem zachodowem krwawy.

Bowiem o wyszczerbiony krzemień téj epoki,
W koło któréj drżąc szumią gór struchlałe rzesze
Błyskawiczne wyroki
Gromowładną prawicą Bóg rozgłośnie krzesze.

Więc téż lodozwał i trzaskiem z procy wichrów pchnięty
Więc skał zręby miotane gradów grzmiących warstwą,
Więc potopów odmęty,
Dziwnie tu wspólne zewsząd wiodą gospodarstwo

Więc téż, jak zajrzysz — cisza. Pod wyrocznem żniwem,
Próżno las wygrażając sęki bluźnierczemi,
W udręczeniu straszliwem,
W twardych granitach szukał serca matki ziemi

Runął, a z nim przepadli w drzazgi, w puch lub w ćwierci,
Nieużyci i tkliwi, swoi i nie swoi;
Gdyż w tém państwie walk śmierci,
Sam tylko wykonawca jéj nietknięty stoi.

Sam — sam jeden — wśród tego gniazda bujnéj klęski,
Wspaniały, tą u stóp swych rumowisk ozdobą, —
Lecz w téj chwale zwycięzkiéj
Patrząc nań, strach cię bierze być sam na sam z sobą! —


XIV.
W Zakopanem.


2.

Ma orzeł dom swój w samym krańcu igły,
Która się buja w chmury spowinięta.
I tam, dla piskląt, mknąc jak strzał nieścigły,
Znosi porwane z górskich stad jagnięta.


Góral drapieżnych szpon ni skrzydeł nie ma,
Tylko dwie długie nogi z pięśćmi dwiema,
Lecz garnków nie lepią święci;
Więc gdy mu równie obcy trud jak trwoga,
We własném jego gnieździe dławi wroga —
I nigdy karku nie skręci.

Nad mgłą, nad śniegiem, w wichrach, gdzie najchmurniéj,
Gdzie tylko pełza mech wśród wiotkich ziółek,
Na zrębie w otchłań przewieszonéj turni,
Ma skalna koza, z strachu drżąc, przytułek.

Mógłby jéj góral dać spokojność świętą,
Lecz niebezpieczeństw chęć mu w pierś wdmuchnięto,
A garnków nie lepią święci;
Więc z strzelbą w ręku gnając chybkie zwierzę,
W powietrzu, mknącą w przepaść zdobycz bierze —
I rzadko kiedy kark skręci.

Nad ryczącemi grozą wód parowy,
Dzwonki, błękitu wabiące rozkoszą,
Srébrzyste gwiazdki, gwoździk purpurowy,
W tumanach mglistych tkliwą woń roznoszą.


Niechby tam kwitły i pachniały zdrowe,
Lecz góral nosi nie dla kształtu głowę,
Gdyż garnków nie lepią święci;
On kwiaty musi miéć — i to jedynie,
By z nich wianuszek uwił swéj dziewczynie —
Jeżeli karku nie skręci.


XV.
Małołąka.


Wszedłszy w czarny jar, którego ściany
Znagła runąć mogą,
Kiedy widzisz, wśród kipiącéj piany,
Jak gdzieś z żądzą srogą,
Żrąc strzaskanych głazów rumowiska,
Potok wściekle ryczy, wre i pryska,
Aż drga ląd pod nogą,


Myślisz trwożny: toż w te głuche knieje,
W których dzień przepada,
Pewnie klęskę tę, z otchłani zieje
Grzmiących piekieł zdrada,
Pewnie chcąc ją ziemi dobyć z gardła,
Aż do wnętrza piersi jéj rozdarła
Śmierci przemoc blada.

W tem przed tobą, gdy się bór w dwie strony,
Tu i tam rozskoczy,
Stajesz w miejscu dziwem wskróś rażony,
I przecierasz oczy —
Rzadko kiedy, wiosna urodziwa
Senne zmysły ukołysać spływa
W szacie, tak uroczéj.

Przez złotawych pyłów rój skrzydlaty
Siany w poniewierce,
W tłach z szafirów, dnieją tkane w kwiaty
Drżące łąk kobierce,
Wśród rozkoszą przepojonéj ciszy,
Tętna echem, samo siebie słyszy
W niebowzięte serce.


Więc ci w myśli przywidzeniem stanie
Cały trud przebyty...
Gdzież ów potok, co tak opętanie
Czarne trząsł granity?
Patrz — on cichy, wonną mknie murawą,
Niby słodka pieśń, szemrząca łzawo
Rajskich snów zachwyty.

Ztąd on rodem. W jego toń, w południe,
Jasnych dni szczodrota:
Błękit niebios, białość chmur, tak złudnie,
Słońcem grając, miota —
Iż się tobie zdaje, że Anieli
Srebrne puchy pławią, w téj kąpieli
Z płynącego złota.

Tak przy matki ziemi kędyś łonie
Cichem nieskończenie,
Słońca kruszec złoty miękko tonie
W ciemnych barw kamienie
Snem iskrzącym zdjęty — lecz gdy będzie
Wzięty ztamtąd w świat, straszliwe wszędzie
Szerzy spustoszenie. —


XVI.
W anioł pański.


Stałem raz światła zalany odmętem.
Pod zachód było. Przy mem łonie wzdętem,
Domowy anioł stróż mój, postać biała,
Cichą modlitwą w świetle tém topniała.
Dreszcz przelatywał po nad wod źwierciadły,
Do snu się drzewa długim cieniem kładły
Wieczorny szemrząc pacierz — a z nad smuga,
Srebrzystem okiem blada gwiazdka mruga.
I już w koło mnie świat, i po nademną,

Zewsząd powodzią zmroku wzbierał ciemną,
A jeszcze orzeł, w mgliste gdzieś błękity
Po nad chmur szlaki szarym żaglem wzbity,
Ważąc się dumnie na niebie wysokiem,
Promienne blaski chłonął chciwym wzrokiem.
Wtém od kościółka dzwonek pieśnią smętną
Uderzył w serca przyśpieszone tętno —
I wziął na barki swoje wiatr skrzydlaty
Ten dźwięk, i niósł go dołem, po nad kwiaty
Kadzielnic wońmi tchnące — i niebawem
Hołd się balsamów spłynął z brzmieniem łzawem.
I długo — długo — wszerz i wzdłuż przestrzeni,
Społem na drżących kręgach fal noszeni,
Dolinę całą póty snem kołyszą,
Aż znów pobożną za płynęła ciszą.
I na krawędzi wzgórza tylko kędy
Swą cichą przystań, cmentarz, ponad pędy
Potoku, w krzyżów zbawcze wzbił znamiona,
Choć już ostatni dźwięk w powietrzu kona,
W pośród się mogił przechadzały jeszcze
Niby tajemnic nieba święte dreszcze...
Rzekłbyś, że Anioł, zszedłszy w te samotnie,
Tym co w dal mroczną poszli bezpowrotnie,
Wśród tchnień któremi kwiat piołunu pieści,
Zwiastował słodkie pocieszenia wieści. —


XIII.
U Czerwonego Wircha.


Wioska tam w dole — tam w dole!
Wśród drzew kościołek jak kwiatek.
Płynie po kłosach przez pole
Wiatr, wraz z odgłosem kołatek.
Gromadka dziéwcząt wesoła,
Taneczne zatacza koła,
Wśród sianożęci,
Ponad krynicy kryształem...

— Dumając w przepaść patrzałem,
 I wciąż mię w nią coś nęci.

Tam znowu w mgłach majaczeje
Puszcza w zaklęsłym parowie.
Skrada się strzelec przez knieję,
Spostrzegł, że lecą orłowie —
Świsnęła kula złowroga —
I oto, z pod stóp już Boga,
Na ziemię pchnięci,
Padają gromu postrzałem...
— Dumając w przepaść patrzałem,
 I wciąż mię w nią coś nęci.

Tam potok srebrzystą szyję
Ku wiotkiéj wygina tęczy.
Co? co? rozpacznie się wije —
Wyraźnie skarży się, jęczy?
Nie lepiéjż tobie nieboże
Co tchu w bezdenne wpaść morze,
I w niepamięci
Zatonąć z życiem twém całém?...
— Dumając w przepaść patrzałem,
 I wciąż mię w nią coś nęci.


Cmentarz! o! cmentarz nad drogą
W piołunów kępy obrasta!
Jakże jest cicho, jak błogo
Wśród tego umarłych miasta!
Jakże szczęśliwi tam ludzie!
Śpią już, nie myśląc o trudzie,
Snem wiecznym zdjęci,
Pod prześciéradłem swém białém...
— Dumając w przepaść patrzałem,
 I wciąż mię w nią coś nęci.

A! to ty? przy mnie? O! do mnie!
Z twych skrzydeł rajskich szelestem —
O! zaraz — Niech oprzytomnię —
Tak, tak, już sobą znów jestem —
Ni tęsknię, ni się już boję —
W oczy wpatrzyłem się twoje,
I w niebowzięci
Lecim przestworzem wspaniałem,
— Dumając w przepaść patrzałem,
 Lecz już mnie w nią nie nęci.


XVIII.
Na łące.


Raz na łące, gdy w łzach rosy
Diamentami słońce grało,
Stały się przestrzeni głosy
Mową dla mnie zrozumiałą.
Szumiał z cicha obłok złoty:
— Mknę daleko — na kraj świata,
Kędy chętnie duch twój wzlata;
Powierz mi twych myśli loty.

Dam im ciało mych współbraci,
I w téj orléj ich postaci
Gdy je skąpię w niebie,
Wrócę znów do ciebie.

Wiatr mi szeptał: — Chcesz miéć we mnie
Gońca wspomnień twéj młodości,
Których dusza twa daremnie
Gdzieś przestrzeniom gwiazd zazdrości?
Z chwil tych, serce twoje chore
Utracony raj odżywi —
Każdą zwołam najtroskliwiéj,
Wszystkie skrzętnie w jedno zbiorę.
I jak bywa, gdy radosny
Mym tchem święcę powrót wiosny,
Bijąc w skrzydła obie,
Wrócę znów ku tobie.

Potok płynąc tak mi szemrze:
— O! poeto o! mój łzawy!
Czemże ulżyć tobie? czemże
Zakląć snem twe chmurne jawy?
Patrz — z falami memi złote
Słońce się i niebo pieści —
Rzuć w nie chętnie twe boleści,
Twe zwątpienia, twą tęsknotę.

Nigdy nazad nie wracałem,
Więc i z tém brzemieniem całem
Gdy się raz oddalę,
Już nie wrócę wcale.


XIX.
U Zawratu.


W krąg granitowe stojąc olbrzymy
Milczącą zgrają,
Na barkach nagich, wśród wiecznéj zimy,
Niebo dźwigają.
Po wodociągach z brył lodowiska,
Dętych w arkady,
W martwe się sople krusząc, przebłyska
Wodospad blady.

Aż się w kotlinie szklannemi szyby
W śpiący staw zmieni —
Mchy tam zakrzepie udają, niby
Życie zieleni.

W tém dreszczu państwie, śniég mi na czoło
Płonące pruszy...
Dumam; prócz mnie tu nigdzie w koło
Żyjącéj duszy!
Orzeł się tylko na wichrach waży
W przestrzeni sinéj,
I cedr gdzieś w dole, Król, pośród straży
Kosodrzewiny.
Patrzę — u stóp mych w głębokiéj dali,
Między parowy,
Gra sobie w słońca promiennéj fali
Płat szafirowy.

— Cedrze! czy nieba strop się tam chyli
Z gór zawieruchą? —
A on mi na to: — Nie wiem. W téj chwili
Dumałem głucho. —
— Orle! czy wiosna zbiegła tam, czyli
Snów rajskich gońce? —
A on mi na to: — Nie wiem. W téj chwili
Patrzałem w słońce. —

I dłużéj, głos w te czczości grobowe
Słać, próżna praca!
Echo mi tylko własną mą mowę,
Grzmiąc, nazad zwraca.


XX.
W lesie.


Nad potokiem siedzę sobie.
W strony obie
Drzew szumiąca ze mną rzesza.
W wód kryształy rozsrebrzone
Wzrokiem tonę,
I świat w oczach mi się mięsza.


Płyną chmury z ćmy dalekiéj
W górę rzeki —
Pstrąg w powietrzu buja chybki —
Niebo, przez żwir chropowaty
Zdarte w szmaty —
Plączą się w obłokach rybki.

Przewrócone drzewa toną
W dół koroną,
Pokrajane w drobne pręty —
Słońce się w zielonéj rzęsie
Z chłodu trzęsie —
Wiatr się zmarszczył w siatkę wzięty.

Swierszczyk w trawie swą grzechotką
Skrzypnął słodko,
Co gdy zrobił dziwny grajek,
Co tchu muszka szmaragdowa
Drżąc się chowa
W lesie z niezapominajek.

Ochłonąwszy jakoś zwolna,
Znów swawolna

Brzmiąc, skrzydełka swe rozmota —
I, o cudo! wśród promieni
Gdy się mieni,
To jest modra, to znów złota!

Jakże wdzięczna, jak szczęśliwa
W słońcu pływa!
Może zbyt zarozumiała?
Co? co? tu — tu — po nad trawą
Grała żwawo,
I w tém gdzieś się zapodziała...

Jeszcze brzęk jej w uszach dzwoni,
A już po niéj?
Była tylko co — a oto
Już jéj nie ma? Mówcie ptaki:
Kto z was taki,
Kto mi sprzątnął muszkę złotą?

O! zdradliwa tam jaskółka,
Ponad ziółka,
Chyłkiem z wody mknie jak strzała.
Ona to — czy uwierzycie?
Cudze życie —
Czarnym dziobem w lot schwytała!


No, a sama lubi przecie
Żyć na świecie.
Niegodziwa! Niezawodnie,
Gdy się o tém choć w połowie
Pan Bóg dowie,
Jastrząb spłaci jéj tę zbrodnię.

No no, żal mię brać poczyna —
Ta ptaszyna
Gniazdko swe u strzechy wgłębia...
Więc téż, gdy on mknie nad lasem,
Niech tymczasem
Orzeł spadnie wziąść jastrzębia.

Po co się na słabszych miota
Ten niecnota?
Lecz i orzeł cóś podobnie...
Więc niech orła strzelec gracki,
Gdzieś z zasadzki,
Znów z kolei kulką skrobnie.

Nie, nie — ptak to coraz rzadszy:
W słońce patrzy,

Wśród chmur kąpie twarde życie.
I otwarcie, nie zaś zdradnie
W wichrach władnie —
Czyż takiego podejść skrycie?

On podesłać się nie trwoży
Pod tron Boży
Gniazdo swe u niebios węgła;
Godzien więc, by go jedynie,
W gwiazd krainie,
Gromem Pańska dłoń dosięgła.

Co? Co słyszę? Grom złowieszczy
Już — już trzeszczy?
Patrzę — w koło ćma ziębiąca!
Wicher, w skrzydła bijąc krucze,
W drzewa tłucze,
Liśćmi rzuca, potok zmąca!

Błyskawica się jak żmija
Z chmur wywija —
Sunie grzmiąc ciemności bryła,
Zda się świat swem przejściem zgniecie... —
No, a przecię
Tylko co pogoda była?!...


XXI.
U Morskiego Oka.


Północ. Wiatr z świstem buchnął w rdzeń ogniska —
Dymem go dławi, targa, w skry rozpryska..
Tam z niebios gwiazda spadła —
Czyście widzieli?
Huk się gruchocze dołem wśród bezdroży —
Wpadł w las, o skały runął, w mgłach się sroży:

Tu wodospadem grzmiąc w spękane szyby,
Tam lodozwału grozą rycząc, niby
Wyparta czerń rozjadła
Z piekieł gardzieli.

Mnich posiwiały ostro spojrzał w puszczę —
U stóp mu pstrąg się niespokojnie pluszcze —
Tam z niebios gwiazda spadła,
Czyście widzieli?
Wypłynął miesiąc — ale go bladawa
Chmura natychmiast sobą w pół przekrawa.
Więc skonał milcząc; bowiem, senną zgrają,
Z wodnych tumanów niby z mogił, wstają
Przezroczych ciał widziadła,
W śmiertelnéj bieli.

I po wiszarach gdzie skrzą śniegów szmaty,
W błyskach się taniec zawziął wichrowaty...
Tam z niebios gwiazda spadła —
Czyście widzieli?
Och! w jakiż wir się kręcą zapalczywy
Te krwi i kości pozbawione dziwy!
W tem zmierzch je obwiał blady zkądś jak próchno —
Czy tę wesołość pędy wichrów zdmuchną?
Czy błyskawica zbladła
Gromem zastrzeli?


Ani to wichrów zastęp bladolicy
Dyszący klęską, ni brzask błyskawicy..
Tam z niebios gwiazda spadła —
Czyście widzieli?
To ćmie się nocnéj zjawia niespodzianie
Zorzy różowe w zmroku gwiazd świtanie,
I z niebios górnych, w ciszy gdzieś głębokiéj,
Poprzez olśnione chwałą dnia obłoki,
W świetlane wód zwierciadła
Patrzą anieli. —


XXII.
Przed burzą.


W chmurną chwilę, w gromów dnie,
Mów mi duszo, mów skrzydlata:
Gdzie jest cisza? spokój gdzie?
W chmurną chwilę, w gromów dnie —
Gdzie i kiedy, z po za świata,
Niepamięci powiew tchnie?
W chmurną chwilę, w gromów dnie,
Mów mi o tem o skrzydlata!


Głos ja w sobie tęschny słyszę:
— Wybierz z dwojga, gdy się chmurzy,
Sen lub śmierć, dwie bratnie cisze —
Taki głos ja w sobie słyszę.
— Nie ma gromów, chmur ni burzy,
Gdzie z nich jedna ukołysze —
Taki głos ja w sobie słyszę,
Gdy w około świat się chmurzy.

Sen jest wprawdzie śmiercią krótką,
Ale śmierć jest długim snem.
Toż ci gromu drgnąć pobudką,
Jeśliś tylko legł na krótko...
Chwilę — śnisz marzeniem złem,
Ale wieki — śpisz cichutko;
Więc gdy sen jest śmiercią krótką,
Lepsza śmierć z swym długim snem.


XXIII.
Murań.


Murań, jutrzenki blaskiem w oczy tknięty,
Od progu Węgier, po przez nocne męty,
Z cygańskiéj niby szatry,
Zbudził się — strząsnął — mgły odgarnął z czoła,
I patrząc w zachód gromkim głosem woła:
Hej! hej! wstawajcie Tatry!


Giewont się senny spójrzał w gwiazd głębinie
Mléczna mu rzeka ponad czołem płynie,
W tłach czarnych niebo drzémie;
Więc tylko ziéwnął, i w mgły się tumany
Znów zpowinąwszy, mruknął rozgniéwany;
— Milcz ty złowieszcze plemię!

Możeszże wiedziéć, jak on będzie długi
Ten dzień, na który budzisz Pańskie sługi,
Głosząc go tak zwycięzko?.
I czy bynajmniéj myśl cię ta nie trwoży,
Czem go zapełnić przyjdzie z woli Bożéj:
Pociechą czy téż klęską?


XIV.
Koszysta.


Na szczycie tam, koźlątko małe,
Becząc, za matką mknie przez skałę,
Lecz w skoku wśród lodowców kry,
Gdy brzeg kopytkiem ima,
Grudka się mała
Śniegu zerwała,
I po krawędzi
W dół milczkiem pędzi...

— Ach! jak się cudnie w słońcu skrzy!
Lecz gdzie się téż zatrzyma.

Po drodze coraz mocniej rośnie —
Aż kędy sarnę, tam, przy sośnie,
Goniący wilk jak szatan zły
Pożérał już oczyma,
Śniegu go bryła
W krąg obskoczyła,
I tuż przy sarnie
Z sobą zagarnie...
— Ach! jak się cudnie w słońcu skrzy!
Lecz gdzie się też zatrzyma?

Wzbiera w skruszone urwisk szczyty...
Stał szałas z tęgich bierwion zbity —
Ni deszcze zmogły go ni mgły,
Wichry, ni sroga zima.
Teraz się oto
Zręby mu gniotą,
Chrupnęły ściany,
I padł strzaskany...
— Ach! jak się cudnie w słońcu skrzy!
Lecz gdzie się téż zatrzyma?


Coraz tężeje i pęcznieje...
Skręciła las, połknęła knieje,
W skał się wyrwanych jeży kły,
Swym tchem powietrze wzdyma.
I co napadnie,
Chciwie a zdradnie,
W ziejącém łonie,
Natychmiast chłonie...
— Ach! jak się cudnie w słońcu skrzy!
Lecz gdzie się téż zatrzyma?

Próżno kapliczka w gaj się chroni!
Próżno mogiłek rój w koło niéj
Bronią od złego krzyże trzy!
Straszliwa garść olbrzyma,
Łupu nie syta,
W szpony je chwyta,
I z sobą grzmiąca
W otchłanie strąca!...
— Ach! jak się cudnie w słońcu skrzy!
Lecz gdzie się téż zatrzyma?

O! tam — weselne jadą gody:
Z muzyką w pośród drużb pan młody,
I w białéj komży z krzyżem ksiądz,

I panna młoda biała...
Boże! w téj chwili
Tylko co byli —
A już ich nie ma?
A już ich nie ma!...
Lecz się lawina w słońcu skrząc,
Tu wreszcie zatrzymała.


XXV.
O zachodzie.


Słońca światłość żywa,
Wzdłuż i wszerz z daleka
Leśną gąszcz przeszywa.

Wśród tych smug, ucieka,
Tańcząc w mgłach ze złota,
Pyłów skrząca rzeka.


Jakaż je tęsknota,
W ruch wirowéj siły,
Nieustannie miota?

Czyżby owe pyły
Także, wśród przestrzeni,
Rzeszą światów były?....

Tak z przedwiecznych cieni,
Przez niezłomne prawa,
Których nic nie zmieni,

Gdzie czas iść przestawa,
Kędy śmierć nie znana —
Skrzy się gwiazd kurzawa,

Przed obliczem Pana!


XXVI.
Babia góra.


U widnokręgu, hej! w dali,
W stronie gdzie niebo się pali,
Siedzi starucha;
Śniegami siwa, mgłą skrzepła,
Od słońca blasków oślepła,
Od grzmotów głucha,
W pożary gdzieś zachodowe
Zwróciwszy głowę,

Przy tem ognisku ze słońca
Grzeje się drżąca.

Dopóki łyse jéj ciemie
W tłach szafirowych snem drzemie,
Aż zazdrość bierze —
Dopóki szumią w niéj gaje,
Że starowina się zdaje
Mruczyć pacierze —
Idź, gdzie cię oczy poniosą:
Z strzelbą czy z kosą,
Lub pędzić w leśne manowce
Bydło i owce.

Lecz jeśli jéjmość pękata,
Wspomniawszy odwieczne lata
Gdy była młodą,
W czepiec obciąga łysinę,
I wstęgi z błyskawic sine
Wiąże pod brodą —
Nim się w niéj wichry zakrztuszą,
Uciekaj z duszą!
Bo ci po pierwszym piorunie
Z ramienia sfrunie. —


XXVII.
Z Liliowéj.


Podziwu pełen patrzę z uboczy:
Jak to Najświętsza w niebie Panienka,
Świetlane pasma wpiąwszy w krosienka,
Szmatkami przędzy blask słońca mroczy.

Jeden z nich, srebrem rażący oczy,
Jak bywa gaza skrzydełek cienka,
Żeglującego kształt ma czółenka,
I lot w powietrze wzbił tak uroczy!...


Od blasku chwilę wzrok mi się zmruży —
I oto niby duch mój, w téj sieci
Snem oplatany, uwiązł — i leci..

Przepłynął jeden świat — drugi — trzeci —
Czwarty... — Och! byle już jak najdłużéj
Nazad nie wracać mógł z téj podróży! —


XXVIII.
W nocy.


Góral ogień w lesie nieci.
A wśród iskier w wiatr zamieci,
Dziwożona tuż ciekawa
To podbiegnie, to przystawa,
To się schyli, to przyskoczy —
By mu spojrzeć w czarne oczy.

Druga mocno jéj zazdrości:
— Co ci po téj ciekawości?

Niech cię jego oczy schwycą,
To się mądra czarownico
Będziesz aż do brzasku rana
Sama snuć oczarowana. —


XXIX.
Pożegnanie.


O góry moje! toż was jeszcze
Ogląda tęschny wzrok niekiedy,
Poprzez płynące w blaskach słońca
Pajęcze pasma, co po świecie
Zwiastują już milczące święto
Jesiennéj odpocznienia ciszy.


I jeszcze ucho moje słyszy
Odgłosy waszych brzmień, i jeszcze
Tajemnic waszych spowiedź świętą,
Szemrzącą z cicha tak, jak kiedy
Przelata po mierzchnącym świecie
Archanioł, pańskich sług obrońca.

Jam was oglądał w chwale słońca,
W błyskawic grozie, w sennéj ciszy,
W nadprzyrodzonych zjawisk świecie,
Zdala i zbliska, kiedy jeszcze
Brzmiał w was radości hymn, i kiedy
Zdobiło was dziękczynne święto.

Dziś młodość wasza jest mi wziętą —
Jak niegdyś, przed obliczem słońca,
Wygnańcom raju skarb ich, kiedy,
W zdrętwiałej Boską grozą ciszy,
Mniemali być w tym samym jeszcze,
A już na innym byli świecie.

Dziś mi już zwolna w mgłach mierzchniecie —
Jako więc, w zmroku chwilę świętą,
Światłości błędne, gdy się jeszcze,

W obłoki wzięty, w stronie słońca,
Dokończa Pański dzień wśród ciszy,
Po trudach całodziennéj biedy.

O! żegnam was! I jeśli kiedy,
Gdzieś na szerokim błądząc świecie,
Wspomnieniem waszem, w nocnej ciszy,
Gwiazd mię opłynie wieszcze święto —
Niech, jako wiatr od brzasku słońca,
Mam zachwycenia rzeźwe dreszcze.

O! czyż cię jeszcze, tęschny świecie,
Ujrzę ja kiedy, w wiosny święto,
Wśród blasków słońca, w sennéj ciszy?


XXX.
Zakończenie.


Ścielą się liście pożółkłe z posępnym szelestem..
Wiatr je porywa szyderczy, podrzuca i targa —
Jesień w koło mnie i wszędzie gdzie tylko ja jestem,
W piersi méj żal zapóźniony i smutek i skarga,

Wiatr je porywa szyderczy, podrzuca i targa,
W pląs je taneczny porywa szalonym odmętem —

W piersi méj żal zapóźniony i smutek i skarga,
Myśli wirują w méj głowie jak w kole zaklętem!

W pląs je taneczny porywa szalonym odmętem,
Potem je rzuca o ziemię i w strony rozmiata —
Myśli wirują w méj głowie jak w kole zaklętem,
Padają w dół, i pierzchają jak rzesza skrzydlata!

Rzuca wiatr liście i chwyta i w strony rozmiata,
Niby myśliwiec odbite gdzieś stado łabędzi —
Myśli pierzchają odemnie jak rzesza skrzydlata...
Myśli! o moje jesienne! i któż was dopędzi?



KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Felicjan Faleński.