Poeta i nasze czasy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Hugo von Hofmannsthal
Tytuł Poeta i nasze czasy
Podtytuł Odczyt
Pochodzenie O poecie
Wydawca Księgarnia Polska B. Połonieckiego; E. Wende i Ska (T. Hiż i A. Turkuł)
Data wyd. 1910
Druk Drukarnia „Wieku Nowego“
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Jan Kasprowicz
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
HUGO VON HOFMANNSTHAL.
POETA I NASZE CZASY.
ODCZYT.

Zapowiedziano wam, iż będę mówił o poecie i naszych czasach, o zjawisku poety i żywiołu poetyckiego w tych naszych czasach, a jak słyszę, niejedna z tych zapowiedzi określa temat jeszcze poważniej, wspomina bowiem o problemacie zjawiska poetyckiego w teraźniejszości. Dotyczące sztuki wyrazy te graniczą już z dziedziną pierwiastków techniczno­‑filozoficznych i zmuszają mnie z góry do zburzenia wszelkich w tym kierunku zwracających się oczekiwań, którebym zresztą w przeciągu tej godziny bezlitośnie rozczarował. Nie będę się nigdy starał o zbogacenie skarbca waszych pojęć, na których opiera się wyobrażenie o sprawach estetycznych, o ile ono wogóle opiera się na pojęciach, a nie — jak mam cichą a stanowczą nadzieję, — na chaotycznej mieszaninie niezróżniczkowanych, poplątanych i niewspółmiernych doświadczeń wewnętrznych. A więc, powiadam, żadnego z tych stałych pojęć waszych krytykować nie będę. Nie mam ambicyi, aby mury te zastąpić czem innem; mam tylko ambicyę, aby z nich wyjść, i to w punktach, o ile możności, najrozmaitszych i o ile możności, najniespodziańszych i w ten sposób w niemiłe wprawić was zdumienie. Mówię po prostu: cieszyłbym się bardzo, gdyby mi się udało wzbudzić w was uczucie, że temat mój nie jest związany jedynie z tą godziną i z atmosferą tego zgromadzenia, że poruszenie go w tem sztucznem świetle nie nadaje mu bynajmniej charakteru sztuczności i że nie można obliczać go na minuty, ale, że idzie tutaj o jeden z pierwiastków waszego własnego duchowego bytu, istniejący i promieniujący niejako pierwiastek, o którym się wie, ale który odczuwamy, który przeżywamy w tysiącznych momentach naszego życia.

∗             ∗

Co do pojęcia teraźniejszości porozumiewać się z wami nie potrzebuję; ja i wy jesteśmy obywatelami tej epoki, miriady krzyżujących się jej falowań tworzą atmosferę, w której do was przemawiam, w której mnie słuchacie i w którą znowu wejdziecie, opuściwszy tę salę. Rządzi ona i naszymi snami, zabarwia je mieszaniną swych farb i tylko, gdy pogrążymy się w sen głęboki, podobny śmierci, zdaje nam się, że jesteśmy poza jej obrębem. Wiem, że przyszliście tu z pojęciem poety, jako czemś pewnem, spoczywającem w waszem wnętrzu, o kształtach już wyrobionych. Drga w niem coś z konturu, który nadali mu poeci niemieccy w początkach ubiegłego stulecia (a których nie należałoby nazywać tak nieodpowiedniem i tak określenie to przytępiającem mianem „romantycznych“); atoli potęga, z jaką nad duszami waszemi włada ogromna myśl „Goethe“, rozszerza granice tego pojęcia w regiony prawie, że już niedostrzegalne, a śród pierwiastków, składających się w oscylacyi swej na kształt wasz myślowy „poeta“, znajduje się coś z patetycznego zjawiska Hoelderlina i coś z niedającej się pominąć pozy Byrona; coś z zaginionego, bezimiennego znalazcy jakiejś starej piosenki niemieckiej i coś z Pindara. Pomyśleliście o Shakespearze i oto na jakąś chwilkę wewnętrzną gaśnie przytem wszystko inne, ale następny moment odtwarza znowu ten nieskończenie poplątany, oscylujący kształt myślowy i nie segregując macie znowu w myśli jakiś amalgamat z Danta, Lenau’a i twórcy wzruszającego opowiadania, które czytaliście w czternastym roku życia.
Apelując do tej tkaniny najsubtelniejszych doświadczeń wewnętrznych, zobrazowanych w waszem wspomnieniu, do tego nierozwitego apeluję kłębka a nie do skrystalizowanego pojęcia, nie do gotowej formułki. Bo to w was żyje, a w godzinie tej chciałbym należytą znaleźć spójnię jedynie w tem, co żyje. Do żywego pojęcia tego nie mogę nic dodawać, a tem bardziej nie mam zamiaru go ograniczać. Jest ono tak samo nierozplątane i w mojem wnętrzu, jak, według moich przypuszczeń, i w waszem. Najmniej mógłbym go a priori odgraniczyć w kierunku ku dołowi, co więcej, tego rodzaju ścisłe odgraniczenie poety od niepoety uważam za całkiem niemożliwe. Musiałbym sobie powiedzieć, że niejednokrotnie utwory ludzi, których trudno byłoby nazwać poetami, niezupełnie pozbawione są pierwiastku poetyckiego, a, przeciwnie, zdaje mi się też niejednokrotnie, że dzieła poetów wybitnych i niewątpliwie prawdziwych nie zawsze bywają wolne od pierwiastków niepoetycznych. Zdaje mi się, że nieliberalne pojęcie w tym względzie zupełnie jest niemożliwe i że niemal zawsze graniczyłoby z śmiesznością. Pytam się, czy Boileau przyznałby autorowi „Manon Lescaut“, gdyby go był dożył, nazwisko poety; tak, pytam się, czy uczyniłby to samo współczesny mu Lessing, i widzę, jak rozgraniczenia, które smak epoki lub osobista pycha produkujących czyni pomiędzy poetą a zwykłym pisarzem, bez żadnej są wartości, jak żadnej nie wytrzymują krytyki. A przecież w innych chwilach, w innym związku jest to dla mnie sprawą całkiem jasną, że prawdą jest owa najsurowsza świadomość Goethego i że niezupełne dzieło sztuki jest niczem, że w wyższem znaczeniu istnieją tylko utwory doskonałe, te tak rzadkie emanacye geniusza. Zapytacie się, w jaki sposób ta świadomość i owa literatura mogą istnieć obok siebie; lecz fakt ten jest wam przecież znany, są wyobrażenia, pośredniczące pomiędzy niemi, potrzeba też pewnej tylko dojrzałości, aby je z sobą połączyć — co do mnie, to w pogadance tej posługiwać się będę jedynie ową tolerancyą, odgraniczać nie myślę. Nie będę potrzebował poruszać tutaj, czy może w epoce tej jedynego tylko człowieka za prawdziwego uważam poetę, a innych za możliwości poetów, za uzdolnione poetycko jednostki, za materyę poetycką. Idzie mi bowiem wyłącznie o to, czy w epoce naszej istnieje pierwiastek poetycki.


∗             ∗

Wierzę, a raczej wiem, że poeta, albo z szerokiem sercem pojęta siła poetycka tak samo istnieje w naszej epoce, jak istniała w każdej innej. I to wiem, że z siłą tą i z oddziaływaniem jej bezustannie się liczycie, choć może tego nie wypowiadacie. Jest to tajemnica, jest to jedna z tajemnic, składających się na kształt naszej doby, że w epoce tej wszystko jest i nie jest. Pełna jest zjawisk, wrzekomo żywych a które przecież są umarłe, pełna jest zjawisk umarłych, a które przecież wysoce są żywe. Według mego wyobrażenia z zjawisk tych przestały grać rolę te wszystkie, które zdaniem ogółu wrzekomo ją odgrywają, a te, których istnieniu się zaprzecza, w wysokim istnieją stopniu i ciągle są czynne. Aż do chorobliwego stanu czar ten dzisiejszy pełen jest możliwości niezrealizowanych; równocześnie aż pęka od zjawisk, istniejących snać jedynie dla swojej treści, a przecież żadnego w sobie nie mających życia. Jest to istotą tej doby, że to, co nad człowiekiem rzeczywistą posiada władzę, nie wypowiada się na zewnątrz metaforycznie, lecz we własnem zamyka się wnętrzu; istniały natomiast epoki, przypuśćmy te, które nazywamy wiekami średnimi, a których gruzy i widziadła aż po dzisiejszą sięgają chwilę, epoki, która całą swoją treść wewnętrzną składały na olbrzymi, strzelający w górę, widzialny oczom tum metafor.
Stróżami tego lub owego obyczaju byli dawniej kapłani, uprawnieni, wybrańcy, dziś wszystko spoczywa potencyonalnie w nas. Moglibyśmy niejedno rzucić w ognisko życia, gdybyśmy tylko całkiem przyszli do siebie, moglibyśmy wiedzieć, to lub owo... moglibyśmy to lub owo czynić. Ani święcenia eleuzyńskie, ani siedem sakramentów nie wesprą nas dzisiaj w pięciu się na wyżyny, w nas samych musimy się do górniejszego podnieść stanu, tam, gdzie tego lub owego czynić nie możemy, a nawet gdzie tego lub owego nie możemy i wiedzieć: natomiast to lub owo, co przed oczami wszystkich innych bywa zakryte, jest dla nas widzialne, da się skojarzyć ze sobą, jest dla nas możliwe i dotykalne. Cały ten proces odbywa się milcząco i niejako pomiędzy zjawiskami. Zjawiskom reprezentatywnym brak w naszej epoce ducha, sprawom duchowym zbywa na plastycznej wypukłości.
O ile wyraz „poeta“, „zjawisko poety“ przybiera w naszych czasach jakąkolwiek wypukłość, to nie jest ona przyjemna. Czuje się coś nabrzmiałego, wydętego, coś opartego raczej na poczuciu wiedzy, aniżeli na intuicyi. Człowiek radby pojęcie to przeszczepić napowrót w życie, „zdeflegmatyzować“ je, „zwiwifikować“, jak oba te, do dziedziny sztuki należące słowa brzmią u Novalisa. Jakiż to żywy i miły użytek czyniła jedna z dawniejszych epok niemieckich (mam na myśli młodzież męską i żeńską z r. 1770) z wyrazu „geniusz“, aby za pomocą niego określić to samo: poetyckość. Nie mieli bowiem przytem na myśli geniusza czynu i nie byliby nigdy ulubionego wyrazu tego zastosowali do człowieka, który przed wszystkimi innymi godzien był go nosić w całem jego najpromienistszem i najniesamowitszem znaczeniu: do Fryderyka Wielkiego. Jakiż to pełen żywotności, jakiż imponujący czyni z niego użytek od sześciu już pokoleń Anglik dzisiejszy w swojem „man of genius!“ Nie ogranicza on go do swoich poetów, a jednak ci wszyscy, do których go stosuje, mieli w sobie coś poetyckiego, w sobie lub w swoich losach. Nie waha on się także stosować go do człowieka o szczególnej duchowej wszechstronności. Ale trzeba, iżby to była postać, wydzielająca z siebie jakiś blask nadzwyczajny, coś nieporównanego pod względem odwagi, szczęścia, siły duchowej lub poświęcenia. Jest coś olbrzymiego i wspaniałego w pojęciu, stawiającem w jednym szeregu i mocarza języka, Miltona i Nelsona, Lorda Clive’a i Samuela Johnsona, Byrona i Warrena Hartinga, młodszego Pitta i Cecila Rhodesa.
Tak mało znaczenia ma tutaj wyraz, a tak dużo owo piętno, które mężom tym wyciska duch ludu. Jakżeż bezsilnem jest wobec tego „man of genius“ i tonu, który w ten wyraz włożyć umieją, tego męskiego, pewnego siebie, całą żołnierską i żeglarską dumę zamykającego tonu — jakżeż bezsilnem jest niemieckie „Genie“, jakież to wyłazi z niego belferstwo, jaki patos, z ciasnej wydobyty piersi, jaka obłudna szkolarska egzaltacya! Jest coś w tym wyrazie niemieckim, co snać wolnego nie znosi powietrza, a przecież jest to wyłączny wyraz, za pomocą którego możemy w jeden ująć szereg i Jana Sebastiana Bacha i Kanta i Bismarcka, Kleista, Beethovena i Fryderyka Drugiego. Ale dla uszu wrażliwych wyraz ten będzie zawsze fatalnym. Nie posiada on zupełnie blasku młodzieńczego z r. 1770, nie posiada również ciemnego, spiżowego blasku, dającego się porównać z posępnym połyskiem starych zbroic, z połyskiem, który zużycie wielkiego żywota nadaje uroczystym i czcigodnym wyrazom wielkich narodów, a który zwykłe oznaczenia urzędów, suche tytuły oraz inskrypcye Rzymu taką oprzędza wielkością, że serce bije nam w piersi. Wyraz ten pomieszczany w naszych dziennikach, w nekrologach i hołdach, składanych zmarłym poetom i filozofom, a mający najwyższą wyrażać pochwałę, widzi mi się — nawet tam, gdzie jest na miejscu — wątłym ponad wszelkie określenie, jest bez godności, bez mocy! Wyraz to w wysokim stopniu niepewny, wygląda też na to, jak gdyby posługiwali się nim ludzie o złem sumieniu. Wyraz to nieomal sprostytuowany, wyraz, mający najwyższe oznaczać zjawisko — czyż to nie dziwne? Gdy widzę, jak go używają z całym jego brakiem odległości (a w „man of genius“ tyle się przecież mieści oddali pomiędzy wielkim narodem a wielką jednostką), przypomina się zawsze, dla kontrastu, owa, bijąca wszelkie zaprzeczenie odległości, zasada metodystyczna: „nie zapominaj, przyjacielu, że męża nie godzi się ani chwalić ani poniżać“, „my friend, a man car neither be praised nor insulted“. Wydaje mi się, że jeśli Niemcy mówią o swych poetach, to zawsze dużo pięknego, zarówno o żyjących pomiędzy nimi, jak i o tych, którzy, zmarłszy, promienniejszy śród nas prowadzą żywot, zdarza się nawet czasami, że z ich rozwałkowanych cokolwiek ospałych wynurzeń prześwieca iskra najgorętszego zrozumienia; czegoś jednak brak tym wynurzeniom, brak im tonu, który byłby czemś więcej, aniżeli wszystkie nagromadzone pochwały i wszystka, choćby najbardziej przenikliwa subtelność; zbywa im mianowicie na tonie ludzkim, tonie męskim, tonie ufności i swobodnej, niewymuszonej sztucznie czci; nie dostaje im tego, co mężowie u mężów najwyżej cenić powinni: przyznania przodownictwa. Nawet wobec Goethego, nawet wobec niego, umieją stanowisko to wywalczyć w sobie tylko jednostki, umieją godny stworzyć w sobie ton, będący nie tonem belfra, lecz dżentelmena. Przedewszystkiem urąga to bowiem wszelkiej godności poetów, zarówno zmarłych, jak żywych, iżby inne przyjmować mieli pochwały, aniżeli pochwałę rzeczywistą, płynącą z zaufania ludzi żywych. Lecz istotą naszej epoki jest wieloznaczność i nieokreśloność. Spocząć może tylko na czemś, co jej się usuwa z pod nóg i jest świadoma tego, że się jej usuwa; natomiast dawniejsze pokolenia w silne tylko wierzyły podstawy. Wibruje w niej lekki, chroniczny zawrót. Istnieje w epoce tej wiele rzeczy, objawiających się szczupłej tylko garstce, za to niema wielu takich, o których zdaje się ludziom, że są. Tak i poetom narzuca się niejednokrotnie pytanie, czy wogóle są na świecie, czy dla epoki swej rzeczywiście istnieją. Narzuca się im pytanie, czy poza schematyczną, zdawkową pochwałą, którą się ich obdarza, mogą być pewni tej jedynej, realnej pochwały, której przyjęcie nie czyni ujmy ich godności, mianowicie uznania ludzi żywych, uznania pewnego ich przewodnictwa. Ale mogłoby też być, i to byłoby tem piękniej, byłoby tem godniejszem epoki, która otrząsnęła się z wszelkiej ostentacyi i retoryki, że jedyną, realną tę pochwałę oddaje się nieustannie poetom właśnie w dobie dzisiejszej, ale w sposób tak ukryty i pośredni, że trzeba dopiero pewnego namysłu, pewnego doświadczenia światowego, ażeby zauważyć to ukryte liczenie się z poetą, tę utajoną tęsknicę za poetą, to nieujawnione uciekanie się do poety. I jeśli się nie mylę, zdaje się, że tak jest. I tutaj mój sposób widzenia rzeczy zmusza mnie do twierdzenia, które zapewne wyda się wam z początku dziwnem, że czytelnictwo, ten nawyk niepohamowany, ta, jeśli chcecie, ogromna choroba czytania, to zjawisko naszej epoki, którą się nazbyt szkaluje za statystykę i handloznawstwo, za mało uwzględniając subtelniejsze jej strony, nie jest wyrazem niczego innego, jak tylko nienasyconej tęsknoty do poezyi. Zdziwi to was, zapewne, i powiecie, że w żadnej z dawniejszych epok poezya tak małej nie odgrywała roli, jak w czytelnictwie dzisiejszem, ginąc zupełnie w ogromnej masie tego, co się czyta. Powiecie, że twierdzenie moje da się chyba zastosować do słuchaczy bajek arabskich, lub co najwyżej do współczesnych „Księżniczki z Cléves“, albo do pokolenia Werthera, lecz w każdym razie, najmniej do naszej epoki, do epoki podręczników naukowych, encyklopedyi, realiów i niezliczonych czasopism, w których dla poezyi miejsca niema. Przypominacie mi, że tylko dzieci i kobiety czytają dramaty i wiersze. Ależ ja prosiłem, abyście mi pozwolili mówić o sprawach, leżących jak na dłoni; pragnąłbym również, abyście przez chwilkę zastanowili się nad tem, jak odmienne było czytelnictwo czasów dawniejszych od dzisiejszego. Czytelnictwo to wydaje mi się tem dziwniejszem, im bardziej pozbawione jest spokoju, celu, rozsądku. Oddaliliśmy się od spokojnego miłośnika literatury nadobnej, od amatora wiedzy popularnej, od czytelnika romansów i pamiętników, czytelnika z czasów dawniejszych, spokojniejszych. Ta właśnie gorączkowa, żadnym nie kierowana wyborem gonitwa za książką, to pochłanianie jej, to rzucanie jej z rąk do rąk, wydaje mi się być dowodem, że czytelnictwo czasów dzisiejszych jest czynnością życia, jest aktem godnym naszej uwagi, jest gestem.
Za gest epoki naszej uważam człowieka z książką w ręku, tak jak człowiek, z załamanemi klęczący rękami, był gestem czasów minionych. Naturalnie, na myśli nie mam tych, którzy z pewnych książek pragną się nauczyć czegoś pewnego.
Mówię o tych, którzy stosownie do rozmaitego stopnia swych wiadomości rozmaite czytają książki bez określonego z góry planu i ciągle je zmieniając, rzadko kiedy dłużej na jednej wypoczywają książce — mówię o tych, których do czytania popędza nieustanna, prawie nigdy nienasycona tęsknota. Zdawałoby się jednak, że ta tęsknota bynajmniej nie zmierza ku poecie. Tęsknotę tę zaspokaja mąż nauki, a w dziewięćdziesiątych dziennikarz. Zawsze jeszcze wolą oni czytać dzienniki, niż książki, a jakkolwiek nie wiedzą na pewno, czego szukają, to w każdym razie nie poezyi, ale raczej płytkich, na chwilę obliczonych enuncyacyi, zestawień faktów realnych, „prawd“ łatwo dających się ogarnąć i na pozór nowych, jednem słowem szukają surowej materyi bytu. Mówię tak, jak wogóle o tem mówić przywykliśmy i jak lekkomyślnie wierzymy; co do mnie jednak, to wierzę, nie! wiem, że wszystko to jest tylko pozorem. Albowiem te setki tysięcy ludzi szukają czegoś więcej, szukają czegoś innego w tysiącach tych książek podawanych sobie z rąk do rąk, aż się rozpadną, pobrukane i postrzępione: szukają czegoś innego, aniżeli poszczególnych faktów, aniżeli tych zawieszonych w powietrzu, dychawicznych teoryi, podawanych im przez tę lub ową książkę: szukają, lecz nie posiadają wysubtelnionej dostatecznie dyalektyki, aby się zapytać i odpowiedzieć sobie, czego szukają; to, co w nich się dzieje, umieją wyrazić jedynie tym milczącym a wymownym gestem, z jakim odkładają na bok przeczytaną książkę, aby do ręki wziąć nową, coraz inną książkę za książką. Szukają bowiem tego, czego im dać nie może treść żadnej z tych książek tysiąca; szukają tego, co błąka się pomiędzy treściami tych książek, a co przeróżne te treści mogłoby skojarzyć w jedną. Pochłaniają najrealniejsze, najbezduszniejsze z literatur, a szukają czegoś jak najbardziej uduchowionego. Nieustannie szukają czegoś, coby za pomocą czarującej transfuzyi żywej krwi połączyło ich życie z żyłami wielkiego życia. Szukają w książce tego, czego ongi u dymiących szukali ołtarzy, czego szukali w mrocznych, tęsknicą ku niebu strzelających katedrach. Szukają czegoś, coby ich silniej niż wszystko inne związało ze światem, a równocześnie zdjęło z nich jednym ruchem brzemię świata. Szukają tego „Ja“, przy którego piersi ich własne „ja“ spocząćby mogło. Jednem słowem, szukają czarodziejskiej potęgi poezyi. Ale nie ich jest rzeczą zdawać sobie z tego sprawę; nie ich jest rzeczą wiedzieć, że za tym pisarzem chwili, za tym dziennikarzem szukają poety. A gdzie go szukają, tam go też znajdują: zachwycający romansopisarz, dziennikarz, dodający smaku własnemu ich życiu i rzucający im na drogę, którą chodzą codziennie, rano i wieczór, jaskrawe światła wielkiego życia — — na prawdę, ani nie śmiem, ani nie pożądam odróżniać ich od poety. Nie znam ani jednego wierszopisa, najnędzniejszego w swym zawodzie wyrobnika, ażeby na jego produkty, choćby tego światła najmniej był godny, nie padało dla oczu nie znarowionych do szczętu, dla zamierającej w oschłości twardego życia wyobraźni cośkolwiek z blasku prawdziwej poezyi i to poprostu dla tego, ponieważ najprzedziwniejszem posługuje się narzędziem: żywym językiem. Prawda, obniża on znowu ten język, odbiera mu z jego wzniosłości, z jego blasku, z jego żywotności, ile tylko może; nigdy przecież nie zdoła go tak poniżyć, ażeby kulawe jego rytmy, ażeby narzucające mu się, na przekorę, skojarzenia wyrazów, ażeby obrazy, które w tej jego pisaninie jakby ćwiczyły się w stawaniu pod pręgierzem, nie wpadały od czasu do czasu, ni to czarujące promienie, w młodziutkie surowe dusze. (A czyż w ogromnych pustyniach, jakiemi są te rojowiska naszych miast, niema więcej, niżbyśmy mogli przypuszczać, takich losów młodzieńczych, jak losy Kaspra Hausera?)
Przypomniawszy potężną tajemnicę mowy, odsłoniłem odrazu to, ku czemu chciałem was poprowadzić. Za pomocą właśnie języka poeta kieruje z ukrycia światem; poszczególne członki tego świata mogą się go wyprzeć, mogą o nim zapomnieć, a jednak nikt inny, tylko on, skupia i rozstrzela ich myśli, on panuje nad ich wyobraźnię, on ją wodzi na pasku; tak, nawet ich kaprysy i groteskowe podrygi żyją z jego łaski. Niema ta magia działa bezlitośnie, jak wszystkie potęgi rzeczywiste. Cokolwiek w jakimś pisano języku, śmiem nawet powiedzieć, cokolwiek w języku tym myślano, wszystko wywodzi się od produkcyi tej niewielkiej garstki twórców prawdziwych, którzy językiem tym władali w swem dziele. Wszystko, co w najszerszem i najdowolniejszem znaczeniu zwie się literaturą aż do tekstów operowych z czwartego lat dziesiątka, aż do kolporterskiego romansu, — wszystko wywodzi się od tej szczupłej liczby wielkich dzieł literatury powszechnej. Potomstwo to poniżone, dzięki dowolnej mieszaninie doprowadzone aż do kształtów groteskowych, ale potomstwo w prostej linii. A więc naprawdę poetom, nikomu innemu tylko poetom, zawdzięczają ludzie wyrazy, z którymi mózg ich wieczyste zawiera śluby, które w wieczyste rozstawia antytezy; zawdzięczają te figury, te sytuacye, za pomocą których symbolizują sobie wieczysty bieg rzeczy; z poetami tylko ma do czynienia wyobraźnia tych setek tysięcy — i ten człowiek w omnibusie, do bluzy robotniczej chowający na pół przeczytaną gazetę, i ten kupczyk i ta szwaczka, pożyczający sobie wzajemnie romansów kolporterskich i ten nieprzeliczony tłum czytelników książek bezwartościowych! I nie jestże to dziwne pomyśleć, że w godzinach, kiedy oko tych ludzi przebiega zaczernione stronice, wszyscy oni w jakikolwiek sposób obcują z poetami, czują na sobie potęgę poetów, tych dusz samotnych, których istnienia nawet nie przeczuwają, wraz z równymi sobie tak głęboką od ich prawdziwych stosunków oddzieleni przepaścią. A uduchowienie poetów, ich ciepło, ten spójnik rozpierzchliwych atomów, to czarnoksięstwo poetów, oto jedyna siła, która książki te trzyma jeszcze razem, która z każdej z nich stwarza świat dla siebie, wyspę, gdzie mieszkać może wyobraźnia. Albowiem bez tej magii, nadającej książkom tym pozór formy, rozpadłyby się one wszystkie, martwą byłyby materyą i nie sięgnęłaby po nie nawet ręka prostaka.


∗             ∗

Ale tysiące rąk sięgają nieustannie po książki, w których wiedza nagromadziła plony swych pracowitych dni i nocy; zdaje się, że te przedewszystkiem książki i ich potomstwo jednają sobie adeptów pomiędzy umysłami subtelniejszymi, bardziej złożonymi. A czy nie posunę się też za daleko, jeżeli odważę się wyznać, że i tutaj spostrzegam utajoną tęsknicę za poetą, tęsknicę, udającą, jakoby na zawsze pragnęła odwrócić się od niego, podobnie jak miłość uczuwa czasami urągającą rozsądkowi żądzę odwrócenia się od przedmiotu najtajniejszych swych westchnień. Czyliż nie szczupła tylko liczba pracuje naprawdę w nauce? Nie szczupła­‑ż tylko szuka w niej rzeczywistej swej istoty, swego surowego, zamkniętego, otchłanią wiecznych mrozów owianego bytu? I czyżby mróz ten nie był tak straszny dla niewypróbowanych, poszukujących dusz ogółu, iżby nie miał ich zwarzyć na zawsze, iżby dusze te nie miały na zawsze unikać jego siedliska? Tajemnica to ducha, że istnieją ludzie, mogący żyć w atmosferze, owianej lodowatem zimnem bezmiernego przestworu; tajemnica taka sama, jak istnienie poety; jak to, że są duchy, umiejące żyć pod niesłychanem brzemieniem tej całej masy bytu — jak to się właśnie dzieje z poetami. Lecz to nie jest rzeczą ogółu, nie może nią być. Albowiem ogół znajduje się w kole życia, a od nauki, w najsurowszem znaczeniu tego wyrazu, niema do życia powrotu. Tak samo, jak w sztukach, ukrywa się i w nauce dążenie, aby w czystą zmienić się sztukę, co określono słowami (trzeba to jednak uważać tylko jako porównanie): dążą do tego, aby stać się muzyką. Ta dążność do wzniesienia się na wyżyny matematyki, to, jeśli chcecie, jedyny ludzki w naukach pierwiastek, to, jeśli chcecie, nieustanne ich przeduchowianie człowieczeństwem; na tej drodze bowiem wnoszą one w wszechświat ludzki sposób mierzenia rzeczy i człowiek, tak, jak dawna mówi zasada, pozostaje i nadal miarą wszystkiego. Ale i tutaj już wznosi się droga w sferę lodu i samotności. To też nie ku warzącym mrozom wieczności rwie się ten tłum, nieustannie sięgający po te książki; ludzie ci nie są adeptami; niespokojne, wiecznie pytające, wiecznie spragnione roisko ich musi na wieki pozostać w przedsionkach. Tęsknotę ich budzą uczucia, kojarzące rzeczy, uczucia powszechności, uczucia myśli, których prawdziwa wiedza musi odmawiać sobie na wieki, a których im udziela tylko poeta. I ci, którzy sięgają po księgi wiedzy i półwiedzy i ci inni, chwytający romans do ręki lub dziennik, każdy wogóle zadrukowany szpargał — ci wszyscy jedną mają żądzę: nie chcą śród gwiazd stać drżący i nadzy. Tęsknią do tego, co dać im może tylko twórczy poeta, osłaniający ich nagość fałdami swojej szaty. Bo tworzyć — tak pisze gdzieś w pamiętniku swoim Hebbel — tworzyć, jak tworzy poeta, znaczy owijać się światem, jakby płaszczem i grzać się. Właśnie w tem grzaniu się pragną uczestniczyć i dlatego też tam, gdzie im się zdaje, że hołdują wiedzy, szukają gorączkowo okruchów poezyi; ciągnie ich ku czarującemu myśleniu, ku myślącemu czuciu, ku znalezieniu pośrednictwa z tem, z czem według wiedzy, z wspaniałego przemawiającej oddalenia, pośrednictwa być nie może. Nie wymieniając go, szukają poety.


∗             ∗

Tak więc poeta jest tam, gdzie go pozornie nie ma, a zawsze w innem znajduje się miejscu, niż gdzie spodziewamy się go znaleźć. Dziwnie on mieszka w domu czasu, pod schodami, któremi wszyscy obok przechodzą, a nikt go nie zauważy. Nie jestże on podobny do owego książęcego pielgrzyma z staroświeckiej legendy, któremu nakazano opuścić dom swój książęcy, żonę i dzieci i pójść do Ziemi Świętej? Powrócił, ale nim przekroczył progi swego domu, kazano mu, aby wkroczył weń jako żebrak nieznany i zamieszkał, gdzie wskaże mu czeladź. A ta wskazała mu miejsce pod schodami, gdzie nocą znajduje się legowisko psów. I tam on przesiaduje, tam słyszy i widzi żonę, braci i dzieci, wchodzących i schodzących temi schodami, rozmawiających o nim jako o zaginionym, noszących żałobę jak po umarłym. Ale nie pozwolono mu przyznać się do swej osoby i tak niepoznany przebywał pod schodami własnego domu.
Mieszkać nieznany w własnym domu, pod schodami, w ciemnicy, śród psów, obco, a jednak u swoich; być na ustach wszystkich jako zmarły, jako upiór, być panem ich łez, otoczonym miłością i czcią; popychanym być przez pierwszą lepszą dziewkę służebną, pędzonym ku psom; nie mieć w domu tym żadnego urzędu, żadnej służby, żadnego prawa, żadnego obowiązku; patrzeć tylko, skąd spadnie łyżka strawy i leżeć i wszystko to ważyć na niewidzialnej wadze, ważyć bez ustanku i dzień i noc; ogromne przeżywać cierpienia i ogromne rozkosze; posiadać to wszystko, jak tego nigdy nie posiadał żaden pan domu — bo czyż ten pan domu posiada mroki, nocą zalegające schody? posiada­‑ż on bezczelność kucharza, pychę masztalerza, wzdychania ostatniej dziewki służebnej? A on, leżący, jak upiór, w ciemnicy, posiada to wszystko; bo każdy z tych skarbów to rana otwarta na jego duszy, bo każdy z tych skarbów zapłonie kiedyś jak karbunkuł na jego szacie niebiańskiej. Przebywanie to nieznanego w własnym domu jest tylko przenośnią, przenośnią, która mi się nasunęła, ponieważ legendę tę przeczytałem przed kilku zaledwie tygodniami w starożytnej księdze: „Czyny Rzymian“: zdaje mi się jednak, że zdoła ona naprowadzić nas na to, o czem właściwie pragnę mówić — o zjawisku nie mniej fantastycznem, a przecież wchodzącem w obręb tego, co z całym spokojem nazywamy rzeczywistością, co nazywamy teraźniejszością; naprowadzi na to, jak, według mego widzenia rzeczy, przebywa poeta w domu tego czasu, jak, według mego odczucia rzeczy, pędzi żywot w tej teraźniejszości, w tej rzeczywistości, w której przebywać kazały nam losy. On jest, i nikt nie potrzebuje się troszczyć o jego obecność. Jest i milcząco zmienia miejsce, jest okiem i uchem i barwy swoje bierze od rzeczy, na których wzrok jego spoczął. Jest widzem, nie, utajonym towarzyszem, milczącym jest bratem wszystkich rzeczy, a przemiany jego barwy głęboką sprawiają mu katuszę; ból sprawiają wszystkie mu rzeczy, ale czując ból, czuje rozkosz. Ta rozkosz w boleści to wszystka treść jego życia. Cierpi, iż tak bardzo ją odczuwa. Cierpienie sprawia mu nietylko rzecz jako jednostka, lecz w równej mierze jako ogół; cierpi z powodu jej odrębności, jak i zespołu; to, co jest wyniosłe i to, co poziome, to, co górne i to, co pospolite, jednaką napełnia go męczarnią; boleśnie odczuwa i stany tych zjawisk i ich myśli; cierpi nawet nad oderwanym płodem myśli, nad majakiem, nad bezistotnym wylągiem czasu, jak gdyby to wszystko było człowiekiem. Bo dla niego ludzie, rzeczy, myśli i sny to jedno. Zna tylko zjawiska, powstające przed jego oczami, i odczuwa boleść z powodu nich, a w boleści rozkosz. Widzi i czuje; na jego poznaniu spoczywa nacisk czucia, jego czucie posiada bystrość poznania. Niczego nie pomija. Nie wolno mu zamykać oczu na żadną istotę, na żadną rzecz, na żadną wizyę, na żaden majak ludzkiego mózgu. Zdaje się, jak gdyby oczy jego pozbawione były powiek. Nie wolno mu odpędzać od siebie żadnej nawiedzającej go myśli, jako należącej do innego wrzekomo ładu rzeczy. Bo w jego ład rzeczy każde musi wchodzić zjawisko. W nim chce i musi zestrzelać się wszystko. On właśnie kojarzy żywioły czasu, nikt inny. Teraźniejszość jest w nim, albo niema jej nigdzie. Ale przędze przetykane są nićmi jeszcze delikatniejszemi, a jeśli nie istnieje oko, któreby je spostrzegło, oku jego nie wolno zaprzeczyć ich istnienia. Teraźniejszość przetykana jest dla jego oczu w przedziwny sposób przędzą przyszłości; w pory jego ciała przesiąka życie dni minionych, dni oddalonych, a nigdy nie poznanych ojców i praojców, dni ludów zagasłych, dni czasów przeżytych; jeżeli niczyje, to jego właśnie oko — bo jakżeż mógłby mu tego zabronić — styka się jeszcze z żywym ogniem gwiazd, dawno już przez lodowate strawionych przestwory. Albowiem jednemu tylko podlega prawu: żadnej rzeczy nie bronić dostępu do swej duszy, a czem dla niego człowiek, żywy człowiek, wyciągający ku niemu ręce, tem samem, i niczem innem, jest dla niego linia czy promień jakowejś gwiazdy, który przed trzema tysiącami lat z jakiegoś wysłany świata, uderza dzisiaj jego źrenicę, a zaś w przędzy swego ciała uczuwa drgające echo wzruszeń prastarych, które dzisiaj może i wymierzyć jest trudno. Jak najwewnętrzniejszy zmysł wszystkich ludzi stwarza naokoło nich i czas i przestrzeń i świat rzeczy, tak on, poeta, tworzy z przeszłości i teraźniejszości, z zwierzęcia i człowieka, z majaka i rzeczy, z tego, co wielkie i z tego, co małe, z tego, co wzniosłe i z tego, co poziome, tworzy świat wzajemnych ustosunkowań.
Tworzy. Głuche boleści, ograniczone losy mogą się na długi czas położyć na jego duszy, mogą wielkiem przepoić ją cierpieniem, lecz przyjdzie znowu czas, gdzie dusza się jego rozewrze, aby odzwierciedlić w sobie strop gwieździsty.
Miłośnikiem jest cierpień i miłośnikiem szczęścia. Zachwyconym wśród wszelkich miast i zachwyconym w samotni. Namiętnym jest podziwiaczem rzeczy, które są od początku i tych, które są od dzisiaj. Londyn w mgle z upiornemi procesyami robotników, pozbawionych zajęcia, zwaliska świątyń luksorskich, szmer samotnej krynicy leśnej, ryk maszyn olbrzymich: przejścia nigdy nie będą dlań trudne, zaś podziwianie od czasu do czasu tego lub owego zjawiska, pozostawia ludziom o wyobraźni leniwszej, gdyż on podziwia nieustannie, nigdy nie będąc zdziwiony, gdyż dla niego nic się nie objawia w sposób całkiem niespodziewany, zdaje mu się, jak gdyby wszystko zawsze to już było i wszystko jest też naprawdę, wszystko to jest równocześnie. Nie może bez żadnej obywać się rzeczy, ale właściwie niczego też stracić nie może, nawet przez śmierć. Umarli dla niego zmartwychwstają, nie kiedy on tego chce, lecz kiedy chcą sami, ale w każdym razie zmartwychpowstają. Mózg jego oto miejsce, w którym na jakiś atom czasu wolno im żyć raz jeszcze i gdzie bytujący może w jakiejś lodowatej samotni stają się teraz uczestnikami szczęścia ludzi żywych: wolno im spotkać się ze wszystkiem, co żyje.
Umarli w nim żyją, bo dla jego żądzy podziwiania i poznawania dalszy ten ciąg życia żadną nie jest przeszkodą. Nigdy on nie zapomni tego, co raz usłyszał, nie zapomni słowa, nazwiska, napomknienia, anegdoty, obrazu, cienia, jeśli mu kiedykolwiek wpadły do duszy. W świecie i wpośród światów niczego nie może uważać za non avenu. Nęci go i wabi cokolwiek go owiało, choćby to nawet był wiew, idący z grobów. Rzeczą dla niego całkiem naturalną kochać Mirabeau’a za jego wymowę, a Fryderyka Wielkiego za jego wspaniałą samotność, Warrena Hartingsa za jego męstwo a księcia de Ligne za jego dworność, Maryę Antoninę za jej szafot, a świętego Sebastyana za jego strzały. Ale przytem wyobraźnia jego podąża za pierwszym lepszym obskurnym awanturnikiem, o którym pisała gazeta, dla jego awantur, za bogaczem dla jego bogactwa, za nędzarzem dla jego nędzy. Każdy stan domaga się swego Pindara i ma go też niewątpliwie. Przechodząc obok domu garncarza albo zajrzawszy przez okno do szewca, poeta tak się odrazu rozmiłowuje w rzemiośle garncarza lub szewca, że nie odszedłby nigdy od okna, gdyby nie czuł potrzeby przypatrzeć się od czasu do czasu myśliwemu, rybakowi czy rzeźnikowi.
Słyszę niejednokrotnie ludzi, skarżących się w rozmowie lub po gazetach, że są sprawy, godne poetyckiego opisu, a któremi się przecież poeci naszej doby nie zajmują, n. p. niektóre pola przemysłu i tym podobne.
Jeżeli jednak w pracowniach tych życie odrębne przybiera kształty i jeżeli dzięki szczególnemu współżyciu, lub szczególnemu osamotnieniu ludzi życie to jakiś nowy posiada rytm; jeśli w pracowniach tych jednostki lub ogół stoją w jakimś odrębnym stosunku do natury; jeśli szczególne padają na nich światła; jeśli niewyczerpana symboliczność materyi rzuca na ludzi nowe, niespodziewane cienie i błyski, wówczas i poeci rzucą się na tę nową rzecz, na tę przędzę rzeczy, rzucą się dzięki głębokiej namiętności, prącej ich do wcielania każdej nowej rzeczy w całość, którą noszą w sobie, dzięki niepohamowanej namiętności do układania wszystkiego, co jest, w odpowiedni wzajemny ład i stosunek. Bo tacy to z nich, miary nie znający zaklinacze cieni; bohaterów swoich nie robią już z Aleksandra Wielkiego i Cezara, z Nowej Heloizy i Werthera, nie! Najniepozorniejsze zjawisko, najuboższa sytuacya przedstawia się coraz to ostrzejszym ich zmysłom jako coś uduchowionego; gdziekolwiek z rzeczy bezistotnej choćby najmniejszy bije promyczek własnego bytu, odrębnego cierpienia, tam jawi się od razu i poeta, aby z rzeczy nieożywionej i z okalającej ją mgławicy widome stworzyć istnienie.
Gdym był dzieckiem — pamiętam to jak dzisiaj — nie mogłem godzinami całemi wyobraźni swej uwolnić od męczarni bydląt, dręczonych koni, od zwierząt, zamykanych w klatce, tych smutnie spoglądających więźniów, chodzących w kółko pomiędzy kratą a ścianą. I uroiłem sobie — później całkiem zapomniałem o tem — coś w rodzaju poskramiacza dzikich bestyj, zabijającego swe lwy, zatrute rzucającego im mięso. Wymyśliłem to w sferze dziecięcego, smętnego, silnego czucia, nie był też obraz ów tak wyraźny, jak go niniejsze przedstawiają słowa, był to głuchy ból i litośne, na pół grozy pełne malowanie sytuacyi, w której łączyło się coś dręczącego i coś zbawczego zarazem. Przyszły inne late i zapomniałem o tem jak najzupełniej. Tysiące dzieci cierpią więcej, niż przypuszczacie, z powodu dręczenia zwierząt. Głuche te bole są zjawiskiem doby dzisiejszej, jak inne były zjawiskami epok innych. Ale czyż to nie dziwne, że wszystkie znajdują swój wyraz, że wszystkie znajdują poetę, który prędzej czy później stanie się ich oswobodzicielem? I oto tak się zdarzyło, że ów posępny wymysł dziecka odnalazłem w książce — całą niewysłowioną żałość poskramiacza lwów, zabijającego swe zwierzęta, zwierzęta, które kocha. (Pewnego wieczora rzuca im zatrute mięso — z jakiegoś powodu zmuszony jest to uczynić — i zwierzęta zdychają w opustoszałym cyrku, przy blasku gazowego płomienia). Jest to książka pewnego pisarza duńskiego i mogła mi była nigdy nie wpaść do ręki, stała się jednak rzecz naturalna, że poeta napawał się nieopisanym, niepojętym smutkiem, którego rzeczywistość spotykamy w życiu, którem żyjemy. Dużo jeszcze innych, podobnych rzeczy zawiera ta książka. Ohydę i nędzę życia kelnerów, to co w niem jest upokarzającego i groteskowego — każdy człowiek raz kiedyś o tem pomyślał, ale to mu się zatarło w pamięci. W tej książce duńskiej i o tem znajduje się opowieść. Opowieści te wywołują wrażenie skoncentrowanych destylatów, wydobywanych z trucizn, które wydziela ciało społeczeństwa, z trucizn jego zmęczenia, z jadów, działających powolnie, chronicznie. Atoli miłośnik wszechrzeczy, miłośnik wszechbolów musi rzeczy te zrywać jako kwiaty, inaczej postąpić nie może, oprzeć się im nie zdoła. Konanie otrutych zwierząt, dziwny, pożądliwy głód kelnera tak go nęcą, jak innych nęciły czyny Achillesa, podróże i cierpienia przemyślnego Odyssa. Jakąż­‑że czynność ludzką mógłby poeta z głuchem pomijać zobojętnieniem, on, który bezustannie szuka analogii dla swojej własnej ucieleśnienia żądnej czynności? Z odpowiadającą uzdolnieniu jego pewnością nie uwzględni on materyi, ale czyż mógłby nie zwrócić uwagi na to, co jest istotnem, uduchowionem, twórczem w jakiejś przygodzie, w bohaterstwie, w cierpieniu, w losie, tkwiącym w każdej pracy, w przypadku i w właściwem, magicznem wydarzeniu z życia kupca, chemika, bankiera?
Nie może on przecież pominąć rzeczy daleko mniej znacznych: że istnieje coś na świecie, jak morphium i, że było coś na świecie jak Ateny, Rzym, Kartagina, że były targowiska ludzi i że są targowiska ludzi, że jest Azya i jest Tahiti, że istnieją ultrafioletowe promienie i szkielety przedhistorycznych zwierząt; ta garść faktów i mirjady tych faktów ze wszystkich porządków rzeczy muszą w jakiśkolwiek sposób istnieć dla niego, kryją się gdzieś w mroku i czekają na niego, on musi liczyć się z niemi. On żyje i to bezustannie, pod naciskiem bezmiernej atmosfery, jak nurek w głębiach morza; najdziwniejsza to też organizacya duszy, że naciskowi temu podoła. Nie wolno mu niczego odsuwać od siebie. On jest tem miejscem, w którem siły czasu pragną wzajemnie się wyrównać. Podobny jest do seismografu, za każdem wibrującego drżeniem, choćby to drżenie oddalone było mil tysiące. Nie iżby o wszystkich zjawiskach świata myślał bezustannie. Ale zjawiska te myślą o nim. Nawet posępne jego chwile, jego przygnębienia, jego zboczenia nie są stanami osobistymi, podobne są do drgań seismografu, a spojrzenie, dostatecznie głębokie, znalazłoby w tych objawach więcej tajemnic, niż w jego poezyach. Cierpienia jego to wewnętrzne konstelacye, wewnętrzne konfiguracye rzeczy, których oko nasze odcyfrować nie zdoła. Nieustanna jego czynność to poszukiwanie w sobie harmonii, to harmonizowanie świata, którego ciężar dźwiga w sobie. W najpodnioślejszych godzinach swoich potrzeba mu je tylko zestawić, a co zestawił, od razu staje się harmonią.


∗             ∗

Ale wy chcecie mieć tę harmonię, rozkoszować się nią, a czasami zdaje wam się, że u poety doby dzisiejszej harmonii tej nie znajdujecie. Twierdzę — słyszycie? — że poeci skupiają wszystkie zjawiska, że oczyszczają głuche bole czasu, że dzięki ich mocy wszystko nabiera dźwięku i że się wszystkie dźwięki zestrajają: a jednak zbyt dużo czytaliście książek, książek poetyckich; była w was materya poety, lecz nic z najwyższej jego magii. Pragnęliście uciec od rozbitego stanu tego świata i znowu znaleźliście rozbicie. Oczy wasze ujrzały wszystkie pierwiastki bytu: mechanizm ducha, stany cielesne, dwoiste ustosunkowanie bytu, a wszystko to w nieładzie, jak materyał na budowę domu. Znaleźliście w tych księgach tę samą atomizacyę, to samo rozcząstkowanie bytu ludzkiego na pierwiastki, desintegracyę tego, co, skupione razem wyniosłego tworzy człowieka, a chcieliście przecież w czarodziejskie spojrzeć zwierciadło, w któremby chaos wydał się skończoną budową, w któremby to, co umarło, zabłysło życiem, to, co się rozpadło, wieczystym zakwitło kwiatem. Czujecie we wszystkich tych próbach poetyckość, ale pytacie, czyżby to już było uwierzytelniającem świadectwem poezyi?
Czyż z poetyckich tych dusz nie płynie jeszcze większy, jeszcze bardziej gorączkowy niepokój, zamiast uspokojenia? Czyż nie są one jakby przeczulonymi organami tego ciała, dzięki którym te rozbite, szturmujące żądania jeszcze gwałtowniej rozszarpują duszę? Czyż gdziekolwiek się zwrócą, nie tworzą one widziadeł, czyż tem swojem ożywianiem zjawisk nie wprowadzają straszniejszego jeszcze zamętu w rozpadające się składniki tworów? Mając pod ręką rzeczy pisane, pytacie się tak coraz głośniej, pytacie niecierpliwie, czujecie w sobie niepohamowaną żądzę odpowiedzieć na wezwanie, potrzebę „zastosowania do nikłego płodu miary bezwarunkowego absolutu“, czujecie potrzebę domagania się od tych, którzyby chcieli być poetami swego czasu, najwyższego, najnieodzowniejszego czynu poetyckiego, syntezy zawartości tego czasu. Nie chcecie zadowolić się samym tylko faktem istnienia poetyckiego żywiołu, poetyckiej essencyi, którą, jak chętnie mi to przyznajecie, tak samo przepojona jest nasza epoka, jak przepojone były inne — nie! wy żądacie rezultatu.
Sumę epoki znajdujecie w dziele Schillera, znajdujecie ją, choć niełatwo dającą się odcyfrować, w dziele Hebbla, jesteście nieomal gotowi przyznać to samo tajemniczemu Novalisowi — a zrozumiecie też, że o Goethem tylko dla tego nie mówię w tym związku, że jedynie dlatego na czele nie wymieniłem jego dzieła, ponieważ nie jest ono tylko syntezą jednej ograniczonej epoki, lecz dwóch, stykających się ze sobą okresów, tak, że pod tym względem nie znamy może jeszcze należycie jego doniosłości. Ale gdziekolwiek się zwrócicie, poeci czasów dzisiejszych tego wam nie dają. Mniemacie również — tak przypuszczam, — że wam nie dają z pewnego nawet uporu, że w zachowaniu swem kierują się świadomym egoizmem, że z umysłu odwracają się od najgłówniejszych kwestyi czasu, że bawią się w chowanego. Patrzycie i patrzycie ze zdumieniem, jak mało wrzekomo pamiętają poeci o swem powołaniu, jak z dumą, zaprawioną nieomal uczuciem pogardy, odgrywanie bieżącej roli rzeczników i retorów epoki innym pozostawiają osobom. Zdaje się, jakoby istniała przepaść pomiędzy ich postępowaniem a postępowaniem Schillera, tego wymownego i świadomego herolda swej doby, jakoby istniała przepaść pomiędzy nimi a Hebblem, który, z bezsennem okiem stojąc w ciemności, czuł w rękach swoich opadającą i podnoszącą się wagę wartości. Zdaje się, jak gdyby w dziwnem jakiemś ograniczeniu świadomi byli jedynie faktu, że przeżywają w sobie nieprzebrane skarby poezyi, lecz jak gdyby nie mieli świadomości swego posłannictwa. Zdaje się, jak gdyby w tworzeniu swych dzieł szukali jedynie najtajniejszej, najosobistszej rozkoszy, jak gdyby im szło o gorączkowe kąpanie się w życiu, o chwytanie i wypuszczanie z rąk łyskliwej fali żywota. Zdaje się, jak gdyby twórczość ich — jeżeli uwzględnimy odwrotną, tajemniczo oświetloną stronę rzeczy — była jedynie wypoczywaniem, chorobliwem rzucaniem się na jakiekolwiek łoże po jakiemś nieskończonem szamotaniu się z burzą; podobnie szatan Karamazowa pragnął ucieleśnić się w ciele grubej, trzy i pół cetnara ważącej żony kupca i wierzyć we wszystko, w co ona wierzy.


∗             ∗

Wydaje mi się nieraz, że czuję w powietrzu ten sposób patrzenia, tę raczej na uczuciu, niż na myśli opartą niechęć, to lekkie napięcie niecierpliwości, ten niewypowiedziany sąd epoki o swoich poetach, którzy istnieją, a których przecież dla niej snać niema, o poetach, zanurzających się w żywioły doby, a nigdy snać nie wypływających ponad te żywioły, o poetach, którzy, poświęcając się swemu przedmiotowi bez względu na to, czy będzie to przedmiot zaczerpnięty z świata zewnętrznego, czy wewnętrznego, wywołują wrażenie, jak gdyby z góry zrzekali się syntezy: rozmyślne usuwanie się, niegodna, niepojęta rezygnacya.
Zdaje mi się, jak gdyby oko czasu, surowe, pytające, trudno dające się znieść spojrzenie, spoczywało na życiu wielu poetów, jak na jakiemś dziwnie niesamowitem widziadle. A poeci jak gdyby czuli spojrzenie to na sobie, jak gdyby czuli swą wielość, swą wspólność, wzajemne skojarzenie swych losów, niepojętą, lecz nie mniej ponurą konieczność swego postępowania. A na postępowanie to niema formuły, znajduje się ono jednak pod rozkazami konieczności, zdaje się też, jak gdyby wszyscy pracowali przy budowie piramidy, olbrzymiego pałacu dla umarłego króla, lub Boga, który się jeszcze nie narodził.
Niema rady, istnieją! Istnieją i na jedno skazani są na świecie: napawać się w boleści nieskończonością zjawisk, a z bolesnego napawania tego tworzyć wizyę, tworzyć w każdej sekundzie, za każdym pulsem, tworzyć pod brzemieniem, jak gdyby ocean położył się na nich, tworzyć bez światła, nawet bez lampki górniczej, tworzyć śród wrzawy głosów urągliwych, wywołujących zamęt; tworzyć z żadnego innego popędu, jak tylko z zasadniczego pędu swej istoty, tworzyć skojarzenia rzeczy przeżywanych, znośny zestrój zjawisk, tworzyć na wzór mrówek, szarpać się i tworzyć, tworzyć na podobieństwo pająka, z własnego ciała snuć przędzę i na niej unosić się nad przepaścią bytu. Ale to każdy daje jako jednostka — jest ich przecież wielu, czują się wzajemnie (bo jakżeby nie mieli się czuć wzajemnie, jeżeli czują każdy ucisk powietrza, jeżeli czują powiew oddechu twórcy, zmarłego przed lat tysiącem!) tak, czują się wzajemnie, żyją, czują, jak ręce ich wszystkich przy jednej pracują przędzy, jak w pomrokach rąk ich tysiące jedną nieskończoną ciągną linę. Na czynność tę niema formuły, jest tylko jedno: znajduje się ona pod rozkazami konieczności. A na tej całej, nieustannej czynności spoczywa, takby się zdawało, surowy, pytający wzrok czasu.
...A cóż, gdyby nie było nikogo, coby miał obowiązek na wzrok ten odpowiedzieć? Gdyby nikt nie miał obowiązku odpowiedzieć na to pytanie, ani dziś ani później? Czyż nie budzimy się niejednokrotnie ze snu — czyż nam się nie zdaje, że się budzimy, że wszystko słyszymy, wszystko widzimy, a przecież zupełnie jesteśmy oszołomieni, pełni tajemnych, kojących trucizn snu? I oto leżymy tak chwilę, a nasza myśl pozornie tak czuwająca, czyż nie zatapia obłędnie straszliwego, stalowego, przebolesnego wzroku w jakąś głębię naszego bytu? Wzrokowi temu nic się nie oprze. Jakżeż ja to wytrzymam? pyta się groźnie jakiś głos w naszem wnętrzu. Jakżeż ja mogę żyć, jakżeż ja to mogę znieść i nie skończyć z sobą? Bo niema znośnej na to odpowiedzi. Zjawi się dzień, dzwony zabrzmią poranne, zaśpiewają ptacy, światłość zbudzi się do życia, lecz to się nie zmieni. Ale jedno jedyne ponowne zaśnięcie i wszystko to znika, wszystko ulatnia się pod kojącym balsamem żywota. I oto zdaje mi się, że podobnie i czas, we wnętrzu swojem oszołomion tajemnie działającemi truciznami, od czasu tylko do czasu otwiera oczy ze snu i rzuca na to wszystko straszliwe, pytające spojrzenie. Jest to jednakże przeszywający wzrok śpiącego i nikt, ani dziś ani później, nie ma obowiązku na pytanie to dawać odpowiedzi.


∗             ∗

Nigdy też czas, co się przebudził, nie będzie się domagał od poetów, ani od jednostki, ani od wszystkich razem, swego wyczerpującego, retorycznego wyrazu, swej sumy, w uchwytne zamkniętej formuły. Stulecie, z którego objęć dopiero co się wyrywamy, zbyt dużo nadało mocy zjawiskom, iżby to mogło nastąpić; zbyt potężnie roznieciło taniec maskaradowy tych zjawisk niemych; zbyt silnie natarły na nas pozbawione słów tajemnice przyrody i ciche cienie przeszłości. Czas, który się zbudzi, zażąda od poetów czegoś więcej i czegoś bardziej tajemniczego. Olbrzymi proces nowe wycisnął piętno na tem, co poeta przeżywa, a przez to samo i na tem, co przeżywa ten, dla którego poeta istnieje: jednostka. Obaj, poeta i ten, dla którego tworzy, nie są już dzisiaj podobni do analogicznych postaci z jakiejkolwiek epoki minionej. Nie powiem, o ile bardziej podobni są do kapłana i wyznawcy, do miłowanego i miłującego w sensie Platona, do czarodzieja i oczarowanego. Porównania te bowiem odsłaniają z niepojętego stosunku tyle, ile zasłaniają, stosunku, w którym te tak rozmaite magie wszystkich stosunków z innymi, bezimiennymi łączą się żywiołami, należącymi wyłącznie do dnia dzisiejszego.
Atoli niepojęty ten stosunek istnieje. Istnieje książka, pełna potęgi nad duszą, nad zmysłami. Istnieje książka i podszeptuje, gdzie można rozkosz wycisnąć z życia i jak się rozkosz rozwiewa, jak zyskuje się władzę nad ludźmi, jak trzeba znosić godzinę śmierci. Książka istnieje, a w niej mieści się treść wiedzy i treść tego, co nas uwodzi. Książka istnieje i milczy i mówi i o tyle jest dwuznaczniejsza, niebezpieczniejsza, bardziej tajemnicza, o ile wszystko jest dzisiaj dwuznaczniejsze, potężniejsze, bardziej tajemnicze w tym ponad wszelką miarę niepojętym, w tym w najwyższem znaczeniu poetyckim czasie. Bezmyślnością jest tanie tworzyć antytezy i książce przeciwstawiać życie. Bo gdyby książki nie były żywiołem życia, żywiołem wysoce dwuznacznym, wymykającym się nam z rąk, niebezpiecznym, magicznym, nie byłyby wówczas niczem, nie warte byłyby ani jednego tchu naszej mowy. Lecz one są czemś innem w ręku każdego i żyją dopiero wówczas, gdy się z żyjącą zetkną duszą. Nie mówią, lecz odpowiadają i to przemienia je w demony. Epoka traci swoją syntezę, ale w tysiącu godzin posępnych głębokie dla każdego z osobna biją źródliska, a przypatrując się tym rzeczom, w ich związku bardziej tajemniczym, piękniejszym, nie wiem, czy mogę mówić o nikłości płodów, jeżeli to, co się po pustce czasów urodziło z duszy, wpływ swój wywiera znowu na dusze. Ci, którzy czegoś pragną, czegoś żądają, nigdy przed naszą dobą nie wkładali tyle swego ja w stworzone dla nich dzieło; tak samo jak na poetach, ciąży przymus i na nich, iżby nie pominęli niczego. Jest to zmaganie się, chaos, usiłujący narodzić się zarówno w tych, którzy z chciwem okiem nachylają się nad książką, jak i w twórcach tej książki. W czytających, o których mówię (w tych jednostkach, tak rzadkich, a przecież nie tak rzadkich, jakby się zdawało), także i w nich, niby w kąpieli żywota, pragnie się wszystko oczyścić, co ciemne, pragnie zapomnieć o sobie wszystko, co rozdwojone, pragnie się wszystko zejść i zespolić. I w nich, tak samo jak w twórcach, wyzwala się dusza z materyi, nie dzięki temu, że nią gardzi, lecz dzięki temu, że ją ujmuje z takiem sił napięciem, iż dusza przebija się przez nią. I dla nich, w najwyższych ich momentach, nic nie jest dalekiem i nic nie jest blizkiem i dla nich nie istnieje stan duszy, któregoby dosięgnąć nie można i dla nich niema nic niskiego, coby było niskiem. I z nimi dzieje się to samo, co z poetą, a w takich chwilach i ich oddech twórczą jest potęgą. I oni czytają w tych rzadkich godzinach, które są aktem życia przywołać się nie dającym, i dla nich niema wtedy niczego, w coby nie wierzyli, podobnie jak poeci nie mogą żadną miarą twórczych nadawać kształtów temu, w co nie wierzą. Powiadam „wierzą“, a mówię to w głębszem znaczeniu, aniżeli znaczenie, które mogłoby się odezwać w pospiechu tej ku końcowi zmierzającej przemowy. Nie jest to zatracanie swojego ja w fantastycznem czarodziejstwie poetyckiego utworu, zapominanie nad książką o swym bycie, nie jest to krótka i powierzchowna fascynacya. Przeciwnie, mówiąc o tem, pragnąłem, aby wyrazowi temu nadano całą głębię jego znaczenia, całą pełnię jego znaczenia religijnego: aby twór poetycki uważano za prawdę, stojącą ponad wszelkim pozorem rzeczywistości, uważano go za siłę, wnikającą w najgłębszą tajń duszy i porywającą tę duszę, aby go uważano za wypoczynek w wirze bytu. Tak więc poeci wierzą w to, co tworzą, a tworzą to, w co wierzą. Wszystko rozpadnie się w gruzy, lecz wszystkie ich wizye to punkty, na których opiera się dla nich gmach świata. Ale waszą jest rzeczą uważać wyraz „wizye“ za to, za co ja go uważam, nie łącząc go z żadnem z góry urobionem pojęciem, zamykać w tem pojęciu wizyi tak samo przenikanie najciaśniejszej materyi, jak i ogromne, zespalające ogarnianie procesów kosmicznych — tak, waszą to jest rzeczą i wam to poruczam, albowiem siedzicie tu przede mną, jako zbór ludzi i ja nie wiem, do kogo tu przemawiam; mówię jednakże tylko do tych, którzy pragną pójść ze mną, a nie do tego, co dał sobie słowo, że z góry temu wszystkiemu zaprzeczy.
Mogę tylko mówić do tych, dla których istnieje twór poetycki, do tych, których istnienie dopiero nadaje życie poetom. Bo oni to są tymi wiecznie odpowiadającymi, a bez pytającego cieniem jest ten, co odpowiada. Prawda, idzie tu przedewszystkiem o życie i o żywych, idzie o mężczyzn i kobiety tej doby, idzie o tych jedynych, którzy istnieją dla nas rzeczywiście; dla których wyłącznie zdaje się istnieć przeszłość i przyszłość; dla których spopieliły się słońca i ukażą się nowe; dla których były prawieki i lasy olbrzymie i zwierząt bezliki; dla których rozpadły się Rzym i Kartagina, iżby mogli dzisiaj tak żyć i oddychać, jak żyją i oddychają, iżby mogli otulać się powłoką tego ciała żywego, iżby lśniła wilgoć ich oczu, a włos iżby się układał naokół ich skroni, jak się dzisiaj układa. O nich to idzie, o ich boleści i ich rozkosze, o węzły, łączące ich ze światem i o ich osamotnienie. Lecz bezmyślną byłoby antytezą, gdyby twór poetycki chciano żywym przedstawiać jako coś obcego, albowiem dzieło poety jest tylko czynnością ludzi żywych. Nie ono żyje, my w niem żyjemy. Tym, którzy kiedykolwiek przeżyli sto stronic Dostojewskiego lub postać Ottylii w „Pokrewieństwach z wyboru“, czy jakiś poemat Goethowski, czy poemat Stefana George’a, tym ja nie powiem niczego, coby ich mogło zdumieć, mówiący do nich o przeżywaniu tem jako o akcie religijnym, o jedynym może akcie religijnym, który sobie kiedykolwiek uświadomili. Tego aktu życiowego nie można przecież ani analizować, ani opisywać. Można o nim napomknąć, lecz niema środka, aby go odczuł, kto go nie zaznał. Kto umie czytać, ten czyta z wiarą. Całą bowiem duszą pogrążony jest w wizyi — jest w niej całe jego jestestwo. W tej jednej czarodziejskiej chwili jest mu wszystko jednakowo blizkie i jednakowo dalekie: czuje się zespolony ze wszystkiem. Przeszłość niczego mu nie zabrała, przyszłość niczego mu nie da. W tej czarodziejskiej chwili zapanował nad czasem. Wszystko jest przy nim, gdzie on jest, a wszystko wolne od wszelkiej rozterki. Szczegół zastępuje mu wielość: widzi go bowiem w postaci symbolu; co więcej, szczegół zastępuje mu wszystko. Szczęśliwy jest bez bodźca nadziei. Nie zapomina siebie, w tej jedynej chwili posiada całego siebie i pozostaje sobą.


∗             ∗

Słyszę niejednokrotnie, jak pewnym książkom nadają miano naturalistycznych, innym psychologicznych, a innym symbolistycznych i wiele innych słyszę nazw, nic niemówiących. Zdaje mi się, że dla umiejącego czytać żadne z tych określeń najmniejszego nie ma sensu. Nie sądzę też, aby którykolwiek ze sporów, wstrząsających powietrzem, miał jakąkolwiek doniosłość dla życia wewnętrznego ludzi żywych. Mam na myśli i spór o wielkość czy małość poszczególnych poetów, o stopnie między nimi i o to, o ile poeci żyjący mniejsi są od poetów nieżyjących. Albowiem mniemam, że dla człowieka, wiedzącego, jakiem przeżywaniem jest czytanie, poeci umarli krążą wśród żywych i wtórny wiodą żywot. Dla niego tylko istnieje znamię, piętnujące twór poetycki, mianowicie, że narodził się z wizyi. Pozatem nie obchodzą go żadne rozróżniania. Nie oczekuje on wielkiego poety. Dla niego wielkim poetą będzie zawsze ten, co bezmiar wprowadza w jego duszę. Jedną on tylko czyni różnicę: pomiędzy książkami twórczemi a niezliczoną ilością książek innych, tych osobliwych płodów naśladownictwa i umysłowego zamętu. Ale i w tych książkach szanuje on ślad ducha poetyckiego oraz możliwość, że i z nich padnie promień na dusze całkiem młode, całkiem surowe. Nie oczekuje on, iżby w jakimś wymownym poecie, dającym odpowiedzi na wszystkie pytania, znalazła doba swego herolda i rzecznika, iżby swą trwałą, niezmienną znalazła w nim syntezę. Owa synteza spełnia się bowiem w tysiącu utajonych punktów i w nim i w innych mu równych: a ponieważ on ma świadomość, że epokę nosi w sobie, że jest takim, jak wszyscy inni, że jest człowiekiem, jednostką i zarazem symbolem, przeto wierzy, iż w źródle, z którego on pije, i epoka ugasi swe pragnienie. I owszem, oddając się całkowicie wizyi, umiejąc wierzyć w to, co mu ukazuje poeta — czy to będzie postać ludzka, owa głucha, życiem przesiąknięta materya, czy potężne zjawisko orfickiego oblicza — umiejąc przeżywać, jako symbol, płód czasu najbardziej tajemniczy, umiejąc przeżywać to, co powstało pod naciskiem całego świata, to, na czem spoczął cień przeszłości, i to, co drga pod tajemnicą napierającej teraźniejszości — przeżywając w ten sposób poemat, ów twór seismograficzny, tajemne dzieło tego, który jest niewolnikiem wszystkiego, co żyje, oraz igraszką każdego naporu powietrza: i tak znalazłszy w przeżywaniu tego najwewnętrzniejszego tworu epoki to szczęście, że jego Ja czuje się sobą i że bezpiecznie unosi się ponad walącym się bytem, zatraca on, ten czytający, pojęcie czasu i zarówno przyszłość jak i przeszłość zmieniają mu się w jedną jedyną teraźniejszość.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Hugo von Hofmannsthal i tłumacza: Jan Kasprowicz.