O poecie/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | O poecie | |
Wydawca | Księgarnia Polska B. Połonieckiego; E. Wende i Ska (T. Hiż i A. Turkuł) | |
Data wyd. | 1910 | |
Druk | Drukarnia „Wieku Nowego“ | |
Miejsce wyd. | Lwów | |
Tłumacz | Jan Kasprowicz | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
CZTERY GŁOSY: R.W. EMERSONA, K. SPITTELERA, H. v. HOFMANNSTHALA i R. DEHMLA
O POECIE
ZEBRAŁ I PRZEŁOŻYŁ
JAN KASPROWICZ
LWÓW 1910.
NAKŁADEM KSIĘGARNI POLSKIEJ B. POŁONIECKIEGO
WARSZAWA — E. WENDE I SKA (T. HIŻ I A. TURKUŁ) ODBITO W DRUKARNI „WIEKU NOWEGO“ WE LWOWIE.
|
Olbrzymi to problemat, albowiem poeta jest przedstawicielem ludzkości. W niezliczonym tłumie ludzi cząstkowych jest on człowiekiem całym, uczy nas poznawać nie swoje własne bogactwo, lecz bogactwo ogółu. Młodzieniec uwielbia ludzi genialnych, ponieważ, prawdę powiedziawszy, są oni bardziej nim, niż on sam. I oni i on poczynają z ducha, lecz oni więcej. W oczach ludzi miłujących przyroda zyskuje na pięknie przez to, że w wyobrażeniu swem spoglądają razem z poetą na jej wspaniałość. Odosobniony jest on wśród spółczesnych dzięki swej prawdzie i dzięki swej sztuce, ma jednak za towarzyszkę otuchę, że prędzej czy później dążenie jego musi za sobą wszystkich porwać ludzi. Albowiem wszyscy ludzie żyją z prawdy i potrzebują się wypowiedzieć. W miłości i sztuce, w skąpstwie i polityce, w zabawie i pracy pragniemy ujawnienia bolesnej naszej tajemnicy. Człowiek jest tylko połową siebie, druga połowa to jego wypowiedzenie się.
Ale mimo całego wysiłku przy ujawnianiu swego wnętrza, nigdy go istotnie wyrazić nie umiemy. Nie wiem, dlaczego zawsze potrzebny nam jest tłumacz, przeważna jednak część ludzi zdaje się składać z niepełnoletnich, którzy własnego nie posiedli jeszcze majątku, albo też z niemych, nie umiejących powtórzyć zwierzeń przyrody.
Niema człowieka, któryby nie przypuszczał, że słońce i gwiazdy, ziemia i woda, cel mają nadzmysłowy. Są, czekają, ażeby mu szczególne świadczyć przysługi. Ale w budowie naszej istnieje jakaś zapora lub nadmiar lenistwa, tak, że przysługi te nie mogą w całej wystąpić pełni. Wrażenia przyrody oddziaływują na nas zbyt słabo, iżby były zdołały zmienić nas w twórców. Przy każdem zetknięciu się z nią powinno w nas huczeć i brzmieć. Każdy powinien być do tyla twórcą, iżby przynajmniej w rozmowie zdołał wyrazić, co się z nim i w nim dzieje. Doświadczyliśmy przecież, że promienie i wrażenia dość mają siły, aby do naszych dotrzeć zmysłów, ale za mało, iżby dosięgnąć czynników ruchowych i wymusić odtworzenie zjawiska swego w słowie. Poeta jest natomiast człowiekiem, w którym moce te są zrównoważone, a w którego budowie niema żadnej zapory; jest człowiekiem widzącym jasno i opanowującym to, co u innych żyje tylko w snach; przebiega on całą skalę doświadczeń i w ten sposób staje się przedstawicielem całej ludzkości, jako że posiada najpotężniejszą zdolność przyjmowania i udzielania wrażeń.
Albowiem wszechświat troje ma dzieci, w tym samym urodzonych czasie, w każdym systemie myślowym pod rozmaitemi występujących imionami, bądź je nazwiemy przyczyną, działaniem i skutkiem bądź poetyczniej, Jowiszem, Plutonem i Neptunem, bądź też, teologicznie, Ojcem, Synem i Duchem, ale którym tutaj nadamy miano mędrca, działacza i wieszcza. Trójca ta oznacza, każdy z osobna, miłość prawdy, miłość dobra, miłość piękna. Jednakową posiadają oni wartość i każdy jest tem, czem jest, całą swą istotą, tak, że go ani przewyższyć, ani analizować nie można, każdy też z tej trójcy posiada, w stanie biernym, zdolność dwóch drugich, gdy tymczasem jego własna z nieograniczoną działa swobodą.
Poeta jest wieszczem, głosicielem i reprezentuje piękno. Władcą jest samoistnym i stoi w środku wszechświata. Świat nie jest bowiem pomalowany czy upiększony, lecz piękny od początku do końca i Bóg nie stworzył szeregu rzeczy pięknych (obok innych brzydkich), lecz piękno jest stworzycielem wszechbytu. Dlatego też poeta nie jest władcą z cudzej łaski, tylko królem z przysługującego mu prawa. Krytyka nasza zakażona jest materyalistyczną gadaniną, twierdzącą, że zdolności i czynności rękodzielne to najprzedniejsza ludzka zasługa, lekceważącą natomiast tych wszystkich, którzy obwieszczają a nie działają, zapomina ona przytem, że niektórzy ludzie, mianowicie poeci, są z natury swojej obwieścicielami, na świat ten zesłanymi po to, iżby go wyrazić słowem, a których nie można mieszać z ludźmi, co, mając odpowiednią dla siebie dziedzinę czynu, pole to opuszczają dla naśladowania tamtych. Ale słowa Homera są dla Homera nie mniej wspaniałe i godne podziwu, jak dla Agamemnona zwycięstwa Agamemnonowe. Poeta nie czeka na bohatera lub mędrca, lecz podobnie jak u nich działanie czy myślenie z bezpośrednich wynika źródeł, tak u niego pisanie; pisze więc to, co wypowiedziane być ma i wypowiedziane być musi, uważając tamtych za zjawiska w stosunku do siebie drugorzędne i za swoje sługi, jakkolwiek sami przez się znaczenie mają pierwszorzędne i są oni dla niego tem, czem modele w pracowni malarza, lub pomocnicy, znoszący architekcie materyał do jego budowy.
Albowiem poezya była już napisana, zanim czas się począł, a gdybyśmy tak subtelny posiadali ustrój, iżbyśmy mogli dotrzeć w przestworza, gdzie powietrze jest muzyką, posłyszelibyśmy wówczas owe pierwotne melodye i zapewne spróbowalibyśmy je spisać, ale tu i ówdzie wypada nam z pamięci jakiś wyraz, jakiś wiersz i wtedy to zastępujemy go naszym własnym, i w ten sposób psujemy poemat. Ludzie, delikatniejszem obdarzeni uchem, spisują melodye te wierniej, a transkrypcye ich, jakkolwiek niedoskonałe, stają się pieśniami narodów. Natura bowiem jest tak prawdziwie piękną, jak jest dobrą i rozumną, tak samo też trzeba na nią patrzeć, jak ją spełniać i poznawać. Słowa i czyny są pod względem wartości równorzędnemi formami, objawiającemi energię bożą. I słowa są czynami, a czyny są pewnym rodzajem słów.
Cechą i wiarogodnością poety jest to, że wieści sprawy, których nikt inny przepowiedzieć nie mógł. On jedynie prawdziwym jest nauczycielem, on wie i umie opowiadać, on jedyny mówi nam rzeczy naprawdę nowe, albowiem on jedyny był obecny i wtajemniczony w opisywane przez siebie zjawisko. On to widzi ideje, on opowiada wynikającą z przyczyn konieczność. Nie mówię tutaj o tak zwanych poetyckich talentach, zręcznie i pilnie piszących wiersze, lecz o prawdziwym poecie. Uczestniczyłem niedawno w rozmowie o pewnym nowszym liryku, człowieku o subtelnym umyśle, którego mózg wydawał się być gamą delikatnych melodyi i rytmów, a którego zręczności i panowania nad językiem nie mogliśmy się dosyć nachwalić. Gdy jednakże powstało pytanie, czy nietylko dobrym jest lirykiem, ale i poetą, musieliśmy wszyscy przyznać, że mamy przed sobą jedynie człowieka współczesnego, ale nie człowieka wieczności. Nie wyrasta on bowiem z ciasnych naszych granic, jak poza równik wystrzela Chimborasso, który z upalnej podstawy swej biegnie poprzez wszystkie klimaty i strefy ziemi, który wysokie i barwne swe ściany opasuje roślinnością wszystkich szerokości — nie, liryk nasz podobny jest do parku nowoczesnej siedziby, gruntownie ozdobionego wodotryskami i statuetami, gdzie po promenadach i terasach wysiadują lub przechadzają się dobrze wychowani mężczyźni i kobiety. Wśród całej tej zmiennej muzyki słyszymy zasadniczy ton naszego konwencyonalnego życia. Nasi poeci to ludzie talentu, którzy śpiewają, a nie synowie muzyki. Treść jest dla nich sprawą drugorzędną, ogłada wierszy rzeczą główną.
Nie rytm bowiem tworzy istotę poematu, lecz treść, która rytm ten wytwarza — myśl tak namiętna i żywotna, że, jak duch rośliny lub zwierzęcia, własną posiada architekturę i przyrodę nowem przyozdabia zjawiskiem. Poeta ma nową myśl, nowe doświadczenie, którem dzieli się z nami, opowiada nam, co się z nim działo, a świat zbogaca się o tyle jego szczęściem. Doświadczenie każdej nowej generacyi nowego domaga się wyznania, a świat zdaje się nieustannie oczekiwać poety. Przypominam sobie z lat młodzieńczych, jak głębokiego doznałem wzruszenia, usłyszawszy pewnego poranku, że młodzieniec, siedzący obok mnie przy stole, okazał się geniuszem. Porzucił swą pracę, powędrował niewiadomo dokąd, i napisał kilkaset wierszy, nie mógł jednakże powiedzieć, czy w wierszach tych wyraził, co czuł; nie mógł nic innego powiedzieć ponadto, że wszystko wydało mu się jak gdyby zmienione: zwierzęta i ludzie, ziemia, niebo i morze. Z jakąż przysłuchiwaliśmy się rozkoszą! Z jaką wiarą! Zdawało się nam, że z dawnego społeczeństwa nie pozostało ani śladu! Siedzieliśmy w zorzy wschodzącego słońca, które jakgdyby wszystkie zagasić miało gwiazdy. Boston zdawał się nam dwa razy tak odległym jak poprzedniego wieczora, albo daleko jeszcze odleglejszym. Rzym — czem był dla nas Rzym? Plutarch i Shakespeare zżółkłymi byli dla nas liśćmi, o Homerze nie było i mowy. Tak, co to znaczy wiedzieć, że w dniu tym dzisiejszym, pod jednym i tym samym dachem, tuż obok nas pisano poezye! Co?! Ten duch przedziwny jeszcze nie zaginął?! Te obrazy kamienne jeszcze się błyszczą, jeszcze żyją?! Wyobrażałem sobie, że wyrocznie dawno już zmilkły i zagasł ogień przyrody, a to przez całą noc wpływała znowu wszystkiemi porami ta wspaniała zorza poranna! Dla każdego człowieka zwiastowanie poety wielką posiada doniosłość, a nikt nie wie, jak bardzo go to obchodzi. Wiadomo nam, że tajemnica świata jest głęboką, ale kto nam ją wyjaśni, tego nie wiemy. Jakaś wędrówka po górach, jakiś nowy kształt twarzy, jakiś nowy człowiek może nam klucz dać do ręki. Wartość geniuszu polega naturalnie na prawdziwości jego objawień. Talent może igrać, może wyprawiać sztuczki, geniusz nowe tworzy walory. Tak daleko doszła ludzkość w zrozumieniu siebie i swych dzieł, a najprzedniejszy jej stróż obwieszcza z swej wieżycy, co widzi. Słowo jego najprawdziwsze ze wszystkich, które kiedykolwiek wypowiedziano, wyrocznia jego jest dla swej doby najwłaściwszym, najmuzykalniejszym, nieomylnym głosem świata.
Wszystko, co uświęconą nazywamy historyą, dowodzi, że narodziny poety są najgłówniejszem wszelkiej chronologi zdarzeniem. Mimo częstych rozczarowań, człowiek nie przestaje oczekiwać brata, któryby go do nowej przykował prawdy, dopóki się nią nie przejmie, dopóki się nie stanie jego własnością. Z jakąż niewysłowioną rozkoszą zaczynam czytać poemat, który uważam za prawdziwie natchniony. Teraz rozprysną się może kajdany, teraz się wyniosę ponad te obłoki i ciemne te przestwora — ciemne, jakkolwiek wydawać się mogą przejrzystemi — teraz z tej niebiańskiej wyżyny prawdy ujrzę i zrozumiem swą własną istotę! Odmłodzi się natura, pogodzę się z życiem, skoro rozpoznam, jak wszystkie, najdrobniejsze szczegóły jedno ożywia pragnienie, skoro swą własną zrozumiem działalność. Życie przestanie być pustym zgiełkiem; patrzeć teraz będę na mężczyzn i kobiety, nauczę się rozpoznawać cechy, odróżniające ich od głupców i czartów. Dzień ten więcej będzie znaczył dla mnie, aniżeli dzień moich narodzin; wówczas posiadłem życie, teraz czyste mam posiąść poznanie. Taką jest moja nadzieja, ale rozkosz muszę odroczyć. Zdarza się częściej, że uskrzydlony ten człowiek, chcący mnie wynieść ku niebiosom, porywa mnie w obłoki i skacze i wiruje razem ze mną od chmury do chmury, twierdząc, że droga jego wiedzie ku niebu, a ja, będący niestety nowicyuszem, spostrzegam późno i powoli, że człowiek ten drogi do nieba wcale nie zna i że niczego więcej nie pragnie, jak tylko, abym podziwiał jego prężność, z jaką na podobieństwo kury lub ryby latającej unosi się nieco ponad ziemię lub wodę; nigdy przecież ten człowiek nie uczyni sobie przybytku w przenikających, wszystko żywiących, przejrzystych przestworzach niebiosów. I oto znowu staczam się w dawne moje kąty, i znowu dawne, nienaturalne prowadzę życie i znowu straciłem wiarę w możność zjawienia się przewódcy, któryby mnie powiódł tam, dokąd z taką rozkoszą pragnąłbym dotrzeć.
Ale dajmy spokój tym ofiarom własnej próżności i z świeżą rozpatrujmy nadzieją, jak przyroda z pomocą godniejszych upewnia popędów, że poeta dochowa wiary swemu posłannictwu obwieszczania tego świata przez piękno, które staje się pięknem nowem i wyższem, skoro będzie wypowiedziane. Przyroda nastręcza mu wszystkie swoje twory jako mowę obrazami. W każdym przedmiocie użytym jako symbol, objawia się druga wartość, daleko donioślejsza od jego pierwszej, pierwotnej wartości, podobnie jak w naciągniętej linie cieśli, melodyjne na wietrze wydającej dźwięki, gdy do niej jak najbliżej przyłożymy ucho. „Rzeczy, wspanialsze od wszelkiego obrazu, wypowiada się obrazami“, mówi Jamblichus. Rzeczy można traktować jako symbole, ponieważ sama przyroda jest symbolem zarówno w swej całości, jakoteż w każdej poszczególnej części. Każda linia, pociągnięta w piasku, ma swoje znaczenie, nie ma ciała bez ducha, czy geniuszu. Wszelka forma jest odbiciem charakteru, wszelki stan jest wynikiem sposobu życia, wszelka harmonia wypływem zdrowia (dlatego też wszelkie upatrywanie piękna powinno być sympatyczne i stanowić właściwość tylko ludzi dobrych).
Im czystszy wszelki duch, im bardziej żywa
Mieszka w nim siła niebieskiej światłości,
Tem nadobniejsze ciało on zdobywa,
W którem chwalebniej i wspanialej gości,
Szczęśliw z tej swojej czarującej włości.
Bo formą duszy ciało się wyraża,
Bo duszą forma, która ciało stwarza.[1]
I oto stanęliśmy odrazu już nie na przyjemnych drogach spekulacyi krytycznej, ale na świętym gruncie, po którym winniśmy chodzić w milczeniu i pobożności. Stoimy wobec tajemnicy świata — tam, gdzie jaśń przeistacza się w zjawę, a jedność przemienia się w wielość.
Wszechświat jest uzewnętrznieniem ducha, wszelkie życie wytryska w zjawiskach. Cała nasza wiedza jest wiedzą zmysłów i dlatego też jest powierzchowna. Ziemię i ciała niebieskie, zjawiska fizykalne i chemiczne badamy zmysłami, jak gdyby swój własny miały byt, a przecież są one tylko świtą naszej jaźni. „Potężne niebiosa“ — mówi Proklus — „ukazują w swoich transfiguracyach wyraźne obrazy blasku świadomości zmysłowych, ponieważ wszystkie w ścisłym pozostają związku z utajonymi okresami w życiu natur duchowych“. Dla tego też wiedza wyrasta tylko do miary człowieka i dotrzymuje kroku religii i metafizyce; albo wyrażając to inaczej: stan wiedzy jest indeksem naszej samoświadomości.
Ponieważ wszystko w naturze odpowiada sile duchowej, dlatego też wszelkie zjawisko może tylko dopóty pozostać niepojętem i ciemnem, dopóki w badanym odpowiednia nie obudzi się zdolność.
Nie dziwota więc, iż te wody tak są głębokie, że z religijnym stoimy nad niemi lękiem. Piękność bajki jest dla poety i dla innych dowodem doniosłości jej znaczenia; albo, jeżeli chcemy, każdy człowiek na tyle jest poetą, że posiada wrażliwość na te czarodziejskie moce przyrody. Wszyscy bowiem ludzie uczestniczą w ideach, których uroczystem obwieszczeniem jest wszechświat. Uważam, iż cały urok spoczywa w symbolu. Któż kocha naturę? któż jej nie kocha? Czyż tylko poeci i ludzie wykształceni przepędzają z nią wolne swe chwile? Nie, tak samo i myśliwi, chłopi, ujeżdżacze i rzeźnicy, tylko, że miłość swą wyrażają nie w doborze słów, tylko w wyborze zawodu. Uczony dziwi się, co woźnica lub myśliwy może tak cenić w jeździe, psach, lub koniach. Nie powierzchowne ich właściwości. Rozgadaj się z nim, a przekonasz się, że tak mało sobie je waży, jak każdy inny. Miłość jego ku nim w utajonej spoczywa sympatyi, nie umie on tego wyrazić, ale poddaje się tej żywej sile, której obecność w przyrodzie niejasno odczuwa. Nie zadowoliłoby go żadne naśladownictwo, żadne igranie z temi rzeczami; pragnie on naprawdę mieć naokoło siebie burzę i deszcz, las, skały i żelazo. Droższe jest nam piękno, którego nie możemy objaśnić, aniżeli piękno zrozumiałe. Według surowego, ale głęboko odczutego obrządku, modli się on do przyrody jako symbolu, do przyrody, wyciskającej rzeczom nadprzyrodzonym piętno pewności, do ciała, przelewającego się nadmiarem życia.
Serdeczność, tajemniczość tego głębokiego przywiązania popycha człowieka wszelkiego stanu do używania znaków i godeł. Szkoły poetów i filozofów nie mniej są upojone swymi symbolami, aniżeli pospólstwo swoimi.
Trzeba tylko zastanowić się nad potęgą odznak i emblementów w naszem życiu politycznem. Na przykład ta wielka kula, którą toczą od Baltimore do Bunkerhill! A owe pochody polityczne, w których Lovell kroczy ze swą szmatą, Linn ze swym trzewikiem, Salem ze swym okrętem! Przypomnijmy sobie ową beczkę do wina, ów blokhauz, ową palmę karłowatą i te wszystkie inne, niezliczone odznaki partyjne. A cóż dopiero mówić o potędze emblematów narodowych! Na widok kilku gwiazd, lilii albo lampartów, półksiężyca, lwa, orła lub innych obrazów, które Bóg wie, w jaki sposób do takiego doszły znaczenia, umieszczonych na strzępie starej flagi, powiewającej na forcie w jakimś zapadłym kącie świata, może zagotować się krew zarówno w żyłach ludzi najprostszych, jak i największą posiadających ogładę. Ludzie wmawiają w siebie, że nie cierpią poezyi, a przecież sami są poetami i mistykami.
Pominąwszy tę powszechność języka symbolicznego, boskość owego wznioślejszego użytku rzeczy (zamieniającego świat w świątynię, której ściany pokryte są godłami, wizerunkami i przykazaniami bóstwa) poznajemy i po tem, że niema wydarzenia w przyrodzie, któreby w całości nie mieściło w sobie ducha przyrody; wszystkie bowiem nasze podziały spraw i zjawisk, na wysokie czy nizkie, szlachetne czy podłe, znikają z chwilą, gdy przyrodę zaczniemy pojmować symbolicznie. Przenikająca wszystko idea pozwala czynić użytek z wszystkiego, a skarbiec mowy człowieka wszechwiedzącego zawierałby słowa i obrazy, wykluczone z języka salonów. Słowa płaskie, a nawet sprośne — dla sprośnika — nabierają cechy dworności z chwilą wypowiedzenia ich w nowem powiązaniu myśli. Pobożność proroków hebrajskich uświęca prostacką rubaszność ich sposobu wyrażania się. Obrzezanie jest dowodem potęgi poezyi, uszlachetniającej nawet to, co poziome i gorszące. Nikłe, małoznaczne sprawy te same wyświadczają przysługi, co wielkie symbole. Co więcej, im niepozorniejszym jest symbol, wyrażający jakieś przykazanie, tem skuteczniej działa, tem silniej utrwala się w pamięci ludzkiej, podobnie jak my, celem noszenia ze sobą jakiegoś niezbędnego narzędzia najmniejszą wybieramy szkatułkę czy pochewkę. Umysłowi wrażliwemu, obdarzonemu wielką wyobraźnią, sam wykaz słów nowe poddaje idee; opowiadają przecież, że lord Chattam przerzucał słownik Balley’a, ilekroć chciał przemawiać w parlamencie. Najuboższe doświadczenie dostatecznie jest bogate, aby dla wszelkiej myśli odpowiedni znaleźć wyraz. Pocóż ta nieustanna żądza poznania nowych szczegółów? Dzień i noc, dom i ogród, kilka książek, kilka faktów mogą nam te same świadczyć usługi, co wszystkie rzemiosła i wszystkie osobliwości. Dalekośmy jeszcze od tego, aby wyczerpać treść wszystkich, używanych przez nas symbolów. Możemy jeszcze dojść do tego, że używać ich będziemy z przeraźliwą prostotą. Poemat nie potrzebuje być długi. Onego czasu każde słowo było poematem. Każdy nowy stosunek nowy stwarza wyraz. Nawet błędów i szpetności do świętych używamy celów, wyrażając tem samem przekonanie, że zło tego świata tylko złemu oku złem się wydaje. Mitologia starożytna przypisuje naturom boskim ułomności — Wulkan jest kulawy, Kupido ślepy i t. d., aby wyrazić bujność i nadmiar w innym kierunku.
Tylko dzięki oderwaniu, dzięki oddaleniu się od życia bóstwa wydają się nam rzeczy brzydkiemi, a poeta, umiejący wszystkie rzeczy zespolić na nowo z przyrodą i powszechnością, co więcej, dzięki głębszemu wniknięciu sprowadzający nawet rzeczy sztuczne i spaczone do właściwych kształtów przyrody, łatwo daje sobie radę z rzeczami choćby najnieznośniejszemi. Czytelnicy, wykształceni poetycko, widząc fabryki i koleje żelazne wyobrażają sobie, że cierpi na tem poezya krajobrazu, a to dla tego, ponieważ dotychczas, w ich lekturze, rzeczy tych nie uświęciła sztuka; poeta jednak widzi z łatwością, że dadzą się one tak samo w wielkim postawić szeregu, jak ul lub geometryczna przędza pająka. Przyroda przyjmie je niebawem w kręgi swego życia, a pędzący naprzód pociąg kocha jak własne swe twory. Zresztą na umysł jasny i ustalony mechaniczne wynalazki nie wielkie wywierają wrażenie. A przytem, choćbyście milion nowych, najbardziej zdumiewających dodali wynalazków, istota mechaniki nie zyska na wadze ani drobiny. Znaczenie duchowe żadnej nie ulegnie zmianie bez względu na to, czy szczegółów przybędzie dużo czy mało; podobnie jak góra nie ma odpowiedniej wysokości, by złamać krzywiznę ziemi. Kuty na cztery nogi chłopak wiejski przybywa poraz pierwszy do miasta, a zarozumiały mieszczuch czuje niezadowolenie, tak mało widząc w nim podziwu. A ten brak zdumienia przypisać należy nie temu, jakoby chłopak tych wszystkich pięknych domów nie widział, albo nie wiedział, że czegoś podobnego nigdy jeszcze nie oglądał, ale poprostu temu, że załatwia on się z niemi tak samo prędko, jak poeta znajduje miejsce na kolej. Główna wartość rzeczy polega na tem, że podwyższa wielki i stały ogrom życia, wobec którego wszelkie szczegółowe zjawiska razem i każde z osobna wyglądają karłowato, a dla którego muszelkami ozdobiony pas Indyanina i cały handel Ameryki jednakowe mają znaczenie.
W ten sposób świat oddaje się duchowi na usługi jako verbum i nomen, ale tylko poeta umie językiem tym przemawiać. Bo jakkolwiek życie jest wielkie, jakkolwiek na wszystko czar swój wywiera i wszystko pochłania, i jakkolwiek wszyscy ludzie rozumieją symbole, które mu nadają nazwiska, to przecież nie wszyscy ludzie nauczyli się używać ich samodzielnie. My jesteśmy symbolami i zamieszkujemy symbole; robotnicy, praca i narzędzia, wyrazy i rzeczy, narodziny i śmierć, to wszystko same symbole, ale my dla symbolów tych za dużo zużywamy uczucia i wprowadzeni w błąd zwykłem powszedniem znaczeniem rzeczy, zapominamy, że są ideami. Poeta, mający głębsze zrozumienie istoty rzeczy, udziela im swej siły, dzięki której zapomina się o ich dawnem znaczeniu, nadając wszystkim niemym i bezdusznym przedmiotom oczy i język. Pojmuje niezawisłość idei od symbolu, niezmienność idei, przypadkowość i pierzchliwość symbolu. Tak jak oczy Lynkeusa przenikały ziemię na wskróś, podobnie i poeta przemienia świat w szkło i ukazuje nam istotny dopiero ład i następstwo wszystkiego, co jest. Albowiem dzięki lepszemu zrozumieniu, znajduje się on o krok bliżej wszystkiego, widzi falowanie i przemiany rzeczy; widzi, że wszelka idea jest wielokształtną, że w kształcie wszelkiego stworzenia przemieszkuje siła, zniewalająca je do przybierania kształtów doskonalszych; śledząc w ten sposób najwewnętrzniejszą głąb życia, używa on tych samych kształtów, w których wyraża się to życie, i oto słowa jego toczą się razem z strumieniem przyrody. Wszystkie wydarzenia w państwie zwierzęcem, rodzaj, odżywianie się, ciąża, narodziny i wzrost są symbolami przejścia świata w ducha człowieka, aby się w nim przekształcić i w wyższej pojawić się znowu wartości. Posługuje się on kształtami, odpowiadającymi wewnętrznemu ich życiu, a nietylko czczej formie. To właśnie prawdziwą jest wiedzą. Poeta tylko rozumie astronomię, chemię, wegetacyę i życie animalne, nie zatrzymuje się on bowiem na samych zjawiskach, ale posługuje się niemi jako symbolami. On wie, dlaczego pole przestrzeni obsiano kwiatami, które zowiemy słońcem, księżycem i gwiazdami; dlaczego głębię rozległą ozdobiono ludźmi, zwierzętami i bóstwami, albowiem z każdem wypowiedzianem przez siebie słowem jeździ on na nich jako na rumakach myśli.
Mocą tej wiedzy poeta jest rozdawcą nazwisk, twórcą mowy, nazywającym rzeczy zaraz po ich zjawieniu się odpowiednio do ich istoty, nadającym każdej rzeczy właściwe miano i w ten sposób sprawiającym duchowi ową rozkosz, której doznajemy przy należytem rozdzieleniu i rozgraniczeniu rzeczy. Poeci stworzyli wszystkie wyrazy i dlatego też język jest niby archiwum dziejów, a równocześnie i grobowcem muz. Bo jakkolwiek początek przeważnej części naszych słów jest już dzisiaj w zapomnieniu, to przecież ongi każde słowo było łyskiem ducha, iskrą geniuszu i pozostało w obiegu, ponieważ w onej chwili od razu świat zamieniało w symbol i dla tego, kto je pierwszy wypowiedział, i tego, kto je pierwszy posłyszał. Etymolodzy twierdzą, że najbardziej zmartwiałe słowa były ongi promiennymi obrazami. Język kopalną jest poezyą. Podobnie jak wapień na lądzie jest wytworem niesłychanej ilości skamieniałych skorupiaków, tak samo i język składa się z obrazów i przenośni, które dzisiaj w pochodnem swem znaczeniu przestały już nam przypominać poetyczny jego początek. Atoli poeta nadaje rzeczy właściwe miano, ponieważ ją widzi, ponieważ jest jej o krok bliższym, niż wszelki inny człowiek. Ten wyraz, to miano nie jest sztuką, lecz drugą przyrodą, która wyrasta z pierwszej, jak liść wyrasta z drzewa. To, co nazywamy przyrodą, jest jakimś rodzajem regulującego się własną mocą ruchu i zmianą; przyroda też spełnia wszystko własną ręką, nie pozwala, iżby ją chrzcili inni, chrzci się sama i to znowu dzięki przemianom. Przypominam sobie, że pewien poeta tak mi to opisał:
Geniusz to czynność, zapobiegająca zanikowi rzeczy, bez względu na to, czy zanik ten w całości, czy też tylko częściowo materyalnego i znikomego jest rodzaju. Przyroda ubezpiecza się sama we wszystkich swych dziedzinach. Nikt nie stara się o posianie marnego grzyba, dla tego ona sama wytrząsa z fałd kwiecia nieprzeliczone pyłki rozrodcze, z których każdy, gdy się utrzyma, może jutro lub pojutrze rozsiać nowe ich biliony. Nowy grzyb, powstały w ten sposób, może mieć widoki, których tamten nie miał. Ten atom jego posiewu padł na nowe miejsce, nie podległe już przypadkowi, który o dwie stopy dalej zniszczył jego rodziciela. Przyroda tworzy nowego człowieka, a, doprowadziwszy go do wieku dojrzałości, nie chce narażać się na niebezpieczeństwo nagłej utraty tego cudu, oddziela więc od niego nową jaźń, ażeby gatunek uchronić od wypadków, którym podlega jednostka. Tak samo, gdy dusza poety osiągła dojrzałość myśli, oddziela od niego poematy i pieśni, nieznające lęku, bezsenne, nieśmiertelne potomstwo, nie wystawione na przypadki państwa, czasu, nie znającą lęku, żywotną gromadę skrzydlatych latorośli (tak wielką była potęga duszy, która je zrodziła), chyżo i daleko ulatujących na swych skrzydłach i nieuchronne wijących sobie gniazda w sercach ludzkich. Im bogatsza i piękniejsza dusza poety, tem potężniejsze są te skrzydła. Tak więc nieśmiertelne te pieśni odlatują śmiertelnego swego twórcę; ściga je zgiełkliwe stado obelżywych krytyk, w daleko większej rojących się ilości i grożących im pożarciem: ale brak im skrzydeł. Po króciutkim locie spadają ciężko na ziemię i gniją, ponieważ od dusz, z których się poczęły, nie otrzymały skrzydeł piękna.
Za to melodye poety potężnie wynoszą się w górę i wnikają w głębie nieskończonego czasu.
Tyle powiedział mi ów pieśniarz w swobodniejszym swym języku. Ale przyroda, tworząc nowe indywidua, wyższe ma cele, aniżeli samo ubezpieczenie się, dąży mianowicie do tego, aby ducha uszlachetnić czyli ku doskonalszym poprowadzić go kształtom. Znałem w młodszych latach rzeźbiarza, twórcę posągu młodzieńca w naszym parku. O ile pamiętam, nie umiał on absolutnie powiedzieć, co go czyni szczęśliwym a co nieszczęśliwym, a udało mu się dojść do określenia przedziwnie krętemi drogami. Pewnego dnia wstawszy, — według zwyczaju, przed świtem i spromieniony ujrzawszy poranek, wielki, jak wieczność, z którego się wydobywał, całymi dniami trudził się, jakby wyrazić ten spokój i oto dłuto jego wyciosało z marmuru postać przewspaniałego młodzieńca, Phosphorusa, światłodawcę, na którego widok, jak mówią, wszyscy ludzie pogrążać się muszą w milczeniu. Tak i poeta poddaje się swemu nastrojowi i oto duch, który nim wstrząsał, wypowiada się, ale jako alter idem w całkiem nowych kształtach. To wypowiedzenie się jest organiczne, jest tylko nowym typem, który przybierają rzeczy, skoro się wyzwolą. Powolnie jak przedmioty, oświetlone słońcem, rysują swój obraz na siatkówce oka, tak i one, uczestnicząc w dążeniu wszechświata, dążą do tego, aby w duchu poety daleko subtelniejszą narysować kopię swej istoty. Zamiast przemiany rzeczy w wyższe formy organiczne, zjawia się różnej wartości przemiana ich w melodyę. Nad każdą rzeczą unosi się jego demon czy duch, a powolnie jak zarysy rzeczy odzwierciadlają się w oku, tak duch jego odzwierciadla się w melodyi. Morze, grzbiety gór, Niagara i każda grządka kwiatów istniały dawniej i w doskonalszym stopniu w „przedśpiewach“, falujących w powietrzu jak wonie, a człowiek dostatecznie własnem obdarzony uchem, przechodząc koło nich, posłyszy te dźwięki, spróbuje je spisać bez rozbijania ich na pyłki i bez fałszowania. I w tem też ma uprawnienie krytyka, w przeświadczeniu naszego ducha, że wszystkie poezye są tylko popsutą reprodukcyą tekstu przyrody, z którym powinny się zgadzać. Rym sonetu nie mniej powinien być wdzięczny od skrętów muzyki albo od barwnej przeplatanki równych, a zmiennych form w bukiecie kwiatów. Parzenie się ptaków jest idyllą, ale nie tak nudną, jak nasze idylle; burza dziką jest odą bez fałszywego, napuszonego patosu, lato z swym siewem i żniwami jest pieśnią epicką, podzieloną na wielką ilość przedziwnie wykończonych śpiewów. Dla czegóżby harmonia i prawda, przenikające swym dźwiękiem rzeczy tamte, nie miały przepływać w naszego ducha, dlaczego nie mielibyśmy uczestniczyć w wynalazczej mocy przyrody? To wnikanie w rzeczy, znajdujące swój wyraz w tem, co nazywamy wyobraźnią, jest wysokim rodzajem patrzenia; nikt patrzenia tego nauczyć się nie może, przypadło ono w udziale jedynie duchowi, który sam jest tam, gdzie coś widzi, i sam jest tem, co widzi, duchowi, który sam towarzyszy biegowi i rozwojowi rzeczy poprzez formy i potem rzeczy te, rozwiązane przez siebie, ukazuje innym. Ale bieg rzeczy w głębokiem spełnia się milczeniu. Czyż w tym pochodzie zniosłyby one obok siebie kogoś, co mówi? Nie zniosą szpiega; przedsię człowiek miłujący, poeta jest transcendencyą, wypełnieniem ich własnej natury — poetę zniosą!
A poeta wypowie się prawdziwie jedynie wówczas, jeżeli całkiem i bez zastrzeżeń podda się owemu tchnieniu boskiemu, wszystkie przenikającemu kształty i jego tylko pójdzie śladem — warunek to niezbędny. Jest to tajemnicą, którą każdy rozumny człowiek szybko pojmuje, że poza siłą ducha, którego jest świadom i którym włada, może inną zdobyć siłę (niejako ducha zdwojonego w sobie), jeżeli całkiem podda się naturze rzeczy; że poza siłą specyalną, w której uczestniczy jako indywiduum, istnieje jeszcze wielka siła powszechna, w której może uczestniczyć, jeżeli zaryzykuje otwarcie swych drzwi, aby w ducha swego eteryczne przepuścić fale i dać im swobodnie krążyć w swem wnętrzu: wówczas to porwie go życie wszechświata, wówczas mowa jego stanie się grzmotem, myśl jego prawem, a słowa jego tak będą powszechnie zrozumiałe, jak rośliny i zwierzęta. Poecie wiadomo, że tylko wówczas zupełnie się wypowiada, jeżeli wyraża się nieco dziko „kwiatem ducha“, jeżeli duchem swoim nie posługuje się jako narzędziem, ale z wszelkiej zwolniwszy go służby, pozwoli mu obrać drogę odpowiednią do swego własnego niebiańskiego życia, albo — jak się wyrażali starożytni — jeżeli przemówi nietylko duchem, ale duchem, który się upoił nektarem. Podobnie jak zbłąkany jeździec puszcza koniowi wodze i odnalezienie drogi pozostawia instynktowi zwierzęcia, tak samo i my powinniśmy postępować z tem boskiem zwierzęciem, które nas przez świat ten prowadzi. Bo skoro tylko instynktowi temu w jakikolwiek sposób dodać możemy bodźca, nowe do wnętrza natury otwierają się nam drogi, duch wnika i przenika rzeczy najtrudniejsze i najwyższe i przemiana staje się możliwą.
Oto dla czego pieśniarze lubią wino i miód, wszelkiego rodzaju narkotyki, kawę, herbatę, opium, dym sandałowego drzewa i tytoniu i wszelkie inne środki animalne, wywołujące podniecenie. Wszyscy ludzie używają wszelkich nadarzających się im środków, aby do sił swych normalnych i tę jeszcze nadzwyczajną dodać siłę, dlatego cenią konwersacyę, muzykę, obrazy, rzeźby, tańce, teatr, podróże, wojnę, zbiegowiska, pożary, grę, politykę i miłość albo też wiedzę, czy odurzenie fizyczne, środki, będące grubszym lub delikatniejszym quasi‑mechanicznym surogatem prawdziwego nektaru, polegającego na owym zachwycie ducha, który się zjawia, skoro duch wniknął w istotę rzeczy. Wszystkie te środki służą tylko odśrodkowej dążności człowieka, tęskniącego ku dali i swobodzie, pomagają mu one do wydobycia się z kaźni ciała, w którą go wtrącono, z więziennego dziedzińca więżących go stosunków indywidualnych. Dlatego też niejeden zawodowy przedstawiciel piękna, niejeden poeta, muzyk i aktor prowadzi w daleko większym stopniu, niż inni, życie wesołe i rozwiązłe; można to powiedzieć o wszystkich z wyjątkiem nielicznych, prawdziwym obdarzonych nektarem, a ponieważ zdobywanie wolności na tej drodze zawsze było błędnem, ponieważ było emancypacyą, nie prowadzącą ku niebu, lecz ku swobodzie w dziedzinach niższych, dlatego też korzyści, w ten sposób zdobyte, musieli wszyscy opłacać zmarnieniem i zepsuciem. Natura nie pozwoli sobie żadnej korzyści wydrzeć podstępem. Duch świata, wielka, spokoju pełna obecność Stwórcy nie da się zakląć czarodziejskimi sztukami wina lub opium. Wzniosłe wizye ukazują się tylko czystej i prostej duszy w prostem i nieskalanem ciele. Środkom narkotycznym zawdzięczamy nie natchnienie, lecz pseudowzruszenie i szał. Milton powiada, że poeta liryczny może sobie pić wino i rozwiązłe prowadzić życie, natomiast epikowi, który ma śpiewać o bóstwach i o tem, jak zstąpili pomiędzy ludzi, przystało pić wodę z naczynia drewnianego. Albowiem poezya nie jest „winem czarta“, lecz winem boga. Dzieje się tu podobnie, jak z zabawkami dziecięcemi. Dłonie i pokoje naszych dzieci napychamy rozmaitymi lalkami, bębnami i końmi drewnianymi, odwracając przez to ich oczy od prostego oblicza przyrody i od rzeczy, które powinny im wystarczyć, od słońca, księżyca, zwierząt, wody i kamieni, które powinny być ich zabawkami. Tak samo i tryb życia poety powinien być nastrojony na tak prosty kamerton, iżby go najzwyklejsze zachwycały wrażenia. Wesołość jego powinna być darem światłości słonecznej, natchnienie powinien czerpać z powietrza, upajać powinna go woda. Duch, spokojnym wystarczający sercom, przemawiający do nich z każdej kępy suchej trawy, z każdego pnia sosnowego, z każdego napół zagrzebanego głazu, oświetlonego bladem słońcem marcowem, duch ten objawia się tylko ubogim, głodnym i prostym. Jeżeli jednak mózg swój napełnisz zgiełkiem Bostonu i Nowego Yorku, modą i rozwiązłością: jeżeli udręczone zmysły podniecać będziesz winem i czarną kawą, juścić w samotnej pustyni lasów jodłowych nie dostrzeżesz promieniowania mądrości bożej.
Jeżeli wyobraźnia oszałamia poetę, to i w innych ludziach nie jest bezczynną. Przemiana wywołuje i w zwykłym widzu radosne wzruszenie. Posługiwanie się symbolami wywiera na wszystkich ludzi wpływ wyzwalający i rozweselający. Zdaje się nam, jakby nas czarodziejska dotknęła różdżka, ni to dzieciom szczęśliwym, kazała nam tańczyć i skakać z radości. Stajemy się podobni do ludzi, którzy z jaskini lub piwnicy na świeże wyszli powietrze. Tak oddziałują na nas przenośnie, bajki, wyrocznie i wszystkie inne formy poetyckie. W ten sposób stają się poeci wyzwalającemi bóstwami. Ludzie naprawdę nowy zdobyli zmysł, w świecie swoim świat mają nowy, co więcej, odkryli całe gniazdo światów, albowiem odgadujemy, że przemiana, raz się zjawiwszy, na jednym się nie zatrzyma. Nie będę zastanawiał się nad tem, jakim urokiem obdarza to zjawisko algebrę i nauki matematyczne, mające również swoje przenośnie; ale czar ten w każdej czujemy definicyi. Tak n. p. jeżeli Arystoteles określa przestrzeń, jako nieruchome naczynie, zawierające wszystkie rzeczy, albo gdy Plato określa linię jako punkt, będący w ruchu, albo kształt jako ograniczenie ciała stałego i t. p. Jakież radosne odczuwamy poczucie swobody, gdy Witruwiusz wypowiada dawne przekonanie twórców, że architekt, nie posiadający znajomości anatomii, porządnego nie wybuduje domu. Gdy Sokrates mówi w Charmidesie, że pewne choroby duszy leczyć można pewnemi czarnoksięskiemi zamawianiami, będącemi niczem innem, jak tylko świetnemi rozumowaniami, które duszę przywodzą do umiarkowania i opamiętania; gdy Plato świat nazywa zwierzęciem; gdy Timeusz twierdzi, że i rośliny są zwierzętami, lub dowodzi, że człowiek niebiańskiem jest drzewem, rosnącem w zwyż krzewem, to znaczy głową wzniesioną do góry, jak, naśladując go, pisze Jerzy Chapman:
„Jak w drzewie ludzkiem, którego korzenie
Rosną na miejscu wierzchołka...[2]
gdy Orfeusz o białych mówi włosach, jako „o kwieciu białem, oznaczającem wiek najwyższy“; gdy Chaucer w swym peanie, sławiącym „Gentilezzę“, człowieka szlachetnej krwi, na podrzędnem znajdującego się stanowisku, porównywa z ogniem, który, choćby go przyniesiono do najciemniejszej chaty, stojącej gdzieś pomiędzy naszemi górami a Kaukazem, przecież stosownie do swej natury tak jasno się pali, jakby go widziało dwadzieścia tysięcy ludzi; gdy Jan w Apokalipsie ujrzał zagładę świata przez grzech i patrzał na gwiazdy, spadające z nieba ni to owoce niedojrzałe, które zrzuca drzewo figowe; gdy Ezop przywodzi nam przed oczy mnóstwo wydarzeń i stosunków z naszego życia codziennego w postaci pochodu zamaskowanych ptaków i czworonogów —: wtedy to widzimy w tem wszystkiem jak gdyby znak radosny, obwieszczający nieśmiertelność naszej istoty we wszystkich tysiącznych ich przemianach i odpływach, wtedy to czujemy, że do nas stosuje się to, co cyganie mówią o sobie: „nadaremnie ich wieszać, przecież i tak nie umrą“.
Tak więc poeci są naprawdę bóstwami wyzwalającemi. Starożytni bardowie brytyjscy oznaczali powołanie swe tytułem: „Oto ci, którzy są wolni na całym świecie“. Są wolni i wyzwalają. Książka, z bujną napisana wyobraźnią, daleko większe wyświadcza nam usługi w pierwszej chwili, gdy nas swymi rozpłomienia obrazami, aniżeli później, gdyśmy już jaknajdokładniej poznali sens autora. Mojem zdaniem jedyną rzeczywistą wartość książki stanowią pierwiastki transcedentalne i niezwykłe. Jeżeli kogoś tak rozpalą i porwą jego myśli, że zapomina o autorach, książkach i publiczności a poddaje się tylko swym snom, które opętały go jak obłęd, wtedy dajcie mi do czytania jego pismo, a ja wam za to oddam i logikę i historyę i krytykę. Cała wartość Pitagorasa, Paracelsa, Korneliusza Agryppy, Kardana, Kepplera, Swedenborga, Schellinga, Okena i wszystkich innych, którzy w kosmogonię swą wprowadzili takie wątpliwe rzeczy, jak anioły i dyabły, jak magia, astrologia, chiromantyka, mesmeryzm, polega na pewności, że tutaj właśnie odstąpiono od rutyny, że nowy tu wystąpił świadek. To także największe ma powodzenie w rozmowie, ta magia swobody, dająca nam świat do ręki, jak piłkę. Ale i swoboda wyda się nam tanią a nawet wszelkiej pozbawioną wartości, jeżeli jakieś wzniosłe wyrażenie doda siły duchowi, że mógłby nawet przyrodę ruszyć z posad i podźwignąć do góry; wtedy dopiero olbrzymie rozwierają się nam widnokręgi. Ludy, czasy i systemy pojawiają się i nikną jak włókna barwnego, wzorzystego dywanu; sen następuje po śnie, a dopóki trwa upojenie, gotowi jesteśmy, kąpiąc się w tem nowem bogactwie naszem, sprzedać nasze łoże, naszą filozofię, naszą religię. Dostateczny też mamy powód, aby cenić to wyzwolenie. Dola biednego owczarza, który, zabłąkawszy się w zawiei, oślepion płatami śniegu, ginie w tej kurniawie o kilka kroków od swego szałasu, oto symbol położenia, w którem znajduje się człowiek. Umieramy nędznie nad brzegiem zdroju życia i prawdy. Zdumiewająca to rzecz, jak niedościgłą jest dla nas każda myśl, prócz tej, która nas właśnie ogarnia. Na nic się nie zda zbliżenie się do niej; kiedyśmy jej najbliżej, jesteśmy od niej tak samo daleko, jak wówczas, gdyśmy byli najdalej. I każda myśl jest więzieniem; tak, każde niebo jest więzieniem. Dla tego miłujemy poetę, wynalazcę, który w jakiejkolwiekbądź formie, czy to w formie pieśni, czynu, spojrzenia, czy zachowania się, nową uraczył nas myślą. Rozbija nasze kajdany i oczom naszym nową otwiera widownię.
Wyzwolenie to drogiem jest dla wszystkich, a moc udzielania go ludziom, z większej wynikając głębi i z szerszego widnokręgu myśli, jest miarą zdolności. Dla tego też żyją tylko książki, stworzone przez wyobraźnię, to znaczy wszystkie te, które wybijają się na takie wyżyny prawdy, że autor widzi przyrodę pod sobą i uważa ją niejako za wykładnik swego własnego ducha. Każdy wiersz, każde zdanie, posiadające tę siłę, stara się samo o swą nieśmiertelność. Religie świata to przecież modły strzeliste kilku zaledwie ludzi, bogatą obdarzonych wyobraźnią.
Atoli cechą wyobraźni jest to, że płynie, a nie zamarza. Poeta nie zadowolił się barwą i kształtem, lecz pojął ich znaczenie; ale i znaczenie mu wystarczyć nie może, dopóki rzeczy tych nie zamieni w wykładniki swej nowej myśli. I tutaj spoczywa różnica pomiędzy poetą a mistykiem. Mistyk przygważdża symbol do sensu, który w onej chwili prawdziwym był sensem, ale który w następnej już godzinie staje się przestarzałym i błędnym. Albowiem symbole są płynne; wszelki język toczy się naprzód i nieustannie się przetwarza, służy do poruszania się naprzód, jak lektyka lub konie, a nie aby na nim osiąść, jak dom, czy folwark. Mistycyzm polega na pomieszaniu symbolu przypadkowego i indywidualnego z symbolem powszechnym. Zorza poranna jest w oczach Jakóba Boehmego najulubieńszem przypadkowo zjawiskiem śród wszystkich innych i dzięki temu posiada dlań to samo znaczenie, co prawda i wiara; wierzy on wiernie, że i dla wszystkich czytelników te same przedstawiać będzie wartości. Ale tak samo zrozumiale, najbliższy już czytelnik będzie wolał symbol matki z dzieckiem, albo ogrodnika z cebulą lub też jubilera, szlifującego jakiś kamień drogi. Każdy z tych symbolów i miriady innych będą tak samo dobre dla człowieka, w którego oczach odpowiednie mają znaczenie. Nie należy ich tylko przeceniać, trzeba je natomiast z całą chęcią na równoznaczne przekładać wyrazy, jakimi posługują się wszyscy inni. A mistykowi trzeba nieustannie powtarzać: „Wszystko, co mówisz, jest tak samo prawdą bez twych nużących symbolów, jak z nimi. Daj nam raczej trochę algebry, zamiast tej zdawkowej retoryki — ogólnie zrozumiałe znaki, zamiast utartych w jednej wioszczynie — a obaj dojdziemy prędzej do ładu. Snać uczą nas dzieje hierarchii, że błąd wszystkich religij polegał na zbytniem stwardnieniu i skostnieniu symbolu, tak, że ostatecznie stał się tylko szczątkowym wyrostkiem mowy.
W nowszych czasach nie było człowieka, któryby przyrodę tak przekładał na myśli, jak Swedenborg. Nie znam w dziejach człowieka, dla któregoby przedmioty miały w taki sam sposób wyłączne znaczenie myśli. W oczach jego nieustanna rozgrywa się przemiana. Na czemkolwiek spocznie jego oko, wszystko to duchowym i moralnym ulega popędom. Figi, które spożywa, zmieniają się w winogrona. Gdy który z aniołów jego wypowiada jakąś prawdę, liście wawrzynowe zakwitają w jego ręku. Hałas, który z oddali wydawał mu się skrzypieniem i odgłosem młotów, okazał się z blizka warkiem swarzących się ludzi. W jednej z jego wizyi wydali mu się ludzie, w nadziemskiem widziani oświetleniu, smokami w głębokiej ciemności, ale oni sami uważali się pomiędzy sobą za ludzi, a gdy do ich chaty wtargnęło światło niebieskie, skarżyli się wzajemnie na nagłą ciemność i musieli pozamykać okna, ażeby módz widzieć.
Posiadał on ów dar spostrzegania, czyniący z poety lub wieszcza przedmiot lęku i przerażenia; widział on, że ten sam człowiek, ta sama gromada ludzi może w własnych oczach i w oczach swych towarzyszy wyglądać zupełnie inaczej, aniżeli w spoglądającej na nich źrenicy duchów wyższych. Niektórzy duchowni, uczoną, według jego opisu, zajęci rozmową, wydali się dzieciom, z pewnego oddalenia, cielskami padłych koni i tym podobnymi potworami. Nasuwa się też odrazu duchowi pytanie, czy owe ryby pod mostem, owe wody na pastwisku, owe psy w podwórzu są naprawdę rybami, wołami i psami, czy też tylko nam się tak wydają? Czy w własnych swych oczach nie są może prosto chodzącymi ludźmi? A wreszcie czy ja sam w oczach wszystkich ludzi wyglądam na człowieka? Bramini i Pitagoras to samo stawiali pytanie, a w oczach poety, który podobne dostrzegł przekształcenie, będzie ono zapewne zgodne z wielu innemi doświadczeniami. Wszyscyśmy przecież nie mniejsze widzieli przemiany na ziarnku pszenicznem albo na gąsienicach. Poeta to właśnie widzi poprzez „żywą szatę“ niezmienną wiekuiście przyrodę, on‑ci to umie wypowiedzieć i grozą i miłością porwać nas za sobą.
Daremnie rozglądam się za poetą, którego opisuję. Nie umiemy się z dostateczną prostotą i głębią zwrócić do życia, nie mamy też odwagi opiewania naszych własnych czasów i naszych stosunków społecznych. Gdybyśmy dzień nasz tęgą wypełnili pracą, nie wahalibyśmy się głosić jego chwały. Czas i przyroda nie jednego nie poskąpiły nam daru, ale dotąd nie dały nam męża naszej epoki, nie dały nam tej nowej religii, tego pojednawcy, którego wszyscy oczekują. Sława Danta polega na tem, że miał odwagę dzieje własnego żywota olbrzymiemi głoskami wpisać niejako w księgę wszechświata. W Ameryce nie mieliśmy dotąd geniusza, coby okiem tyrana rozpoznał wartość naszego nieocenionego materyału, coby wśród barbarzyństwa i materyalizmu tego świata ujrzał inny karnawał tych samych bogów, którego obraz tak podziwia w Homerze, a który powraca w wiekach średnich i w kalwiństwie. Banki i taryfy, dzienniki i posiedzenia klubów, metodyści i unitaryusze będą tylko w oczach tłumu płytkiego zjawiskiem jałowem i płytkiem, spoczywają bowiem na tym samym podłożu cudownym, na którym stała Troja i świątynia delficka, tak samo też prędko przeminą, jak one. Nie opieśniano dotąd naszych taktyków politycznych, naszych mów wyborczych i agitacyi, naszego rybołóstwa, naszych murzynów i Indyan, naszych statków, złośliwości naszych rzezimieszków i miękkości serca naszych poczciwców, handlu Północy, plantacyi na Południu i karczunków na Zachodzie, nie opiewano dotychczas Oregonu i Teksasu. A jednak w naszych oczach Ameryka jest poematem, geografia jej oślepia naszą wyobraźnię, nie będzie też potrzebowała długo czekać na swoje metra. Ale podobnie jak nie mogę śród mych ziomków odnaleźć tego prawdziwego skojarzenia darów, którego szukam, tak samo przeglądając Chalmersa antologię poetów angielskich z ostatnich pięciu wieków, nie mogłem znaleźć urzeczywistnienia idei poety. Są raczej ludzie utalentowani, aniżeli poeci, jakkolwiek byli pomiędzy nimi i poeci. Ale trzymając się ideału poety, nie będziemy mogli nawet z Homerem i Miltonem tak zupełnie przyjść do ładu. Milton jest zbyt uczony, a Homer zbyt dosłowny i nazbyt historyczny.
Ale czuję, że nie dorosłem do zadania krytyki narodowej i dlatego też chwilkę jeszcze pozostanę przy niewyczerpanym zasobie omawianego pojęcia, aby z poruczoną mi przez Muzę nowinę o sztuce poety załatwić się już do końca.
Sztuka jest drogą twórcy do jego dzieła. Drogi te czyli metody idealne są i wieczne, jakkolwiek mało jest ludzi, którzyby je znali, — częstokroć nie zna ich nawet sam twórca, nie zna ich długie lata, nawet całe życie, dopóki nie wypełni ich warunków. Malarz, rzeźbiarz, kompozytor, rapsod epicki, mówca, wszyscy jedno mają pragnienie: chcą się wypowiedzieć i to symetrycznie i w całości, nie karłowato i ułamkowo. Przypadkiem lub umyślnie poddali się wpływowi pewnych warunków, jak malarz i rzeźbiarz wobec pociągających kształtów ludzkich, jak mówca na zgromadzeniu ludowem, jak tylu innych, szukających czy spotykających się z cieniami, które poruszają ich ducha, które nowe budzą w nich pragnienia. Twórca słyszy jakiś głos, widzi jakiś znak. I oto spostrzega ze zdumieniem, jak go otaczają tłumy demonów. Nie znajduje już spokoju, powiada, jak ów dawny malarz: „Na Boga! To wszystko jest we mnie i musi wyjść ze mnie!“ Ściga piękno, które ujrzał napoły, a które przed nim ucieka. Poeta, znalazłszy się w samotności, przepowiada sobie wiersze. Niejedno z tego, co mówi, jest niewątpliwie powszedniością. Ale tu i ówdzie wydobywają się z niego rzeczy oryginalne i piękne. To go zachwyca, pragnie, aby tego było więcej. W zwykłych naszych rozumowaniach powiadamy: „To mówisz ty, a to mówię ja“; lecz poeta wie, że nie on to mówi, że wydaje mu się to równie obcem i wspaniałem, jak i wam; i on pragnąłby takiej samej wymowy słuchać dalej. Zakosztowawszy raz tej nieśmiertelnej krwi bożej, nie może się nią nasycić, a że w takich poznaniach przedziwnie twórcza przemieszkuje siła, dlatego jest to sprawa niezmiernej wagi, aby rzeczy te wypowiedziano. Jakżeż mało z tego, co wiemy, zawarto w słowach! Ileż to kropli zaczerpnęliśmy z oceanu naszej wiedzy! A jakżeż przypadkowo tylko wydobyły się one na jaw! A ileż to jeszcze tajemnic drzemie w przyrodzie! I stąd pochodzi ta przegwałtowna żądza mowy i śpiewu, stąd dreszcz i bicie serca mówcy u wrót zgromadzenia — niewysłowiona tęsknota, aby myśl wyjawić jako logos czyli SŁOWO.
Poeto, nie wątpij, a wytrwaj! Mów: „Jest we mnie i musi wyjść ze mnie!“ Stój, rozczarowany i oniemiały, zająknięty i zawstydzony, wygwizdywany i wyszydzany, stój i walcz, aż szał obudzi w tobie ową potęgę marzenia, która każdą noc twojej podda władzy — potęgę, przekraczającą wszystkie granice i zapory, a dzięki której staje się człowiek kierownikiem całego prądu elektryczności. Wszystko, co chodzi i pełza, co staje się i co istnieje, musi jedno po drugiem zjawić się przed nim; kroczyć przed nim jako model i wykładnik jego ducha. Skoro moc tę uzyska, geniusz jego będzie już niewyczerpany. Wszystkie stworzenia dążą parami i według rodzaju do wnętrza jego ducha, jak do arki Noego, ażeby wyjść z niego jako mieszkańcy nowego świata. Jak zapas powietrza niezbędny dla naszego oddychania albo dla ognia na naszym kominku, nie ogranicza się do pewnej ilości galionów, ale, w razie potrzeby całą posługuje się atmosferą, tak i poeta całym rozporządza światem. Dla tego też duchy bogatych poetów, jak Homer, Chaucer, Shakespeare i Rafael, żadnych nie znają szrank prócz kresu życia swych twórców; podobne są do zwierciadła, niesionego po ulicach, odbijającego obraz wszystkich tworów.
Tak postępuje dziecko z książką obrazkową: jest mu obojętnem, czy autorem jej Meggendorfer, Flinzer czy kto inny. Tak postępuje terminator, gwiżdżący jakąś melodyę operową, ale nie kłopocący się o jej pochodzenie. Tak postępują nasze służące, gdy je poślemy do teatru: umieją wprawdzie z całą dokładnością przytoczyć treść sztuki, lecz nazwiska autora z pewnością nie znają. Tak postąpił sobie pewien nauczyciel wiejski, gdy go zapytano o znaczenie słów Uhlanda i Schillera w jakimś zbiorze wierszy: miał on wówczas odpowiedzieć, że to tajemne, techniczne wskazówki dla zecera.
W epokach nieliterackich podobną niedbałość cały okazuje naród, tak, że nawet okazałe pod względem rozmiarów, pod względem piękna potężne, olbrzymie dzieła, przeszły do nas bez nazwiska twórców, np. pieśni homeryckie lub Nibelungi. Nazywamy to wówczas poezyą ludową: tytuł, niebezpieczną zawierający pomyłkę. Rzekoma ta poezya ludowa jest w rzeczywistości poezyą anonimową. W jaki sposób anonimowość ta powstała i dotychczas powstaje, kontrolować to możemy codziennie, ponieważ tak samo dzisiaj, jak przed lat dwoma tysiącami, człowiek naiwny, czyli mówiąc innemi słowy, lud, korzysta z dzieła sztuki anonimowo, to znaczy, nie troszcząc się o nazwisko autora, rozpowszechnia ją dalej jako anonim i w ten sposób, w czasie niedługim zupełnie ją anonimizuje. Pójdźmy na wieś i spytajmy się ludzi, śpiewających „Dobrego kamrata“ („Ich hatt’ einen Kameraden“) lub „Ja nie wiem, co się to dzieje“ („Ich weiss nich, was soll es bedeuten“ — Loreley Heinego), o twórców tych pieśni: słyszeli o ich nazwiskach w szkole, ale potem wyszły im z pamięci. Gdyby nie było „Dziejów piśmiennictwa“, cały świat, wkrótceby o tych nazwiskach zapomniał. I rzeczywiście, popularne utwory ludzi, o których w „Dziejach piśmiennictwa“ nieme wzmianki, anonimizują się całkowicie w drugiem już pokoleniu, jakkolwiek pierwotnie nazwiska ich autorów dobrze znano i powszechnie je wymieniano. Tak stało się między innemi z pieśnią o „doktorze Żelaznobrodym“, o „Augustynku“ („Ach, du lieber Augustin“), tak stało się ze wszystkimi hymnami narodowymi. Uczeni znają jeszcze ich twórców, lud o nich całkiem zapomniał. Czasami udaje się uczonym w ostatniej odświeżyć godzinie zanikającą już tożsamość nazwiska, jak to n. p. zdarzyło się z autorami pieśni „Die Wacht am Rhein“ lub pieśni o „Struwelpeterze“.
Z jaką swobodą, powiedziałbym niemal czelnością, przyswaja sobie lud jako swój własny wytwór narodowy to wszystko, co poprzednio było wytworem osobistym, osądzić to możemy najlepiej, jeżeli, poza oddaleniem czasowem, zapytamy się także oddalenia przestrzeniowego, to znaczy po prostu, jeżeli przekroczymy granicę. To, co po tej stronie uchodzi jeszcze za dzieło tego lub owego autora, nazywa się już po tamtej poezyą ludową. Powszechnie znaną, stokrotnie drukowaną piosnkę Heinego o „najpiękniejszych oczach“ słyszałem w Rosyi jako poezyę ludową. Ale cóżbyście powiedzieli, gdybym nadmienił, że kiedyś nawet sonaty Beethovenowskie mogą pojawić się u nas jako pieśni ludowe? A przecież widziałem to na własne oczy, słyszałem na własne uszy. Jakaś banda cygańska zapowiedziała starą cygańską melodyę ludową i zagrała pod tym tytułem pierwszy ustęp „Sonaty patetycznej“ wraz z introdukcyą i nie zapominając o pasażach. Tego rodzaju doświadczenia i spostrzeżenia skorygują zapewne u ludzi myślących zwykłe powszechne pojęcie o poezyi ludowej. Mianowicie poezya ludowa nie jest poezyą bezosobistą, nie jest wytworem jakiejś zbiorowej duszy ludowej, lecz po prostu zanonimizowaną antologią rozmaitych autorów, i to przeważnie wykształconych dyletantów, którym się wyjątkowo i niepostrzeżenie udało coś porządnego. Uciekać się od wielkich indywidualnych twórców do poezyi ludowej znaczy poprostu to samo, co wielkich mistrzów sztuki wymieniać na belfrów, klechów i adwokatów.
Jeżeli więc lud, to znaczy człowiek naiwny, zapamiętałym jest anonimizatorem, w takim razie łatwo się przekonać, że ogromnej trzeba było drogi, ażeby dojść do współczesnego kultu osobistości. Należało się przedewszystkiem nauczyć, że dzieło sztuki idealną, bezmiernie wysoką przedstawia wartość, co, oczywiście, bardzo trudno jest pojąć człowiekowi naiwnemu. Utwory poetyckie, które nowożytne państwo cywilizowane nabywa na wagę złota, a których odnalezienie obdarza uczonego szczęśliwca sławą, zaszczytami, orderami i pensyami, lud traktuje pogardliwie, przechodzą one z ust do ust, z ojca na syna, z babki na wnuka, jako licha tandeta. Ileż to trudu kosztowało zbieraczy, aby od recytatorów ludowych posłyszeć wspaniałe epopeje serbskie. Po prostu wstydzili się tego „dziecińctwa“. Tak samo było z Grimmem, gdy zbierał niemieckie bajki ludowe. Dla człowieka niewykształconego będzie sztuka zawsze i wszędzie nieużyteczną tandetą, a twórca nieużytecznym tandeciarzem. Kto lata dziecięce przeżył między ludem, ten mógłby powiedzieć o tem niejedno.
Trzeba przy tem zwrócić uwagę, że daleko trudniej odnaleźć pierwiastki doskonałe w sztuce, aniżeli w rzemiośle, że rozmaitość rzeczy dzielnych z jednego i tego samego wypływa źródła, że tysiące nic pięknego stworzyć nie mogą, natomiast jednostka stworzyć może bezmiernie wiele. Zdumienie, wywołane tem zjawiskiem, kładzie podwaliny popularnej sławie, stającej się udziałem nietylko tych, którzy naprawdę stworzyli coś wielkiego, ale — i to przedewszystkiem — i tych, którzy raz po razie dają rzeczy, wpadające w oko. I wtedy to lud, z mozołem zapamiętawszy sobie jakieś imponujące nazwisko, zwykł mu przypisywać wszelkie bezpańskie i bezimienne dobro twórcze, czego w dziejach piśmiennictwa ludów starożytnych rozliczne mamy dowody. Przypomnijcie sobie psalmy Dawidowe i przypowieści Salomona, z których dziewięć dziesiątych należy do „nieprawdziwych“, to znaczy, pochodzących od autorów zanonimizowanych. A więc, zamiast „oddać każdemu, co mu się należy“, lud w sprawach sztuki trzyma się zasady: „kto ma, temu będzie dane“.
Dalszym i bardzo trudnym krokiem było spostrzeżenie, że doskonałości absolutne zarówno w rzeczach małych, jak i wielkich, mogą stwarzać tylko ludzie osobiście wielcy. Jak niezmiernie trudno uświadomić to sobie, mamy dowód w szeregu dyletantów lirycznych, którzy w prostocie swej duszy ani nie przeczuwają, że i najdrobniejsza piosnka wymaga wybitnej oryginalności twórcy; zdaje im się natomiast, że natchnienie spadnie na nich skądkolwiekbądź. „Łaska chwili“, „Pocałunek muzy“, Bardzo pięknie. Niestety, łaska ta spada tylko na tych, którzy ją posiadają już skądinąd, a muza całuje tylko oblicza o ostrym, wybitnym profilu. Osobistość jest w wszelkiej sztuce czynnikiem tak rozstrzygającym, że człowiek twórczy pozna od razu, z najmniejszej choćby próby, czy ten, który tę jedyną napisał stronicę, należy wogóle do powołanych czy do lichot.
Pytanie co do literackiej osobistości poety czy artysty jest zatem wysoce uprawnione; do kwestyi tej redukuje się ostatecznie prawdziwa krytyka w dziedzinie sztuki. Atoli pytanie to może zwyrodnieć i już zwyrodniało. Następuje to wówczas, jeżeli przeholowanie wiedzy literacko‑historycznej stawia dzieło sztuki na miejscu drugiem, a osobistość twórcy na pierwszem. Pokolenie nasze doprowadziły do tego rozmaite pobudki: bizantyńskie dzyń‑dzyń, to znaczy bałwochwalcze bicie pokłonów naszym klasykom i otaczanie ich legendami, jak świętych, dalej poczciwe, romansowe plotkarstwo, nie umiejące skonać w spokoju, zanim do każdego z twórców nie przylepi jakiejś miłostki (ostatecznie cała nasza mądrość w sprawach sztuki znajduje ujście w postaciach kobiecych); dodać do tego trzeba powszechny przesąd etyczny, dla czego i w jakim stopniu najwyższem dziełem twórcy powinno być jego życie (życie, które Shakespeare’a zniżyłoby do roli niepoczesnego partacza), a wreszcie przyczyna najgłówniejsza: rosnąca coraz to bardziej niezdolność szczerego rozkoszowania się dziełem sztuki. Dla tego zostawiamy u twórcy swoją wizytówkę.
W ten sposób kult poety i pogoń za geniuszami wystąpiły nagminnie, zjawisko, którego wszechstronnej szkodliwości dla literatury tak po krótce wyjaśnić nie mogę. Jeżeli jednak przypadkiem sądzicie, że coś podobnego sprawia pacyentom przyjemność, w takim razie pozwólcie, że twierdzić będę wręcz przeciwnie. Nie dla tego, jakoby obrażało smak tych wielmożów, że tyle się naokoło ich osoby czyni rumoru. Urodzić musi się dopiero artysta czy literat, któryby w skrytości serca przyznał, że go się przecenia. Idzie poprostu o to, że pogoni za osobistością artysty towarzyszą z natury rzeczy pojęcia gotowe, a więc wymagania, których twórca prawdziwy żadną miarą wypełnić nie może, gdy tymczasem z łatwością przystosowuje się do nich pozbawiony treści i wewnętrznego oparcia naśladowca. Wówczas to zamierzone obsypywanie czcią równa się rzucaniu okruszków przed kosy: utyją wróble a kos padnie ofiarą kota.
Wymagania bowiem epoki, stawiane osobistości poety, są niewątpliwie wszelkiego pozbawione sensu. Po pierwsze, ponieważ przypuszczają, że poeta powinien być retuszowanem odbiciem portretu któregoś z poprzedników; po drugie, ponieważ wymagania te zmieniają się co lat piętnaście, tak, że, chcąc zadosyć uczynić tym pospolitym życzeniom ogółu, musiałoby to biedactwo przynajmniej cztery rozmaite posiadać oblicza; po trzecie, ponieważ wymagania te w przeważnej części zatrącają co nieco dzieciństwem.
Dzieje mi świadkiem, że nie przesadzam. Przez jakiś dziesiątek lat żąda się od poety, aby jęczał i wzdychał, jeżeli chce być uznanym. Innym razem powinien, jak zwaryowany pudel, z rozpiętą gonić koszulą i duszą rozdartą, a pomiędzy dwoma rymami przynajmniej trzy zmiażdżyć serca. Potem znowu być harmonijnie zrównoważonym i balansować na końcu palucha lewej nogi, wdzięcznie przyłożywszy paluszek do warg, niczem Terpsychora. Naraz rozbrzmiewa hasło: „Niech będzie rozczochrany, obdarty!“ Kto się nie wykaże szczecią, kto nie jest filistrem i arcypedantem, w jaskrawe ubranym szmaty, temu odmawia się przymiotu poety. A ledwieśmy ochłonęli z przerażenia, mamy znowu co innego: Niech będzie od stóp do głów psychopatykiem, niby stygmatyzowana zakonnica!
Jakież więc wobec tego są istotne cechy prywatnej osobistości poetyckiej? Domaga się ich nietylko niewczesna ciekawość, ale i owo szlachetne poczucie wdzięczności, pragnącej się zbliżyć do człowieka, którego dzieło najgłębsze gotowało nam rozkosze. Ponadto pytanie to ma urok psychologiczny, rzekłbym: urok przyrodoznawczy.
Żywię nadzieję, że nie będziecie uważali tego za metafizyczny sposób myślenia, jeśli poniżej będę usiłował udowodnić, że w przeważnej części wypadków, bliższa styczność z prywatną osobistością poety nie jest bynajmniej korzystna, że, przeciwnie, powinniśmy sobie pogratulować jej oddalenia zarówno pod względem czasu, jak i przestrzeni. Nie dla tego, iżbym mniemał, że dzięki tej znajomości cześć nasza dla poety dozna uszczerbku. Jestem tak samo przekonany, jak i wy, że zalety mają przewagę nad wadami i słabostkami. Atoli nie dla każdego leżą jak na dłoni, natomiast wady nietylko zniechęcają w pożyciu towarzyskiem, ale wprost rażą i budzą niesmak. Z przelotnych już odwiedzin rodzi się niejednokrotnie uczucie rozczarowania, którego powodu nie zawsze szukać należy w dziecinnych, z góry powziętych wyobrażeniach odwiedzającego. Niebezpieczniejszą staje się rzekoma strata wskutek obcowania częstszego. Wtedy to ów nimb, który przynosimy z sobą, zwykł pierzchać całkowicie. Częstsze, a powierzchowne stosunki bywają też najpewniejszem źródłem niedoceniania znakomitego człowieka. Świetnie mówi o tem La Bruyére: „Kto zna wielkiego człowieka najmniej? Jego znajomi“. Przyjaźń dopiero i miłość umie z pośród rozlicznych słabostek wydobyć osobistą wartość charakteru prywatnego, ale i tutaj uczyni to tylko serce wielkie i łagodne. Bo i tutaj nie tyle idzie o to, aby używać i podziwiać, ile raczej, aby znosić i uniewinniać. Kiedy król szwedzki, Karol XIII, składał życzenia wdowie słynnego poety Bellmanna, że tak wielki człowiek był jej małżonkiem, westchnęła: „Ach Boże! Gdyby to Wasza Królewska Mość wiedziała, jaki to był nieznośnik“. Powodów tego nieznośnego, albo powiedzmy dokładniej i sprawiedliwiej, nieprzyjemnego, prywatnego charakteru poety nie należy bynajmniej szukać w małości, jako przeciwieństwie wielkości twórczej, jakby stosunek ten przedstawiać mogła zawiść miernot — nie, niemiłe to usposobienie jest nieuniknionym, patologicznym skutkiem jego zajęcia twórczego, a więc chorobą zawodową.
Jeżeli jednak zawody inne wpływają chorobliwie wyłącznie na ciało, to nieustanna produktywna praca wyobraźni oddziaływa ujemnie nietylko na temperament, ale czasami i na charakter.
Jakie olbrzymie zadania stawia człowiekowi zawód poety, wykonywany w sposób wielki i poważny, jakie skrupuły i niepokoje wewnętrzne poprzedzają pracę właściwą, nie mamy o tem ani wyobrażenia, ani nawet przeczucia. Jest to ni mniej ni więcej tylko ofiara żywota, codziennie składana na nowo. Muza nie „nawiedza“ swojego wybrańca, lecz od najpierwszej młodości aż do ostatniego tchu bezmiernie go tyranizuje. Czytając żywoty znakomitych poetów, przekonamy się, że w przeważnej części dziecięce już lata nieustanną toczyły wojnę; właściwość bowiem, którą nazwałbym kiełkiem wszelkiego talentu, to jest szczerość wobec siebie samego, popadała w zatarg z powagą, to znaczy, konwencyą. Najzwyklejszym objawem są tutaj niesnaski z rodzicami i nauczycielami. Tak zwany okres rozwojowy odbywa się w przeważnej części wśród przeraźliwych burz duchowych, przechodzących tuż nad krawędzią grobu; serce jednakże napełniają błyskawicami, z których później, gdy wiedza dojrzeje, potężne rodzą się dzieła. Z powodu tych burz młodzieńczych zwracam uwagę na rzucające się w oczy zjawisko, które warto sobie zapamiętać. Zdawałoby się, że świat zewnętrzny odzwierciedla się najwyraźniej, najczyściej wówczas, gdy dusza jest najspokojniejsza, tak przynajmniej wymaga porównanie z wodą i ogólnie przyjęta opinia. Tymczasem najlepszymi obserwatorami bywają właśnie poeci, którzy przeszli najgłębsze burze duchowe. Słynny bowiem dar spostrzegawczy wielkich poetów nie polega na świadomem kierowaniu uwagi ku światu zewnętrznemu; gromadzenie studyów, grzebanie w dokumentach jest niekłamanym dowodem niedołęstwa. Sprawa przedstawia się raczej tak: Uwaga zwrócona jest ku wnętrzu, podczas tego przesuwa się przed lupą twórcy, ni to mucha przed soczewką teleskopu, legion zjawisk zewnętrznych i niepożądanych. Poeta umyślnie zewnętrzności te usuwa, ale one wogóle, jak wszystko, pozostają nieświadomie w pamięci, aby wystąpić na jaw, gdy mu do jakiegokolwiek potrzebne będą celu. A co dziwnego, to, że zdolność takiego nieświadomego zasilania pamięci staje się tem większa, im bujniejsze będzie w danej chwili życie poety, im większym podlegać będzie wzruszeniom, prawo, którego zresztą możecie wszyscy doświadczyć na sobie. Jacyż to ludzie, jakież to obrazy przyrody, jakie miejscowości utkwiły wam najbardziej w pamięci? Czy może to, na coście patrzyli z zamiarem obserwowania, n. p. miasta, ludzie, okolice, oglądane oczami beztroskich turystów? Chyba nie. Przeciwnie! Właśnie to wszystko, obok czego przechodziliście obojętnie w chwili, gdy duchem waszym jakieś doniosłe wstrząsało zdarzenie. Do najdrobniejszego szczegółu wryje się w pamięć n. p. to, co, mając śmierć przed oczami, na spłoszonym zauważyliśmy koniu. To samo ujawnia się przy wielkim bolu, n. p. przy pogrzebie, lub wielkiej radości. A prawo zawsze będzie brzmiało: im głębsze poruszenie wnętrza, im silniejsza absorbcya ducha, tem intenzywniejszą będzie mimowolna obserwacya zjawisk przypadkowych. A ten obserwacyjny dar poety polega właśnie na odwracaniu się od rzeczywistości w związku z silnem życiem wewnętrznem. Teraz też zrozumiecie, dlaczego zawodowym naturalistom malowanie rzeczy realnych tak niesłychane nastręcza trudności, a dla czego idealistom właśnie udają się najpotężniejsze dzieła realistyczne, czego dowodem, pomiędzy innymi, Duńczyk Palludan Mueller. Aby wielkim stać się realistą, trzeba wpoprzód nauczyć się głęboko patrzeć w wnętrze. A więc do niczego ten miły obrazek naszych podręczników, wyobrażający poetę, jak kryształami ócz olimpijskich z zwycięskim, objektywnym spokojem wchłania przyrodę.
Z wulkaniczną potęgą, śród wzmagających się orkanów duszy, toruje sobie nareszcie drogę pierwsze dzieło, a powodzenie jego lub niepowodzenie urabia nierzadko sferę uczucia na całe życie następne. Niepowodzenie przygnębia, albo, co u prawdziwych twórców zdarza się częściej, rozgorycza. Świadomość, spotęgowana odpornem zachowaniem się otoczenia, przekształca się w opozycyę, a każdy objaw twórczości nabiera odtąd posmaku żółci. Jeżeli niepowodzenie zjawia się częściej, nie chroni od tego wówczas nawet wielkość charakteru, jak uczy przykład jednego z największych, Grillparzera. Ktoby się jednak gorszył, że niepowodzenie tak szkodliwy wywiera skutek, zamiast, iżby poeta z pogodnym pracował dalej umysłem, ten zapomina, iż twórca wkłada w swe dzieło, zwłaszcza w pierwsze, całą duszę i że przeto los tego dzieła wielką sprawia mu troskę.
O tych rozgoryczonych, zapomnianych mówić dalej nie będę, boć każdy przyzna, że, z natury rzeczy, nie łatwo znaleźć przykrzejszą klasę ludzi, niż poeta zapoznany, lub uważający się za takiego. Jeśli zaś było powodzenie, publiczność dalszego czeka ciągu i czuje się wprowadzoną w błąd, jeśli go niema. Niema go zaś przeważnie długie lata i być go nie może, ponieważ między instynktowną, wybuchową twórczością, a świadomą, nieustanną działalnością artystyczną ogromna istnieje różnica i ogromna przepaść. Teraz dopiero trzeba w sztuce pewną stanąć nogą, we wszystkich rozpatrzeć się formach i znaleźć dziedzinę, w której indywidualność uzewnętrznić się może najpotężniej. Zadanie trudne i bolesne, dające się rozwiązać jedynie za pomocą prób nieudanych i niestrudzoną siłą woli. Nim to nastąpi, mija niejednokrotnie pół, albo i cały lat dziesiątek.
Jeżeli zaś twórca poznał i zdobył już pole, którego odtąd panem będzie i mistrzem, wówczas dopiero istotna rozpoczyna się praca. Błogosławiona, zazdrości godna praca, albowiem plon zbierająca, lecz praca o takim wysiłku, jakiego żadna inna znać nie może. Trzeba to zrozumieć. Przy każdem nowem dziele zaczynać trzeba od początku, trzeba walczyć o formę. Niema mistrzów w popularnem znaczeniu tego wyrazu, takich mianowicie, którzyby z sztuką swoją uporali się raz na zawsze. Sam nawet Schiller wymuszał ze siebie dramaty śród trosk i trudów. I praca nie spocznie odtąd aż do ostatniego tchu. Bo kogo nieśmiertelne nawiedzają motywy, temu nie wolno ich przyjmować ani odrzucać, lub choćby tylko odkładać. Musi wprowadzać je w ruch bez względu na to, czy przy tem całe jego biedne nie zginie życie. To też u artystów o uzdolnieniu bogatem, a którzy posiedli już sztukę wykonawczą, popęd twórczy będzie poprostu gorączkowy.
A potem praca nieznająca spokoju, ale bynajmniej nie pozbawiona rozkoszy, praca o niesłychanem, aż do zapamiętania się doprowadzonem napięciu, oto warunek prawdziwego artysty i poety w wielkim stylu. Okupacya lub preokupacya, lecz nigdy przerwa zupełna. Możnaż więc spodziewać się jako tako znośnych stosunków towarzyskich z człowiekiem tak pochłoniętym dziełem swego życia? Możnaż z nim „marzyć“ i „zapalać się“, albo wogóle zająć go głębiej czemśkolwiek innem? Czyste niepodobieństwo. Bezwzględnie usunie on wszelkie przeszkody, w razie potrzeby zniszczy wszelkie hamulce: ludzi, stosunki. I słusznie. Ludzie i stosunki przeminą, lecz dzieło jego ma zostać. Zyskuje on wskutek tego miano egoisty, co, nawiasem mówiąc, spotyka wszystkich ludzi pracowitych. Obyśmy i my posiadali dużo z egoizmu, poświęcającego się idealnemu dziełu! Z jaką zaś u energicznie pracujących artystów żywiołową potęgą porywa człowieka dany temat pracy, jak go zaślepia i nieprzystępnym czyni dla wszystkiego innego, na to piękne mamy określenie Balzaca. Gdy mu pewnego razu jeden z przyjaciół ważną przyniósł nowinę, przerwał mu temi słowy: „mówmy lepiej o rzeczywistości“ i zaczął rozprawiać o jednej z postaci swego romansu. Oto rozwiązanie rzeczy: Dla artysty i poety wielkiej miary rzeczywistością jest jego dzieło, wszystkie inne mglista zasłania powłoka. Nie z powodu „natchnienia“, wielki bowiem duch nigdy nie bywa „natchniony“, lecz z powodu poczucia obowiązku, albo właściwie mówiąc z powodu świadomości tego, co zdziałać może i co zdziałać musi.
Odmawiając poecie natchnienia, uważam za potrzebę paradoks ten nieco objaśnić. Niewątpliwie istnieje u niego podniesienie i to podniesienie wysokie, jest ono też zasadniczą podstawą jego tworzenia; jako egzaltacyę odczuwa on to jednak w chwili najpierwszej; później artysta produktywny tak się zżywa z swą wyobraźnią, tak z nią w wyższych obcuje regionach, że nie spostrzega, jak się wyobraźnia ta wzmaga. Nawet wizya, czy koncepcya, czy jak tam nazwiemy ów nagły proces kiełkowania duchowego tworu, nie odbywa się wśród takich wstrząśnień całej istoty, jak to się dzieje w pierwszej młodości, nie, jest to odźwierciadlanie duchowego obrazu, głębokim drgające smutkiem.
Każda bowiem prawda, widziana z wyżyn żywota, jest smutną, a wizye, tak natarczywie oblęgające twórcę dojrzałego, spowite są w całun pogrzebanych nadziei. Żadnemu mistrzowi nie wpadnie na myśl nastrajać się wewnętrznie, aby w powietrzu gonić pomysły, ma on dosyć trudu z odpędzaniem lub zadowalaniem swych upiorów. Podobnie na Odyseusza nacierały cienie z jaskini, żebrząc o ciała i dusze, tak, że mieczem bronił się przed niemi. Przeważna część tychże cieniów da się odeprzeć, ale niektóre z nich tak są natrętne, tek uciążliwe i groźne, że trzeba uczynić zadość ich życzeniom. To są zjawiska, które się naprawdę urzeczywistnia, to są książki, które się pisze. Ale nawet wówczas, gdy je urzeczywistnia, prawdziwy mistrz odmawia sobie rozkoszy przejmowania się własnymi obrazami. Przedmiot i wykonanie, zadanie i rozwiązanie, oto jego kategorye; należyte przeprowadzenie koncepcyi oto lękliwa jego troska. Skrzętnie zbiera on przytem pokłosie piękna, ale się przy niem nie zatrzymuje, nie delektuje się niem, jak to zwykł czynić początkujący i jak potem czynić to będzie, czynić musi i czynić powinien spożywca jego dzieła; cały bowiem postęp zasadza się na tem, iż rzeczy, podziw budzące, uważa się za coś zwykłego, naturalnego. Cały stosunek — mam na myśli różnicę pomiędzy poetyckim zapałem początkującego, a zimną krwią mistrza wobec najrozkoszniejszych wizyj — cały ten stosunek określił przepięknie La Bruyere następującym paradoksem: „Różnica“, powiada, „między geniuszem a partaczem zasadza się na tem, że partacz usiłuje być wzniosłym, natomiast geniusz zadowala się tem, iż pragnie być dokładnym i ścisłym“. Dla wyjaśnienia przytoczę następny jeszcze obraz: poeta, uganiający się za natchnieniem, przypomina mi chłopca, najrozpaczliwsze czyniącego skoki pod murami winnicy, czy mu się przypadkiem nie uda chwycić jakiego grona; człowiek natomiast dość wysoki, aby dosięgnąć winogradu, silną stanie stopą i bystrem okiem najpiękniejsze wybrawszy sobie grona, starać się tylko będzie o to, ażeby przy zrywaniu żadnej nie uronić jagody.
Przy takiej, spokoju nie znającej pracy w sferze uczucia i wyobraźni, nie można absolutnie uniknąć ciężkich zboczeń w temperamencie i systemie nerwowym. Zaprzeczyć temu może jedynie człowiek, nie zdający sobie sprawy, co znaczy praca wyobraźni, lub ten, kto sobie głowę całkiem przeciwną zagwoździł teoryą. Z przykładów bowiem źle zrozumianych usiłowano wysnuć dla poety ewangelię siły i zdrowia z nieodłączną, obowiązkową hygieną. Lecz silni poeci i artyści z nerwami parobków to zjawisko zupełnie niemożliwe. Nerwami takiemi obdarza przyroda pompiera lub kanoniera, nie dając ich wielkim już kapitanom. Objawy nerwowo‑sentymentalne widzimy również u Aleksandra, Napoleona i Fryderyka Wielkiego. Dopóki starczy świata, ludzie wyobraźni podlegać będą ciężkim zaburzeniom neurastenicznym. Bardzo mi przykro, że tak jest, ale tak jest. O ile wiem, to i Dante całkiem jest wielki, nikomu też nie przyjdzie na myśl, aby sztukę jego nazywać niezdrową, a przecież według dzisiejszej teoryi zdrowia zaliczanoby go z powodu jego halucynacyi i omdlewań do „nędznych wymoczków“ i energicznie leczonoby go zimną wodą. Sztuka Shakespeare’a należy również do zdrowych, a przecież naigrawano się z niego z powodu jego osobistej „ckliwości“. Temu nasi krytyczni apostołowie siły zaordynowaliby niewątpliwie rąbanie drzewa.
Najmniejsze zresztą zastanowienie się nad organizmem ludzkim wystarczy, aby odgadnąć, że inaczej być nie może, że nieustanna, skupiona działalność wyobraźni, skomplikowana przytem z afektami uczuciowymi, musi z konieczności nastrajać patologicznie. Sama już wytężona praca umysłowa nieszczególny ma u lekarzy kredyt; a jędrny, zdrowy system nerwowy, jakiego wymaga się od artysty, posiadają tylko ludzie, pracujący muskułami. Powiedziało wielu znakomitych myślicieli, pomiędzy tymi filozof Lotze, że duch ze stanowiska sanitarnego całkiem jest zbędny, że uważać go należy za szkodliwego pasorzyta ciała. W daleko wyższym stopniu trzeba to powiedzieć o wyobraźni: wszakże jeden z najsłynniejszych psychiatrów francuskich, mianowicie Moreau z Tours, zalicza każdą czynność wyobraźni do chorobliwych stanów duszy. Przytacza pewien przypadek choroby, gdzie pacyent posiadał zdolność dowolnego wyobrażania sobie osób nieobecnych ze wszystkimi szczegółami rysów ich twarzy. A więc pan doktor uważa już zwykłą zdolność pamięciową za zaburzenie psychiczne. Ktoś ujrzał nieobecną kochankę w różanych świtach i blaskach słonecznych, p. Moreau zalicza to do pewnej rubryki chorób umysłowych, do erotomanii. Przesadną i przesądną jest tego rodzaju żandarmska krytyka psychiatryczna, mimo to pokazuje nam drogę, po której kroczymy: w kierunku choroby zmierza człowiek, żyjący życiem wyobraźni, nie zwracający tego życia ku zjawiskom zewnętrznym, czasem też grubo opłacać się musi neurastenii wraz z wszystkimi jej skutkami. Każdy więc poeta, o ile, oczywiście, energicznie obchodzi się z wielkimi planami, będzie w mniejszym lub większym stopniu ujawniał symptomy choroby nerwowej. Tem się też tłómaczą jego słynne „niepojęte“ słabości. Czynić mu z powodu tego wyrzuty znaczyłoby to samo, co brać za złe żołnierzowi z raną w nodze, że kuleje.
Prawda, że chorobliwa ta drażliwość przyjemności bliźnim nie sprawia, podobnie jak obcowanie z kobietą histeryczną. Zapytywałem nieraz siebie, czy podrażnienie artysty posiada jakiekolwiek cechy specyalne, odróżniające je od ogólnych podrażnień nerwowych. Tego rodzaju cech odrębnych można się chyba dopatrzeć w niepohamowaniu i uporczywości, z jaką duch poety reaguje na zjawiska zewnętrzne. Przygana, mimowolne niezwrócenie uwagi na niego, uchodzi już za obrazę śmiertelną; przykre słowo nie wyjdzie mu z pamięci, przeciwnie, coraz to większe z dnia na dzień przybiera rozmiary. I takich objawów jest pełno — aż do manii prześladowczej, jak to czytamy w Tassie Goethego, jak to sami widzimy w życiu.
Łatwo znaleźć wyjaśnienie psychologiczne. Wrażliwość nie może istnieć bez drażliwości; duch poety posiada klawisze, które łatwiej odpowiadają dotykowi i struny, których podźwięk trwa dłużej, aniżeli u ludzi normalnych. Przytem człowiek, przywykły do nadsłuchiwania rozmów postaci, stworzonych przez wyobraźnię, musi rzeczywistą, materyalną mowę bliźnich uważać za gwałtowne wtargnięcie w swą sferę. Na każdym kroku czuć się będzie obrażonym, a odpowiadając na rzekomą krzywdę, będzie może i niesprawiedliwym. Oto jest przykład, gdzie neurastenia charakter swój odmienia.
Psychologicznie interesującą, bo na pierwszy rzut oka niezrozumiałą, jest nietaktowność, o której od Simonidesa poprzez Owidjusza i Rousseau’a aż po nasze czasy dziwne świadczą dowody. Zdawałoby się, że najsubtelniejszemu, najbardziej kobiecemu gatunkowi mężczyzn nie będzie nic tak dalece obcem, jak właśnie brak taktu. Ale brak taktu może tak samo wytwarzać duchowa gruboskórność jak i wyrafinowanie duchowe, ponieważ takt oznacza zgodność odpowiedniej manifestacyi, słownej czy czynnej, z średniem, utemperowanem uczuciem człowieka normalnego. U kogo jednak uczucie zbacza z drogi tej średniej temperatury, bądź to w kierunku ku górze, bądź ku dołowi, ten nie zrozumie danego stanu uczuciowego u bliźnich i dzięki temu wyrażać się będzie nieodpowiednio. Dlatego też z samotnością łączy się prawie zawsze brak taktu.
Oczywiście, mówiąc o poetach i artystach, nie można bez ściągnięcia na siebie zarzutu przeoczenia, nie wspomnieć także o ich próżności. Przyznaję przecież, że u wielkich twórców cechy tej nie spostrzegłem i wymówkę tę uważam raczej za wynik nieporozumień, a poprostu i złośliwości. Bo co jest próżność? Dufność do swej osoby prywatnej. Ale próżności przeczy już sam fakt, że wielcy artyści uciekają w samotnię. Ludzie próżni potrzebują towarzystwa, aby wzbudzać podziw dla siebie.
Jeżelibyśmy jednak w zarzucie próżności dopatrywali się faktu, że autorowie chętnie mówią o swych dziełach, że ich radują pochwały, a bolą przygany, że wogóle troszczą się o to, ażeby współcześni należycie oceniali ich twórczość, będzie to niewątpliwie faktem, ale z zarzutem nie ma to nic wspólnego. Pominąwszy, że świadomość dokonania dzielnego, doniosłego, a trudnego czynu nie jest próżnością, lecz, owszem, objawem męskości, to skłonność mówienia o sprawach najgłówniejszych dla nas, o tem, co wypełnia nam wnętrze, będzie poprostu wypływem natury naiwnej. Poeta mówi o zajmującem go właśnie dziele, jak matka o dziecku, które napełnia ją troską.
Co się zaś tyczy troski o sławę dzieła, to trudno nie mówić o tem poważnie. Nie zapominajmy, że każdy artysta i poeta gra „Grandissimo contra Nullissimo“. Albo jest wszystkiem albo jest niczem; środka tu być nie może. A niema człowieka na świecie, który byłby tak pewny siebie i swego dzieła, iżby tego nie opłacał godzinami zwątpienia albo i rozpaczy. Wszakżeż i Beethoven miał czasy, gdzie żadnej innej nie doznawał pociechy ponad tę, że przecież i o jego nazwisku muszą wspomnieć w historyi muzyki. Aby się więc na zawsze bolesnego pozbyć zwątpienia, potrzeba każdemu twórcy, iżby współcześni podpisali zdanie jego świadomości. Stąd też pochodzą straszne skutki braku uznania. Wiarę w siebie można w danym wypadku utrzymać jedynie za cenę pogardzania ludźmi. Należy więc być nieco ostrożniejszym z tym zarzutem próżności, zresztą popularność tego zarzutu wypływa, mem zdaniem, z zwykłej pomyłki. Bo mianowicie nie artyści i poeci są próżni, ale pewne gatunki, działające swą obecnością, a które ogół błędnie nazywa artystami: aktorzy, śpiewacy operowi i cyrkowcy, a ponadto — i to w nie najmniejszym stopniu — przezacni panowie dyletanci.
Trzeba mi też uwolnić poetów od zarzutu zazdrości. Jeżeli mi kto powie, że jakiś znakomity autor zazdrości drugiemu, bez wahania odrzekę mu: nie prawda! — choćbym nawet autora tego nie znał. Bo gdzie prawdziwy jest talent, tam i szacunek dla cudzego dzieła tak będzie wielki, że i dla jego autora zrodzi się uczucie czci i przyjaźni. Prawda, że zapomocą rozmaitych sztuczek, intryg i stronniczej niesprawiedliwości można poszczuć jednego na drugiego, jak to się stało z Mendelssohnem i Schumannem; ale i w tym wypadku dochodzi tylko do pewnych dąsów, znikających z chwilą, gdy sfora umilknie i gdy dwaj twórcy staną naprzeciw siebie. Dzieje sztuki i literatury świetnych dostarczają dowodów niezwykłej kolegialności. Porównajmy n. p. malarzy i poetów Odrodzenia z humanistami, a zobaczymy, że nie artyści i poeci nienawidzili się wzajemnie, zazdrościli sobie i wyrządzali szkody, lecz, że to czyniła inna, pod względem państwowym uprzywilejowana warstwa ludzi.
Możnaby tutaj poruszyć bardzo dużo innych rzeczy; możnaby n. p. zastanowić się nad tem, dla czego u artystów i poetów spotykamy się tak często z tak zwaną zmysłowością (mówiąc właściwiej, z oszołomieniem wyobraźni przez piękno kształtów niewieścich), kwestya, która zaprowadziłaby nas do związku wyobraźni z erotycznym systemem nerwowym, a na którą Nietzsche tak zwięzłą, a tak trafną dał odpowiedź.
Ale czas mój się kończy. Mimo to zdaje mi się, że wystarczy, com powiedział dotychczas, dlaczego bezpośrednie stosunki z znakomitymi poetami uważam nie tyle za przyjemność, ile raczej za trudne bardzo zadanie. Ale i poważne. Można bowiem głęboko razić i burzyć bez możności naprawy. Oględność jest tu niezbędna. Nie jesteśmy do niej, co prawda, zobowiązani. Bo miła wyrodziłaby się gospodarka, gdybyśmy chcieli artystom wyjątkowe przyznać prawa!
Gdzie jednakże oględności tej nie skąpiono poecie z własnego popędu, bądź że czyniła to kochająca kobieta, bądź wspaniałomyślny mecenas, czy wielkoduszny naród i pokolenie (jak Francya obeszła się z Rousseau’em), tam na takich szlachetnych opiekunów najpiękniejsze z ręki dziejów spływają błogosławieństwa. Kto więc od losów nie otrzymał powołania, iżby z takimi mógł obcować ludźmi, ten niechaj od nich stroni, pomny przysłowia: „nie chodź przed lufę, a nie będziesz ustrzelon“. Bo literaci nie samej tylko potrzebują oględności, mają oni także potrzebę nie oszczędzania innych. Mówiąc wyraźnie: bywają grubianami.
Jeden tylko zalecam wyjątek: co do kolegów. Zyskują oni na obcowaniu wzajemnem, przelotnem czy trwałem ogromnie dużo, pouczają się wzajemnie, dodają sobie otuchy. Dla innych obcowanie z sławami literackiemi może być tylko niemiłem. Jegomość taki rozprawia albo o pogodzie albo o hodowli sałaty, zamiast o Schillerze i Goethem, albo wyrusza z rozmaitemi pouczeniami technicznemi, mogącemi interesować jego, ale nie nas: w żadnym razie jednak nie spełni naszych wymagań, to znaczy nie będzie poetycznym. Prawdziwy poeta nie bywa wogóle nigdy poetycznym. Tego rodzaju przyjemność niech wam urządzają wasi ukształceni przyjaciele domu.
A teraz na koniec dla podniesienia ducha wymienię wam dwie kardynalne cnoty prawdziwego poety: szlachetność i wielkoduszność. Najtrudniejsze cnoty są dla niego najłatwiejszemi: poświęcanie całego żywota idealnemu celowi bez nagrody, i częstokroć bez nadziei, rezygnacya i przebaczenie oraz legendarne odwzajemnianie się dobrem za złe.
∗ ∗
∗ |
Co do pojęcia teraźniejszości porozumiewać się z wami nie potrzebuję; ja i wy jesteśmy obywatelami tej epoki, miriady krzyżujących się jej falowań tworzą atmosferę, w której do was przemawiam, w której mnie słuchacie i w którą znowu wejdziecie, opuściwszy tę salę. Rządzi ona i naszymi snami, zabarwia je mieszaniną swych farb i tylko, gdy pogrążymy się w sen głęboki, podobny śmierci, zdaje nam się, że jesteśmy poza jej obrębem. Wiem, że przyszliście tu z pojęciem poety, jako czemś pewnem, spoczywającem w waszem wnętrzu, o kształtach już wyrobionych. Drga w niem coś z konturu, który nadali mu poeci niemieccy w początkach ubiegłego stulecia (a których nie należałoby nazywać tak nieodpowiedniem i tak określenie to przytępiającem mianem „romantycznych“); atoli potęga, z jaką nad duszami waszemi włada ogromna myśl „Goethe“, rozszerza granice tego pojęcia w regiony prawie, że już niedostrzegalne, a śród pierwiastków, składających się w oscylacyi swej na kształt wasz myślowy „poeta“, znajduje się coś z patetycznego zjawiska Hoelderlina i coś z niedającej się pominąć pozy Byrona; coś z zaginionego, bezimiennego znalazcy jakiejś starej piosenki niemieckiej i coś z Pindara. Pomyśleliście o Shakespearze i oto na jakąś chwilkę wewnętrzną gaśnie przytem wszystko inne, ale następny moment odtwarza znowu ten nieskończenie poplątany, oscylujący kształt myślowy i nie segregując macie znowu w myśli jakiś amalgamat z Danta, Lenau’a i twórcy wzruszającego opowiadania, które czytaliście w czternastym roku życia.
Apelując do tej tkaniny najsubtelniejszych doświadczeń wewnętrznych, zobrazowanych w waszem wspomnieniu, do tego nierozwitego apeluję kłębka a nie do skrystalizowanego pojęcia, nie do gotowej formułki. Bo to w was żyje, a w godzinie tej chciałbym należytą znaleźć spójnię jedynie w tem, co żyje. Do żywego pojęcia tego nie mogę nic dodawać, a tem bardziej nie mam zamiaru go ograniczać. Jest ono tak samo nierozplątane i w mojem wnętrzu, jak, według moich przypuszczeń, i w waszem. Najmniej mógłbym go a priori odgraniczyć w kierunku ku dołowi, co więcej, tego rodzaju ścisłe odgraniczenie poety od niepoety uważam za całkiem niemożliwe. Musiałbym sobie powiedzieć, że niejednokrotnie utwory ludzi, których trudno byłoby nazwać poetami, niezupełnie pozbawione są pierwiastku poetyckiego, a, przeciwnie, zdaje mi się też niejednokrotnie, że dzieła poetów wybitnych i niewątpliwie prawdziwych nie zawsze bywają wolne od pierwiastków niepoetycznych. Zdaje mi się, że nieliberalne pojęcie w tym względzie zupełnie jest niemożliwe i że niemal zawsze graniczyłoby z śmiesznością. Pytam się, czy Boileau przyznałby autorowi „Manon Lescaut“, gdyby go był dożył, nazwisko poety; tak, pytam się, czy uczyniłby to samo współczesny mu Lessing, i widzę, jak rozgraniczenia, które smak epoki lub osobista pycha produkujących czyni pomiędzy poetą a zwykłym pisarzem, bez żadnej są wartości, jak żadnej nie wytrzymują krytyki. A przecież w innych chwilach, w innym związku jest to dla mnie sprawą całkiem jasną, że prawdą jest owa najsurowsza świadomość Goethego i że niezupełne dzieło sztuki jest niczem, że w wyższem znaczeniu istnieją tylko utwory doskonałe, te tak rzadkie emanacye geniusza. Zapytacie się, w jaki sposób ta świadomość i owa literatura mogą istnieć obok siebie; lecz fakt ten jest wam przecież znany, są wyobrażenia, pośredniczące pomiędzy niemi, potrzeba też pewnej tylko dojrzałości, aby je z sobą połączyć — co do mnie, to w pogadance tej posługiwać się będę jedynie ową tolerancyą, odgraniczać nie myślę. Nie będę potrzebował poruszać tutaj, czy może w epoce tej jedynego tylko człowieka za prawdziwego uważam poetę, a innych za możliwości poetów, za uzdolnione poetycko jednostki, za materyę poetycką. Idzie mi bowiem wyłącznie o to, czy w epoce naszej istnieje pierwiastek poetycki.
∗
∗ ∗ |
Wierzę, a raczej wiem, że poeta, albo z szerokiem sercem pojęta siła poetycka tak samo istnieje w naszej epoce, jak istniała w każdej innej. I to wiem, że z siłą tą i z oddziaływaniem jej bezustannie się liczycie, choć może tego nie wypowiadacie. Jest to tajemnica, jest to jedna z tajemnic, składających się na kształt naszej doby, że w epoce tej wszystko jest i nie jest. Pełna jest zjawisk, wrzekomo żywych a które przecież są umarłe, pełna jest zjawisk umarłych, a które przecież wysoce są żywe. Według mego wyobrażenia z zjawisk tych przestały grać rolę te wszystkie, które zdaniem ogółu wrzekomo ją odgrywają, a te, których istnieniu się zaprzecza, w wysokim istnieją stopniu i ciągle są czynne. Aż do chorobliwego stanu czar ten dzisiejszy pełen jest możliwości niezrealizowanych; równocześnie aż pęka od zjawisk, istniejących snać jedynie dla swojej treści, a przecież żadnego w sobie nie mających życia. Jest to istotą tej doby, że to, co nad człowiekiem rzeczywistą posiada władzę, nie wypowiada się na zewnątrz metaforycznie, lecz we własnem zamyka się wnętrzu; istniały natomiast epoki, przypuśćmy te, które nazywamy wiekami średnimi, a których gruzy i widziadła aż po dzisiejszą sięgają chwilę, epoki, która całą swoją treść wewnętrzną składały na olbrzymi, strzelający w górę, widzialny oczom tum metafor.
Stróżami tego lub owego obyczaju byli dawniej kapłani, uprawnieni, wybrańcy, dziś wszystko spoczywa potencyonalnie w nas. Moglibyśmy niejedno rzucić w ognisko życia, gdybyśmy tylko całkiem przyszli do siebie, moglibyśmy wiedzieć, to lub owo... moglibyśmy to lub owo czynić. Ani święcenia eleuzyńskie, ani siedem sakramentów nie wesprą nas dzisiaj w pięciu się na wyżyny, w nas samych musimy się do górniejszego podnieść stanu, tam, gdzie tego lub owego czynić nie możemy, a nawet gdzie tego lub owego nie możemy i wiedzieć: natomiast to lub owo, co przed oczami wszystkich innych bywa zakryte, jest dla nas widzialne, da się skojarzyć ze sobą, jest dla nas możliwe i dotykalne. Cały ten proces odbywa się milcząco i niejako pomiędzy zjawiskami. Zjawiskom reprezentatywnym brak w naszej epoce ducha, sprawom duchowym zbywa na plastycznej wypukłości.
O ile wyraz „poeta“, „zjawisko poety“ przybiera w naszych czasach jakąkolwiek wypukłość, to nie jest ona przyjemna. Czuje się coś nabrzmiałego, wydętego, coś opartego raczej na poczuciu wiedzy, aniżeli na intuicyi. Człowiek radby pojęcie to przeszczepić napowrót w życie, „zdeflegmatyzować“ je, „zwiwifikować“, jak oba te, do dziedziny sztuki należące słowa brzmią u Novalisa. Jakiż to żywy i miły użytek czyniła jedna z dawniejszych epok niemieckich (mam na myśli młodzież męską i żeńską z r. 1770) z wyrazu „geniusz“, aby za pomocą niego określić to samo: poetyckość. Nie mieli bowiem przytem na myśli geniusza czynu i nie byliby nigdy ulubionego wyrazu tego zastosowali do człowieka, który przed wszystkimi innymi godzien był go nosić w całem jego najpromienistszem i najniesamowitszem znaczeniu: do Fryderyka Wielkiego. Jakiż to pełen żywotności, jakiż imponujący czyni z niego użytek od sześciu już pokoleń Anglik dzisiejszy w swojem „man of genius!“ Nie ogranicza on go do swoich poetów, a jednak ci wszyscy, do których go stosuje, mieli w sobie coś poetyckiego, w sobie lub w swoich losach. Nie waha on się także stosować go do człowieka o szczególnej duchowej wszechstronności. Ale trzeba, iżby to była postać, wydzielająca z siebie jakiś blask nadzwyczajny, coś nieporównanego pod względem odwagi, szczęścia, siły duchowej lub poświęcenia. Jest coś olbrzymiego i wspaniałego w pojęciu, stawiającem w jednym szeregu i mocarza języka, Miltona i Nelsona, Lorda Clive’a i Samuela Johnsona, Byrona i Warrena Hartinga, młodszego Pitta i Cecila Rhodesa.
Tak mało znaczenia ma tutaj wyraz, a tak dużo owo piętno, które mężom tym wyciska duch ludu. Jakżeż bezsilnem jest wobec tego „man of genius“ i tonu, który w ten wyraz włożyć umieją, tego męskiego, pewnego siebie, całą żołnierską i żeglarską dumę zamykającego tonu — jakżeż bezsilnem jest niemieckie „Genie“, jakież to wyłazi z niego belferstwo, jaki patos, z ciasnej wydobyty piersi, jaka obłudna szkolarska egzaltacya! Jest coś w tym wyrazie niemieckim, co snać wolnego nie znosi powietrza, a przecież jest to wyłączny wyraz, za pomocą którego możemy w jeden ująć szereg i Jana Sebastiana Bacha i Kanta i Bismarcka, Kleista, Beethovena i Fryderyka Drugiego. Ale dla uszu wrażliwych wyraz ten będzie zawsze fatalnym. Nie posiada on zupełnie blasku młodzieńczego z r. 1770, nie posiada również ciemnego, spiżowego blasku, dającego się porównać z posępnym połyskiem starych zbroic, z połyskiem, który zużycie wielkiego żywota nadaje uroczystym i czcigodnym wyrazom wielkich narodów, a który zwykłe oznaczenia urzędów, suche tytuły oraz inskrypcye Rzymu taką oprzędza wielkością, że serce bije nam w piersi. Wyraz ten pomieszczany w naszych dziennikach, w nekrologach i hołdach, składanych zmarłym poetom i filozofom, a mający najwyższą wyrażać pochwałę, widzi mi się — nawet tam, gdzie jest na miejscu — wątłym ponad wszelkie określenie, jest bez godności, bez mocy! Wyraz to w wysokim stopniu niepewny, wygląda też na to, jak gdyby posługiwali się nim ludzie o złem sumieniu. Wyraz to nieomal sprostytuowany, wyraz, mający najwyższe oznaczać zjawisko — czyż to nie dziwne? Gdy widzę, jak go używają z całym jego brakiem odległości (a w „man of genius“ tyle się przecież mieści oddali pomiędzy wielkim narodem a wielką jednostką), przypomina się zawsze, dla kontrastu, owa, bijąca wszelkie zaprzeczenie odległości, zasada metodystyczna: „nie zapominaj, przyjacielu, że męża nie godzi się ani chwalić ani poniżać“, „my friend, a man car neither be praised nor insulted“. Wydaje mi się, że jeśli Niemcy mówią o swych poetach, to zawsze dużo pięknego, zarówno o żyjących pomiędzy nimi, jak i o tych, którzy, zmarłszy, promienniejszy śród nas prowadzą żywot, zdarza się nawet czasami, że z ich rozwałkowanych cokolwiek ospałych wynurzeń prześwieca iskra najgorętszego zrozumienia; czegoś jednak brak tym wynurzeniom, brak im tonu, który byłby czemś więcej, aniżeli wszystkie nagromadzone pochwały i wszystka, choćby najbardziej przenikliwa subtelność; zbywa im mianowicie na tonie ludzkim, tonie męskim, tonie ufności i swobodnej, niewymuszonej sztucznie czci; nie dostaje im tego, co mężowie u mężów najwyżej cenić powinni: przyznania przodownictwa. Nawet wobec Goethego, nawet wobec niego, umieją stanowisko to wywalczyć w sobie tylko jednostki, umieją godny stworzyć w sobie ton, będący nie tonem belfra, lecz dżentelmena. Przedewszystkiem urąga to bowiem wszelkiej godności poetów, zarówno zmarłych, jak żywych, iżby inne przyjmować mieli pochwały, aniżeli pochwałę rzeczywistą, płynącą z zaufania ludzi żywych. Lecz istotą naszej epoki jest wieloznaczność i nieokreśloność. Spocząć może tylko na czemś, co jej się usuwa z pod nóg i jest świadoma tego, że się jej usuwa; natomiast dawniejsze pokolenia w silne tylko wierzyły podstawy. Wibruje w niej lekki, chroniczny zawrót. Istnieje w epoce tej wiele rzeczy, objawiających się szczupłej tylko garstce, za to niema wielu takich, o których zdaje się ludziom, że są. Tak i poetom narzuca się niejednokrotnie pytanie, czy wogóle są na świecie, czy dla epoki swej rzeczywiście istnieją. Narzuca się im pytanie, czy poza schematyczną, zdawkową pochwałą, którą się ich obdarza, mogą być pewni tej jedynej, realnej pochwały, której przyjęcie nie czyni ujmy ich godności, mianowicie uznania ludzi żywych, uznania pewnego ich przewodnictwa. Ale mogłoby też być, i to byłoby tem piękniej, byłoby tem godniejszem epoki, która otrząsnęła się z wszelkiej ostentacyi i retoryki, że jedyną, realną tę pochwałę oddaje się nieustannie poetom właśnie w dobie dzisiejszej, ale w sposób tak ukryty i pośredni, że trzeba dopiero pewnego namysłu, pewnego doświadczenia światowego, ażeby zauważyć to ukryte liczenie się z poetą, tę utajoną tęsknicę za poetą, to nieujawnione uciekanie się do poety. I jeśli się nie mylę, zdaje się, że tak jest. I tutaj mój sposób widzenia rzeczy zmusza mnie do twierdzenia, które zapewne wyda się wam z początku dziwnem, że czytelnictwo, ten nawyk niepohamowany, ta, jeśli chcecie, ogromna choroba czytania, to zjawisko naszej epoki, którą się nazbyt szkaluje za statystykę i handloznawstwo, za mało uwzględniając subtelniejsze jej strony, nie jest wyrazem niczego innego, jak tylko nienasyconej tęsknoty do poezyi. Zdziwi to was, zapewne, i powiecie, że w żadnej z dawniejszych epok poezya tak małej nie odgrywała roli, jak w czytelnictwie dzisiejszem, ginąc zupełnie w ogromnej masie tego, co się czyta. Powiecie, że twierdzenie moje da się chyba zastosować do słuchaczy bajek arabskich, lub co najwyżej do współczesnych „Księżniczki z Cléves“, albo do pokolenia Werthera, lecz w każdym razie, najmniej do naszej epoki, do epoki podręczników naukowych, encyklopedyi, realiów i niezliczonych czasopism, w których dla poezyi miejsca niema. Przypominacie mi, że tylko dzieci i kobiety czytają dramaty i wiersze. Ależ ja prosiłem, abyście mi pozwolili mówić o sprawach, leżących jak na dłoni; pragnąłbym również, abyście przez chwilkę zastanowili się nad tem, jak odmienne było czytelnictwo czasów dawniejszych od dzisiejszego. Czytelnictwo to wydaje mi się tem dziwniejszem, im bardziej pozbawione jest spokoju, celu, rozsądku. Oddaliliśmy się od spokojnego miłośnika literatury nadobnej, od amatora wiedzy popularnej, od czytelnika romansów i pamiętników, czytelnika z czasów dawniejszych, spokojniejszych. Ta właśnie gorączkowa, żadnym nie kierowana wyborem gonitwa za książką, to pochłanianie jej, to rzucanie jej z rąk do rąk, wydaje mi się być dowodem, że czytelnictwo czasów dzisiejszych jest czynnością życia, jest aktem godnym naszej uwagi, jest gestem.
Za gest epoki naszej uważam człowieka z książką w ręku, tak jak człowiek, z załamanemi klęczący rękami, był gestem czasów minionych. Naturalnie, na myśli nie mam tych, którzy z pewnych książek pragną się nauczyć czegoś pewnego.
Mówię o tych, którzy stosownie do rozmaitego stopnia swych wiadomości rozmaite czytają książki bez określonego z góry planu i ciągle je zmieniając, rzadko kiedy dłużej na jednej wypoczywają książce — mówię o tych, których do czytania popędza nieustanna, prawie nigdy nienasycona tęsknota. Zdawałoby się jednak, że ta tęsknota bynajmniej nie zmierza ku poecie. Tęsknotę tę zaspokaja mąż nauki, a w dziewięćdziesiątych dziennikarz. Zawsze jeszcze wolą oni czytać dzienniki, niż książki, a jakkolwiek nie wiedzą na pewno, czego szukają, to w każdym razie nie poezyi, ale raczej płytkich, na chwilę obliczonych enuncyacyi, zestawień faktów realnych, „prawd“ łatwo dających się ogarnąć i na pozór nowych, jednem słowem szukają surowej materyi bytu. Mówię tak, jak wogóle o tem mówić przywykliśmy i jak lekkomyślnie wierzymy; co do mnie jednak, to wierzę, nie! wiem, że wszystko to jest tylko pozorem. Albowiem te setki tysięcy ludzi szukają czegoś więcej, szukają czegoś innego w tysiącach tych książek podawanych sobie z rąk do rąk, aż się rozpadną, pobrukane i postrzępione: szukają czegoś innego, aniżeli poszczególnych faktów, aniżeli tych zawieszonych w powietrzu, dychawicznych teoryi, podawanych im przez tę lub ową książkę: szukają, lecz nie posiadają wysubtelnionej dostatecznie dyalektyki, aby się zapytać i odpowiedzieć sobie, czego szukają; to, co w nich się dzieje, umieją wyrazić jedynie tym milczącym a wymownym gestem, z jakim odkładają na bok przeczytaną książkę, aby do ręki wziąć nową, coraz inną książkę za książką. Szukają bowiem tego, czego im dać nie może treść żadnej z tych książek tysiąca; szukają tego, co błąka się pomiędzy treściami tych książek, a co przeróżne te treści mogłoby skojarzyć w jedną. Pochłaniają najrealniejsze, najbezduszniejsze z literatur, a szukają czegoś jak najbardziej uduchowionego. Nieustannie szukają czegoś, coby za pomocą czarującej transfuzyi żywej krwi połączyło ich życie z żyłami wielkiego życia. Szukają w książce tego, czego ongi u dymiących szukali ołtarzy, czego szukali w mrocznych, tęsknicą ku niebu strzelających katedrach. Szukają czegoś, coby ich silniej niż wszystko inne związało ze światem, a równocześnie zdjęło z nich jednym ruchem brzemię świata. Szukają tego „Ja“, przy którego piersi ich własne „ja“ spocząćby mogło. Jednem słowem, szukają czarodziejskiej potęgi poezyi. Ale nie ich jest rzeczą zdawać sobie z tego sprawę; nie ich jest rzeczą wiedzieć, że za tym pisarzem chwili, za tym dziennikarzem szukają poety. A gdzie go szukają, tam go też znajdują: zachwycający romansopisarz, dziennikarz, dodający smaku własnemu ich życiu i rzucający im na drogę, którą chodzą codziennie, rano i wieczór, jaskrawe światła wielkiego życia — — na prawdę, ani nie śmiem, ani nie pożądam odróżniać ich od poety. Nie znam ani jednego wierszopisa, najnędzniejszego w swym zawodzie wyrobnika, ażeby na jego produkty, choćby tego światła najmniej był godny, nie padało dla oczu nie znarowionych do szczętu, dla zamierającej w oschłości twardego życia wyobraźni cośkolwiek z blasku prawdziwej poezyi i to poprostu dla tego, ponieważ najprzedziwniejszem posługuje się narzędziem: żywym językiem. Prawda, obniża on znowu ten język, odbiera mu z jego wzniosłości, z jego blasku, z jego żywotności, ile tylko może; nigdy przecież nie zdoła go tak poniżyć, ażeby kulawe jego rytmy, ażeby narzucające mu się, na przekorę, skojarzenia wyrazów, ażeby obrazy, które w tej jego pisaninie jakby ćwiczyły się w stawaniu pod pręgierzem, nie wpadały od czasu do czasu, ni to czarujące promienie, w młodziutkie surowe dusze. (A czyż w ogromnych pustyniach, jakiemi są te rojowiska naszych miast, niema więcej, niżbyśmy mogli przypuszczać, takich losów młodzieńczych, jak losy Kaspra Hausera?)
Przypomniawszy potężną tajemnicę mowy, odsłoniłem odrazu to, ku czemu chciałem was poprowadzić. Za pomocą właśnie języka poeta kieruje z ukrycia światem; poszczególne członki tego świata mogą się go wyprzeć, mogą o nim zapomnieć, a jednak nikt inny, tylko on, skupia i rozstrzela ich myśli, on panuje nad ich wyobraźnię, on ją wodzi na pasku; tak, nawet ich kaprysy i groteskowe podrygi żyją z jego łaski. Niema ta magia działa bezlitośnie, jak wszystkie potęgi rzeczywiste. Cokolwiek w jakimś pisano języku, śmiem nawet powiedzieć, cokolwiek w języku tym myślano, wszystko wywodzi się od produkcyi tej niewielkiej garstki twórców prawdziwych, którzy językiem tym władali w swem dziele. Wszystko, co w najszerszem i najdowolniejszem znaczeniu zwie się literaturą aż do tekstów operowych z czwartego lat dziesiątka, aż do kolporterskiego romansu, — wszystko wywodzi się od tej szczupłej liczby wielkich dzieł literatury powszechnej. Potomstwo to poniżone, dzięki dowolnej mieszaninie doprowadzone aż do kształtów groteskowych, ale potomstwo w prostej linii. A więc naprawdę poetom, nikomu innemu tylko poetom, zawdzięczają ludzie wyrazy, z którymi mózg ich wieczyste zawiera śluby, które w wieczyste rozstawia antytezy; zawdzięczają te figury, te sytuacye, za pomocą których symbolizują sobie wieczysty bieg rzeczy; z poetami tylko ma do czynienia wyobraźnia tych setek tysięcy — i ten człowiek w omnibusie, do bluzy robotniczej chowający na pół przeczytaną gazetę, i ten kupczyk i ta szwaczka, pożyczający sobie wzajemnie romansów kolporterskich i ten nieprzeliczony tłum czytelników książek bezwartościowych! I nie jestże to dziwne pomyśleć, że w godzinach, kiedy oko tych ludzi przebiega zaczernione stronice, wszyscy oni w jakikolwiek sposób obcują z poetami, czują na sobie potęgę poetów, tych dusz samotnych, których istnienia nawet nie przeczuwają, wraz z równymi sobie tak głęboką od ich prawdziwych stosunków oddzieleni przepaścią. A uduchowienie poetów, ich ciepło, ten spójnik rozpierzchliwych atomów, to czarnoksięstwo poetów, oto jedyna siła, która książki te trzyma jeszcze razem, która z każdej z nich stwarza świat dla siebie, wyspę, gdzie mieszkać może wyobraźnia. Albowiem bez tej magii, nadającej książkom tym pozór formy, rozpadłyby się one wszystkie, martwą byłyby materyą i nie sięgnęłaby po nie nawet ręka prostaka.
∗
∗ ∗ |
Ale tysiące rąk sięgają nieustannie po książki, w których wiedza nagromadziła plony swych pracowitych dni i nocy; zdaje się, że te przedewszystkiem książki i ich potomstwo jednają sobie adeptów pomiędzy umysłami subtelniejszymi, bardziej złożonymi. A czy nie posunę się też za daleko, jeżeli odważę się wyznać, że i tutaj spostrzegam utajoną tęsknicę za poetą, tęsknicę, udającą, jakoby na zawsze pragnęła odwrócić się od niego, podobnie jak miłość uczuwa czasami urągającą rozsądkowi żądzę odwrócenia się od przedmiotu najtajniejszych swych westchnień. Czyliż nie szczupła tylko liczba pracuje naprawdę w nauce? Nie szczupła‑ż tylko szuka w niej rzeczywistej swej istoty, swego surowego, zamkniętego, otchłanią wiecznych mrozów owianego bytu? I czyżby mróz ten nie był tak straszny dla niewypróbowanych, poszukujących dusz ogółu, iżby nie miał ich zwarzyć na zawsze, iżby dusze te nie miały na zawsze unikać jego siedliska? Tajemnica to ducha, że istnieją ludzie, mogący żyć w atmosferze, owianej lodowatem zimnem bezmiernego przestworu; tajemnica taka sama, jak istnienie poety; jak to, że są duchy, umiejące żyć pod niesłychanem brzemieniem tej całej masy bytu — jak to się właśnie dzieje z poetami. Lecz to nie jest rzeczą ogółu, nie może nią być. Albowiem ogół znajduje się w kole życia, a od nauki, w najsurowszem znaczeniu tego wyrazu, niema do życia powrotu. Tak samo, jak w sztukach, ukrywa się i w nauce dążenie, aby w czystą zmienić się sztukę, co określono słowami (trzeba to jednak uważać tylko jako porównanie): dążą do tego, aby stać się muzyką. Ta dążność do wzniesienia się na wyżyny matematyki, to, jeśli chcecie, jedyny ludzki w naukach pierwiastek, to, jeśli chcecie, nieustanne ich przeduchowianie człowieczeństwem; na tej drodze bowiem wnoszą one w wszechświat ludzki sposób mierzenia rzeczy i człowiek, tak, jak dawna mówi zasada, pozostaje i nadal miarą wszystkiego. Ale i tutaj już wznosi się droga w sferę lodu i samotności. To też nie ku warzącym mrozom wieczności rwie się ten tłum, nieustannie sięgający po te książki; ludzie ci nie są adeptami; niespokojne, wiecznie pytające, wiecznie spragnione roisko ich musi na wieki pozostać w przedsionkach. Tęsknotę ich budzą uczucia, kojarzące rzeczy, uczucia powszechności, uczucia myśli, których prawdziwa wiedza musi odmawiać sobie na wieki, a których im udziela tylko poeta. I ci, którzy sięgają po księgi wiedzy i półwiedzy i ci inni, chwytający romans do ręki lub dziennik, każdy wogóle zadrukowany szpargał — ci wszyscy jedną mają żądzę: nie chcą śród gwiazd stać drżący i nadzy. Tęsknią do tego, co dać im może tylko twórczy poeta, osłaniający ich nagość fałdami swojej szaty. Bo tworzyć — tak pisze gdzieś w pamiętniku swoim Hebbel — tworzyć, jak tworzy poeta, znaczy owijać się światem, jakby płaszczem i grzać się. Właśnie w tem grzaniu się pragną uczestniczyć i dlatego też tam, gdzie im się zdaje, że hołdują wiedzy, szukają gorączkowo okruchów poezyi; ciągnie ich ku czarującemu myśleniu, ku myślącemu czuciu, ku znalezieniu pośrednictwa z tem, z czem według wiedzy, z wspaniałego przemawiającej oddalenia, pośrednictwa być nie może. Nie wymieniając go, szukają poety.
∗
∗ ∗ |
Tak więc poeta jest tam, gdzie go pozornie nie ma, a zawsze w innem znajduje się miejscu, niż gdzie spodziewamy się go znaleźć. Dziwnie on mieszka w domu czasu, pod schodami, któremi wszyscy obok przechodzą, a nikt go nie zauważy. Nie jestże on podobny do owego książęcego pielgrzyma z staroświeckiej legendy, któremu nakazano opuścić dom swój książęcy, żonę i dzieci i pójść do Ziemi Świętej? Powrócił, ale nim przekroczył progi swego domu, kazano mu, aby wkroczył weń jako żebrak nieznany i zamieszkał, gdzie wskaże mu czeladź. A ta wskazała mu miejsce pod schodami, gdzie nocą znajduje się legowisko psów. I tam on przesiaduje, tam słyszy i widzi żonę, braci i dzieci, wchodzących i schodzących temi schodami, rozmawiających o nim jako o zaginionym, noszących żałobę jak po umarłym. Ale nie pozwolono mu przyznać się do swej osoby i tak niepoznany przebywał pod schodami własnego domu.
Mieszkać nieznany w własnym domu, pod schodami, w ciemnicy, śród psów, obco, a jednak u swoich; być na ustach wszystkich jako zmarły, jako upiór, być panem ich łez, otoczonym miłością i czcią; popychanym być przez pierwszą lepszą dziewkę służebną, pędzonym ku psom; nie mieć w domu tym żadnego urzędu, żadnej służby, żadnego prawa, żadnego obowiązku; patrzeć tylko, skąd spadnie łyżka strawy i leżeć i wszystko to ważyć na niewidzialnej wadze, ważyć bez ustanku i dzień i noc; ogromne przeżywać cierpienia i ogromne rozkosze; posiadać to wszystko, jak tego nigdy nie posiadał żaden pan domu — bo czyż ten pan domu posiada mroki, nocą zalegające schody? posiada‑ż on bezczelność kucharza, pychę masztalerza, wzdychania ostatniej dziewki służebnej? A on, leżący, jak upiór, w ciemnicy, posiada to wszystko; bo każdy z tych skarbów to rana otwarta na jego duszy, bo każdy z tych skarbów zapłonie kiedyś jak karbunkuł na jego szacie niebiańskiej. Przebywanie to nieznanego w własnym domu jest tylko przenośnią, przenośnią, która mi się nasunęła, ponieważ legendę tę przeczytałem przed kilku zaledwie tygodniami w starożytnej księdze: „Czyny Rzymian“: zdaje mi się jednak, że zdoła ona naprowadzić nas na to, o czem właściwie pragnę mówić — o zjawisku nie mniej fantastycznem, a przecież wchodzącem w obręb tego, co z całym spokojem nazywamy rzeczywistością, co nazywamy teraźniejszością; naprowadzi na to, jak, według mego widzenia rzeczy, przebywa poeta w domu tego czasu, jak, według mego odczucia rzeczy, pędzi żywot w tej teraźniejszości, w tej rzeczywistości, w której przebywać kazały nam losy. On jest, i nikt nie potrzebuje się troszczyć o jego obecność. Jest i milcząco zmienia miejsce, jest okiem i uchem i barwy swoje bierze od rzeczy, na których wzrok jego spoczął. Jest widzem, nie, utajonym towarzyszem, milczącym jest bratem wszystkich rzeczy, a przemiany jego barwy głęboką sprawiają mu katuszę; ból sprawiają wszystkie mu rzeczy, ale czując ból, czuje rozkosz. Ta rozkosz w boleści to wszystka treść jego życia. Cierpi, iż tak bardzo ją odczuwa. Cierpienie sprawia mu nietylko rzecz jako jednostka, lecz w równej mierze jako ogół; cierpi z powodu jej odrębności, jak i zespołu; to, co jest wyniosłe i to, co poziome, to, co górne i to, co pospolite, jednaką napełnia go męczarnią; boleśnie odczuwa i stany tych zjawisk i ich myśli; cierpi nawet nad oderwanym płodem myśli, nad majakiem, nad bezistotnym wylągiem czasu, jak gdyby to wszystko było człowiekiem. Bo dla niego ludzie, rzeczy, myśli i sny to jedno. Zna tylko zjawiska, powstające przed jego oczami, i odczuwa boleść z powodu nich, a w boleści rozkosz. Widzi i czuje; na jego poznaniu spoczywa nacisk czucia, jego czucie posiada bystrość poznania. Niczego nie pomija. Nie wolno mu zamykać oczu na żadną istotę, na żadną rzecz, na żadną wizyę, na żaden majak ludzkiego mózgu. Zdaje się, jak gdyby oczy jego pozbawione były powiek. Nie wolno mu odpędzać od siebie żadnej nawiedzającej go myśli, jako należącej do innego wrzekomo ładu rzeczy. Bo w jego ład rzeczy każde musi wchodzić zjawisko. W nim chce i musi zestrzelać się wszystko. On właśnie kojarzy żywioły czasu, nikt inny. Teraźniejszość jest w nim, albo niema jej nigdzie. Ale przędze przetykane są nićmi jeszcze delikatniejszemi, a jeśli nie istnieje oko, któreby je spostrzegło, oku jego nie wolno zaprzeczyć ich istnienia. Teraźniejszość przetykana jest dla jego oczu w przedziwny sposób przędzą przyszłości; w pory jego ciała przesiąka życie dni minionych, dni oddalonych, a nigdy nie poznanych ojców i praojców, dni ludów zagasłych, dni czasów przeżytych; jeżeli niczyje, to jego właśnie oko — bo jakżeż mógłby mu tego zabronić — styka się jeszcze z żywym ogniem gwiazd, dawno już przez lodowate strawionych przestwory. Albowiem jednemu tylko podlega prawu: żadnej rzeczy nie bronić dostępu do swej duszy, a czem dla niego człowiek, żywy człowiek, wyciągający ku niemu ręce, tem samem, i niczem innem, jest dla niego linia czy promień jakowejś gwiazdy, który przed trzema tysiącami lat z jakiegoś wysłany świata, uderza dzisiaj jego źrenicę, a zaś w przędzy swego ciała uczuwa drgające echo wzruszeń prastarych, które dzisiaj może i wymierzyć jest trudno. Jak najwewnętrzniejszy zmysł wszystkich ludzi stwarza naokoło nich i czas i przestrzeń i świat rzeczy, tak on, poeta, tworzy z przeszłości i teraźniejszości, z zwierzęcia i człowieka, z majaka i rzeczy, z tego, co wielkie i z tego, co małe, z tego, co wzniosłe i z tego, co poziome, tworzy świat wzajemnych ustosunkowań.
Tworzy. Głuche boleści, ograniczone losy mogą się na długi czas położyć na jego duszy, mogą wielkiem przepoić ją cierpieniem, lecz przyjdzie znowu czas, gdzie dusza się jego rozewrze, aby odzwierciedlić w sobie strop gwieździsty.
Miłośnikiem jest cierpień i miłośnikiem szczęścia. Zachwyconym wśród wszelkich miast i zachwyconym w samotni. Namiętnym jest podziwiaczem rzeczy, które są od początku i tych, które są od dzisiaj. Londyn w mgle z upiornemi procesyami robotników, pozbawionych zajęcia, zwaliska świątyń luksorskich, szmer samotnej krynicy leśnej, ryk maszyn olbrzymich: przejścia nigdy nie będą dlań trudne, zaś podziwianie od czasu do czasu tego lub owego zjawiska, pozostawia ludziom o wyobraźni leniwszej, gdyż on podziwia nieustannie, nigdy nie będąc zdziwiony, gdyż dla niego nic się nie objawia w sposób całkiem niespodziewany, zdaje mu się, jak gdyby wszystko zawsze to już było i wszystko jest też naprawdę, wszystko to jest równocześnie. Nie może bez żadnej obywać się rzeczy, ale właściwie niczego też stracić nie może, nawet przez śmierć. Umarli dla niego zmartwychwstają, nie kiedy on tego chce, lecz kiedy chcą sami, ale w każdym razie zmartwychpowstają. Mózg jego oto miejsce, w którym na jakiś atom czasu wolno im żyć raz jeszcze i gdzie bytujący może w jakiejś lodowatej samotni stają się teraz uczestnikami szczęścia ludzi żywych: wolno im spotkać się ze wszystkiem, co żyje.
Umarli w nim żyją, bo dla jego żądzy podziwiania i poznawania dalszy ten ciąg życia żadną nie jest przeszkodą. Nigdy on nie zapomni tego, co raz usłyszał, nie zapomni słowa, nazwiska, napomknienia, anegdoty, obrazu, cienia, jeśli mu kiedykolwiek wpadły do duszy. W świecie i wpośród światów niczego nie może uważać za non avenu. Nęci go i wabi cokolwiek go owiało, choćby to nawet był wiew, idący z grobów. Rzeczą dla niego całkiem naturalną kochać Mirabeau’a za jego wymowę, a Fryderyka Wielkiego za jego wspaniałą samotność, Warrena Hartingsa za jego męstwo a księcia de Ligne za jego dworność, Maryę Antoninę za jej szafot, a świętego Sebastyana za jego strzały. Ale przytem wyobraźnia jego podąża za pierwszym lepszym obskurnym awanturnikiem, o którym pisała gazeta, dla jego awantur, za bogaczem dla jego bogactwa, za nędzarzem dla jego nędzy. Każdy stan domaga się swego Pindara i ma go też niewątpliwie. Przechodząc obok domu garncarza albo zajrzawszy przez okno do szewca, poeta tak się odrazu rozmiłowuje w rzemiośle garncarza lub szewca, że nie odszedłby nigdy od okna, gdyby nie czuł potrzeby przypatrzeć się od czasu do czasu myśliwemu, rybakowi czy rzeźnikowi.
Słyszę niejednokrotnie ludzi, skarżących się w rozmowie lub po gazetach, że są sprawy, godne poetyckiego opisu, a któremi się przecież poeci naszej doby nie zajmują, n. p. niektóre pola przemysłu i tym podobne.
Jeżeli jednak w pracowniach tych życie odrębne przybiera kształty i jeżeli dzięki szczególnemu współżyciu, lub szczególnemu osamotnieniu ludzi życie to jakiś nowy posiada rytm; jeśli w pracowniach tych jednostki lub ogół stoją w jakimś odrębnym stosunku do natury; jeśli szczególne padają na nich światła; jeśli niewyczerpana symboliczność materyi rzuca na ludzi nowe, niespodziewane cienie i błyski, wówczas i poeci rzucą się na tę nową rzecz, na tę przędzę rzeczy, rzucą się dzięki głębokiej namiętności, prącej ich do wcielania każdej nowej rzeczy w całość, którą noszą w sobie, dzięki niepohamowanej namiętności do układania wszystkiego, co jest, w odpowiedni wzajemny ład i stosunek. Bo tacy to z nich, miary nie znający zaklinacze cieni; bohaterów swoich nie robią już z Aleksandra Wielkiego i Cezara, z Nowej Heloizy i Werthera, nie! Najniepozorniejsze zjawisko, najuboższa sytuacya przedstawia się coraz to ostrzejszym ich zmysłom jako coś uduchowionego; gdziekolwiek z rzeczy bezistotnej choćby najmniejszy bije promyczek własnego bytu, odrębnego cierpienia, tam jawi się od razu i poeta, aby z rzeczy nieożywionej i z okalającej ją mgławicy widome stworzyć istnienie.
Gdym był dzieckiem — pamiętam to jak dzisiaj — nie mogłem godzinami całemi wyobraźni swej uwolnić od męczarni bydląt, dręczonych koni, od zwierząt, zamykanych w klatce, tych smutnie spoglądających więźniów, chodzących w kółko pomiędzy kratą a ścianą. I uroiłem sobie — później całkiem zapomniałem o tem — coś w rodzaju poskramiacza dzikich bestyj, zabijającego swe lwy, zatrute rzucającego im mięso. Wymyśliłem to w sferze dziecięcego, smętnego, silnego czucia, nie był też obraz ów tak wyraźny, jak go niniejsze przedstawiają słowa, był to głuchy ból i litośne, na pół grozy pełne malowanie sytuacyi, w której łączyło się coś dręczącego i coś zbawczego zarazem. Przyszły inne late i zapomniałem o tem jak najzupełniej. Tysiące dzieci cierpią więcej, niż przypuszczacie, z powodu dręczenia zwierząt. Głuche te bole są zjawiskiem doby dzisiejszej, jak inne były zjawiskami epok innych. Ale czyż to nie dziwne, że wszystkie znajdują swój wyraz, że wszystkie znajdują poetę, który prędzej czy później stanie się ich oswobodzicielem? I oto tak się zdarzyło, że ów posępny wymysł dziecka odnalazłem w książce — całą niewysłowioną żałość poskramiacza lwów, zabijającego swe zwierzęta, zwierzęta, które kocha. (Pewnego wieczora rzuca im zatrute mięso — z jakiegoś powodu zmuszony jest to uczynić — i zwierzęta zdychają w opustoszałym cyrku, przy blasku gazowego płomienia). Jest to książka pewnego pisarza duńskiego i mogła mi była nigdy nie wpaść do ręki, stała się jednak rzecz naturalna, że poeta napawał się nieopisanym, niepojętym smutkiem, którego rzeczywistość spotykamy w życiu, którem żyjemy. Dużo jeszcze innych, podobnych rzeczy zawiera ta książka. Ohydę i nędzę życia kelnerów, to co w niem jest upokarzającego i groteskowego — każdy człowiek raz kiedyś o tem pomyślał, ale to mu się zatarło w pamięci. W tej książce duńskiej i o tem znajduje się opowieść. Opowieści te wywołują wrażenie skoncentrowanych destylatów, wydobywanych z trucizn, które wydziela ciało społeczeństwa, z trucizn jego zmęczenia, z jadów, działających powolnie, chronicznie. Atoli miłośnik wszechrzeczy, miłośnik wszechbolów musi rzeczy te zrywać jako kwiaty, inaczej postąpić nie może, oprzeć się im nie zdoła. Konanie otrutych zwierząt, dziwny, pożądliwy głód kelnera tak go nęcą, jak innych nęciły czyny Achillesa, podróże i cierpienia przemyślnego Odyssa. Jakąż‑że czynność ludzką mógłby poeta z głuchem pomijać zobojętnieniem, on, który bezustannie szuka analogii dla swojej własnej ucieleśnienia żądnej czynności? Z odpowiadającą uzdolnieniu jego pewnością nie uwzględni on materyi, ale czyż mógłby nie zwrócić uwagi na to, co jest istotnem, uduchowionem, twórczem w jakiejś przygodzie, w bohaterstwie, w cierpieniu, w losie, tkwiącym w każdej pracy, w przypadku i w właściwem, magicznem wydarzeniu z życia kupca, chemika, bankiera?
Nie może on przecież pominąć rzeczy daleko mniej znacznych: że istnieje coś na świecie, jak morphium i, że było coś na świecie jak Ateny, Rzym, Kartagina, że były targowiska ludzi i że są targowiska ludzi, że jest Azya i jest Tahiti, że istnieją ultrafioletowe promienie i szkielety przedhistorycznych zwierząt; ta garść faktów i mirjady tych faktów ze wszystkich porządków rzeczy muszą w jakiśkolwiek sposób istnieć dla niego, kryją się gdzieś w mroku i czekają na niego, on musi liczyć się z niemi. On żyje i to bezustannie, pod naciskiem bezmiernej atmosfery, jak nurek w głębiach morza; najdziwniejsza to też organizacya duszy, że naciskowi temu podoła. Nie wolno mu niczego odsuwać od siebie. On jest tem miejscem, w którem siły czasu pragną wzajemnie się wyrównać. Podobny jest do seismografu, za każdem wibrującego drżeniem, choćby to drżenie oddalone było mil tysiące. Nie iżby o wszystkich zjawiskach świata myślał bezustannie. Ale zjawiska te myślą o nim. Nawet posępne jego chwile, jego przygnębienia, jego zboczenia nie są stanami osobistymi, podobne są do drgań seismografu, a spojrzenie, dostatecznie głębokie, znalazłoby w tych objawach więcej tajemnic, niż w jego poezyach. Cierpienia jego to wewnętrzne konstelacye, wewnętrzne konfiguracye rzeczy, których oko nasze odcyfrować nie zdoła. Nieustanna jego czynność to poszukiwanie w sobie harmonii, to harmonizowanie świata, którego ciężar dźwiga w sobie. W najpodnioślejszych godzinach swoich potrzeba mu je tylko zestawić, a co zestawił, od razu staje się harmonią.
∗
∗ ∗ |
Ale wy chcecie mieć tę harmonię, rozkoszować się nią, a czasami zdaje wam się, że u poety doby dzisiejszej harmonii tej nie znajdujecie. Twierdzę — słyszycie? — że poeci skupiają wszystkie zjawiska, że oczyszczają głuche bole czasu, że dzięki ich mocy wszystko nabiera dźwięku i że się wszystkie dźwięki zestrajają: a jednak zbyt dużo czytaliście książek, książek poetyckich; była w was materya poety, lecz nic z najwyższej jego magii. Pragnęliście uciec od rozbitego stanu tego świata i znowu znaleźliście rozbicie. Oczy wasze ujrzały wszystkie pierwiastki bytu: mechanizm ducha, stany cielesne, dwoiste ustosunkowanie bytu, a wszystko to w nieładzie, jak materyał na budowę domu. Znaleźliście w tych księgach tę samą atomizacyę, to samo rozcząstkowanie bytu ludzkiego na pierwiastki, desintegracyę tego, co, skupione razem wyniosłego tworzy człowieka, a chcieliście przecież w czarodziejskie spojrzeć zwierciadło, w któremby chaos wydał się skończoną budową, w któremby to, co umarło, zabłysło życiem, to, co się rozpadło, wieczystym zakwitło kwiatem. Czujecie we wszystkich tych próbach poetyckość, ale pytacie, czyżby to już było uwierzytelniającem świadectwem poezyi?
Czyż z poetyckich tych dusz nie płynie jeszcze większy, jeszcze bardziej gorączkowy niepokój, zamiast uspokojenia? Czyż nie są one jakby przeczulonymi organami tego ciała, dzięki którym te rozbite, szturmujące żądania jeszcze gwałtowniej rozszarpują duszę? Czyż gdziekolwiek się zwrócą, nie tworzą one widziadeł, czyż tem swojem ożywianiem zjawisk nie wprowadzają straszniejszego jeszcze zamętu w rozpadające się składniki tworów? Mając pod ręką rzeczy pisane, pytacie się tak coraz głośniej, pytacie niecierpliwie, czujecie w sobie niepohamowaną żądzę odpowiedzieć na wezwanie, potrzebę „zastosowania do nikłego płodu miary bezwarunkowego absolutu“, czujecie potrzebę domagania się od tych, którzyby chcieli być poetami swego czasu, najwyższego, najnieodzowniejszego czynu poetyckiego, syntezy zawartości tego czasu. Nie chcecie zadowolić się samym tylko faktem istnienia poetyckiego żywiołu, poetyckiej essencyi, którą, jak chętnie mi to przyznajecie, tak samo przepojona jest nasza epoka, jak przepojone były inne — nie! wy żądacie rezultatu.
Sumę epoki znajdujecie w dziele Schillera, znajdujecie ją, choć niełatwo dającą się odcyfrować, w dziele Hebbla, jesteście nieomal gotowi przyznać to samo tajemniczemu Novalisowi — a zrozumiecie też, że o Goethem tylko dla tego nie mówię w tym związku, że jedynie dlatego na czele nie wymieniłem jego dzieła, ponieważ nie jest ono tylko syntezą jednej ograniczonej epoki, lecz dwóch, stykających się ze sobą okresów, tak, że pod tym względem nie znamy może jeszcze należycie jego doniosłości. Ale gdziekolwiek się zwrócicie, poeci czasów dzisiejszych tego wam nie dają. Mniemacie również — tak przypuszczam, — że wam nie dają z pewnego nawet uporu, że w zachowaniu swem kierują się świadomym egoizmem, że z umysłu odwracają się od najgłówniejszych kwestyi czasu, że bawią się w chowanego. Patrzycie i patrzycie ze zdumieniem, jak mało wrzekomo pamiętają poeci o swem powołaniu, jak z dumą, zaprawioną nieomal uczuciem pogardy, odgrywanie bieżącej roli rzeczników i retorów epoki innym pozostawiają osobom. Zdaje się, jakoby istniała przepaść pomiędzy ich postępowaniem a postępowaniem Schillera, tego wymownego i świadomego herolda swej doby, jakoby istniała przepaść pomiędzy nimi a Hebblem, który, z bezsennem okiem stojąc w ciemności, czuł w rękach swoich opadającą i podnoszącą się wagę wartości. Zdaje się, jak gdyby w dziwnem jakiemś ograniczeniu świadomi byli jedynie faktu, że przeżywają w sobie nieprzebrane skarby poezyi, lecz jak gdyby nie mieli świadomości swego posłannictwa. Zdaje się, jak gdyby w tworzeniu swych dzieł szukali jedynie najtajniejszej, najosobistszej rozkoszy, jak gdyby im szło o gorączkowe kąpanie się w życiu, o chwytanie i wypuszczanie z rąk łyskliwej fali żywota. Zdaje się, jak gdyby twórczość ich — jeżeli uwzględnimy odwrotną, tajemniczo oświetloną stronę rzeczy — była jedynie wypoczywaniem, chorobliwem rzucaniem się na jakiekolwiek łoże po jakiemś nieskończonem szamotaniu się z burzą; podobnie szatan Karamazowa pragnął ucieleśnić się w ciele grubej, trzy i pół cetnara ważącej żony kupca i wierzyć we wszystko, w co ona wierzy.
∗
∗ ∗ |
Wydaje mi się nieraz, że czuję w powietrzu ten sposób patrzenia, tę raczej na uczuciu, niż na myśli opartą niechęć, to lekkie napięcie niecierpliwości, ten niewypowiedziany sąd epoki o swoich poetach, którzy istnieją, a których przecież dla niej snać niema, o poetach, zanurzających się w żywioły doby, a nigdy snać nie wypływających ponad te żywioły, o poetach, którzy, poświęcając się swemu przedmiotowi bez względu na to, czy będzie to przedmiot zaczerpnięty z świata zewnętrznego, czy wewnętrznego, wywołują wrażenie, jak gdyby z góry zrzekali się syntezy: rozmyślne usuwanie się, niegodna, niepojęta rezygnacya.
Zdaje mi się, jak gdyby oko czasu, surowe, pytające, trudno dające się znieść spojrzenie, spoczywało na życiu wielu poetów, jak na jakiemś dziwnie niesamowitem widziadle. A poeci jak gdyby czuli spojrzenie to na sobie, jak gdyby czuli swą wielość, swą wspólność, wzajemne skojarzenie swych losów, niepojętą, lecz nie mniej ponurą konieczność swego postępowania. A na postępowanie to niema formuły, znajduje się ono jednak pod rozkazami konieczności, zdaje się też, jak gdyby wszyscy pracowali przy budowie piramidy, olbrzymiego pałacu dla umarłego króla, lub Boga, który się jeszcze nie narodził.
Niema rady, istnieją! Istnieją i na jedno skazani są na świecie: napawać się w boleści nieskończonością zjawisk, a z bolesnego napawania tego tworzyć wizyę, tworzyć w każdej sekundzie, za każdym pulsem, tworzyć pod brzemieniem, jak gdyby ocean położył się na nich, tworzyć bez światła, nawet bez lampki górniczej, tworzyć śród wrzawy głosów urągliwych, wywołujących zamęt; tworzyć z żadnego innego popędu, jak tylko z zasadniczego pędu swej istoty, tworzyć skojarzenia rzeczy przeżywanych, znośny zestrój zjawisk, tworzyć na wzór mrówek, szarpać się i tworzyć, tworzyć na podobieństwo pająka, z własnego ciała snuć przędzę i na niej unosić się nad przepaścią bytu. Ale to każdy daje jako jednostka — jest ich przecież wielu, czują się wzajemnie (bo jakżeby nie mieli się czuć wzajemnie, jeżeli czują każdy ucisk powietrza, jeżeli czują powiew oddechu twórcy, zmarłego przed lat tysiącem!) tak, czują się wzajemnie, żyją, czują, jak ręce ich wszystkich przy jednej pracują przędzy, jak w pomrokach rąk ich tysiące jedną nieskończoną ciągną linę. Na czynność tę niema formuły, jest tylko jedno: znajduje się ona pod rozkazami konieczności. A na tej całej, nieustannej czynności spoczywa, takby się zdawało, surowy, pytający wzrok czasu.
...A cóż, gdyby nie było nikogo, coby miał obowiązek na wzrok ten odpowiedzieć? Gdyby nikt nie miał obowiązku odpowiedzieć na to pytanie, ani dziś ani później? Czyż nie budzimy się niejednokrotnie ze snu — czyż nam się nie zdaje, że się budzimy, że wszystko słyszymy, wszystko widzimy, a przecież zupełnie jesteśmy oszołomieni, pełni tajemnych, kojących trucizn snu? I oto leżymy tak chwilę, a nasza myśl pozornie tak czuwająca, czyż nie zatapia obłędnie straszliwego, stalowego, przebolesnego wzroku w jakąś głębię naszego bytu? Wzrokowi temu nic się nie oprze. Jakżeż ja to wytrzymam? pyta się groźnie jakiś głos w naszem wnętrzu. Jakżeż ja mogę żyć, jakżeż ja to mogę znieść i nie skończyć z sobą? Bo niema znośnej na to odpowiedzi. Zjawi się dzień, dzwony zabrzmią poranne, zaśpiewają ptacy, światłość zbudzi się do życia, lecz to się nie zmieni. Ale jedno jedyne ponowne zaśnięcie i wszystko to znika, wszystko ulatnia się pod kojącym balsamem żywota. I oto zdaje mi się, że podobnie i czas, we wnętrzu swojem oszołomion tajemnie działającemi truciznami, od czasu tylko do czasu otwiera oczy ze snu i rzuca na to wszystko straszliwe, pytające spojrzenie. Jest to jednakże przeszywający wzrok śpiącego i nikt, ani dziś ani później, nie ma obowiązku na pytanie to dawać odpowiedzi.
∗
∗ ∗ |
Nigdy też czas, co się przebudził, nie będzie się domagał od poetów, ani od jednostki, ani od wszystkich razem, swego wyczerpującego, retorycznego wyrazu, swej sumy, w uchwytne zamkniętej formuły. Stulecie, z którego objęć dopiero co się wyrywamy, zbyt dużo nadało mocy zjawiskom, iżby to mogło nastąpić; zbyt potężnie roznieciło taniec maskaradowy tych zjawisk niemych; zbyt silnie natarły na nas pozbawione słów tajemnice przyrody i ciche cienie przeszłości. Czas, który się zbudzi, zażąda od poetów czegoś więcej i czegoś bardziej tajemniczego. Olbrzymi proces nowe wycisnął piętno na tem, co poeta przeżywa, a przez to samo i na tem, co przeżywa ten, dla którego poeta istnieje: jednostka. Obaj, poeta i ten, dla którego tworzy, nie są już dzisiaj podobni do analogicznych postaci z jakiejkolwiek epoki minionej. Nie powiem, o ile bardziej podobni są do kapłana i wyznawcy, do miłowanego i miłującego w sensie Platona, do czarodzieja i oczarowanego. Porównania te bowiem odsłaniają z niepojętego stosunku tyle, ile zasłaniają, stosunku, w którym te tak rozmaite magie wszystkich stosunków z innymi, bezimiennymi łączą się żywiołami, należącymi wyłącznie do dnia dzisiejszego.
Atoli niepojęty ten stosunek istnieje. Istnieje książka, pełna potęgi nad duszą, nad zmysłami. Istnieje książka i podszeptuje, gdzie można rozkosz wycisnąć z życia i jak się rozkosz rozwiewa, jak zyskuje się władzę nad ludźmi, jak trzeba znosić godzinę śmierci. Książka istnieje, a w niej mieści się treść wiedzy i treść tego, co nas uwodzi. Książka istnieje i milczy i mówi i o tyle jest dwuznaczniejsza, niebezpieczniejsza, bardziej tajemnicza, o ile wszystko jest dzisiaj dwuznaczniejsze, potężniejsze, bardziej tajemnicze w tym ponad wszelką miarę niepojętym, w tym w najwyższem znaczeniu poetyckim czasie. Bezmyślnością jest tanie tworzyć antytezy i książce przeciwstawiać życie. Bo gdyby książki nie były żywiołem życia, żywiołem wysoce dwuznacznym, wymykającym się nam z rąk, niebezpiecznym, magicznym, nie byłyby wówczas niczem, nie warte byłyby ani jednego tchu naszej mowy. Lecz one są czemś innem w ręku każdego i żyją dopiero wówczas, gdy się z żyjącą zetkną duszą. Nie mówią, lecz odpowiadają i to przemienia je w demony. Epoka traci swoją syntezę, ale w tysiącu godzin posępnych głębokie dla każdego z osobna biją źródliska, a przypatrując się tym rzeczom, w ich związku bardziej tajemniczym, piękniejszym, nie wiem, czy mogę mówić o nikłości płodów, jeżeli to, co się po pustce czasów urodziło z duszy, wpływ swój wywiera znowu na dusze. Ci, którzy czegoś pragną, czegoś żądają, nigdy przed naszą dobą nie wkładali tyle swego ja w stworzone dla nich dzieło; tak samo jak na poetach, ciąży przymus i na nich, iżby nie pominęli niczego. Jest to zmaganie się, chaos, usiłujący narodzić się zarówno w tych, którzy z chciwem okiem nachylają się nad książką, jak i w twórcach tej książki. W czytających, o których mówię (w tych jednostkach, tak rzadkich, a przecież nie tak rzadkich, jakby się zdawało), także i w nich, niby w kąpieli żywota, pragnie się wszystko oczyścić, co ciemne, pragnie zapomnieć o sobie wszystko, co rozdwojone, pragnie się wszystko zejść i zespolić. I w nich, tak samo jak w twórcach, wyzwala się dusza z materyi, nie dzięki temu, że nią gardzi, lecz dzięki temu, że ją ujmuje z takiem sił napięciem, iż dusza przebija się przez nią. I dla nich, w najwyższych ich momentach, nic nie jest dalekiem i nic nie jest blizkiem i dla nich nie istnieje stan duszy, któregoby dosięgnąć nie można i dla nich niema nic niskiego, coby było niskiem. I z nimi dzieje się to samo, co z poetą, a w takich chwilach i ich oddech twórczą jest potęgą. I oni czytają w tych rzadkich godzinach, które są aktem życia przywołać się nie dającym, i dla nich niema wtedy niczego, w coby nie wierzyli, podobnie jak poeci nie mogą żadną miarą twórczych nadawać kształtów temu, w co nie wierzą. Powiadam „wierzą“, a mówię to w głębszem znaczeniu, aniżeli znaczenie, które mogłoby się odezwać w pospiechu tej ku końcowi zmierzającej przemowy. Nie jest to zatracanie swojego ja w fantastycznem czarodziejstwie poetyckiego utworu, zapominanie nad książką o swym bycie, nie jest to krótka i powierzchowna fascynacya. Przeciwnie, mówiąc o tem, pragnąłem, aby wyrazowi temu nadano całą głębię jego znaczenia, całą pełnię jego znaczenia religijnego: aby twór poetycki uważano za prawdę, stojącą ponad wszelkim pozorem rzeczywistości, uważano go za siłę, wnikającą w najgłębszą tajń duszy i porywającą tę duszę, aby go uważano za wypoczynek w wirze bytu. Tak więc poeci wierzą w to, co tworzą, a tworzą to, w co wierzą. Wszystko rozpadnie się w gruzy, lecz wszystkie ich wizye to punkty, na których opiera się dla nich gmach świata. Ale waszą jest rzeczą uważać wyraz „wizye“ za to, za co ja go uważam, nie łącząc go z żadnem z góry urobionem pojęciem, zamykać w tem pojęciu wizyi tak samo przenikanie najciaśniejszej materyi, jak i ogromne, zespalające ogarnianie procesów kosmicznych — tak, waszą to jest rzeczą i wam to poruczam, albowiem siedzicie tu przede mną, jako zbór ludzi i ja nie wiem, do kogo tu przemawiam; mówię jednakże tylko do tych, którzy pragną pójść ze mną, a nie do tego, co dał sobie słowo, że z góry temu wszystkiemu zaprzeczy.
Mogę tylko mówić do tych, dla których istnieje twór poetycki, do tych, których istnienie dopiero nadaje życie poetom. Bo oni to są tymi wiecznie odpowiadającymi, a bez pytającego cieniem jest ten, co odpowiada. Prawda, idzie tu przedewszystkiem o życie i o żywych, idzie o mężczyzn i kobiety tej doby, idzie o tych jedynych, którzy istnieją dla nas rzeczywiście; dla których wyłącznie zdaje się istnieć przeszłość i przyszłość; dla których spopieliły się słońca i ukażą się nowe; dla których były prawieki i lasy olbrzymie i zwierząt bezliki; dla których rozpadły się Rzym i Kartagina, iżby mogli dzisiaj tak żyć i oddychać, jak żyją i oddychają, iżby mogli otulać się powłoką tego ciała żywego, iżby lśniła wilgoć ich oczu, a włos iżby się układał naokół ich skroni, jak się dzisiaj układa. O nich to idzie, o ich boleści i ich rozkosze, o węzły, łączące ich ze światem i o ich osamotnienie. Lecz bezmyślną byłoby antytezą, gdyby twór poetycki chciano żywym przedstawiać jako coś obcego, albowiem dzieło poety jest tylko czynnością ludzi żywych. Nie ono żyje, my w niem żyjemy. Tym, którzy kiedykolwiek przeżyli sto stronic Dostojewskiego lub postać Ottylii w „Pokrewieństwach z wyboru“, czy jakiś poemat Goethowski, czy poemat Stefana George’a, tym ja nie powiem niczego, coby ich mogło zdumieć, mówiący do nich o przeżywaniu tem jako o akcie religijnym, o jedynym może akcie religijnym, który sobie kiedykolwiek uświadomili. Tego aktu życiowego nie można przecież ani analizować, ani opisywać. Można o nim napomknąć, lecz niema środka, aby go odczuł, kto go nie zaznał. Kto umie czytać, ten czyta z wiarą.
Całą bowiem duszą pogrążony jest w wizyi — jest w niej całe jego jestestwo. W tej jednej czarodziejskiej chwili jest mu wszystko jednakowo blizkie i jednakowo dalekie: czuje się zespolony ze wszystkiem. Przeszłość niczego mu nie zabrała, przyszłość niczego mu nie da. W tej czarodziejskiej chwili zapanował nad czasem. Wszystko jest przy nim, gdzie on jest, a wszystko wolne od wszelkiej rozterki.
Szczegół zastępuje mu wielość: widzi go bowiem w postaci symbolu; co więcej, szczegół zastępuje mu wszystko. Szczęśliwy jest bez bodźca nadziei. Nie zapomina siebie, w tej jedynej chwili posiada całego siebie i pozostaje sobą.
∗
∗ ∗ |
Jakżeż uśmialiby się myśliciele, gdyby jakaś inna wiedza chciała jakiekolwiek zjawisko natury objaśniać wyrazem „natura“. Ale gdy idzie o naukę o sztuce, zdaje się nam jeszcze ciągle, że wogóle wyrażamy cośkolwiek, jeżeli, posługując się mniejszą lub większą ilością używanych dzisiaj zastrzeżeń, stare wypowiadamy zdanie, iż sztuka chce odtwarzać naturę, albo przynajmniej „skrawek natury“, albo, że dąży „do oddziaływania jak natura“, albo nawet, że „boską ma tendencyę stać się znowu naturą“, a więc prawdopodobnie i czemś przeciwnem naturze, ponieważ w tym zbożnym naszym świecie dosyć jest natur nienaturalnych. Dlatego też mędrcy nad mędrcami, nie chcąc narazić się na sprzeczność, ogłaszają z emfazą, że naturalnie w gruncie rzeczy sztuka odtwarza tylko naturę twórcy, a więc w „gruncie rzeczy“ swą własną naturę, czemu oczywiście żadną miarą zaprzeczyć nie można. Zdaje się, że natura jest dla nich wszystkich czemś najprostszem w świecie i że wszystko da się nią tłómaczyć. Niestety jednak natura nie jest nigdy i nigdzie tak bajecznie prosta, ani sama przez się ani w swoich czynnościach, my tylko upraszczamy ją częścią zapomocą wiedzy, częścią zapomocą sztuki, aby powoli stała się dla nas nieco zrozumialszą, aniżeli, jak przypuszczają, bywa w rzeczywistości. Ze wszystkich pojęć, jakie sobie ludzkość dotychczas urobiła, natura jest pojęciem pod względem wszystko obejmującego zakresem najrozleglejszem, pod względem treści najbardziej złożonem; po wieczne też czasy wielkim byłoby nonsensem, gdyby ciaśniejsze pojęcie, jakiem jest sztuka, chciano określać owem pojęciem tak rozległem. Większy miałoby to już sens, gdybyśmy nasze pojęcie natury wywodzili z pojęć, dotyczących sztuki; każde jasno sformułowane pojęcie natury, czy to w formie ścisłej, czy w formule oderwanej, czy wysnute ono będzie z intuicyi artystycznej, naukowej czy religijnej, pozostanie ostatecznie zawsze sztucznym wytworem samowoli ducha ludzkiego, a rodzaj i wartość jego można znowu oceniać jedynie zapomocą objaśnień sztucznych.
Wynika stąd, że tembardziej i dzieła sztuki, pojętego jako przedmiot naturalny, a więc jako coś już niezależnego od woli twórcy, nie można oceniać jako naśladownictwa innego naturalnego przedmiotu, w takim bowiem razie każdy wzór jak najdokładniej odrysowanej rośliny, każdy ścisły model jakiejś partyi muskułów byłby nieporównanie lepszem dziełem sztuki, aniżeli jakiś Rafael lub Praksyteles. Nie można również uważać tego dzieła za odtworzenie jakiegoś stanu naturalnego, czy to zmysłowego, duchowego czy uczuciowego, w takim bowiem razie każdy fabrykant pachnideł byłby najsubtelniejszym artystą na polu życia kwiatów, każdy opis jakiegoś przebiegu myśli najczystszym poematem wnętrza ludzkiego, każdy okrzyk radości najpiękniejszym śpiewem. Mówi się dalej, że naśladownictwo powinno odtwarzać tylko „pierwiastki organiczne“, i ma się na myśli wszystko możliwe, czego, niestety, ustalić nie można, bo dotychczas żadna jeszcze wiedza nie wyspekulowała, co właściwie znaczy „byt organiczny“. I oto, przy całej prawowierności, estetyka tych filozofów natury natyka się ostatecznie na dyabelską wątpliwość: czy sztuka naprawdę może naśladować naturę? tę nieskończoną, niezgłębioną, ogromną Pr‑pr‑pranaturę! a potem robi się prędko znak krzyża świętego w postaci jakiegoś X przed lub poza tem P, albo + albo - X. Potem naturalnie: zupełnie naśladować nie zdoła się niczego: albo się musi, albo się powinno, albo się chce, albo się może cośkolwiek dodać lub odjąć, oczywiście ze względu na pewną nieudolność ludzką, czy też na nieograniczone prawa „artysty“. A jeśli ktoś jeszcze nie pojął, na czem właściwie zasadza się twórczość, temu raczy się w końcu przenajświętszy odsłonić sakrament: wyrocznię o istocie i zjawisku. Według tego „naśladownictwo“ nie oznacza bynajmniej małpowania pospolitej, a zawsze tylko zjawiskowej rzeczywistości, lecz jest ucieleśniającem odtwarzaniem prawdziwej istoty zjawisk, co, jak się mówi, niesłychaną jest pracą, wymagającą nieomal sił bożych. To właśnie odróżnia prawdziwą sztukę zarówno od złudnych sztuczek jak i od rzeczywistej biegłości, jaką się odznacza każda dobra rzemieślnicza sztuka ludzka. I prawdziwe dzieło sztuki jest oczywiście, tak powiadają, tylko zjawiskiem, ale zjawiskiem czegoś, co jest istotne, i dlatego też objawia się naszym oczom, jako „piękno“. Jest ono więc nie tyle prawdziwym obrazem świata rzeczywistego, ile raczej jego upodobnieniem, nie tyle odbiciem przemijającego bytu, ile oznaką jestestwa wieczystego, nie bezpośrednim wizerunkiem życia, ale w każdym razie pośredniem, zmysłowem jego wyobrażeniem, mówiąc krótko: symbolicznem naśladowaniem natury.
W tem już więcej jest sensu, więcej duszy; i rzeczywiście, według tych znaków można pociągnąć rozmaite piękne linie graniczne, mianowicie odpowiednio do tego, jak sobie tłumacz tych znaków z odczutych wrażeń, które obrazy te wywierają, ułoży wnętrzny stosunek zmysłowych pierwiastków do pierwiastków duchowych tych obrazów. Mielibyśmy tutaj przedewszystkiem doskonałe uzmysłowienie obrazowe, sprowadzające do jasnej, wzajemnej równowagi zarówno zmysłowe jak i duchowe, wyraźne i uwyraźnić się dające bodźce uczuciowe życia rzeczywistego: symbol realistyczny, z którym spotykamy się u najlepszych tylko klasyków. A potem symbole mniej lub więcej niedoskonałe: po pierwsze symbol przeważnie duchowy, symbol idealistyczny, zapomocą bodźców figuralnych rozkładający pewną myśl donośną na walory uczuciowe, symbol, pospolicie zwany alegoryą, a uświęcony przez małą tylko garstkę klasyków, których trudno sklasyfikować. Po drugie i po trzecie symbol fantastyczny i impresyonistyczny, który, zespalając rozmaite rzeczywiste lub wyśnione bodźce nerwowe, stwarza przeważnie zmysłowe, a pod względem duchowym nader wieloznaczne wrażenie. Zowie się on pospolicie symbolizmem, a pokrewny jest płytkiemu naturalizmowi. Bo czyż i ten, portretując naturę zewnętrzną bez zamiaru wywołania ubocznego wrażenia, nie przedstawia żywego wzoru swego, przy konsekwentnej osnowie pojęć, także tylko symbolicznie? A wszystkie inne symbole, którymi pospólny umysł ludzki oznacza tradycyonalnie pewne stosunki życiowe, czyż one nie ucieleśniają również jestestw naturalnych? Plastycznem arcydziełem pierwszego rzędu byłaby w takim razie każda kokarda, reprezentująca realną korporacyę wraz z całą jej władzą zmysłową i duchową; każda komunia kościelna byłaby przedziwnie pięknym dramatem idealistycznym, każdy pałac z piasku, usypany ręką dziecka, fantastyczną architekturą, a smarowidło ołówkowe małego Moryca[3], mające przedstawiać żołnierza, prawdziwem arcydziełem sztuki impresyonistycznej. Co więcej! symbolem artystycznym byłoby najzwyklejsze narzędzie: łopata, filiżanka i talerz jako naśladownictwo dłoni, widelec i grabie jako ręka palczasta, obcęgi i piła jako żuchwa, lokomotywa jako zwierzę robocze itd. itd.
Nakręciwszy się tak do syta w kółko, przyjdziemy może nareszcie do przekonania, że każde dochodzenie istoty sztuki, mające za punkt wyjścia naśladownictwo natury, jest tylko omacnem szukaniem pojęcia prawdziwej, szczerej, czystej, doskonałej sztuki; że sens tego pojęcia przesuwa się nieustannie i dowoli, stosownie do upodobania narodów i epok, a nawet jednostek, że zależny jest od tego lub owego wieku życia, od tego lub owego stanu wykształcenia. Bo jużcić, gdy idzie o pojęcie doskonałości, to miarą albo przynajmniej wahadłem przy jego określaniu będą uczucia osobistych upodobań. Pojęcie to majaczy się każdemu artyście, a jeszcze więcej każdemu miłośnikowi sztuki, ale ponieważ uprzedzeniami nie da się żadnej powszechnej udowodnić wartości, przeto nie może ono być podstawą dla wiedzy, można się niem zajmować jedynie jako wartością przygodną.
Może być, że uczucie świętej grozy, z jaką człowiek pierwotny stawał wobec przedziwnego wynalazku narzędzia, kazało mu istotnie w twórcy siekiery lub garnka prawdziwego widzieć sztukmistrza; kapłan egipski lub uczony przypisywał niewątpliwie symbolicznym swym hieroglifom całkowitą wartość artystyczną, podobnie jak dzisiejszy poeta chiński przypisuje ją głoskom swych wierszy lirycznych. Wytwory małego Moryca spotykają się chyba także, w gronie przyjaciół i ciotek, z niekłamanym poklaskiem, a co uważano ongi, bez sentymentalności, za „prawdziwą naturę“, to dla ówczesnego badania sztuki miało bez wątpienia jakiś sens uchwytny. I dzisiaj jeszcze można dziecinnem zadowolić się spostrzeżeniem, iż każde dzieło sztuki albo dość wyraźnie odtwarza niektóre szczegóły naturalnych przedmiotów i stanów, albo je dość niewyraźnie zaznacza. Ale czyż istniał kiedy artysta, któryby to czynił w tym obłędnym celu, aby w jakimkolwiek bądź sensie naśladować naturę, chociażby w najbardziej powierzchownym sensie symbolicznym, nie mówiąc już o sensie gruntownym? Owe podobieństwa z naturą są więc chyba tylko środkiem wyrażania się, służącym jakiemuś innemu, istotnemu celowi, albo, co w rzeczywistości znaczy to samo, jakiemuś innemu popędowi woli. My, twory natury, możemy się w naszej działalności ludzkiej jedynie naturalnymi posługiwać środkami i w słowie i czynie; oto cała mądrość groszowa, jaką nam dały dwa tysiące lat badań na polu tak zwanego naśladownictwa.
Cóż więc sztuka chce wyrażać? albo, mówiąc inaczej: cóż ona musi kształtować? albo jeszcze inaczej, cóż musi i chce tworzyć? I oto znowu zdradliwa nasuwa się odpowiedź: ma ona dawać nam uchwytne dla zmysłów ludzkich wyobrażenie świadomego duchowo pierwiastka wrażeń życiowych, wywołanych w duszy twórcy przez nieuchwytne procesy natury. Ale i tego nie dokona żadna sztuka na świecie; osławiona to bajka o „prawzorze“ twórcy, który on całe życie ściga napróżno. A zresztą wszystkie inne wyobrażenia, nawet wyobrażenia najbezduszniejszego mędrka, oznaczają również życie po ludzku świadome, a udziela ich jedna dusza drugiej również tylko za pośrednictwem zmysłów. I oto znowu otwarte pytanie: co znaczy właściwie dusza twórcy? Trzeba tutaj przedewszystkiem zbadać, co sztuka może, a nie, czego nie może. Leży to jak na dłoni, że nie może ona przedstawiać ani powodujących ani spowodowanych wrażeń życiowych, choćby w każdem dziele ludzkiem było cośkolwiek z obu tych objawów rzeczywistości; jeśli jednak badać je będziemy w tym wyłącznie kierunku, znajdziemy jedynie chaos poszczególnych czynników wrażenie wywołujących, albo ponad miarę wyraźnych albo dopuszczających bezmiar różnych określeń. Faktem atoli jest i pozostanie, że niejedno dzieło ludzkie działa na nas niezwykle pobudzająco swoją całością, że niezwykle jędrną znajdujemy w niem harmonię pomiędzy owymi dwoistymi środkami oddziaływania, że spotykamy się w niem z dziwnie przejrzystą jednością, jakiej nam, wszędobylskim i wszędowcibskim, nic innego w świecie pokazać już nie może, i że takie dzieło nazywamy właśnie dziełem sztuki. A więc sztuka może naprawdę z chaotycznych wrażeń życiowych stworzyć w pewnych warunkach ten planowy kosmos; i to właśnie chciałby zapewne umieć każdy artysta. Kto tego nie chce, ten nie jest też artystą, choćby nie wiem jak ponętnie umiał koloryzować i nie wiem jakie kuglarskie wyprawiał sztuczki. Należy więc jeszcze zbadać, jakich trzeba warunków i jakiego punktu widzenia, aby stworzyć tę przejrzystą harmonię owych różnorodnych środków oddziałujących, to znaczy, musimy zastanowić się nad tem, dzięki jakim wartościom harmonia ta odróżnia się od innych planowych tworów ducha ludzkiego. I tutaj, jak przy każdem właściwem postawieniu pytania, mamy od razu i kierunek ku głównemu punktowi odpowiedzi.
Środki działające zaczerpnięte są z natury dla celu czysto ludzkiego; a zatem pojęcie „natura“ jest tutaj przeciwstawione naturze ludzkiej, a — proszę mi wybaczyć to logiczne świdrowanie słowami, lecz, niestety, tutaj, gdzie każde pojęcie najeżone jest rdzą dawnych poglądów, inaczej poradzić sobie nie można — dzieło sztuki, jak każda inna czynność nasza, służy do zadowalania instynktów kulturalnych, do nasycania czysto ludzkiej żądzy kształtowania i obrazowania, której głównym przymiotem jest wyobraźnia. Warunki, wśród których działa, zmieniają się z przyczyn i pobudek przyrodzonych i kulturalnych, zależnie od człowieka; dlatego też nie mogą one wpływać na wartość główną działania, lecz określają tylko wartości podrzędne. Punkt widzenia, z którego kształtuje się stosunek jednolitości poszczególnych środków działających, aby przez to stać się dziełem sztuki, musi więc być bezwzględnie niezawisły zarówno od pewnych pobudek naturalnych, jak i od specyalnych interesów kulturalnych. Ponieważ jednak stawia go instynkt kulturalny, dlatego źródłem jego może być tylko ów najogólniejszy wśród naszych różnorodnych popęd pożądań tworzenia kształtów i obrazów, mianowicie świadoma siebie wyobraźnia. A ponieważ nie można go szukać na żadnem specyalnie określonem polu tej głównej siły poruszającej, np. na polu wynalazczości, na polu wyobraźni specyficznie figurycznej, przeto znajdziemy go tylko tam, gdzie różnorodne bodźce uczuciowe wzajemnie się znoszą, aby wyróść do wspólnej potęgi samopoczucia ducha ludzkiego, to znaczy w obrębie naszej żądzy swobody. Zasadniczą więc istotą sztuki będzie sharmonizowanie częścią naturalnych, częścią kulturalnych bodźców wyobraźni celem zadowolenia naszej żądzy swobody. Nadaje to dziełu sztuki ową rzeczywistą przejrzystość, usuwającą snać wszelką samowolność i przypadkowość właściwą prawdziwej naturze, a równocześnie ową prawdziwą niepojętość, cechującą każde zjawisko natury, jednem słowem obdarza je harmonią, wynikającą z istoty sztuki. Powiecie, że takie określenie pojęcia podobne jest do węża, gryzącego się w własny ogon. Ale tylko takie pojęcia są prawdziwe i tworzą podstawę wszelkiego poznania, natomiast pojęcia fałszywe poskręcane są jak węże, chcące sobie poodgryzać własne łby, np. pojęcie sztuki, naśladującej naturę. W tem cała rzecz tylko, ażeby uzyskany zakres pojęcia zasadniczego wypełnić znamionami dokładniejszemi.
Przedewszystkiem niezbitem jest spostrzeżenie następne: Jeżeli w dziele ludzkiem odkryjemy samodzielne posługiwanie się pewnymi bodźcami wyobrażeniowymi, jeżeli jednak przykuje nas przytem bezpośrednio jeden albo więcej tych bodźców, wówczas czujemy wprawdzie w pierwszej chwili, że mamy przed sobą dzieło sztuki, atoli prędzej czy później czujemy w sobie opór przeciw temu przykuwaniu naszych zmysłów: duch nasz jest niezadowolony z powodu niedostatecznego przedstawienia nam bodźców, żywo działających na nasze uczucie. Dopiero gdy za pośrednictwem tych znaków przypominawczych dojdziemy do innego stanu uczucia, w którym i my będziemy samodzielnie przypisywali życiu ducha, dającego się wyobrazić w kształtach — dopiero wówczas osiągniemy rozkosz twórczej siły artysty, uwalniającej nas od zmiennej oczywistości na korzyść stałych form widzenia, to znaczy widzenia pozazmysłowego. Jest to to samo uczucie swobody, które Arystoteles nazwał „oczyszczeniem“, a które jego zdaniem zasadniczą jest cechą pierwiastków wrażeniowych tragedyi attyckiej; ale przymiot ten musi posiadać każde dzieło sztuki, jeżeli ma wywrzeć wrażenie. Bez względu na to, czy dzieło sztuki zajmować się będzie powszedniemi uciechami, czy też w zakres swego przedstawienia wciągnie nieuchronną zawisłość od straszliwych potęg przeznaczenia: trwale zadowoli ono tylko wówczas, jeżeli ludzka siła przetwórcy taką będzie miała przewagę wartości, że dzięki jej straci swą wartość surowy materyał natury. Chyba do tego też odnosi się owa, wątpliwa zresztą, kantowska “bezcelowość“ dzieła sztuki, o której filozof ten mówi zapewne ze względu na cele innej twórczości ludzkiej wobec natury. Bo w rzeczywistości różnią się one od sztuki przedewszystkiem w jednem: pragną wydobyć wartości z bytu samego, nie oswobadzają ducha od igraszki przypadku, swojem traktowaniem natury — czy to zaklinaniem religijnem, czy badaniem naukowem, czy użytkowaniem na polu społecznem i przemysłowem — wskazują właśnie na surowe siły natury, nie dające się ani przezwyciężyć, ani objaśnić ani zużytkować. Ich celem rzeczywiste opanowanie natury, wskutek tego też natykają się one zawsze na punkt głębokości, do której sięga władza człowieka, sztuka natomiast zadowala się stwierdzeniem naszego opanowania natury, jakie sobie wyobrażamy, ale dzięki temu stwarza punkt wysokości, skąd wogóle wszystkie inne nasze twory zyskują dopiero swój cel i kierunek. Tworzy nie odciski istoty i życia natury, lecz wzory jestestwa ludzkiego i ludzkiej istoty; stąd niebezpieczeństwa, jakiemi licha sztuka zagraża naszemu rozwojowi umysłowemu i moralnemu, i wogóle całemu kulturalnemu życiu człowieka.
Z tego punktu widzenia nie da się zaprzeczyć, że i sztuka cel swój posiada; bo czyż mogłaby mieć inaczej jakąkolwiek dla nas wartość? Dąży do stwarzania nieprzemijającego przyrostu coraz to nowych uczuć swobody, do świadomego opanowania dziedzin wyobrażeń, które dotychczas przypadkowo tylko łączyły się z sobą i żadnego nie miały celu, dziedzin, dla wiedzy i religii, a tem bardziej dla kultury praktycznej dotąd jeszcze nieotwartych, albo wogóle całkiem niedostępnych. W ten sposób historya sztuki przedstawiać się nam będzie jako nieustannie budująca się twierdza ducha, z konieczności na wysokich wznosząca się piętrach, którą kultura stawia przeciwko naturze, zarówno przeciwko naturze ludzkiej, jak i naturze świata, ażeby nie zagubić się w ich bezdennych głębiach i dalach. Tem się też objaśnia, dla czego poszczególne utwory sztuki w ocenie naszej zawsze rozmaitą mają wysokość. Każde dzieło sztuki jest bowiem kamieniem budowlanym na podstawie bardzo wielu innych, dawniejszych; wartość jego można więc dokładnie ocenić jedynie porównywając ją z wartościami, utworzonemi poprzednio; a ponadto, oznaczenie jej zależy jeszcze od tego, na jakim stopniu kultury znajduje się oceniający. Dla tego też najjędrniejsze przejściowe okresy sztuki nową każdym razem rozwijają estetykę, chyba, że tworzą z taką pewnością siebie, iż wątpliwą tę przyjemność pozostawiają następcom. Estetyka musi więc wobec tego ciągle zgłębiać na nowo, na jakich wartościach podstawnych wznosi się regularnie wartość szczytowa oddziaływającej na nas sztuki. Wartość szczytową ujawni nam zawsze rozsądek sam przez się, rozsądek bowiem prawidłowem jest odczuwaniem. Istota sztuki czyli wola twórcy: Przedstawianie sharmonizowanych pobudzająco wyobrażeń uczuciowych i myślowych, dzięki którym wyobraźnia nasza oswobadza się od zakłócającego ją ucisku życia zmysłowego. Cel wszelkiej sztuki albo popęd twórcy: Poddawanie coraz to nowych szeregów wrażeń pod punkty widzenia wyobraźni. Naczelna wartość poszczególnego dzieła sztuki i twórcy: trwałe pod względem wrażenia przetwarzanie każdoczesnych stosunków życiowych zarówno przyrodzonych, jak i kulturalnych. Dotyczy to także przyjaciół małego Morysia, podziwiających jego smarowidło nie dla tego, że są tak głupi albo przechytrzy, iżby mieli w niem widzieć żołnierza, lecz dla tego, ponieważ myśl ich może w jeden z tych bezładnych zygzaków wprowadzać na kilka minut setki tysięcy żołnierzy ze wszystkiemi łyskami ich bagnetów. A dzięki jakim wartościom pośrednim powstaje z reguły wartość naczelna?
Trzy tu widocznie działają czynniki. Po pierwsze rozległość, punkt ciężkości i stopień ruchliwości samodzielnej wyobraźni twórcy, po drugie stan oświaty kół społecznych, na których opiera się oddziaływanie utworu sztuki, i po trzecie dostateczne zespolenie, a w razie potrzeby i wzbogacenie środków oddziaływania w kołach tych dotąd rozwiniętych. Na tem też i w czasach późniejszych opiera się ocena dzieł sztuki. A więc ostrze pytania zwraca się ku temu: Jakie poczucie miary zakreśla granice kulturalnemu wyborowi i ocenie naturalnych środków ekspresyjnych. Wskazuje to samo z siebie na rytmodynamikę psychomotorycznych czynności nerwowych, ujawniającą swe piętno jedynie w należytem zastosowaniu specyficznie technicznych środków ekspresyjnych do estetycznych bodźców wyobrażeniowych; należałoby więc przedewszystkiem zbadać, jakie powinny być cechy napięcia i stopniowania, ażeby mimowolny stosunek jednolitości pomiędzy celem sztuki a biegłością wykonawczą, stanowiący stylistyczną harmonię energii nerwowych i substancyalnych, uwidocznił się w sposób żadnych nienasuwający wątpliwości. Że jednak tutaj reguł niezachwianych absolutnie uzasadnić nie można, przeto należałoby oznaczyć granice bodźców, maxima, i minima, śród których zapomocą poszczególnych środków stopniujących osiąga się napięcie, zwrócone ku całości. W każdym razie jedno jest jasnem; im więcej świeżej, surowej substancyi naturalnej usiłuje twórca opanować, tem silniejszą musi mieć wyobraźnię, tem subtelniejsze zmysły, w przeciwnym bowiem razie każde potknięcie się w rytmicznem ugrupowaniu bodźców wystąpi od razu w postaci niezdarnego naśladownictwa rzeczywistości albo ordynarnego łudzenia nas, że właśnie rzeczywistość mamy przed sobą.
Dla tego też słabi artyści, którzy zresztą mogą posiadać bardzo silnie rozwinięty zmysł marzycielski i bardzo dobry zmysł rachmistrzowski, albo jedno i drugie, uciekają się do motywów fantastycznych, zwłaszcza do tematów, uświęconych przez wieki, mniemając z góry, że zamierzoną całość wrażenia podniosą w sfery nadprzyrodzone. Wtedy jednakże rosną wymagania nasze, co do dostateczności środków technicznych, każących nam wierzyć w prawdę dzieła, a naiwne łudzenie samych siebie u takich artystów łatwo nabiera cech bardzo wyrafinowanego oszustwa. Istnieją tak zwane motywy poetyckie, zwłaszcza uświęcone mitami, które niejeden artifex wziąć jeszcze może za szczególnie cenne i zdolne wywrzeć silne wrażenie, mimo to iż żaden człowiek już nie bardzo w nie wierzy; podobne są do jemioły, która uchodziła za cudo, dopóki nie poznano się na niej jako na roślinie pasorzytniczej, a którą dotychczas jeszcze sentymentalne angielki uważają za świętość. Dopókiż trwać to jeszcze będzie?
Nie trzeba się zastrzegać, że wszystko to zawisło jedynie od smaku widza albo od gustu jego środowiska kulturalnego; właśnie dla tego, że smak jest zmienny, możemy dobierać i gromadzić wartości, które wszelkie zmienne przetrwają gusty. Prędzej czy później wyjdzie na jaw, czy i gdzie i w jakiej mierze panowała sztuka czy sztuczność, czy panował rytm, urodzony z zachwytu mistrza, czy takt, pochwytany w szkolarskich ćwiczeniach. Jakaś chwilowa wartość artystyczna może oczywiście tkwić w każdem dziele, wymagającem zręczności, nawet w dziele partackiem; zawsze jednak chodzi o zdobycie wartości trwałych. Wiedza mogłaby rzeczywiście dążącej naprzód ludzkości ułatwić pracę należytego oceniania; gdzie dotychczas rozstrzygał od czasu do czasu osobisty instynkt — notabene jeżeli to jest instynkt tak krytyczny jak u Diderota albo Meiera‑Graefego, — tam mogłaby ona z rozmaitych epok, krajów i warstw ludności dobierać sobie normy rozumowe. Należałoby np. na błyskawicznych zdjęciach ptaków w locie, na drzewach kołysanych wiatrem, na budowlach szczególnie oświetlonych, sztywnych fałdach sukien itp. uczynić próbę wykazania, dzięki jakim proporcyom wierne rzekomo odtworzenie natury na tych lub owych malowidłach staroniemieckich i japońskich odróżnia się charakterystycznie od rzeczywistych motywów natury; należałoby też na tej podstawie wyciągnąć odpowiednie wnioski co do granic smaku. W każdym razie wyłoniło się ostatecznie zadanie stworzenia estetyki względnej, zamiast dotychczasowej bezwzględnej, poszukiwania kategoryi biologicznych, zamiast przestarzałych ideologicznych, znalezienia metody stopniującej, zamiast świętej pamięci zasadniczej, zdobycia mierników dynamicznych, zamiast uroszczeń dynastycznych. Panowie uczeni mogą zaczerpnąć tym sposobem więcej „natury“, aniżeli czarami bez dna, czerpiącemi z „istoty i zjawiska“, lub z „treści i formy“.
- ↑ So every spirit, as it is more pure,
And hath in it the more ot heavenly light,
So it the faires body doth procure
To habit in and it more fairly dight,
With cheerful grace and amiable sigt.
For ot the soul the body form doth take,
For soul is form and doth the body make. - ↑ So in our tree ot man, whose nervic root
Springt in his top;“. - ↑ Z Fliegende Blaetter.