Ostatni Mohikan/Tom III/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Ostatni Mohikan
Data wyd. 1830
Druk B. Neuman
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz Feliks Wrotnowski
Tytuł orygin. The Last of the Mohicans
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁVII.
„Mędrzec zakończył mowę; a królewska rada

Rozchodzi się natychmiast; wnet ma bydź spełniono,

Co wyrokiem mocarzy teraz uchwalono.“
Pope.

Nim upłynęła chwila, Hejward przekonał się że niebył samotnym w domu rady. Jakaś ręka silnie ścisnęła go za ramię i poznał głos Unkasa cicho mówiącego mu na ucho:
— Huronowie psy. Widok brwi podłej nie zdoła nigdy zatrwożyć wojownika. Głowa Siwa i Sagamor są w bezpieczném schronieniu. Nie śpi strzelba Sokolego Oka. Wychodź ztąd: Unkas i Dłoń Otwarta powinni okazywać się obcymi jeden dla drugiego. Ani słowa więcej!
Dunkan radby tył innych jeszcze powziąść wiadomości; lecz przyjaciel mocno chociaż łagodnie popychając go ku drzwiom, przestrzegł jak w porę o niebezpieczeństwie, które spotkałoby obu, gdyby odkryto wzajemną ich znajomość.
Ulegając zatém potrzebie, wyszedł natychmiast i wmięszał się pomiędzy tłum otaczający chatę. Przygasłe już ogniska rzucały tylko słabe i posępne światło na gromady dzikich rozsypane tu i ówdzie Niekiedy jednak żywy płomyk wybuchał nagle i blask jego przelotny sięgał aż we wnątrz wielkiej budy, gdzie Unkas sam jeden, w jednakiej postawie, stał nad trupem świeżo zamordowanego Hurona. Wtém przyszło kilku wojowników i wziąwszy zwłoki poniosło do lasu, bądź żeby je pogrześć, bądź żeby oddać na pastwę zwierząt drapieżnych.
Tymczasem Dunkan w nadziei znalezienia jakiegokolwiek śladu tej, co była przedmiotem azardownych jego starań, wstępował do wielu mieszkań tak swobodnie, że nietylko nie czyniono mu żadnych zapytań, lecz nawet nikt nań nie zwracał uwagi. W obecném usposobieniu umysłów całego pokolenia łatwo mu było, byleby chciał tylko, ujść do lasu i połączyć się z towarzyszami wyprawy; lecz oprócz ciągle dręczącej niespokojności o los Aliny, nowy, chociaż mniej mocny powod, zatrzymywał go wpośrzód Huronów.
Chodził więc czas niejakiś od chaty do chaty mocno zmartwiony daremném poszukiwaniem; nakoniec postanowi! wrócić do domu rady, spodziewając się znaleść tam Dawida i powziąść od niego jakąkolwiek wiadomość, któraby położyła koniec coraz dolegliwszej niepewności.
Przybywszy do wielkiej chaty, która przed chwilą była izbą sądową i placem kary, znalazł w niej wiele osob, a na wszystkich twarzach spokojność zupełną. Wojownicy zgromadzeni tu powtórnie, palili lulki i rozmawiali poważnie o zdarzeniach zaszłych podczas wzięcia twierdzy William Henryka. Chociaż ukazanie się Hejwarda powinno byłoby przypomnieć im podejrzany nieco powód jego odwiedzin, na nikim jednak nie sprawiło widocznego wrażenia. Sądząc zatém, że okropne i niedawne widowisko sprzyjało jego zamiarom, umyślił niezaniechać żadnej zręczności korzystania z tak niespodziewanego trafu.
Wszedł krokiem pewnym i usiadł poważnie, a spojrzenie rzucone ukradkiem, przekonało go, że się Dawid nieznajdował tutaj. Unkas był na swojém miejscu nie obwarowany niczém: jeden tylko młody Huron siedzący niedaleko miał na niego baczne oko, a wojownik uzbrojony stał blizko drzwi oparty o ścianę. Zresztą ze wszech miar niewolnik zdawał się bydź swobodnym; wzbroniono mu było wszakże wdawać się w rozmowę i martwa nieruchomość czyniła go bardziej podobnym do pięknego posągu, niżeli do żyjącej istoty.
Hejward mając przed oczyma świeży przykład okrócieństwa narodu, w którego ręce oddał się dobrowolnie, lękał się nawet żeby nie zdradzić siebie przez zbyteczne okazywanie ufności i dla tego wolałby milczeć niż bydź wprowadzonym w rozmowę. Lecz jak na przekor roztropnym jego życzeniom, wszyscy obecni inaczej byli usposobieni. Zaledwo przepędził kilka minut w nieco przyćmionym kącie, gdzie przez ostróżność obrał sobie miejsce, stary wódz jeden siedzący przy nim, przemówił do niego po francuzku:
— Mój ojciec kanadyjski nie zapomina o swoich dzieciach i ja dziękuję mu za to. Zły duch mieszka w żonie jednego z młodych wojowników moich. Uczony cudzoziemiec czy nie potrafi go wygnać?
Hejward umiał trochę kuglarstw, jakich używają szarlatani indyjscy, kiedy kto z ich narodu mniema się bydź nawiedzonym od złego ducha. Przewidział natychmiast że okoliczność ta może sprzyjać jego zamiarom i uradował się niezmiernie z tego wezwania. Pamiętając jednak ile przybrany stan jego wymagał powagi, pohamował wewnętrzne wzruszenie i odpowiedział z miną tajemniczą stosowną do swej roli:
— Są duchy rozmaitego gatunku: jedne ustępują mocy mądrości, drugie się jej opierają.
— Mój krat, wielki lekarz, — rzekł Indyanin; — niech więc spróbuje.
Poważne skinienie głowy, było całą odpowiedzią ze strony Hejwarda. Huron przestał na tém i znowu wziąwszy lulkę czekał przyzwoitej pory do wyjścia. Niecierpliwy Hejward przeklinał w duszy poważne zwyczaje dzikich, lecz musiał jednak okazywać się tak obojętnym jak stary wódz, który wszakże był ojcem mniemanej nawiedzonej.
Dziesięć minut upłynęło, a kratki ten przeciąg czasu wydał się całym wiekiem dla majora pragnącego zacząć czém prędzej pierwszą praktykę lekarską. Nakoniec Huron porzucił lulkę i otuliwszy na piersiach kalikotową płachtę, zabierał się opuścić dom rady. Ale w tém wojownik wysokiego wzrostu wszedł do chaty i usiadł obok Hejwarda na tejże samej wiązce gałęzi. Dunkan rzucił ukośne spojrzenie i zadrżał cały postrzegłszy Maguę.
Niespodziewane przybycie wodza sławne go w narodzie z przebiegłości i okrócieństwa wstrzymało starca. Usiadł na swojém miejscu i podobnie jak wielu innych znowu wziął lulkę. Magua także nałożył tytunia i zaczął palić tak obojętnie i spokojnie, jak gdyby był tu od dawna i nie przepędził dwóch dni na mordującém polowaniu.
Kwadrans czasu długi dla majora jak wieczność upłynął tym sposobem. Wojownicy milczeli otoczeni gęstym dymem; nakońcu jeden z nich przemówił do nowoprzybyłego: — Magna czy znalazł łosiów?
— Młodzi wojownicy moi uginają się pod ciężarem, — odpowiedział zapytany; — niech Trzcina Powiewna pójdzie im w pomoc.
Imie to, którego niewolno już było wymówić w pokoleniu, wytrąciło wszystkim z ust cybuchy juk gdyby nagle dym tytuniu przemienił się w wyziewy nieczyste. Głęboka i ponura cichość nastąpiła w całém zgromadzeniu; piramidalne słupy dymu unosząc się ku otworowi zrobionemu w dachu, przestały snuć się po za ziemi i jaśniejszy blask pochodni padł na ciemne twarze wodzów.
Wszyscy trzymali oczy w dół spuszczone, kilku tylko z młodzieży zwróciło spojrzenie na osiwiałego starca siedzącego między dwóma najznamienitszemi wodzami. Nic jednak nie było w nim takiego, coby mogło ścisnąć szczególniejszą uwagę. Miał minę posępna i zmartwioną, a odzież pospolitego Indyanina. Podobnie jak wielu innych patrzał w ziemię: lecz gdy podniosłszy oczy na chwilę, rzucił wzrok w koło i ujrzał ze był przedmiotem ciekawości powszechnej, powstał szybko i przerwał milczenie w te słowa:
— Kłamstwo! Ja nie miałem syna. Ten co się mym synem nazywał, już jest zapomniany. Krew jego była blada i nie pochodziła z żył Hurona. Przeklęte Czippewy uwiedli moję skwawę. Duch wielki chciał żeby ród Wis-an-tuczów wygasł. Rad jestem niezmiernie że się kończy na mnie. Powiedziałem.
Nieszczęśliwy ojciec rzucił wzrok w koło siebie, jak gdyby szukał oklasku w oczach słuchaczów. Ale surowy zwyczaj jego narodu wymagał zbyt ciężkiej ofiary po słabym starcu. Wyraz spojrzeń jego nie zgadzał się z dumną i przenośną mową; przyrodzenie tajemnie brało górę nad stoicyzmem, wszystkie nerwy zgrzybiałej jego twarzy drgały od wewnętrznego wzruszenia. Stał przez chwilę nasycając się tryumfem okupionym tak drogo, a potém jakby nie mogąc dłużej znieść wzroku ludzi, zarzucił na głowę swoję płachtę i cichym krokiem Indyanina poszedł do swojej budy żeby tam z równie starą i strapioną towarzyszką oddać się wspólnemu żalowi.
Indyanie będąc w przekonaniu, ze równie cnoty jak przywary są dziedziczne, pozwolili mu odejść nie rzekłszy ani słowa; a skoro wyszedł, jeden z wodzów przez delikatność, która mogłaby nawet bydź wzorem dla towarzystw cywilizowanych, odwrócił uwagę młodzieży od świeżego przykładu słabości, przemawiając do Magui tonem wesołym:
— Delawarowie włóczą się po naszych stronach, jak niedźwiedzie szukające ulów pełnych miodu. Ale czy kia kiedy zachwycił Hurona śpiącego?
Magua z ponurością złowrogą na czole, zawołał:
— Nigdy; to nad rzeką Delawarą mieszkają ci co noszą spódnice skwawów. Jeden z nich przyszedł aż tutaj; czy wojownicy nasi zdarli mu czuprynę?
— Nie — odpowiedział wódz wskazując ręką Unkasa ciągle stojącego śmiało i bez ruchu; — ma on dobre nogi; chociaż ręce jego są raczej do rydla niżeli do tomahawku.
Nieokazując skwapliwej ciekawości ujrzenia jeńca z nienawistnego narodu, Magua palił dalej lulkę z tą miną rozwagi jaka była mu zwyczajną, kiedy nie miał potrzeby układać się chytrze, albo używać dzikiej swej wymowy. Chociaż w istocie zadziwiła go dopiéro odebrana nowina, nie zadał jednak żadnego pytania i chęć powzięcia obszerniejszych wiadomości wstrzymał do przyzwoitszej pory. Ledwo po kilku minutach, kiedy wytrząsłszy popioł z lulki powstał żeby mocniej ściągnąć pas od tomahawku, zwrócił głowę w stronę i spojrzał na więźnia stającego nieco za nim.
Unkas zdawał się głęboko zamyślony; nic jednak nie uchodziło jego baczności. Postrzegłszy poruszenie Magui zwrócił się do niego także, aby pokazać ze się go nie lękał, i wzrok ich spotkał się w tej chwili. Dumni ci i nieugięci ludzie, przez parę minut wpatrywali się nawzajem nie mogąc zmusić jeden drugiego do spuszczenia oka. Zdawało się że ogień wewnętrzny pożerał młodego Mohikana: nozdrze miał rozdęte jak u tygrysa oskoczonego przez myśliwych, a postać tak dumną i wspaniałą, iż bez złudzenia wyobraźni można go było wziąść za wizerunek bożka wojny jego narodu. Twarz Magui nie mniej była zapalona; rzekłby kto z razu, że tchnął samą wściekłością i zemstą; lecz wnet powściągnął wszystkie uczucia i tylko z wyrazem dzikiej radości zawołał głośno:
— Jeleń Rączy! Usłyszawszy to straszne i dobrze znajome imie, wojownicy zerwali się szybko i zadziwienie przemogło na chwilę stoicką spokojność Indyan. Wszystkie usta jednym głosem wykrzyknęły nienawistne i czczone przezwisko; kobiety i dzieci skupione u drzwi, powtórzyły je jak echo; krzyki i wołania poleciały aż do najodleglejszych mieszkań i nie było nikogo ktoby z nich nie wybiegł i przeciągłe wycie rozległo się wszędy.
Tymczasem wodzowie jakby wstydząc się wzruszenia którem się unieśli, znowu zajęli swoje miejsca i siedzieli cicho; lecz wszystkich oczy wlepione w więźnia ciekawie przypatrywały się nieprzyjacielowi, którego waleczność tylu wojownikom ich narodu przyniosła zgubę.
Unkas widział w tém swój tryumf i nasycał się nim nie okazując tego inaczej, jak tylko przez to lekkie ust ściśnienie, co było i jest we wszystkich krajach oznaką pogardy. Magua postrzegłszy wyraz jego twarzy wyciągnął rękę, i grożąc mu pięścią zawołał po angielsku:
— Mohikanie, musisz umrzeć!
— Wody ze źródła zdrowia, — odpowiedział Unkas językiem Delawarów; — nie zdołają powrócić życia Huronom połegłym na górze: ich kości będą się tam bieliły. Huronowie skwawy, a ich żony sowy. Idź, zwołaj wszystkich psów Huronów; żeby widzieli wojownika. Nozdrze moje są obrażone; czuję krew tchórza.
Ostatnia ta przymówka wzbudziła gniew żywy, gdyż wielu Huronów, równie jak Magua, rozumiało język którym Unkas mówił. Przebiegły Indyanin postrzegł natychmiast że miał porę korzystać z powszechnego usposobienia umysłów, i zaraz udał sic do swojej podstępnej wymowy.
Odrzuciwszy w tył skórę bawolą pokrywającą mu barki, podniosł rękę na znak że się czuje natchnionym do mówienia i zabrał głos.
Chociaż z powodu emigracyi utracił znaczną część władzy jaką miał nad rodakami, nikt jednak nie mógł zaprzeczyć mu waleczności i powszechnie uznawano go za pierwszego mówcę w narodzie. Nie zbywało mu przeto na słuchaczach i prawie zawsze potrafił nakłaniać innych do swojego zdania. Nadto jeszcze wrodzona jego zdolność czerpała teraz nową moc w pragnieniu zemsty. Zaczął naprzód opowiadać wypadki podczas zdobywania skały Glenu; opisał śmierć wielu towarzyszów i jakim sposobem uszedł najstraszliwszy nieprzyjaciel. Odmalował potém położenie pagórka na którym z zabranymi jeńcami popasywał; nie wspomniał o barbarzyńskich męczarniach, jakie chciał im zadać i przeszedł spiesznie do tej chwili, kiedy Długi Karabin, Wąż Wielki i Jeleń Raczy, napadłszy niespodziewanie, pozabijali wszystkich i jego samego porzucili bez życia.
Tu uczynił przestanek niby dla opłacenia zmarłym dania żalu, lecz w istocie dla postrzeżenia jaki skutek zdziałał na słuchaczach ten wstęp jego mowy. Wszyscy z wlepionemi weń oczyma słuchali tak pilnie, iż widząc ich nieruchomości, mógł sądzić że się wpośrzód posągów znajdował.
Zniżywszy zatém głos swój dotąd czysty, dźwięczny i mocny, zaczął rozwodzić się nad rzadkiemi przymiotami nieboszczyków, nie zapominając o niczém co tylko mogło zrobić pomyślne dla niego wrażenie: jeden nigdy bez zwierzyny z polowania nie wracał; drugi umiał odkrywać ślady najchytrzejszych nieprzyjaciół; ten miał odwagę bohaterską, ów wspaniałość niezrównaną; słowem każdego pochwałę opiewał w ten sposób, iż żadnej nie trącił strony, któraby w pokoleniu z niewielu rodzin złożoném, jednego lub kilku serc nie wzruszyła.
— I gdzież leżą kości tych wojowników? — zawołał nakoniec. — Wiecie ze nie w mogiłach przodków. Duchy ich poszły w stronę zachodu słońca; dążąc teraz ku ziemi duchów przebywają wody wielkie. Ale poszły, bez żywności, bo z strzelb, bez nożów, bez mokkasinów, nagie i biedne jak w chwili urodzenia. Jestżeto słusznie? Mająż oni wnijśdź do kraju sprawiedliwych jak Irokanie zgłodniali, albo Delawarowie nędzni? Mająż spotkać swoich braci bez broni w ręku, bez odzieży na grzbiecie? Cóż pomyślą ojcowie nasi widząc ich w takim stanie? Pomyślą ze zwyrodniało plemię Wyandotów i spojrzawszy na nich ziem okiem, rzekną: Czyppewy to jacyś przychodzą tu pod imieniem Huronów. Bracia, nienależy zapominać umarłych; człowiek czerwony nigdy ich niezapomina. Obciążmy barki tego Mohikana, aż żeby się ugiął pod brzemieniem i wyszlijmy go w pogoń za nimi. Towarzysze błagają pomocy; a chociaż uszy nasze na ich głos zawarte, wołają oni ciągle: Nie zapominajcie o nas! Otoż kiedy ujrzą duch Mohikana dopędzający ich z ciężarem, przekonają się że pamiętamy o nich, spokojniej odbędą resztę drogi; a dzieci nasze powiedzą z czasem: O, co ojcowie nasi uczynili dla swoich przyjaciół, uczyńmyż to i my dla nich. Cóż znaczy Dżankes? Pobiliśmy ich niezliczone mnóstwo, a ziemia jeszcze blada. Krew Indyanina mole tylko zmyć plamę spadłą na imie Huronów. Niech więc ten Delawar umiera!
Łatwo wyobrazić sobie, jaki skutek to myśli wysłowione dzielnie uczyniły na dzikich słuchaczach. Magua tak zręcznie połączył to wszystko co mogło obudzić i wrodzone skłonności i zabobonne wyobrażenia jego współziomków, że w umysłach ich oswojonych z dawnym zwyczajem posyłania ofiar cieniom towarzyszów, wszelki ślad ludzkości zniknął przed pragnieniem zemsty.
Jeden Wojownik, którego mina wyrajała srogość więcej niż dziką, słuchał mówcy ze szczególniejszą uwagą. Na twarzy jego malowały się wszystkie uczucia jakich doświadczał kolejno, aż póki nie został na niej jeden tylko wyraz nienawiści i rozjuszenia. Zaledwo Magua przestał mówić, zerwał się on wydając wycie tak straszne, iż można było je wziąść za głos szatana, i wzniósł nad głowę szeroką swą siekierę. Krzyk ten i zamach były tak nagle, ze gdyby kto i myślał wstrzymać jego zamiar krwawy, nikby nie miał czasu. W mgnieniu oka jeden prąg jasny przeleciał mimo pochodni, a drugi ciemny skrzyżował się z nim w powietrzu: piérwszym była siekiera lecąca do celu, drugim ręka Magui, która odtrąciła ją na stronę. Ratunek ten nie został bez skutku, bo ostry bardysz uciąwszy tylko długie pióro wplecione we włosy Unkasa, przeszedł glinianą ścianę budy tak łatwo, jak gdyby z kuszy był wyrzucony.
Dunkan usłyszawszy okropny ryk barbarzyńcy, zwrócił w tę stronę oczy i poznał jego zamiar; lecz zaledwo machinalnie poruszył się z miejsca jak gdyby chciał śpieszyć na ratunek Unkasowi, już postrzegł że niebezpieczeństwo minęło i przestrach jego zamienił się w podziwienie. Młody Mohikan nie okazał najmniejszego znaku obawy, nie zmrużył nawet oka ciągle utkwionego w nieprzyjaciela; uśmiechnął się tylko z politowaniem niby i wymówił w swoim języku kilka wyrażeń pogardy.
— Nie; — zawołał Magua, zapewniwszy się wprzód że więzień nie został raniony; — trzeba żeby słońce oświeciło jego hańbę; żeby skwawy widziały jego drżenie i wspólnie z nami zadawały mu męczarnie; inaczej zemsta nasza byłaby tylko zabawka dziecinną. Zaprowadzić go na miejsce ciemności i milczenia! Obaczémy, czy Delawar potrafi spać dzisiaj, a umrzeć jutro.
Młodzi wojownicy chwycili jeńca i skrępowawszy go powrozami łyczannemi, wyprowadzili z chaty. Unkas poszedł ku drzwiom krokiem śmiałym, lecz u progu zatrzymał się nieco, jak gdyby zachwiało się jego męztwo. Było to wszakże dla tego tylko, żeby raz jeszcze rzucić na całe zgromadzenie wzrok wzgardy i dumy. Oczy jego spotkały się z oczyma Dunkana i zdawało się że chciały mu powiedzieć: jeszcze nie zupełnie zginęła nadzieja.
Magua kontent z tego co dokazał, alba może zajęty układaniem dalszych projektów, nie zapytał więcej o nic i zakrzyżowawszy na piersiach skórę pokrywającą mu barki, wyszedł nie rzekłszy ani słowa o przedmiocie, który mógłby stać się niebezpiecznym siedzącemu obok niego.
Mimo co raz gwałtowniejsze uczucie gniewu, wrodzone męztwo i niespokojność o los Unkasa, Hejward doświadczył niejakiejś ulgi, skoro oddalił się tak straszny i przebiegły nieprzyjaciel. Wzruszenie też będące skutkiem mowy Chytrego Lisa, zaczęło się uśmierzać. Wojownicy powrócili na swoje miejsca i znowu obłoki dymu napełniły izbę. Więcej niż przez pół godziny, nikt nie wymówił słowa, nikt prawie nie podniosł oka, nastało ciche i poważne milczenie, jakiemu lud ten porywczy i zimny razem, oddaje się zwykle po gwałtownych i burzliwych wypadkach.
Nakoniec wódz, który wzywał lekarskiej pomocy Dunkana, wypaliwszy lulkę, powstał cicho i skinieniem palca dał mu znak żeby szedł za nim. Hejward dla wielu przyczyn z radością opuścił zadymioną chatę, bo prócz ważniejszych powodów, oddawna żądał odetchnąć czystém powietrzem pogodnego wieczoru.
Towarzysz jego nie zwracając się ku mieszkaniom, które już major nadaremno zwiedził, udał się prosto do podnóża najbliższej góry, pokrytej lasem i panującej nad obozem Huronów. Ponieważ zaś gęste zarosłe otaczały ją z tej strony, musieli iść wązką i krętą ścieszką. Dzieci znowu rozpoczęły swoje zabawy i uzbrojone w gałęzie, uformowały dwa szeregi, pomiędzy które każde z nich kolejno musiało biedź największym pędem do obrończego słupa.
Dla zupełniejszego naśladowania zapaliły także wiele stosów na dolinie, a blask płomieni przyświecając w drodze Dunkanowi, nadawał razem dzikszy i posępniejszy charakter okolicznym widokom. Właśnie kiedy Indyanin z mniemanym lekarzem weszli na małą drożynę udeptaną przez daniele podczas peryodycznych ich przechodów, chrust świeżo przyrzucony do najbliższego stosu nagle zajął się ogniem, i blask odbity o białawą skałę na przeciw nich sterczącą, pozwolił im postrzedz jakąś bryłę czarną o kilkanaście kroków będącą przed nimi na samej drodze.
Indyanin zatrzymał się nieco jak gdyby wahał się czyli miał iść dalej, a bryła dotąd nieruchoma, zaczęła dźwigać się w sposób dziwny dla Dunkana. Nowy wybuch ognia mocno zajaśniał w tej chwili i Hejward wyraźnie już poznał kształt niedźwiedzia. Zwierz ten był ogromny i straszny, lecz chociaż mruczał gniewliwie, nie okazywał żadnego znaku zapowiadającego napaść, owszem usunąwszy się w stronę usiadł przy drodze na tylnych łapach. Huron przypatrzył mu się z największą uwagą i zapewne przekonany że się nie miał czego obawiać, spokojnie ruszył naprzód.
Dunkan wiedząc że Indyanie często wychowywali przy sobie niedźwiedzie, poszedł za towarzyszem uspokojony domysłem, iż to był także jakiś faworyt pokolenia, który przez wrodzone tym zwierzętom łakomstwo do miodu, wędrował sobie po lesie szukając pszczół dzikich.
Kiedy pomijali go o parę kroków, nie uczynił ani zaczepki ani oporu, i Huron co się wprzódy wahał czy miał iśdź dalej i przypatrywał mu się z taką uwagą, przeszedł teraz mimo niego bez najmniejszej obawy, nie rzuciwszy nawet spojrzenia w tę stronę. Dunkan jednak ciągle mając się na baczności, ozierał się co raz i z niejakiémś zatrwożeniem postrzegłszy że niedźwiedź szedł za nimi, chciał już ostrzedz Indyanina, lecz ten właśnie w tej chwili otworzył drzwi zrobione z kory i wstąpił do jaskini ręką przyrodzenia wydrążonej pod górą i dał znak jemu żeby szedł za nim.
Hejward rad ze schronienia zdarzonego jak w porę, pośpieszył w głąb groty i szybko chciał drzwi zamknąć, lecz poczuwszy jakąś zawadę obejrzał się raz jeszcze i postrzegł łapę niedźwiedzia, który wnet wsunął się za nim. Przejście było wązkie i ciemne, a straszny mieszkaniec lasów nie zostawiał nawet miejsca do cofnienia się na powrót. Nie mając za tém innego sposobu do wyboru, major ile możności starał się nieodstępować przewodnika i szedł dalej, chociaż niedźwiedź pomrukiwał często, a niekiedy grabał mu po grzbiecie ogromną swą łapą, jak gdyby chciał go zatrzymać.
Trudno jest zaręczyć, czy Hejward zniósłby dłużej tak przykre położenie, gdyby wkrótce nie doznał ulgi. Po dwóch lub trzech minutach dążenia w prostym kierunku do miejsca, gdzie tlało słabe światełko, ukazał, się cel podziemnej wyprawy. Rozległa jaskinia w skale, rozdzielona kunsztownie na kilka części przepierzeniem z kory gliny i chrustu, służyła za skład żywności, broni i najdroższych sprzętów, a mianowicie tych rzeczy, co nie były niczyją własnością wyłączną, lecz wspólną całego narodu Huronów. Światło wciskające się przez rozpadliny sklepienia, oświecało loch ten we dnie, a w nocy zastępował je blask pochodni. Kobiéta dotknięta chorobą, czyli jak mniemano, siłą nadprzyrodzoną, była umieszczona tutaj, ponieważ sądzono że zły duch co ją dręczył, nie tak łatwo mógł dostąpić do niej przez głazy jaskini, jak przez chrustowy dach zwyczajnej budy. Leżała ona w pierwszym oddziale groty na łożu z suchego liścia usłaném: otaczał ją tłum niewiast, a pośrzód nich major z zadziwieniem postrzegł Dawida Gammę.
Jedno spojrzenie przekonało mniemanego lekarza, że stan pacyentki nie zostawiał mu pola do popisania się z sztuką, chociażby ją rzeczywiście posiadał. Chora dotknięta paraliżem leżała bez mowy i ruchu, a nawet bez najmniejszego czucia cierpień. Hejward jednak miał przynajmniej stąd tę ulgę, ze wtenczas był zmuszony przybierać dziwaczne miny dla odegrania swojej roli w oczach Indyan, kiedy ani podobna było spodziewać się skutecznego ratunku. Myśl ta uspokoiła w nim niektóre szkrupuły sumienia i już zabierał się do swojej czynności czarodziejsko lekarskiej, lecz go uprzedził równie biegły w sztuce ozdrawiania cudotwórca.
Dawid przed wejściem ojca chorej i Dunkana gotujący się już sprobować potęgi psalmów, wstrzymał się był na chwilę za ich przybyciem, a teraz podniosłszy głos, zaintonował hymn święty z takim zapałem, że pewnoby cud sprawił, gdyby do uleczenia nie trzeba było niczego więcej, prócz mocnej wiary w dzielność tego lekarstwa. Nikt mu nie przerywał; bo Indyanie mniemali, że słabość umysłu zapewniała mu szczególną opieką Nieba, a Dunkan bardzo był rad z tej przewłoki. Kiedy śpiewak uczynił przestanek na ostatnim rymie pierwszej sztrofy, major zadrżał słysząc w tejże chwili podobny wyraz grobowym i nieludzkim powtórzony głosem, a obejrzawszy się szybko postrzegł w najciemniejszym kącie jaskini niedźwiedzia, który siedząc na tylnych łapach, wahał się w sposób tym zwierzętom właściwy i głuchém mruczeniem naśladował tony psalmisty.
Łatwiej jest wyobrazić niż opisać, jakie wrażenie uczyniło na Dawidzie to dziwne i niespodziewane echo. Oczy i usta jego zostały otworzone, lecz głos oniemiał nagle. Przestrach, zdziwienie, trwoga, tak mu odebrały przytomność, że zapomniawszy o ważnych uwiadomieniach, które przygotował w myśli dla Hejwarda, z pośpiechem zawołał tylko po angielsku: — Ona czeka; ona jest tutaj! — i uciekł z jaskini.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Feliks Wrotnowski.