<<< Dane tekstu >>>
Autor Carl Spitteler
Tytuł Osobistość poety
Podtytuł Odczyt
Pochodzenie O poecie
Wydawca Księgarnia Polska B. Połonieckiego; E. Wende i Ska (T. Hiż i A. Turkuł)
Data wyd. 1910
Druk Drukarnia „Wieku Nowego“
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Jan Kasprowicz
Tytuł orygin. Die Persönlichkeit des Dichters
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KAROL SPITTELER.
OSOBISTOŚĆ POETY
ODCZYT.

Cześć dla osobistości poety i artysty, wydająca się nam czemś nieomal przyrodzonem, jest mimo to wytworem wyrafinowanej kultury. Człowiek naiwny używa na dziele sztuki, jak na ciastku: delektuje się niem, nie troszcząc się bynajmniej o jego wytwórcę, nie pytając się nawet o jego nazwisko.
Tak postępuje dziecko z książką obrazkową: jest mu obojętnem, czy autorem jej Meggendorfer, Flinzer czy kto inny. Tak postępuje terminator, gwiżdżący jakąś melodyę operową, ale nie kłopocący się o jej pochodzenie. Tak postępują nasze służące, gdy je poślemy do teatru: umieją wprawdzie z całą dokładnością przytoczyć treść sztuki, lecz nazwiska autora z pewnością nie znają. Tak postąpił sobie pewien nauczyciel wiejski, gdy go zapytano o znaczenie słów Uhlanda i Schillera w jakimś zbiorze wierszy: miał on wówczas odpowiedzieć, że to tajemne, techniczne wskazówki dla zecera.
W epokach nieliterackich podobną niedbałość cały okazuje naród, tak, że nawet okazałe pod względem rozmiarów, pod względem piękna potężne, olbrzymie dzieła, przeszły do nas bez nazwiska twórców, np. pieśni homeryckie lub Nibelungi. Nazywamy to wówczas poezyą ludową: tytuł, niebezpieczną zawierający pomyłkę. Rzekoma ta poezya ludowa jest w rzeczywistości poezyą anonimową. W jaki sposób anonimowość ta powstała i dotychczas powstaje, kontrolować to możemy codziennie, ponieważ tak samo dzisiaj, jak przed lat dwoma tysiącami, człowiek naiwny, czyli mówiąc innemi słowy, lud, korzysta z dzieła sztuki anonimowo, to znaczy, nie troszcząc się o nazwisko autora, rozpowszechnia ją dalej jako anonim i w ten sposób, w czasie niedługim zupełnie ją anonimizuje. Pójdźmy na wieś i spytajmy się ludzi, śpiewających „Dobrego kamrata“ („Ich hatt’ einen Kameraden“) lub „Ja nie wiem, co się to dzieje“ („Ich weiss nich, was soll es bedeuten“ — Loreley Heinego), o twórców tych pieśni: słyszeli o ich nazwiskach w szkole, ale potem wyszły im z pamięci. Gdyby nie było „Dziejów piśmiennictwa“, cały świat, wkrótceby o tych nazwiskach zapomniał. I rzeczywiście, popularne utwory ludzi, o których w „Dziejach piśmiennictwa“ nieme wzmianki, anonimizują się całkowicie w drugiem już pokoleniu, jakkolwiek pierwotnie nazwiska ich autorów dobrze znano i powszechnie je wymieniano. Tak stało się między innemi z pieśnią o „doktorze Żelaznobrodym“, o „Augustynku“ („Ach, du lieber Augustin“), tak stało się ze wszystkimi hymnami narodowymi. Uczeni znają jeszcze ich twórców, lud o nich całkiem zapomniał. Czasami udaje się uczonym w ostatniej odświeżyć godzinie zanikającą już tożsamość nazwiska, jak to n. p. zdarzyło się z autorami pieśni „Die Wacht am Rhein“ lub pieśni o „Struwelpeterze“.
Z jaką swobodą, powiedziałbym niemal czelnością, przyswaja sobie lud jako swój własny wytwór narodowy to wszystko, co poprzednio było wytworem osobistym, osądzić to możemy najlepiej, jeżeli, poza oddaleniem czasowem, zapytamy się także oddalenia przestrzeniowego, to znaczy po prostu, jeżeli przekroczymy granicę. To, co po tej stronie uchodzi jeszcze za dzieło tego lub owego autora, nazywa się już po tamtej poezyą ludową. Powszechnie znaną, stokrotnie drukowaną piosnkę Heinego o „najpiękniejszych oczach“ słyszałem w Rosyi jako poezyę ludową. Ale cóżbyście powiedzieli, gdybym nadmienił, że kiedyś nawet sonaty Beethovenowskie mogą pojawić się u nas jako pieśni ludowe? A przecież widziałem to na własne oczy, słyszałem na własne uszy. Jakaś banda cygańska zapowiedziała starą cygańską melodyę ludową i zagrała pod tym tytułem pierwszy ustęp „Sonaty patetycznej“ wraz z introdukcyą i nie zapominając o pasażach. Tego rodzaju doświadczenia i spostrzeżenia skorygują zapewne u ludzi myślących zwykłe powszechne pojęcie o poezyi ludowej. Mianowicie poezya ludowa nie jest poezyą bezosobistą, nie jest wytworem jakiejś zbiorowej duszy ludowej, lecz po prostu zanonimizowaną antologią rozmaitych autorów, i to przeważnie wykształconych dyletantów, którym się wyjątkowo i niepostrzeżenie udało coś porządnego. Uciekać się od wielkich indywidualnych twórców do poezyi ludowej znaczy poprostu to samo, co wielkich mistrzów sztuki wymieniać na belfrów, klechów i adwokatów.
Jeżeli więc lud, to znaczy człowiek naiwny, zapamiętałym jest anonimizatorem, w takim razie łatwo się przekonać, że ogromnej trzeba było drogi, ażeby dojść do współczesnego kultu osobistości. Należało się przedewszystkiem nauczyć, że dzieło sztuki idealną, bezmiernie wysoką przedstawia wartość, co, oczywiście, bardzo trudno jest pojąć człowiekowi naiwnemu. Utwory poetyckie, które nowożytne państwo cywilizowane nabywa na wagę złota, a których odnalezienie obdarza uczonego szczęśliwca sławą, zaszczytami, orderami i pensyami, lud traktuje pogardliwie, przechodzą one z ust do ust, z ojca na syna, z babki na wnuka, jako licha tandeta. Ileż to trudu kosztowało zbieraczy, aby od recytatorów ludowych posłyszeć wspaniałe epopeje serbskie. Po prostu wstydzili się tego „dziecińctwa“. Tak samo było z Grimmem, gdy zbierał niemieckie bajki ludowe. Dla człowieka niewykształconego będzie sztuka zawsze i wszędzie nieużyteczną tandetą, a twórca nieużytecznym tandeciarzem. Kto lata dziecięce przeżył między ludem, ten mógłby powiedzieć o tem niejedno.
Trzeba przy tem zwrócić uwagę, że daleko trudniej odnaleźć pierwiastki doskonałe w sztuce, aniżeli w rzemiośle, że rozmaitość rzeczy dzielnych z jednego i tego samego wypływa źródła, że tysiące nic pięknego stworzyć nie mogą, natomiast jednostka stworzyć może bezmiernie wiele. Zdumienie, wywołane tem zjawiskiem, kładzie podwaliny popularnej sławie, stającej się udziałem nietylko tych, którzy naprawdę stworzyli coś wielkiego, ale — i to przedewszystkiem — i tych, którzy raz po razie dają rzeczy, wpadające w oko. I wtedy to lud, z mozołem zapamiętawszy sobie jakieś imponujące nazwisko, zwykł mu przypisywać wszelkie bezpańskie i bezimienne dobro twórcze, czego w dziejach piśmiennictwa ludów starożytnych rozliczne mamy dowody. Przypomnijcie sobie psalmy Dawidowe i przypowieści Salomona, z których dziewięć dziesiątych należy do „nieprawdziwych“, to znaczy, pochodzących od autorów zanonimizowanych. A więc, zamiast „oddać każdemu, co mu się należy“, lud w sprawach sztuki trzyma się zasady: „kto ma, temu będzie dane“.
Dalszym i bardzo trudnym krokiem było spostrzeżenie, że doskonałości absolutne zarówno w rzeczach małych, jak i wielkich, mogą stwarzać tylko ludzie osobiście wielcy. Jak niezmiernie trudno uświadomić to sobie, mamy dowód w szeregu dyletantów lirycznych, którzy w prostocie swej duszy ani nie przeczuwają, że i najdrobniejsza piosnka wymaga wybitnej oryginalności twórcy; zdaje im się natomiast, że natchnienie spadnie na nich skądkolwiekbądź. „Łaska chwili“, „Pocałunek muzy“, Bardzo pięknie. Niestety, łaska ta spada tylko na tych, którzy ją posiadają już skądinąd, a muza całuje tylko oblicza o ostrym, wybitnym profilu. Osobistość jest w wszelkiej sztuce czynnikiem tak rozstrzygającym, że człowiek twórczy pozna od razu, z najmniejszej choćby próby, czy ten, który tę jedyną napisał stronicę, należy wogóle do powołanych czy do lichot.
Pytanie co do literackiej osobistości poety czy artysty jest zatem wysoce uprawnione; do kwestyi tej redukuje się ostatecznie prawdziwa krytyka w dziedzinie sztuki. Atoli pytanie to może zwyrodnieć i już zwyrodniało. Następuje to wówczas, jeżeli przeholowanie wiedzy literacko­‑historycznej stawia dzieło sztuki na miejscu drugiem, a osobistość twórcy na pierwszem. Pokolenie nasze doprowadziły do tego rozmaite pobudki: bizantyńskie dzyń­‑dzyń, to znaczy bałwochwalcze bicie pokłonów naszym klasykom i otaczanie ich legendami, jak świętych, dalej poczciwe, romansowe plotkarstwo, nie umiejące skonać w spokoju, zanim do każdego z twórców nie przylepi jakiejś miłostki (ostatecznie cała nasza mądrość w sprawach sztuki znajduje ujście w postaciach kobiecych); dodać do tego trzeba powszechny przesąd etyczny, dla czego i w jakim stopniu najwyższem dziełem twórcy powinno być jego życie (życie, które Shakespeare’a zniżyłoby do roli niepoczesnego partacza), a wreszcie przyczyna najgłówniejsza: rosnąca coraz to bardziej niezdolność szczerego rozkoszowania się dziełem sztuki. Dla tego zostawiamy u twórcy swoją wizytówkę.
W ten sposób kult poety i pogoń za geniuszami wystąpiły nagminnie, zjawisko, którego wszechstronnej szkodliwości dla literatury tak po krótce wyjaśnić nie mogę. Jeżeli jednak przypadkiem sądzicie, że coś podobnego sprawia pacyentom przyjemność, w takim razie pozwólcie, że twierdzić będę wręcz przeciwnie. Nie dla tego, jakoby obrażało smak tych wielmożów, że tyle się naokoło ich osoby czyni rumoru. Urodzić musi się dopiero artysta czy literat, któryby w skrytości serca przyznał, że go się przecenia. Idzie poprostu o to, że pogoni za osobistością artysty towarzyszą z natury rzeczy pojęcia gotowe, a więc wymagania, których twórca prawdziwy żadną miarą wypełnić nie może, gdy tymczasem z łatwością przystosowuje się do nich pozbawiony treści i wewnętrznego oparcia naśladowca. Wówczas to zamierzone obsypywanie czcią równa się rzucaniu okruszków przed kosy: utyją wróble a kos padnie ofiarą kota.
Wymagania bowiem epoki, stawiane osobistości poety, są niewątpliwie wszelkiego pozbawione sensu. Po pierwsze, ponieważ przypuszczają, że poeta powinien być retuszowanem odbiciem portretu któregoś z poprzedników; po drugie, ponieważ wymagania te zmieniają się co lat piętnaście, tak, że, chcąc zadosyć uczynić tym pospolitym życzeniom ogółu, musiałoby to biedactwo przynajmniej cztery rozmaite posiadać oblicza; po trzecie, ponieważ wymagania te w przeważnej części zatrącają co nieco dzieciństwem.
Dzieje mi świadkiem, że nie przesadzam. Przez jakiś dziesiątek lat żąda się od poety, aby jęczał i wzdychał, jeżeli chce być uznanym. Innym razem powinien, jak zwaryowany pudel, z rozpiętą gonić koszulą i duszą rozdartą, a pomiędzy dwoma rymami przynajmniej trzy zmiażdżyć serca. Potem znowu być harmonijnie zrównoważonym i balansować na końcu palucha lewej nogi, wdzięcznie przyłożywszy paluszek do warg, niczem Terpsychora. Naraz rozbrzmiewa hasło: „Niech będzie rozczochrany, obdarty!“ Kto się nie wykaże szczecią, kto nie jest filistrem i arcypedantem, w jaskrawe ubranym szmaty, temu odmawia się przymiotu poety. A ledwieśmy ochłonęli z przerażenia, mamy znowu co innego: Niech będzie od stóp do głów psychopatykiem, niby stygmatyzowana zakonnica!
Jakież więc wobec tego są istotne cechy prywatnej osobistości poetyckiej? Domaga się ich nietylko niewczesna ciekawość, ale i owo szlachetne poczucie wdzięczności, pragnącej się zbliżyć do człowieka, którego dzieło najgłębsze gotowało nam rozkosze. Ponadto pytanie to ma urok psychologiczny, rzekłbym: urok przyrodoznawczy.
Żywię nadzieję, że nie będziecie uważali tego za metafizyczny sposób myślenia, jeśli poniżej będę usiłował udowodnić, że w przeważnej części wypadków, bliższa styczność z prywatną osobistością poety nie jest bynajmniej korzystna, że, przeciwnie, powinniśmy sobie pogratulować jej oddalenia zarówno pod względem czasu, jak i przestrzeni. Nie dla tego, iżbym mniemał, że dzięki tej znajomości cześć nasza dla poety dozna uszczerbku. Jestem tak samo przekonany, jak i wy, że zalety mają przewagę nad wadami i słabostkami. Atoli nie dla każdego leżą jak na dłoni, natomiast wady nietylko zniechęcają w pożyciu towarzyskiem, ale wprost rażą i budzą niesmak. Z przelotnych już odwiedzin rodzi się niejednokrotnie uczucie rozczarowania, którego powodu nie zawsze szukać należy w dziecinnych, z góry powziętych wyobrażeniach odwiedzającego. Niebezpieczniejszą staje się rzekoma strata wskutek obcowania częstszego. Wtedy to ów nimb, który przynosimy z sobą, zwykł pierzchać całkowicie. Częstsze, a powierzchowne stosunki bywają też najpewniejszem źródłem niedoceniania znakomitego człowieka. Świetnie mówi o tem La Bruyére: „Kto zna wielkiego człowieka najmniej? Jego znajomi“. Przyjaźń dopiero i miłość umie z pośród rozlicznych słabostek wydobyć osobistą wartość charakteru prywatnego, ale i tutaj uczyni to tylko serce wielkie i łagodne. Bo i tutaj nie tyle idzie o to, aby używać i podziwiać, ile raczej, aby znosić i uniewinniać. Kiedy król szwedzki, Karol XIII, składał życzenia wdowie słynnego poety Bellmanna, że tak wielki człowiek był jej małżonkiem, westchnęła: „Ach Boże! Gdyby to Wasza Królewska Mość wiedziała, jaki to był nieznośnik“. Powodów tego nieznośnego, albo powiedzmy dokładniej i sprawiedliwiej, nieprzyjemnego, prywatnego charakteru poety nie należy bynajmniej szukać w małości, jako przeciwieństwie wielkości twórczej, jakby stosunek ten przedstawiać mogła zawiść miernot — nie, niemiłe to usposobienie jest nieuniknionym, patologicznym skutkiem jego zajęcia twórczego, a więc chorobą zawodową.
Jeżeli jednak zawody inne wpływają chorobliwie wyłącznie na ciało, to nieustanna produktywna praca wyobraźni oddziaływa ujemnie nietylko na temperament, ale czasami i na charakter.
Jakie olbrzymie zadania stawia człowiekowi zawód poety, wykonywany w sposób wielki i poważny, jakie skrupuły i niepokoje wewnętrzne poprzedzają pracę właściwą, nie mamy o tem ani wyobrażenia, ani nawet przeczucia. Jest to ni mniej ni więcej tylko ofiara żywota, codziennie składana na nowo. Muza nie „nawiedza“ swojego wybrańca, lecz od najpierwszej młodości aż do ostatniego tchu bezmiernie go tyranizuje. Czytając żywoty znakomitych poetów, przekonamy się, że w przeważnej części dziecięce już lata nieustanną toczyły wojnę; właściwość bowiem, którą nazwałbym kiełkiem wszelkiego talentu, to jest szczerość wobec siebie samego, popadała w zatarg z powagą, to znaczy, konwencyą. Najzwyklejszym objawem są tutaj niesnaski z rodzicami i nauczycielami. Tak zwany okres rozwojowy odbywa się w przeważnej części wśród przeraźliwych burz duchowych, przechodzących tuż nad krawędzią grobu; serce jednakże napełniają błyskawicami, z których później, gdy wiedza dojrzeje, potężne rodzą się dzieła. Z powodu tych burz młodzieńczych zwracam uwagę na rzucające się w oczy zjawisko, które warto sobie zapamiętać. Zdawałoby się, że świat zewnętrzny odzwierciedla się najwyraźniej, najczyściej wówczas, gdy dusza jest najspokojniejsza, tak przynajmniej wymaga porównanie z wodą i ogólnie przyjęta opinia. Tymczasem najlepszymi obserwatorami bywają właśnie poeci, którzy przeszli najgłębsze burze duchowe. Słynny bowiem dar spostrzegawczy wielkich poetów nie polega na świadomem kierowaniu uwagi ku światu zewnętrznemu; gromadzenie studyów, grzebanie w dokumentach jest niekłamanym dowodem niedołęstwa. Sprawa przedstawia się raczej tak: Uwaga zwrócona jest ku wnętrzu, podczas tego przesuwa się przed lupą twórcy, ni to mucha przed soczewką teleskopu, legion zjawisk zewnętrznych i niepożądanych. Poeta umyślnie zewnętrzności te usuwa, ale one wogóle, jak wszystko, pozostają nieświadomie w pamięci, aby wystąpić na jaw, gdy mu do jakiegokolwiek potrzebne będą celu. A co dziwnego, to, że zdolność takiego nieświadomego zasilania pamięci staje się tem większa, im bujniejsze będzie w danej chwili życie poety, im większym podlegać będzie wzruszeniom, prawo, którego zresztą możecie wszyscy doświadczyć na sobie. Jacyż to ludzie, jakież to obrazy przyrody, jakie miejscowości utkwiły wam najbardziej w pamięci? Czy może to, na coście patrzyli z zamiarem obserwowania, n. p. miasta, ludzie, okolice, oglądane oczami beztroskich turystów? Chyba nie. Przeciwnie! Właśnie to wszystko, obok czego przechodziliście obojętnie w chwili, gdy duchem waszym jakieś doniosłe wstrząsało zdarzenie. Do najdrobniejszego szczegółu wryje się w pamięć n. p. to, co, mając śmierć przed oczami, na spłoszonym zauważyliśmy koniu. To samo ujawnia się przy wielkim bolu, n. p. przy pogrzebie, lub wielkiej radości. A prawo zawsze będzie brzmiało: im głębsze poruszenie wnętrza, im silniejsza absorbcya ducha, tem intenzywniejszą będzie mimowolna obserwacya zjawisk przypadkowych. A ten obserwacyjny dar poety polega właśnie na odwracaniu się od rzeczywistości w związku z silnem życiem wewnętrznem. Teraz też zrozumiecie, dlaczego zawodowym naturalistom malowanie rzeczy realnych tak niesłychane nastręcza trudności, a dla czego idealistom właśnie udają się najpotężniejsze dzieła realistyczne, czego dowodem, pomiędzy innymi, Duńczyk Palludan Mueller. Aby wielkim stać się realistą, trzeba wpoprzód nauczyć się głęboko patrzeć w wnętrze. A więc do niczego ten miły obrazek naszych podręczników, wyobrażający poetę, jak kryształami ócz olimpijskich z zwycięskim, objektywnym spokojem wchłania przyrodę.
Z wulkaniczną potęgą, śród wzmagających się orkanów duszy, toruje sobie nareszcie drogę pierwsze dzieło, a powodzenie jego lub niepowodzenie urabia nierzadko sferę uczucia na całe życie następne. Niepowodzenie przygnębia, albo, co u prawdziwych twórców zdarza się częściej, rozgorycza. Świadomość, spotęgowana odpornem zachowaniem się otoczenia, przekształca się w opozycyę, a każdy objaw twórczości nabiera odtąd posmaku żółci. Jeżeli niepowodzenie zjawia się częściej, nie chroni od tego wówczas nawet wielkość charakteru, jak uczy przykład jednego z największych, Grillparzera. Ktoby się jednak gorszył, że niepowodzenie tak szkodliwy wywiera skutek, zamiast, iżby poeta z pogodnym pracował dalej umysłem, ten zapomina, iż twórca wkłada w swe dzieło, zwłaszcza w pierwsze, całą duszę i że przeto los tego dzieła wielką sprawia mu troskę.
O tych rozgoryczonych, zapomnianych mówić dalej nie będę, boć każdy przyzna, że, z natury rzeczy, nie łatwo znaleźć przykrzejszą klasę ludzi, niż poeta zapoznany, lub uważający się za takiego. Jeśli zaś było powodzenie, publiczność dalszego czeka ciągu i czuje się wprowadzoną w błąd, jeśli go niema. Niema go zaś przeważnie długie lata i być go nie może, ponieważ między instynktowną, wybuchową twórczością, a świadomą, nieustanną działalnością artystyczną ogromna istnieje różnica i ogromna przepaść. Teraz dopiero trzeba w sztuce pewną stanąć nogą, we wszystkich rozpatrzeć się formach i znaleźć dziedzinę, w której indywidualność uzewnętrznić się może najpotężniej. Zadanie trudne i bolesne, dające się rozwiązać jedynie za pomocą prób nieudanych i niestrudzoną siłą woli. Nim to nastąpi, mija niejednokrotnie pół, albo i cały lat dziesiątek.
Jeżeli zaś twórca poznał i zdobył już pole, którego odtąd panem będzie i mistrzem, wówczas dopiero istotna rozpoczyna się praca. Błogosławiona, zazdrości godna praca, albowiem plon zbierająca, lecz praca o takim wysiłku, jakiego żadna inna znać nie może. Trzeba to zrozumieć. Przy każdem nowem dziele zaczynać trzeba od początku, trzeba walczyć o formę. Niema mistrzów w popularnem znaczeniu tego wyrazu, takich mianowicie, którzyby z sztuką swoją uporali się raz na zawsze. Sam nawet Schiller wymuszał ze siebie dramaty śród trosk i trudów. I praca nie spocznie odtąd aż do ostatniego tchu. Bo kogo nieśmiertelne nawiedzają motywy, temu nie wolno ich przyjmować ani odrzucać, lub choćby tylko odkładać. Musi wprowadzać je w ruch bez względu na to, czy przy tem całe jego biedne nie zginie życie. To też u artystów o uzdolnieniu bogatem, a którzy posiedli już sztukę wykonawczą, popęd twórczy będzie poprostu gorączkowy.
A potem praca nieznająca spokoju, ale bynajmniej nie pozbawiona rozkoszy, praca o niesłychanem, aż do zapamiętania się doprowadzonem napięciu, oto warunek prawdziwego artysty i poety w wielkim stylu. Okupacya lub preokupacya, lecz nigdy przerwa zupełna. Możnaż więc spodziewać się jako tako znośnych stosunków towarzyskich z człowiekiem tak pochłoniętym dziełem swego życia? Możnaż z nim „marzyć“ i „zapalać się“, albo wogóle zająć go głębiej czemśkolwiek innem? Czyste niepodobieństwo. Bezwzględnie usunie on wszelkie przeszkody, w razie potrzeby zniszczy wszelkie hamulce: ludzi, stosunki. I słusznie. Ludzie i stosunki przeminą, lecz dzieło jego ma zostać. Zyskuje on wskutek tego miano egoisty, co, nawiasem mówiąc, spotyka wszystkich ludzi pracowitych. Obyśmy i my posiadali dużo z egoizmu, poświęcającego się idealnemu dziełu! Z jaką zaś u energicznie pracujących artystów żywiołową potęgą porywa człowieka dany temat pracy, jak go zaślepia i nieprzystępnym czyni dla wszystkiego innego, na to piękne mamy określenie Balzaca. Gdy mu pewnego razu jeden z przyjaciół ważną przyniósł nowinę, przerwał mu temi słowy: „mówmy lepiej o rzeczywistości“ i zaczął rozprawiać o jednej z postaci swego romansu. Oto rozwiązanie rzeczy: Dla artysty i poety wielkiej miary rzeczywistością jest jego dzieło, wszystkie inne mglista zasłania powłoka. Nie z powodu „natchnienia“, wielki bowiem duch nigdy nie bywa „natchniony“, lecz z powodu poczucia obowiązku, albo właściwie mówiąc z powodu świadomości tego, co zdziałać może i co zdziałać musi.
Odmawiając poecie natchnienia, uważam za potrzebę paradoks ten nieco objaśnić. Niewątpliwie istnieje u niego podniesienie i to podniesienie wysokie, jest ono też zasadniczą podstawą jego tworzenia; jako egzaltacyę odczuwa on to jednak w chwili najpierwszej; później artysta produktywny tak się zżywa z swą wyobraźnią, tak z nią w wyższych obcuje regionach, że nie spostrzega, jak się wyobraźnia ta wzmaga. Nawet wizya, czy koncepcya, czy jak tam nazwiemy ów nagły proces kiełkowania duchowego tworu, nie odbywa się wśród takich wstrząśnień całej istoty, jak to się dzieje w pierwszej młodości, nie, jest to odźwierciadlanie duchowego obrazu, głębokim drgające smutkiem.
Każda bowiem prawda, widziana z wyżyn żywota, jest smutną, a wizye, tak natarczywie oblęgające twórcę dojrzałego, spowite są w całun pogrzebanych nadziei. Żadnemu mistrzowi nie wpadnie na myśl nastrajać się wewnętrznie, aby w powietrzu gonić pomysły, ma on dosyć trudu z odpędzaniem lub zadowalaniem swych upiorów. Podobnie na Odyseusza nacierały cienie z jaskini, żebrząc o ciała i dusze, tak, że mieczem bronił się przed niemi. Przeważna część tychże cieniów da się odeprzeć, ale niektóre z nich tak są natrętne, tek uciążliwe i groźne, że trzeba uczynić zadość ich życzeniom. To są zjawiska, które się naprawdę urzeczywistnia, to są książki, które się pisze. Ale nawet wówczas, gdy je urzeczywistnia, prawdziwy mistrz odmawia sobie rozkoszy przejmowania się własnymi obrazami. Przedmiot i wykonanie, zadanie i rozwiązanie, oto jego kategorye; należyte przeprowadzenie koncepcyi oto lękliwa jego troska. Skrzętnie zbiera on przytem pokłosie piękna, ale się przy niem nie zatrzymuje, nie delektuje się niem, jak to zwykł czynić początkujący i jak potem czynić to będzie, czynić musi i czynić powinien spożywca jego dzieła; cały bowiem postęp zasadza się na tem, iż rzeczy, podziw budzące, uważa się za coś zwykłego, naturalnego. Cały stosunek — mam na myśli różnicę pomiędzy poetyckim zapałem początkującego, a zimną krwią mistrza wobec najrozkoszniejszych wizyj — cały ten stosunek określił przepięknie La Bruyere następującym paradoksem: „Różnica“, powiada, „między geniuszem a partaczem zasadza się na tem, że partacz usiłuje być wzniosłym, natomiast geniusz zadowala się tem, iż pragnie być dokładnym i ścisłym“. Dla wyjaśnienia przytoczę następny jeszcze obraz: poeta, uganiający się za natchnieniem, przypomina mi chłopca, najrozpaczliwsze czyniącego skoki pod murami winnicy, czy mu się przypadkiem nie uda chwycić jakiego grona; człowiek natomiast dość wysoki, aby dosięgnąć winogradu, silną stanie stopą i bystrem okiem najpiękniejsze wybrawszy sobie grona, starać się tylko będzie o to, ażeby przy zrywaniu żadnej nie uronić jagody.
Przy takiej, spokoju nie znającej pracy w sferze uczucia i wyobraźni, nie można absolutnie uniknąć ciężkich zboczeń w temperamencie i systemie nerwowym. Zaprzeczyć temu może jedynie człowiek, nie zdający sobie sprawy, co znaczy praca wyobraźni, lub ten, kto sobie głowę całkiem przeciwną zagwoździł teoryą. Z przykładów bowiem źle zrozumianych usiłowano wysnuć dla poety ewangelię siły i zdrowia z nieodłączną, obowiązkową hygieną. Lecz silni poeci i artyści z nerwami parobków to zjawisko zupełnie niemożliwe. Nerwami takiemi obdarza przyroda pompiera lub kanoniera, nie dając ich wielkim już kapitanom. Objawy nerwowo­‑sentymentalne widzimy również u Aleksandra, Napoleona i Fryderyka Wielkiego. Dopóki starczy świata, ludzie wyobraźni podlegać będą ciężkim zaburzeniom neurastenicznym. Bardzo mi przykro, że tak jest, ale tak jest. O ile wiem, to i Dante całkiem jest wielki, nikomu też nie przyjdzie na myśl, aby sztukę jego nazywać niezdrową, a przecież według dzisiejszej teoryi zdrowia zaliczanoby go z powodu jego halucynacyi i omdlewań do „nędznych wymoczków“ i energicznie leczonoby go zimną wodą. Sztuka Shakespeare’a należy również do zdrowych, a przecież naigrawano się z niego z powodu jego osobistej „ckliwości“. Temu nasi krytyczni apostołowie siły zaordynowaliby niewątpliwie rąbanie drzewa.
Najmniejsze zresztą zastanowienie się nad organizmem ludzkim wystarczy, aby odgadnąć, że inaczej być nie może, że nieustanna, skupiona działalność wyobraźni, skomplikowana przytem z afektami uczuciowymi, musi z konieczności nastrajać patologicznie. Sama już wytężona praca umysłowa nieszczególny ma u lekarzy kredyt; a jędrny, zdrowy system nerwowy, jakiego wymaga się od artysty, posiadają tylko ludzie, pracujący muskułami. Powiedziało wielu znakomitych myślicieli, pomiędzy tymi filozof Lotze, że duch ze stanowiska sanitarnego całkiem jest zbędny, że uważać go należy za szkodliwego pasorzyta ciała. W daleko wyższym stopniu trzeba to powiedzieć o wyobraźni: wszakże jeden z najsłynniejszych psychiatrów francuskich, mianowicie Moreau z Tours, zalicza każdą czynność wyobraźni do chorobliwych stanów duszy. Przytacza pewien przypadek choroby, gdzie pacyent posiadał zdolność dowolnego wyobrażania sobie osób nieobecnych ze wszystkimi szczegółami rysów ich twarzy. A więc pan doktor uważa już zwykłą zdolność pamięciową za zaburzenie psychiczne. Ktoś ujrzał nieobecną kochankę w różanych świtach i blaskach słonecznych, p. Moreau zalicza to do pewnej rubryki chorób umysłowych, do erotomanii. Przesadną i przesądną jest tego rodzaju żandarmska krytyka psychiatryczna, mimo to pokazuje nam drogę, po której kroczymy: w kierunku choroby zmierza człowiek, żyjący życiem wyobraźni, nie zwracający tego życia ku zjawiskom zewnętrznym, czasem też grubo opłacać się musi neurastenii wraz z wszystkimi jej skutkami. Każdy więc poeta, o ile, oczywiście, energicznie obchodzi się z wielkimi planami, będzie w mniejszym lub większym stopniu ujawniał symptomy choroby nerwowej. Tem się też tłómaczą jego słynne „niepojęte“ słabości. Czynić mu z powodu tego wyrzuty znaczyłoby to samo, co brać za złe żołnierzowi z raną w nodze, że kuleje.
Prawda, że chorobliwa ta drażliwość przyjemności bliźnim nie sprawia, podobnie jak obcowanie z kobietą histeryczną. Zapytywałem nieraz siebie, czy podrażnienie artysty posiada jakiekolwiek cechy specyalne, odróżniające je od ogólnych podrażnień nerwowych. Tego rodzaju cech odrębnych można się chyba dopatrzeć w niepohamowaniu i uporczywości, z jaką duch poety reaguje na zjawiska zewnętrzne. Przygana, mimowolne niezwrócenie uwagi na niego, uchodzi już za obrazę śmiertelną; przykre słowo nie wyjdzie mu z pamięci, przeciwnie, coraz to większe z dnia na dzień przybiera rozmiary. I takich objawów jest pełno — aż do manii prześladowczej, jak to czytamy w Tassie Goethego, jak to sami widzimy w życiu.
Łatwo znaleźć wyjaśnienie psychologiczne. Wrażliwość nie może istnieć bez drażliwości; duch poety posiada klawisze, które łatwiej odpowiadają dotykowi i struny, których podźwięk trwa dłużej, aniżeli u ludzi normalnych. Przytem człowiek, przywykły do nadsłuchiwania rozmów postaci, stworzonych przez wyobraźnię, musi rzeczywistą, materyalną mowę bliźnich uważać za gwałtowne wtargnięcie w swą sferę. Na każdym kroku czuć się będzie obrażonym, a odpowiadając na rzekomą krzywdę, będzie może i niesprawiedliwym. Oto jest przykład, gdzie neurastenia charakter swój odmienia.
Psychologicznie interesującą, bo na pierwszy rzut oka niezrozumiałą, jest nietaktowność, o której od Simonidesa poprzez Owidjusza i Rousseau’a aż po nasze czasy dziwne świadczą dowody. Zdawałoby się, że najsubtelniejszemu, najbardziej kobiecemu gatunkowi mężczyzn nie będzie nic tak dalece obcem, jak właśnie brak taktu. Ale brak taktu może tak samo wytwarzać duchowa gruboskórność jak i wyrafinowanie duchowe, ponieważ takt oznacza zgodność odpowiedniej manifestacyi, słownej czy czynnej, z średniem, utemperowanem uczuciem człowieka normalnego. U kogo jednak uczucie zbacza z drogi tej średniej temperatury, bądź to w kierunku ku górze, bądź ku dołowi, ten nie zrozumie danego stanu uczuciowego u bliźnich i dzięki temu wyrażać się będzie nieodpowiednio. Dlatego też z samotnością łączy się prawie zawsze brak taktu.
Oczywiście, mówiąc o poetach i artystach, nie można bez ściągnięcia na siebie zarzutu przeoczenia, nie wspomnieć także o ich próżności. Przyznaję przecież, że u wielkich twórców cechy tej nie spostrzegłem i wymówkę tę uważam raczej za wynik nieporozumień, a poprostu i złośliwości. Bo co jest próżność? Dufność do swej osoby prywatnej. Ale próżności przeczy już sam fakt, że wielcy artyści uciekają w samotnię. Ludzie próżni potrzebują towarzystwa, aby wzbudzać podziw dla siebie.
Jeżelibyśmy jednak w zarzucie próżności dopatrywali się faktu, że autorowie chętnie mówią o swych dziełach, że ich radują pochwały, a bolą przygany, że wogóle troszczą się o to, ażeby współcześni należycie oceniali ich twórczość, będzie to niewątpliwie faktem, ale z zarzutem nie ma to nic wspólnego. Pominąwszy, że świadomość dokonania dzielnego, doniosłego, a trudnego czynu nie jest próżnością, lecz, owszem, objawem męskości, to skłonność mówienia o sprawach najgłówniejszych dla nas, o tem, co wypełnia nam wnętrze, będzie poprostu wypływem natury naiwnej. Poeta mówi o zajmującem go właśnie dziele, jak matka o dziecku, które napełnia ją troską.
Co się zaś tyczy troski o sławę dzieła, to trudno nie mówić o tem poważnie. Nie zapominajmy, że każdy artysta i poeta gra „Grandissimo contra Nullissimo“. Albo jest wszystkiem albo jest niczem; środka tu być nie może. A niema człowieka na świecie, który byłby tak pewny siebie i swego dzieła, iżby tego nie opłacał godzinami zwątpienia albo i rozpaczy. Wszakżeż i Beethoven miał czasy, gdzie żadnej innej nie doznawał pociechy ponad tę, że przecież i o jego nazwisku muszą wspomnieć w historyi muzyki. Aby się więc na zawsze bolesnego pozbyć zwątpienia, potrzeba każdemu twórcy, iżby współcześni podpisali zdanie jego świadomości. Stąd też pochodzą straszne skutki braku uznania. Wiarę w siebie można w danym wypadku utrzymać jedynie za cenę pogardzania ludźmi. Należy więc być nieco ostrożniejszym z tym zarzutem próżności, zresztą popularność tego zarzutu wypływa, mem zdaniem, z zwykłej pomyłki. Bo mianowicie nie artyści i poeci są próżni, ale pewne gatunki, działające swą obecnością, a które ogół błędnie nazywa artystami: aktorzy, śpiewacy operowi i cyrkowcy, a ponadto — i to w nie najmniejszym stopniu — przezacni panowie dyletanci.
Trzeba mi też uwolnić poetów od zarzutu zazdrości. Jeżeli mi kto powie, że jakiś znakomity autor zazdrości drugiemu, bez wahania odrzekę mu: nie prawda! — choćbym nawet autora tego nie znał. Bo gdzie prawdziwy jest talent, tam i szacunek dla cudzego dzieła tak będzie wielki, że i dla jego autora zrodzi się uczucie czci i przyjaźni. Prawda, że zapomocą rozmaitych sztuczek, intryg i stronniczej niesprawiedliwości można poszczuć jednego na drugiego, jak to się stało z Mendelssohnem i Schumannem; ale i w tym wypadku dochodzi tylko do pewnych dąsów, znikających z chwilą, gdy sfora umilknie i gdy dwaj twórcy staną naprzeciw siebie. Dzieje sztuki i literatury świetnych dostarczają dowodów niezwykłej kolegialności. Porównajmy n. p. malarzy i poetów Odrodzenia z humanistami, a zobaczymy, że nie artyści i poeci nienawidzili się wzajemnie, zazdrościli sobie i wyrządzali szkody, lecz, że to czyniła inna, pod względem państwowym uprzywilejowana warstwa ludzi.
Możnaby tutaj poruszyć bardzo dużo innych rzeczy; możnaby n. p. zastanowić się nad tem, dla czego u artystów i poetów spotykamy się tak często z tak zwaną zmysłowością (mówiąc właściwiej, z oszołomieniem wyobraźni przez piękno kształtów niewieścich), kwestya, która zaprowadziłaby nas do związku wyobraźni z erotycznym systemem nerwowym, a na którą Nietzsche tak zwięzłą, a tak trafną dał odpowiedź.
Ale czas mój się kończy. Mimo to zdaje mi się, że wystarczy, com powiedział dotychczas, dlaczego bezpośrednie stosunki z znakomitymi poetami uważam nie tyle za przyjemność, ile raczej za trudne bardzo zadanie. Ale i poważne. Można bowiem głęboko razić i burzyć bez możności naprawy. Oględność jest tu niezbędna. Nie jesteśmy do niej, co prawda, zobowiązani. Bo miła wyrodziłaby się gospodarka, gdybyśmy chcieli artystom wyjątkowe przyznać prawa!
Gdzie jednakże oględności tej nie skąpiono poecie z własnego popędu, bądź że czyniła to kochająca kobieta, bądź wspaniałomyślny mecenas, czy wielkoduszny naród i pokolenie (jak Francya obeszła się z Rousseau’em), tam na takich szlachetnych opiekunów najpiękniejsze z ręki dziejów spływają błogosławieństwa. Kto więc od losów nie otrzymał powołania, iżby z takimi mógł obcować ludźmi, ten niechaj od nich stroni, pomny przysłowia: „nie chodź przed lufę, a nie będziesz ustrzelon“. Bo literaci nie samej tylko potrzebują oględności, mają oni także potrzebę nie oszczędzania innych. Mówiąc wyraźnie: bywają grubianami.
Jeden tylko zalecam wyjątek: co do kolegów. Zyskują oni na obcowaniu wzajemnem, przelotnem czy trwałem ogromnie dużo, pouczają się wzajemnie, dodają sobie otuchy. Dla innych obcowanie z sławami literackiemi może być tylko niemiłem. Jegomość taki rozprawia albo o pogodzie albo o hodowli sałaty, zamiast o Schillerze i Goethem, albo wyrusza z rozmaitemi pouczeniami technicznemi, mogącemi interesować jego, ale nie nas: w żadnym razie jednak nie spełni naszych wymagań, to znaczy nie będzie poetycznym. Prawdziwy poeta nie bywa wogóle nigdy poetycznym. Tego rodzaju przyjemność niech wam urządzają wasi ukształceni przyjaciele domu.
A teraz na koniec dla podniesienia ducha wymienię wam dwie kardynalne cnoty prawdziwego poety: szlachetność i wielkoduszność. Najtrudniejsze cnoty są dla niego najłatwiejszemi: poświęcanie całego żywota idealnemu celowi bez nagrody, i częstokroć bez nadziei, rezygnacya i przebaczenie oraz legendarne odwzajemnianie się dobrem za złe.
Tak naturalnie wypływa to wszystko z jego charakteru, jak woda ze źródła. Po prostu nie umie inaczej. Gdybyście jednak twierdzili, że jedyna cnota wspaniałomyślności nie powetuje różańca wykoszlawiających przywar, sprzeciwiać się wam nie będę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Carl Spitteler i tłumacza: Jan Kasprowicz.