Powrót (Przybyszewski, 1916)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Powrót | |
Wydawca | Centralne Biuro Wydawnictw N. K. N. | |
Data wyd. | 1916 | |
Druk | Drukarnia Narodowa | |
Miejsce wyd. | Kraków | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Mroczniało w pokoju.
Janta chodził bezustannie wzdłuż niego, tam i z powrotem, czasem odsłaniał kotarę od przyległego pokoju, ale i tam miał za mało miejsca, błądził po korytarzach, znowu powracał, otwierał bezmyślnie szafę z książkami i znowu ją zamykał: obrzydły mu książki, dosyć się już ich naczytał — zresztą nie miał czasu na czytanie, bo teraz całkiem o czem innem musiał myśleć.
Gdyby jeszcze miał Polę przy sobie, możeby było mu się łatwiej uspokoić, ale Pola — spojrzał na zegarek — chciał jej ciężki wyrzut zrobić, że tak długo go samego pozostawiła, ale musiał być sprawiedliwym: godzina jeszcze nie minęła, jak wyszła.
Zaledwie godzina, a to przykre sam na sam, wiecznością mu się wydawało.
Przystanął przy oknie:
Deszcz padał — już drugi dzień deszcz padał.
Na wyciągniętych deszczu strunach łkała i zawodziła ciężka jego tęsknota za krajem, za własną jego ziemią, którą już chyba bezpowrotnie był utracił.
Przytulił czoło do szyb okna i patrzył.
Umyślnie wynajął sobie mieszkanie z dalekim widokiem na ogrody, w których teraz kwitły najróżnorodniejsze kwiaty w długich rzędach lub na ogromnych klombach — przy ziemi na zagonach przykucnęło różnorakie warzywo, a z boku ciągnęła się szkółka młodych, szlachetnych drzewek — umyślnie tu zamieszkał, by choć kilkaset metrów otwartej przestrzeni przypominały mu dawniejszy jego rozległy park, pola jego i łąki i przestronny ogród z drugiej strony jego dworu: wciąż jeszcze „jego“, choć już dawno przez obcych był zamieszkały — ale tu właśnie rozogniły się rany w jego duszy, a tęsknota za jego ziemią tak nadmiernie wybujała, że nijako żadnej rady sobie znaleść nie mógł.
A oczy jego wybiegały wzdłuż długiego kanału, obsadzonego z obu stron odwiecznemi lipami i gdyby nie woda, byłby to najwidoczniejszy obraz dojazdu od głównej drogi w bok do jego dworu — a tam dalej, gdzie widniał wśród pokracznie pogiętych i pokurczonych drzew owocowych czerwony dach podmiejskiej oberży, tam stała przecież w jego wsi przydrożna karczma.
Nie! tu już dłużej pozostać nie mógł! Tu mu tęsknota zbyt silnie dogryzała, parzyła mu mózg maniackim nawrotem ku własnej jego ziemi, skręcała jego serce dniem i nocą wiercącym wyrzutem, a przed duszą jego wyczarowywała jego własną ziemię, rozścielała mamiące obrazy tego, co bezpowrotnie utracił, do czego już wrócić nie mógł.
Chyba żaden syn marnotrawny nie uginał się pod ciężarem tak miażdżących wyrzutów, żaden nie rwał się tak żrącą tęsknotą do domu ojca swego, jak on do tej ziemi, którą bezmyślnie stracił!
Och! Gdyby tylko Pola rychło wróciła!
Łzy deszczu żłobiły na szybach jednostajne rowki i ściekały powoli w dół, a i dusza jego się rozpłakała tą mroczną, szlochającą godziną, a nad aleją lipową głębiej i głębiej staczało się niebo szaremi kłębami deszczowych chmur.
Rozpędzał drapieżne ptactwo myśli i wspomnień na wszystkie strony, ale na nic: bezustannie wracało z większem i śmielszem jeszcze natręctwem, a w którąkolwiek stronę się zwracał, by się ukryć, natrafiał na nieprzebyte trudności, przeszkody, druty kolczaste, głębokie wyboje i rowy i wilcze doły, w które ustawicznie wpadał i zaledwie w najcięższym znoju i trudzie wciąż na nowo z nich się wydobywał.
Starał się iść śladem wspomnień dzieciństwa, dla innych świetlana droga, ale właśnie na tej drodze czekały go najprzykrzejsze zasadzki.
Pomnął te swoje lata dziecinne w starym dworze, w którym niepodzielne rządy sprawował surowy patryarcha, despotyczny starzec — ojciec jego. Bał się go, z lękliwem drżeniem całował jego rękę co rana i co wieczór i bała się go żona, matka jego, którą pamiętał bezustannie zapłakaną, wystraszoną, lękliwą, wysilającą się, by łagodzić burzę, jaka ustawicznie w duszy starca wrzała.
A starzec tłumił swoją surową powagą wszelki wybuch wesołości, karał bez opamiętania najgłupsze wybryki dziecięcej swawoli i pustoty, uciekał przed ojcem i krył się po kątach, a w ziemię pragnąłby się zakopać, gdy przyszły na niego godziny, dnie całe gniewnego, chorego rozstroju.
Janta zatrząsł się na wspomnienie tych nieszczęsnych lat swego dzieciństwa: z zazdrością przypatrywał się z za parkanu, okalającego park, swobodnym, rozbrykanym zabawom dzieci wiejskich, rwał się z dławiącem pragnieniem, by się do ich zabaw wmieszać i razem z tem chamskiem pokoleniem harcować po drogach i polach, popędzić razem na łąkę i perz palić, albo w suchych łąkach piec kartofle, zbierać z niem razem kłosy na zżętem polu, wiercić tunele w mendlach snopów żytnich, uwieszać się przy drabiastych wozach, na których żniwo do stodół zwożono, piąć się na wysokie stogi zboża — pogonić do lasu, zaglądać do gniazd ptasich, albo skradać się za wiewiórką, przypatrywać się pracy dzięcioła, albo też zaszyć się w gęstem sitowiu poza jeziorem i na wędkę ryby łowić, ale jemu nie było nic wolno, a wszelkie zakusy swobody i wolności przepłacał tak surową karą, że wszystkiego poniechał; włóczył się samotny, zły i rozdrażniony po parku, a tak wylękniony, że nawet pod nieobecność ojca trwożliwie się rozglądał, czy go nagle gdzie nie ujrzy, czy go znowu najniespodziewaniej w świecie na swej drodze nie spotka, czy nie otrzyma napomnienia, nie posłyszy przypowieści o niepotrzebnym trutniu i nie zostanie zapędzony do książek, których nienawidził, do tych wszystkich zajęć, które mu ponoć mózg kształcić miały, a do których niewypowiedziany wstręt uczuwał.
Pomnął starego guwernera, który widocznie był w zmowie z jego ojcem, bo go na chwilę z oka nie spuszczał, śledził go, gderał bezustannie, strofował, prawił od rana do nocy moralne nauki i wciąż jeszcze nauki, bezdusznym, mechanicznym sposobem wkuwał w mózg jego początki łaciny: chłopiec, który od ukochanej matki w mig nauczył się języka francuskiego, okazał się nagle tępym i niepojętnym nieukiem.
I tak rósł w tej starczej, zgryźliwej, życia i młodości nienawidzącej atmosferze — stał się w sobie zamknięty, przebiegły, podejrzliwy, dojrzewał przedwcześnie, a w duszy jego jęły się rozrastać najsprzeczniejsze instynkta, które się wzajem ścierały, zaciekle z sobą walczyły, podstępnie się zmagały, by po zdradzieckim rozejmie zacieklejszą jeszcze walkę wszcząć.
Nie! Nie! Nie chciał o tem myśleć, a jednakoż wciąż musiał do tych lat budzącej się wiosny — rozśmiał się gorzko — do tej swej wiosny życia wracać. Słońce dopiekało w marcu, a w maju szron warzył zieleń i kwiecie.
Wtedy — tak! wtedy wyhodowało się w nim bujnie chyłkiem skradające się tchórzostwo obok heroicznych porywów waryackiej odwagi, wrodzoną czystość zniechlujał brudny cynizm, egzaltowanym wybuchom uniesień i wniebowzięć towarzyszyło stale szyderstwo, kpina i drwiny, wiarę jego mąciła płaska podejrzliwość, wzgardliwa nieufność, a powagi pełna skromność, nieśmiałość i wstydliwość myśli i uczuć deptał śmiesznym snobizmem, pyszałkowatą wyniosłością i komedjaństwem pozy.
I zapanowało w jego duszy chore, złośliwe pragnienie, robić sobie i innym wszystko naprzekór, nicować wszystkie wartości, wywracać na ręby nawet to, co dla niego samego było aksyomatem, nie zaniechać niczego, coby go nie stawiało na krańcach przepaści.
Wszystko à rebours!
Igrał w szkołach z profesorami, którym wpajał upornie to przekonanie, że jest ostatnim nieukiem, a nagle ich olśniewał i zdumiewał niezwykłą wiedzą i zdolnościami, igrał z życiem, narażając się na największe niebezpieczeństwa wtedy właśnie, gdy je był mógł z łatwością ominąć, przyjaźnił się i bratał z współuczniami, którzy dla niego samego byli wstrętni i niechlujni — właśnie dlatego, że wszyscy od nich stronili i nimi gardzili, wyrzucał wprost na ulicę pieniądze i wszystko, co miał, właśnie wtedy, gdy wiedział, że go nazajutrz oczekują najprzykrzejsze sprawy z wierzycielami, zabawiał się w „wiecznego rewolucyonistę“, ale nie z instynktu, nie z musu, który czyni człowieka twórczym i nowe wartości wytwarza, ale z dziecinnej fanfaronady: „pour épater le bourgeois!“
Och! jakim niesmakiem go teraz to wszystko napełniało!
Patrzył na to swoje życie młodzieńcze, jak na coś całkiem mu obcego, na coś, co chyba całkiem inny człowiek w nim przeżywał, a nie on sam. Widział teraz dokładnie to bezustanne błąkanie się po rozstajnych ścieżkach, taczanie się po błędnych manowcach, wpoprzek, dookoła, na przełaj, patrzył na dziwaczne wpół-pijane, wpół-nieprzytomne gzygzaki tej drogi, które w jakimś lunatycznym transie odbywał i tego wszystkiego pojąć nie mógł — ale aż nadto wyraźnie stawała mu przed oczyma smutna, a groteskowo śmieszna rzeczywistość tych lat, które strawił w ciężkiej rozterce, w ustawicznem oszałamianiu się, w bezmyślnem ogłuszaniu tego wszystkiego, co było w nim najszlachetniejsze, a co napróżno ratunku wołało.
Ukazywała mu się wtedy w ciemnym, stęchłym labiryncie jego pamięci jakaś wysoka, pyszna pani z papierosem w ustach, z kijem bilardowym w ręku, kuszącymi, wyblakłemi oczyma, mdłym, nęcącym uśmiechem a koło niej kilku czychających samców-wielbicieli, na razie pokornych, usłużnych psów, którzy w głębokiem nabożeństwie wyczekiwali, rychło-li na którego z nich kolej nie przyjdzie.
A przecież tej pani, która nawet jego ojczystego języka nie znała, pani, tak dla niego obcej, że na wszystko, co mówiła, co robiła, miał tylko wzgardliwe wzruszenie ramion, dał swoje nazwisko, przywiózł ją do siedziby swych ojców i praojców — na co? po co? Cóżby to było?!
Dla jakiegoś dziecinnego — nie! głupio-snobicznego à rebours, bo przecież doskonale znał całą jej przeszłość?
Myślał zimno i natężenie, jak gdyby jakąś zawiłą zagadkę chciał rozwiązać.
Czasami zdawało mu się, iż działał w jakimś mrocznym stanie, w którym człowiek całkiem nie jest odpowiedzialny za to, co czyni — czytał kiedyś o kimś, który po kilku tygodniach oprzytomniał aż gdzieś w Kalkucie i żadną miarą nie zdołał pojąć, jak się tam dostał — czasami myślał z głębokim wstydem, że może uległ dziecinnej, niedojrzałej sugestyi, która się każe biednym studentom rujnować doszczętnie dla jakiejś okrzyczanej i osławionej subretki, czasami posądzał się o prostą, samczą próżność, by w współzawodnictwie z tylu innymi ubiedz ich w tym wyścigu i — coute que coute — chociażby kosztem wstydu i wstrętu zwyciężyć... nad miarę przykrą była mu myśl, że chcąc chełpić się zwycięstwem, sam się wplątał w jej sieci i został zdobyty... a może — może nawet padł ofiarą złudzenia — może spodziewał się tam głębi, gdzie była tylko mielizna, może starał się przeczuwać moc miłości w duszy, która była doszczętnie spopielona — nie! głupstwo! tak płytka dusza, spopielić się nie może — może starał się rozpacznie widzieć tam przepiękny kwiat, gdzie brudne, szaropopielate kwiecie blekotu za opłotkami życia więdło — ale, im skrupulatniej swoje sumienie roztrząsał, im skrzętniej rozgrzebywał śmietnisko swego życia, wszystko znajdował, ale ani odrobiny miłości.
To jedno tylko wiedział, że tej obcej pani nie kochał — mógł odczuwać niesmak, wstręt, obrzydzenie — ale niepotrzebował zgrzytać zębami, że miłość jego została zawiedzioną, bo nie było w nim miłości, raczej cyniczne poczucie zawodu, że nie zdołał w zimnej i oschłej duszy kobiety miłości rozpalić, jakby żadnym cudem nie zdołał tego dokonać w pierwszej lepszej, którąby na targowisku samczej chuci tańszym kosztem mógł sobie kupić.
Samcza próżność, że on jeden — zwycięzca w tym głupim pościgu z kilkoma samcami naraz — jeszcze ten ostatni rekord weźmie!
Napróżno eksperymentował, trzeba było machnąć ręką i teraz zdawał sobie jak najdokładniej sprawę, że w całem tem kilkoletniem współżyciu w jednej klatce z tą w śmiesznym wyścigu zdobytą zamorską panią, nie przeżył nic, coby nie było spełzło po naskórku jego duszy, gdyby kropla wody po gładkiej tafli marmurowej... nic, nic nie pozostało z tych kilku lat ciężkiego wstydu, że kobieta, którą już żoną nazywać musiał, była już z rąk do rąk przechodziła, a który to wstyd pokrywał szarmancką hypokryzyą, że o niczem nic nie wiedział, ani nie wie, a, aby rolę swoją do końca doprowadzić, i równocześnie nie zmarnieć, jak ów histryon, który wykrzykiwał; qualis artifex pereo! udawał, co go zresztą nic nie kosztowało, niezłomną wiarę w wierność i stałość swej małżonki — a, aby pokryć tą ziejącą pustkę w sobie, sławił, dławiąc się od wewnętrznego, kpiącego śmiechu, z zapałem i szczerą emfazą jej niesłychaną piękność, jej nadzwyczajne talenta, niemiał dość najprzesadniejszych słów gorącego uwielbienia, najwyszukańszych porównań, w któreby jej nie był przystrajał, gdyby w pychę egzotycznych kwiatów.
Głębiej i sumienniej zapatrzył się w siebie:
Istotnie nic nie pozostało z tych kilku lat pożycia, pełnego ironicznego podstawiania nogi, przez którą arcymądry, o wszystkiem wyrokujący mózg jego przez baranów-wielbicieli podziwianej pani bezustannie najpocieszniejsze koziołki wywracał, dawno puścił w niepamięć lata, pełne niesmaku nad szyderczo-grzecznem, niesłuchającem słuchaniu płytkiego rozumowania, przeżuwania obcych myli, wyławiania jego własnych słów i wykoszlawiania ich znaczenia...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Słońce już zaszło. W niebo poobciągane ciężkiemi chmurami deszczowemi wcinały się tu i ówdzie cieniuteńkie kliny purpury gasnącego światła, a coraz gęstszy zmrok zalegał szeroką przestrzeń przeciwległego ogrodu.
Pola! zawołało w nim coś drżącą miłością i spragnionem oczekiwaniem: kiedy nadejdzie?
I w tej samej chwili przerzuciła się pamięć jego do onej błogosławionej chwili, w której z najgłębszą rozkoszą wyzwolenia ujrzał się sam, bo to „nieświadome dziecko“ — roześmiał się sucho — tę przemądrą panią, którą wskutek śmiesznego wyścigowego rekordu był zmuszon żoną nazywać, uniósł jakiś młody, a piękny sokół w swoje niedostępne grodzisko.
Uzyskał wolność — klatka była na oścież otwarta!
Och, jak wtedy głęboko odetchnął w rozkosznem wyzwoleniu, jak dusza mu się rozrastała poczuciem nowej, nieznanej dotąd mocy, jaką się w nim wszystko w nowem życiu odradzało!
Ta pustynna gleba, leżąca odłogiem i ugorem, porosła ostami i zielskiem, rozkwietniła się niesłychanem bogactwem przebogatego kwiecia, a z jego krwi, z jego tęsknot, najkosztowniejszych snów i szlachetnego skarbca jego duszy, który dotąd w ukrytych jej głębinach spoczywał, wykwitł nagle wspaniały a tajemniczy kwiat paprociany miłości — tak! teraz poznał moc i świętość miłości — do tej, którą teraz z dumą i szczęściem swą żoną nazywał:
Pola!
Z jaką rozkoszą pławił się w wspomnieniach onego miłościwego pierwszego roku, który na swej ziemi spędzili.
To jego święte zdumienie, gdy po raz pierwszy poznał miłość! Ta niewysłowiona radość i pokora, z jaką przyjął z rąk Poli jej bezgranicznie oddane, czyste, gorące serce! I wstyd, że wzamian za tą ofiarę niepokalanej czystości nie miał dość dostojnego daru, którymby się mógł wywdzięczyć! Coby tylko mógł zrobić, wydało mu się zbyt marnem i biednem, by módz swą wdzięczność wypowiedzieć...
Raz wreszcie poznał tą wielką łaskę, że kocha i jest kochanym.
Nie miał wrażenia przynależności, bo z Polą razem uczuł się nierozerwalną Jednią, zatracił poczucie jakiegoś odrębnego, indywidualnego bytu: tak doszczętnie zlały się ich dusze z sobą.
I mówić z sobą nie potrzebowali, bo w ich milczeniu nie było myśli, któreby się wzajem nie łączyły: mówili dotknięciem, spojrzeniem, a jednym ruchem wyrażali to, czegoby sobie w długiej rozmowie powiedzieć nie mogli.
Wszystkie brudy i męty jego życia zlały się w jakiś przepastny lej zapomnienia — blaskiem szczęścia ozłocił mu się świat cały.
Wszystko mu się w oczach jego przeinaczyło.
Ten park, z którym go wiązały najprzykrzejsze wspomnienia dzieciństwa, gdy się w nim krył przed srogim gniewem swego ojca, a potem nogą w nim nie postał z cynicznej dyskrecyi, by przypadkowo nie zamącić czułego tete-a-tete tej tam — splunął — z jakimś wielbicielem, teraz dopiero ukazał mu się w całej swej piękności.
Drzewa mu nagle ożyły, zdawały się brać udział w ich szczęściu i miłości, coraz szerzej rozpinały swoje gałęzie, gdyby radośnie błogosławiące ramiona — krzewy zdały się wysilać na coraz to wspanialsze kwiecie, by oczy ich swem bogactwem uradować; głębszą i bogatszą zielenią rozruniły się polanki, jakby ich do spoczynku zapraszały, a nigdy jeszcze nie zapowiadały pola jego bogatszego żniwa, jak onej błogosławionej wiosny, gdy wszystkie ciężkie przeszkody zdołał przełamać, przezwyciężyć wszystkie trudności, których mnóstwo na jego świętej drodze do szczęścia się jeżyło i swoją Polę poślubił.
I teraz siebie odnalazł.
Przez Polę i w niej ukochał tę ziemię, którą znał dotychczas z obrachunków, dostarczonych mu przez zarządcę, zszedł ją z Polą w długich spacerach, jak daleko i szeroko mu przynależała i każda miedza była mu drogą, którą razem wzdłuż pól przechodzili, każda wierzba nad rowem, przecinającym, była mu kochanym i zażyłym sąsiadem, a rząd starych topoli wzdłuż łąki wydawał mu się być starą, wierną, przyboczną, gwardyą ich rozkosznego szczęścia.
Czerwonem złotem łanów pszenicznych mieniły się jej włosy, kryniczna czystość zdroju przezierała w jej oczach, a członki jej, silne i giętkie, gdyby pręty wikliny nad brzegiem rzeczki, która do poblizkiego jeziora wpadała.
Przez nią i w niej odnalazł swoją ziemię.
Słuchał jej głosu gdyby tajemniczego rozhoworu odwiecznych drzew ich parku, wpatrywał się w jej sny, jak w rozkołysane odbicia na lekko sfalowanej powierzchni jeziora srebrnych topoli, rosnących tuż nad brzegiem, gdyby słoneczne wzloty rajskiego ptactwa, świętymi miłości hymnami rozśpiewanego.
Razem podpatrywali w lesie trzciny przyjeziornej gnieżdżące się kuligi, śledzili jaskółki, jak budowały w futrach stajen i obór misterne gniazda, wpatrywali się na polach w niebopienne wzloty skowronków, umieli badać z ciekawem natężeniem pracę mrówki i kłopotliwy wysiłek trzmiela, który nie mógł odnaleść drogi do swej sadyby — a czasem i najczęściej trawili godziny całe, leżąc przytuleni do siebie na bujnej murawie małego wzgórka tuż nad brzegiem jeziora na cichej rozmowie, pełnej miłosnej słodyczy, wpatrzeni w przejrzysty błękit nieba, w tajemną niebieskość szeroko przed nimi rozesłanego jeziora, na którem słońce miliardy dyamentów rozsypało.
Stroił ją w gorące maki, zadumane bławaty, tajemnicze róże wodne, otulał ją najkosztowniejszą przędzą swych bogatych snów, rozniecił wokół niej święty ogień, a życie ich stałoby się cudowną baśnią świętojańską, gdyby nie to, że raz poraz słyszał złowrogie trzeszczenie dachu walącego się dworu, żałobny postęk ziemi ojców i praojców, usuwającej się z pod nóg jego, zawodzący pomruk sędziwych drzew parku: jeden bolesny a gorzki wyrzut całej jego ojcowizny, że ją bezmyślnie zaprzepaścił.
Wtedy zrywał się na ratunek, spędzał dnie całe i bezsenne noce na obrachunkach, różnorodnych kombinacyach, naradach z swoim zarządcą, pertraktacyach z bankami i lichwiarzami, wytężał wszystkie siły, by ruinę powstrzymać, ale już za późno.
Coś w nim zacharczało, a serce się skręciło, gdyby je obca łapa w oprawczy uścisk ujęła.
Kiedy to było?
Aha!
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
W starym parku obwisały gałęzie pod ciężarem śniegu, że aż ku ziemi się słaniały — sam marzł i zazdrościł drzewom, że są otulone w takie wspaniałe grube, białe kożuchy — marzł, mimo, że miał na sobie ciepłe futro i czuł, że Pola, którą pod rękę prowadził, marznie, mimo, że i ją jaknajstaranniej otulił i w futro i w szale jedwabne i najgorętszą krwią swego serca ogrzewał.
Szli długo w milczeniu. Śnieg skrzypiał pod ich stopami, a w powietrzu zaległa taka cisza, że zdawało się, iżby można teraz obroty ziemi posłyszeć.
I on i ona pragnęli mówić, ale — jakby im głuchy lęk dech w piersiach zapierał — słowa, które się przemocą przez płot zębów przedzierały, spychała jakaś brutalna, a może dobrotliwa pięść z powrotem w gardło... drżeli na myśl, że ostatecznie będą zmuszeni wreszcie to wypowiedzieć, co im słodycz najrozkoszniejszych chwil goryczą piołunu zaprawiało, bo Pola już oddawna przeczuwała, co go nagle w straszliwy niepokój smagało i wśród nocy z łóżka zrywało.
Ruchy ich paraliżował drżący niepokój oczekiwania tej chwili, którąby się na całą wieczność odsunąć chciało, a ma się to przeświadczenie, że się coraz więcej zbliża, że czycha za każdym drzewem, że się już do skoku przyczaiła i z nienacka z tyłu człowieka o ziemię powali.
Szli coraz wolniej i ociężale, jakby już całe mile byli ubiegli — gdzieś zdala z parafialnego kościoła z zmurszałej, chwiejącej się dzwonnicy — jak ją wyraźnie widział przed sobą! — płynęły rozgłośnie dzwony, surowe, poważne, ciężkich wyrzutów pełne — park się kończył, a przed ich oczyma rozścieliła się jak widna i daleka niebieska, dziewicza płaszczyzna śniegu.
Pod tym śniegiem śniła ich ziemia rozkoszny sen o wiośnie, radowała się, że niezadługo cała się zazieleni bogactwem pierwszej runi, rozkwieci się i rozmai pychą najprzeróżnorodniejszego kwiecia polnego...
Ziemio! ziemio! szeptało mu coś miłośnie w duszy i całą przywarł do tej ukochanej ziemi, całował ją, obejmował, głaskał, pragnąłby teraz zmieść z niej gruby pokład śniegu, by módz lepiej i wyraźniej jej rozkosznych snów podsłuchać.
A zasłuchany był w jej ciche poszepty, dla niego tylko słyszalne, gorącym prądem obiegały go jej drgnienia, których nikt prócz niego nie odczuwał, a tak się czuł z nią zrośnięty, że na myśl, iż się od niej oderwać musi, przeżywał świadomie najstraszniejszy ból, jaki człowiek prawdopodobnie przeżywa, gdy się go odłącza od łona macicznego, ból, o którym Plato mówi, że człowiek w nim traci pamięć tego, co w przeszłym życiu był przeżył.
Przystanął nagle, przeszedł go zimny dreszcz, bo czuł, że stanął oko w oko z oną chwilą, której się tak lękał, którą był pragnął w nieskończoność odepchnąć, że pięść, która jeszcze przed chwilą twardo wtłaczała słowa z powrotem do gardła, słabnie i mięknie, że, że...
— Stało się! wykrztusił wreszcie.
Pola patrzyła na niego długo i przenikliwie, ale nic nie powiedziała.
I znowu patrzył na białą śniegu płaszczyznę, pod którą spoczywała ich ziemia, która się miała niezadługo rozzielenić cudną runią wiosennej oziminy, rozmaić kwieciem kaczeńców przy rowach przydrożnych, pędzić soki ożywcze w nagie wierzby i srebrne topole na opłotkach i powtórzył bezmyślnie:
— Stało się! Niema rady!
Odetchnął głęboko, odwrócił się nagle, bo serce w skurczu bólu mu się skręciło, przycisnął silnie jej ramię do swego, silniej jeszcze — i znowu weszli w park.
Teraz szli krok za krokiem: mroczne światło wydało mu się czemś tak absolutnie i niezmiennie istniejącem, że nie mógł sobie wyobrazić, iż mogłoby być kiedyśkolwiek blaskiem słońca zamącone: blask słoneczny odczułby teraz gdyby nieznośny ból fizyczny — a martwota drzew naokoło wydała mu się pod pokrywą śniegu tak naturalną, że w głowie pomieścić mu się nie mogło, iżby kiedyśkolwiek na nowo życie rozpocząć się miało: gdyby się teraz coś ruszyło, gdyby z obwisłych pod ciężarem śniegu gałęzi oberwała się śnieżna bryła i choćby z cichym szelestem opadła na ziemię, wywołałoby to bez wątpienia w nim ciężki przestrach.
Teraz pragnął mówić, ale bał się swego głosu: odczeka jeszcze chwilę, aż będzie pewien, że mu się nie załamie, że się nie przestraszy, gdy w tej głuchej ciszy, w której już dawno przebrzmiały głosy dzwonów, posłyszy go nagle, gdyby łoskot walących się kamieni.
Przed oczyma jego stanęła tabliczka nad biurkiem jego dziadka, a na niej wypisane złotemi głoskami słowa pisma świętego: „a pomnijcie na sprawy ojcowskie, które czynili za życia swego, a otrzymacie sławę wielką i imię wieczne!“
A mógłby teraz tego dokonać, kiedy jego najgorętsza tęsknota się spełniła: teraz, kiedy w współżyciu z Polą siły jego niepomiernie się spotęgowały, mógłby imię dziadów i pradziadów wynieść i wywyższyć i bogactwo swej ziemi pomnożyć i mnogość zasług sobie przysporzyć — niestety za późno!
Wysoka, dumna pani z papierosem w ustach, bilardowym kijem w jednem, a szklanką szampana w drugiem ręku, pani o zblazowanych, kuszących oczach, mdłym, nęcącym uśmiechem na wązkich ustach zaprzepaściła mu ten święty szmat ziemi...
Wściekał się na myśl, że ta sławna, przez licznych wielbicieli podziwiana pani, którą ongiś z zęby zacinającym wstydem był zmuszony żoną nazywać, ta obca pani, którą zdobył w głupim, samczym rekordzie wyścigowym, mogła nietylko zszargać nazwisko jego ojców, ale, zaczem się spostrzegł i od niej wyzwolił, postawić go nad krańcem ruiny majątkowej... Zrozumieć teraz tego nie mógł, że, aby uratować resztkę, aby wraz z Polą nie znaleść się w ostatniej nędzy, musiał sprzedać ten szmat świętej ziemi, szmat święty — święty — święty — powtarzał to bezustannie — szmat szaty Chrystusowej: wielkiej relikwii, jaką mu ojcowie przekazali.
Zastanowił się nagle i ryknął gorzkim śmiechem: nigdy nie myślał, że człowiek do tego stopnia oszukiwać się może: teraz nagle to obłudne uniewinnianie siebie samego, że ktoś mógł go zaprzepaścić — a hańba — a pośmiewisko! — żeby ona to zrobić mogła!
„Trop de reverance!“
Sam wszystko niszczył, aby w tych miejscach, gdzie najkrwawszy wstyd przeżywał, kamień na kamieniu nie pozostał, sam wyzbywał się tego kawałka ziemi, na której jej noga postała, sam podrzynał korzenie swego bytu: sam to robił, bo bezustanny wstyd go dławił, że ten „przebujny zamorski kwiat“ mógł mu zachwaszczać jego świętą ziemię.
Poco się okłamywać, poco się tak niecnie poniżać przed sobą samym, że ta obca pani mogłaby mu jego ziemię zaprzepaścić?! Sam — sam, w bezmyślnym, głupim rozpędzie oszołomienia się i zagłuszenia sprzeniewierzył się całej wielkiej tradycyi swego rodu, która go tak silnie z ziemią jego wiązała...
Dobrze ci tak! Dobrze! czemu ci więcej sił nie stało, by przetrwać? — powtarzał zaciekle.
A równocześnie czuł jako jakiś rodzaj ekspiacyi tą ciężką mękę, te wszystkie tortury, tę straszną duszną rozterkę, jaką teraz przechodził.
Ale zacóż cierpi Pola?! — Ona, która tu nic nie zawiniła! To doprowadzało go do najcięższej rozpaczy. — Jak jej to powie?
Szli coraz wolniej.
A jej dusza lodem się ścinała: Kiedyż wreszcie przemówi? Czyżby tak mało ufał jej miłości, że lękał się jej powiedzieć to, już[1] dawno kochającem sercem przeczuwała? czyżby nie odczuwał, jaką mękę przeżywa, gdy widzi ten głuchy, milczący ból, jaki go trawi?!
A on aż nadto dobrze słyszał bezgłośne wołanie jej duszy: już miesiąc cały wsłuchiwał się z rozpacznym bólem w jej myśli, czytał je w jej oczach, w dotknięciu jej ręki, w każdym jej zmęczonym, wewnętrzną męką jakby obezwładnionym ruchu: milczenie jej aż nadto wymownie mówiło, gdy nagle po gwałtownym wybuchu miłości popadała w ciężkie zamyślenie, oczy mgłą się zasłaniały, a wokół ust wiądł blady uśmiech, jak mrozem zwarzony kwiat — wiedział, jak się jego męką serdeczną męczyła, jak szła śladem jego kalwaryjnej drogi i milcząc, w myślach swoich krwawy pot mu z czoła ścierała, a to milczenie słyszał teraz głośniej niż kiedykolwiek.
Spojrzał na nią ukradkiem, szybkim, lękliwym obrzutem oczu: po policzkach jej spływały łzy, usta jej drżały, a drobna twarz ściągnęła się skurczem ukrytej, tłumionej męki.
Przystanął, zatrząsł się, pochwycił ją w swoje ramiona, zcałowywał z ziębniętej jej twarzy łzy, sam czuł, że płacze: z większą jeszcze tkliwością kołysał ją w swych ramionach, jak chore, ponad wszystko ukochane dziecko:
— Nie płacz! Nie płacz! Ja wiem, że to, czegom Ci powiedzieć nie mógł, powiedzieć nie chciał, dawno już przeczuwałaś... ale Ty wiesz, żeśmy się dziś z naszą ziemią żegnali... Powinienem teraz paść przed Tobą na kolana, czołgać się przed Tobą z błagalną prośbą o przebaczenie — miałabyś prawo mnie teraz od siebie odepchnąć, bom niegodzien Ciebie, ani tej ziemi, którą tak marnie zaprzepaściłem, ale Ty mnie kochasz i tego nie zrobisz...
Oplotła gorąco ramionami jego szyję:
— Cicho, cicho! szeptała — przestań się już męczyć — przecież już się stało — miałam dosyć czasu, na wszystko się przygotować — od dawna wszystko przeczuwałam, ale to mi mego szczęścia zniszczyć nie zdoła — jesteśmy młodzi — miłość nasza wszystko przezwycięży — a ta ciężka strata nie jest dość ciężką, by mogła nasze szczęście zniszczyć.
Osunęła się na ziemię z jego ramion.
— Sprzedałeś? zapytała cicho.
— Wczoraj — głos mu się załamał i z ciężkim trudem zdusił w sobie nawałnicę rozpaczliwego szlochu.
Pola mięła jego ręce w swoich i tylko bezustannie szeptała, tuląc się do niego:
— Cicho, cicho — młodzi jesteśmy, miłość nasza wszystko przezwycięży — cóż ten jeden mały kawałek ziemi, całą ją w sobie mamy i nic jej nam nie wydrze...
Rzucił się do jej nóg i stopy jej w świętem uniesieniu całował za tę jej bezgraniczną dobroć, tę jej wielką moc...
Wezbrała w nim fala gorącej miłości i rozlała się kojącą poświatą nad burzą bolesnych wspomnień — pragnął teraz wybiedz z domu, wyjść Poli naprzeciw, szukać jej na ulicy, a wśród tysiąca kobiet rozpoznałby już z dala jej wiotką, gibką postać, wśród tysiąca ruchów rozpoznałby niechybnie jej miękkie, wytworne, a przytem elastyczne ruchy, ale zastanowił się, że mogliby się minąć, a przytem śmieszny był z tym swoim niecierpliwym niepokojem: przecież Pola lada chwilę nadejść musi.
Oddychał głęboko, wyzwolony tem uczuciem miłości, które z dnia na dzień, mimo ciężkiej wewnętrznej rozterki potęgować się zdawało, ale zbyt silnie rozkołysało się podziemne jezioro jego duszy, by się tak łatwo uspokoić mogło.
Wyjechali wtedy za granicę — nie patrzyli za siebie wstecz, pomni biblijnej opowieści o żonie Lotha, która w słup soli się zamieniła — w miłości ich bezpamiętnej gubiły się wspomnienia — w rozgwarze wielkich miast głuchły poszepty drzew ich parku, gubiły się odgłosy dzwonów ich wiejskiego kościółka, płynące poprzez ich pola i łąki, w muzeach i bogatych świątyniach — w coraz to większym przepychu i
bogactwie kultury wieków całych zacierały się biedne, ubogie kontury tej ziemi, gładkiej jak stół, monotonnej, jak ubogie pacierze, jak psalmodye wieczornych nieszporów, zadumanej wieczystym powrotem i nawrotem tych samych trosk, tych samych nadziejnych i bolesnych dum, jednostajnem weselem się cieszącej i jednostajnym smutkiem załzawionej... aleje niebotycznych cyprysów, zdumiewających swoją monarszą powagą i wykwintem prastarych rodów magnackich, kazały im zapominać o srebrnych topolach i ubogiej muzyce ich liści, gdy wiatrem trącane wraz o siebie biją — w pinetach włoskich, w których ongiś Dante lub Giotto błądzili, nie mieli czasu wspominać swojskich lasków olszyny lub białych brzóz, a groza wiekuistych wód oceanu ścierała im z pamięci rozkosz wód ich jeziora, — a, gdy znienacka, najniespodziewaniej w świecie pamięć ożywała, przemocą mózg opanowywać jęła, zagłuszali ją coraz to nowemi, silniejszemi jeszcze wrażeniami, stępiali jej ostrze, jej raniące kolce miłością, która ich coraz silniejszą obręczą ścieśniała i ich wzajem w siebie wtłaczała.
Miłość zatryumfowała nad wspomnieniami, nad tęsknotą za ziemią, nad wyrzutami i rozterką duszną; zaspakajali głód za najwytworniejszą kulturą Europy, dusze im się rozrastały, coraz to szersze obejmowali horyzonty, aż wreszcie znużeni całoroczną podróżą, zapragnęli spokoju ciszy, wytchnienia.
Późną nocą zajechali do małego miasteczka, słynącego z tego, że zachowało się w dziewiczej, nietkniętej czystości: takie, jakie zostało zbudowane przed pięciu, sześciu wiekami, pozostało nienaruszone po dzisiejszy dzień.
Gdy jechali do hotelu, ciemno było i deszcz padał: nie było na co patrzeć, bo jutro był na to czas.
Rychło się obudził.
Podszedł do okna i cofnął się zdumiony.
Hotel, w którym zamieszkali, stał, jakby całkiem na uboczu tuż nad krawędzią spadzistego wzgórka, który się wznosił nad wązką rzeczką, płynącą w dolinie: taki sam wzgórek, jaki się utworzył przez wieki wskutek opadania i wysychania wody nad ich jeziorem — poza rzeczką lekkie wzniesienie — na lewo las: taki sam las, który ongiś był ich własnością — na prawo szeroka płaszczyzna, pocięta na różnobarwne łachy łąk, żytnich pól, pszenicznych łanów, zagonów wyki i koniczyny — rowy obsadzone takiemi samemi wierzbami rozsochatemi, jak te, które przed rokiem z takim bólem żegnał, a wzdłuż rzeczki rząd smagłych topoli, jakby były co dopiero przesadzone tam gdzieś z Polski tu na obcą ziemię.
Miasta nie było widać, bo hotel zdawał się być wzniesionym na jakimś przyczółkowym cypelku, więc nic, prócz tych płaszczyźnianych pól, popstrzonych kępami maków, modrem kwieciem bławatów i tego lasu, w którym już na daleką przestrzeń rozróżniał jesiony i buki, dęby i graby, olszyny, sosny i rozłożyste poczochrane chojary.
— Pola! zawołał i nie mógł oczu oderwać od tego widoku.
Pola zerwała się z łóżka i pobiegła ku oknu: zatrzęsła się cała z zdumienia.
— To, jak u nas, szepnęła i jakieś dziwne, złowrogie przeczucie skręciło jej serce.
Zebrali się szybko, spożyli śniadanie i zbiegli w dół, w dolinę: na oglądanie miasta dość czasu było...
Przeszli kamienny most przez rzeczkę i dostali się na otwarte pola.
Janta był niezwykle podniecony. Przystawał co chwilę, oglądał każdy zagon okiem gospodarza, który niestety za późno, ale tem intenzywniej, z ziemią się zapoznał, brodził z rozkoszą wąziutką ścieżką wśród bujnej, bogatej trawy łąk, każdy kwiatek polny nazywał polskiem nazwiskiem, tłómaczył Poli, o ile tu wyżej kultura ziemi stoi, aniżeli w Polsce — szli miedzami wśród dojrzewających już pól żytnich i był zdumiony urodzajnością gleby, podziwiał czarnoziem, na którym w ciężkie, zielone jeszcze kłosy wystrzeliwała pszenica, zdumionem okiem przypatrywał się ogromnym łebkom kwiecia węgierskiej koniczyny, którą u siebie w ogrodzie tylko z największą troskliwością mógł wychodować, z miłością patrzył na porządnie już wzeszłą trawę owsa i jęczmienia, wdychał w siebie rozkoszny zapach rzepaku i gorczycy i znowu weszli na łąkę, tuż nad skrajem lasu.
Wśród gałęzi rokicin, kaliny, brzózek i młodej dębiny zanosiły się ptaki, migotały barwne motyle, w górze przeszywały powietrze jaskółki i skowronki — czasem zawisł na niebie jastrząb z szeroko rozwartemi skrzydły, zataczając coraz to cieśniejsze kręgi, by wreszcie czatować w jednym punkcie i strzałą się na upatrzoną zdobycz rzucić, w lesie odzywała się kukułka i słychać było stukanie dzięcioła — kilkunastogłosowa symfonia najprzeróżnorodniejszego ptactwa leśnego rozbrzmiewała w lesie, a wzdłuż miedz rozsiadła się łopucha, bielały krwawniki, płowiała mietlica, niebieściało kwiecie cykoryi, czerwieniły się gęstym kwieciem obsypane krzewy głogu, wokół wiły się, pełznąc po ziemi poplątane pręty bluszczu i rozwachlarzyły się misternie cyzelowane liście krzewów paproci.
Siedli na krawędzi lasu, a na dusze ich stłoczył się wielki, bolesny ciężar.
Janta posowiał i pochmurniał. Pola z niepokojem patrzyła ukradkiem na niego.
Jak strzała, puszczona z cięciwy, utrafiła nagle tęsknota za ich ziemią w jego serce i obezwładniła je trującym, nieuleczalnym jadem.
Zapomniał, że jest na obcej ziemi: wizya ich własnej narzuciła się z taką siłą jego oczom, że zdawało mu się, iż to jakiś majak szatański, wyczarowany przez podświadomie nurtujące w nim sumienie.
Giął się w sobie i łamał jak krzew w dzień tuczy, szarpany rozhulaną burzą, która się nagle zrywa, nie wiadomo, skąd i kiedy, niszczącym orkanem nad ziemią przeleci, coś w nim go skręciło, jakby chciało w nim wydżąć wszystkie niewypłakane łzy; bijące ciężkim bólem tęsknoty serce uczuł w krtani, chciał coś powiedzieć, ale słowa z siebie wykrztusić nie mógł: za nagle go to opadło, chytrze, podstępnie, znienacka — wtedy, gdy się najmniej tego spodziewał.
Krew ciurkiem sączyła się w jego duszę — poranił sobie wyciągnięte ramiona o obręcz, ostrymi kolcami najeżoną, a którą drzewo Poznania było okolone.
W dali rozsiadło się na wzgórku miasto, jak baśń jakaś czarowna z dawno ubiegłych wieków: wizya rzeczy dawno prześnionych i dawno już zapomnianych, a nagle, jakby do nowego życia wskrzeszonych tem samem życiem, jakiem ongi żyły — dobrotliwa wizya, która człowieka od rzeczywistości odrywała i przemocą mu wstecz kazała ubiegać: wystrzeliwały w niebo bastyony i wieże obronne, ciągnęły się wokół warowne mury, poza którymi piętrzyły się wysokopienne dachy domostw, dachy rozegrane całą symfonią czerwieni, począwszy od ciemnej, omszałej aż het w górę ku jasnym plamom świeżą dachówką pokrytych rondli — ostrą iglicą rysowała się na tle przeczystego nieba wysmukła wieżyca ratusza, rozsiadły się na niem ciemnemi, misternie narysowanemi sylwetami wieże gotyckich kościołów, ale Janta był ślepy na całą tę niesłychaną, niepojętą piękność, którą jarzącemi oczyma, wpółotwartemi usty wchłaniała w siebie Pola. Na chwilę oderwała się od rzeczywistości — w swoich piękności najwięcej stęsknionych snach nie zdołałaby wymarzyć równie cudnej baśni, wdychała w siebie jej czar, wgarniała go w swą duszę, by już go na wieki w siebie zakląć, a nagle spojrzała na Jantę i serce jej lodem się ścięło.
Janta nie widział nic prócz rozczesanych wierzb na mokradłach nadrzecznych, smukłych topoli przydrożnych i tych pól, zagonów i łanów i tych łąk bogatych, których trawa wydała mu się w poszumie wiatru, gdyby sfalowana powierzchnia ich jeziora.
Patrzył, patrzył, a coraz boleśniej kurczyła mu się dusza. Coś, jakby ciężki, zawodzący lament — tak! lament! innego słowa nie mógł znaleść na to, co teraz czuł.
To pewno była niedziela — bo tym samym blaskiem niedzielnym rozścieliło się słońce tu na tej obcej ziemi, jak tam u niego — ta sama przytajona cisza, jak przed Podniesieniem w ich małym kościółku, ta sama odświętna uroczystość w powietrzu, co mgławą światłością nad weselnemi godami rozrodczego życia ich pól zalegała.
Niedziela w powietrzu — niedziela nad rozmodlonemi polami, w cichym poszumie wiatru wśród olszyn, kalinek i młodej dębiny, który mu grał w uszach takie dalekie, takie swojskie melodye — tylko w duszy jego Wielki Piątek, gdy już dzwony oderwały się od dzwonniczych belek i do Rzymu powędrowały po błogosławieństwo — nie! po absolucyę dla jego grzesznej duszy, dla syna marnotrawnego, który najświętszą spuściznę ojców i praojców swoich zaprzepaścił: ziemię swoją!
Zerwał się:
— Pójdźmy stąd!
Pola słyszała wszystkie jego najskrytsze myśli, rozgłośniej jeszcze, jak gdyby je był na cały świat wykrzykiwał. — Pola wiedziała, jak trujące zielsko udręki i tęsknoty i bólu jęło się rozrastać na zielonej łące jego duszy i Pola wszystkiemi siłami jęła z niej wypleniać chwasty i kąkol i blekot i złą bylicę, pełła tą bezustannie chwaszczącą się glebę z bezgraniczną miłością, ale od tej chwili, gdy Jantę dosięgła zatruta nieuleczalnym jadem strzała, wymierzona z cięciwy zdradzieckiego łuku — tam, w tem obcem mieście na obcej ziemi — stała się bezradna.
Błądzili z miejsca na miejsce: nigdzie już spokoju — nigdzie wypoczynku: upiorna wizya utraconej, zaprzepaszczonej ziemi już Janty nie opuszczała.
Jak dżumy plama przeszła z serca na serce jego tęsknota, jego rozterka i udręka na nią samą.
Bywało, że zrywał się w nocy, chodził jak w śnie lunatycznym dookoła pokoju, gadał z ziemią, przekomarzał się z nią, chwalił ją za bogaty plon, obiecywał jej kosztowne nawozy, które jej siłę rozrodczą w tysiącraki sposób spotęgują, przekonywał ją, że teraz ten jej szmat trzeba pozostawić ugorem, bo już zbyt wycieńczony — tamten zaś, gnuśny i leniwy, teraz doskonale wypoczęty, trzeba głęboką orką, w razie potrzeby i marglą i drenowaniem zmusić do pracy — kawał jej łąki, który bezustannie próżniaczył w dolce far niente zalewu i odpływu wody jeziornianej na wiosnę i pod jesień ostatecznie gruntownie wysuszyć i do rzetelnych usiłowań przyzwyczaić — wtedy zrywała się Pola z łóżka: młode, gibkie, giętkie jej ciało trzęsło się jak młoda osika wśród wichru, ale nie śmiała mu tych jego halucynacyi przerywać — wsłuchiwała się w nie z coraz więcej rosnącą tęsknotą, aż wreszcie tą samą zmorą opętana, błądziła z nim razem po miedzach wśród pól, ścieżkach wzdłuż łąk, na pobrzeżnej murawie jeziora, porosłego lasem sitowia i tataraku — błądziła z nim po rozłogach i ugorach, których spiekłą ziemię tu i ówdzie rozerwała wysokopienna, żółtem przedziwnem kwieciem oblepiona łodyga dziewanny, spuszczali się w nieprzebyte gąszcze i jary parowu i szli aż hen pod cmentarz małego kościółka...
Bywało, że Janta zasiadł do zawiłych i skomplikowanych obrachunków, czyby jeszcze nie był zdołał ziemi utrzymać i nie potrzebował jej sprzedawać — obliczał, ile byłoby mu przypuszczalnie żniwo przyniosło, które się wtedy bogato zapowiadało, ile byłby mógł brać z cukrowni za centnar buraków, a ile za korzec perek, które właśnie wtedy, gdy majątek sprzedawał, nadzwyczajnie obrodziły. — Pola wtedy zasiadała z nim razem, jakby zarażona jego obłędną manią, liczyła porówno z nim, zatapiała się w wszystkich przypuszczalnych możliwościach wydajności ich ziemi, spisywała ogromne kolumny liczb, prostowała je, tu dodając, tu odejmując, formułowała nowe szeregi obliczeń z zdumiewającą, przenikliwą znajomością źródeł dochodu, które nawet jemu były obce.
A, gdy się już znużyli kilkugodzinną, uciążliwą pracą obrachunkową, gdy już po tyle i tyle razy skonstatowali, że się przedwcześnie ziemi wyzbyli, wtedy brali się pod ręce wciąż jeszcze w tej samej miłości, która ich od pierwszej chwili nierozerwalnie łączyła, i jęli błądzić od jednej chłopskiej chałupy do drugiej po całej wsi i każdego chłopa po imieniu i nazwisku nazywać, jego przywiązanie i pracowitość wysławiać — a przed oczyma ich przesuwał się w posuwistym korowodzie szereg postaci w siermięgach, kożuchach, sukmanach: przodownik podczas kośby Walek, którego kosa była tak sprawna, że innych kosiarzy o dziesięć kroków wyprzedzał — mądry owczarz Kuba, zawołany znachor, znający się na wszystkich chorobach i na niebie i na powietrzu i na gwiazdach — rataj od wołów, stary Jędrzej, który utykał na jedną nogę, a umiał krowy ratować, gdyby najlepszy konował, jak się na mokrem pastwisku wzdęły i stangret Siemion, który i szóstkę prowadzi, jakby na doskonale ujeżdżonym koniu siedział i stajenny Wojtek, który zabawiał ich sztuczkami na nieosiodłanym źrebcu, gdyby jakiś cyrkowiec.
I tak szli po całej wsi od jednej chałupy do drugiej: odwiedzili starą Marcychę, która była ongi Janty piastunką, a pewno znała wszystkie najskrytsze tajemnice dworu, ale klucz do tych swoich skrytek w głębokiej studni zatopiła: niczego od niej dowiedzieć się nie było można — wstąpili do Ulichy, ulubionej pokojówki Poli, która co dopiero za mąż wyszła, aby jej oznajmić, że za wierną służbę dostała dojną krowę w posagu — nie zapomnieli odwiedzić ochronki i wysłuchać obowiązkowych śpiewów i deklamacyj wiejskich dzieciaków, schludnych i zdrowych — poszli na żniwne pola, gdzie ich w tej chwili żniwiarze i żniwiarki opasywali powrósłem: Janta chętnie się wykupywał kilku rublami na baryłkę wódki — patrzyli na snopy czerwonej pszenicy, poukładane w nieprzeliczone mendle i zdawało się, jakby ich miłość, ich szczęście promieniowało na zewnątrz bezgraniczną łaską: wszystko wokoło żyło ich radosnem szczęściem — i ziemia i ludzie i przeźrocz nieba i ciemna toń jeziora.
Tęsknota wżerała się coraz głębiej w ich serca: tłukli się od jednego wspomnienia do drugiego, jak dwojga ptaków, które się znienacka dostały do potrzasku — ogarnął ich drażniący niepokój, szukali zapomnienia, wszystkiemi siłami starali się opędzić wizyi ich ziemi, ale ta bezlitośnie ich wszędzie ścigała, chwytała za ich strudzone głowy, wkręcała mściwe pazury w ich włosy i odwracała ich oczy tam — w tą mgławą, zaczarowaną dal, gdzie coraz wyraźniej majaczyły się łany ich pól pszenicznych, w poświście wiatru kołysały się wysokie trawy bujnych łąk:, szeleściał tajemniczo zwarty las trzcin, sitowia i tataraku nad tem jeziorem, tem jedynem, nad którego czarnem uroczyskiem rozścieliło się niebo z wszystkimi swoimi cudy, całą swoją zmianą i przemianą, swoimi błękitami i purpurą groźnego majestatu burzy i czarującą sennych gwiazd poświatą — to jedno, jedyne niebo, którego czar gasił i zdmuchiwał z pamięci osławione cuda nieb Zachodu i Południa.
I coraz głębiej wgrzebywali się w wspomnienia przepastnego mroku tej ziemi, do której już wrócić nie mogli.
Wrażliwość ich na to wszystko, co ich dotychczas odurzało, stępiała, a w ustawicznej włóczędze z miasta do miasta, okrzyczanych i sławionych z bogactwa zabytków architektury i sztuki ognisk najwyrafinowańszej kultury, wynosili li tylko rozkoszną, a tak bolesną pamięć tych godzin, które razem o zmroku aż w późną noc spędzali nad rozpamiętywaniem najdrobniejszych szczególików ich pożycia na ich tak dalekiej, a tak gorącem życiem w ich duszy drgającej, rozdzwonionej, walającej, rozmodlonej, z upragnioną tęsknotą wyczekującej ich ziemi.
Nieraz płacz wewnętrzny targał ich dusze, kurczyły się z bólu ich ciała od tych bezustannych wyciągali ramion za utraconą ziemią, a wtedy goręcej jeszcze tulili się do siebie, wsłuchiwali się w miłosne, zapomnienia spragnione poszepty swych dusz — och! to rozkoszne „nieraz“, które ich gorącym oplotem ramion łączyło!
Wokół jej twarzy rozlała się bogata grzywa, starem złotem mieniących się włosów miękką falą włosów, delikatnych jak przędza jedwabna, spływających po jej szyi w tysiącznych pierścieniach, zwojach i splotach, a z tego bogatego obramienia wykwitała gdyby kosztowny kwiat twarz o wytwornych rysach, których pozorna nieregularność wytwarzała właśnie przedziwną harmonię. Z pod łuków ciemnych brwi, ocieniających oczy, zsuwały się i odmykały powieki, w których drżeniu mógł wyczytać wszystko, co się w jej duszy działo. Gdy się na oczy zsunęły i delikatnemi rzęsami je zamknęły w zamyśleniu, we śnie czy w rozkoszy upojenia, mógł każdą myśl w jej duszy wyczuć, mógł nawet jej sny odgadnąć... i tak nieraz wpatrywał się długo w te zamknięte oczy, głaskał je w sen nieskończenie delikatnymi palcami i czekał, kiedy się otworzą, kiedy znowu ujrzy ich jasne, kryniczne spojrzenie — czasami smutkiem i cichą melancholią zamglone, czasami ciemne i tajemnicze, jak głąb jeziora, a zawsze tą samą niezmienną miłością na niego zwrócone.
Kochał tę twarz o nieskończenie delikatnej płci, wyłaniającą się z pod gęstych, sfalowanych splotów bogatych włosów, mieniącą się odblaskiem ich połysku. To nie rumieńce, to szlachetny inkarnat cieniutkiej skóry, którą nieskończenie delikatna siateczka żyłek krwionośnych w ustawicznej przemianie coraz ta nowym urokiem barwiła.
Usta! Och te pełne słodkie, gorące usta, ten tajemniczy, kosztowny kwiat jej duszy, z którego bezustannie ssał rozkosz i ukojenie i brał z nich coraz to świętszy sakrament miłości!
Czem były teraz dla nich muzea, świątynie, najwspanialsze wytwory kultury!
Przytulali się do siebie o zmroku i snuli bogate przędziwo wspomnień, które razem przez ten błogosławiony rok na swej ziemi spędzili.
Wspominali, kiedy on ją pływać uczył... Cięli nożykami grube łodygi sitowia, zbierali w snopy, wiązali powrósłami wysokiej trawy w jeden silny wał, na którym Pola całem ciałem swobodnie położyć się mogła, bo wał ją unosił.
— Teraz ramionami razgarnij wodę i znowu ręce składaj — teraz je znowu rozkładaj, tylko nie tak gorączkowo, nie tak gwałtownie, ruchy muszą być miarowe, bez niepotrzebnych wysiłków...
Trzymał jedną ręką wał, płynął obok ruchem jednego ramienia i dawał wskazówki: coza rozkosz, gdy poraz pierwszy puściła się sama na jezioro bez pomocy wału — jaka była z tego dumna i szczęśliwa, że pokonała żywioł, że woda jużby jej schłonąć nie mogła, że chociażby się łódź na środku jeziora wywrócić miała, ona już swobodnie do brzegu dopłynie!
I pokochała jezioro, które ją dotychczas bezwiednie straszyło, którego się lękała, gdy w przejażdżkach czółnem nagły wiatr się zrywał, bo wiedziała, że już teraz niczem jej nie grozi — pokochała je, jak kochała swego dzikiego wierzchowca, który pod nią chodził, łagodny, jak baranek, gdy na niego siadła.
I godzinami całemi krążyły ich myśli naokoło tego jeziora.
Wspominali, gdy sobie kazali o późnej nocnej godzinie osiodłać konie i wyjechali poza wieś, pełną zapachu świeżo zwiezionego siana — świerszcze skrzypiały w co dopiero skoszonej potrawie łąk, żaby rechotały w małych, zamulonych stawach i w skisłych moczarach, księżyc roztoczył na niebie całą swoją świetlistą tarcz, znowu tonął w zawłokach przejrzystych chmurek i znowu wypływał — nad parowem, wzdłuż którego stępa jechali, zwieszały się po zboczach ciemne dąbrowy, a pomiędzy ich czarnymi zwałami przesiewało się w dół to wiecznie tajemnicze, nęcące niepojętą tęsknotą światło miesiąca i srebrzyło dyamentową rosą w dole płynącą rzeczkę, popręgowaną czarnemi cieniami zwieszających się nad nią gałęzi wierzb i krzaczastych głogów.
Zsiedli z koni, bo zdawało im się, że mącą tą świętą ciszę jakiejś głębokiej, skupionej mszy całej ich ziemi, że przerywają jej podzwonne pacierze, że strudzona znojną pracą dnia nie będzie mogła spokojnie zasnąć pod dzwoniącemi kopytami końskiemi i dopiero, gdy wyszli na bitą drogę, gnali co koń wyskoczy, przed się do poblizkiego miasteczka, zawsze na oścież otwartego dla ościennych wielmożów.
A ten rozkoszny powrót w nocy księżycowej: konie bokami się o siebie ocierały: jechali wolno, coraz wolniej, a nagle przegięli się ku sobie w krótkich gorących całunkach, w szybkich, a zwinnych uściskach...
Hej! Hej!
Pola!
Znowu gorącą falą miłości przelał się ukrop krwi w jego żyłach, spojrzał niespokojnie na zegarek i znowu przebiegał niestrudzenie wszystkie pokoje, ubierał się w palto i znowu je zdejmował, bo lękał się, że się gdzieś na ulicy miną, że Pola przyjdzie do domu, go nie zastanie i gotowa biedz go szukać.
Palił jednego papierosa po drugim, przyciskał rozpalone czoło do szyb, deszczem ociekających, a nagle się zastanowił:
Zdobyć z powrotem ten szmat ziemi, który był zaprzepaścił, byłabyż to rzeczywiście rzecz, tak z wszelkich możliwości wykluczona?
Zamyślił się.
Pocóż tak tchórzliwie wypierać się tego, co dniem i nocą — może bezwiednie, a może świadomie — tylko lękał się samemu sobie to przyznać — w duszy jego nurtowało?
Przecież to nie przypadek, że zamiast na Zachód i Południe kierowali się w swej podróży z systematycznym uporem na Wschód, coraz więcej w pobliże ich ziemi — jedno przed drugiem zdradzić się nie chciało, ale tą jedną myślą żyli, w tym jednym kierunku wytężały się ich pragnienia, a każdy krok, który ich do ojczyzny zbliżał, był dla nich głębokiem odetchnięciem i jakby przedsmakiem wyzwolenia.
Pola! Pola!
Nic nie mówiła, niczem się nie zdradzała — jakby od niechcenia rzuciła myśl o pobycie w północnym Tyrolu, mimo że już dawno projektowali spędzić zimę na Capri, posuwali się jakby automatyczną koniecznością w stronę Wiednia, a on pochopnie spełniał jej życzenia, bo już mu się zdawało, że dolatuje go zapach ziemi ojczystej, a w miarę, jak się do niej zbliżał, coraz goręcej za nią tęsknił i coraz uporczywiej mózg jego się rozogniał, jakby ją na nowo odzyskać.
Długie godziny maniackich wspomnień, bezustannych nawrotów do tak niedawnej przeszłości, wypełniały teraz godziny, w późną noc przedłużane, w których roili plany, jakby się na nowo dostać w posiadanie ojcowizny. I znowu dawała Pola bogaty karm jego rozbujałej wyobraźni, nasuwała mu tysiące pomysłów: mózg jego był ustawicznie zajęty — całował w myślach z głęboką wdzięcznością jej stopy: Pola była jego lekarzem. Nie pozwoliła mu się w tępej apatyi, rozpacznej rezygnacyi poddawać ciężkiej melancholii tęsknoty, która duszę jego już czarnemi skrzydły otulać jęła w przebolesny, głuchy sen — jeszczeć się w kółko kręcił jak zbłąkany koń, który już wietrzy pobliże swej stajni: nie wie jeszcze, w którą stronę pobiedz, ale już chrapami wdycha powietrze, stamtąd go dolatujące.
A z chwilą, w której Pola jęła rozdmuchiwać iskierki, tlące na dnie popieliska, które z spalonych nadziei, by módz kiedyśkolwiek utraconą ziemię odzyskać, jeszcze zostały, nabierał coraz więcej sił, rósł w moc i jął bić głową o mur, który — w jego myślach i nadziejach przynajmniej — z tynku oblatywać począł.
W jasnych chwilach zdawał sobie sprawę, że chyba jakiegoś cudu oczekiwał, ale, gdy popuścił cugle swej rozgorączkowanej wyobraźni, wtedy wszystko stawało mu się możliwem, bo przecież i największym cudom nie sposób odmówić realnych podstaw. Tak filozofował.
A więc mógłby nastąpić jakiś kataklizm żywiołowy: czytał niedawno, że po ostatnim wybuchu Wezuwiusza można było bezcenne kiedyś winnice, nabyć teraz za psie pieniądze — no! taki kataklizm w Polsce wykluczony, ale mogłyby jakieś katastrofy nastąpić, któreby cenę ziemi o połowę jej wartości obniżyły, kiedyby z łatwością mógł swoją utraconą ziemię nabyć jeszcze taniej, aniżeli włoskie winnice.
Śmiał się, gdy z tych rojeń na jawie, z tych snów fantastycznych trzeźwiał, a jednak... jednak...
Z chciwością chwytał gazety i długiemi godzinami studyował sprawozdania giełd europejskich, tego najpoważniejszego barometru położenia politycznego — z rozkoszą wyczytywał niepewne, a coraz groźniejsze wieści o grożących zatargach między państwami Europy i kalkulował w natężonej mózgowej pracy, jak w razie wojny cena ziemi opadnie, opaść musi — studyował mapy, jakim szlakiem nieprzyjaciel w danym razie przypuszczalnie pójść musi, a przy wszystkich możliwych kombinacyach wypadało tak, że wieś jego, tak czy owak musi się znaleść w obrębie operacyi wojennych.
Najwięcej jednak zastanawiały go wieści o tworzących się związkach strzelców polskich, zalążku przyszłego wojska polskiego, gorączkowo wywiadywał się o ich organizacyi, zbierał skrzętnie ulotne pisma, broszury: co tylko mógł dostać pod rękę chciwie pochłaniał, uczył się na pamięć regulaminu wojskowego, jął się rozczytywać dniami i nocami w pismach i książkach, dotyczących wojny i taktyki wojennej, rozmiłował się w rzemiośle rycerskim, w lot rozwiązywał najtrudniejsze problemata taktyczne i jakby rósł, potężniał — cała chrobra, bohaterska tradycya rozpaliła się gorącem zarzewiem w jego duszy.
A Pola coraz więcej rozżagwiała ogień i coraz większe naręcza smolnych gałęzi znosiła, by go w olbrzymie ogniska rozniecić.
— Chciałeś zdobywać malusieńki szmatek naszej ziemi, a przyjdzie Ci pójść na zdobycie całej — zakreśliła palcem na mapie kreskę od morza do morza — rozśmiała się wesoło.
— Może nie tyle, ale i to by na razie starczyło — kreślił granice.
I rozpoczęły się długie wywody polityczne, w których Polę przekonywał, że przyszła wojna odbędzie się na terenie ziemi polskiej, a wieś ich — tak, czy owak — którędy nieprzyjaciel na ziemię polską wkroczy, musi się z absolutną pewnością znaleść w obrębie operacyi wojennych.
Pola patrzyła na niego uśmiechnięta.
— Pocóż ty mnie przekonujesz, kiedy ja już oddawna przekonana, że Ty z powrotem naszą ziemię zdobędziesz?!
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Nadsłuchiwał.
Na ulicy, zazwyczaj tak cichej, że zdawało się, że już całkiem wymarła, wszczął się rozgiełk głosów, jakieś krzyki dolatywały z oddali, jakieś śpiewy chóralne — zerwał się niespokojny, ale tym razem posłyszał gwałtowne dzwonienie u drzwi. Otworzył je szybko — ujrzał Polę, zdyszaną, rozgorączkowaną, całą roztrzęsioną.
Oczy jej były roziskrzone: lęk, trwoga, niepokój, a równocześnie coś jakby radosne wyczekiwanie, tryumfalne podniecenie biło z nich gorącem światłem.
Drobna, delikatna, a urokiem wytwornej piękności zniewalająca twarz to bladła spływającą krwią do serca, to znowu nagle kraśniała gorącymi wypiekami, jak w gorączce.
— Co się stało? pytał wystraszony.
— Chwilkę poczekaj... teraz dopiero wyzwalać się jęła. — Wybacz, żeś musiał na mnie czekać... Tłumy, nieprzeliczone tłumy na ulicy — słyszysz?
Coraz rozgłośniej rozbrzmiewał śpiew, coraz bliższe okrzyki...
— Wojna! oddychała głęboko — Austrya, Niemcy, Rosya...
Nigdy nie stanęła mu wizya ich ziemi z taką niesłychaną mocą przed jego oczyma, jak właśnie w tej chwili.
Serce w krtań mu wrosło, zatrząsł się od stóp do głowy:
— I Polska! wykrztusił.
— I Polska! odpowiedziała gorącem echem.
— Jutro jedziemy...
— Jutro! powiedziała z mocą i zarzuciła ramiona na jego szyję.
— Tak, tak, tak!
Janta konia przywiązał do drzewa w głębi lasku, a sam podpełzł aż ku zrębom, i wyciągnięty na brzuchu, wpił się oczyma w ten wyśniony, wytęskniony widok jego wsi, jego pól.
Wreszcie! Dusza rozegrała mu się oszołomioną radością ptaka, rozśpiewał się w niej w niebo bijący hejnał spełnionych marzeń, dokonanych tęsknot.
Tak! to jego Krusza!
Już mroczniało.
Nieprzyjaciel ostrzeliwał dzień cały pozycye żołnierzy polskich, ukrytych w lesie, ale piekielny ogień słabł teraz przy skłonie dnia — raz po raz padł granat w mały lasek, robił potężne wyrwy, wyrzucał w górę olbrzymie kępy trawy, krzewy i drzewa z korzeniami wyrwane — wybuchała w niebo, jak z krateru wulkanu, piaszczysta z ziemią pomieszana lawa, wokół rozsypywały się połamane gałęzie, roztrzaskane na miazgę pnie, ale Janta na to nie zważał. Myśli jego, jak spłoszone stado dzikiego ptactwa rozlatywały się na wszystkie strony, uciekały wstecz, pędziły naprzód, zataczały wokół szerokie kręgi, znowu się zbiegały, by za chwilę rzucić się do ucieczki.
Przed oczyma jego stanęła znowu tabliczka z złotemi głoskami, wisząca nad biurkiem dziada:
„A pomnijcie na sprawy ojcowskie, które czynili za życia swego, a otrzymacie sławę wielką i imię wielkie“.
Kolana uginały się pod nim w pokornej wdzięczności, że danem mu było — jemu właśnie, marnotrawnemu synowi, który szmat ziemi w bezmyślnym obłędzie zaprzepaścił — zdobywać go teraz z powrotem swoją krwią — nie! nie ten szmat ziemi, który mu już nie przynależał, ale całą — całą ziemię, jak daleka i szeroka: i uczuł niewysłowione szczęście, że danem mu było, spełnić najświętsze przykazanie ojców i praojców, bo zaiście nie mógł go lepiej spełnić, jak niosąc w ofierze ojczyźnie całe swoje życie i szczęście całe.
I „pomny na sprawy ojcowskie“ stawił się jeden z pierwszych na wielki zew, który powołał synów ziemi polskiej na straszny bój przeciw odwiecznemu wrogowi.
Rozhulała się w nim rycerska krew jego przodków, a ani na chwilę nie zawiodła wielka i święta ofiarność duszy Poli, do największych poświęceń i trudów gotowej — na pierwszy zew wrócili w gorączkowym pośpiechu do kraju — Pola wstąpiła po krótkim kursie Samarytanek jako pielęgniarka do szpitali obozowych, on przyłączył się do formującego się właśnie pułku ułanów.
Teraz znowu jęknął głucho, granatami rozszarpywany lasek, rozległ się trzask gałęzi i na szczapy rozrywanych pni: aż ku niemu sypała się lawa piasku, ale on jakoby był na wszystko ogłuchły. Myśl jego wybiegała ku Poli i drżała ciężką trwogą, bo Pola pracowała w szpitalu za frontem, na który od dni kilku wprost rozpaczliwe wysiłki ognia nieprzyjacielskiego skierowane były.
W mózgu jego wikłała się bezustannie rzeczywistość z niedaleką przeszłością.
Nie widział dobrze w zapadającym zmroku tych wszystkich ścieżyn polnych, tych miedz i dróg, któremi razem błądzili, a nawetby ich dojrzeć nie mógł, bo pola jego były porozorywane rowami strzeleckimi, w których się teraz wróg ukrywał — wszędzie, gdzie spojrzał, widział na żółtem ściernisku czarne plamy — widocznie doły, przez granaty powyrywane — ani śladu nie pozostało z przydrożnych wierzb i topoli, nie szklił się jak dawniej cienki pasek rzeczki — widocznie ją wróg gdzieś w głębi zatamował, by w danym razie wywołać zalew terenu, na którym jutro już pewno krwawa walka się stoczy... tam stały dawniej obszerne czworaki, które sam budował, ale został z nich tylko komin — tu na lewo stała zagrodą chubiarza, ale dostrzegł tylko nieforemną kupę gruzów — spojrzał w stronę gęstego ongi parku: pełno było w nim olbrzymich dziur, przestronnych wylotów, łysin i nagłych polan, ale nie widział białych ścian dworu — widocznie i artylerya polska nie próżnowała — ale to całe zniszczenie mało co go obchodziło: on czuł dokładnie, jak w jakiejś nieskończenie błogiej wizyi, ramię Poli pod swojem i teraz znowu obchodzili wzdłuż i wszerz ich ziemię i na nowo brali ją w swoje posiadanie.
Duszę jego targała miłość, tęsknota za Polą, żarł go bezustannie chory niepokój o jej zdrowie i życie — słyszał, że właśnie ten szpital, w którym Pola swoje ciężkie obowiązki spełniała, był narażony na groźne niebezpieczeństwo, bo nieprzyjaciel, nie zważając na Czerwony Krzyż, brał go bezustannie w najcięższy ogień, szukając poza nim ciężkich dział... Ale i z tego, co stanowiło jego najwyższą świętość, jego jedyne szczęście osobiste, musiał zrobić ofiarę, jeżeli miał spełnić przykazanie ojców, jeżeli miał duszę swoją z wszystkiej zmazy oczyścić — musiał czuwać nad sobą, by bezustanna myśl o Poli nie przeżarła zaciekłej jego woli, nie osłabiła jego ramienia i oczu mu mgłą nie zasnuwała.
Myśl o Poli ani na chwilę go nie opuszczała. Dopóki wiedział, że mimo najcięższych trudów jest w bezpieczeństwie, była mu ta myśl o niej podnietą, rozżagwiała krew jego do bohaterskich czynów, potęgowała jego tak już szaleńczą śmiałość i odwagę do nadludzkich wprost rozmiarów: nie wiedział, co to niebezpieczeństwo, ani na chwilę nie pomyślał o śmierci, śmiał się, gdy grad kul wokół niego świstał, rzucał się śpiewająco na największe przeszkody a gdy już po miesiącu wskutek niezwykłego męstwa, a równocześnie bezustannych dowodów zimnej rozwagi i nadzwyczajnych zdolności, został rotmistrzem, szwadron jego słynął na całe wojsko z swej zdumiewającej sprawności i budzącej podziw brawury.
Pola!
To głuchy okrzyk bojowy w jego duszy — to tarcz jego, o którą się wszystkie kule odbijały, na której łamała się stal najprzedniejsza szabli wroga, a najeżone bagnety jak trzcina się zginały... Pola: to gorący strumień zwycięzkiej bohaterskiej woli, który go okrążał, a który on w swoich żołnierzy przelewał.
I kochał swoich żołnierzy, bo każdy z nich, nie wiedząc o tem, żył cząsteczką sakramentu jego duszy, każdy był mu blizkim i mu niejako spokrewnionym tą samą myślą i tą samą wolą.
Nie wiedzieli, że tem żyją, że to Pola — jego Pola — do boju ich prowadzi, ich osłania, zwycięstwem i chwałą pokrywa — on jeden to wiedział, a dusza mu rosła i potężniała do tej mocy i potęgi, że sam jeden rzuciłby się bez wahania na cały szwadron nieprzyjacielski.
Ucichło: nieprzyjaciel zaprzestał już teraz tej śmiesznej strzelaniny, która mu myśli na wszystkie strony rozganiała.
Teraz już nie był widocznym celem, bo coraz gęstszy zmrok zapadał, siadł na murawie na skraju olszynki i patrzył — patrzył...
Odgarniał przykre i wstrętne wspomnienia dni, które tu przeżył, a na oścież otwierał wrota swej duszy dla tych niedzielnych, odświętnych, tych nieskazitelnie białych i czystych onego błogosławionego roku, który na tej ziemi razem z Polą był spędził.
Ale poraz pierwszy wspomnienia te nie dążyły ochoczo, wesoło w gościnny dom gospodarza — przekraczały próg jego duszy powoli, wahająco, z zbyt wielką powagą, jakby nieśmiałe, jakby złowróżebne wieści niosące, posmutniałe z cichym nieswoim uśmiechem.
Zbyt głębokie pokłony, zbyt pokorne przystawanie przy ścianach obszernej świetlicy... żadnej ochoty, ani rozpromienionego wesela jak zwykle — chłód przewiał wzdłuż stropów i ścian, a światło weselnych pochodni było stłumione, jakby się przez ciężką mgłę przedzierało.
Jakieś obezwładnienie, gdyby jad narkotyku rozlewało się przykrą ciepłotą w jego żyłach.
Cóż dziwnego?
O trzeciej rano otrzymał rozkaz wymarszu — prawie dwanaście godzin konnej jazdy bez wytchnienia — nie czuł zmęczenia, bo rwał się niespokojnie, by widokiem swej ziemi napoić swoje spragnione oczy — zaledwie zdał pułkownikowi raport, zaledwie otrzymał od swoich podwładnych raporty i nakazał spoczynek, wykradł się z obozu, by wreszcie to na jawie ujrzeć, co dniem i nocą w snach snu i snach na jawie w duszy jego dotychczas żyło: ziemię jego... tak! jego! miał już ją raz, utracił, a teraz ją na nowo zdobędzie: krwią własną!
I znowu patrzył i patrzył, a dusza jego posępniała.
Przypomniał sobie, jak jeszcze przed paru miesiącami studyował mapy, jakim szlakiem nieprzyjaciel pójść musi, a zawsze tak wtedy wypadało, że tak, czy owak, musi ziemia jego znaleść się na terenie operacyi wojennych — i nie pomylił się... przypomniał sobie, jakim gorącym żarem rozżagwiała mu się dusza na myśl, iż stanie na ziemi ojców, których wielkie czyny chwilę był przepomniał, a teraz w tysiącraki sposób winę swoją odpokutować pragnął: wszak był u celu wszystkich swoich najgorętszych tęsknot — wszak teraz rozścieliła się przed jego oczyma ta ziemia, którą miał może już jutro z wściekłej paszczęki najzacieklejszego wroga wyrwać i tem swoją najcięższą winę odkupić i wszystek ból w sobie zagoić i wszelką plamę swej duszy własną krwią zmazać — więc czemuż nie odczuwał wobec ziszczenia najśmielszych, niepojętych do niedawna jeszcze nadziei, że stanie na tej swojej ziemi — a, jak obłąkany refren powtarzało się, gubiło i nawracało to bezustanne: jego ziemia! — jakaś uporczywa, maniacka psalmodya, monotonny, litanijny respons — czemuż teraz nie odczuwał już onej radości, onego wesela, onego w krzyż rozciągniętego na zimnych płytach kamiennych posadzki kościelnej, wdzięcznego błogosławieństwa pokutniczego rozgrzeszenia, którego tak gorąco wyczekiwał?!
Tęsknota za Polą, żywym bólem mu dojadała i coraz większą trwogą biło jego serce na myśl, że... że... nie śmiał nawet o tem myśleć, ale ten ból, ta tęsknota wydała mu się zło przeczuwającem czemś, co mu siły odejmowało: to jakby upust serdecznej krwi.
Ochłonął: tylko się nie poddawać! Zerwał się z ziemi i tarł czoło.
Tak! otrząsnął się i starał się w swoich myślach wyciągnąć szeroko ramiona do tej ukochanej, wytęsknionej ziemi — teraz poczęły bić dzwony: na trwogę? na powitanie? żałobne, czy weselne?!
Nadsłuchiwał: to w jego duszy jakoweś dzwony biły...
Wieża parafialnego kościoła dawno w gruzy się była zwaliła, z dzwonnicy — już przedtem to widział — ani śladu nie pozostało — bielały jeszcze tu i ówdzie małe krzyże na cmentarzu, poza którym widne były przed chwilą jeszcze trzy rzędy okopów strzeleckich wroga.
A nagle jęknęła do samych trzewiów porozrywana, rozkopana, granatami na potworne wądolce przetworzona ziemia, zarzechotała straszliwym skowytem jęków, które mu się wydały potępieńczą gamą przeokropnych krzyków o ratunek, krzyków, które z wycia w śmiech przechodziły — zakołysała się w posadach i jęła się trząść i szamotać jak w konwulsyjnych drgawkach przedśmiertnych. — Janta rozglądał się wokół przerażony, przecierał oczy, czuł, że się zatacza i znowu przytomniał.
— Przemęczenie, to tylko przemęczenie, uśmiechnął się blado.
Uspokajał się dobrotliwie, bo cały dygotał, jak w ciężkiej gorączce, i zwrócił uwagę na głęboki parów — stare widocznie łożysko małej rzeczki, która sobie później inną drogę do jeziora znalazła.
— Aha! roześmiała mu się dusza — w tym parowie ukryje ze stu ludzi z końmi — tam ich artylerya nieprzyjacielska nawet przeczuwać nie będzie — a potem, gdy piechota już się rzuci na bagnety, wtedy on wściekłą szarżą konnicy... oddychało coś w nim głęboko wielkim tryumfem. —
Liczył: tam za pierwszą połacią pola jeden rów — najsłabszy zapewne, tak sobie dla zwabienia — chyba, że puszczą zatamowaną wodę rzeczki... czarnoziem, więc się w błoto zmieni, teren dla koni bardzo utrudniony — trzeba wroga uprzedzić, nie pozwolić mu na tą operacyę — potem cmentarz i dwa pola, które w tym roku nie są obsiane i stoją ugorem — tuż za cmentarzem drugi, trzeci i czwarty rów: prawdopodobnie najsilniejsze rowy — tam się nieprzyjaciel najgłębiej zakopał... we wsi samej, — rozważał głęboko położenie każdej chałupy i przypuszczalną możliwość obrony w nich wroga — we wsi samej? Tam już przeważnie wszystko zniszczone, nawet z dworu nic nie pozostało — chybaby jeszcze ogromna, murowana stodoła w tyle, poza dworem, o ile jeszcze zburzoną nie została, mogłaby być ciężką przeszkodą — tam mógłby się doskonale wróg usadowić i bronić...
A wciąż biły w nim dzwony i wołały na ratunek — komu?!... Z wądolców i parowów, koryta rzeczki, poszarpanych jelit ziemi jął się wyczołgiwać upiór, straszliwy, krwią ociekający — wyciągał ku niemu ramiona, trząsł nimi i obchlustywał go krwią.
— Milcz! wrzasnął — zgrzeszyłem, porzuciłem Cię, sprzedałem, ale teraz przyszedłem Ci na ratunek — moją krwią najserdeczniejszą, życiem całem Cię wykupię...
Nie dość Ci tego?!
Skorniała groźna, już już, przekleństwem mająca miotać ziemia jego — umilkła. Tylko z olbrzymich oczodołów, jam głębokich, granatami powyrywanych, ziało ku niemu przeraźliwe, przebolesne spojrzenie, a z tysiąca ran lała się krew bez końca... nie! to nie krew, któraby z wnętrza wypływała, miał to złudzenie, że ziemia pokrywa się płatami krwawiącego się śniegu w coraz to wyżej piętrzących się warstwach...
Jezu, Jezu! jakby przebrnąć przez ten głęboki śnieg krwi?! Jak tą ziemię odgrzebać z pod tej olbrzymiej warstwy śniegu krwi?
Czuł, że gorączkuje, ale równocześnie wiedział, że coś jeszcze spełnić musi, zaczem stąd odejdzie.
Potarł czoło, a nagle padł na kolana, wyciągnął się, jak długi, całował ziemię, wgryzł się w nią zębami, wpił w nią palce swoich rąk, wił się na niej w skurczach szarpiącego go na wsze strony ciężkiego płaczu: ziemia się uspokoiła, oddychała głęboko, krwawić przestała i w jego duszę wlewać się jęła łaska ukojenia i rozgrzeszonej winy — tulił się do macierzystego łona i szeptał miłośnie: krwią moją Cię odkupię i z wrogiej paszczęki wyrwę — najserdeczniejszą krwią moją!...
I było, jakby go dobre, przebaczające ramiona otulały, uczuł w duszy jakoby świetliste łyskanie: kojącą poświatę głaszczących, świetlistych rąk — rąk Poli!
Teraz zwlókł się z ziemi: jeszcze raz obrzucił oczyma miejsca, gdzie kiedyś złociło się żyto, czerwieniała pszenica, białym kobiercem tatarki rozesłały się zagony wśród pól jęczmienia i owsa, a teraz nic prócz szańców, okopów i rowów — popatrzył w stronę, gdzie ongiś pyszniły się bogate łąki — dwukrotnie odbywało się tu w lecie sianożęcie — dziś nic prócz olbrzymiego kretowiska: dreny z min dynamitowych wydajność ich niezadługo w nieskończoność podnieść miały.
Coraz więcej mroczniało i posępniało w jego duszy. Czuł dobrą, słodką, kojącą poświatę rąk Poli, ale było to, jakby chciały przed nim ukryć coś złowróżebnego, jakby go chciały milczkiem łagodzącą pieszczotą na coś złego przygotować.
Miał ochotę zawołać na cały głos: Mów mi wszystko! Powiedz mi całą prawdę! ale wraz się opamiętał i z wzrastającym lękiem czuł tylko, że obezwładniająca ciepłota jakiegoś narkotycznego jadu rozłazi się coraz więcej po całem jego ciele.
Ale to pewno tylko to ciężkie przemęczenie!
Czternaście godzin jazdy w tym strasznym upale — a może ten nagły obuch wrażeń, jakie przed chwilą przeżył, gdy wreszcie ujrzał ten święty szmat ziemi — ten, który jutro już może dla Poli i siebie zdobędzie...
Pola! mów mi całą prawdę, zaskowyczało znowu coś w jego duszy.
Dotyk Twych rąk był mocny, silny, krzepiący — czemuż mi tak łagodnie, z taką smutną, cichą pieszczotą duszę głaszczesz? Czemuż nie czuję krzepkiego, wzmacniającego uścisku? Osłabłybyż Twoje ramiona? przygasłby gorący blask Twoich oczu?
Przedzierał się przez gęstwinę młodej dębiny, przez dąbrowę olszyn i kalin na małą polankę, gdzie swoją bułaną Czajkę zostawił. Już zdala przeczuła szlachetna klacz arabska pobliże swego pana: zarżała radośnie.
Podszedł ku niej, odwiązał uzdzienicę od pnia drzewa, poklepał ją po szyi — wyciągnęła ku niemu swój długi, wązki, rasowy łeb, ale tym razem nie miał dla niej pieszczotliwego słowa, jak zwykle.
Jemu tylko znanemi ścieżkami powracał stępa do obozu.
Wyzwolę Cię ziemio moja — wyzwolę z paszczy Lewiatana, mruczał do siebie — zmyję z mej duszy ciężką winę, żem Cię mógł opuścić, szybko i kochającą ręką zagoję Twoje rany — dziś już Cię na nowo wziąłem w swoje posiadanie, będę chodził dniem i nocą naokoło Ciebie, jak najtroskliwsza matka wokół chorego dziecka, karmić Cię będę najprzedniejszą strawą, uposażę Cię hojniej jeszcze, aniżeli Bóg sam Cię uposażył — własną krwią nasycę Twoje gorączką spieczone wargi, własnemi rękoma włożę w Ciebie kojące środki — wrócisz do zdrowia i sił pełnych i będziesz tą samą, którąś była, piękniejszą jeszcze — krzyżem się na Tobie rozłożę w pokutniczej pracy i ciężkim znoju — i znowu mnie pokochasz i przebaczysz synowi Twojemu.
A wszystko przez Polę, córkę Twoją, ziemio moja!
Czerwonem złotem łanów pszenicznych mienią się jej włosy, kryniczna czystość Twych zdrojów przeziera w jej oczach, członki jej silne i giętkie, gdyby pręty wikliny nad brzegiem tej rzeczki która Cię przecina:
Słyszysz ziemio?!
Jej sny, jakby odbicie rzędu srebrnych topól nad Twojem jeziorem, rojenia jej duszy to wzloty ptactwa polnego ku słońcu, które się nad Tobą wzbija i zbożne hejnały wyśpiewuje, głos jej, jakby przesycony tajemniczym Twoim oddechem, jakbyś na jego strunach, gdyby na niebosiężnej harfie Twoje najtajniejsze hymny wyśpiewywała — cieszysz się ziemio?
Ale ziemia tylko raz po raz głucho stęknęła — pewno gdzieś tam wybuchł spóźniony granat — może wstępny akord do jutrzejszej bitwy — zajęczały znowu w jego sercu przeciągłe dzwony — dalekie, złowróżebne — tęk-tęk sygnaturek rozrywał szeroko płynącą falę ich rozbujałych, lękliwych jęków, a wysąsiedziałe choiny i buki i olchy szumiały w ciemności nocy rozpacznymi zawodami z nad pni przez granaty zwalonymi trupami swoich odwiecznych towarzyszy.
Czajka co chwilę się potykała o jakieś zwalone drzewo, o jakiś dziwacznie wyszczerbiony pień, o zwał, jakby ostrą siekierą ściętych gałęzi, o olbrzymie korzenie z ziemi powyrzucane, jakby były jakimś apokalyptycznym pługiem od samego dna powyorywane.
Jakieś ciemne przeczucia miotały jego duszą, smutne rozhowory prowadziły między sobą osierocone drzewa: siebie samego uczuł jakby świetlistą jakąś postać z szerokimi skrzydłami, krążącą nad wsią jego, której już nie było, wsłuchującą się w żałobne pacierze zniszczonego lasku, zadumaną nad całą tą jego ziemią, która jak widna i daleka krwią broczyć się zdawała.
Szarpnął się nagle wielką siłą i wyrwał się z uwięzi tych myśli i złowieszczych przeczuć — w duszy rozgościł się tryumf i pewność zwycięstwa.
— Wyswobodzę Cię, moja ziemio, wyzwolę i uleczę, szeptał, szeptał bezustannie z kochającą mocą.
Dojechał wreszcie do swej kwatery.
Był to mały folwark, który przynależał do jego Kruszy.
Znał tu każdą ścieżynę, każdy przegon, każdy skrawek tej ziemi: przeobraziła się wprawdzie doszczętnie, ale on mimo ciemności nie zmylił skrótu, który z lasu prowadził do jedynej ocalałej chałupy, a w której główny sztab się rozgościł.
Na ganku stało kilku ordynansów — podał jednemu z nich uździenice Czajki, a sam wszedł do dość przestronnej izby.
A była w nim moc i pewność zwycięstwa.
Przy stole, zbitym z paru desek, leżących na co dopiero sporządzonych krokwiach, siedział pułkownik Ponikło i paru oficerów.
Jeden z oficerów przysunął Jancie stołek, Janta siadł ciężko znużony, ale był jakby gorączką podniecony. W oczach jarzył się ponury prawie ogień nieodwołalnych postanowień.
— Przyszedłem tu z planem, rozpoczął po chwili, dla którego proszę o aprobatę sztabu, a za pewne zwycięstwo ręczę.
Oficerowie spojrzeli po sobie: nawet mowy być o tem nie mogło, by módz wyrzucić nieprzyjaciela z jego niesłychanie silnych warownych okopów.
Janta spostrzegł błyski niedowierzania w ich oczach.
— Otóż ta ziemia, na cztery, czy pięć kilometrów kwadratowych, na których się już od tygodni straszny bój bez najmniejszego skutku toczy, to ziemia, której spory kawał przed rokiem jeszcze do mnie przynależał. Urodziłem się tu — znam tu każdą ścieżkę, każdy przegon, wiem, gdzie nieprzyjaciel najsilniej się okopał, gdzie nam przygotował zasadzki i niespodzianki, zdaję sobie jak najdokładniej sprawę, a nawet mogę Wam powiedzieć, w którem miejscu jego zamaskowana baterya z konieczności bezwarunkowo znajdować się musi.
Na stole leżała rozpostarta mapa sztabu.
Janta się podniósł i drżącym palcem wskazywał na mapę:
— Tu są resztki starych szańców z czasów najazdu szwedzkiego — tu ztąd aż do jeziora ciągnął zagajnik — nieprzyjaciel go prawdopodobnie wyciął, by Was zmylić, przetransportował go tu na lewo, i wskutek tego fortelu wprowadził w błąd naszą bateryę — baterya wroga nie jest maskowana tym zagajnikiem, ale tymi na pozór niewinnymi szańcami.
Oficerowie wpatrywali się teraz z wzrastającą uwagą w mapę, na całym stole rozłożoną.
Ponikło słuchał natężenie wywodów Janty.
— Te rowy, tu wprost, naprzeciw — Janta gorączkował się coraz więcej — są tylko pozornie silne — grunt tam, to miałki piasek z podskórną wodą — za tymi rowami znowu jakiś kawał tak kamienisty, że tam kopać nie mogli — ich najsilniejsze rowy, i prawie nie do zdobycia, rozpoczynają się dopiero poza tym kamienistym skrawkiem i przytykają w skośnej linii do dwóch pierwszych.
Nastąpiła głęboka cisza.
— Z naszej strony ciągnie aż blizko pod te skośne rowy głęboki parów — zauważyłem dziś, że jego gąszcz mało co przerzedzony — w tym parowie ukryję swoich ułanów — artylerya przysposobi wypad z rowów naszej piechocie, a resztę biorę na siebie. Rzucę się z moimi ludźmi na skośne rowy, weźmiemy nieprzyjaciela w obcęgi i wrzucimy go w jezioro!...
Rozejrzał się z tryumfalnym, gorączkującym uśmiechem po obecnych.
Ponikło zmarszczył surowe czoło.
— A ile rotmistrzowi pozostało z całego szwadronu?
— Ośmdziesięciu paru najwyborowszego żołnierza — reszta padła w Karpatach — a czem dla jazdy Karpaty były o tem pan pułkownik najlepiej wie.
— Gdybym miał kaszkiet na głowie, zdjąłbym go teraz z najgłębszą czcią.
Janty twarz promieniała zwycięzkim tryumfem.
— Nieprzyjaciel — ciągnął w febrycznem podnieceniu — będzie czekał na atak naszej piechoty, cały swój ogień na nią skieruje — ja tymczasem wypadnę huraganem z moimi ludźmi z parowu, — zaczem nieprzyjaciel się spostrzeże, będzie nasza piechota przy pierwszym rowie a ja już tymczasem zdobędę te skośne — i... i ziemia moja będzie wolna i naszem będzie zwycięstwo — odrzucimy jednym rozmachem połowę wroga na kilkanaście mil, a drugą w jeziorze potopimy.
I znowu zapanowała wielka cisza.
Janta siadł na stołku i był szczęśliw, że już wszystko wypowiedział — czekał już tylko rozkazu.
— Tylko się spieszyć trzeba, rzucił po chwili odruchowo przez zęby, bo zdawało mu się, że już parę godzin upłynęło tego straszliwego wyczekującego namysłu Ponikły i wlepił trawione gorączką oczy w twarz pułkownika.
Chciałby ją widzieć rozgorączkowaną, rozpromienioną, pewnością zwycięstwa pałającą, a ujrzał ją zimną, twardą i w głębokim namyśle skupioną.
— Olbrzymie ofiary, bąknął wreszcie Ponikło.
— Ale okupią może miesięczny jeszcze, bezcelowy postój na tem samem miejscu, szarpnął się Janta, lecz w tej chwili powstał salutując, pomny karności żołnierskiej i znowu siadł, jako, że nogi pod nim drżały.
— Pan, panie rotmistrzu przemęczony — siwe oczy Ponikły wświdrowały się aż w dno duszy Janty.
Janta był w takiem podnieceniu, że z trudem się wał. Chciał krzyczeć na cały głos, że to ich ziemia, Poli i jego, że on musi krwią swą zmazać najstraszniejszą zbrodnię, jaką mógł popełnić, zaprzepaszczając tę ziemię ojców i praojców, że musi dotrzymać przysięgi, danej tej ziemi, iż ją z paszczęki wroga wyrwie i z ran ją wyleczy, chciał krzyczeć, że jeżeli mu żołnierzy nie dadzą, to sam jeden z gołemi pięściami na wroga się rzuci, ale zimny, rozkazujący wzrok pułkownika trzymał na uwięzi rozszalały rozmach jego duszy.
Spotniał tylko i skurczył się w sobie.
— Panie pułkowniku, szepnął błagalnie i pokornie, ja jestem pewien zwycięstwa.
Ponikło zdawał się jego słów nie słyszeć — tylko ręka jego drżała, gdy wodził wązkim, długim palcem po mapie.
— Jeżeli baterya nieprzyjacielska istotnie tam się znajduje, gdzie pan, przypuszczasz, to jest nadzieja, że tym razem... ale tylko z bohaterską — i lękam się, niebywale ofiarną pomocą ataku ułanów pozycyę wroga przeforsujemy.
Jakby tknięty prądem elektrycznym zerwał się Janta ze stołka.
Ponikło wyciągnął ku niemu rękę, którą teraz Janta ucałować pragnął, ale się tylko nad nią z głęboką czcią pochylił.
— Sprowadź Pan swoich ułanów cichaczem w parów — tak ich zresztą zręcznie Pan tu przyprowadziłeś, że nieprzyjaciel ich obecności nawet nie przypuszcza, a jutro o szóstej rano przyślę Panu dalsze rozkazy.
Janta pokłonił się głęboko na wszystkie strony i wyszedł.
Przystanął przed chałupą, oszołomiony wielkiem szczęściem, ale już mu konia podano: wsiadł na niego, pogłaskał Czajkę po karku:
— Jutro! Jutro! szepnął jej do ucha.
A zwierzę, jakby go zrozumiało, zarżało radośnie i pognało z wichrem w zawody kilka kilometrów za wieś, gdzie ułani Janty stali kwaterą.
Tej samej nocy w najgłębszej ciszy i z niebywałą ostrożnością zsunęli się ludzie Janty w parów.
Od samego świtu ryczały najsilniejsze działa artyleryi Ponikły. Powietrze wyło ogłuszającymi grzmotami, rozdzierane na strzępy przez olbrzymie granaty, ale Janta nie słyszał huku nie słyszał łoskotu ani trzasku walących się drzew w pobliskim lasku — jedną myślą tylko był opętany, by dotrzymać swej ziemi danej przysięgi, na nowo tu z Polą nowe życie rozpocząć.
Hej! hej! Pola! Okrzyk jego bojowy, tarcz, o którą najlepsza stal w kawałki pryskała, kule, które pancerne płyty przebijały, po niej, jak groch spadały — Pola: wola jego i moc!
— A jednak co chwilę mgła zasnuwała mu oczy, w uszach, w sercu rozkołysały się jakoweś upiorne dzwony, a w skroni jakby świergot ptasząt szybciej i coraz szybciej wybijały sygnaturki lękliwie tink-tank.
Ale wraz jakby się jakaś nowa, potężna fala odrodczych sił w nim rozlała: cały zadrżał, zatrząsł się wielkim tryumfem: nadsłuchiwał wytężenie.
Baterya nieprzyjacielska coraz rzadziej i słabiej odpowiadała:
— Wynaleźli ją nasi — nie pomyliłem się! Chwilę jeszcze, a umilknie, szepnął do ucha stojącemu obok adjutantowi swojemu.
— Kto? co?
— Nasi wymacali bateryę nieprzyjacielską.
Adjutantowi oczy się roziskrzyły głęboką radością.
O parę kroków od nich buchnął granat, obłokiem piasku ich zasypał.
— To chyba już ostatni! zaśmiał się Janta.
I w tej samej chwili przypadł ordynans.
Janta przeczytał kartkę:
— Na koń! rzucił adjutantowi.
Janta dosiadł Czajki. Ale szlachetne zwierzę, jakby coś przeczuwało, nie mogło ustać na miejscu, rzucało się niespokojnie w bok, jęło tańczyć wokół, Janta ją dobrotliwie uspokajał:
— Nie bój się Czajka — nie bój! jedziemy na zwycięstwo — ziemię naszą zdobędziemy — ty mi dopomożesz!
Głaskał ją i klepał po karku, a w miarę, jak cały tężał ogromnym kamiennym spokojem, koń pokorniał i stał się potulny.
Janta obejrzał się za siebie:
Oczy jego ludzi pożądliwszą jeszcze mocą zwycięstwa się jarzyły, jak zwykle, a serca ich gwałtowniejszą niecierpliwością rwały się na krwawy taniec. Zwartą gromadą siedzieli jego ułani na koniach w sprawnym ordynku w czwórkach, bo szeroki parów dozwalał na wygodne rozwinięcie szeregów.
Tak dobrze — tak — to pewne zwycięstwo — Polo raduj się! zawrócił swą Czajkę, stanął w strzemionach:
— Naprzód chłopcy: Musimy zwyciężyć! huknął.
— Zwyciężymy!
Janta jął wyprowadzać resztki swego, w Karpatach silnie poharatanego szwadronu z parowu na otwarte pole.
Przy wylocie parów coraz więcej się rozszerzał, tak, że po piętnaście koni obok siebie stać mogło — szeregi coraz swobodniej się rozwijały.
Słyszeli nad sobą skowyt wybuchających w powietrzu granatów, przeraźliwy poświst szrapnelów: jeden nieustający, upiorny dwój-głos, ale zbyt byli do tej monotonnej muzyki przyzwyczajeni, by zwracać na nią choćby najdrobniejszą uwagę.
— Trzeci pluton pozostanie w rezerwie; zakomenderował Janta — pierwszy i drugi za mną! spiął konia, szablą wskazał kierunek: w okamgnieniu rozwinął się zastęp sześćdziesięciu ludzi w szyku bojowym i rozszalałą burzą rzucił się ku okopom nieprzyjaciela.
Z boku szeroką linią, w czterech po sobie następujących szeregach pędziła już piechota z najeżonymi bagnetami do ataku i na nią, cały morderczy ogień karabinów maszynowych wroga był skierowany: nieprzyjaciel widocznie nieprzeczuwał obecności konnicy polskiej.
— Naprzód! wołał gromkim głosem Janta i tracił coraz więcej poczucie siebie samego — nie wiedział już teraz, czy wogóle istnieje, nic nie słyszał tylko oczy jeszcze były dla jawy otwarte.
— I tylko szablą bezustannie wskazywał kierunek, przegiął się przez kark Czajki i pędził w oszalałym pędzie naprzód.
I tylko wiatr świszczał w uszach, konie brzuchami zdawały się ziemi dotykać, a z pod ich kopyt porozrywana ziemia obłokiem w górę się wzbiła — jednym dzikim rozmachem przesadzili wysuszone łożysko małej rzeczki, której nieprzyjaciel nie zdążył jeszcze spuścić, przewalili się huraganem przez miejsce, w którem pierwszy skośny rów przylegał do poprzecznego i dopadli do pierwszego rowu, w którym nieprzyjaciel zasłonięty pierwszymi rowami poprzecznymi, zdobywanymi teraz przez polską piechotę, czuł się na razie bezpiecznym.
Tym nagłym atakiem ułanów wróg był tak zaskoczony i tak docna oszołomiony, że żołnierze zgłupiałemi, wybałuszonemi od przestrachu ślepiami porzucali broń i ręce do góry wyciągali: upiór, któryby się był nagle zjawił, nie mógłby ich więcej przestraszyć, jak ten szatański, niespodziewany atak.
— Naprzód! zacharczał Janta i w więcej jeszcze rozjuszonym rozpędzie, pijani zapachem krwi i tryumfu rzucili się na drugi rów.
Tu już ich powitano jedną, drugą i trzecią morderczą salwą wystrzałów. Obok na lewo i na prawo wspinały się i dęba stawały ranione konie, rzucały się w bok i wywracały się na grzbiet, powalając jeźdźców pod sobą, Janta widział, jak obok oficer Kubik rozkrzyżował nagle ramiona, ugodzony śmiertelną kulą i zwalił się z konia, tam znowu włóczył oszalały ogier swego pana w opętanym pościgu przez pole — za sobą obejrzawszy się, widział, jak w migawce, zwalających się pokotem z koni swych ludzi, wierzgające w powietrzu kopyta końskie, ale już teraz nic nie odczuwał — widzący oślepł w oszalałem pragnieniu zwycięstwa, słyszący głuchł na jęki, na przedśmiertne krzyki o ratunek, na chrapanie, rżenie, wrzask i ryk, w jakim się życie z śmiercią zmaga: cóż go to teraz obchodziło: świętszymi ślubami był związany nad ten, który go z jego ludźmi wiąże!
Pierwszy dopadł drugiego rowu, a za nim zwaliło się kilkudziesięciu jego towarzyszy.
— Poddać się! ryknął olbrzymim głosem i tu przerażeni sołdaci jęli rzucać broń i wyciągać ręce w górę.
Teraz już tylko trzeci i najsilniejszy rów.
— Naprzód! krzyczał Janta i obejrzał się poza siebie — zaledwie połowa mu towarzyszyła — on terazby w samotrzeć jeszcze parę takich rowów zdobył — ujrzał nagle na odstęp długości końskiej młodego oficera — szarpnął Czajkę, wyrównał się z nim:
— Władek — gdybym teraz miał paść, to obejmij komendę i rżnij na prawo! Tam poza zburzonym pałacem zabudowania dworskie — tam wróg z pewnością w zasadzce — zajedziesz mu tyły, tego się nie spodziewają — zniesiesz go doszczętnie i zwycięstwo będzie pełne...
Oficer zasalutował.
— Zrozumiałeś?
— Rozumiem!
— Naprzód! krzyczał Janta bezpamiętnie, ale, jakby w świetlistej mgle był Palę ujrzał, chwilę zesłabł, ale wraz wyprężył się w strzemionach, wskazał szablą kierunek:
Pola! coś się w nim rozkrzyczało i znowu posłyszał jakoweś dzwony złowieszcze...
Ale nie miał czasu na dalsze myślenie, — na słuchanie — teraz ten rów jeszcze tylko: A ślubów dokona!
Nieprzyjaciel miał czas oprzytomnieć.
Stary oficer rosyjski w trzecim rowie spokojnie obliczał siłę konnicy polskiej, która w tym opętańczym rozpędzie wydawała mu się z początku być jakąś niesłychaną, przepotężną nawałnicą żywiołową — a teraz z blizka okazała się garścią kilkudziesięciu szaleńców.
Ślepie oficera rozjarzyły się podziwem i zachwytem:
— Wot geroje! wyrwało mu się z pod serca, a równocześnie zakomenderował:
— Pal!
Salwa stupięćdziesięciu karabinów rozerwała powietrze raz drugi i szósty w krótkich odstępach — opętany szałem zwycięstwa szereg ułanów wygiął się, rozerwał się tu i ówdzie — konie zwalały się na siebie: tworzyły się poplątane wały wijących się w przedśmiertelnych konwulsyach ciał końskich i ludzkich, dziwacznie z sobą poplątanych — tu i ówdzie coraz gęściej wylatywali śmiertelnie ranni jeźdźcy z siodeł, tratowani jeszcze przez własnych towarzyszy — całe powietrze rżało obłąkanem Hura! a Janta jakby w niebo wrastał nieludzką mocą, krzyczał, stojąc w strzemionach, zwrócony ku swoim — straszny, potężny, wniebowzięty:
— Naprzód! Jeszcze sto, jeszcze pięćdziesiąt kroków, krzyczał nieludzkim głosem... Zwycięstwo! Moja ziemia! moja!
— Wot geroie! mamrotał stary nieprzyjacieski oficer i z zimnym kamiennym spokojem mierzył swoim rewolwerem w Jantę.
— Wspanialszego orderu dostać nie mogę, jak gdy go powalę! pomyślał i celował z wielkiem skupieniem całej swej uwagi.
Jedna jeszcze chwila nieludzkiego, niepojętego wysiłku: Janta na przodzie swych ułanów wpadł do trzeciego rowu.
— Wot geroje! Oficer wystrzelił raz, drugi i trzeci: Janta skręcił się na siodle, wyprostował się, rozkrzyżował ramiona — jeszcze się rzucił naprzód:
— Władek, teraz za stodoły! zwalił się z konia.
Rzucono mu się na ratunek.
Zerwał się nadludzkim wysiłkiem, dźwignął się na kolana:
— Powiedz żonie, żem ja naszą ziemię zdobył... zacharczał, a potem nagle wyzwoliła się jego dusza w strasznym okrzyku: Naprzód! Władek! Padł, krwią się ochlustał, zarył się pazurami w ziemię, przywarł do niej twarzą:
— Pola! szepnął, chwilę jeszcze się skręcił i skonał.
Trzeci rów się poddał — i stary, ciężko ranny oficer, wzięty w niewolę, oddał swoją szablę, potem zatoczył się w stronę, gdzie Janta martwy zarył się w ziemię rowu, przykląkł obok niego:
— Wot geroj! szeptał i omdlał.
Koń był cały pianą pokryty, drżał i trząsł się na nogach, gdy wierny Władek, adjutant Janty, dopadł do szpitala obozowego, w którym żona Janty spełniała ciężkie obowiązki pielęgniarki.
W głowie mu kotłowało: w żaden sposób nie mógł pojąć, jak zdoła spełnić zadanie, które mu Janta poruczył: widział Polę przed sobą, jak się słania, jak będzie na niego patrzyła obłędnemi oczyma, bo przecież nie zrozumie, iż mąż jej poległ — jak jej to powiedzieć?
Ależ to pewno bohaterska niewiasta, pomyślał — aż nadto dobrze znał straszliwie wyczerpujące obowiązki samarytanek szpitalnych, wiedział jakiego hartu, jakiej ofiarności i zaparcia się siebie potrzeba, by módz im podołać, więc zniesie ten straszny cios — Bogu — Ojczyźnie na ofiarę!
Spochmurniał nagle i zaciął zęby:
— No i cóż, pomyślał — cóż znaczy to biedne osobiste szczęście, ten biedny, choćby najsroższy ból osobisty? Tam na cmentarzu przy kościółku w Kruszy kopią teraz groby dla trzydziestu sześciu chrobrych ułanów, którzy wraz z Jantą okupili wielki szmat ziemi, którzy śmiercią swą przenajświętszą — Władek mimo woli zdjął kołpak z głowy — przypieczętowali ogromne zwycięstwo: więc cóż tu waży ból niewieści nad śmiercią męża-bohatera?
Kazał się prowadzić do lekarza, zarządzającego szpitalem.
Lekarz wybiegł mu naprzeciw:
— Zdumiewające zwycięstwo! wykrzyknął rozpromieniony na progu.
— Janta je swą śmiercią okupił.
— Janta padł? Lekarz patrzył zdumiony na Władka.
— Padł! przyjeżdżam właśnie, by jego żonie ostatnie jego słowa zlecić.
Lekarz przybladł.
— Dziwne rzeczy się dzieją... już ona tych ostatnich słów nie posłyszy... ujął Władka za klapę od mundura i szepnął mu prawie do ucha dziwnie uroczyście i tajemniczo — to był ostatni granat nieprzyjacielski, ale celny — trzech ciężko rannych i siostrę Polę, która właśnie nad nimi czuwała, śmiertelnie ugodził.
— Żona Janty nie żyje? pytał Władek, zatoczył się zdumiony i potarł czoło...
— Siostra Pola nie żyje! Dziś rano zmarła...
Przez pięć godzin szturmował nieprzyjaciel pozycyę, którą według rozkazu głównego sztabu oddział trzystu ludzi miał za wszelką cenę utrzymać.
Na wysokiem wzgórzu stały ruiny starego zamku — jedna baszta jeszcze w doskonałym stanie — jeden mur na jakie sto kroków z jednej strony przylegający, jeszcze jako tako zachowany — z drugiej stroma ściana, na kilka metrów gruba, warowna, ale już silnie zniszczona: to forteca komendanta Ponikły, którą miał z swoją garścią ludzi przeciwko przemożnemu nieprzyjacielowi utrzymać.
Poniżej z tyłu pozostały jeszcze szczątki murów dawnych obwarowań — teraz służyły za kryjówkę dla trenu i za plac do opatrunku dla lżej rannych, bo, aby módz ciężko rannych wywlec z pod gradu kul nieprzyjacielskich, które przez pięć godzin ulewą oberwały się nad placem boju, o tem nawet marzyć nie było można.
Całe wzgórza zasiane były trupami — wyścielony nimi był wąwóz głęboko w dole, a stroma ściana przeciwległego wzgórza, na którem teraz spoczywała śmiercionośna baterya nieprzyjacielska, służyła dziesiątkom za rozkoszne podścielisko do wiecznego snu.
W dawniejszym podworcu zamkowym, który się widocznie wskutek zapadnięcia piwnic tak głęboko osunął, że stojący w dole zaledwie głową fundamentu murów mógł dosięgnąć, spoczywał pokotem po krwawym znoju bohaterski batalion młodego żołnierza, który zdołał w niwecz obrócić wściekłe zakusy nieprzyjaciela, by tą nędzną ruderę zdobyć.
Niebo było wygwieżdżone bez jednej chmurki. Co chwilę tylko przelewały się ogromnemi strugami lejącego się roztopu złota, ciche błyskawice, wieszczące upalny czas i nowy, krwawszy jeszcze znój.
Dziwnie tajemnicze i dziwnie przerażające były te ogniste szerokie strumienie błyskawic, które co chwila ciemny, nieprawdopodobnie uroczyście wygwieżdżony firmament rozrywały.
Jak kto dopadł w nieludzkiem przemęczeniu na ziemi, gdy już bój ustał, tak spoczął.
Jeden wywrócony w znak, inny jakby się chciał sam w siebie wwinąć, tam znowu leżał ktoś krzyżem, jakby straszną pokutę miał odbywać, innemu zasię zwisał z ust ledwo co zapalony papieros — byli i tacy, którzy już sił nie mieli ani munduru rozpiąć, ani szabli odpasać, ci zaś objęli karabiny, gdyby najsłodszą kochankę, a i tacy, którzy, zmożeni snem nie zdążyli się wyciągnąć — siedzieli w kabłąk, z głową między kolana wtuloną.
Jeden tylko Nieczuja usnąć nie mógł.
Czuł takie straszliwe napięcie nerwów, iż zdawało mu się, iż się przez skórę przedarły i teraz nagle z szeroko rozwartemi usty wsysają w siebie wszechświat cały: tajemnice roztopów błyskawic, które się poprzez ciche, śpiące niebo przelewały, tajemnice milczenia wąwozu i kotliny tam w dole i przyczajonej grozy przeciwległego nieprzyjacielskiego wzgórza z jego chytrą, podstępną, straszniejszych jeszcze zniszczeń przeobfitą chucią!
Wszystko spało naokoło. Tylko raz po raz doleciało go jakieś rzężenie konających, chrapanie przemęczonych, szelesty bacznych, cichych wartowników, ale to mu się pewno tylko zdawało...
Zbyt przywykł do codziennego rozgiełku, krzyku, wrzasku, by był w tej świętej chwili w stanie objąć ogrom tego strasznego milczenia, które nad tem krwawem polem zaległo.
Snać był niegodzien tej wielkiej uroczystej chwili, którą dano mu było odczuć przed paru godzinami zaledwie, gdy mu komendant oddał lunetę i pobiegł rozdawać rozkazy.
Wtedy zaległa cisza Podniesienia w jego duszy mimo piekielnego rozgiełku bitwy, wrzasku armat, zaciekłej ziapaniny karabinów maszynowych, ogłuszającego wycia granatów.
Teraz spodziewał się, że po każdej błyskawicy nastąpi ogłuszający grzmot, że najdrobniejszy szelest: to wszystko miażdżący, nowy atak nieprzyjaciela, że przemęczone chrapanie towarzysza, to szatański ryk szrapnela, rozdzierający powietrze.
Zawstydził się i głębiej jeszcze zapatrzył się w niebo, rozorywane bezustannie potokami ognia i uroczyściej jeszcze wpatrzył się w straszliwą tajemnicę Jutra, która go znowu całem piekłem nowych męczarń straszyć poczęła.
Nie! nie! Miał to wrażenie, że udało mu się znowu pochwycić korzeń rozwichrzonych nerwów, szalejących w dzikich poświstach na wszystkie strony, jakby się rozbiedz chciały, gdyby tabun rozszalałych koni przed huraganem ognia palącego się stepu — tak! jak jeszcze przed paru godzinami...
Och! jak to było?!
Stał obok Ponikły, który z spokojem przecierał zamglone szkła swojej lunety.
Rozległ się piekielny grzmot. Granat wyrwał na samym wierzchu kawał muru z baszty: sypnęła się chmura na proch zdruzgotanych cegieł — jakiś żołnierz obok jęknął: jedna cała cegła zwaliła mu się na grzbiet — to nic! to nic! bełkotał, uśmiechnął się blado i runął na ziemię.
— Muszę pójść na lewe skrzydło — Pan tymczasem pilnie obserwuj każdy ruch nieprzyjaciela...
W tej samej chwili wściekły ryk granatu... Zrobił nowy wyłom w murze — w szerokim łuku rozsypały się wokół poprzez do ziemi przykucniętych żołnierzy gruz i cegły...
— Kiepsko celują, mruknął Ponikło i poszedł dalej — radzę Panu przykucnąć, powiedział jeszcze — Pan stojący, zbyt dobrym celem.
Nie posłuchał rady... Nie myślał o niebezpieczeństwie — stał i patrzył, bo była weń wstąpiła jakaś wielka, święta, bezbrzeżna cisza...
Ogarnął okiem cały horyzont — wązką dolinę w dole, zwolna wspinające się wzgórza naprzeciw — cały ten teren lekko pofałdowany, tu i ówdzie stroma ściana, stercząca nad wygiętą linią grzbietu — a kiedy tak patrzył i patrzył, kiedy widział mnóstwo wznak wywróconych trupów, zwalonych bagnetem z wzgórza w dół, innych w krzyż rozłożonych, jakby w świętą ziemię się wgrzebywali, innych zasię wkulonych w siebie gdyby jeże, gdy się na nie nastąpi — kiedy ujrzał, jak się z zbitego stosowiska trupów, splątanych, zda się, w jedno potworne cielsko, wyczołgiwał raz po raz człowiek-pokraka, który w worku swej poszarpanej poharatanej skóry dźwigał z ciężkim trudem porwane mięśnie, potrzaskane kości — gdy tak patrzył na te gęsto trupami zasiane wzwyża i kotlinę, nad którą się wspinały, stało się w nim coś niepojętego...
Patrzył spokojnie — bez najmniejszego wzruszenia — jakby patrzył na rój walczących z sobą mrówek — patrzył obojętnie na to piekielne żniwo ludzkiej zaciekłości i nieludzkiego gniewu i tytanicznych, rozpasanych szałów, rozjuszonych zmagań się — wygasło w nim doszczętnie uczucie jakiegoś osobistego niebezpieczeństwa i nic nie pozostało w jego duszy, jak tylko uczucie bezgranicznego zdziwienia...
A — a... a! Więc to jest życie ludzkie — jego cel i Przeznaczenie?!
Przedarł się poza front, kładący się pokosem pod celnym gradem kul swoich towarzyszy i spojrzał za kulisy, odgraniczające życie jednostki od śmierci jego.
Było, jakby to wszystko, co wokół niego się rozgrywało, wcale nie On widział — On! śmieszne, że sobie w tej chwili swoje nazwisko przypomnąć musiał — on Nieczuja: jego własne Ja zapadło się w bezdennej czeluści czegoś, co całkiem do niego nie przynależało — co obejmowało, schłaniało ich wszystkich tu razem — ten mały na zagładę wydany batalion — nie! głupstwo! całe regimenty, całe dywizye, naród cały.... Tu nie stała jednostka przeciw jednostce — to były dwie przepotężne wole dwóch narodów, które w tytanicznych zapasach się z sobą zmagały, dwie wole, które, co najszlachetniejszego tu i tam w narodzie żyło, do życia w tej zaciekłej walce powoływały...
— Schyl Pan łeb do stu piorunów, wszystkie kule na pana lecą! słyszał jakiś pioronujący głos za sobą.
Przykucnął, pomacał się: kula kawałek ucha mu oderwała.
— Daj Pan lunetę — towarzysz Pana opatrzy...
Machnął ręką, ale rozkazu nie posłuchał: całą duszę wepchnął teraz w szkła lunety — wytężył w trójnasób siłę swego wzroku.
Tam w dole coś zdumiewającego się działo!
Linia nieprzyjaciela się wygięła — tu i ówdzie powstawały luki, ale w tej chwili wypełniane zostawały. Nieprzyjaciel zasypywał nędzną forteczkę ulewą kul, a gdzie tylko atak jął słabnąć, pojawiał się kapitan na czarnym, dzikim ogierze, wywijał szablą, zagrzewał szeregi, pędził je naprzód, objeżdżał je z tyłu i z boku: był wolą i duszą tych wszystkich, którzy się darli pod górę, by garstce obrońców krwawe wesele sprawić.
Nieczuja zapalił się tym widokiem: toż to właśnie, że jednostka zdołała się wywlec z ciasnej nory egoistycznych pragnień, użycia, dostatku, lęku przed śmiercią, że zdoła zapomnieć o życiu, jego rozkoszach, cierpieniach, ponętach, że zrywa więzy, pętające ją z rodziną, dziećmi, żoną, kochanką, że wzmogła się na największe poświęcenie, do jakiego człowiek dorość może: wyzbycie się swej odrębnej osobowości i zlania się w oceanie jednego jedynego Ja, jakie naród stanowi, znaczy każdego z nas znamieniem najwyższego człowieczeństwa....
— Godzien jesteś mej kuli!
Wyrwał karabin obok przykucniętemu żołnierzowi — ułożył obok siebie starannie lunetę, wymierzył: stał się jednem wytężonem okiem, a raczej zrósł się z karabinem, tak, że martwa lufa ożyła i stała się żywym organem.
I z tego zapalczywego lufy-oka padł jeden strzał po drugim. Czarny ogier stanął dęba, zawierzgał przedniemi kopytami w górze — zwalił się na ziemię... z pod jego cielska wyszarpywał się z piekielnej uwięzi kapitan — podrzucał się w nadludzkim wysiłku z pod konia, ale w tej samej chwili głowa jego, trafiona drugą kulą Nieczui zwisła — z obezwładniętych rąk wypadła szpada — żołnierze rzucili się martwemu kapitanowi na pomoc: jeden targał daremnie konia za uździenicę — dwóch starało się wyciągnąć obezwładniałe ciało kapitana z pod ciężaru zdychającego bachmata.
Nieczuja oddał karabin żołnierzowi.
— Teraz masz dobry cel — powiedział i przyłożył lunetę do oczu.
Przez ostre szkła widział onego srogiego kapitana, wolę i duszę szeregów, które pędził w świętem zaparciu się siebie pod górę, by dokonać wolę świętego Zakonu, który ludziom nawzajem wymordowywać się każe...
Uśmiechnął się.
Jutro za Tobą podążę — może dziś jeszcze...
Czem Ty? Czem Ja?!
Jedną, jedyną, mikroskopijnie maleńką komórką w tem olbrzymiem, szlachetnem ciele Narodu, do którego przynależał — czemże śmierć jego, czemże moja? Niewidzialnym, niedostrzegalnym zanikiem maluteńkiej komórki, którą jeszcze, zaczem zniknąć zdołała — już świeższa i żywotniejsza zastępuje....
Czemże krew wszystka jego, która teraz w gwałtownych pulsach gorączki przelewa się przez jego ciało i wstrząsa nim bezustannymi dreszczami? Przecież niczem więcej, jak tylko jednem mikroskopijnem ciałkiem w krwi całego narodu — i cóż z tego, jeżeli w kwintilionach miliardów ciałek tej krwi to jedno zaniknie?
— Pal! A szczędź naboje! — rzekł do młodego żołnierza, który obok klęczał i przypatrywał się bitwie jakby w jakiemś upojonem wniebowzięciu.
— Pal! Czego czekasz?!
Chłopak ocknął się i jakby się nagle w kogoś innego przedzierzgnął:
Twarz mu skamieniała, nabrała zimnego, krwiożerczego wyrazu.
Mierzył spokojnie, jak gdyby nadziewał nitkę w uszko igły i w garść ludzi, którzy w heroicznym wysiłku pragnęli wydźwignąć swego kapitana z piekła bitwy, szła jedna linia po drugiej, niezmordowana, druzgocąca z lufy karabinu już nie człowieka, ale precezyjnego automatu.
Już jeden zwalił się na twarz i zakrył sobą martwe ciało ubiegłej duszy szturmujących, drugi padł wznak, stoczył się z pochyłości w dół i zawisł, gdyby łachman na wystającym krzaku — trzeci puścił nagle uździenice, któremi napróżno tarmosił krwią żygającego bachmata, ugiął się w kolanach, rozczapierzył ramiona, załopotał nimi w powietrzu i zwalił się twarzą na krwią obroczoną szyję konia.
— Doskonale! — pochwalił Nieczuja.
Chłopakowi rozpromieniła się twarz w rozłunionem uniesieniu zapomniał teraz o całym świecie: jego oko rosło, potężniało, potrzebowało szerszego widnokręgu — wyprostował się nagle: ot! teraz tam, gdzie oficerska szabla stalą w górę błysnęła: to oficer, który po poległym kapitanie objął dowództwo — tam! tam! Wspiął się na palcach, zmierzył i w tej samej chwili zniknęła szabla, okręciło się w górze wokół siebie ciało oficera i padło bezwładnie na ziemię.
— W samą wątrobę — zaśmiał się chłopak.
— Schowaj łeb — ryknął Nieczuja i w tej samej chwili świsnęła kula, zerwała mu kaszkiet z głowy, poczuł jakieś gorąco wzdłuż ramienia — padł na ziemię instynktownie i wraz zwalił się obok niego martwą kłodą młody chłopak.
— Dziś jeszcze będziesz w raju — szepnął Nieczuja — może zemną razem...
I tak w gorączkowej wizyi, stokroć potężniejszej i rzeczywistszej od wszelakiej istotnej rzeczywistości, przeżywał Nieczuja każdy moment morderczej walki, setki poruszeń, które się na jawie w jeden ruch zlewały, rozczłonkowywały się teraz w chorym jego mózgu na pojedyńcze, dla siebie istniejące momenty, myśli, które błyskawicznym, zaledwie świadomością dające się uchwycić, pędem podczas walki w mózgu jego się wichrzyły, nabierały teraz przerażającej wypukłości, kojarzyły się w szerokie, patetyczne okresy i coraz szerszymi kręgami i coraz wolniej i faliściej rozlewały się naokoło tego pytania: czem w całym tym niepojętym zamęcie, tej piekielnej burzy, która zdawała się ziemię z posad wyrywać i fundamentem niebios trząść — czem jego śmieszne, głupie Ja!?
Czemże wola jego? Przecież niczem więcej, jak tylko jednym atomem w przeolbrzymiej masie gazu, której za ciasno w kotle, w jaki wtłoczona została i nagle w gniewnem napięciu ściany jego rozwala?
A byt cały jego? Chyba niczem więcej, jak cieniuteńką niewidzialną niteczką w olbrzymiej masie mięśni tego potężnego cielska, które w dzikim gniewie wściekłemi pięściami broni swych świętych praw!
Uroczyściał i pokorniał tem przeświadczeniem maluczkości swego Ja. Śmiesznym i ordynarnym wydał mu się lęk przed śmiercią, lęk niedostrzegalnej komórki, jednego mikroskopijnego ciałka krwi, chimerycznego atomu w olbrzymiej kolumnie gazu, niewidzialnej niteczki w potężnym mięśniu, miażdżącym miliony wrogów — jakoż śmiesznem, głupiem i ordynarnem wydało mu się przerażenie i groza, z jaką on marny jakiś leukocyt rzucał się na obce ciało, które się dostało w organizm do jakiego przynależał — rzucić się musiał... przeraźliwą śmiesznością wydał mu się wstręt i obrzydzenie, że niszczy i morduje i pochłania obce, dla jego organizmu szkodliwe komórki i ciałka, że pomaga rozwalać ściany zbyt ciasnego kotła...
Jakie to głupie!
Błogosławił kuli, która w setkach nieprzyjacielskich karabinów tkwiła, a która go za chwilę wznak rozłożyć mogła, witał ją zdala, bo cóż mu mogło dać życie jeszcze wznioślejszego nad to przeświadczenie, które teraz z taką bolesną rozkoszą każdą komórkę jego mózgu wypełniało i jaką każde włókno jego nerwów drżało...
Śmieszną i głupią igraszką wydały mu się w tych szalejących orkanach dwóch wrogich żywiołów, osobiste szały namiętności — osobiste cierpienia...
Śmieszną i głupią igraszką...
— Tak!
I jakby chciał się w tem przeświadczeniu silnie i mocno z szeroko rozstawionemi kolumnami swych nóg utwierdzić, powtórzył raz jeszcze:
Śmieszną i głupią igraszką...
Cóż on to jeszcze chciał powiedzieć? W czem jeszcze głębiej się utwierdzić, o czem to jeszcze tak dokładnie siebie samego przekonać, że na ogromnym ciężkim kłosie jego samopoznania wszelaka wątpliwość nie zaważyłaby więcej nad delikatny pyłek nasienny?
Jęknął głucho.
Spojrzał teraz w siebie. Było to jakby jakiś piekielny granat był wybił w jego duszy otwór już nie na dziesięć, ale na tysiąc metrów — cały geyzir ogromnych kęp ziemi, chmury piasku, z wnętrza powyrywane kamienie buchnęły w górę, wysoko ponad nim, który przed chwilą jeszcze stał na wyżynie najwznioślejszego człowieczeństwa — unicestwienia osobistego „Ja“ — w bajurę szarpiącego bólu, aż nazbyt osobistego sromu, bólu, wstydu, gryzących wyrzutów sumienia i jakiegoś wściekłego nakazu, że musi spełnić coś, co tylko jego najosobistsze Ja mu zrobić kazało...
Dźwignął się — poczuł jakieś nieokreślone bóle to w ramieniu, to w nodze — coś zaparło w nim oddech, jakby wszystkie żebra były połamane i podnosić się nie chciały, ale to go wszystko nic nie obchodziło — na co innego teraz patrzył — z całkiem czem innem dusza jego się zmagała.
A już to było pod wieczór i przy końcu nieprzyjacielskiego ataku.
Rogosz z garścią zatraceńców rzucił się w rozwścieczonym pędzie na ostatnie szeregi żołdactwa, które nieprzyjaciel z zaciekłością pchał pod górę.
Jak oberwana chmura zwalił się na bohaterską w nieludzkim trudzie wdrapującą się kolumnę nieprzyjacielską, jednym rozjuszonym zamachem przełamał środek nieprzyjaciela — obrońcy zamku wzięli jedno i drugie skrzydło nieprzyjacielskie pod komendą Ponikły na celny strzał. Nieczuja widział, jak Rogosz wszystkie swe siły z większym, nieludzkim już impetem rzucił na prawo — baterya, usadowiona na przeciwległem wzgórzu umilkła z lęku, by nie bić w swoich — i tu teraz zawrzał zaciekły bój na bagnety, kolby, pięście, noże — oficer, któremu Rogosz zdołał właśnie przyjść na pomoc, rzucił się z nieopisaną furyą na prącego nieprzyjaciela, zwalił go w dół — a nagle, gdy już Rogosz widział pewne zwycięstwo, skierował swój mały zastęp w głęboki jar, który obok wzgórza przerzynał, i zaszył się w jego gęstwinie.
Rogosz! Oddech cały się w nim zaparł.
Jaki piekielny los ich po tylu latach tu razem zetknął!
Nieczuja zatrząsł się na wspomnienie wzroku, jakim go Rogosz obrzucił, gdy się przed paru dni dziwnym zdarzeniem w obozie Ponikły znaleźli.
Rogosz, kiedyś jego najbliższy, najserdeczniejszy przyjaciel — jedyny, jakiego w życiu miał, z którym razem wyrósł, na jednej ławie szkolnej młodość swoją spędził, z którym był związany tysiąckrotnymi węzłami tak gorącej, tak serdecznej przyjaźni, że wobec niej najściślejsze węzły najbliższego pokrewieństwa wydały się pospolitym konwenansem...
Że to się stać musiało!
W roztopach ognia niebieskich błyskawic nie mogła być widniejsza ta kotlina tam w dole, jak w bolesnej łunie chorej wizyi ta chwila, gdy na ganku domu rodzicielskiego, do którego Rogosz był go zawiózł, ujrzał po raz pierwszy ją — siostrę Rogosza.
Stała cała skąpana w blasku słońca, onieśmielona, trochę zmieszana.
— Tyle już o panu od brata słyszałam...
Odruchowo zakrył oczy, by nie widzieć tej zjawy, która w płonącej czerwieni rozblasku zachodzącego słońca przed oknami jego duszy stanęła.
— Przyszłaś mnie znowu nawiedzić? — jęknął głucho... i aby nie słyszeć cichych, jękliwych i serdeczną krwią ociekających szeptów, które natarczywem rojeniem go straszyły, począł wytężenie nadsłuchiwać, czy straszliwy ryk granatu nie wyzwoli go z tej opętańczej męki.
To, co jeszcze przed chwilą wydało mu się śmieszną i głupią igraszką — co tak namiętnie i uporczywie i z taką rozpaczną zaciekłością chciał w sobie uśpić, zdusić, a przynajmniej oszukać dostojnem wyzbyciem się swego osobistego Ja, rozlaniem się tego głupiego Ja w olbrzymim organizmie całego Narodu, wypełzło nagle z jakiejś cieniuteńkiej szpary w kształt długiej, ślizgłej żmiji z szyderczo, kpiąco mrugającemi oczyma, a raczej zimnym uśmieszkiem kata, który nowe, niesłyszane jeszcze dotychczas tortury przygotowuje.
A wraz ozwał się dyszący, nienawistny szept — tuż nad jego uchem:
O! straszny kusicielu! Jak piekielny był ten słodki jad, któryś mi w żyły zastrzyknął, jak przemożna trucizna, która mi oczy oślepiła, mózg obłędem szału spowiła, obezwładniła me członki, żeś mógł się nimi gdyby omdlałą od żaru słońca wicią powoju owinąć!
— Przeklęty, przeklęty! zawyło nagle wokół niego.
Czuł dokładnie jak ślizga, długa żmija okręciła zwojem obręczy jego serce i głośno w nim się rozrzechotała.
— Podstępny kłamco! — słyszał ale to już nie był szept — to jakby jakaś cicha, rozanielona muzyka — tak! kojący chór anielski, ach jak słodki i uroczysty! — tylko skąd się biorą te piekielne słowa do tej muzyki wniebowzięcia?
Dźwignął się z ziemi i w przeraźliwym niepokoju nadsłuchiwał.
Muzyka się zbliżała, słyszał ją coraz rozgłośniej z daleka i z blizka, ale teraz seraficzny hymn anielskiego pienia przedzierzgnął się nagle w ordynarny, karczemny wrzask, skowyt, rozwycie wściekłych pijanych głosów:
— Coś zrobił z czystą gołębicą? Czemuś splugawił święty przybytek czystego Romowe, do którego Cię brat-przyjaciel wprowadził?!
— Łotrze! zerwał się na równe nogi, bo słyszał dokładnie głos Rogosza.
Przetarł oczy, ale nic nie widział prócz rzadkich już przebłysków błyskawic na ciemnem niebie i nic nie słyszał prócz przeraźliwego szumu i huku — ale to pewno tylko w własnej głowie, bo przecież wokoło kamiennym snem spoczywali żołnierze.
Tak! to niemożliwe — to nie mógł być głos Rogosza — Rogosz zdobywa na przeciwległem wzgórzu nieprzyjacielską bateryę.
Taczając się, ale z tysiącem ostrożności, by nie nadepnąć na któregoś z żołnierzy, dowlókł się Nieczuja do na wpół rozwalonego muru — tam, gdzie przed paru dniami, czy też paru godzinami śledził w gorączkowem, a tak nieskończenie spokojnem naprężeniu każdy ruch na polu walki.
Tak! to było wtedy, gdy się już był całkiem z siebie wyzwolił, a jego Ja zapadło się w bezdennej czeluści czegoś, co całkiem do niego nie przynależało, gdy się uczuł marną komórką, mikroskopijnem ciałkiem, chimerycznym atomem gazu, niteczką w poczwarnej masie mięśni — ha, ha, ha!
Kiedy to było?
To przecież niedawno!
Dawno już był znikł Rogosz w głębokim jarze, w który się nagle przerzucił, gdy już stronie, której poszedł na pomoc, zwycięstwo zapewnił.
— Śledź Pan Rogosza — zawołał Ponikło, który teraz osobiście walkę prowadził i Nieczuję całkiem na wywiadowczym posterunku pozostawił, jako że mu bezgranicznie ufał, bo wiedział, że oficerowi, którego twarz czerw bezgranicznej męki toczy i głębokie bruzdy w niej ryje, ufać można.
Nieczuja stał się jednem okiem. Ale jar był głęboki, tworzył zakręty, był gęsto zarosły i nic dojrzeć nie mógł.
Już atak nieprzyjacielski słabł na całem wzgórzu — już szeregi żołdactwa, rozjuszonego nadzieją pewnego zwycięstwa, zdołały ochłonąć i myśleć o ratunku i jakiejś obronie od wściekłego ognia obrońców zamczyska, gdy Nieczuja ujrzał nagle na linii przeciwległego wzgórza, odcinającej się od widnokręgu — tam skąd niedawno jeszcze lał się grad niszczących granatów, coś tak nieprawdopodobnego, że myślał, iż to jakiś majak szatański.
W blasku zachodzącego słońca, które nie ślepiło, bo wyglądało jak olbrzymia, czerwoną, krwawą gazą zasłonięta tarcza ognista, ujrzał Nieczuja pędzącą przed się oszalałą czwórkę koni, wlokących za sobą ciężkie działo.
Jak huragan rzuciła się czwórka z góry w stronę ku dolinie. Przedni koń poślizgnął się i padł — tylne przewaliły się przez niego — jeden tylko jeszcze wlókł tą całą wierzgającą, duszącą się kupę swoich towarzyszy, ale w tej samej chwili, zwaliła się ciężka armata swojem olbrzymiem żelaznem cielskiem poprzez rwące się z ziemi w fantastycznych podrzutach i rozpaczliwych wierzganiach szamocące się konie, przewałkowała się miażdżąc przez nie, pociągnęła jeszcze kawałek ogromem swego ciężaru bezwładne, chaotycznie skłębione cielska i utknęła w jakimś wnęku wzgórza.
Jeden tylko jeszcze bachmat z boku harcował oszalały, wyrywał się w rozpacznej wściekłości z postronków, wierzgał z obłąkaną zaciekłością na wszystkie strony, targał w nadmiarze rozpętanych sił armatą, tratował cielska swych towarzyszy — wreszcie wspiął się w górę, tak że zdawało się, że w tył runie, rzucił się naprzód i w tym niesłychanym wysiłku zerwał powrozy, a sam począł biedz w obłąkańczym pościgu w dolinę.
Teraz Nieczuja zrozumiał:
Tam Rogosz pracował!
— Zwycięstwo na razie! — zawołał Ponikło — z tej strony niebezpieczeństwo nam nie grozi. Rogosz zdobył bateryę.
A i nieprzyjaciel, który w rozsypce i w panice wdrapywał się z powrotem na swoje pozycye, przystanął na chwilę skamieniały — zrozumiał, że baterya, pod której osłoną przed paru godzinami szedł do ataku, została jakąś szatańską mocą zniszczona; rozsypał się bezradnie na wszystkie strony w jeden i drugi bok, znikł w wądołach i szczelinach wzgórza, a wściekły ogier harcował po całej przestrzeni po rannych i trupach tych, którzy przed jego rozszalałą mocą w czas ubiedz nie zdołali.
Rogosz rozpętał z uwięzi obłąkanego ogiera — widmo głupiej, śmiesznej, ślepej śmierci...
Czy wie ona kogo, i co tratuje?!
Ona, która bezmyślnie niszczy i kosi wszystko wokoło, a nie przychodzi do tych, którzy jej czekają, i jej pilniej szukają, aniżeli ukrytych skarbów..., którzyby się radością weselili, pląsając, gdyby znaleźli grób...
Pomnął, że już Job tak Bogu bluźnił — ale on Nieczuja, śmierć zwyciężył — osiadł ślepego ogiera już raz i poprowadził go na czystą gołębicę, aby ją stratował, jakoż to uczynił, a teraz sam się pod jego kopyta położy, aby stratowan został, bo bodaj był zginął dzień, w którym się był urodził i noc, w którą rzeczono:
Począł się mężczyzna!
Ha, ha, ha! rzechotała żmija, która była oplotła jego serce, i teraz delikatnem żądełkiem łechtała jego serce.
Mężczyzna?! Podły, marny samiec, który sprowadził śmierć na biedną gołębicę, potargał węzły, świętsze i dostojniejsze, aniżeli te, które dziecko z matką, brata z siostrą wiążą, węzły nie z krwi, ale z Ducha stworzone — węzły wierności przyjaciela.
— Obywatelu Nieczuja! Ponikło ściskał jego rękę — bohaterskoś placu dotrzymał — trzeba teraz iść kazać się opatrzyć — Rogosz wraca żyw i cały — baterya zniszczona... A! psia krew! pół ucha oderwane, cały mundur krwią zbabrany... W tej chwili do opatrunku!
— To nic — to nic — głupie draśnięcia...
Ujrzał Rogosza, jak wkraczał na podwórze zamku z pięcioma ludźmi — tylu ich jeszcze mu zostało — i znowu z tym samem groźnem pytaniem, jakiem mu Rogosz, gdyby niszczącym piorunem duszę rozszczepiał:
— Co znaczą te oczy na fotografii zmarłej, przekłute szpilką?! pytał groźnie Rogosz.
Kiedy to było — kiedy to było?!
Czyż on nic nie wiedział — nic nie przeczuwał — ani odrobinki tego, co między siostrą, a nim — Nieczują — łotrowskim samcem było zaszło?!
Straszliwa chwila milczenia — ciężka, jak parność burzy przedpotopowej.
Zdało się, że musieli się rozstąpić przed czemś strasznem, co między nich ciężarem oberwanej wieczności spaść miało.
— Łotrze! Morderco!
I nic więcej.
A żmija, łaskocząca jego serce delikatnem żądełkiem, chichotała złośliwie:
Jaka szkoda, że Rogosz nie przeczytał na odwrotnej stronie fotografii:
— Przeklęte oczy, które Cię ujrzały — niech się teraz na wieczność całą zamkną!
Chichotała żmija i skręcała jego serce tak pieszczotliwymi oploty, że z więzów swych wyrywać się poczęło i w krtań mu wrosło.
Dławił się i dusił — wyciągnął się na ziemi, znowu się zrywał — wiedział, żeby mu teraz ciężki płacz ulgę przyniósł — ale wszystko to, co miało mu dać wyzwolenie, ulgę jakąś, osiadło kamieniem w gardle. Wyciągnął się wznak, bo nijakiej ulgi znaleźć nie mógł.
— Człowieku! Ty masz ciężką gorączkę!
Nieczuja podniósł się i pilnie się jął przypatrywać nie twarzy, bo na razie nic nie widział, tylko temu głosowi, który, jak zmiarkował, był istotnie realnym i pochodził co prawda z jakiejś głupiej rzeczywistości, ale w każdym razie z takiej, którą się na jawie żyje.
Wpatrzył się głęboko w głos i rozpoznał go — i zdjął go przeraźliwy strach i lęk, który zimnym dreszczem nawskróś go przeszył:
Głos Rogosza!
I nie doszło go to słowo potajemnie, z którego ucho ludzkie cośkolwiek pojmuje, ani też nie posłyszał go w rozmyślaniu widzenia nocnego, gdy przypada twardy sen na ludzi — ten głos, te słowa były istotne, dobre, słodkie, kochane, tak nieskończenie bohaterskie:
Głos Rogosza!
I opadła mgła z jego oczu, straszny ciężar majaków gorączki spełzł z jego mózgu.
Teraz się ujrzeli.
I znowu straszliwa chwila milczenia — ciężka, jak parność burzy przedpotopowej.
Nieczuja oczekiwał owej chwili, w której ciężar oberwanej wieczności go zmiażdży jednem strasznem pytaniem:
— Kto wykłuł żyjące oczy?
Jednem strasznem przekleństwem i bluzgającą zniewagą:
— Łotrze! Morderco!
Ale nic: przeraźliwa cisza, którą tylko plusk tego kamiennego płaczu, jaki Nieczuję dławił, mógł wypełnić; przywarł do ręki Rogosza, a nie było to całowanie: to włosy jeżące postanowienie, olbrzymi tryumf jednostki, która przestała być marną komórką, jaką kwintilion miliardów innych zastąpić może — wniebowzięte upojenie przeświadczenia, że nie jest tylko marnem ciałkiem krwi, którego zanik tyle znaczy, co zdmuchniecie jednego pyłku nasiennego z olbrzymiego łanu zboża, — ale jednostki, władczyni nad życiem i śmiercią, sędzi sprawiedliwego swych win i — zbrodni: jednostki — świętej Atman — duszy, która pławi się w kałuży, która szybuje w przestworzu — duszy wschodu słońca i jego konania w zachodzie i tej w płomiennym szale południa i wijącej się w ciężkich snach nocy...
I silniej jeszcze przywarł do ręki Rogosza.
Ten zasię mu jej nie odjął.
— Mocą, która nad życiem i śmiercią zawładła, odkupię mą zbrodnię — szeptał, śmiał się, płakał Nieczuja.
A z pustych jam oczu, wydziurawionych w fotografii, którą po śmierci Jej otrzymał, wykwitły gorące, wyczekujące blaski: spełzł napis potępienia, a gorącą tęczą rozłuniło mu się w oczach:
— Stań się!
Z większą jeszcze zaciekłością, aniżeli poprzedniego dnia, szturmował nieprzyjaciel nędzną fortecę Ponikły — przesunął się teraz na boczne wzgórza.
Baszta i półkola, strasznie już poharatanego dawniejszego muru, przylegającego do baszty, stanowiła ostatnią obronę bohaterów, broniących do ostatniego tchu zamczyska.
Pierwszy zaciekły atak nieprzyjacielski został wśród ciężkich strat z obydwóch stron odparty.
Chwila wytchnienia.
Ponikło obrzucił całą pozycyę bystrem, niespokojnem spojrzeniem.
Jak długo tu się utrzymać zdoła? Na pomoc przestał już liczyć — został zupełnie odcięty od swej dywizyi — tam straszne walki toczyć się musiały, albo już rozegrane zostały — nie słyszał wprawdzie huku armat, ale wywnioskował z tego, że dostał się widocznie w ten fatalny obręb atmosfery, w którym powietrze na przestrzeni kilku mil głuchnie.
Gdyby się dostać na przeciwległe wzgórze, gdzie wczoraj Rogosz zdobył część nieprzyjacielskiej bateryi, tamby z pewnością można posłyszeć kierunek, w którym główna bitwa się rozgrywa — ale o tem teraz marzyć nie było można.
— Panowie oficerowie do mnie! zawołał Ponikło, nie odejmując lornetki od oczu.
W mig obstąpiło go pięciu oficerów.
— Jakie straty dzisiaj? — czyścił szkła lunety i na nowo przyłożył je do oczu.
— Około 50-ciu zabitych, przeszło 70-ciu rannych... oficer Kozicki zabity.
Ponikło zdjął kask — oficerowie pochylili odkryte głowy.
— Straty olbrzymie — ciągnął Ponikło, — jest nas teraz zaledwie dwustu. Nieprzyjaciel odważny i w olbrzymiej przewadze — jeden jeszcze atak, a jesteśmy straceni, bo — zachłysnął się — amunicyi nam zabraknie. Z tylnej armii nie otrzymamy tak rychło pomocy, chyba, żeby się cud jakiś stał. Przytem dostaliśmy się w ten fatalny obręb powietrza, że nie słyszymy huku armat bitwy, która się gdzieś poza nami rozgrywa, więc nie wiemy, w jakim kierunku. Nie pozostaje nam nic innego, albo się poddać, lub też wytrwać — do ostatniego.
— Do ostatniej kropli krwi! — zawołali oficerowie jakby wyuczonym chórem.
— Nie pomyliłem się na Was, obywatele, i ja tak postanowiłem.
Nagle rozwyło się powietrze przeciągłym grzmotem:
Bez komendy padli wszyscy na ziemię.
Opodal w dole podwórza zamczyska padł granat, zarył się głęboko w ziemię, rozszarpał ją i rozjuszoną lawą geyziru wyrwały się z głębokiego otworu kawalce sypkiej ziemi, buchnęła w górę chmura piasku, zmieszana z kawałami żelaziwa i gradem z wnętrza powyrywanych kamieni.
— Rozpoczyna się piekielny taniec — mruknął Ponikło. — Oficerowie na stanowiska, przypuścić nieprzyjaciela choćby na dwieście kroków i szczędzić amunicyi — zakomenderował.
Dwieście luf karabinowych wysunęło się przez otwory strzelnicze, porobione w murze, a gdzie się już mur był od uprzednich granatów zwalił, służył każdy kamień za osłonę: kupa na prędce poukładanych cegieł, otwory w ziemi, powyrywane przez granaty, naprędce pousypywane szańce ziemne.
Znowu świeży granat zrobił wyłom w murze — w szerokim łuku rozsypał się wokoło poprzez do ziemi przykucniętych żołnierzy gruz i cegły.
A teraz jeden po drugim w szybkim odstępie — baszta zatrzęsła się, zachwiała w posadach, a za chwilę cała korona runęła z piekielnym grzmotem w dół podwórza.
Z piorunującą szybkością jęli żołnierze budować z gruzów nowe ochrony — zauważono widocznie tę gorączkową pracę, bo ponad głowami gotowej już do ataku kolumny nieprzyjacielskiej wysłano jeden granat po drugim, — ostatni był celny.
Tuż w murze, przylegającym do baszty, tam właśnie gdzie Nieczuja miał komendę, zrobił ogromny wyłom — rozległ się rozdzierający krzyk śmiertelny: wśród walących się gruzów wiło się w przedśmiertnych konwulsyach trzech żołnierzy — jeden z nich chwycił się za piersi, za głowę, karabin wypadł mu z ręki, runął na ziemię tuż obok Nieczui.
— Jezus Marya! — wybiegło jeszcze z siniałych ust...
— Dziś jeszcze będziesz ze mną w raju — mruknął Nieczuja, i podjął z ziemi karabin.
Czuł w sobie jakiś straszliwy, nieziemski spokój — przeokropną ciszę Przedstworzenia, kiedy jeszcze nic nie było, prócz niego.
Tak! Jego samego — ale już nie jaka marnej ameby, zaczątku ciałka krwi, chimerycznego atomu, ale Jego, Pana nad życiem i śmiercią, Zbrodniarza i Sprawiedliwego, Sędzi zarazem, Orzesznika i Arcykapłana zarazem, który może rozwiązać to na ziemi, co związane w niebie, rozgrzeszyć w niebie, co w sromocie i hańbie dokonane zostało na ziemi.
A z jam wykłutych oczu na tej fotografii, która cała skąpana w krwi, cała krwią jego przeciekła w kieszeni munduru dawno już się zamieniła w papkę, którąby wydżąć można, lały się święte uroczyste blaski w jego duszę i wypełniały ją do dna świetlistym, najwyższą i najświętszą łaską przepełnionym cudem Wyzwolenia.
Błogosławiony dzień, którego się urodził i noc, w której rzeczono: Począł się mężczyzna — począł się atman — poczęła się dusza, wszystko ogarniająca, sama przez się zapłodniona, władczyni nad życiem i śmiercią.
Bodaj noc ona, w której popełnił wielką zbrodnię, jeszcze silniej się roziskrzyła, tysiącami słońc, wszechświatowym pożarem się rozłuniła, bodaj się w nieskończoność w liczbę dni rocznych rozrodziła — bodaj dzień ów, w który ją ujrzał — ją z temi wszystkowidzącemi, choć przekłutemi oczyma — po wszelką wieczność nigdy się w ciemność nie obrócił, obłok szału, w którym ją był posiadł nigdy się nie rozpierzchł, a wzmogła się jeszcze gorącość onego dnia!
W krwawej męce udało mu się oderwać ślizgą długą żmiję od swego serca, która kazała mu przeklinać dzień, którego się urodził i noc, w którą rzeczono: Począł się mężczyzna!
Nie szukał już śmierci, ani jej nie wzywał, bo wiedział, że mu jest blizką, powierniczką i oblubienicą — bramą tryumfalną, przez którą miał wkroczyć do swego Królestwa, które nie było z tej ziemi, jakoż i on przestał być z tej ziemi.
W jakiemś ekstatycznem podniesieniu, a równocześnie z kamiennym spokojem i zimną rozwagą przypatrywał się, jak zwarta kolumna nieprzyjaciela rozsypywała się na przeciwległem wzwyżu wszerz i w szalonym pędzie runęła w dół — za chwilę sformowała się pod osłoną granatów, walących bezustannie w zamczysko, oficerowie rzucili się z dobytemi szablami naprzód — a za nimi w rozwścieczonych podrzutach, zwycięstwa pewne żołdactwo.
Nowy, szerszy jeszcze wyłom w murze.
— Rannych uprzątnąć, zakomenderował Nieczuja — kamienie i cegły na kupę! formuj się!
W okamgnieniu wyciągnięto z pod gruzów kilku ciężko rannych żołnierzy — sanitaryusze chwycili ich na nosze — w tej samej chwili zapchnięto cegłami wyłom i w najwyższym spokoju wysunęło się kilkadziesiąt luf, kilkadziesiąt żyjących, drapieżnych, pragnieniem zemsty dyszących oczu wlepiło się w wroga, który w olbrzymich fantastycznych susach i podrzutach, jakby piekielnym wichrem niesion, wdzierał się pod górę.
Bliżej, coraz bliżej!
— Pal! — posłyszał Nieczuja donośną komendę Ponikły.
Z dwustu karabinów zagrzmiała piekielna salwa.
— Pal!
Po raz drugi zionął morderczy ogień.
Linia nieprzyjaciela się wygięła w pokraczne gzygzaki, tu i ówdzie powstawały luki — ale w tej chwili wypełniane zostawały i wyżej, coraz wyżej, z coraz większym rozpędem i rozjuszeniem wdzierał się wróg — mimo ciężkich strat zdołał się zbliżyć na sto kroków — rozbiegł się daleko poza osłoną, jaką mur tworzył — tu już całkiem odkryty płaskowyż: i tu w tę stronę przerzucał dowódca całego batalionu coraz to nowe posyłki i pragnął widocznie osaczyć garść obrońców z tyłu.
— Pal!
Znowu zachybotała kolumna nieprzyjaciela, wdzierająca się na odkrytą przestrzeń, zachwiała się, zatrzęsła w posadach — powstały liczne wyłomy, ale znowu w mig wypełnione zostały.
O kilkanaście kroków na przestrzeni jakichś 50-ciu metrów od resztki półkola na wpół rozwalonego muru, okalającego dawniejszy zamek, wdzierali się z nieludzką pogardą śmierci nieprzyjacielscy żołnierze.
Jakaś wściekła ognista watra nagłego postanowienia rozpaliła się obłędnym szałem w mózgu Nieczui:
Teraz pomszczę noc oną, noc oszukaną, w której powiedziano, że począł się mężczyzna, a począł się był samiec!
Pomści noc, którą oszukano, bo powiedziano jej, że poczęła mężczyznę, a porodziła samca — tę świętą noc, która poczęła Jego, teraz pomścić musi za niecne, hańbiące oszustwo!
W obłąkanym mózgu rozszalał się huragan krwiożerczej pomsty:
— Pomszczę Cię święta nocy!
Zerwał się i odruchowo spojrzał na Ponikłę.
Ponikło skinął.
— Na bagnety! ryknął wielkim głosem Nieczuja.
Nie minęło dwóch sekund, a oddział Nieczui, złożony z kilkudziesięciu ludzi, oderwał się od muru i rzucił z najeżonymi bagnetami z tak wściekłym, piorunującym rozmachem na nieprzyjaciela, który już tuż-tuż miał obrońcom zajść tyły, że w jednej chwili zapanował zamęt.
Było to, jakby rozjuszona, głodem do szaleństwa doprowadzona horda rozbestwionych zwierząt była się rzuciła na to plugawe mrowie, które chciało obleść ich legowisko.
A na przedzie Nieczuja, dyszący obłąkaną zemstą za oną noc, w której miał się był począć człowiek, a porodził się niechlujny samiec...
Chłop olbrzymi, siłacz tak niepospolitej mocy, że chwyciwszy konia za przednie nogi, podnosił go w górę i osadzał na tylnych, rzucił się jak wściekły bawół na najbliższe go żołdaka, a zaczem tenże zdążył go pchnąć bagnetem, już legł wznak, z na wpół pałaszem Nieczui rozpłataną czaszką — Nieczuja pochwycił jego bagnet, wpychał go w piersi, w brzuchy, siekł nim naokoło, schwycił oburącz za lufę, zaczął walić kolbą, w mig ją roztrzaskał, wyrwał komuś drugi bagnet i jakby był rozum postradał, wrzeszczał w szaleńczem opętaniu:
— Pomszczę Cię! pomszczę!
Ludzie jego oddziału byli, jakby zarażeni wścieklizną Nieczui.
Piorunem i huraganem stał się Nieczuja.
— Kosy! ryknął — ujrzał jak pod pierzchające żołdactwo napędzał oficer w szale wściekłości na pianą obryzganym koniu nowy oddział uciekającym na pomoc.
— Kosy!
Chciałby teraz jednym zamachem ściąć wszystkie łby w bezpamiętnym pędzie podlatującego w górę oddziału nieprzyjaciela.
A nagle przystanął zdumiony i znowu było, jakby to wszystko, co się naokoło rozgrywało, to wcale nie On widział — znowu zapomniał na chwilę, jak się nazywał. Całkiem nie On — czem on był? Komórką, ciałkiem krwi, atomem — ale w tej chwili się opamiętał.
Aha! Ohydne tchórzostwo! — znowu chciał swoje Ja skryć w nędznej komórce, zagrzebać się chimerycznem ciałkiem w potężnym strumieniu krwi, znowu pragnął zapomnąć o tem, że był Duszą, wszechświaty ogarniającą, sprawiedliwym Sędzią i Władzcą nad Życiem i Śmiercią.
Straszliwa watra pomsty onej oszukanej nocy, w której miał być poczęty mąż wielki, a wylęgła się nędzna komórka, przypuszczalny atom, z większą siłą jeszcze rozżagwiła się w jego mózgu.
Stał chwilę, czuł, jak się rozrasta w ogrom tego Ja, które wszystko w siebie wchłonęło: nie zważał na bagnety, w pierś jego zmierzone, ani na kule rewolwerowe, dla których gdyby stercząca skała był doskonałym celem, krew mu się lała z czoła, gorącym strumieniem ściekała po całem ciele, a nagle błyskawicznym ruchem rzucił się na najbliższego żołnierza, który nań nacierał, wyrwał mu bagnet i jak piorun w szaleńczych skokach cisnął się na oficera: duszę i wolę świeżego nieprzyjacielskiego zasiłku.
Było to mordercze mocowanie się, potworny popis atletyczny walczących w zwierzęcem zapamiętaniu gladyatorów — pierś o pierś; przekleństwa, wrzaski, dzikie okrzyki, jęki rozrywały powietrze i sprzęgały się w piekielny akord z rzężeniem konających, pomiotem bluźnierstw i plugawych klątw nieprzyjaciela, trzaskiem kolb, świstem kul, rozpaczliwych nawoływań nieprzyjacielskich oficerów do nowego ataku.
Ale napróżno!
Obłąkany bawół Nieczuja pędził przed się, ryczał nieludzkim głosem: Pomszczę Cię! Pomszczę! co chwilę nowym bagnetem torował sobie drogę, miażdżył kolbą cofających się przed tem straszliwem widmem Grozy nieprzyjaciół, a za nim w nieludzkim szale, krwi chciwym, mordu, zagładą parł naprzód oddział żołnierzy, których siły do niepojętych rozmiarów wyolbrzymiały: ludzie przestali być żołnierzami, stali się ordynarnymi oprawcami, tratowali leżących podkowami podbitymi obcasami, rozrywali sobie brzuchy nożami, dławili się wzajemnie żelaznymi kleszczami palców, każdy chwytał, co miał pod ręką walił, łomotał, żgał, miażdżył — to już nie był bój, to rzeź, to rozszarpywanie się w kawały, to jedyna przeolbrzymia wola, doszczętnie wyzwolona z wszelkich pęt rozwagi, instynktu samoobrony, oderwana od wszelkich myśli, wszelkich uczuć — wola nieznająca ni bólu, ni cierpień, dźwigająca cielsko z potrzaskanymi członkami, oderwanemi ramionami, pokłótą na rzeszoto piersią... wola: piorun — wola: oszalały huragan...
Oficer spiął konia ku obronie, tak, że dęba stanął — ale już za późno; z potępieńczą siłą wpakował mu Nieczuja ostry bagnet pod żebra, zwalił go z siodła, cisnął się na niego, wdusił żelazne palce w żyły jego karku, ściągnął dłoń z rozjuszoną wściekłością, zawył nieludzkim głosem: „Pomszczę Cię! pomszczę!“ Coraz zajadlej dusił — kogo? siebie samego — niechlujnego samca, którą oszukana noc poczęła? chrzęst, trzask, rzężenie — strumień krwi obżygał Nieczuję, a nagle jęła pomszczona Noc kojąco opadać na jego oczy — słonecznym blaskiem roziskrzyły się gwiazdy przy jej zmierzchaniu, a nie potrzebowała oczekiwać światła zorzy porannej, bo dwoma szerokiemi strugami lało się z jam wykłutych oczu Onej, którą był zbrodnią swoją zamordował, a która go teraz do wiecznego życia powołała, do ogromu tego Ja, które nad Życiem i Śmiercią włada.
Słyszał jeszcze jakieś charczenie, jakieś wrzaski — jasnowidząco wiedział, że Rogosz jak oberwana chmura spadł mu na pomoc...
Rogosz! Rogosz!
Ktoś obejmował jego głowę, ktoś całował go gorąco: Rogosz!
Siłą, z cudem objawienia graniczącą, zerwał się z ziemi:
— To Ty?! Ty?! Rogosz?!
A Rogosz całował jego ręce i zapłakał jak małe dziecko.
Pomszczona Noc otuliła najrozkoszniejszymi swymi czary duszę Nieczui, a dusza jego rozpłakała się uniesieniem Wniebowzięcia.
Teraz począł się do nowego życia: mąż — Wola, mąż — Czyn, mąż — Zaranie do nowych czynów, nowych poświęceń, mąż — Jutrzenka wielkiej Przyszłości.
Pomścić naszego! — ryknął Rogosz z krwawym płaczem i zwalił się z swoim małym oddziałem na połamane szeregi nieprzyjaciela, które w dzikim popłochu, grozie Sądu Ostatecznego i w ślepem przerażeniu pędziły na oślep przed się — tylko tu i ówdzie wyciągały się błagalne ręce, ale nie było pardonu: jedna tylko bezduszna, mściwa, rozjuszona, włosy na głowie jeżąca rzeź: nieprzyjaciel, który do ostatniej chwili walczył z rozpaczliwem bohaterstwem, cofał się z początku w jakim takim jeszcze porządku, poszedł teraz całkiem w rozsypkę. Na nic się nie zdały rozpaczne nawoływania tych paru oficerów, którzy jeszcze przy życiu zostali — nikt już komendy nie słuchał: ślepa panika gnała ich piekielnym wichrem przestrachu w dół:
Całe wzgórze zostało oczyszczone.
Z daleka i z blizka słychać było huk armat, sygnały trąbek i na pianą pokrytych koniach wpadło na podwórze zamczyska kilku żołnierzy:
Jeden olbrzymi, niebo przedzierający ryk:
Zwycięstwo!
— Oficerowie do mnie! — rozległ się donośny głos Ponikły.
Trzech ich zasalutowało.
— Otrzymuję wieść — Ponikło drżał poraz pierwszy z wzruszenia — że dywizya nasza w krwawej i strasznej bitwie zwyciężyła... Ponikło łamał się i gniewny był na siebie, że w tej wielkiej chwili, niezdarnie słów dobierał...
— Zrobiliśmy swoje, dzięki nieludzkiemu bohaterstwu Rogosza, który wczoraj ubezwładnił bateryę nieprzyjacielską, dzięki Nieczui, który dziś...
Urwał.
Na podwórzu ruin zamczyska powstało nagłe poruszenie: czterech żołnierzy dźwigało na noszach w ciężkim trudzie martwe cielsko Nieczui: wyglądało to, jak stratowana, w skrzepłej krwi spłukana, z ziemią zbabrana kupa mięsa tu i ówdzie odziana na strzępy zdartymi łachmanami.
Ustawili na środku nosze — wokół przyklękli żołnierze — a obok stał Rogosz, który przywodził całemu konduktowi.
Było coś przerażającego w tej strasznej chwili.
Cisza, wielka, parna cisza.
Na kamiennej twarzy Rogosza nie było widać wzruszenia, tylko tam w głębi coś ciężko charczało, skrzepłe — kroplami krwi z gardła się wydobywało:
— Świadczę przed Bogiem i światem całym, jako, że zbrodnia i wszelaka wina męża tego zmazaną została — zawołał nagle donośnie, padł na kolana i objął latającemi ramionami tego, co zdołał pomścić Noc oszukaną...
Wobec tego powziął Ponikło śmiałą myśl, by siły swoje rozsypać w tyralierkę, schować się w bagnach, ukryć się w trawach bachorzy, która powyżej chłopa sięgała — użyć każdej kupy torfu za kryjówkę zarazem i strzelnicę, z której nacierającego żołnierza doskonale będzie można prażyć — a ponieważ o użyciu armat nie było mowy, więc walka, która się odbędzie na bagnety, krótkie pałasze, noże rzeźnickie, rewolwery, dawała wobec niesłychanego zapału wojennego polskich ochotników wszelkie szanse zwycięstwa.
Nie dać się wciągnąć, ale zwabić nieprzyjaciela na bagna, a potem w nich go potopić — rozroić się na wszystkie strony, nie dać nieprzyjacielowi ani spokoju, ani na chwilę spoczynku, tumanić go ułudą rozporządzania znacznemi siłami przed — za sobą i wokół siebie, zmusić go do rozdrabniania własnych sił i bezustannych utarczek w pojedynkę, by potem nagłym pierścieniem się związać i jednego z nich żywcem z tego okleszczenia nie wypuścić, takim był śmiały plan operacyjny Ponikły.
Trzeba było jednakowoż przedtem doskonale się zapoznać z terenem, co było niesłychanie trudnem, bo o tym czasie po długich wiosennych deszczach cały kilkokilometrowy obszar moczarów był zamieniony w jedno topielisko.
Młody oficer Oksza otrzymał rozkaz, by nie tylko zbadał możliwość jakiejśkolwiek ochrony w tych niedostępnych błotnistych kniejach wysokopiennych chwastów, trzciny, sitowia, tataraku i wszelakiego zielska wodnego, ale poszukał dróżek i miejsc, na których człowiek bez zapadnięcia się mógłby nogą stąpnąć — a przedewszystkiem miał Oksza wybadać siły nieprzyjaciela, który już od tygodnia zakwaterował się w małem miasteczku o kilka kilometrów odległego od miejsca, w którem się bagna i torfowiska rozpoczynały i pustoszył wsie okoliczne, licznie wokół rozsiane.
— Zdołasz Pan temu zadaniu podołać? pytał Ponikło i patrzył swoim przenikliwym wzrokiem na młodego oficera.
Oksza wyprostował się.
— Jestem nieskończenie komendantowi wdzięczny, że mnie właśnie dostał się w udziele wysoki zaszczyt tej misyi.
Ponikło przeszedł się w milczeniu po kurnej izbie chłopskiej chałupy, która mu za sztabową kwaterę służyła.
— Pan musi zdać sobie sprawę z niezwykłej trudności i niebezpieczeństwa tej wyprawy — Ponikło przystanął — to tak — no! nie chcę Pana straszyć, ale to rzeczywiście tak, jakbym Pana wyprawiał na drogę, z której się nie wraca.
Oksza uśmiechnął się nieznacznie.
— Ja wrócę komendancie!
— A ja Panu powiadam, że babka na dwoje wróżyła — Ponikło spojrzał na niego prawie surowo — a mnie strasznie trudno poświęcać moich najlepszych ludzi...
Oksza przybladł.
— Gdybyś mi, komendancie, mówił drżącym głosem — w tej chwili był przypiął do mego munduru najwyższą odznakę wojskową, nie byłbyś mi zrobił większej radości jak Jego ostatniem powiedzeniem. O śmierć mi nie chodzi, bo są ludzie, którym jej tajemnice są zażyłe i ich nie straszą — spojrzał nagle wylękniony na Ponikłę, bo czuł, że za dużo powiedział — odetchnął... Z głębokiem szczęściem podejmuje się tej misyi, nie tak trudnej zresztą dla mnie, bom z tajemnicami moczarów, bagien i torfowisk od dziecka obeznany i zaszczytnego zaufania komendanta nie zawiodę. O jedno tylko proszę, bym sam mógł sobie ludzi wybrać.
— O ile się zgodzą.
— To właśnie ci, których sam do obozu przywiódłem i za nich ręczę — pójdą za mną choćby w piekło.
— To idź! Ponikły „Ty“ było najwyższem i jedynem odznaczeniem, jakiem rozporządzał.
— Tylko mi wracaj! A ilu ludzi weźmiesz?
— Pięciu.
— Mało.
— To mi zupełnie starczy. Taki Wojtek Cylka naprzykład za dziesięciu starczy — zamyślił się nagle.
— Jaki Wojtek? podchwycił Ponikło, obdarzony tak niesłychaną pamięcią, że prawie każdego żołnierza znał — Wojtek Cylka — aha! coś o nim słyszałem — jakiś tajemniczy...
— Ponoć bardzo nawet — uśmiechnął się nieswojo Oksza — ale na nim polegać można.
— No dobrze! Ponikło wyciągnął rękę — jutro o czwartej rano w drogę.
Oksza uścisnął podaną mu rękę, zasalutował i wyszedł.
Oksza, zmordowany nad siły niesłychanie uciążliwą i wyczerpującą pracą dzienną rychło zasnął twardym, kamiennym snem.
Budził się co prawda z niego, bo miał w głowie, jakby jakiś bezlitosny zegar, który z katowską, iście precyzyjną sumiennością wydzwaniał w jego mózgu kwadranse, półgodziny i godziny — ale znowu zapadał w ciemne grzęzawiska tego czarciego snu przemęczenia i ostatecznej mitręgi.
Po paru godzinach — a może minutach zelżała jednakowoż głębokość i twardość snu. Teraz zdawało mu się wprawdzie, że śpi, ale sen ten był jeno tylko cieniutką zasłoną, poza którą jutrzniła się już w krwawiących się świtach jawa rzeczywistości.
Zdawało mu się, że słyszy każdy szmer — dziwne tylko, że każdy odgłos przedzierzgał się w nowe formy dźwiękowe: stawał się rodzajem dominanty, z jakiej wykwitały strzeliste niebopienne pręty fantastycznych melodyi, oplecione powojem chimerycznych pasażów, rozgałęziały się gdzieś w mrocznych głębiach w ciemnych głębokich akordach i rozwiewały się w ozdobniczych floresach i karkołomnych biegnikach.
I zdawało mu się, że wszystko naokół widzi, ale każdy rys, każdy odcień, kształt wszelaki nabierał nowych, może w przedbytowem życiu widzianych wymiarów — przekształcał się w całkiem coś innego, a jednak kiedyś już widzianego — przeraził się myślą, że on to już był kiedyś widział — w mózgu jego stłaczało się jak w kalejdoskopie tysiące obrazów: każdy z nich wprawdzie, jakby wyłaniający się z całkiem innego kąta mózgu, a jednak ten rozbrykany kierunek wspomnień, widzeń, trwogi przeraźliwej, poplątanych majaczeń przybierał w przerażający sposób formę jak najistotniejszej rzeczywistości, w blasku przeraźliwej jasności dziennego słońca skąpanej jawy.
Bo przecież teraz już wątpić nie mógł!
Siedział na terasie przed małym hotelikiem, który co niedawno się spalił, a wysoki mur, na którego podwyższeniu stał on hotel w zgliszczach, opływała nadbrzeżna fala górskiego jeziora, wokół którego piętrzyły się niebotyczne wierzchołki gór alpejskich.
Wiedział, że On — drgnął — że On siedział naprzeciw niego, czuł, że całą siłą chciał wzrok jego na siebie skierować, ale on na niego patrzyć nie chciał. Przeciwnie, próbował zagwizdać, bo miał tysiąc i jedną przyczyn, a właściwie jedną tylko i to bardzo poważną, by być wesołym i czuć się wyzwolonym, bo ten „on“ dawno przestał istnieć, a, jeżeli mimo to gwizdać nie mógł i czuł nieznośne bicie serca, jeżeli nim całym targał opętańczy niepokój, to jedynie dlatego, że przepotężna powaga całego krajobrazu, jaki się przed nim roztaczał, wstrząsnęła całą jego duszę do dna.
Oczy jego bowiem, błądziły po dziwnie połamanych kształtach grzbietów czterech gór łańcuchów, które tu szczytami z wszech stron się osadziły i stromo w jezioro zbiegały.
Ale ustawicznie czuł, że oczy Tamtego, który już przecież nie istniał, coraz ciężej na nim spoczywały, ciężarem swoim wgniatały go w ziemię — ależ nie! mylił się — to prosty majak przemęczenia: dwa dni błądził bez wytchnienia po górach bez snu bez jedzenia — czuł teraz, że buty jego podarte, a stopy krwią ociekały — ale to nic — nic!
Teraz przecież mógł wypocząć...
I oczy jego znowu błądzić jęły po dziwnie połamanych kształtach grzbietów czterech łańcuchów gór, które tu szczytami z wszech stron się osadziły i stromo w jezioro zbiegały.
Wytężał całą swoją uwagę, by objąć ogrom tych majestatycznych szczytów, ale dusza bezustannie mu się mąciła, bo czyjś wzrok prześwidrowywał mu plecy — czyjś wzrok wżerał się jadem trucizny piekącej w jego rdzeń pacierzowy, tak że go ustawicznie gorące dreszcze skręcały, a cały był, jakby się w zimnym pocie kąpał, ale nie miał odwagi się odwrócić, bo wiedział, że teraz już nie naprzeciw niego, ale za nim ktoś siedzi, i również wiedział, że gdyby się teraz odwrócił, musiałby ujrzyć oczy, które swą mocą na proch by go starły, albo w kamienny słup przeobraziły.
Więc patrzył tylko z zdwojoną uwagą: cztery szczyty, jeden obok drugiego, jeden w drugiego wepchnięty, a w środku osadził się najwyższy z nich, z coraz wyżej i wyżej piętrzącymi się wieżycami.
A nagle było to, jakby się wierzchołek najwyższego szczytu był na dwoje rozłupał, bo ujrzał go teraz podwójnym.
To nie może być! pomyślał zdumiony — był przecież na nim przed dwoma dniami i tam był tylko jeden szczyt...
Wykluczone całkowicie, by tam mogło być coś innego — zacietrzewił się i starał się sobie samemu niezbicie dowieść, że tylko jeden szczyt tam się znajdował...
Bo jakżeż? Przecież pamiętał jak najwyraźniej: tam, gdzie teraz widać tą czarną plamę — tam przecież spoczywali — on i Janusz — tam! Zerwał się nagle, bo ujrzał dokładnie, jak na dwóch wierzchołkach rozpołowionego szczytu jął Obłęd i Zbrodnia wyskakiwać potworny dyabelski taniec.
To nie może być — przecierał oczy w rozpacznym lęku — to nie może być! Tam tylko jeden szczyt! Tam — ot! tam siadł Janusz na ruchomym głazie — tak! śmiał się jeszcze, że siadł na kołyszącej się kolebce — on zaś, Oksza, wyprostował się, chciał się wyżej podciągnąć, trącił niebacznie głaz nogą, głaz się zatoczył, a gdy się odwrócił, ujrzał, jak Janusz rozbryzgiwał się na miazgę o ostre skały tej przepastnej studni, w którą leciał...
Coraz potworniej szalał na wierzchołkach rozłupanego szczytu sprosny taniec Obłędu i Potępienia i coraz potworniejszem wydało mu się to wspomnienie... och nie! to nie było wspomnienie, to spowiedź, włosy na głowie jeżąca spowiedź wobec samego siebie — bo — zwinął się w kłębek — bo wiedział, że rozmyślnie i z nadludzkiem wytężeniem wszystkich sił zwalił głaz, na którym Janusz siedział — rozpaczliwa spowiedź obłąkanej duszy...
Padł na kolana z ciężką rozpaczą:
Czemuż nie miał odwagi, odwrócić się i spojrzyć w oczy Janusza, który teraz przecież za nim siedział i mózg mu na wskróś przewiercał? Przecież wiedział, że już go Janusz na krok nie odstąpi i już po całe życie jego będzie ssać sok mocy z jego kości — ale czegóż on od niego chciał? Czegóż bezustannie wykrzykiwał nad jego uszami: Zbrodniarzu! Bratobójco!? Czemuż wciąż i wciąż smagał go w obłęd słowami tego przekleństwa? Słowami? Gdzież tam słowami! To były klątwy, piekielne walenie wściekłemi pięściami, wyszarpywanie do czerwieni rozpalonemi szczypcami żywych, obnażonych nerwów, chlipanie świeżej krwi, tryskającej z setek ran pokłutego serca!
— Czemuś mnie strącił, podstępny zbrodniarzu z podnóża szczytu w czelustną przepaść, gdym chciał chwilę spocząć?! rozwyło się powietrze wokoło.
— To nie ja! nie ja! To On! bronił się zaciekle. — To obłęd, gdym Was, Ciebie i żonę Twoją, widział kąpiących się w gorących roztopach rozsłonecznionego szczęścia, kąpiących się w odmętach oceanicznej miłości...
To nie ja — nie ja! To obłęd, którym mnie Pan nawiedził, zazdrość, jaką mnie Szatan opętał — to zaciekła, obłąkana nienawiść ku bratu, na którego ofiarę Pan miłościwie spojrzał i mu błogosławił, podczas gdy moją pogardził i nawet nie spojrzał na jej czarne kłęby dymu, które się z sromem i wstydem po nagiej ziemi przewłóczyły — to opętane pragnienie, by zwalić górę, do której dom Wasz się przytulił i Was pod nią pogrzebać, zatamować tuż obok strumień górski, by Wasz zaciszny korab na swe barki dźwignął i gdzieś w jakąś przepaść cisnął...
Słowa jego harcowały bezładnie jak tabun oszalałych koni na palącym się stepie, to znowu były złe i świszczące, gdyby wicher, strojący szatańskie figle z trupem wisielca, to znowu stęchłe i jadowite, jak zgniły staw, w którym się roi od wężowisk padalców i wszelakiego niechlujnego gadu: słowa dławione i pomiętoszone, bo ściskane żelaznemi kleszczami trwogi, by się przez krtań przedostać nie mogły...
I pocóż go straszył ten głupi szatan, który jedną nogę oparł o jeden — drugą o drugi wierzchołek rozpołowionego szczytu, kiedy on wiedział, że tam był tylko jeden jedyny szczyt, ten, na który patrzyli przez dzień cały z głębokiej kotliny, w której mieszkali on, Oksza, Janusz z żoną swoją — nie! nie żoną, bo on i ona to była jedna nierozerwalna całość, jakaś przedistotna synteza On — Ona?!
Pocóż go mamił głupi Szatan, kiedyż on wiedział, że to był tylko jeden szczyt, na który z Januszem rychło po północy zdążali — pamiętał przecież dobrze, jak się w niego wpatrywał, gdy Janusz tysiącem pocałunków żonę swoją na pożegnanie obsypywał i ją uspokajał, że rychło będzie z powrotem...
I jakby raz jeszcze się upewnić, że mógł to być tylko jeden szczyt, a jego rozpołowienie chorym tylko majakiem, wsiadł oczyma na głęboką przełęcz, wdarł się na wysokie garby — jeden, drugi i trzeci jakiegoś monstrualnego dromedara, piął się coraz wyżej po niebopiennej szyi dziwacznej girafy, osiadł, spuszczając się, na wykabłąkowanem cielsku przedpotopowego Mamuta, a potem coraz wyżej w górę: obiegł jakiś mytyczny Mont-Salvat, na którym osiadł, gdyby olbrzymia wieża Babel, plugawy Graal jego opętanej miłości — splunął nań skrzepłą krwią bólu — i piął się coraz wyżej wśród odmętów olbrzymich złomów, jakie ziemia w straszliwych konwulsyach z siebie wyrzuciła i wybiegał na szczyty iglastych wieżyc Dolomitów, które, gdyby ponadobłoczne, wulkaniczne tryśćce w niebo żygnęły i nagle w rozjuszonym wybuchu piekielnego ognia zastygły i skamieniały...
Pamiętał doskonale całą tą drogę. Tak mu się głęboko w duszę wraziła, że mógłby ją nieomal z zamkniętemi oczyma odbyć...
Od paru lat robił ją w śnie i na jawie, dzień w dzień — nie znał prawie innej drogi — nie widział niczego innego prócz tych męczeńskich stacyi na swoją Golgotę: tu w tem miejscu wciągał na linie z troskliwą pieczołowitością słabszego od siebie Janusza — tu, stojąc na cypelku, który lada chwilę mógł się oberwać, podsadzał niższego od siebie Janusza, by mógł się pochwycić wystającego jakiegoś złomu — tu podawał mu swoją ciupagę, gdy Janusz obwisał na linie nad przepaścią, a skały uczepić się nie mógł — tak! tu aż do tego miejsca, w którem rozpoczynała się droga na najwyższy szczyt — jeden, jedyny szczyt, który mu teraz Szatan na dwa rozpołowił, by mógł na nim swobodnie swój czarci taniec Obłędu i Zbrodni wyskakiwać.
A może — zamyślił się głęboko — może to jego własne, szatańskie pragnienie tą turnię rozpołowiło? Może to jego zbrodnia rozłupała to, co było Jednią na dwie połowy? Może jego obłąkana zazdrość rozerwała przemocą i podstępem świętą syntezę, jaką stanowił Janusz i żona jego?!
Ha! ha! ha! zarechotał Szatan, a śmiech jego odbił się tysiącznem echem o tysiąc skał.
I tak bezustannie, wciąż i wciąż — na jawie i w śnie — wciąż od nowa w coraz to cięższym trudzie, w coraz straszliwszej męczarni, od której dusza siwieje i oczy bielmem zachodzą, odbywał tą kalwaryjną drogę aż do onego miejsca tuż pod najwyższym szczytem, gdzie stał on ruchomy kamień, a na którym był siadł niebaczny Janusz — nieszczęsny kamień, który podważony żelazną sztabą jego nogi, zatoczył się i spadł w głęboką przepaść, a Janusz, jakby nieprzewidzianie wyrzucony z szatańskiego siodła, wyleciał w powietrze, odbił się o nagą ścianę przepaścistej studni i runął na miazgę rozbity na dno, którego dojrzeć nie było można.
I tak niestrudzenie i bezpamiętnie wędrował Oksza po szczytach, turniach, iglastych wieżycach Dolomitów — prowadził Janusza za rękę, gdyby święty Anioł-Stróż, który prowadzi dziecko nad urwistemi przepaściami — wiązał go na linie i wciągał pod górę i podsadzał go pieczołowicie, by mógł się Janusz chwycić jakiegoś wysterczającego skrawka skały aż po ono miejsce, gdzie stał on ruchomy kamień...
A za każdym razem, gdy wciąż od nowa tę straszną podróż odbywał, błądził dniami i nocami wzdłuż pięścią rozszalałego Boga pogruchotanych, a jeszcze hardą wściekłością i zapalczywym gniewem zbrodni w górę wystrzelających skamieniałych tryśćców, czołgał się w zmagających się z sobą w rozjuszonych zapasach wąwozach poprzez wąziutkie zdradliwe przesmyki i kominki, ranił się do krwi na piargach spływających w dół źlebów, obtłukiwał się o wżłobienia skał, między któremi zwalały się w dół rozwścieczone wodospady, aż znowu powracał na on taras w zgliszczach stojącego hoteliku, który był się niedawno spalił — tam, gdzie mu tak dobrze było spocząć i sił do nowej, a właściwie tej samej wędrówki nabierać...
Oj nie! To nie ta sama! Teraz czekała go najcięższa droga: wąziutka ścieżka naokoło jeziora aż do onej chaty, w której On-Ona mieszkali, święta Synteza, którą on swoją zbrodnią rozerwał.
Wiedział, że tą drogę odbyć musi, ale, ile razy podnosił się z ziemi, znowu opadał: nogi były jak z ołowiu, głowa zaś, jakby napęczniała olbrzymia bania chwiała się na jedną i drugą stronę, a ramiona, jak suche, zdrętwiałe patyki zgiąć się nie mogły.
Ale za nim stał Janusz!
Nie! Nie stał, bo on tam stać nie mógł — on wysłał tylko za nim swoje oczy, a ból, który wwiercone w niego spojrzenie Janusza mu sprawiały, mięśnił chwiejące się kolumny jego nóg — i tak wlókł się krok za krokiem w nieskończonych odstępach ku onej chacie, na której progu stała niewiasta, żona Janusza, cała w ogniu niepojętego cudu.
Góry od strony wschodu, gdzie stał ów kamień ruchomy, kamień, na którym siadł Janusz niebaczny, w ogniu stanęły.
Było to, jakby z niewidzialnych źródeł poza niebios krańcami lała się z poza turni, wierzchołków, grzbietów górskich, wśród których łona zbrodnia dokonaną została, ciecz roztopionego złota w bezżarnym blasku stygnących słońc, ale nie strumieniami, tylko ogromnemi, płaszczyźnianemi płachtami: olbrzymia rozcień, jaką słońce w częściowem zaćmieniu na cały świat rzuca, ale rozcień, do czerwieni rozpalona, światłem dyszącą, ale światłem zimnem, niejako metalicznem, a cichem, pooranem tylko ciemnemi kreskami, gzygzakami głosek:
Oto zbrodniarz-bratobójca w niziny zstępuje!
A świetlista ta rozcień, poorana kreskami tych liter, zlewała się coraz niżej i niżej ku jeziorowi, przerzuciła się w bok na przylegające gór pasma, szturmowała z szaloną szybkością gwałtownego przypływu wód oceanicznych coraz szersze i dalsze gór obszary aż po ono miejsce, gdzie Kain — zbrodniarz-bratobójca — Abla był z ruchomego kamienia w przepaść strącił...
— Kainie! Kainie! Gdzież jest brat Twój?!
Cały widnokrąg był zalany potopem cienia, który się był pożarem zajął, a w tym świetlistym cudzie widział, jak niewiasta wyprężyła się w górę, gdyby straszliwy łuk zemsty, wyzwolony z cięciwy — widział ogromne, w powietrzu latające ręce, które się nagle zacisnęły w potworne, miażdżące pięście, — pięście, jakby od całego ciała oderwane, samoistne Erynie Pomsty i Potępienia — pięście, które go potępieńczą siłą na miazgę rozbijały.
— Zbrodniarzu! Bratobójco! Kainie! Świat cały rozwył się tym piekielnym krzykiem, wyciem, skowytem potwornym śmiechem tryumfującego Szatana, który lągł — Wojnę!
A zarazem otworzyła ziemia chciwie usta swoje, by przyjąć krew brata z ręki bratobójcy.
A Szatan skowyczał rzechocząc:
Słyszysz, co Pan powiedział:
„A zaiste krwi Waszej, dusz Waszych szukać będę — z ręki każdej bestyi szukać jej będę — także z ręki człowieczej, z ręki każdego brata jego będę szukał duszy człowieka“.
— Zbrodniarzu! Bratobójco! wyło wokół niego — bratobójczą zbrodnią swoją Wojnę wznieciłeś i dokonaną została groźba i Pomsta Pana nad Pany!
Przywarł skruszony do ziemi...
Nagle:
Ktoś — patrzył wytężenie — aha! znał go — znał! przecież: to nieodstępny towarzysz Janusza — przyjaciel jego i sługa — Wojtek Cylka — tak!
Wojtek, lokaj, sługa i towarzysz Janusza pochwycił go za ramiona i wrzeszczał mu nad uszami:
— Bratobójco! Wojnę wznieciłeś!
Ktoś szarpał nim z całą siłą — przemocą otworzył oczy, ale jeszcze nic nie widział.
— Panie, to już czas!
Oksza drgnął, wstrząsł się cały, popatrzył na tego, który miał rozkaz wszystkimi środkami z snu go obudzić — raz jeszcze popatrzył, bo nie zdawał sobie sprawy, czy już zdołał przekroczyć granicę, dzielącą jawę od snu:
— A to Ty... Wojtek... Jeszcze chwilę...
Był tak straszliwie znużony, że czuł, iżby się teraz dźwignąć nie mógł, przytem był świadom, że widzenie jego do końca nie dobiegło, bo ledwo przymknął oczy: nie widział nic, prócz skrawka nieba, które spoczywało w obojętnej głębokiej, fioletowej zadumie, tylko świat cały zdawał się być cały ogniem zajęty, a w tym ogniu szła niewiasta w straszliwej żałobie, by szukać na dnie przepastnych czeluści tego, którego on był niebacznie z urwiska strącił, a za nią widział jak pozew zemsty, świadka zbrodni jego: Wojtka!
Ale dziwne: ten cały palący się świat, który przed chwilą jeszcze ciskał rozjuszone fale ognia pomsty i potępienia nagle umilkł. Wycie, krzyki, skowyty stopiły się w tym ogniu, w głębokiej ciszy paliły się góry — i jezioro się teraz ogniem zajęło, bo góry w odzwierciadlaniu ogień swój w nie wlewać poczęły.
Baczył jeszcze onej niewiasty, która w ciężkiej żałobie swego męża szukała, a nagle zrozumiał, że to nie była żadna niewiasta, tylko czarny cień, jaki zbrodnia jego na świat rzucała, a żałoba jej, żałobą nad śmiercią Abla, śmiercią Dobra i Piękna — upatrywał za Wojtkiem, który go był jeszcze przed chwilą przemocą z kamiennego snu zrywał, ale jęło mu się majaczyć, że ten Wojtek wcale nie istniał, że to tylko natrętna pamięć jego zbrodni, która mu spocząć nie dawała i wreszcie pojął ogrom swych strasznych wizyi:
— To wojna!
Chciałby to słowo na cały świat wykrzyczyć, ale tylko jakiś cichy, dławiący bełkot uwiązgł mu w gardle:
— Wojna — Przekleństwo Boga, który mści śmierć Abla, śmierć Dobra i Piękna — i jako ją mścił od początku, mścić będzie pod koniec świata.
To nie Janusz, ani z bólu oszalała niewiasta, ani pomstą dyszący Wojtek — to Wojna!!
Wojna: Przekleństwo i Wyzwolenie!
Wojna: Pożar światów — unicestwienie wszystkiego, co było, wymazanie z Bytu wszystkich cnót i zbrodni, wykreślenie z Księgi Żywota wszystkiego, co istniało dotychczas...
Wojna — Wyzwolenie, w której rozszalałym pożarze wszystko się stopiło: i on kamień, tuż ponad najwyższym szczytem, a z którym razem niebaczny Janusz w przepaść się zwalił, i ona droga, którą błądziła rozpaczna niewiasta, czarny cień jego zbrodni z wiernym sługą Wojtkiem, by grób męża i pana odnaleść i jego, obłęd własny, który kazał mu ów kamień potrącić — i wszystko, wszystko stopiło się w tym straszliwym pożarze światów, jaki Wojna wywołała.
Wstrząsnął się nagle: To przecież nie ogień — to Krew!
Wojna — Krew!
Tem lepiej, tem lepiej! śmiał się obłędnie i wołał:
— Jak długo w tym oceanie krwi pławić się będę, najstraszliwsze odmęty najstraszniejszych zbrodni na białą czyściuteńką pianę Cnoty rozbijać się będą.
Wojna — Zapomnienie, Wojna — Ogłuszenie!
I tu on przeklęty Kain jął się zmagać z Tym, który był go przeklął:
— Otóż stało się według słów Twoich: jestem przeklęty na ziemi, która chciwie otworzyła usta swoje, by przyjąć krew brata mego z ręki mojej!
I otworzyła swe usta ziemia i przyjmuje krew całego Twego stworzenia, a ja zwaliłem kamień Żywota w głęboką przepaść, by wywołać on straszliwy pożar krwi, w którym teraz cały świat stoi, zwaliłem on kamień w głęboką czeluść razem z bratem moim Ablem i urągam słowom Twoim, jakobym miał być tułaczem na tej ziemi, bo jestem jej Panem i ja zbrodnią moją wznieciłem ten pożar i ja rozpocząłem niszczenie tworu całego:
Ja — Wojna! Ja — Kain!
I spojrzał z tryumfującym majestatem w stronę, w której w każdej chwili, dniem i nocą czuł Janusza-Abla obecnym — ale teraz go nie widział:
— Gdzie jesteś?! wołał wyzywająco i wyskakiwał opętańczy taniec zwycięstwa i tryumfu — gdzie jesteś Ty, dla którego miałem zostać tułaczem i biegunem na ziemi — gdzie jest krew Twoja, która woła o pomstę do nieba?!
Patrz!
Rozparł się pod boki — ramię wyciągnął tam, gdzie On nowy cud wzniecił:
Światło jęło gasnąć — zrazu powoli, potem coraz szybciej — gwałtowny przypływ światła również gwałtownie cofać się począł, stygł świetlisty cud, góry kirem się zaciągały, a tam, gdzie niedawno rozlewał się tajemniczy majestat bezżarnego światła, zalegały coraz mroczniejsze cienia nad ziemią, która ponoć więcej mocy swej ku niemu — Kainowi wydać nie miała.
Janusza już nie było, ani niewiasty, czarnego cienia, jaki zbrodnia jego na świat rzucała, ani też zemstą charczącego Wojtka — bo czem było to wszystko — te upiorne majaki jakiejś dawno w krwawym ogniu Wojny stopniałej rzeczywistości wobec tego wulkanicznego wstrząśnienia jego duszy, otwarcia się na oścież ukrytych jej czeluści, wobec zapozwu przed bramę najgłębszych tajemnic życia i śmierci?!
Głęboka ciemność zwaliła się teraz na ziemię upiornym ciężarem, ale to było dlań obojętnem: w duszy jego było przeraźliwie widno od tych świetlistych roztoczy, od tych płonących roztopów, którymi niedawno cały świat się żarzył, a za siebie oglądać się nie potrzebował, ani też szukać onego miejsca, kędy był zwalił ów ruchomy kamień, bo zawarł już był przymierze z Panem nad Pany, że kto wyleje krew człowieczą, przez człowieka krew jego wylaną będzie, bo na wyobrażenie Boże uczynion jest człowiek — tak powiedział Pan, z którym on, Kain, był się zmagał — i stworzył Wojnę — Pan stworzył Wojnę!
I dalej powiedział Pan:
— A zaiste krwi Waszej, dusz Waszych szukać będę, z ręki każdej bestyi szukać jej będę; także z ręki człowieczej, z ręki każdego brata jego będę szukał duszy człowieczej.
I Pan stworzył Wojnę — Wojnę stworzył Pan, aby każden w krwi został oczyszczon z swych zbrodni i wywyższony w swych cnotach — i to on, Kain, zbrodnię swoją na Bogu wymógł.
I Bóg odwołał swe przekleństwo, jakoby miał być tułaczem i biegunem tej ziemi, a ten, który go zabije, siedmioraką pomstę miał odnieść, albowiem przyszedł koniec wszelakiego ciała przed jego oblicze i spuścił nań Pan wojnę ku wytraceniu wszystkiego ciała, w którem jest duch żywota pod niebem: wszystko, cokolwiek jest na ziemi, pozdycha.
I takoż postanowił Pan przymierze między sobą, a nim, Kainem, aby ziemia, wypełniona nieprawością, z oblicza jego wytrąconą została, aby grzech jego bratobójczy wojną, pożogą i zagładą umorzony został, a nikt siedmioraką śmiercią nie był winien śmierci jego.
Takie stanęło przymierze między nim a Panem, a znakiem przymierza to Wojna, a Wojna to jego, Kaina, wyzwoleniem, ponieważ Pan sam w wojnie szuka duszy człowieczej z rąk człowieka.
Rozśmiał się tryumfalnie:
Gdzież jesteś Ablu, gdzieżeś się podział Cieniu mej zbrodni, niewiasto w żałobie nad Pięknem i Dobrem, którem ja w czelustną przepaść strącił? Gdzież jesteś służalczy, chciwy zemsty Wojtku, natrętna pamięci mej zbrodni?!
Odetchnął głęboko w niezmiernem szczęściu wyzwolenia i jakby się w nowym żywocie był począł: teraz wiedział, że nie śpi, że świetlisty cud wyzwolenia w nim się dokonał.
Ha, ha, ha! zarzechotał Szatan.
Wyzwolenie! Ujrzał przed sobą czarny cień, jaki zbrodnia jego przed nim rzucała, niewiastę w ciężkiej żałobie, szukającej Abla — jęknął i przymknął oczy:
— Ha, ha, ha! teraz czas, by od nowa rozpocząć kalwaryjną, męczeńską drogę poprzez gór grzbiety nad przepaściami poprzez dzikie przełęcze do onego miejsca...
Teraz istotnie nie spał — zmiarkował, że już długo trzyma zegarek w ręku i bezmyślnie liczy minuty.
Gwizdnął nagle.
I, jakby z pod ziemi wyrósł, wyprostował się nagle przed nim ordynans jego — Wojtek.
— Chodźmy teraz, mruknął Oksza i dźwignął się z ziemi...
Już dawno uszli za obóz.
Z początku bitą, dobrą drogą, potem ścieżynami przez błotnistą łąkę, przeciętą szerokim rowem.
Dostali się do małej wioski, którą zajęła jedna kompania przednich czat oddziału Ponikły. Oksza otrzymał tu kilkunastu ludzi, z których co pół kilometra pozostawiał dwóch na straży, aby przy swoich wywiadach nie stracić łączności z głównym obozem i módz go w każdej chwili zaalarmować — dotarł do następnej osady, w której ukryło się kilka plutonów doborowego żołnierza, który dniem i nocą przeszukiwał całą okolicę wokół i tu porozstawiał gęstą siecią po dwóch po trzech czatowników, wydał hasła, surowe rozkazy, dobrotliwe rady, gorące słowa zachęty, paru słowami wpoił w nich przeświadczenie niezmiernej ważności posterunku na którym stoją, a gdy już tak z pieczołowitą oględnością sobie zabezpieczył drogę pewną, na której w najszybszym czasie wieści o swoim wywiadzie do głównej kwatery mógł dawać, wyruszył na czele tych pięciu, których wziął z sobą z głównej kwatery, w mozolną niebezpieczną drogę.
Zmrok zapadał, ziemia wilgocią się pociła, ale tak już byli znużeni długą drogą wśród najcięższego upału, a czekała ich teraz nierówne trudniejsza droga przez głębokie moczary i torfowiska, że Oksza, chcąc nie chcąc, nakazał krótki spoczynek.
Głowa go strasznie łupała, ale na to nie zważał — przeciwnie, zdawało mu się, że jasność, jaką się góry i świat cały w śnie jego palił, przesyca go coraz więcej — przytem był zawarł z Panem przymierze, że jakkolwiek chciał karać siedmioraką śmiercią tego, któryby go zabił, teraz mu w pożarach wojny przyrzekł, iż będzie na nim poszukiwał duszy człowieka z ręki człowieka.
To natchnęło go wielką mocą i siłą i niezłomnem postanowieniem, by być godnym przymierza z Panem zawartego.
Pięciu jego towarzyszy rozłożyło się wygodnie na stromym brzegu głębokiego rowu, na którego dnie sączyła się brudna, żółta woda. Mieli piekielną ochotę teraz po tym krwawym, znojnym dniu choć na chwilę się przespać, ale o tem mowy nie było — za chwilę posłyszą przecież głos Okszy: „w drogę chłopcy!“
Dosyć szczęścia, że mokre od potu koszule, które się w obmierzle przykry sposób do ciała kleiły, teraz się trochę osuszą, że można kryjomo zaciągnąć się papierosem, nogi od forsownego marszu pokrwawione, zanurzyć w płytkiej wodzie i świeżemi onucami owinąć.
— Teraz my niezadługo na ich szpicę natrafimy — tak mi się wyraźnie zdaje, pouczał Grzela Parchaniak pokornego, ale z nieludzkiej siły w całym batalionie słynącego Kubę Górnego.
— Widzisz, u nas inaczej, jak u Moskali — u nas to tak: główna kwatera, to dłoń — forpoczta mocna w Grzechanowie, to okiść palców, plutony i podwójne straże po drodze, to kolanka palców — a my jesteśmy brzuszkami tych palców — rozumiesz — psiakrew?
— A niby tak...
— No więc też, jak się ktoś dotknie tych brzuszków, to od razu przeleci to wszystko przez palce, dłoń się ściśnie, skuli się, jak nieprzymierzając ten jeż na drodze, i nic się nie stanie, bo od razu paluchy w pięść — a taki Moskal to głupi — zawsze uchlany: ściągnie but, ciśnie go daleko gdzieś w kąt, a potem chciałby, żeby but do niego sam przyszedł — ha, ha, ha — rozśmiał się — więc widzisz durniu: ta ich forpoczta to daleko wyrzucony but, a jak my go zabierzemy, to nikt nie będzie nic wiedział, a wtedy szukaj buta! Gdzie but? Niema buta! Ha, ha, ha! Zrozumiałeś durniu? A w tym bucie i rozkazy i dyżury, ba, nawet plany rozmieszczenia wojską — czegoż Ty w tym bucie nie znajdziesz!
Kasper Kruk i Jędroch i Skowron pilnie się przysłuchiwali wywodom Grzeli, który już był służył w autryackiem wojsku, a w kamieniołomach tyrolskich nawet po włosku kląć się nauczył.
— Porca Madonna! zaklął Grzela — jak taki but zobaczysz, to podpełznij na brzuchu i dalej za gardło, albo lepiej — obłap za nogi, pociągnij i wywal w znak — porca Madonna! Ponimajut? i huknął pięścią olbrzymiego Kubę w plecy, aż ten stęknął...
Ale Kuba był jakiś roztargniony, nie zauważył nawet dosadnie przyjacielskiej rady — markotno mu się zrobiło, bo zauważył, że z jego magierki przez nieostrożność wódka się wylała.
— Pociotku! łypnął oczyma na swego towarzysza Wojtka Cylkę — daj mi tam łyk jeden z twojej blaszanki.
Cylka milcząc podał mu flaszkę, Kuba zrobił porządny łyk, otarł gębę rękawem i spojrzał z podełba na Wojtka.
— Coś jesteś markotny — zauważył.
— Psie muchy go opadły, śmiał się Grzela Parchaniak — to panicz z pszennej mąki...
— No! chłopcy — Oksza, który opodal siedział, zerwał się nagle — w drogę — nim noc zapadnie! Kazał sobie pokazać rewolwery, czy były w porządku, obejrzał ładunki, zbadał na paznogciu ostrze krótkich a szerokich puginałów, jakimi na własny koszt całą kompanię był zaopatrzył, a były ostre, jak brzytwy — zamyślił się na chwilę, a potem rzekł:
— Idziecie z własnej woli, nikt was do tego nie zmuszał — bo nasza droga albo wprost do piekła, albo do nieba, jak któremu z nas — nadziei mało, żebyśmy żywcem wrócili: to tak, jakbyśmy bitwę wygrali.
Wystąpił nagle z szeregu Wojtek Cylka:
— Jeśli pan porucznik pozwoli, to ja poprowadzę, ja tę okolicę znam — ja tu stąd pochodzę.
Oksza spojrzał nagle na Wojtka — kiedy i gdzie on go już widział? I przyłapał się teraz na tem, że już od dłuższego czasu, ile razy nań spojrzał, biedził się nad tem, że to przecież jakaś znajoma twarz, a ile razy zwrócił nań oczy, zdawało mu się, że te oczy przewiercają go wskróś, że na dnie duszy jego rozgrzebują jakieś zastygłe popielisko, by coś z niego wydobyć na wierzch...
— Jakto? Tyś z tych okolic? zapytał niepewnie.
— Tu stąd o jakie dwie mile wieś Trzaski, tam byłem służącym u pana Janusza Godziemby...
Oksza uczuł zimny, przeszywający mróz wzdłuż całego ciała, skostniał, chciał coś powiedzieć, ale nie był w stanie, patrzył przed się niewidzącemi oczyma, bo ślepił go straszliwy pożar, w którym mu nagle cały świat stanął. Zmuszał się, by onemu człowiekowi, który do niego mówił, spojrzeć w oczy, ale wzrok jego błądzić jął znowu po głębokich żlebach, wdzierać się na wysokie przełęcze, piąć się po niebotycznej szyji jakiejś girafy, osiadał na grzbiecie przedpotopowego mamuta — aż hen ku podnóża onego ostatniego szczytu, gdzie leżał ów ruchomy kamień...
On ruchomy kamień!
Przez chwilę zaległa głucha cisza.
Oksza ścierpł cały. Było to, jak gdyby był lufą karabinową, którą nieznana mu siła kierowała to na lewo, to na prawo, to wyżej, to niżej, aż wreszcie ujrzał swój cel:
Spotkały się ich oczy i tak się z sobą zwarły i sprzęgły, że zdawało się, iż to dwie pary ramion się wzajem chwyciły w zaciekłem pragnieniu: kto kogo zmoże?!
Aha! To ten sam Wojtek, sługa, przyjaciel, towarzysz Janusza, który go ongi był pochwycił za ramiona i syknął mu w oczy: Zbrodniarzu — wtedy — wtedy — gdy świat cały rozwył się jękiem niewiasty w strasznej żałobie — niewiasty, której przyniósł wieść, że mąż jej stoczył się w przepaść z ruchomego kamienia... aha! świat cały rozwył się krzykiem żałobnej niewiasty: przeklęty zbrodniarzu!
Jakiś chropowaty, głuchy, złowrogi głos przerwał nagle milczenie:
— Ja tu z tych okolic...
Oksza oprzytomniał nagle:
— Doskonale się składa — uśmiechnął się nieswojo, bo go mroźne, zimne dreszcze przelatywały i cały, jakby był ścierpł i skostniał.
— A — a — przecież to wojna — prawda! — w wojnie rozmaite wypadki zachodzą — zmiarkował nagle, że bredzi — i całkiem się opamiętał — było, jakby mgła z oczu jego opadła, a z mózgu zwaliła się ciężka chmura.
— Czemuś dawniej o tem nie mówił? zapytał wyniośle, i zimno i spokojnie spojrzał na Wojtka.
— Bo mnie nikt o to nie pytał!
Jak to Wojtek powiedział? Hardo? Nie, nie — raczej pokornie.
— To ty z tych okolic — doskonale — doskonale się składa — jak się ta wieś nazywa? Trzaski? Trzaski powiedziałeś.
— Tak — Trzaski — i tam najrychlej na nieprzyjaciela natkniemy.
— A więc w drogę! Oksza już całkiem opanowany, bo uprzytomnił sobie, że Pan stworzył wojnę, aby każden w krwi został oczyszczon z swych zbrodni i wywyższony w swych cnotach.
Szli długą chwilę w wysokiej trawie i zielsku, które im po ramiona sięgało, ale szli raźnie, bo grunt był wprawdzie miękki, uginał się pod ich ciężarem, ale ich niósł.
Teraz weszli na torfowisko.
Z jednej i drugiej strony głębokie rowy, z których już dawno torf wydobyto, teraz wodą zalane, a między jednym i drugim wązka i niebezpieczna ścieżka, bo grunt się pod nogami obsuwał, a każdy ślad stopy w tej chwili wodą naciekał.
Szli z największą ostrożnością, bo co chwilę któryś z nich wpadał w lepką, kruchymi korzeniami pogniłych roślin zaledwie zespojoną ziemię: wyciągnął jedną nogę z moczaru, to grzązł tem głębiej tą, na której ciężar całego ciała spoczywał. A ścieżka stawała się coraz węższą, tak, że w końcu trzeba było się na brzuchu czołgać.
Natknęli na poprzeczny rów, gęsto zielskiem zarosły.
Przystanęli.
Oksza wiedział, że Wojtek doskonale musiał być obeznany z tymi przeklętymi moczarami, że bez wielkiego trudu znalazłby jakieś obejście, jakąś inną i bezpieczniejszą drogę, ale Okszy w głowie pomieścić się nie chciało, by jego mógł Wojtek Cylka — ten sam Wojtek — prowadzić. Przecież nie z Wojtkiem, tylko z samym Panem Zastępów zawarł był przymierze, mocą którego nikt siedmioraką śmiercią karan nie będzie za śmierć jego.
— Stój na brzegu i trzymaj mnie za rękę, rozkazał i zsunął się w rów, ale w tej chwili uczuł, że się zapada.
Wojtek zaszył się ostrożnie nogami w brzeg rowu i krzepką dłonią wyciągnął oficera.
— Tędy nie można, mruknął — to są zapadliska — tu moglibyśmy wszyscy potonąć.
Szli wzdłuż rowu i dostali się na małą oazę, gdzie już twardszy grunt pod nogami uczuli.
Oksza ściągnął buty, wylał z nich czarną, gęstą wodę wdział je z powrotem w ciężkim trudzie, aliście zaledwie parę kroków naprzód zrobili, rozpoczęła się na nowo ciężka mitręga.
— Naprzód chłopcy — naprzód! wołał podniecony gorączką — ale zaledwie to powiedział, zapadł się po pas w zdradzieckiem, zielskiem porosłem trzęsawisku.
Rzucili mu się na ratunek, który był nieskończenie trudny, bo sami się zapadali.
Tylko Wojtek nie tracił przytomności: z niesłychaną zręcznością i wprawą wyciągał jednego po drugim:
— Nie tędy droga, warknął, tu się potopita, jak szczeniaki.
— Prowadź! zawołał ochryple Oksza — krew mu napłynęła do oczu, bo zdawało mu się, że Wojtek szyderczo się uśmiecha — ale nie! mylił się: twarz Wojtka była spokojna i zatroskana.
Wojtek położył się na brzuchu — macał rękoma, wgniatał je w lepką ziemię, podnosił się na kolanach, wgniatał jeszcze raz kolana w moczar, a potem dopiero stawał na nogi, huśtał się chwilę i dopiero szedł dalej i znowu powtarzał ten sam manewr: wprawne jego, z tajemnicami moczarów i bagien zżyte oko dostrzegło rodzaj wązkiej tamy. — Co chwilę przystawał, wydawał rozkazy, które się Okszy obelżywymi policzkami wydawały, aż wreszcie doszedł do miejsca, w którem rów już widocznie przyschnął, bo nie był głęboki, a niska trawa wskazywała, że grunt się utrwalił.
Te kilkaset metrów szli co najmniej godzinę.
— Spocząć! rozkazał Oksza.
— A to dyabli nadali! mruknął Grzela Parchaniak — ale przynajmniej ciepło — pot lał się z niego strumieniami — tu się człowiek do cna z wszystkich grzechów wypoci — Porca Madonna!
— Pociotku! łyk wódki, szepnął Kuba błagalnie i trącił ramieniem Wojtka. Wojtek podał mu swoją manierkę — miał ochotę zapalić papierosa, ale w sam raz sobie przypomniał, że nie można zapalać, bo już się ściemniało.
Oksza szalał z bezsilnej wściekłości — jeszcze miał się w swej mocy, ale zupełnie nie pojmował, co się z nim dzieje. Chwytał go bezustannie jakiś szał zapamiętałej złości na tego chama, który jak najwidoczniej sobie z niego kpił. To znowu palił go hańbiący wstyd, że jest teraz już całkiem zdany na łaskę i niełaskę Wojtka — charczało w nim i skowyczało coś: Zbrodniarzu! Zbrodniarzu! To znowu jakieś kamienne przerażenie — nie! nie kamienne — ten ruchomy kamień dawno się już zwalił w najgłębsze czeluście przepaści razem z Januszem — jak on się tylko zwał? aha! Godziemba! Godziemba! — a więc nie kamienne przerażenie, tylko takie, które jakoby było elektrycznością naładowane i włosy mu na głowie jeżyło, paraliżowało mu członki, tak, że zdawało mu się, iżby teraz kroku naprzód nie mógł zrobić.
A nagle zapadł w ciężką, pokorną zadumę.
— Nie zdzierżę Panie! Zawarłem z Tobą harde przymierze — nie! nie! całkiem nie harde — przeciwnie: bardzo pokorne: uległem woli Pana! On stworzył wojnę, bo w wojnie szuka duszy człowieczej z ręki człowieka — czemużby tym człowiekiem nie mógł być Wojtek? — Wojtek! który widział swoją panią w ciężkiej żałobie i słyszał, jak krzykiem jej cały świat się rozwył: Zbrodniarzu!
Przyłasiła się do jego serca ta rozkoszna myśl, że Pan na jego duszy mógłby poszukiwać zemsty z rąk Wojtka.
— Panie poruczniku!
Oksza słyszał czyjś głos, ale już go nic nie straszyło, ani przerażało, bo w tępem pragnieniu wyzwolenia czekał na onego, który na jego duszy miał pomsty szukać.
— Panie poruczniku!
Przez grubą mgłę w ciężkich gorączkowych snach kłębiącego się mózgu, przedarł się wreszcie głos Wojtka do onych ciałek nerwowych, które wiecznie czuwają:
— Aha! To ty Wojtek!
Słyszał teraz dokładnie:
— Jesteśmy na dobrej drodze — natrafiłem na świeże kupy torfu — rowy nie głębokie, trzeba będzie brnąć po kolana, ale nie wyżej.
Tak! to istotnie Wojtek, którego był wysłał przed godziną na zwiady, teraz zdawał raport.
— A do Trzask daleko? zapytał nagle chciwym lękiem.
— Mila —
— A — potem?
Oksza ocknął się nagle — chciał o coś zapytać, tysiące pytań miał na języku — ale o wszystkiem zapomniał — wgniótł pamięć swoją w jakąś plugawą bajorę, by się z niej już wydostać nie mogła.
— Prowadź! charknął. — W drogę! Reszta żołnierzy zerwała się z ziemi.
Wojtek prowadził.
Zaledwie uszli parę stai, wleźli w wodę, widocznie świeżo z jakiegoś rowu wypuszczoną i rozlaną na małej łączce.
Grzela klął co chwila po cichu swoje ulubione „Porca Madonna“, Kuba rozważał, że choć woda i poza kolana sięga, to w każdym razie ma się grunt pod nogami, a Kasper Kruk pouczał Jędrocha Srokę cichym szeptem:
Słuchaj Jędroch: z śmiercią to jest tak: uważaj bacznie, by za tobą nie łaziła — to taka psiakrew podstępna, chyci cię z tyłu za kark — a tak taczką będzie za tobą jeździć — firut — firut — nie uciekniesz przed nią, żebyś się i pod ziemię skrył, to na nic! I uważaj, żebyś się o nią nie ocierał, bo ci tak stoi przy drodze, niby wierzba, niby Boża Męka — to się tylko zaśmieje, skubnie cię za rękaw — i już wszystko przepadło — jedyna rada, to zważać, by ją puścić naprzód, bo widzisz skąd idzie i kędy idzie — i wtedy puszczaj śmierć naprzód!
Chciwemi, łapczywemi uszami słuchał Oksza tych wywodów. Tak! tak! Trzeba zawsze śmierć puścić naprzód — niech ona prowadzi. Był zdumiony głębokością tego spostrzeżenia, chociaż nie zdołał zrozumieć, na czem polegała jego głębokość.
A równocześnie zauważył z głębokim niepokojem, że myśli jego się plączą, stają się dziwnie rozbieżne i w żaden sposób ich skupić nie może.
Miał wrażenie, że jest na jakimś wysokim szczycie: raz po raz tonął całkiem w oceanie grubej mgły i na jeden krok przed sobą nic nie widział — raz po raz rozrywały się na chwilę ciężkie zwały mgieł, i widział jak przez wązkie okienko, wykrawek piętrzących się wokół niego gór, i znowu nic: tylko mgły. A przecież na to się wdzierał w straszliwym trudzie, by ujrzeć ten ruchomy kamień na szczycie, jak się z Januszem w przepaść stacza — a może to była właśnie ta śmierć, którą trzeba naprzód puścić, by sama prowadziła i nie mogła znienacka z tyłu człowieka pochwycić?
— Teraz dostaniemy się na drogę, szepnął Wojtek.
Szept Wojtka w tem ciężkiem milczeniu rozświetlił grube opony mgieł.
Oksza oprzytomniał.
Dostali się istotnie na szeroką miedzę, suchą jak pieprz, choć co prawda miałką, jak głęboki dywan perski.
Oksza już teraz Wojtka o nic nie pytał.
Puścił śmierć naprzód.
To już był powinien dawno zrobić.
Przecież nigdy się za niczem tak nie ubiegał, jak właśnie za tem, co było dlań najodleglejszem — by to osiągnąć, nawet przed żadną i najpotworniejszą zbrodnią nie byłby się cofnął — przecież już nawet ją był popełnił — zatrząsł się cały: znowu zamajaczyły mu się kontury gór, głębie przepaści, strome szczyty: zamykał gwałtownie w sobie oczy, by na to całkiem oślepnąć, ale na próżno...
W mózgu jego powstała jakaś dziwna plątanina linii, kształtów, barw, roztoczy ognia i zmierzchów — zamknął okna duszy, a oczy jego wybiegały na strome szczyty — zdawały się już być ślepe, a widział dokładnie u stóp swoich bezdenne przepaści i widział on ruchomy kamień, który się zwalił pod ciężarem Janusza, a który on był pchnął w dół — całkiem a całkiem temu przypadkowi nie winien — widział go, jak leci w przepaść — ale dziwne: nie jako jakiś ciężar — przeciwnie: gdyby jakiś glob niebieski podlegający wszelkim prawom, jakim każde ciało niebieskie podlega — i to nie! ów kamień, czy też glob dostał się w tej bezdennej przepaści na jakiś punkt, w którym się siły przyciągające nawzajem znoszą — więc widział go, jak leciał w dół i wybiegał pod górę, znowu opuszczał się w dół i z nieubłaganą pewnością znowu się podnosił, a na tym huśtającym się kamieniu, czy też globie niebieskim siedział Janusz Godziemba i patrzył bezustannie na niego w głuchem, ponurem skupieniu, a na krawędzi bezdennego leju, w którym się ten dziwaczny cud odbywał, leżała żałobą okryta niewiasta i wyciągała rozpacznie ręce za onym człowiekiem, który raz po raz znikał i znowu się ukazywał — a nie patrzył on człowiek na oną niewiastę w rozpaczy, tylko bezustannie na niego, a każde jego spojrzenie, to szarpiący odłamek szrapnelu: cała dusza jego z tysiąca ran broczyła...
Oksza wił się z bólu: ta potworna wizya do obłędu go doprowadzała.
Zawstydził się nagle; bo to najodleglejsze, za czem tak gonił, to, co mu się zdawało spoczywać na ostatnich krańcach świata — stało mu się nagle najbliższem i najuchwytniejszym celem: Smierć!
Dlatego puścił ją naprzód, by mógł każdy jej krok śledzić, by nie potrzebowała być podstępną kotką, która się z nim — biedną myszą, pocącą się w śmiertelnej trwodze — mogła w chytrej igraszce zabawiać.
I rad był i szczęśliw, że do tego stopnia wyniszczył piekielny ogień w jego duszy wszelkie zachowawcze instynkty i tak w nim doszczętnie wszelkie podstawy i pragnienia życia zburzył, że się nagle w nim cała tajemnica i piękność Wojny odsłoniła....
Tak! ujrzał ją nagle tę wielką piękność!
A tkwi ona w tej mocarnej, pogardliwej sile, z jaką człowiek śmierci bezustannie w oczy patrzy, z dumną i świętą powagą ją naprzód puszcza i na to nie zezwala, by go znienacka opadła, i wielkiego Kaina przed tą największą zbrodnią chroni, iżby się jej mocy lękał i w tchórzliwym strachu przed nią się krył.
Bóg łaskawie, czy też w wielkim gniewie, zabijać go nie pozwolił, ale on zmógł Boga, bo Śmierć sam miał teraz w swej Mocy.
Oksza zatrząsł się z radości. Nigdy nie zaznał jeszcze takiego rozkosznego poczucia mocy i pewności siebie, jak w tej chwili. Czuł się, jakby tysiąckrotnie spotęgowanym, wyrosłym ponad miarę ludzką: nie istniało już dla niego żadne niebezpieczeństwo, nie rozumiał, że mógł kiedykolwiek odczuć jakieś znużenie, że mógłby się poddać jakiemuś wyczerpaniu — teraz on był tu wszechwładnym panem i wodzem.
I odczuwał w pobliżu Trzaski — tego mu Wojtek mówić nie potrzebował — dawną siedzibę Janusza Godziemby, który teraz daleko w alpejskiej przepaści harcuje na globie-kamieniu, który się był oberwał — Trzaski teraz ważna kwatera nieprzyjacielskiej forpoczty.
Nie mylił się: bo nagle rozlał się szeroki strumień światła: to polowy reflektor obszukiwał pobliskie moczary.
Nie trzeba było rozkazu: cała gromada leżała z zapartym oddechem na ziemi, jakby w nią wrosła.
Potop światła spoczywał czas jakiś na nich, ale widocznie musieli się wydać kupkami błota, bo światło po nich przepełzło zwróciło się w inną stronę — a potem zgasło.
Oksza, jakby się w nowego człowieka był przedzierżgnął: był zimny, spokojny i przedziwna jasność rozpaliła się w jego mózgu: stał się jedną, nadmiernie skupioną uwagą, jednem ponad miarę ludzką wytężonem okiem, które najgrubsze ciemności przedziera, a w łudzącem, majaczącem świetle jak najdokładniej każdy przedmiot rozeznaje.
Ujrzał w dali czarną masę zabudowań — to Trzaski — a w niewielkiej odległości cienie ludzkie: to podwójne posterunki, strzegące zarówno kwatery, jak i przejść, prowadzących na moczary, torfowiska i bachorza.
Szybko dał rozkazy: poszli w rozsypkę, ale tak, by związku z sobą nie tracić i na umówiony sygnał znowu w jedną gromadę się zebrać — a sam czołgał się z niezmierną ostrożnością w stronę, gdzie był przed chwilą ujrzał jakiś cień ludzki.
Teraz mignęło małe światełko: widocznie patrol mimo surowego rozkazu, papierosa zapalił — podciągając się jednym długim ruchem, jak pływak w wodzie, przeciągnął się o całą długość swego ciała.
Powtórzył raz, drugi i trzeci i dziesiąty ten sam ruch i podpełzł już tak blisko swej ofiary, że żołdak nagle niespokojnie się obrócił w stronę, z której jakoby jakiś szmer pochwycił, nadsłuchiwał chwilę i wpatrywał się bacznie w ciemną przestrzeń, sięgnął do kieszeni, widocznie by wyciągnąć elektryczną latarkę, i z tej właśnie chwili skorzystał Oksza, zerwał się nagle z ziemi, kilku ogromnymi susami dopadł żołnierza, wywalił go w znak, chwycił za gardło, ale ogromne chłopisko poczęło się rozpaczliwie bronić.
I tak się w cichości szamotali ze sobą, bo Oksza zdążył zapchać żołdakowi jamę ustną lepkiem błotem, tarzali się po ziemi — już się Oksza wydostał na wierzch, już zaczął kolanami wgniatać się w brzuch wroga, coraz głębiej zapuszczał szpony swych stalowych, wązkich palców w gardło tamtego, gdy tenże w nagłym skurczu wygiął się w pałąk, zrzucił Okszę z siebie, wgniótł go w ziemię ogromnym ciężarem swego cielska, a nagle posłyszał Oksza zdławione przekleństwo: strumień krwi obluzgał mu twarz i w tej chwili uczuł się wolnym.
Widział niejasno, jak Wojtek pochylony nad żołnierzem wyciągał z jego karku nóż i obcierał go mundurem z krwi.
— Nic się panu nie stało? pytał Wojtek obojętnie.
Oksza zawrzał wściekłym gniewem.
— Czym cię wołał na pomoc?
— Pan nie! wycedził Wojtek, ale świętej pamięci pan Janusz ostrzegł mnie, że panu grozi niebezpieczeństwo.
Okszę ciarki przeszły, chciał coś powiedzieć, rzucić się na Wojtka, ale w tej chwili obejrzała się za nim Śmierć, którą był naprzód puścił, więc milczał i baczył tylko najpilniej, by jej z oczu nie stracić.
Jedno mu tylko do żywego dojmowało: zdawało mu się, że ciągle słyszy jakiś głuchy, podziemny, szyderczy śmiech wokół siebie — obejrzał się — ale widocznie całe powietrze śmiało się tem stłumionem szyderstwem, bo słyszał je z wszystkich stron.
To Janusz się śmieje! pomyślał rozpacznie i w tej samej chwili posłyszał niewyraźny szelest, jakby ktoś w pobliżu na suchą gałęź nadeptał, i równocześnie wyłoniła się niewyraźna masa, jakby się ciemność w tem miejscu jeszcze więcej zgęściła.
Jak opętany rzucił się Oksza w tę stronę — błyskawicznym ruchem wyciągnął rewolwer:
Żołnierz oszołomiony, zgłupiały rzucił karabin, ale jakby się nagle opamiętał, zrobił nagły ruch — przeczuł go już jednak Oksza w nadmiernej jasności swego mózgu, bo z całej siły, jak piorunem grzmotnął go stalową rękojeścią ciężkiego rewolweru między oczy — bo ta sama nadmierna jasność nie pozwalała mu strzelać, by nie wszcząć alarmu.
Chłop się zatoczył, podniósł odruchem ramię do oczu, a nagle jak ścięty runął na ziemię.
To Wojtek znowu z tyłu go powalił i z zdumiewającą zręcznością usta mu zakneblował.
— Co z nim zrobić?! szepnął.
— Rzuć go w przepaść! syknął Oksza.
— Niema ruchomego kamienia w pobliżu! — znowu posłyszał Oksza ten sam szatański zgrzyt szyderczego śmiechu.
Teraz czuł dokładnie, że każden włos na jego głowie jeży się z przerażenia, ale nie miał czasu mu się poddawać, bo śmierć, którą puścił naprzód, wyczekiwała niecierpliwie.
— Co z nim zrobić? powtórzył Wojtek, ale tym razem wyczuł Oksza, jakby wzgardliwą niecierpliwość, szyderski zgrzyt w głosie Wojtka, ale nic nie odpowiedział, uczuł tylko wstręt i obrzydzenie, jakby mu ktoś przemocą splugawiony gałgan wtłaczał do gardła.
— Skończ już raz! zaświszczał mu własny głos w uszach.
— Już się załatwiłem — zaśmiał się Wojtek i schował okrwawiony nóż za cholewę — tu niema ani przepaści, ani ruchomego kamienia, a nieboszczyk pan Janusz kazał mi dzisiaj we śnie was strzedz, jak własnego oka.
I zdawało się Okszy, że teraz całe piekło zarzechotało straszliwym, plugawym śmiechem, ale zaraz ochłonął, bo posłyszał głos derkacza: to sygnał Grzeli, a potem różnego ptactwa wodnego, to sygnały reszty towarzyszy — a na wszystkie odpowiedział.
Zdumiewające, że tak doskonale głosy ptactwa rozmaitego naśladuje — i był głęboko uradowany, że się tak wszystko pięknie składa i wszyscy się odnaleźli.
— Na takiej piekielnie niebezpiecznej wyprawie jeńców się nie robi — tłómaczył się z cicha Grzela — ta! nie szkodzi, boć i łotrom obiecany jest raj — porca Madonna — zaklął i splunął.
— Z śmiercią jest tak — pouczał Kruk — dla siebie trzeba ją naprzód puścić, a dla innych w tyle zostawić.
— Tak jest! przytakiwał Jędroch Sroka — by one kruki i wrony też jakowyś żer miały.
Tylko Kuba Górny był markotny, jako że mu w gardle wyschło, ale ponieważ o mało co nie przewalił się o olbrzymie cielsko żołnierza, którego Wojtek, dziobnąwszy go ostrzem noża, do wieczności przeniósł — namacał przy tej sposobności na wiele obiecującą manierkę, więc wraz poweselał.
— Tu w bok! szepnął Wojtek — Trzaski tuż — tuż — obejdziemy dookoła między stodołą a stajnią wązki rów — tamtędy się wkradniemy w podwórze i będzie wesele.
— Naprzód chłopcy! Duszę Okszy przepełniała jakaś buńczuczna harda i junacka siła, jakiemś wielkiem weselem rozśpiewana buta, bo otoć podał Pan pod moc jego nieprzyjacioły, aby je z tej ziemi zgładził, i jako wstrętne robactwo wyniszczył.
Szli pijani zapachem świeżej krwi człowieczej, obładowani rewolwerami i amunicyą zabitych patroli, szli szybko, ale z największą ostrożnością, a tak byli rozbawieni, jak stado psotnych uczniaków, którzy pragną tylko jakiś figiel spłatać, a żadnej, ale to żadnej powagi, ani trwogi w nich nie było, tylko ogromne pragnienie użycia, ale już nie chytrze i z nienacka, tylko szeroko, zamaszyście: taki sobie krwawy taniec na sklepisku widnej stodoły...
Już majaczyły w przeczuć dającym się brzasku zabudowania dworskie.
Przed nim długi wyciągnięty mur.
— To gumna! szepnął Wojtek.
I zaraz przypomniał sobie Oksza, co już niedawno był widział, że ziemia swe usta otworzyła i przyjmuje krew całego stworzenia, że on to zwalił kamień żywota w głęboką przepaść — że nie jest już tułaczem na tej ziemi — wodzem jest, któremu dano wszcząć niszczenie tworu całego:
On Kain — Wojna! Kain — Wódz!
Spojrzał groźnie na Wojtka:
— Kto tu dowodzi? ty czy ja?
— Pan Janusz! świętej pamięci pan Janusz! odparł hardo Wojtek.
I już miał się Oksza w dzikiej, bezpamiętnej wściekłości rzucić na Wojtka, zgnieść, zdusić tę krtań, przez którą te sromotne słowa przedostać się mogły, ale ujrzał znowu niecierpliwie wyczekującą Śmierć: dość już jej było tego czekania na tego, który ją tak hardo puścił naprzód.
— Ty pójdziesz z Sroką i Krukiem tym rowem między dwoma zabudowaniami — ja z Kubą i Grzelą przez bramę — rozumiesz?
Wreszcie zatryumfował nad Wojtkiem, zmusił posłuchać go jego rozkazu...
— Posłyszysz wystrzał, wpadniesz na podwórzec!
Rozstali się, jako był Oksza przykazał.
Upiorny ciężar spadł mu z serca: teraz przynajmniej na chwilę pozbył się Wojtka. Chciał go się wprawdzie jeszcze zapytać, czy żona Janusza bytuje jeszcze w tym dworze, ale to już całkiem niepotrzebne pytanie — bo jeżeli Tego nie było, za którego śmierć miał zostać tułaczem na tej ziemi, a przeciwnie został wodzem i płonącą żagwią Wojny, to już wszystko obojętne.
Rozparł się zwycięzki i znowu gorącem światłem nieznana jasność buchnęła w jego mózgu.
— Na ziemię! bramy będzie pewno straż strzegła — szepnął cicho — rewolwerem bez pardonu!
Pełzli chwilę.
Przy bramie stało dwóch sołdatów.
Chwila zapartego oddechu — a nagle jednym skokiem rzucił się Oksza gołemi rękoma na najbliższego — zaczem tenże oprzytomnieć zdołał, już widział przed sobą lufę rewolweru:
— Otwórz natychmiast bramę!
Chłop, jak spiorunowany, wyciągnął klucz.
— Bóg i dla łotrów miłosierny, stęknął Grzela i wyciągnął nóż z karku drugiego sołdata, który rzężąc i krwią żygając, zwalił się na ziemię.
— Porca Madonna! Żem też rzeźnikiem nie został! splunął.
Chłop, mający otworzyć bramę zawahał się chwilę. —
Rozległ się strzał — chłopisko runęło.
— A widzisz, pomyślał Oksza — trzeba ci tego było?
Górny z Grzelą otworzyli, a raczej wywalili bramę.
Na szerokiem podwórzu spoczywało kilkunastu żołnierzy — a ponieważ mieli być gotowi rano do wymarszu, więc leżeli naokoło nawpół już zagasłego ogniska, które wieczorem podczas zajęcia Trzask rozpalili.
Na odgłos wystrzału kilku z nich się zerwało — powstał popłoch i zamieszanie — w tej samej chwili wpadł z jednej strony przez bramę Oksza z Górnym i Grzelą — z drugiej z tyłu poprzez rów, prowadzący popod stajnię, Wojtek z Krukiem i Sroką — posypały się strzały — żołnierze zaczęli się rozbiegać, szukając kryjówek, z dworu wybiegł nawpół ubrany oficer z rewolwerem w ręku, dał kilka głośnych rozkazów, kilku żołnierzy podbiegło ku niemu a równocześnie posypał się z obór i stajen grad kul ukrytych tam żołdaków.
Okszy na chwilę pociemniało w oczach — a nagle z rozjuszoną wściekłością wyrwał szablę, rzucił się na oficera, otoczonego garścią żołnierzy — kule świstały wokół niego, ale żadna się Kaina-tułacza na ziemi nie imała. — Widział, jak jakiś żołnierz w obronie oficera nadstawił bagnet, ciął go daleko wyciągniętem ramieniem, inny nie zdążył wymierzyć, a już legł z rozpłataną czaszką — już się skrzyżowała jego szabla z szablą dziwnie krzepkiego oficera, rozpoczęła się zaciekła walka. Oksza poczuł, że krew mu po twarzy ścieka, zawrzało w nim: jedno gwałtowne cięcie, a szabla oficera, wytrącona z ręki, wyprysła w górę, jeszcze jedno gwałtowniejsze cięcie: oficer się zachwiał, krew strumieniem buchnęła z rozpłatanej piersi — wyciągnął ramiona w górę i padł na wznak.
Ale Oksza nie troszczył się już o niego — ujrzał uciekającego sołdata, puścił się za nim, kule świstały wokół niego, na nic nie zważał, dopadł go wreszcie, nie zważał na błagalnie wyciągnięte ramiona: nie było w nim ani litości, ani pardonu, bo był przez Pana pomazany, by niósł zagładę i zniszczenie.
Nagle opamiętał się: śmierć, którą puścił naprzód, znikła mu nagle z oczu — widział natomiast kilka trupów rozciągniętych na ziemi — a między nimi ujrzał Wojtka. — Chwilę popatrzył skamieniały — odetchnął głęboko, czuł, jakby się jakiś straszny ciężar z jego duszy uwalniał i staczał w jakowąś przepaść, ale nic nie wiedział, coby to było — podszedł bliżej, patrzył w szeroko rozwarte, bielmem zaszłe oczy Wojtka i nijako się od nich oderwać nie mógł — bo te oczy wydały mu się nagle czelustną przepaścią, taką samiuteńką, w jaką się ów ruchomy kamień był zwalił i znowu ujrzał potworną wizyę: ów kamień — glob niebieski, który wzlatał w górę i znowu opadał w dół — i znowu się ukazywał — a na tym huśtającym się kamieniu, czy globie siedział Janusz Godziemba i patrzył nań bezustannie z jakimś straszliwym, złowrogim wyrzutem.
To nie ja! To On! krzyknął nagle przeraźliwym głosem oszalałej radości.
Bo na tym globie nie siedział Janusz — nie! gdzież tam: to był jakiś potworny, chimeryczny symbol całej ludzkości, rozszarpującej się w rozjuszonym obłędzie w kawały, wijącej się w straszliwych konwulsyach bólu, gniewu i zawiści.
To nie on, Oksza, strącił ten ruchomy kamień — moc jego nie równała się tej, która zdołała glob niebieski strącić w tę piekielną otchłań — tylko On jeden, On, którego imienia ani ogarnąć, ani nawet wymówić nie wolno, zdołał to zrobić — zdołał strącić w przepastne odmęty on ruchomy kamień — glob ziemski.
Głębiej jeszcze odetchnął i poczuł większe jeszcze wyzwolenie a zarazem wstyd i upokorzenie:
Jak śmiał sobie w zuchwałej pysze przypisywać tę moc, by mógł kamień ów ruszyć i wtrącić go w przepaść — on robak — on proch marny — on niedołężny atom, który teraz gdzieś w odmętach czeluści wiruje! Jak mógł się ośmielić, próbować wziąść na swe barki krzyż zbrodni i grzechów całej ludzkości i chcieć się Bogu równać!
I bił się pokornie w piersi:
— Wybacz mi, Ty Niepojęty, Ty Nieogarniony, Ty Niewysłowiony, żem poczuwał się do ogromu zbrodni ponad miarę ludzkiej mocy, aby stać się uczestnikiem onej boskiej mocy, która globy ziemskie z ich niezmiennych torów w przepaść wrzucać i nimi, gdyby piłkami igrać może!
Dawno już ucichł zgiełk i zamęt i gniew krótkiej a rozjuszonej walki.
Ktoś do niego przemawiał i obejmował go, bu już miało się ku wieczorowi — tak mu po głowie chodziło — a syn człowieczy był śmiertelnie znużony i broczył krwią z kilku ciężkich ran.
— Porca Madonna! Aha! to Grzela... oprzytomniał — teraz już oczy Wojtka, które gdyby chciwe wędki o duszę jego się zahaczyły, puściły go na wolność — teraz był wyzwolony...
— A to psie krwie pana poharatali! słyszał to dokładnie jakby głos ludzki — i najwidoczniej Grzeli — ale coś, jakby z innego świata...
Ciężkiemi chmurami zaciągnięte niebo świadomości Okszy zwolna na chwilę przecierać się jęło.
Przynajmniej miał teraz jakieś oparcie — Grzela z Górnym podciągnęli go pod stodołę i złożyli na snopku żyta:
— Wyżej!
Podłożyli mu pod głowę jeszcze jeden snopek....
W Okszy rozigrał się ostatnimi odruchami — wódz...
Ale ponieważ trudno mu było głosu dobyć, więc mówił oczyma.
Grzela wszystko rozumiał.
— Sroka poleciał do najbliższego posterunku — Wojtek, Kruk zabici — psiarstwo, co nie wyginęło, to tam spętane leży.
Oksza powiódł oczyma: w pobliżu leżało kilku skrępowanych sołdatów, ale to już mu całkiem było obojętne, bo widział, jak śmierć, którą był przed chwilą z oczu stracił przykucnęła cicho opodal niego, ale już cierpliwa, spokojnie czekająca.
I uradował się w sercu swojem, albowiem wiedział, że śmierć jego przez Pana siedmiokroć razy pomszczoną zostanie.
Przymknął oczy i jął na nowo wędrować po szczytach, turniach iglastych, aż do onego miejsca, z którego nad czelustną przepaścią on ruchomy kamień się zakołysał i wraz z Januszem w głębie się stoczył.
Siedział na krawędzi przepaści w przedśmiertnym lęku, bacząc, czy ów kamień się nie pokaże z Januszem, siedzącym na nim, jak to już był przywykł go widzieć.
Nic!
Jeno głucha, ciemna przepaść pod nim.
Jeno znowu nagle od strony wschodu, gdzie stał ów kamień, góry w ogniu stanęły.
I było to znowu, jakby z niewidzialnych źródeł lała się z poza turni, wierzchołków, grzbietów górskich, wśród których ponoć kiedyś zbrodnia dokonaną została — ciecz roztopionego złota w bezżarnym blasku stygnących słońc: cały świat wokół zdawał się być tym bezżarnym ogniem zajęty, a w tym blasku szła blada niewiasta w strasznej żałobie, by szukać na dnie przepastnych czeluści tego, którego on był niebacznie z urwiska strącił.
I nie widząc się, czekali razem, rychło li się ten kamień w przepastnej studni pokaże.
A świat się palił i jął ciskać rozjuszone fale ognia zemsty i potępienia, a wycie, potępieńczy skowyt, straszliwy ryk, jakby się cała ziemia na kawały rozrywała, mózg mu rozpierał i zrozumiał, że to Wojna! Wojna-Zapomnienie! Wojna-Wyzwolenie! Oszołomienie!
Czem Janusz — czem on — czem z bólu obłąkana niewiasta — czem trupy naokoło?! — otworzył nagle oczy:
Stało się coś niepojętego!
Wyprężył się ostatkiem sił i dźwignął, bo zdawało mu się, że Bóg szeptał mu do ucha: Wstań, a będziesz z trądu twego oczyszczony! — ale cud się nie spełnił — ruszyć się nie mógł, widział tylko — nie oczyma — ale całym ogromem konającej duszy widział, jak opodal z bólu obłąkana, blada niewiasta w strasznej żałobie przykucnęła nad trupem Wojtka i delikatnymi palcami zamykała powieki nad szeroko rozwartymi oczyma trupa, nad oczyma z których, choć martwe, krzyczał pozew zaciętej zemsty, boć przecież Wojtek jeden był świadkiem jego zbrodni.
Ale oczy Wojtka zawrzeć się nie chciały.
Wtedy pochyliła się nad onemi strasznemi źrenicami i pocałowała je ona żałobna niewiasta, a oczy Wojtka jeszcze raz się szerzej rozwarły a potem się cicho zamknęły.
Niewiasta, bólem żałobna, dźwignęła się ciężko z ziemi, patrzyła chwilę, czy one martwe oczy raz jeszcze się nie rozewrą — a potem zwolna odchodzić jęła.
I teraz wyrwał się straszliwy krzyk z piersi Okszy:
— To nie ja! To On! To On! Odwróć się ku mnie!
Ale napróżno ramiona wyciągał — napróżno wyrzucił wraz z krwią straszny krzyk:
— Odwróć się ku mnie! Niewiasta nie zwróciła ku niemu żałobnej twarzy — odeszła.
I nie danem mu było wstać i z trądu swego się oczyścić. I widział tylko, że ziemia swe usta otworzyła i wchłaniała krew wszelakiego stworzenia — a światło—krew jęło zwolna gasnąć, zrazu powoli — potem coraz szybciej — gwałtowny przypływ krwi-ognia cofać się począł, biegł, uciekał — a Janusza już nie było, ani żałobnej niewiasty, ani zemstą dyszącego Wojtka — wszystko zgasło i zamilkło wobec zapozwu, który go powołał przed bramę najgłębszej Tajemnicy.
A nie danem mu było wstać i z trądu swego się oczyścić.
— Zwróć się ku mnie! jęknął ostatnim tchem.
Ale niewiasta w ciężkiej żałobie, ta, która pocałunkiem swych ust powieki Wojtka zamknęła, już była odeszła z przed jego oczu i nie obejrzała się — legł cicho, bo wiedział: śmierć jego — Kaina — przez Pana pomszczoną zostanie nietylko siedmiorako, ale po koniec świata mordem, pożogą, zniszczeniem, zarazą — Wojną!
Głęboka ciemność zwaliła się upiornym ciężarem na jego duszę....