Pojednanie (Przybyszewski, 1916)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pojednanie |
Pochodzenie | zbiór Powrót |
Wydawca | Centralne Biuro Wydawnictw N. K. N. |
Data wyd. | 1916 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Przez pięć godzin szturmował nieprzyjaciel pozycyę, którą według rozkazu głównego sztabu oddział trzystu ludzi miał za wszelką cenę utrzymać.
Na wysokiem wzgórzu stały ruiny starego zamku — jedna baszta jeszcze w doskonałym stanie — jeden mur na jakie sto kroków z jednej strony przylegający, jeszcze jako tako zachowany — z drugiej stroma ściana, na kilka metrów gruba, warowna, ale już silnie zniszczona: to forteca komendanta Ponikły, którą miał z swoją garścią ludzi przeciwko przemożnemu nieprzyjacielowi utrzymać.
Poniżej z tyłu pozostały jeszcze szczątki murów dawnych obwarowań — teraz służyły za kryjówkę dla trenu i za plac do opatrunku dla lżej rannych, bo, aby módz ciężko rannych wywlec z pod gradu kul nieprzyjacielskich, które przez pięć godzin ulewą oberwały się nad placem boju, o tem nawet marzyć nie było można.
Całe wzgórza zasiane były trupami — wyścielony nimi był wąwóz głęboko w dole, a stroma ściana przeciwległego wzgórza, na którem teraz spoczywała śmiercionośna baterya nieprzyjacielska, służyła dziesiątkom za rozkoszne podścielisko do wiecznego snu.
W dawniejszym podworcu zamkowym, który się widocznie wskutek zapadnięcia piwnic tak głęboko osunął, że stojący w dole zaledwie głową fundamentu murów mógł dosięgnąć, spoczywał pokotem po krwawym znoju bohaterski batalion młodego żołnierza, który zdołał w niwecz obrócić wściekłe zakusy nieprzyjaciela, by tą nędzną ruderę zdobyć.
Niebo było wygwieżdżone bez jednej chmurki. Co chwilę tylko przelewały się ogromnemi strugami lejącego się roztopu złota, ciche błyskawice, wieszczące upalny czas i nowy, krwawszy jeszcze znój.
Dziwnie tajemnicze i dziwnie przerażające były te ogniste szerokie strumienie błyskawic, które co chwila ciemny, nieprawdopodobnie uroczyście wygwieżdżony firmament rozrywały.
Jak kto dopadł w nieludzkiem przemęczeniu na ziemi, gdy już bój ustał, tak spoczął.
Jeden wywrócony w znak, inny jakby się chciał sam w siebie wwinąć, tam znowu leżał ktoś krzyżem, jakby straszną pokutę miał odbywać, innemu zasię zwisał z ust ledwo co zapalony papieros — byli i tacy, którzy już sił nie mieli ani munduru rozpiąć, ani szabli odpasać, ci zaś objęli karabiny, gdyby najsłodszą kochankę, a i tacy, którzy, zmożeni snem nie zdążyli się wyciągnąć — siedzieli w kabłąk, z głową między kolana wtuloną.
Jeden tylko Nieczuja usnąć nie mógł.
Czuł takie straszliwe napięcie nerwów, iż zdawało mu się, iż się przez skórę przedarły i teraz nagle z szeroko rozwartemi usty wsysają w siebie wszechświat cały: tajemnice roztopów błyskawic, które się poprzez ciche, śpiące niebo przelewały, tajemnice milczenia wąwozu i kotliny tam w dole i przyczajonej grozy przeciwległego nieprzyjacielskiego wzgórza z jego chytrą, podstępną, straszniejszych jeszcze zniszczeń przeobfitą chucią!
Wszystko spało naokoło. Tylko raz po raz doleciało go jakieś rzężenie konających, chrapanie przemęczonych, szelesty bacznych, cichych wartowników, ale to mu się pewno tylko zdawało...
Zbyt przywykł do codziennego rozgiełku, krzyku, wrzasku, by był w tej świętej chwili w stanie objąć ogrom tego strasznego milczenia, które nad tem krwawem polem zaległo.
Snać był niegodzien tej wielkiej uroczystej chwili, którą dano mu było odczuć przed paru godzinami zaledwie, gdy mu komendant oddał lunetę i pobiegł rozdawać rozkazy.
Wtedy zaległa cisza Podniesienia w jego duszy mimo piekielnego rozgiełku bitwy, wrzasku armat, zaciekłej ziapaniny karabinów maszynowych, ogłuszającego wycia granatów.
Teraz spodziewał się, że po każdej błyskawicy nastąpi ogłuszający grzmot, że najdrobniejszy szelest: to wszystko miażdżący, nowy atak nieprzyjaciela, że przemęczone chrapanie towarzysza, to szatański ryk szrapnela, rozdzierający powietrze.
Zawstydził się i głębiej jeszcze zapatrzył się w niebo, rozorywane bezustannie potokami ognia i uroczyściej jeszcze wpatrzył się w straszliwą tajemnicę Jutra, która go znowu całem piekłem nowych męczarń straszyć poczęła.
Nie! nie! Miał to wrażenie, że udało mu się znowu pochwycić korzeń rozwichrzonych nerwów, szalejących w dzikich poświstach na wszystkie strony, jakby się rozbiedz chciały, gdyby tabun rozszalałych koni przed huraganem ognia palącego się stepu — tak! jak jeszcze przed paru godzinami...
Och! jak to było?!
Stał obok Ponikły, który z spokojem przecierał zamglone szkła swojej lunety.
Rozległ się piekielny grzmot. Granat wyrwał na samym wierzchu kawał muru z baszty: sypnęła się chmura na proch zdruzgotanych cegieł — jakiś żołnierz obok jęknął: jedna cała cegła zwaliła mu się na grzbiet — to nic! to nic! bełkotał, uśmiechnął się blado i runął na ziemię.
— Muszę pójść na lewe skrzydło — Pan tymczasem pilnie obserwuj każdy ruch nieprzyjaciela...
W tej samej chwili wściekły ryk granatu... Zrobił nowy wyłom w murze — w szerokim łuku rozsypały się wokół poprzez do ziemi przykucniętych żołnierzy gruz i cegły...
— Kiepsko celują, mruknął Ponikło i poszedł dalej — radzę Panu przykucnąć, powiedział jeszcze — Pan stojący, zbyt dobrym celem.
Nie posłuchał rady... Nie myślał o niebezpieczeństwie — stał i patrzył, bo była weń wstąpiła jakaś wielka, święta, bezbrzeżna cisza...
Ogarnął okiem cały horyzont — wązką dolinę w dole, zwolna wspinające się wzgórza naprzeciw — cały ten teren lekko pofałdowany, tu i ówdzie stroma ściana, stercząca nad wygiętą linią grzbietu — a kiedy tak patrzył i patrzył, kiedy widział mnóstwo wznak wywróconych trupów, zwalonych bagnetem z wzgórza w dół, innych w krzyż rozłożonych, jakby w świętą ziemię się wgrzebywali, innych zasię wkulonych w siebie gdyby jeże, gdy się na nie nastąpi — kiedy ujrzał, jak się z zbitego stosowiska trupów, splątanych, zda się, w jedno potworne cielsko, wyczołgiwał raz po raz człowiek-pokraka, który w worku swej poszarpanej poharatanej skóry dźwigał z ciężkim trudem porwane mięśnie, potrzaskane kości — gdy tak patrzył na te gęsto trupami zasiane wzwyża i kotlinę, nad którą się wspinały, stało się w nim coś niepojętego...
Patrzył spokojnie — bez najmniejszego wzruszenia — jakby patrzył na rój walczących z sobą mrówek — patrzył obojętnie na to piekielne żniwo ludzkiej zaciekłości i nieludzkiego gniewu i tytanicznych, rozpasanych szałów, rozjuszonych zmagań się — wygasło w nim doszczętnie uczucie jakiegoś osobistego niebezpieczeństwa i nic nie pozostało w jego duszy, jak tylko uczucie bezgranicznego zdziwienia...
A — a... a! Więc to jest życie ludzkie — jego cel i Przeznaczenie?!
Przedarł się poza front, kładący się pokosem pod celnym gradem kul swoich towarzyszy i spojrzał za kulisy, odgraniczające życie jednostki od śmierci jego.
Było, jakby to wszystko, co wokół niego się rozgrywało, wcale nie On widział — On! śmieszne, że sobie w tej chwili swoje nazwisko przypomnąć musiał — on Nieczuja: jego własne Ja zapadło się w bezdennej czeluści czegoś, co całkiem do niego nie przynależało — co obejmowało, schłaniało ich wszystkich tu razem — ten mały na zagładę wydany batalion — nie! głupstwo! całe regimenty, całe dywizye, naród cały.... Tu nie stała jednostka przeciw jednostce — to były dwie przepotężne wole dwóch narodów, które w tytanicznych zapasach się z sobą zmagały, dwie wole, które, co najszlachetniejszego tu i tam w narodzie żyło, do życia w tej zaciekłej walce powoływały...
— Schyl Pan łeb do stu piorunów, wszystkie kule na pana lecą! słyszał jakiś pioronujący głos za sobą.
Przykucnął, pomacał się: kula kawałek ucha mu oderwała.
— Daj Pan lunetę — towarzysz Pana opatrzy...
Machnął ręką, ale rozkazu nie posłuchał: całą duszę wepchnął teraz w szkła lunety — wytężył w trójnasób siłę swego wzroku.
Tam w dole coś zdumiewającego się działo!
Linia nieprzyjaciela się wygięła — tu i ówdzie powstawały luki, ale w tej chwili wypełniane zostawały. Nieprzyjaciel zasypywał nędzną forteczkę ulewą kul, a gdzie tylko atak jął słabnąć, pojawiał się kapitan na czarnym, dzikim ogierze, wywijał szablą, zagrzewał szeregi, pędził je naprzód, objeżdżał je z tyłu i z boku: był wolą i duszą tych wszystkich, którzy się darli pod górę, by garstce obrońców krwawe wesele sprawić.
Nieczuja zapalił się tym widokiem: toż to właśnie, że jednostka zdołała się wywlec z ciasnej nory egoistycznych pragnień, użycia, dostatku, lęku przed śmiercią, że zdoła zapomnieć o życiu, jego rozkoszach, cierpieniach, ponętach, że zrywa więzy, pętające ją z rodziną, dziećmi, żoną, kochanką, że wzmogła się na największe poświęcenie, do jakiego człowiek dorość może: wyzbycie się swej odrębnej osobowości i zlania się w oceanie jednego jedynego Ja, jakie naród stanowi, znaczy każdego z nas znamieniem najwyższego człowieczeństwa....
— Godzien jesteś mej kuli!
Wyrwał karabin obok przykucniętemu żołnierzowi — ułożył obok siebie starannie lunetę, wymierzył: stał się jednem wytężonem okiem, a raczej zrósł się z karabinem, tak, że martwa lufa ożyła i stała się żywym organem.
I z tego zapalczywego lufy-oka padł jeden strzał po drugim. Czarny ogier stanął dęba, zawierzgał przedniemi kopytami w górze — zwalił się na ziemię... z pod jego cielska wyszarpywał się z piekielnej uwięzi kapitan — podrzucał się w nadludzkim wysiłku z pod konia, ale w tej samej chwili głowa jego, trafiona drugą kulą Nieczui zwisła — z obezwładniętych rąk wypadła szpada — żołnierze rzucili się martwemu kapitanowi na pomoc: jeden targał daremnie konia za uździenicę — dwóch starało się wyciągnąć obezwładniałe ciało kapitana z pod ciężaru zdychającego bachmata.
Nieczuja oddał karabin żołnierzowi.
— Teraz masz dobry cel — powiedział i przyłożył lunetę do oczu.
Przez ostre szkła widział onego srogiego kapitana, wolę i duszę szeregów, które pędził w świętem zaparciu się siebie pod górę, by dokonać wolę świętego Zakonu, który ludziom nawzajem wymordowywać się każe...
Uśmiechnął się.
Jutro za Tobą podążę — może dziś jeszcze...
Czem Ty? Czem Ja?!
Jedną, jedyną, mikroskopijnie maleńką komórką w tem olbrzymiem, szlachetnem ciele Narodu, do którego przynależał — czemże śmierć jego, czemże moja? Niewidzialnym, niedostrzegalnym zanikiem maluteńkiej komórki, którą jeszcze, zaczem zniknąć zdołała — już świeższa i żywotniejsza zastępuje....
Czemże krew wszystka jego, która teraz w gwałtownych pulsach gorączki przelewa się przez jego ciało i wstrząsa nim bezustannymi dreszczami? Przecież niczem więcej, jak tylko jednem mikroskopijnem ciałkiem w krwi całego narodu — i cóż z tego, jeżeli w kwintilionach miliardów ciałek tej krwi to jedno zaniknie?
— Pal! A szczędź naboje! — rzekł do młodego żołnierza, który obok klęczał i przypatrywał się bitwie jakby w jakiemś upojonem wniebowzięciu.
— Pal! Czego czekasz?!
Chłopak ocknął się i jakby się nagle w kogoś innego przedzierzgnął:
Twarz mu skamieniała, nabrała zimnego, krwiożerczego wyrazu.
Mierzył spokojnie, jak gdyby nadziewał nitkę w uszko igły i w garść ludzi, którzy w heroicznym wysiłku pragnęli wydźwignąć swego kapitana z piekła bitwy, szła jedna linia po drugiej, niezmordowana, druzgocąca z lufy karabinu już nie człowieka, ale precezyjnego automatu.
Już jeden zwalił się na twarz i zakrył sobą martwe ciało ubiegłej duszy szturmujących, drugi padł wznak, stoczył się z pochyłości w dół i zawisł, gdyby łachman na wystającym krzaku — trzeci puścił nagle uździenice, któremi napróżno tarmosił krwią żygającego bachmata, ugiął się w kolanach, rozczapierzył ramiona, załopotał nimi w powietrzu i zwalił się twarzą na krwią obroczoną szyję konia.
— Doskonale! — pochwalił Nieczuja.
Chłopakowi rozpromieniła się twarz w rozłunionem uniesieniu zapomniał teraz o całym świecie: jego oko rosło, potężniało, potrzebowało szerszego widnokręgu — wyprostował się nagle: ot! teraz tam, gdzie oficerska szabla stalą w górę błysnęła: to oficer, który po poległym kapitanie objął dowództwo — tam! tam! Wspiął się na palcach, zmierzył i w tej samej chwili zniknęła szabla, okręciło się w górze wokół siebie ciało oficera i padło bezwładnie na ziemię.
— W samą wątrobę — zaśmiał się chłopak.
— Schowaj łeb — ryknął Nieczuja i w tej samej chwili świsnęła kula, zerwała mu kaszkiet z głowy, poczuł jakieś gorąco wzdłuż ramienia — padł na ziemię instynktownie i wraz zwalił się obok niego martwą kłodą młody chłopak.
— Dziś jeszcze będziesz w raju — szepnął Nieczuja — może zemną razem...
I tak w gorączkowej wizyi, stokroć potężniejszej i rzeczywistszej od wszelakiej istotnej rzeczywistości, przeżywał Nieczuja każdy moment morderczej walki, setki poruszeń, które się na jawie w jeden ruch zlewały, rozczłonkowywały się teraz w chorym jego mózgu na pojedyńcze, dla siebie istniejące momenty, myśli, które błyskawicznym, zaledwie świadomością dające się uchwycić, pędem podczas walki w mózgu jego się wichrzyły, nabierały teraz przerażającej wypukłości, kojarzyły się w szerokie, patetyczne okresy i coraz szerszymi kręgami i coraz wolniej i faliściej rozlewały się naokoło tego pytania: czem w całym tym niepojętym zamęcie, tej piekielnej burzy, która zdawała się ziemię z posad wyrywać i fundamentem niebios trząść — czem jego śmieszne, głupie Ja!?
Czemże wola jego? Przecież niczem więcej, jak tylko jednym atomem w przeolbrzymiej masie gazu, której za ciasno w kotle, w jaki wtłoczona została i nagle w gniewnem napięciu ściany jego rozwala?
A byt cały jego? Chyba niczem więcej, jak cieniuteńką niewidzialną niteczką w olbrzymiej masie mięśni tego potężnego cielska, które w dzikim gniewie wściekłemi pięściami broni swych świętych praw!
Uroczyściał i pokorniał tem przeświadczeniem maluczkości swego Ja. Śmiesznym i ordynarnym wydał mu się lęk przed śmiercią, lęk niedostrzegalnej komórki, jednego mikroskopijnego ciałka krwi, chimerycznego atomu w olbrzymiej kolumnie gazu, niewidzialnej niteczki w potężnym mięśniu, miażdżącym miliony wrogów — jakoż śmiesznem, głupiem i ordynarnem wydało mu się przerażenie i groza, z jaką on marny jakiś leukocyt rzucał się na obce ciało, które się dostało w organizm do jakiego przynależał — rzucić się musiał... przeraźliwą śmiesznością wydał mu się wstręt i obrzydzenie, że niszczy i morduje i pochłania obce, dla jego organizmu szkodliwe komórki i ciałka, że pomaga rozwalać ściany zbyt ciasnego kotła...
Jakie to głupie!
Błogosławił kuli, która w setkach nieprzyjacielskich karabinów tkwiła, a która go za chwilę wznak rozłożyć mogła, witał ją zdala, bo cóż mu mogło dać życie jeszcze wznioślejszego nad to przeświadczenie, które teraz z taką bolesną rozkoszą każdą komórkę jego mózgu wypełniało i jaką każde włókno jego nerwów drżało...
Śmieszną i głupią igraszką wydały mu się w tych szalejących orkanach dwóch wrogich żywiołów, osobiste szały namiętności — osobiste cierpienia...
Śmieszną i głupią igraszką...
— Tak!
I jakby chciał się w tem przeświadczeniu silnie i mocno z szeroko rozstawionemi kolumnami swych nóg utwierdzić, powtórzył raz jeszcze:
Śmieszną i głupią igraszką...
Cóż on to jeszcze chciał powiedzieć? W czem jeszcze głębiej się utwierdzić, o czem to jeszcze tak dokładnie siebie samego przekonać, że na ogromnym ciężkim kłosie jego samopoznania wszelaka wątpliwość nie zaważyłaby więcej nad delikatny pyłek nasienny?
Jęknął głucho.
Spojrzał teraz w siebie. Było to jakby jakiś piekielny granat był wybił w jego duszy otwór już nie na dziesięć, ale na tysiąc metrów — cały geyzir ogromnych kęp ziemi, chmury piasku, z wnętrza powyrywane kamienie buchnęły w górę, wysoko ponad nim, który przed chwilą jeszcze stał na wyżynie najwznioślejszego człowieczeństwa — unicestwienia osobistego „Ja“ — w bajurę szarpiącego bólu, aż nazbyt osobistego sromu, bólu, wstydu, gryzących wyrzutów sumienia i jakiegoś wściekłego nakazu, że musi spełnić coś, co tylko jego najosobistsze Ja mu zrobić kazało...
Dźwignął się — poczuł jakieś nieokreślone bóle to w ramieniu, to w nodze — coś zaparło w nim oddech, jakby wszystkie żebra były połamane i podnosić się nie chciały, ale to go wszystko nic nie obchodziło — na co innego teraz patrzył — z całkiem czem innem dusza jego się zmagała.
A już to było pod wieczór i przy końcu nieprzyjacielskiego ataku.
Rogosz z garścią zatraceńców rzucił się w rozwścieczonym pędzie na ostatnie szeregi żołdactwa, które nieprzyjaciel z zaciekłością pchał pod górę.
Jak oberwana chmura zwalił się na bohaterską w nieludzkim trudzie wdrapującą się kolumnę nieprzyjacielską, jednym rozjuszonym zamachem przełamał środek nieprzyjaciela — obrońcy zamku wzięli jedno i drugie skrzydło nieprzyjacielskie pod komendą Ponikły na celny strzał. Nieczuja widział, jak Rogosz wszystkie swe siły z większym, nieludzkim już impetem rzucił na prawo — baterya, usadowiona na przeciwległem wzgórzu umilkła z lęku, by nie bić w swoich — i tu teraz zawrzał zaciekły bój na bagnety, kolby, pięście, noże — oficer, któremu Rogosz zdołał właśnie przyjść na pomoc, rzucił się z nieopisaną furyą na prącego nieprzyjaciela, zwalił go w dół — a nagle, gdy już Rogosz widział pewne zwycięstwo, skierował swój mały zastęp w głęboki jar, który obok wzgórza przerzynał, i zaszył się w jego gęstwinie.
Rogosz! Oddech cały się w nim zaparł.
Jaki piekielny los ich po tylu latach tu razem zetknął!
Nieczuja zatrząsł się na wspomnienie wzroku, jakim go Rogosz obrzucił, gdy się przed paru dni dziwnym zdarzeniem w obozie Ponikły znaleźli.
Rogosz, kiedyś jego najbliższy, najserdeczniejszy przyjaciel — jedyny, jakiego w życiu miał, z którym razem wyrósł, na jednej ławie szkolnej młodość swoją spędził, z którym był związany tysiąckrotnymi węzłami tak gorącej, tak serdecznej przyjaźni, że wobec niej najściślejsze węzły najbliższego pokrewieństwa wydały się pospolitym konwenansem...
Że to się stać musiało!
W roztopach ognia niebieskich błyskawic nie mogła być widniejsza ta kotlina tam w dole, jak w bolesnej łunie chorej wizyi ta chwila, gdy na ganku domu rodzicielskiego, do którego Rogosz był go zawiózł, ujrzał po raz pierwszy ją — siostrę Rogosza.
Stała cała skąpana w blasku słońca, onieśmielona, trochę zmieszana.
— Tyle już o panu od brata słyszałam...
Odruchowo zakrył oczy, by nie widzieć tej zjawy, która w płonącej czerwieni rozblasku zachodzącego słońca przed oknami jego duszy stanęła.
— Przyszłaś mnie znowu nawiedzić? — jęknął głucho... i aby nie słyszeć cichych, jękliwych i serdeczną krwią ociekających szeptów, które natarczywem rojeniem go straszyły, począł wytężenie nadsłuchiwać, czy straszliwy ryk granatu nie wyzwoli go z tej opętańczej męki.
To, co jeszcze przed chwilą wydało mu się śmieszną i głupią igraszką — co tak namiętnie i uporczywie i z taką rozpaczną zaciekłością chciał w sobie uśpić, zdusić, a przynajmniej oszukać dostojnem wyzbyciem się swego osobistego Ja, rozlaniem się tego głupiego Ja w olbrzymim organizmie całego Narodu, wypełzło nagle z jakiejś cieniuteńkiej szpary w kształt długiej, ślizgłej żmiji z szyderczo, kpiąco mrugającemi oczyma, a raczej zimnym uśmieszkiem kata, który nowe, niesłyszane jeszcze dotychczas tortury przygotowuje.
A wraz ozwał się dyszący, nienawistny szept — tuż nad jego uchem:
O! straszny kusicielu! Jak piekielny był ten słodki jad, któryś mi w żyły zastrzyknął, jak przemożna trucizna, która mi oczy oślepiła, mózg obłędem szału spowiła, obezwładniła me członki, żeś mógł się nimi gdyby omdlałą od żaru słońca wicią powoju owinąć!
— Przeklęty, przeklęty! zawyło nagle wokół niego.
Czuł dokładnie jak ślizga, długa żmija okręciła zwojem obręczy jego serce i głośno w nim się rozrzechotała.
— Podstępny kłamco! — słyszał ale to już nie był szept — to jakby jakaś cicha, rozanielona muzyka — tak! kojący chór anielski, ach jak słodki i uroczysty! — tylko skąd się biorą te piekielne słowa do tej muzyki wniebowzięcia?
Dźwignął się z ziemi i w przeraźliwym niepokoju nadsłuchiwał.
Muzyka się zbliżała, słyszał ją coraz rozgłośniej z daleka i z blizka, ale teraz seraficzny hymn anielskiego pienia przedzierzgnął się nagle w ordynarny, karczemny wrzask, skowyt, rozwycie wściekłych pijanych głosów:
— Coś zrobił z czystą gołębicą? Czemuś splugawił święty przybytek czystego Romowe, do którego Cię brat-przyjaciel wprowadził?!
— Łotrze! zerwał się na równe nogi, bo słyszał dokładnie głos Rogosza.
Przetarł oczy, ale nic nie widział prócz rzadkich już przebłysków błyskawic na ciemnem niebie i nic nie słyszał prócz przeraźliwego szumu i huku — ale to pewno tylko w własnej głowie, bo przecież wokoło kamiennym snem spoczywali żołnierze.
Tak! to niemożliwe — to nie mógł być głos Rogosza — Rogosz zdobywa na przeciwległem wzgórzu nieprzyjacielską bateryę.
Taczając się, ale z tysiącem ostrożności, by nie nadepnąć na któregoś z żołnierzy, dowlókł się Nieczuja do na wpół rozwalonego muru — tam, gdzie przed paru dniami, czy też paru godzinami śledził w gorączkowem, a tak nieskończenie spokojnem naprężeniu każdy ruch na polu walki.
Tak! to było wtedy, gdy się już był całkiem z siebie wyzwolił, a jego Ja zapadło się w bezdennej czeluści czegoś, co całkiem do niego nie przynależało, gdy się uczuł marną komórką, mikroskopijnem ciałkiem, chimerycznym atomem gazu, niteczką w poczwarnej masie mięśni — ha, ha, ha!
Kiedy to było?
To przecież niedawno!
Dawno już był znikł Rogosz w głębokim jarze, w który się nagle przerzucił, gdy już stronie, której poszedł na pomoc, zwycięstwo zapewnił.
— Śledź Pan Rogosza — zawołał Ponikło, który teraz osobiście walkę prowadził i Nieczuję całkiem na wywiadowczym posterunku pozostawił, jako że mu bezgranicznie ufał, bo wiedział, że oficerowi, którego twarz czerw bezgranicznej męki toczy i głębokie bruzdy w niej ryje, ufać można.
Nieczuja stał się jednem okiem. Ale jar był głęboki, tworzył zakręty, był gęsto zarosły i nic dojrzeć nie mógł.
Już atak nieprzyjacielski słabł na całem wzgórzu — już szeregi żołdactwa, rozjuszonego nadzieją pewnego zwycięstwa, zdołały ochłonąć i myśleć o ratunku i jakiejś obronie od wściekłego ognia obrońców zamczyska, gdy Nieczuja ujrzał nagle na linii przeciwległego wzgórza, odcinającej się od widnokręgu — tam skąd niedawno jeszcze lał się grad niszczących granatów, coś tak nieprawdopodobnego, że myślał, iż to jakiś majak szatański.
W blasku zachodzącego słońca, które nie ślepiło, bo wyglądało jak olbrzymia, czerwoną, krwawą gazą zasłonięta tarcza ognista, ujrzał Nieczuja pędzącą przed się oszalałą czwórkę koni, wlokących za sobą ciężkie działo.
Jak huragan rzuciła się czwórka z góry w stronę ku dolinie. Przedni koń poślizgnął się i padł — tylne przewaliły się przez niego — jeden tylko jeszcze wlókł tą całą wierzgającą, duszącą się kupę swoich towarzyszy, ale w tej samej chwili, zwaliła się ciężka armata swojem olbrzymiem żelaznem cielskiem poprzez rwące się z ziemi w fantastycznych podrzutach i rozpaczliwych wierzganiach szamocące się konie, przewałkowała się miażdżąc przez nie, pociągnęła jeszcze kawałek ogromem swego ciężaru bezwładne, chaotycznie skłębione cielska i utknęła w jakimś wnęku wzgórza.
Jeden tylko jeszcze bachmat z boku harcował oszalały, wyrywał się w rozpacznej wściekłości z postronków, wierzgał z obłąkaną zaciekłością na wszystkie strony, targał w nadmiarze rozpętanych sił armatą, tratował cielska swych towarzyszy — wreszcie wspiął się w górę, tak że zdawało się, że w tył runie, rzucił się naprzód i w tym niesłychanym wysiłku zerwał powrozy, a sam począł biedz w obłąkańczym pościgu w dolinę.
Teraz Nieczuja zrozumiał:
Tam Rogosz pracował!
— Zwycięstwo na razie! — zawołał Ponikło — z tej strony niebezpieczeństwo nam nie grozi. Rogosz zdobył bateryę.
A i nieprzyjaciel, który w rozsypce i w panice wdrapywał się z powrotem na swoje pozycye, przystanął na chwilę skamieniały — zrozumiał, że baterya, pod której osłoną przed paru godzinami szedł do ataku, została jakąś szatańską mocą zniszczona; rozsypał się bezradnie na wszystkie strony w jeden i drugi bok, znikł w wądołach i szczelinach wzgórza, a wściekły ogier harcował po całej przestrzeni po rannych i trupach tych, którzy przed jego rozszalałą mocą w czas ubiedz nie zdołali.
Rogosz rozpętał z uwięzi obłąkanego ogiera — widmo głupiej, śmiesznej, ślepej śmierci...
Czy wie ona kogo, i co tratuje?!
Ona, która bezmyślnie niszczy i kosi wszystko wokoło, a nie przychodzi do tych, którzy jej czekają, i jej pilniej szukają, aniżeli ukrytych skarbów..., którzyby się radością weselili, pląsając, gdyby znaleźli grób...
Pomnął, że już Job tak Bogu bluźnił — ale on Nieczuja, śmierć zwyciężył — osiadł ślepego ogiera już raz i poprowadził go na czystą gołębicę, aby ją stratował, jakoż to uczynił, a teraz sam się pod jego kopyta położy, aby stratowan został, bo bodaj był zginął dzień, w którym się był urodził i noc, w którą rzeczono:
Począł się mężczyzna!
Ha, ha, ha! rzechotała żmija, która była oplotła jego serce, i teraz delikatnem żądełkiem łechtała jego serce.
Mężczyzna?! Podły, marny samiec, który sprowadził śmierć na biedną gołębicę, potargał węzły, świętsze i dostojniejsze, aniżeli te, które dziecko z matką, brata z siostrą wiążą, węzły nie z krwi, ale z Ducha stworzone — węzły wierności przyjaciela.
— Obywatelu Nieczuja! Ponikło ściskał jego rękę — bohaterskoś placu dotrzymał — trzeba teraz iść kazać się opatrzyć — Rogosz wraca żyw i cały — baterya zniszczona... A! psia krew! pół ucha oderwane, cały mundur krwią zbabrany... W tej chwili do opatrunku!
— To nic — to nic — głupie draśnięcia...
Ujrzał Rogosza, jak wkraczał na podwórze zamku z pięcioma ludźmi — tylu ich jeszcze mu zostało — i znowu z tym samem groźnem pytaniem, jakiem mu Rogosz, gdyby niszczącym piorunem duszę rozszczepiał:
— Co znaczą te oczy na fotografii zmarłej, przekłute szpilką?! pytał groźnie Rogosz.
Kiedy to było — kiedy to było?!
Czyż on nic nie wiedział — nic nie przeczuwał — ani odrobinki tego, co między siostrą, a nim — Nieczują — łotrowskim samcem było zaszło?!
Straszliwa chwila milczenia — ciężka, jak parność burzy przedpotopowej.
Zdało się, że musieli się rozstąpić przed czemś strasznem, co między nich ciężarem oberwanej wieczności spaść miało.
— Łotrze! Morderco!
I nic więcej.
A żmija, łaskocząca jego serce delikatnem żądełkiem, chichotała złośliwie:
Jaka szkoda, że Rogosz nie przeczytał na odwrotnej stronie fotografii:
— Przeklęte oczy, które Cię ujrzały — niech się teraz na wieczność całą zamkną!
Chichotała żmija i skręcała jego serce tak pieszczotliwymi oploty, że z więzów swych wyrywać się poczęło i w krtań mu wrosło.
Dławił się i dusił — wyciągnął się na ziemi, znowu się zrywał — wiedział, żeby mu teraz ciężki płacz ulgę przyniósł — ale wszystko to, co miało mu dać wyzwolenie, ulgę jakąś, osiadło kamieniem w gardle. Wyciągnął się wznak, bo nijakiej ulgi znaleźć nie mógł.
— Człowieku! Ty masz ciężką gorączkę!
Nieczuja podniósł się i pilnie się jął przypatrywać nie twarzy, bo na razie nic nie widział, tylko temu głosowi, który, jak zmiarkował, był istotnie realnym i pochodził co prawda z jakiejś głupiej rzeczywistości, ale w każdym razie z takiej, którą się na jawie żyje.
Wpatrzył się głęboko w głos i rozpoznał go — i zdjął go przeraźliwy strach i lęk, który zimnym dreszczem nawskróś go przeszył:
Głos Rogosza!
I nie doszło go to słowo potajemnie, z którego ucho ludzkie cośkolwiek pojmuje, ani też nie posłyszał go w rozmyślaniu widzenia nocnego, gdy przypada twardy sen na ludzi — ten głos, te słowa były istotne, dobre, słodkie, kochane, tak nieskończenie bohaterskie:
Głos Rogosza!
I opadła mgła z jego oczu, straszny ciężar majaków gorączki spełzł z jego mózgu.
Teraz się ujrzeli.
I znowu straszliwa chwila milczenia — ciężka, jak parność burzy przedpotopowej.
Nieczuja oczekiwał owej chwili, w której ciężar oberwanej wieczności go zmiażdży jednem strasznem pytaniem:
— Kto wykłuł żyjące oczy?
Jednem strasznem przekleństwem i bluzgającą zniewagą:
— Łotrze! Morderco!
Ale nic: przeraźliwa cisza, którą tylko plusk tego kamiennego płaczu, jaki Nieczuję dławił, mógł wypełnić; przywarł do ręki Rogosza, a nie było to całowanie: to włosy jeżące postanowienie, olbrzymi tryumf jednostki, która przestała być marną komórką, jaką kwintilion miliardów innych zastąpić może — wniebowzięte upojenie przeświadczenia, że nie jest tylko marnem ciałkiem krwi, którego zanik tyle znaczy, co zdmuchniecie jednego pyłku nasiennego z olbrzymiego łanu zboża, — ale jednostki, władczyni nad życiem i śmiercią, sędzi sprawiedliwego swych win i — zbrodni: jednostki — świętej Atman — duszy, która pławi się w kałuży, która szybuje w przestworzu — duszy wschodu słońca i jego konania w zachodzie i tej w płomiennym szale południa i wijącej się w ciężkich snach nocy...
I silniej jeszcze przywarł do ręki Rogosza.
Ten zasię mu jej nie odjął.
— Mocą, która nad życiem i śmiercią zawładła, odkupię mą zbrodnię — szeptał, śmiał się, płakał Nieczuja.
A z pustych jam oczu, wydziurawionych w fotografii, którą po śmierci Jej otrzymał, wykwitły gorące, wyczekujące blaski: spełzł napis potępienia, a gorącą tęczą rozłuniło mu się w oczach:
— Stań się!
Z większą jeszcze zaciekłością, aniżeli poprzedniego dnia, szturmował nieprzyjaciel nędzną fortecę Ponikły — przesunął się teraz na boczne wzgórza.
Baszta i półkola, strasznie już poharatanego dawniejszego muru, przylegającego do baszty, stanowiła ostatnią obronę bohaterów, broniących do ostatniego tchu zamczyska.
Pierwszy zaciekły atak nieprzyjacielski został wśród ciężkich strat z obydwóch stron odparty.
Chwila wytchnienia.
Ponikło obrzucił całą pozycyę bystrem, niespokojnem spojrzeniem.
Jak długo tu się utrzymać zdoła? Na pomoc przestał już liczyć — został zupełnie odcięty od swej dywizyi — tam straszne walki toczyć się musiały, albo już rozegrane zostały — nie słyszał wprawdzie huku armat, ale wywnioskował z tego, że dostał się widocznie w ten fatalny obręb atmosfery, w którym powietrze na przestrzeni kilku mil głuchnie.
Gdyby się dostać na przeciwległe wzgórze, gdzie wczoraj Rogosz zdobył część nieprzyjacielskiej bateryi, tamby z pewnością można posłyszeć kierunek, w którym główna bitwa się rozgrywa — ale o tem teraz marzyć nie było można.
— Panowie oficerowie do mnie! zawołał Ponikło, nie odejmując lornetki od oczu.
W mig obstąpiło go pięciu oficerów.
— Jakie straty dzisiaj? — czyścił szkła lunety i na nowo przyłożył je do oczu.
— Około 50-ciu zabitych, przeszło 70-ciu rannych... oficer Kozicki zabity.
Ponikło zdjął kask — oficerowie pochylili odkryte głowy.
— Straty olbrzymie — ciągnął Ponikło, — jest nas teraz zaledwie dwustu. Nieprzyjaciel odważny i w olbrzymiej przewadze — jeden jeszcze atak, a jesteśmy straceni, bo — zachłysnął się — amunicyi nam zabraknie. Z tylnej armii nie otrzymamy tak rychło pomocy, chyba, żeby się cud jakiś stał. Przytem dostaliśmy się w ten fatalny obręb powietrza, że nie słyszymy huku armat bitwy, która się gdzieś poza nami rozgrywa, więc nie wiemy, w jakim kierunku. Nie pozostaje nam nic innego, albo się poddać, lub też wytrwać — do ostatniego.
— Do ostatniej kropli krwi! — zawołali oficerowie jakby wyuczonym chórem.
— Nie pomyliłem się na Was, obywatele, i ja tak postanowiłem.
Nagle rozwyło się powietrze przeciągłym grzmotem:
Bez komendy padli wszyscy na ziemię.
Opodal w dole podwórza zamczyska padł granat, zarył się głęboko w ziemię, rozszarpał ją i rozjuszoną lawą geyziru wyrwały się z głębokiego otworu kawalce sypkiej ziemi, buchnęła w górę chmura piasku, zmieszana z kawałami żelaziwa i gradem z wnętrza powyrywanych kamieni.
— Rozpoczyna się piekielny taniec — mruknął Ponikło. — Oficerowie na stanowiska, przypuścić nieprzyjaciela choćby na dwieście kroków i szczędzić amunicyi — zakomenderował.
Dwieście luf karabinowych wysunęło się przez otwory strzelnicze, porobione w murze, a gdzie się już mur był od uprzednich granatów zwalił, służył każdy kamień za osłonę: kupa na prędce poukładanych cegieł, otwory w ziemi, powyrywane przez granaty, naprędce pousypywane szańce ziemne.
Znowu świeży granat zrobił wyłom w murze — w szerokim łuku rozsypał się wokoło poprzez do ziemi przykucniętych żołnierzy gruz i cegły.
A teraz jeden po drugim w szybkim odstępie — baszta zatrzęsła się, zachwiała w posadach, a za chwilę cała korona runęła z piekielnym grzmotem w dół podwórza.
Z piorunującą szybkością jęli żołnierze budować z gruzów nowe ochrony — zauważono widocznie tę gorączkową pracę, bo ponad głowami gotowej już do ataku kolumny nieprzyjacielskiej wysłano jeden granat po drugim, — ostatni był celny.
Tuż w murze, przylegającym do baszty, tam właśnie gdzie Nieczuja miał komendę, zrobił ogromny wyłom — rozległ się rozdzierający krzyk śmiertelny: wśród walących się gruzów wiło się w przedśmiertnych konwulsyach trzech żołnierzy — jeden z nich chwycił się za piersi, za głowę, karabin wypadł mu z ręki, runął na ziemię tuż obok Nieczui.
— Jezus Marya! — wybiegło jeszcze z siniałych ust...
— Dziś jeszcze będziesz ze mną w raju — mruknął Nieczuja, i podjął z ziemi karabin.
Czuł w sobie jakiś straszliwy, nieziemski spokój — przeokropną ciszę Przedstworzenia, kiedy jeszcze nic nie było, prócz niego.
Tak! Jego samego — ale już nie jaka marnej ameby, zaczątku ciałka krwi, chimerycznego atomu, ale Jego, Pana nad życiem i śmiercią, Zbrodniarza i Sprawiedliwego, Sędzi zarazem, Orzesznika i Arcykapłana zarazem, który może rozwiązać to na ziemi, co związane w niebie, rozgrzeszyć w niebie, co w sromocie i hańbie dokonane zostało na ziemi.
A z jam wykłutych oczu na tej fotografii, która cała skąpana w krwi, cała krwią jego przeciekła w kieszeni munduru dawno już się zamieniła w papkę, którąby wydżąć można, lały się święte uroczyste blaski w jego duszę i wypełniały ją do dna świetlistym, najwyższą i najświętszą łaską przepełnionym cudem Wyzwolenia.
Błogosławiony dzień, którego się urodził i noc, w której rzeczono: Począł się mężczyzna — począł się atman — poczęła się dusza, wszystko ogarniająca, sama przez się zapłodniona, władczyni nad życiem i śmiercią.
Bodaj noc ona, w której popełnił wielką zbrodnię, jeszcze silniej się roziskrzyła, tysiącami słońc, wszechświatowym pożarem się rozłuniła, bodaj się w nieskończoność w liczbę dni rocznych rozrodziła — bodaj dzień ów, w który ją ujrzał — ją z temi wszystkowidzącemi, choć przekłutemi oczyma — po wszelką wieczność nigdy się w ciemność nie obrócił, obłok szału, w którym ją był posiadł nigdy się nie rozpierzchł, a wzmogła się jeszcze gorącość onego dnia!
W krwawej męce udało mu się oderwać ślizgą długą żmiję od swego serca, która kazała mu przeklinać dzień, którego się urodził i noc, w którą rzeczono: Począł się mężczyzna!
Nie szukał już śmierci, ani jej nie wzywał, bo wiedział, że mu jest blizką, powierniczką i oblubienicą — bramą tryumfalną, przez którą miał wkroczyć do swego Królestwa, które nie było z tej ziemi, jakoż i on przestał być z tej ziemi.
W jakiemś ekstatycznem podniesieniu, a równocześnie z kamiennym spokojem i zimną rozwagą przypatrywał się, jak zwarta kolumna nieprzyjaciela rozsypywała się na przeciwległem wzwyżu wszerz i w szalonym pędzie runęła w dół — za chwilę sformowała się pod osłoną granatów, walących bezustannie w zamczysko, oficerowie rzucili się z dobytemi szablami naprzód — a za nimi w rozwścieczonych podrzutach, zwycięstwa pewne żołdactwo.
Nowy, szerszy jeszcze wyłom w murze.
— Rannych uprzątnąć, zakomenderował Nieczuja — kamienie i cegły na kupę! formuj się!
W okamgnieniu wyciągnięto z pod gruzów kilku ciężko rannych żołnierzy — sanitaryusze chwycili ich na nosze — w tej samej chwili zapchnięto cegłami wyłom i w najwyższym spokoju wysunęło się kilkadziesiąt luf, kilkadziesiąt żyjących, drapieżnych, pragnieniem zemsty dyszących oczu wlepiło się w wroga, który w olbrzymich fantastycznych susach i podrzutach, jakby piekielnym wichrem niesion, wdzierał się pod górę.
Bliżej, coraz bliżej!
— Pal! — posłyszał Nieczuja donośną komendę Ponikły.
Z dwustu karabinów zagrzmiała piekielna salwa.
— Pal!
Po raz drugi zionął morderczy ogień.
Linia nieprzyjaciela się wygięła w pokraczne gzygzaki, tu i ówdzie powstawały luki — ale w tej chwili wypełniane zostawały i wyżej, coraz wyżej, z coraz większym rozpędem i rozjuszeniem wdzierał się wróg — mimo ciężkich strat zdołał się zbliżyć na sto kroków — rozbiegł się daleko poza osłoną, jaką mur tworzył — tu już całkiem odkryty płaskowyż: i tu w tę stronę przerzucał dowódca całego batalionu coraz to nowe posyłki i pragnął widocznie osaczyć garść obrońców z tyłu.
— Pal!
Znowu zachybotała kolumna nieprzyjaciela, wdzierająca się na odkrytą przestrzeń, zachwiała się, zatrzęsła w posadach — powstały liczne wyłomy, ale znowu w mig wypełnione zostały.
O kilkanaście kroków na przestrzeni jakichś 50-ciu metrów od resztki półkola na wpół rozwalonego muru, okalającego dawniejszy zamek, wdzierali się z nieludzką pogardą śmierci nieprzyjacielscy żołnierze.
Jakaś wściekła ognista watra nagłego postanowienia rozpaliła się obłędnym szałem w mózgu Nieczui:
Teraz pomszczę noc oną, noc oszukaną, w której powiedziano, że począł się mężczyzna, a począł się był samiec!
Pomści noc, którą oszukano, bo powiedziano jej, że poczęła mężczyznę, a porodziła samca — tę świętą noc, która poczęła Jego, teraz pomścić musi za niecne, hańbiące oszustwo!
W obłąkanym mózgu rozszalał się huragan krwiożerczej pomsty:
— Pomszczę Cię święta nocy!
Zerwał się i odruchowo spojrzał na Ponikłę.
Ponikło skinął.
— Na bagnety! ryknął wielkim głosem Nieczuja.
Nie minęło dwóch sekund, a oddział Nieczui, złożony z kilkudziesięciu ludzi, oderwał się od muru i rzucił z najeżonymi bagnetami z tak wściekłym, piorunującym rozmachem na nieprzyjaciela, który już tuż-tuż miał obrońcom zajść tyły, że w jednej chwili zapanował zamęt.
Było to, jakby rozjuszona, głodem do szaleństwa doprowadzona horda rozbestwionych zwierząt była się rzuciła na to plugawe mrowie, które chciało obleść ich legowisko.
A na przedzie Nieczuja, dyszący obłąkaną zemstą za oną noc, w której miał się był począć człowiek, a porodził się niechlujny samiec...
Chłop olbrzymi, siłacz tak niepospolitej mocy, że chwyciwszy konia za przednie nogi, podnosił go w górę i osadzał na tylnych, rzucił się jak wściekły bawół na najbliższe go żołdaka, a zaczem tenże zdążył go pchnąć bagnetem, już legł wznak, z na wpół pałaszem Nieczui rozpłataną czaszką — Nieczuja pochwycił jego bagnet, wpychał go w piersi, w brzuchy, siekł nim naokoło, schwycił oburącz za lufę, zaczął walić kolbą, w mig ją roztrzaskał, wyrwał komuś drugi bagnet i jakby był rozum postradał, wrzeszczał w szaleńczem opętaniu:
— Pomszczę Cię! pomszczę!
Ludzie jego oddziału byli, jakby zarażeni wścieklizną Nieczui.
Piorunem i huraganem stał się Nieczuja.
— Kosy! ryknął — ujrzał jak pod pierzchające żołdactwo napędzał oficer w szale wściekłości na pianą obryzganym koniu nowy oddział uciekającym na pomoc.
— Kosy!
Chciałby teraz jednym zamachem ściąć wszystkie łby w bezpamiętnym pędzie podlatującego w górę oddziału nieprzyjaciela.
A nagle przystanął zdumiony i znowu było, jakby to wszystko, co się naokoło rozgrywało, to wcale nie On widział — znowu zapomniał na chwilę, jak się nazywał. Całkiem nie On — czem on był? Komórką, ciałkiem krwi, atomem — ale w tej chwili się opamiętał.
Aha! Ohydne tchórzostwo! — znowu chciał swoje Ja skryć w nędznej komórce, zagrzebać się chimerycznem ciałkiem w potężnym strumieniu krwi, znowu pragnął zapomnąć o tem, że był Duszą, wszechświaty ogarniającą, sprawiedliwym Sędzią i Władzcą nad Życiem i Śmiercią.
Straszliwa watra pomsty onej oszukanej nocy, w której miał być poczęty mąż wielki, a wylęgła się nędzna komórka, przypuszczalny atom, z większą siłą jeszcze rozżagwiła się w jego mózgu.
Stał chwilę, czuł, jak się rozrasta w ogrom tego Ja, które wszystko w siebie wchłonęło: nie zważał na bagnety, w pierś jego zmierzone, ani na kule rewolwerowe, dla których gdyby stercząca skała był doskonałym celem, krew mu się lała z czoła, gorącym strumieniem ściekała po całem ciele, a nagle błyskawicznym ruchem rzucił się na najbliższego żołnierza, który nań nacierał, wyrwał mu bagnet i jak piorun w szaleńczych skokach cisnął się na oficera: duszę i wolę świeżego nieprzyjacielskiego zasiłku.
Było to mordercze mocowanie się, potworny popis atletyczny walczących w zwierzęcem zapamiętaniu gladyatorów — pierś o pierś; przekleństwa, wrzaski, dzikie okrzyki, jęki rozrywały powietrze i sprzęgały się w piekielny akord z rzężeniem konających, pomiotem bluźnierstw i plugawych klątw nieprzyjaciela, trzaskiem kolb, świstem kul, rozpaczliwych nawoływań nieprzyjacielskich oficerów do nowego ataku.
Ale napróżno!
Obłąkany bawół Nieczuja pędził przed się, ryczał nieludzkim głosem: Pomszczę Cię! Pomszczę! co chwilę nowym bagnetem torował sobie drogę, miażdżył kolbą cofających się przed tem straszliwem widmem Grozy nieprzyjaciół, a za nim w nieludzkim szale, krwi chciwym, mordu, zagładą parł naprzód oddział żołnierzy, których siły do niepojętych rozmiarów wyolbrzymiały: ludzie przestali być żołnierzami, stali się ordynarnymi oprawcami, tratowali leżących podkowami podbitymi obcasami, rozrywali sobie brzuchy nożami, dławili się wzajemnie żelaznymi kleszczami palców, każdy chwytał, co miał pod ręką walił, łomotał, żgał, miażdżył — to już nie był bój, to rzeź, to rozszarpywanie się w kawały, to jedyna przeolbrzymia wola, doszczętnie wyzwolona z wszelkich pęt rozwagi, instynktu samoobrony, oderwana od wszelkich myśli, wszelkich uczuć — wola nieznająca ni bólu, ni cierpień, dźwigająca cielsko z potrzaskanymi członkami, oderwanemi ramionami, pokłótą na rzeszoto piersią... wola: piorun — wola: oszalały huragan...
Oficer spiął konia ku obronie, tak, że dęba stanął — ale już za późno; z potępieńczą siłą wpakował mu Nieczuja ostry bagnet pod żebra, zwalił go z siodła, cisnął się na niego, wdusił żelazne palce w żyły jego karku, ściągnął dłoń z rozjuszoną wściekłością, zawył nieludzkim głosem: „Pomszczę Cię! pomszczę!“ Coraz zajadlej dusił — kogo? siebie samego — niechlujnego samca, którą oszukana noc poczęła? chrzęst, trzask, rzężenie — strumień krwi obżygał Nieczuję, a nagle jęła pomszczona Noc kojąco opadać na jego oczy — słonecznym blaskiem roziskrzyły się gwiazdy przy jej zmierzchaniu, a nie potrzebowała oczekiwać światła zorzy porannej, bo dwoma szerokiemi strugami lało się z jam wykłutych oczu Onej, którą był zbrodnią swoją zamordował, a która go teraz do wiecznego życia powołała, do ogromu tego Ja, które nad Życiem i Śmiercią włada.
Słyszał jeszcze jakieś charczenie, jakieś wrzaski — jasnowidząco wiedział, że Rogosz jak oberwana chmura spadł mu na pomoc...
Rogosz! Rogosz!
Ktoś obejmował jego głowę, ktoś całował go gorąco: Rogosz!
Siłą, z cudem objawienia graniczącą, zerwał się z ziemi:
— To Ty?! Ty?! Rogosz?!
A Rogosz całował jego ręce i zapłakał jak małe dziecko.
Pomszczona Noc otuliła najrozkoszniejszymi swymi czary duszę Nieczui, a dusza jego rozpłakała się uniesieniem Wniebowzięcia.
Teraz począł się do nowego życia: mąż — Wola, mąż — Czyn, mąż — Zaranie do nowych czynów, nowych poświęceń, mąż — Jutrzenka wielkiej Przyszłości.
Pomścić naszego! — ryknął Rogosz z krwawym płaczem i zwalił się z swoim małym oddziałem na połamane szeregi nieprzyjaciela, które w dzikim popłochu, grozie Sądu Ostatecznego i w ślepem przerażeniu pędziły na oślep przed się — tylko tu i ówdzie wyciągały się błagalne ręce, ale nie było pardonu: jedna tylko bezduszna, mściwa, rozjuszona, włosy na głowie jeżąca rzeź: nieprzyjaciel, który do ostatniej chwili walczył z rozpaczliwem bohaterstwem, cofał się z początku w jakim takim jeszcze porządku, poszedł teraz całkiem w rozsypkę. Na nic się nie zdały rozpaczne nawoływania tych paru oficerów, którzy jeszcze przy życiu zostali — nikt już komendy nie słuchał: ślepa panika gnała ich piekielnym wichrem przestrachu w dół:
Całe wzgórze zostało oczyszczone.
Z daleka i z blizka słychać było huk armat, sygnały trąbek i na pianą pokrytych koniach wpadło na podwórze zamczyska kilku żołnierzy:
Jeden olbrzymi, niebo przedzierający ryk:
Zwycięstwo!
— Oficerowie do mnie! — rozległ się donośny głos Ponikły.
Trzech ich zasalutowało.
— Otrzymuję wieść — Ponikło drżał poraz pierwszy z wzruszenia — że dywizya nasza w krwawej i strasznej bitwie zwyciężyła... Ponikło łamał się i gniewny był na siebie, że w tej wielkiej chwili, niezdarnie słów dobierał...
— Zrobiliśmy swoje, dzięki nieludzkiemu bohaterstwu Rogosza, który wczoraj ubezwładnił bateryę nieprzyjacielską, dzięki Nieczui, który dziś...
Urwał.
Na podwórzu ruin zamczyska powstało nagłe poruszenie: czterech żołnierzy dźwigało na noszach w ciężkim trudzie martwe cielsko Nieczui: wyglądało to, jak stratowana, w skrzepłej krwi spłukana, z ziemią zbabrana kupa mięsa tu i ówdzie odziana na strzępy zdartymi łachmanami.
Ustawili na środku nosze — wokół przyklękli żołnierze — a obok stał Rogosz, który przywodził całemu konduktowi.
Było coś przerażającego w tej strasznej chwili.
Cisza, wielka, parna cisza.
Na kamiennej twarzy Rogosza nie było widać wzruszenia, tylko tam w głębi coś ciężko charczało, skrzepłe — kroplami krwi z gardła się wydobywało:
— Świadczę przed Bogiem i światem całym, jako, że zbrodnia i wszelaka wina męża tego zmazaną została — zawołał nagle donośnie, padł na kolana i objął latającemi ramionami tego, co zdołał pomścić Noc oszukaną...