Powrót (Opowiadanie)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Przybyszewski
Tytuł Powrót
Pochodzenie zbiór Powrót
Wydawca Centralne Biuro Wydawnictw N. K. N.
Data wyd. 1916
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


POWRÓT
Ukochanej mej żonie, Jadwidze,
w najgłębszej miłości
poświęcam.


Mroczniało w pokoju.
Janta chodził bezustannie wzdłuż niego, tam i z powrotem, czasem odsłaniał kotarę od przyległego pokoju, ale i tam miał za mało miejsca, błądził po korytarzach, znowu powracał, otwierał bezmyślnie szafę z książkami i znowu ją zamykał: obrzydły mu książki, dosyć się już ich naczytał — zresztą nie miał czasu na czytanie, bo teraz całkiem o czem innem musiał myśleć.
Gdyby jeszcze miał Polę przy sobie, możeby było mu się łatwiej uspokoić, ale Pola — spojrzał na zegarek — chciał jej ciężki wyrzut zrobić, że tak długo go samego pozostawiła, ale musiał być sprawiedliwym: godzina jeszcze nie minęła, jak wyszła.
Zaledwie godzina, a to przykre sam na sam, wiecznością mu się wydawało.
Przystanął przy oknie:
Deszcz padał — już drugi dzień deszcz padał.
Na wyciągniętych deszczu strunach łkała i zawodziła ciężka jego tęsknota za krajem, za własną jego ziemią, którą już chyba bezpowrotnie był utracił.
Przytulił czoło do szyb okna i patrzył.
Umyślnie wynajął sobie mieszkanie z dalekim widokiem na ogrody, w których teraz kwitły najróżnorodniejsze kwiaty w długich rzędach lub na ogromnych klombach — przy ziemi na zagonach przykucnęło różnorakie warzywo, a z boku ciągnęła się szkółka młodych, szlachetnych drzewek — umyślnie tu zamieszkał, by choć kilkaset metrów otwartej przestrzeni przypominały mu dawniejszy jego rozległy park, pola jego i łąki i przestronny ogród z drugiej strony jego dworu: wciąż jeszcze „jego“, choć już dawno przez obcych był zamieszkały — ale tu właśnie rozogniły się rany w jego duszy, a tęsknota za jego ziemią tak nadmiernie wybujała, że nijako żadnej rady sobie znaleść nie mógł.
A oczy jego wybiegały wzdłuż długiego kanału, obsadzonego z obu stron odwiecznemi lipami i gdyby nie woda, byłby to najwidoczniejszy obraz dojazdu od głównej drogi w bok do jego dworu — a tam dalej, gdzie widniał wśród pokracznie pogiętych i pokurczonych drzew owocowych czerwony dach podmiejskiej oberży, tam stała przecież w jego wsi przydrożna karczma.
Nie! tu już dłużej pozostać nie mógł! Tu mu tęsknota zbyt silnie dogryzała, parzyła mu mózg maniackim nawrotem ku własnej jego ziemi, skręcała jego serce dniem i nocą wiercącym wyrzutem, a przed duszą jego wyczarowywała jego własną ziemię, rozścielała mamiące obrazy tego, co bezpowrotnie utracił, do czego już wrócić nie mógł.
Chyba żaden syn marnotrawny nie uginał się pod ciężarem tak miażdżących wyrzutów, żaden nie rwał się tak żrącą tęsknotą do domu ojca swego, jak on do tej ziemi, którą bezmyślnie stracił!
Och! Gdyby tylko Pola rychło wróciła!
Łzy deszczu żłobiły na szybach jednostajne rowki i ściekały powoli w dół, a i dusza jego się rozpłakała tą mroczną, szlochającą godziną, a nad aleją lipową głębiej i głębiej staczało się niebo szaremi kłębami deszczowych chmur.
Rozpędzał drapieżne ptactwo myśli i wspomnień na wszystkie strony, ale na nic: bezustannie wracało z większem i śmielszem jeszcze natręctwem, a w którąkolwiek stronę się zwracał, by się ukryć, natrafiał na nieprzebyte trudności, przeszkody, druty kolczaste, głębokie wyboje i rowy i wilcze doły, w które ustawicznie wpadał i zaledwie w najcięższym znoju i trudzie wciąż na nowo z nich się wydobywał.
Starał się iść śladem wspomnień dzieciństwa, dla innych świetlana droga, ale właśnie na tej drodze czekały go najprzykrzejsze zasadzki.
Pomnął te swoje lata dziecinne w starym dworze, w którym niepodzielne rządy sprawował surowy patryarcha, despotyczny starzec — ojciec jego. Bał się go, z lękliwem drżeniem całował jego rękę co rana i co wieczór i bała się go żona, matka jego, którą pamiętał bezustannie zapłakaną, wystraszoną, lękliwą, wysilającą się, by łagodzić burzę, jaka ustawicznie w duszy starca wrzała.
A starzec tłumił swoją surową powagą wszelki wybuch wesołości, karał bez opamiętania najgłupsze wybryki dziecięcej swawoli i pustoty, uciekał przed ojcem i krył się po kątach, a w ziemię pragnąłby się zakopać, gdy przyszły na niego godziny, dnie całe gniewnego, chorego rozstroju.
Janta zatrząsł się na wspomnienie tych nieszczęsnych lat swego dzieciństwa: z zazdrością przypatrywał się z za parkanu, okalającego park, swobodnym, rozbrykanym zabawom dzieci wiejskich, rwał się z dławiącem pragnieniem, by się do ich zabaw wmieszać i razem z tem chamskiem pokoleniem harcować po drogach i polach, popędzić razem na łąkę i perz palić, albo w suchych łąkach piec kartofle, zbierać z niem razem kłosy na zżętem polu, wiercić tunele w mendlach snopów żytnich, uwieszać się przy drabiastych wozach, na których żniwo do stodół zwożono, piąć się na wysokie stogi zboża — pogonić do lasu, zaglądać do gniazd ptasich, albo skradać się za wiewiórką, przypatrywać się pracy dzięcioła, albo też zaszyć się w gęstem sitowiu poza jeziorem i na wędkę ryby łowić, ale jemu nie było nic wolno, a wszelkie zakusy swobody i wolności przepłacał tak surową karą, że wszystkiego poniechał; włóczył się samotny, zły i rozdrażniony po parku, a tak wylękniony, że nawet pod nieobecność ojca trwożliwie się rozglądał, czy go nagle gdzie nie ujrzy, czy go znowu najniespodziewaniej w świecie na swej drodze nie spotka, czy nie otrzyma napomnienia, nie posłyszy przypowieści o niepotrzebnym trutniu i nie zostanie zapędzony do książek, których nienawidził, do tych wszystkich zajęć, które mu ponoć mózg kształcić miały, a do których niewypowiedziany wstręt uczuwał.
Pomnął starego guwernera, który widocznie był w zmowie z jego ojcem, bo go na chwilę z oka nie spuszczał, śledził go, gderał bezustannie, strofował, prawił od rana do nocy moralne nauki i wciąż jeszcze nauki, bezdusznym, mechanicznym sposobem wkuwał w mózg jego początki łaciny: chłopiec, który od ukochanej matki w mig nauczył się języka francuskiego, okazał się nagle tępym i niepojętnym nieukiem.
I tak rósł w tej starczej, zgryźliwej, życia i młodości nienawidzącej atmosferze — stał się w sobie zamknięty, przebiegły, podejrzliwy, dojrzewał przedwcześnie, a w duszy jego jęły się rozrastać najsprzeczniejsze instynkta, które się wzajem ścierały, zaciekle z sobą walczyły, podstępnie się zmagały, by po zdradzieckim rozejmie zacieklejszą jeszcze walkę wszcząć.
Nie! Nie! Nie chciał o tem myśleć, a jednakoż wciąż musiał do tych lat budzącej się wiosny — rozśmiał się gorzko — do tej swej wiosny życia wracać. Słońce dopiekało w marcu, a w maju szron warzył zieleń i kwiecie.
Wtedy — tak! wtedy wyhodowało się w nim bujnie chyłkiem skradające się tchórzostwo obok heroicznych porywów waryackiej odwagi, wrodzoną czystość zniechlujał brudny cynizm, egzaltowanym wybuchom uniesień i wniebowzięć towarzyszyło stale szyderstwo, kpina i drwiny, wiarę jego mąciła płaska podejrzliwość, wzgardliwa nieufność, a powagi pełna skromność, nieśmiałość i wstydliwość myśli i uczuć deptał śmiesznym snobizmem, pyszałkowatą wyniosłością i komedjaństwem pozy.
I zapanowało w jego duszy chore, złośliwe pragnienie, robić sobie i innym wszystko naprzekór, nicować wszystkie wartości, wywracać na ręby nawet to, co dla niego samego było aksyomatem, nie zaniechać niczego, coby go nie stawiało na krańcach przepaści.
Wszystko à rebours!
Igrał w szkołach z profesorami, którym wpajał upornie to przekonanie, że jest ostatnim nieukiem, a nagle ich olśniewał i zdumiewał niezwykłą wiedzą i zdolnościami, igrał z życiem, narażając się na największe niebezpieczeństwa wtedy właśnie, gdy je był mógł z łatwością ominąć, przyjaźnił się i bratał z współuczniami, którzy dla niego samego byli wstrętni i niechlujni — właśnie dlatego, że wszyscy od nich stronili i nimi gardzili, wyrzucał wprost na ulicę pieniądze i wszystko, co miał, właśnie wtedy, gdy wiedział, że go nazajutrz oczekują najprzykrzejsze sprawy z wierzycielami, zabawiał się w „wiecznego rewolucyonistę“, ale nie z instynktu, nie z musu, który czyni człowieka twórczym i nowe wartości wytwarza, ale z dziecinnej fanfaronady: „pour épater le bourgeois!
Och! jakim niesmakiem go teraz to wszystko napełniało!
Patrzył na to swoje życie młodzieńcze, jak na coś całkiem mu obcego, na coś, co chyba całkiem inny człowiek w nim przeżywał, a nie on sam. Widział teraz dokładnie to bezustanne błąkanie się po rozstajnych ścieżkach, taczanie się po błędnych manowcach, wpoprzek, dookoła, na przełaj, patrzył na dziwaczne wpół-pijane, wpół-nieprzytomne gzygzaki tej drogi, które w jakimś lunatycznym transie odbywał i tego wszystkiego pojąć nie mógł — ale aż nadto wyraźnie stawała mu przed oczyma smutna, a groteskowo śmieszna rzeczywistość tych lat, które strawił w ciężkiej rozterce, w ustawicznem oszałamianiu się, w bezmyślnem ogłuszaniu tego wszystkiego, co było w nim najszlachetniejsze, a co napróżno ratunku wołało.
Ukazywała mu się wtedy w ciemnym, stęchłym labiryncie jego pamięci jakaś wysoka, pyszna pani z papierosem w ustach, z kijem bilardowym w ręku, kuszącymi, wyblakłemi oczyma, mdłym, nęcącym uśmiechem a koło niej kilku czychających samców-wielbicieli, na razie pokornych, usłużnych psów, którzy w głębokiem nabożeństwie wyczekiwali, rychło-li na którego z nich kolej nie przyjdzie.
A przecież tej pani, która nawet jego ojczystego języka nie znała, pani, tak dla niego obcej, że na wszystko, co mówiła, co robiła, miał tylko wzgardliwe wzruszenie ramion, dał swoje nazwisko, przywiózł ją do siedziby swych ojców i praojców — na co? po co? Cóżby to było?!
Dla jakiegoś dziecinnego — nie! głupio-snobicznego à rebours, bo przecież doskonale znał całą jej przeszłość?
Myślał zimno i natężenie, jak gdyby jakąś zawiłą zagadkę chciał rozwiązać.
Czasami zdawało mu się, iż działał w jakimś mrocznym stanie, w którym człowiek całkiem nie jest odpowiedzialny za to, co czyni — czytał kiedyś o kimś, który po kilku tygodniach oprzytomniał aż gdzieś w Kalkucie i żadną miarą nie zdołał pojąć, jak się tam dostał — czasami myślał z głębokim wstydem, że może uległ dziecinnej, niedojrzałej sugestyi, która się każe biednym studentom rujnować doszczętnie dla jakiejś okrzyczanej i osławionej subretki, czasami posądzał się o prostą, samczą próżność, by w współzawodnictwie z tylu innymi ubiedz ich w tym wyścigu i — coute que coute — chociażby kosztem wstydu i wstrętu zwyciężyć... nad miarę przykrą była mu myśl, że chcąc chełpić się zwycięstwem, sam się wplątał w jej sieci i został zdobyty... a może — może nawet padł ofiarą złudzenia — może spodziewał się tam głębi, gdzie była tylko mielizna, może starał się przeczuwać moc miłości w duszy, która była doszczętnie spopielona — nie! głupstwo! tak płytka dusza, spopielić się nie może — może starał się rozpacznie widzieć tam przepiękny kwiat, gdzie brudne, szaropopielate kwiecie blekotu za opłotkami życia więdło — ale, im skrupulatniej swoje sumienie roztrząsał, im skrzętniej rozgrzebywał śmietnisko swego życia, wszystko znajdował, ale ani odrobiny miłości.
To jedno tylko wiedział, że tej obcej pani nie kochał — mógł odczuwać niesmak, wstręt, obrzydzenie — ale niepotrzebował zgrzytać zębami, że miłość jego została zawiedzioną, bo nie było w nim miłości, raczej cyniczne poczucie zawodu, że nie zdołał w zimnej i oschłej duszy kobiety miłości rozpalić, jakby żadnym cudem nie zdołał tego dokonać w pierwszej lepszej, którąby na targowisku samczej chuci tańszym kosztem mógł sobie kupić.
Samcza próżność, że on jeden — zwycięzca w tym głupim pościgu z kilkoma samcami naraz — jeszcze ten ostatni rekord weźmie!
Napróżno eksperymentował, trzeba było machnąć ręką i teraz zdawał sobie jak najdokładniej sprawę, że w całem tem kilkoletniem współżyciu w jednej klatce z tą w śmiesznym wyścigu zdobytą zamorską panią, nie przeżył nic, coby nie było spełzło po naskórku jego duszy, gdyby kropla wody po gładkiej tafli marmurowej... nic, nic nie pozostało z tych kilku lat ciężkiego wstydu, że kobieta, którą już żoną nazywać musiał, była już z rąk do rąk przechodziła, a który to wstyd pokrywał szarmancką hypokryzyą, że o niczem nic nie wiedział, ani nie wie, a, aby rolę swoją do końca doprowadzić, i równocześnie nie zmarnieć, jak ów histryon, który wykrzykiwał; qualis artifex pereo! udawał, co go zresztą nic nie kosztowało, niezłomną wiarę w wierność i stałość swej małżonki — a, aby pokryć tą ziejącą pustkę w sobie, sławił, dławiąc się od wewnętrznego, kpiącego śmiechu, z zapałem i szczerą emfazą jej niesłychaną piękność, jej nadzwyczajne talenta, niemiał dość najprzesadniejszych słów gorącego uwielbienia, najwyszukańszych porównań, w któreby jej nie był przystrajał, gdyby w pychę egzotycznych kwiatów.
Głębiej i sumienniej zapatrzył się w siebie:
Istotnie nic nie pozostało z tych kilku lat pożycia, pełnego ironicznego podstawiania nogi, przez którą arcymądry, o wszystkiem wyrokujący mózg jego przez baranów-wielbicieli podziwianej pani bezustannie najpocieszniejsze koziołki wywracał, dawno puścił w niepamięć lata, pełne niesmaku nad szyderczo-grzecznem, niesłuchającem słuchaniu płytkiego rozumowania, przeżuwania obcych myli, wyławiania jego własnych słów i wykoszlawiania ich znaczenia...

Słońce już zaszło. W niebo poobciągane ciężkiemi chmurami deszczowemi wcinały się tu i ówdzie cieniuteńkie kliny purpury gasnącego światła, a coraz gęstszy zmrok zalegał szeroką przestrzeń przeciwległego ogrodu.
Pola! zawołało w nim coś drżącą miłością i spragnionem oczekiwaniem: kiedy nadejdzie?
I w tej samej chwili przerzuciła się pamięć jego do onej błogosławionej chwili, w której z najgłębszą rozkoszą wyzwolenia ujrzał się sam, bo to „nieświadome dziecko“ — roześmiał się sucho — tę przemądrą panią, którą wskutek śmiesznego wyścigowego rekordu był zmuszon żoną nazywać, uniósł jakiś młody, a piękny sokół w swoje niedostępne grodzisko.
Uzyskał wolność — klatka była na oścież otwarta!
Och, jak wtedy głęboko odetchnął w rozkosznem wyzwoleniu, jak dusza mu się rozrastała poczuciem nowej, nieznanej dotąd mocy, jaką się w nim wszystko w nowem życiu odradzało!
Ta pustynna gleba, leżąca odłogiem i ugorem, porosła ostami i zielskiem, rozkwietniła się niesłychanem bogactwem przebogatego kwiecia, a z jego krwi, z jego tęsknot, najkosztowniejszych snów i szlachetnego skarbca jego duszy, który dotąd w ukrytych jej głębinach spoczywał, wykwitł nagle wspaniały a tajemniczy kwiat paprociany miłości — tak! teraz poznał moc i świętość miłości — do tej, którą teraz z dumą i szczęściem swą żoną nazywał:
Pola!
Z jaką rozkoszą pławił się w wspomnieniach onego miłościwego pierwszego roku, który na swej ziemi spędzili.
To jego święte zdumienie, gdy po raz pierwszy poznał miłość! Ta niewysłowiona radość i pokora, z jaką przyjął z rąk Poli jej bezgranicznie oddane, czyste, gorące serce! I wstyd, że wzamian za tą ofiarę niepokalanej czystości nie miał dość dostojnego daru, którymby się mógł wywdzięczyć! Coby tylko mógł zrobić, wydało mu się zbyt marnem i biednem, by módz swą wdzięczność wypowiedzieć...
Raz wreszcie poznał tą wielką łaskę, że kocha i jest kochanym.
Nie miał wrażenia przynależności, bo z Polą razem uczuł się nierozerwalną Jednią, zatracił poczucie jakiegoś odrębnego, indywidualnego bytu: tak doszczętnie zlały się ich dusze z sobą.
I mówić z sobą nie potrzebowali, bo w ich milczeniu nie było myśli, któreby się wzajem nie łączyły: mówili dotknięciem, spojrzeniem, a jednym ruchem wyrażali to, czegoby sobie w długiej rozmowie powiedzieć nie mogli.
Wszystkie brudy i męty jego życia zlały się w jakiś przepastny lej zapomnienia — blaskiem szczęścia ozłocił mu się świat cały.
Wszystko mu się w oczach jego przeinaczyło.
Ten park, z którym go wiązały najprzykrzejsze wspomnienia dzieciństwa, gdy się w nim krył przed srogim gniewem swego ojca, a potem nogą w nim nie postał z cynicznej dyskrecyi, by przypadkowo nie zamącić czułego tete-a-tete tej tam — splunął — z jakimś wielbicielem, teraz dopiero ukazał mu się w całej swej piękności.
Drzewa mu nagle ożyły, zdawały się brać udział w ich szczęściu i miłości, coraz szerzej rozpinały swoje gałęzie, gdyby radośnie błogosławiące ramiona — krzewy zdały się wysilać na coraz to wspanialsze kwiecie, by oczy ich swem bogactwem uradować; głębszą i bogatszą zielenią rozruniły się polanki, jakby ich do spoczynku zapraszały, a nigdy jeszcze nie zapowiadały pola jego bogatszego żniwa, jak onej błogosławionej wiosny, gdy wszystkie ciężkie przeszkody zdołał przełamać, przezwyciężyć wszystkie trudności, których mnóstwo na jego świętej drodze do szczęścia się jeżyło i swoją Polę poślubił.
I teraz siebie odnalazł.
Przez Polę i w niej ukochał tę ziemię, którą znał dotychczas z obrachunków, dostarczonych mu przez zarządcę, zszedł ją z Polą w długich spacerach, jak daleko i szeroko mu przynależała i każda miedza była mu drogą, którą razem wzdłuż pól przechodzili, każda wierzba nad rowem, przecinającym, była mu kochanym i zażyłym sąsiadem, a rząd starych topoli wzdłuż łąki wydawał mu się być starą, wierną, przyboczną, gwardyą ich rozkosznego szczęścia.
Czerwonem złotem łanów pszenicznych mieniły się jej włosy, kryniczna czystość zdroju przezierała w jej oczach, a członki jej, silne i giętkie, gdyby pręty wikliny nad brzegiem rzeczki, która do poblizkiego jeziora wpadała.
Przez nią i w niej odnalazł swoją ziemię.
Słuchał jej głosu gdyby tajemniczego rozhoworu odwiecznych drzew ich parku, wpatrywał się w jej sny, jak w rozkołysane odbicia na lekko sfalowanej powierzchni jeziora srebrnych topoli, rosnących tuż nad brzegiem, gdyby słoneczne wzloty rajskiego ptactwa, świętymi miłości hymnami rozśpiewanego.
Razem podpatrywali w lesie trzciny przyjeziornej gnieżdżące się kuligi, śledzili jaskółki, jak budowały w futrach stajen i obór misterne gniazda, wpatrywali się na polach w niebopienne wzloty skowronków, umieli badać z ciekawem natężeniem pracę mrówki i kłopotliwy wysiłek trzmiela, który nie mógł odnaleść drogi do swej sadyby — a czasem i najczęściej trawili godziny całe, leżąc przytuleni do siebie na bujnej murawie małego wzgórka tuż nad brzegiem jeziora na cichej rozmowie, pełnej miłosnej słodyczy, wpatrzeni w przejrzysty błękit nieba, w tajemną niebieskość szeroko przed nimi rozesłanego jeziora, na którem słońce miliardy dyamentów rozsypało.
Stroił ją w gorące maki, zadumane bławaty, tajemnicze róże wodne, otulał ją najkosztowniejszą przędzą swych bogatych snów, rozniecił wokół niej święty ogień, a życie ich stałoby się cudowną baśnią świętojańską, gdyby nie to, że raz poraz słyszał złowrogie trzeszczenie dachu walącego się dworu, żałobny postęk ziemi ojców i praojców, usuwającej się z pod nóg jego, zawodzący pomruk sędziwych drzew parku: jeden bolesny a gorzki wyrzut całej jego ojcowizny, że ją bezmyślnie zaprzepaścił.
Wtedy zrywał się na ratunek, spędzał dnie całe i bezsenne noce na obrachunkach, różnorodnych kombinacyach, naradach z swoim zarządcą, pertraktacyach z bankami i lichwiarzami, wytężał wszystkie siły, by ruinę powstrzymać, ale już za późno.
Coś w nim zacharczało, a serce się skręciło, gdyby je obca łapa w oprawczy uścisk ujęła.
Kiedy to było?
Aha!

W starym parku obwisały gałęzie pod ciężarem śniegu, że aż ku ziemi się słaniały — sam marzł i zazdrościł drzewom, że są otulone w takie wspaniałe grube, białe kożuchy — marzł, mimo, że miał na sobie ciepłe futro i czuł, że Pola, którą pod rękę prowadził, marznie, mimo, że i ją jaknajstaranniej otulił i w futro i w szale jedwabne i najgorętszą krwią swego serca ogrzewał.
Szli długo w milczeniu. Śnieg skrzypiał pod ich stopami, a w powietrzu zaległa taka cisza, że zdawało się, iżby można teraz obroty ziemi posłyszeć.
I on i ona pragnęli mówić, ale — jakby im głuchy lęk dech w piersiach zapierał — słowa, które się przemocą przez płot zębów przedzierały, spychała jakaś brutalna, a może dobrotliwa pięść z powrotem w gardło... drżeli na myśl, że ostatecznie będą zmuszeni wreszcie to wypowiedzieć, co im słodycz najrozkoszniejszych chwil goryczą piołunu zaprawiało, bo Pola już oddawna przeczuwała, co go nagle w straszliwy niepokój smagało i wśród nocy z łóżka zrywało.
Ruchy ich paraliżował drżący niepokój oczekiwania tej chwili, którąby się na całą wieczność odsunąć chciało, a ma się to przeświadczenie, że się coraz więcej zbliża, że czycha za każdym drzewem, że się już do skoku przyczaiła i z nienacka z tyłu człowieka o ziemię powali.
Szli coraz wolniej i ociężale, jakby już całe mile byli ubiegli — gdzieś zdala z parafialnego kościoła z zmurszałej, chwiejącej się dzwonnicy — jak ją wyraźnie widział przed sobą! — płynęły rozgłośnie dzwony, surowe, poważne, ciężkich wyrzutów pełne — park się kończył, a przed ich oczyma rozścieliła się jak widna i daleka niebieska, dziewicza płaszczyzna śniegu.
Pod tym śniegiem śniła ich ziemia rozkoszny sen o wiośnie, radowała się, że niezadługo cała się zazieleni bogactwem pierwszej runi, rozkwieci się i rozmai pychą najprzeróżnorodniejszego kwiecia polnego...
Ziemio! ziemio! szeptało mu coś miłośnie w duszy i całą przywarł do tej ukochanej ziemi, całował ją, obejmował, głaskał, pragnąłby teraz zmieść z niej gruby pokład śniegu, by módz lepiej i wyraźniej jej rozkosznych snów podsłuchać.
A zasłuchany był w jej ciche poszepty, dla niego tylko słyszalne, gorącym prądem obiegały go jej drgnienia, których nikt prócz niego nie odczuwał, a tak się czuł z nią zrośnięty, że na myśl, iż się od niej oderwać musi, przeżywał świadomie najstraszniejszy ból, jaki człowiek prawdopodobnie przeżywa, gdy się go odłącza od łona macicznego, ból, o którym Plato mówi, że człowiek w nim traci pamięć tego, co w przeszłym życiu był przeżył.
Przystanął nagle, przeszedł go zimny dreszcz, bo czuł, że stanął oko w oko z oną chwilą, której się tak lękał, którą był pragnął w nieskończoność odepchnąć, że pięść, która jeszcze przed chwilą twardo wtłaczała słowa z powrotem do gardła, słabnie i mięknie, że, że...
— Stało się! wykrztusił wreszcie.
Pola patrzyła na niego długo i przenikliwie, ale nic nie powiedziała.
I znowu patrzył na białą śniegu płaszczyznę, pod którą spoczywała ich ziemia, która się miała niezadługo rozzielenić cudną runią wiosennej oziminy, rozmaić kwieciem kaczeńców przy rowach przydrożnych, pędzić soki ożywcze w nagie wierzby i srebrne topole na opłotkach i powtórzył bezmyślnie:
— Stało się! Niema rady!
Odetchnął głęboko, odwrócił się nagle, bo serce w skurczu bólu mu się skręciło, przycisnął silnie jej ramię do swego, silniej jeszcze — i znowu weszli w park.
Teraz szli krok za krokiem: mroczne światło wydało mu się czemś tak absolutnie i niezmiennie istniejącem, że nie mógł sobie wyobrazić, iż mogłoby być kiedyśkolwiek blaskiem słońca zamącone: blask słoneczny odczułby teraz gdyby nieznośny ból fizyczny — a martwota drzew naokoło wydała mu się pod pokrywą śniegu tak naturalną, że w głowie pomieścić mu się nie mogło, iżby kiedyśkolwiek na nowo życie rozpocząć się miało: gdyby się teraz coś ruszyło, gdyby z obwisłych pod ciężarem śniegu gałęzi oberwała się śnieżna bryła i choćby z cichym szelestem opadła na ziemię, wywołałoby to bez wątpienia w nim ciężki przestrach.
Teraz pragnął mówić, ale bał się swego głosu: odczeka jeszcze chwilę, aż będzie pewien, że mu się nie załamie, że się nie przestraszy, gdy w tej głuchej ciszy, w której już dawno przebrzmiały głosy dzwonów, posłyszy go nagle, gdyby łoskot walących się kamieni.
Przed oczyma jego stanęła tabliczka nad biurkiem jego dziadka, a na niej wypisane złotemi głoskami słowa pisma świętego: „a pomnijcie na sprawy ojcowskie, które czynili za życia swego, a otrzymacie sławę wielką i imię wieczne!“
A mógłby teraz tego dokonać, kiedy jego najgorętsza tęsknota się spełniła: teraz, kiedy w współżyciu z Polą siły jego niepomiernie się spotęgowały, mógłby imię dziadów i pradziadów wynieść i wywyższyć i bogactwo swej ziemi pomnożyć i mnogość zasług sobie przysporzyć — niestety za późno!
Wysoka, dumna pani z papierosem w ustach, bilardowym kijem w jednem, a szklanką szampana w drugiem ręku, pani o zblazowanych, kuszących oczach, mdłym, nęcącym uśmiechem na wązkich ustach zaprzepaściła mu ten święty szmat ziemi...
Wściekał się na myśl, że ta sławna, przez licznych wielbicieli podziwiana pani, którą ongiś z zęby zacinającym wstydem był zmuszony żoną nazywać, ta obca pani, którą zdobył w głupim, samczym rekordzie wyścigowym, mogła nietylko zszargać nazwisko jego ojców, ale, zaczem się spostrzegł i od niej wyzwolił, postawić go nad krańcem ruiny majątkowej... Zrozumieć teraz tego nie mógł, że, aby uratować resztkę, aby wraz z Polą nie znaleść się w ostatniej nędzy, musiał sprzedać ten szmat świętej ziemi, szmat święty — święty — święty — powtarzał to bezustannie — szmat szaty Chrystusowej: wielkiej relikwii, jaką mu ojcowie przekazali.
Zastanowił się nagle i ryknął gorzkim śmiechem: nigdy nie myślał, że człowiek do tego stopnia oszukiwać się może: teraz nagle to obłudne uniewinnianie siebie samego, że ktoś mógł go zaprzepaścić — a hańba — a pośmiewisko! — żeby ona to zrobić mogła!
„Trop de reverance!“
Sam wszystko niszczył, aby w tych miejscach, gdzie najkrwawszy wstyd przeżywał, kamień na kamieniu nie pozostał, sam wyzbywał się tego kawałka ziemi, na której jej noga postała, sam podrzynał korzenie swego bytu: sam to robił, bo bezustanny wstyd go dławił, że ten „przebujny zamorski kwiat“ mógł mu zachwaszczać jego świętą ziemię.
Poco się okłamywać, poco się tak niecnie poniżać przed sobą samym, że ta obca pani mogłaby mu jego ziemię zaprzepaścić?! Sam — sam, w bezmyślnym, głupim rozpędzie oszołomienia się i zagłuszenia sprzeniewierzył się całej wielkiej tradycyi swego rodu, która go tak silnie z ziemią jego wiązała...
Dobrze ci tak! Dobrze! czemu ci więcej sił nie stało, by przetrwać? — powtarzał zaciekle.
A równocześnie czuł jako jakiś rodzaj ekspiacyi tą ciężką mękę, te wszystkie tortury, tę straszną duszną rozterkę, jaką teraz przechodził.
Ale zacóż cierpi Pola?! — Ona, która tu nic nie zawiniła! To doprowadzało go do najcięższej rozpaczy. — Jak jej to powie?
Szli coraz wolniej.
A jej dusza lodem się ścinała: Kiedyż wreszcie przemówi? Czyżby tak mało ufał jej miłości, że lękał się jej powiedzieć to, już[1] dawno kochającem sercem przeczuwała? czyżby nie odczuwał, jaką mękę przeżywa, gdy widzi ten głuchy, milczący ból, jaki go trawi?!
A on aż nadto dobrze słyszał bezgłośne wołanie jej duszy: już miesiąc cały wsłuchiwał się z rozpacznym bólem w jej myśli, czytał je w jej oczach, w dotknięciu jej ręki, w każdym jej zmęczonym, wewnętrzną męką jakby obezwładnionym ruchu: milczenie jej aż nadto wymownie mówiło, gdy nagle po gwałtownym wybuchu miłości popadała w ciężkie zamyślenie, oczy mgłą się zasłaniały, a wokół ust wiądł blady uśmiech, jak mrozem zwarzony kwiat — wiedział, jak się jego męką serdeczną męczyła, jak szła śladem jego kalwaryjnej drogi i milcząc, w myślach swoich krwawy pot mu z czoła ścierała, a to milczenie słyszał teraz głośniej niż kiedykolwiek.
Spojrzał na nią ukradkiem, szybkim, lękliwym obrzutem oczu: po policzkach jej spływały łzy, usta jej drżały, a drobna twarz ściągnęła się skurczem ukrytej, tłumionej męki.
Przystanął, zatrząsł się, pochwycił ją w swoje ramiona, zcałowywał z ziębniętej jej twarzy łzy, sam czuł, że płacze: z większą jeszcze tkliwością kołysał ją w swych ramionach, jak chore, ponad wszystko ukochane dziecko:
— Nie płacz! Nie płacz! Ja wiem, że to, czegom Ci powiedzieć nie mógł, powiedzieć nie chciał, dawno już przeczuwałaś... ale Ty wiesz, żeśmy się dziś z naszą ziemią żegnali... Powinienem teraz paść przed Tobą na kolana, czołgać się przed Tobą z błagalną prośbą o przebaczenie — miałabyś prawo mnie teraz od siebie odepchnąć, bom niegodzien Ciebie, ani tej ziemi, którą tak marnie zaprzepaściłem, ale Ty mnie kochasz i tego nie zrobisz...
Oplotła gorąco ramionami jego szyję:
— Cicho, cicho! szeptała — przestań się już męczyć — przecież już się stało — miałam dosyć czasu, na wszystko się przygotować — od dawna wszystko przeczuwałam, ale to mi mego szczęścia zniszczyć nie zdoła — jesteśmy młodzi — miłość nasza wszystko przezwycięży — a ta ciężka strata nie jest dość ciężką, by mogła nasze szczęście zniszczyć.
Osunęła się na ziemię z jego ramion.
— Sprzedałeś? zapytała cicho.
— Wczoraj — głos mu się załamał i z ciężkim trudem zdusił w sobie nawałnicę rozpaczliwego szlochu.
Pola mięła jego ręce w swoich i tylko bezustannie szeptała, tuląc się do niego:
— Cicho, cicho — młodzi jesteśmy, miłość nasza wszystko przezwycięży — cóż ten jeden mały kawałek ziemi, całą ją w sobie mamy i nic jej nam nie wydrze...
Rzucił się do jej nóg i stopy jej w świętem uniesieniu całował za tę jej bezgraniczną dobroć, tę jej wielką moc...

II.

Wezbrała w nim fala gorącej miłości i rozlała się kojącą poświatą nad burzą bolesnych wspomnień — pragnął teraz wybiedz z domu, wyjść Poli naprzeciw, szukać jej na ulicy, a wśród tysiąca kobiet rozpoznałby już z dala jej wiotką, gibką postać, wśród tysiąca ruchów rozpoznałby niechybnie jej miękkie, wytworne, a przytem elastyczne ruchy, ale zastanowił się, że mogliby się minąć, a przytem śmieszny był z tym swoim niecierpliwym niepokojem: przecież Pola lada chwilę nadejść musi.
Oddychał głęboko, wyzwolony tem uczuciem miłości, które z dnia na dzień, mimo ciężkiej wewnętrznej rozterki potęgować się zdawało, ale zbyt silnie rozkołysało się podziemne jezioro jego duszy, by się tak łatwo uspokoić mogło.
Wyjechali wtedy za granicę — nie patrzyli za siebie wstecz, pomni biblijnej opowieści o żonie Lotha, która w słup soli się zamieniła — w miłości ich bezpamiętnej gubiły się wspomnienia — w rozgwarze wielkich miast głuchły poszepty drzew ich parku, gubiły się odgłosy dzwonów ich wiejskiego kościółka, płynące poprzez ich pola i łąki, w muzeach i bogatych świątyniach — w coraz to większym przepychu i bogactwie kultury wieków całych zacierały się biedne, ubogie kontury tej ziemi, gładkiej jak stół, monotonnej, jak ubogie pacierze, jak psalmodye wieczornych nieszporów, zadumanej wieczystym powrotem i nawrotem tych samych trosk, tych samych nadziejnych i bolesnych dum, jednostajnem weselem się cieszącej i jednostajnym smutkiem załzawionej... aleje niebotycznych cyprysów, zdumiewających swoją monarszą powagą i wykwintem prastarych rodów magnackich, kazały im zapominać o srebrnych topolach i ubogiej muzyce ich liści, gdy wiatrem trącane wraz o siebie biją — w pinetach włoskich, w których ongiś Dante lub Giotto błądzili, nie mieli czasu wspominać swojskich lasków olszyny lub białych brzóz, a groza wiekuistych wód oceanu ścierała im z pamięci rozkosz wód ich jeziora, — a, gdy znienacka, najniespodziewaniej w świecie pamięć ożywała, przemocą mózg opanowywać jęła, zagłuszali ją coraz to nowemi, silniejszemi jeszcze wrażeniami, stępiali jej ostrze, jej raniące kolce miłością, która ich coraz silniejszą obręczą ścieśniała i ich wzajem w siebie wtłaczała.
Miłość zatryumfowała nad wspomnieniami, nad tęsknotą za ziemią, nad wyrzutami i rozterką duszną; zaspakajali głód za najwytworniejszą kulturą Europy, dusze im się rozrastały, coraz to szersze obejmowali horyzonty, aż wreszcie znużeni całoroczną podróżą, zapragnęli spokoju ciszy, wytchnienia.
Późną nocą zajechali do małego miasteczka, słynącego z tego, że zachowało się w dziewiczej, nietkniętej czystości: takie, jakie zostało zbudowane przed pięciu, sześciu wiekami, pozostało nienaruszone po dzisiejszy dzień.
Gdy jechali do hotelu, ciemno było i deszcz padał: nie było na co patrzeć, bo jutro był na to czas.
Rychło się obudził.
Podszedł do okna i cofnął się zdumiony.
Hotel, w którym zamieszkali, stał, jakby całkiem na uboczu tuż nad krawędzią spadzistego wzgórka, który się wznosił nad wązką rzeczką, płynącą w dolinie: taki sam wzgórek, jaki się utworzył przez wieki wskutek opadania i wysychania wody nad ich jeziorem — poza rzeczką lekkie wzniesienie — na lewo las: taki sam las, który ongiś był ich własnością — na prawo szeroka płaszczyzna, pocięta na różnobarwne łachy łąk, żytnich pól, pszenicznych łanów, zagonów wyki i koniczyny — rowy obsadzone takiemi samemi wierzbami rozsochatemi, jak te, które przed rokiem z takim bólem żegnał, a wzdłuż rzeczki rząd smagłych topoli, jakby były co dopiero przesadzone tam gdzieś z Polski tu na obcą ziemię.
Miasta nie było widać, bo hotel zdawał się być wzniesionym na jakimś przyczółkowym cypelku, więc nic, prócz tych płaszczyźnianych pól, popstrzonych kępami maków, modrem kwieciem bławatów i tego lasu, w którym już na daleką przestrzeń rozróżniał jesiony i buki, dęby i graby, olszyny, sosny i rozłożyste poczochrane chojary.
— Pola! zawołał i nie mógł oczu oderwać od tego widoku.
Pola zerwała się z łóżka i pobiegła ku oknu: zatrzęsła się cała z zdumienia.
— To, jak u nas, szepnęła i jakieś dziwne, złowrogie przeczucie skręciło jej serce.
Zebrali się szybko, spożyli śniadanie i zbiegli w dół, w dolinę: na oglądanie miasta dość czasu było...
Przeszli kamienny most przez rzeczkę i dostali się na otwarte pola.
Janta był niezwykle podniecony. Przystawał co chwilę, oglądał każdy zagon okiem gospodarza, który niestety za późno, ale tem intenzywniej, z ziemią się zapoznał, brodził z rozkoszą wąziutką ścieżką wśród bujnej, bogatej trawy łąk, każdy kwiatek polny nazywał polskiem nazwiskiem, tłómaczył Poli, o ile tu wyżej kultura ziemi stoi, aniżeli w Polsce — szli miedzami wśród dojrzewających już pól żytnich i był zdumiony urodzajnością gleby, podziwiał czarnoziem, na którym w ciężkie, zielone jeszcze kłosy wystrzeliwała pszenica, zdumionem okiem przypatrywał się ogromnym łebkom kwiecia węgierskiej koniczyny, którą u siebie w ogrodzie tylko z największą troskliwością mógł wychodować, z miłością patrzył na porządnie już wzeszłą trawę owsa i jęczmienia, wdychał w siebie rozkoszny zapach rzepaku i gorczycy i znowu weszli na łąkę, tuż nad skrajem lasu.
Wśród gałęzi rokicin, kaliny, brzózek i młodej dębiny zanosiły się ptaki, migotały barwne motyle, w górze przeszywały powietrze jaskółki i skowronki — czasem zawisł na niebie jastrząb z szeroko rozwartemi skrzydły, zataczając coraz to cieśniejsze kręgi, by wreszcie czatować w jednym punkcie i strzałą się na upatrzoną zdobycz rzucić, w lesie odzywała się kukułka i słychać było stukanie dzięcioła — kilkunastogłosowa symfonia najprzeróżnorodniejszego ptactwa leśnego rozbrzmiewała w lesie, a wzdłuż miedz rozsiadła się łopucha, bielały krwawniki, płowiała mietlica, niebieściało kwiecie cykoryi, czerwieniły się gęstym kwieciem obsypane krzewy głogu, wokół wiły się, pełznąc po ziemi poplątane pręty bluszczu i rozwachlarzyły się misternie cyzelowane liście krzewów paproci.
Siedli na krawędzi lasu, a na dusze ich stłoczył się wielki, bolesny ciężar.
Janta posowiał i pochmurniał. Pola z niepokojem patrzyła ukradkiem na niego.
Jak strzała, puszczona z cięciwy, utrafiła nagle tęsknota za ich ziemią w jego serce i obezwładniła je trującym, nieuleczalnym jadem.
Zapomniał, że jest na obcej ziemi: wizya ich własnej narzuciła się z taką siłą jego oczom, że zdawało mu się, iż to jakiś majak szatański, wyczarowany przez podświadomie nurtujące w nim sumienie.
Giął się w sobie i łamał jak krzew w dzień tuczy, szarpany rozhulaną burzą, która się nagle zrywa, nie wiadomo, skąd i kiedy, niszczącym orkanem nad ziemią przeleci, coś w nim go skręciło, jakby chciało w nim wydżąć wszystkie niewypłakane łzy; bijące ciężkim bólem tęsknoty serce uczuł w krtani, chciał coś powiedzieć, ale słowa z siebie wykrztusić nie mógł: za nagle go to opadło, chytrze, podstępnie, znienacka — wtedy, gdy się najmniej tego spodziewał.
Krew ciurkiem sączyła się w jego duszę — poranił sobie wyciągnięte ramiona o obręcz, ostrymi kolcami najeżoną, a którą drzewo Poznania było okolone.
W dali rozsiadło się na wzgórku miasto, jak baśń jakaś czarowna z dawno ubiegłych wieków: wizya rzeczy dawno prześnionych i dawno już zapomnianych, a nagle, jakby do nowego życia wskrzeszonych tem samem życiem, jakiem ongi żyły — dobrotliwa wizya, która człowieka od rzeczywistości odrywała i przemocą mu wstecz kazała ubiegać: wystrzeliwały w niebo bastyony i wieże obronne, ciągnęły się wokół warowne mury, poza którymi piętrzyły się wysokopienne dachy domostw, dachy rozegrane całą symfonią czerwieni, począwszy od ciemnej, omszałej aż het w górę ku jasnym plamom świeżą dachówką pokrytych rondli — ostrą iglicą rysowała się na tle przeczystego nieba wysmukła wieżyca ratusza, rozsiadły się na niem ciemnemi, misternie narysowanemi sylwetami wieże gotyckich kościołów, ale Janta był ślepy na całą tę niesłychaną, niepojętą piękność, którą jarzącemi oczyma, wpółotwartemi usty wchłaniała w siebie Pola. Na chwilę oderwała się od rzeczywistości — w swoich piękności najwięcej stęsknionych snach nie zdołałaby wymarzyć równie cudnej baśni, wdychała w siebie jej czar, wgarniała go w swą duszę, by już go na wieki w siebie zakląć, a nagle spojrzała na Jantę i serce jej lodem się ścięło.
Janta nie widział nic prócz rozczesanych wierzb na mokradłach nadrzecznych, smukłych topoli przydrożnych i tych pól, zagonów i łanów i tych łąk bogatych, których trawa wydała mu się w poszumie wiatru, gdyby sfalowana powierzchnia ich jeziora.
Patrzył, patrzył, a coraz boleśniej kurczyła mu się dusza. Coś, jakby ciężki, zawodzący lament — tak! lament! innego słowa nie mógł znaleść na to, co teraz czuł.
To pewno była niedziela — bo tym samym blaskiem niedzielnym rozścieliło się słońce tu na tej obcej ziemi, jak tam u niego — ta sama przytajona cisza, jak przed Podniesieniem w ich małym kościółku, ta sama odświętna uroczystość w powietrzu, co mgławą światłością nad weselnemi godami rozrodczego życia ich pól zalegała.
Niedziela w powietrzu — niedziela nad rozmodlonemi polami, w cichym poszumie wiatru wśród olszyn, kalinek i młodej dębiny, który mu grał w uszach takie dalekie, takie swojskie melodye — tylko w duszy jego Wielki Piątek, gdy już dzwony oderwały się od dzwonniczych belek i do Rzymu powędrowały po błogosławieństwo — nie! po absolucyę dla jego grzesznej duszy, dla syna marnotrawnego, który najświętszą spuściznę ojców i praojców swoich zaprzepaścił: ziemię swoją!
Zerwał się:
— Pójdźmy stąd!
Pola słyszała wszystkie jego najskrytsze myśli, rozgłośniej jeszcze, jak gdyby je był na cały świat wykrzykiwał. — Pola wiedziała, jak trujące zielsko udręki i tęsknoty i bólu jęło się rozrastać na zielonej łące jego duszy i Pola wszystkiemi siłami jęła z niej wypleniać chwasty i kąkol i blekot i złą bylicę, pełła tą bezustannie chwaszczącą się glebę z bezgraniczną miłością, ale od tej chwili, gdy Jantę dosięgła zatruta nieuleczalnym jadem strzała, wymierzona z cięciwy zdradzieckiego łuku — tam, w tem obcem mieście na obcej ziemi — stała się bezradna.
Błądzili z miejsca na miejsce: nigdzie już spokoju — nigdzie wypoczynku: upiorna wizya utraconej, zaprzepaszczonej ziemi już Janty nie opuszczała.
Jak dżumy plama przeszła z serca na serce jego tęsknota, jego rozterka i udręka na nią samą.
Bywało, że zrywał się w nocy, chodził jak w śnie lunatycznym dookoła pokoju, gadał z ziemią, przekomarzał się z nią, chwalił ją za bogaty plon, obiecywał jej kosztowne nawozy, które jej siłę rozrodczą w tysiącraki sposób spotęgują, przekonywał ją, że teraz ten jej szmat trzeba pozostawić ugorem, bo już zbyt wycieńczony — tamten zaś, gnuśny i leniwy, teraz doskonale wypoczęty, trzeba głęboką orką, w razie potrzeby i marglą i drenowaniem zmusić do pracy — kawał jej łąki, który bezustannie próżniaczył w dolce far niente zalewu i odpływu wody jeziornianej na wiosnę i pod jesień ostatecznie gruntownie wysuszyć i do rzetelnych usiłowań przyzwyczaić — wtedy zrywała się Pola z łóżka: młode, gibkie, giętkie jej ciało trzęsło się jak młoda osika wśród wichru, ale nie śmiała mu tych jego halucynacyi przerywać — wsłuchiwała się w nie z coraz więcej rosnącą tęsknotą, aż wreszcie tą samą zmorą opętana, błądziła z nim razem po miedzach wśród pól, ścieżkach wzdłuż łąk, na pobrzeżnej murawie jeziora, porosłego lasem sitowia i tataraku — błądziła z nim po rozłogach i ugorach, których spiekłą ziemię tu i ówdzie rozerwała wysokopienna, żółtem przedziwnem kwieciem oblepiona łodyga dziewanny, spuszczali się w nieprzebyte gąszcze i jary parowu i szli aż hen pod cmentarz małego kościółka...
Bywało, że Janta zasiadł do zawiłych i skomplikowanych obrachunków, czyby jeszcze nie był zdołał ziemi utrzymać i nie potrzebował jej sprzedawać — obliczał, ile byłoby mu przypuszczalnie żniwo przyniosło, które się wtedy bogato zapowiadało, ile byłby mógł brać z cukrowni za centnar buraków, a ile za korzec perek, które właśnie wtedy, gdy majątek sprzedawał, nadzwyczajnie obrodziły. — Pola wtedy zasiadała z nim razem, jakby zarażona jego obłędną manią, liczyła porówno z nim, zatapiała się w wszystkich przypuszczalnych możliwościach wydajności ich ziemi, spisywała ogromne kolumny liczb, prostowała je, tu dodając, tu odejmując, formułowała nowe szeregi obliczeń z zdumiewającą, przenikliwą znajomością źródeł dochodu, które nawet jemu były obce.
A, gdy się już znużyli kilkugodzinną, uciążliwą pracą obrachunkową, gdy już po tyle i tyle razy skonstatowali, że się przedwcześnie ziemi wyzbyli, wtedy brali się pod ręce wciąż jeszcze w tej samej miłości, która ich od pierwszej chwili nierozerwalnie łączyła, i jęli błądzić od jednej chłopskiej chałupy do drugiej po całej wsi i każdego chłopa po imieniu i nazwisku nazywać, jego przywiązanie i pracowitość wysławiać — a przed oczyma ich przesuwał się w posuwistym korowodzie szereg postaci w siermięgach, kożuchach, sukmanach: przodownik podczas kośby Walek, którego kosa była tak sprawna, że innych kosiarzy o dziesięć kroków wyprzedzał — mądry owczarz Kuba, zawołany znachor, znający się na wszystkich chorobach i na niebie i na powietrzu i na gwiazdach — rataj od wołów, stary Jędrzej, który utykał na jedną nogę, a umiał krowy ratować, gdyby najlepszy konował, jak się na mokrem pastwisku wzdęły i stangret Siemion, który i szóstkę prowadzi, jakby na doskonale ujeżdżonym koniu siedział i stajenny Wojtek, który zabawiał ich sztuczkami na nieosiodłanym źrebcu, gdyby jakiś cyrkowiec.
I tak szli po całej wsi od jednej chałupy do drugiej: odwiedzili starą Marcychę, która była ongi Janty piastunką, a pewno znała wszystkie najskrytsze tajemnice dworu, ale klucz do tych swoich skrytek w głębokiej studni zatopiła: niczego od niej dowiedzieć się nie było można — wstąpili do Ulichy, ulubionej pokojówki Poli, która co dopiero za mąż wyszła, aby jej oznajmić, że za wierną służbę dostała dojną krowę w posagu — nie zapomnieli odwiedzić ochronki i wysłuchać obowiązkowych śpiewów i deklamacyj wiejskich dzieciaków, schludnych i zdrowych — poszli na żniwne pola, gdzie ich w tej chwili żniwiarze i żniwiarki opasywali powrósłem: Janta chętnie się wykupywał kilku rublami na baryłkę wódki — patrzyli na snopy czerwonej pszenicy, poukładane w nieprzeliczone mendle i zdawało się, jakby ich miłość, ich szczęście promieniowało na zewnątrz bezgraniczną łaską: wszystko wokoło żyło ich radosnem szczęściem — i ziemia i ludzie i przeźrocz nieba i ciemna toń jeziora.
Tęsknota wżerała się coraz głębiej w ich serca: tłukli się od jednego wspomnienia do drugiego, jak dwojga ptaków, które się znienacka dostały do potrzasku — ogarnął ich drażniący niepokój, szukali zapomnienia, wszystkiemi siłami starali się opędzić wizyi ich ziemi, ale ta bezlitośnie ich wszędzie ścigała, chwytała za ich strudzone głowy, wkręcała mściwe pazury w ich włosy i odwracała ich oczy tam — w tą mgławą, zaczarowaną dal, gdzie coraz wyraźniej majaczyły się łany ich pól pszenicznych, w poświście wiatru kołysały się wysokie trawy bujnych łąk:, szeleściał tajemniczo zwarty las trzcin, sitowia i tataraku nad tem jeziorem, tem jedynem, nad którego czarnem uroczyskiem rozścieliło się niebo z wszystkimi swoimi cudy, całą swoją zmianą i przemianą, swoimi błękitami i purpurą groźnego majestatu burzy i czarującą sennych gwiazd poświatą — to jedno, jedyne niebo, którego czar gasił i zdmuchiwał z pamięci osławione cuda nieb Zachodu i Południa.
I coraz głębiej wgrzebywali się w wspomnienia przepastnego mroku tej ziemi, do której już wrócić nie mogli.
Wrażliwość ich na to wszystko, co ich dotychczas odurzało, stępiała, a w ustawicznej włóczędze z miasta do miasta, okrzyczanych i sławionych z bogactwa zabytków architektury i sztuki ognisk najwyrafinowańszej kultury, wynosili li tylko rozkoszną, a tak bolesną pamięć tych godzin, które razem o zmroku aż w późną noc spędzali nad rozpamiętywaniem najdrobniejszych szczególików ich pożycia na ich tak dalekiej, a tak gorącem życiem w ich duszy drgającej, rozdzwonionej, walającej, rozmodlonej, z upragnioną tęsknotą wyczekującej ich ziemi.
Nieraz płacz wewnętrzny targał ich dusze, kurczyły się z bólu ich ciała od tych bezustannych wyciągali ramion za utraconą ziemią, a wtedy goręcej jeszcze tulili się do siebie, wsłuchiwali się w miłosne, zapomnienia spragnione poszepty swych dusz — och! to rozkoszne „nieraz“, które ich gorącym oplotem ramion łączyło!
Wokół jej twarzy rozlała się bogata grzywa, starem złotem mieniących się włosów miękką falą włosów, delikatnych jak przędza jedwabna, spływających po jej szyi w tysiącznych pierścieniach, zwojach i splotach, a z tego bogatego obramienia wykwitała gdyby kosztowny kwiat twarz o wytwornych rysach, których pozorna nieregularność wytwarzała właśnie przedziwną harmonię. Z pod łuków ciemnych brwi, ocieniających oczy, zsuwały się i odmykały powieki, w których drżeniu mógł wyczytać wszystko, co się w jej duszy działo. Gdy się na oczy zsunęły i delikatnemi rzęsami je zamknęły w zamyśleniu, we śnie czy w rozkoszy upojenia, mógł każdą myśl w jej duszy wyczuć, mógł nawet jej sny odgadnąć... i tak nieraz wpatrywał się długo w te zamknięte oczy, głaskał je w sen nieskończenie delikatnymi palcami i czekał, kiedy się otworzą, kiedy znowu ujrzy ich jasne, kryniczne spojrzenie — czasami smutkiem i cichą melancholią zamglone, czasami ciemne i tajemnicze, jak głąb jeziora, a zawsze tą samą niezmienną miłością na niego zwrócone.
Kochał tę twarz o nieskończenie delikatnej płci, wyłaniającą się z pod gęstych, sfalowanych splotów bogatych włosów, mieniącą się odblaskiem ich połysku. To nie rumieńce, to szlachetny inkarnat cieniutkiej skóry, którą nieskończenie delikatna siateczka żyłek krwionośnych w ustawicznej przemianie coraz ta nowym urokiem barwiła.
Usta! Och te pełne słodkie, gorące usta, ten tajemniczy, kosztowny kwiat jej duszy, z którego bezustannie ssał rozkosz i ukojenie i brał z nich coraz to świętszy sakrament miłości!
Czem były teraz dla nich muzea, świątynie, najwspanialsze wytwory kultury!
Przytulali się do siebie o zmroku i snuli bogate przędziwo wspomnień, które razem przez ten błogosławiony rok na swej ziemi spędzili.
Wspominali, kiedy on ją pływać uczył... Cięli nożykami grube łodygi sitowia, zbierali w snopy, wiązali powrósłami wysokiej trawy w jeden silny wał, na którym Pola całem ciałem swobodnie położyć się mogła, bo wał ją unosił.
— Teraz ramionami razgarnij wodę i znowu ręce składaj — teraz je znowu rozkładaj, tylko nie tak gorączkowo, nie tak gwałtownie, ruchy muszą być miarowe, bez niepotrzebnych wysiłków...
Trzymał jedną ręką wał, płynął obok ruchem jednego ramienia i dawał wskazówki: coza rozkosz, gdy poraz pierwszy puściła się sama na jezioro bez pomocy wału — jaka była z tego dumna i szczęśliwa, że pokonała żywioł, że woda jużby jej schłonąć nie mogła, że chociażby się łódź na środku jeziora wywrócić miała, ona już swobodnie do brzegu dopłynie!
I pokochała jezioro, które ją dotychczas bezwiednie straszyło, którego się lękała, gdy w przejażdżkach czółnem nagły wiatr się zrywał, bo wiedziała, że już teraz niczem jej nie grozi — pokochała je, jak kochała swego dzikiego wierzchowca, który pod nią chodził, łagodny, jak baranek, gdy na niego siadła.
I godzinami całemi krążyły ich myśli naokoło tego jeziora.
Wspominali, gdy sobie kazali o późnej nocnej godzinie osiodłać konie i wyjechali poza wieś, pełną zapachu świeżo zwiezionego siana — świerszcze skrzypiały w co dopiero skoszonej potrawie łąk, żaby rechotały w małych, zamulonych stawach i w skisłych moczarach, księżyc roztoczył na niebie całą swoją świetlistą tarcz, znowu tonął w zawłokach przejrzystych chmurek i znowu wypływał — nad parowem, wzdłuż którego stępa jechali, zwieszały się po zboczach ciemne dąbrowy, a pomiędzy ich czarnymi zwałami przesiewało się w dół to wiecznie tajemnicze, nęcące niepojętą tęsknotą światło miesiąca i srebrzyło dyamentową rosą w dole płynącą rzeczkę, popręgowaną czarnemi cieniami zwieszających się nad nią gałęzi wierzb i krzaczastych głogów.
Zsiedli z koni, bo zdawało im się, że mącą tą świętą ciszę jakiejś głębokiej, skupionej mszy całej ich ziemi, że przerywają jej podzwonne pacierze, że strudzona znojną pracą dnia nie będzie mogła spokojnie zasnąć pod dzwoniącemi kopytami końskiemi i dopiero, gdy wyszli na bitą drogę, gnali co koń wyskoczy, przed się do poblizkiego miasteczka, zawsze na oścież otwartego dla ościennych wielmożów.
A ten rozkoszny powrót w nocy księżycowej: konie bokami się o siebie ocierały: jechali wolno, coraz wolniej, a nagle przegięli się ku sobie w krótkich gorących całunkach, w szybkich, a zwinnych uściskach...
Hej! Hej!
Pola!
Znowu gorącą falą miłości przelał się ukrop krwi w jego żyłach, spojrzał niespokojnie na zegarek i znowu przebiegał niestrudzenie wszystkie pokoje, ubierał się w palto i znowu je zdejmował, bo lękał się, że się gdzieś na ulicy miną, że Pola przyjdzie do domu, go nie zastanie i gotowa biedz go szukać.
Palił jednego papierosa po drugim, przyciskał rozpalone czoło do szyb, deszczem ociekających, a nagle się zastanowił:
Zdobyć z powrotem ten szmat ziemi, który był zaprzepaścił, byłabyż to rzeczywiście rzecz, tak z wszelkich możliwości wykluczona?
Zamyślił się.
Pocóż tak tchórzliwie wypierać się tego, co dniem i nocą — może bezwiednie, a może świadomie — tylko lękał się samemu sobie to przyznać — w duszy jego nurtowało?
Przecież to nie przypadek, że zamiast na Zachód i Południe kierowali się w swej podróży z systematycznym uporem na Wschód, coraz więcej w pobliże ich ziemi — jedno przed drugiem zdradzić się nie chciało, ale tą jedną myślą żyli, w tym jednym kierunku wytężały się ich pragnienia, a każdy krok, który ich do ojczyzny zbliżał, był dla nich głębokiem odetchnięciem i jakby przedsmakiem wyzwolenia.
Pola! Pola!
Nic nie mówiła, niczem się nie zdradzała — jakby od niechcenia rzuciła myśl o pobycie w północnym Tyrolu, mimo że już dawno projektowali spędzić zimę na Capri, posuwali się jakby automatyczną koniecznością w stronę Wiednia, a on pochopnie spełniał jej życzenia, bo już mu się zdawało, że dolatuje go zapach ziemi ojczystej, a w miarę, jak się do niej zbliżał, coraz goręcej za nią tęsknił i coraz uporczywiej mózg jego się rozogniał, jakby ją na nowo odzyskać.
Długie godziny maniackich wspomnień, bezustannych nawrotów do tak niedawnej przeszłości, wypełniały teraz godziny, w późną noc przedłużane, w których roili plany, jakby się na nowo dostać w posiadanie ojcowizny. I znowu dawała Pola bogaty karm jego rozbujałej wyobraźni, nasuwała mu tysiące pomysłów: mózg jego był ustawicznie zajęty — całował w myślach z głęboką wdzięcznością jej stopy: Pola była jego lekarzem. Nie pozwoliła mu się w tępej apatyi, rozpacznej rezygnacyi poddawać ciężkiej melancholii tęsknoty, która duszę jego już czarnemi skrzydły otulać jęła w przebolesny, głuchy sen — jeszczeć się w kółko kręcił jak zbłąkany koń, który już wietrzy pobliże swej stajni: nie wie jeszcze, w którą stronę pobiedz, ale już chrapami wdycha powietrze, stamtąd go dolatujące.
A z chwilą, w której Pola jęła rozdmuchiwać iskierki, tlące na dnie popieliska, które z spalonych nadziei, by módz kiedyśkolwiek utraconą ziemię odzyskać, jeszcze zostały, nabierał coraz więcej sił, rósł w moc i jął bić głową o mur, który — w jego myślach i nadziejach przynajmniej — z tynku oblatywać począł.
W jasnych chwilach zdawał sobie sprawę, że chyba jakiegoś cudu oczekiwał, ale, gdy popuścił cugle swej rozgorączkowanej wyobraźni, wtedy wszystko stawało mu się możliwem, bo przecież i największym cudom nie sposób odmówić realnych podstaw. Tak filozofował.
A więc mógłby nastąpić jakiś kataklizm żywiołowy: czytał niedawno, że po ostatnim wybuchu Wezuwiusza można było bezcenne kiedyś winnice, nabyć teraz za psie pieniądze — no! taki kataklizm w Polsce wykluczony, ale mogłyby jakieś katastrofy nastąpić, któreby cenę ziemi o połowę jej wartości obniżyły, kiedyby z łatwością mógł swoją utraconą ziemię nabyć jeszcze taniej, aniżeli włoskie winnice.
Śmiał się, gdy z tych rojeń na jawie, z tych snów fantastycznych trzeźwiał, a jednak... jednak...
Z chciwością chwytał gazety i długiemi godzinami studyował sprawozdania giełd europejskich, tego najpoważniejszego barometru położenia politycznego — z rozkoszą wyczytywał niepewne, a coraz groźniejsze wieści o grożących zatargach między państwami Europy i kalkulował w natężonej mózgowej pracy, jak w razie wojny cena ziemi opadnie, opaść musi — studyował mapy, jakim szlakiem nieprzyjaciel w danym razie przypuszczalnie pójść musi, a przy wszystkich możliwych kombinacyach wypadało tak, że wieś jego, tak czy owak musi się znaleść w obrębie operacyi wojennych.
Najwięcej jednak zastanawiały go wieści o tworzących się związkach strzelców polskich, zalążku przyszłego wojska polskiego, gorączkowo wywiadywał się o ich organizacyi, zbierał skrzętnie ulotne pisma, broszury: co tylko mógł dostać pod rękę chciwie pochłaniał, uczył się na pamięć regulaminu wojskowego, jął się rozczytywać dniami i nocami w pismach i książkach, dotyczących wojny i taktyki wojennej, rozmiłował się w rzemiośle rycerskim, w lot rozwiązywał najtrudniejsze problemata taktyczne i jakby rósł, potężniał — cała chrobra, bohaterska tradycya rozpaliła się gorącem zarzewiem w jego duszy.
A Pola coraz więcej rozżagwiała ogień i coraz większe naręcza smolnych gałęzi znosiła, by go w olbrzymie ogniska rozniecić.
— Chciałeś zdobywać malusieńki szmatek naszej ziemi, a przyjdzie Ci pójść na zdobycie całej — zakreśliła palcem na mapie kreskę od morza do morza — rozśmiała się wesoło.
— Może nie tyle, ale i to by na razie starczyło — kreślił granice.
I rozpoczęły się długie wywody polityczne, w których Polę przekonywał, że przyszła wojna odbędzie się na terenie ziemi polskiej, a wieś ich — tak, czy owak — którędy nieprzyjaciel na ziemię polską wkroczy, musi się z absolutną pewnością znaleść w obrębie operacyi wojennych.
Pola patrzyła na niego uśmiechnięta.
— Pocóż ty mnie przekonujesz, kiedy ja już oddawna przekonana, że Ty z powrotem naszą ziemię zdobędziesz?!

Nadsłuchiwał.
Na ulicy, zazwyczaj tak cichej, że zdawało się, że już całkiem wymarła, wszczął się rozgiełk głosów, jakieś krzyki dolatywały z oddali, jakieś śpiewy chóralne — zerwał się niespokojny, ale tym razem posłyszał gwałtowne dzwonienie u drzwi. Otworzył je szybko — ujrzał Polę, zdyszaną, rozgorączkowaną, całą roztrzęsioną.
Oczy jej były roziskrzone: lęk, trwoga, niepokój, a równocześnie coś jakby radosne wyczekiwanie, tryumfalne podniecenie biło z nich gorącem światłem.
Drobna, delikatna, a urokiem wytwornej piękności zniewalająca twarz to bladła spływającą krwią do serca, to znowu nagle kraśniała gorącymi wypiekami, jak w gorączce.
— Co się stało? pytał wystraszony.
— Chwilkę poczekaj... teraz dopiero wyzwalać się jęła. — Wybacz, żeś musiał na mnie czekać... Tłumy, nieprzeliczone tłumy na ulicy — słyszysz?
Coraz rozgłośniej rozbrzmiewał śpiew, coraz bliższe okrzyki...
— Wojna! oddychała głęboko — Austrya, Niemcy, Rosya...
Nigdy nie stanęła mu wizya ich ziemi z taką niesłychaną mocą przed jego oczyma, jak właśnie w tej chwili.
Serce w krtań mu wrosło, zatrząsł się od stóp do głowy:
— I Polska! wykrztusił.
— I Polska! odpowiedziała gorącem echem.
— Jutro jedziemy...
— Jutro! powiedziała z mocą i zarzuciła ramiona na jego szyję.
— Tak, tak, tak!



III.

Janta konia przywiązał do drzewa w głębi lasku, a sam podpełzł aż ku zrębom, i wyciągnięty na brzuchu, wpił się oczyma w ten wyśniony, wytęskniony widok jego wsi, jego pól.
Wreszcie! Dusza rozegrała mu się oszołomioną radością ptaka, rozśpiewał się w niej w niebo bijący hejnał spełnionych marzeń, dokonanych tęsknot.
Tak! to jego Krusza!
Już mroczniało.
Nieprzyjaciel ostrzeliwał dzień cały pozycye żołnierzy polskich, ukrytych w lesie, ale piekielny ogień słabł teraz przy skłonie dnia — raz po raz padł granat w mały lasek, robił potężne wyrwy, wyrzucał w górę olbrzymie kępy trawy, krzewy i drzewa z korzeniami wyrwane — wybuchała w niebo, jak z krateru wulkanu, piaszczysta z ziemią pomieszana lawa, wokół rozsypywały się połamane gałęzie, roztrzaskane na miazgę pnie, ale Janta na to nie zważał. Myśli jego, jak spłoszone stado dzikiego ptactwa rozlatywały się na wszystkie strony, uciekały wstecz, pędziły naprzód, zataczały wokół szerokie kręgi, znowu się zbiegały, by za chwilę rzucić się do ucieczki.
Przed oczyma jego stanęła znowu tabliczka z złotemi głoskami, wisząca nad biurkiem dziada:
„A pomnijcie na sprawy ojcowskie, które czynili za życia swego, a otrzymacie sławę wielką i imię wielkie“.
Kolana uginały się pod nim w pokornej wdzięczności, że danem mu było — jemu właśnie, marnotrawnemu synowi, który szmat ziemi w bezmyślnym obłędzie zaprzepaścił — zdobywać go teraz z powrotem swoją krwią — nie! nie ten szmat ziemi, który mu już nie przynależał, ale całą — całą ziemię, jak daleka i szeroka: i uczuł niewysłowione szczęście, że danem mu było, spełnić najświętsze przykazanie ojców i praojców, bo zaiście nie mógł go lepiej spełnić, jak niosąc w ofierze ojczyźnie całe swoje życie i szczęście całe.
I „pomny na sprawy ojcowskie“ stawił się jeden z pierwszych na wielki zew, który powołał synów ziemi polskiej na straszny bój przeciw odwiecznemu wrogowi.
Rozhulała się w nim rycerska krew jego przodków, a ani na chwilę nie zawiodła wielka i święta ofiarność duszy Poli, do największych poświęceń i trudów gotowej — na pierwszy zew wrócili w gorączkowym pośpiechu do kraju — Pola wstąpiła po krótkim kursie Samarytanek jako pielęgniarka do szpitali obozowych, on przyłączył się do formującego się właśnie pułku ułanów.
Teraz znowu jęknął głucho, granatami rozszarpywany lasek, rozległ się trzask gałęzi i na szczapy rozrywanych pni: aż ku niemu sypała się lawa piasku, ale on jakoby był na wszystko ogłuchły. Myśl jego wybiegała ku Poli i drżała ciężką trwogą, bo Pola pracowała w szpitalu za frontem, na który od dni kilku wprost rozpaczliwe wysiłki ognia nieprzyjacielskiego skierowane były.
W mózgu jego wikłała się bezustannie rzeczywistość z niedaleką przeszłością.
Nie widział dobrze w zapadającym zmroku tych wszystkich ścieżyn polnych, tych miedz i dróg, któremi razem błądzili, a nawetby ich dojrzeć nie mógł, bo pola jego były porozorywane rowami strzeleckimi, w których się teraz wróg ukrywał — wszędzie, gdzie spojrzał, widział na żółtem ściernisku czarne plamy — widocznie doły, przez granaty powyrywane — ani śladu nie pozostało z przydrożnych wierzb i topoli, nie szklił się jak dawniej cienki pasek rzeczki — widocznie ją wróg gdzieś w głębi zatamował, by w danym razie wywołać zalew terenu, na którym jutro już pewno krwawa walka się stoczy... tam stały dawniej obszerne czworaki, które sam budował, ale został z nich tylko komin — tu na lewo stała zagrodą chubiarza, ale dostrzegł tylko nieforemną kupę gruzów — spojrzał w stronę gęstego ongi parku: pełno było w nim olbrzymich dziur, przestronnych wylotów, łysin i nagłych polan, ale nie widział białych ścian dworu — widocznie i artylerya polska nie próżnowała — ale to całe zniszczenie mało co go obchodziło: on czuł dokładnie, jak w jakiejś nieskończenie błogiej wizyi, ramię Poli pod swojem i teraz znowu obchodzili wzdłuż i wszerz ich ziemię i na nowo brali ją w swoje posiadanie.
Duszę jego targała miłość, tęsknota za Polą, żarł go bezustannie chory niepokój o jej zdrowie i życie — słyszał, że właśnie ten szpital, w którym Pola swoje ciężkie obowiązki spełniała, był narażony na groźne niebezpieczeństwo, bo nieprzyjaciel, nie zważając na Czerwony Krzyż, brał go bezustannie w najcięższy ogień, szukając poza nim ciężkich dział... Ale i z tego, co stanowiło jego najwyższą świętość, jego jedyne szczęście osobiste, musiał zrobić ofiarę, jeżeli miał spełnić przykazanie ojców, jeżeli miał duszę swoją z wszystkiej zmazy oczyścić — musiał czuwać nad sobą, by bezustanna myśl o Poli nie przeżarła zaciekłej jego woli, nie osłabiła jego ramienia i oczu mu mgłą nie zasnuwała.
Myśl o Poli ani na chwilę go nie opuszczała. Dopóki wiedział, że mimo najcięższych trudów jest w bezpieczeństwie, była mu ta myśl o niej podnietą, rozżagwiała krew jego do bohaterskich czynów, potęgowała jego tak już szaleńczą śmiałość i odwagę do nadludzkich wprost rozmiarów: nie wiedział, co to niebezpieczeństwo, ani na chwilę nie pomyślał o śmierci, śmiał się, gdy grad kul wokół niego świstał, rzucał się śpiewająco na największe przeszkody a gdy już po miesiącu wskutek niezwykłego męstwa, a równocześnie bezustannych dowodów zimnej rozwagi i nadzwyczajnych zdolności, został rotmistrzem, szwadron jego słynął na całe wojsko z swej zdumiewającej sprawności i budzącej podziw brawury.
Pola!
To głuchy okrzyk bojowy w jego duszy — to tarcz jego, o którą się wszystkie kule odbijały, na której łamała się stal najprzedniejsza szabli wroga, a najeżone bagnety jak trzcina się zginały... Pola: to gorący strumień zwycięzkiej bohaterskiej woli, który go okrążał, a który on w swoich żołnierzy przelewał.
I kochał swoich żołnierzy, bo każdy z nich, nie wiedząc o tem, żył cząsteczką sakramentu jego duszy, każdy był mu blizkim i mu niejako spokrewnionym tą samą myślą i tą samą wolą.
Nie wiedzieli, że tem żyją, że to Pola — jego Pola — do boju ich prowadzi, ich osłania, zwycięstwem i chwałą pokrywa — on jeden to wiedział, a dusza mu rosła i potężniała do tej mocy i potęgi, że sam jeden rzuciłby się bez wahania na cały szwadron nieprzyjacielski.
Ucichło: nieprzyjaciel zaprzestał już teraz tej śmiesznej strzelaniny, która mu myśli na wszystkie strony rozganiała.
Teraz już nie był widocznym celem, bo coraz gęstszy zmrok zapadał, siadł na murawie na skraju olszynki i patrzył — patrzył...
Odgarniał przykre i wstrętne wspomnienia dni, które tu przeżył, a na oścież otwierał wrota swej duszy dla tych niedzielnych, odświętnych, tych nieskazitelnie białych i czystych onego błogosławionego roku, który na tej ziemi razem z Polą był spędził.
Ale poraz pierwszy wspomnienia te nie dążyły ochoczo, wesoło w gościnny dom gospodarza — przekraczały próg jego duszy powoli, wahająco, z zbyt wielką powagą, jakby nieśmiałe, jakby złowróżebne wieści niosące, posmutniałe z cichym nieswoim uśmiechem.
Zbyt głębokie pokłony, zbyt pokorne przystawanie przy ścianach obszernej świetlicy... żadnej ochoty, ani rozpromienionego wesela jak zwykle — chłód przewiał wzdłuż stropów i ścian, a światło weselnych pochodni było stłumione, jakby się przez ciężką mgłę przedzierało.
Jakieś obezwładnienie, gdyby jad narkotyku rozlewało się przykrą ciepłotą w jego żyłach.
Cóż dziwnego?
O trzeciej rano otrzymał rozkaz wymarszu — prawie dwanaście godzin konnej jazdy bez wytchnienia — nie czuł zmęczenia, bo rwał się niespokojnie, by widokiem swej ziemi napoić swoje spragnione oczy — zaledwie zdał pułkownikowi raport, zaledwie otrzymał od swoich podwładnych raporty i nakazał spoczynek, wykradł się z obozu, by wreszcie to na jawie ujrzeć, co dniem i nocą w snach snu i snach na jawie w duszy jego dotychczas żyło: ziemię jego... tak! jego! miał już ją raz, utracił, a teraz ją na nowo zdobędzie: krwią własną!
I znowu patrzył i patrzył, a dusza jego posępniała.
Przypomniał sobie, jak jeszcze przed paru miesiącami studyował mapy, jakim szlakiem nieprzyjaciel pójść musi, a zawsze tak wtedy wypadało, że tak, czy owak, musi ziemia jego znaleść się na terenie operacyi wojennych — i nie pomylił się... przypomniał sobie, jakim gorącym żarem rozżagwiała mu się dusza na myśl, iż stanie na ziemi ojców, których wielkie czyny chwilę był przepomniał, a teraz w tysiącraki sposób winę swoją odpokutować pragnął: wszak był u celu wszystkich swoich najgorętszych tęsknot — wszak teraz rozścieliła się przed jego oczyma ta ziemia, którą miał może już jutro z wściekłej paszczęki najzacieklejszego wroga wyrwać i tem swoją najcięższą winę odkupić i wszystek ból w sobie zagoić i wszelką plamę swej duszy własną krwią zmazać — więc czemuż nie odczuwał wobec ziszczenia najśmielszych, niepojętych do niedawna jeszcze nadziei, że stanie na tej swojej ziemi — a, jak obłąkany refren powtarzało się, gubiło i nawracało to bezustanne: jego ziemia! — jakaś uporczywa, maniacka psalmodya, monotonny, litanijny respons — czemuż teraz nie odczuwał już onej radości, onego wesela, onego w krzyż rozciągniętego na zimnych płytach kamiennych posadzki kościelnej, wdzięcznego błogosławieństwa pokutniczego rozgrzeszenia, którego tak gorąco wyczekiwał?!
Tęsknota za Polą, żywym bólem mu dojadała i coraz większą trwogą biło jego serce na myśl, że... że... nie śmiał nawet o tem myśleć, ale ten ból, ta tęsknota wydała mu się zło przeczuwającem czemś, co mu siły odejmowało: to jakby upust serdecznej krwi.
Ochłonął: tylko się nie poddawać! Zerwał się z ziemi i tarł czoło.
Tak! otrząsnął się i starał się w swoich myślach wyciągnąć szeroko ramiona do tej ukochanej, wytęsknionej ziemi — teraz poczęły bić dzwony: na trwogę? na powitanie? żałobne, czy weselne?!
Nadsłuchiwał: to w jego duszy jakoweś dzwony biły...
Wieża parafialnego kościoła dawno w gruzy się była zwaliła, z dzwonnicy — już przedtem to widział — ani śladu nie pozostało — bielały jeszcze tu i ówdzie małe krzyże na cmentarzu, poza którym widne były przed chwilą jeszcze trzy rzędy okopów strzeleckich wroga.
A nagle jęknęła do samych trzewiów porozrywana, rozkopana, granatami na potworne wądolce przetworzona ziemia, zarzechotała straszliwym skowytem jęków, które mu się wydały potępieńczą gamą przeokropnych krzyków o ratunek, krzyków, które z wycia w śmiech przechodziły — zakołysała się w posadach i jęła się trząść i szamotać jak w konwulsyjnych drgawkach przedśmiertnych. — Janta rozglądał się wokół przerażony, przecierał oczy, czuł, że się zatacza i znowu przytomniał.
— Przemęczenie, to tylko przemęczenie, uśmiechnął się blado.
Uspokajał się dobrotliwie, bo cały dygotał, jak w ciężkiej gorączce, i zwrócił uwagę na głęboki parów — stare widocznie łożysko małej rzeczki, która sobie później inną drogę do jeziora znalazła.
— Aha! roześmiała mu się dusza — w tym parowie ukryje ze stu ludzi z końmi — tam ich artylerya nieprzyjacielska nawet przeczuwać nie będzie — a potem, gdy piechota już się rzuci na bagnety, wtedy on wściekłą szarżą konnicy... oddychało coś w nim głęboko wielkim tryumfem. —
Liczył: tam za pierwszą połacią pola jeden rów — najsłabszy zapewne, tak sobie dla zwabienia — chyba, że puszczą zatamowaną wodę rzeczki... czarnoziem, więc się w błoto zmieni, teren dla koni bardzo utrudniony — trzeba wroga uprzedzić, nie pozwolić mu na tą operacyę — potem cmentarz i dwa pola, które w tym roku nie są obsiane i stoją ugorem — tuż za cmentarzem drugi, trzeci i czwarty rów: prawdopodobnie najsilniejsze rowy — tam się nieprzyjaciel najgłębiej zakopał... we wsi samej, — rozważał głęboko położenie każdej chałupy i przypuszczalną możliwość obrony w nich wroga — we wsi samej? Tam już przeważnie wszystko zniszczone, nawet z dworu nic nie pozostało — chybaby jeszcze ogromna, murowana stodoła w tyle, poza dworem, o ile jeszcze zburzoną nie została, mogłaby być ciężką przeszkodą — tam mógłby się doskonale wróg usadowić i bronić...
A wciąż biły w nim dzwony i wołały na ratunek — komu?!... Z wądolców i parowów, koryta rzeczki, poszarpanych jelit ziemi jął się wyczołgiwać upiór, straszliwy, krwią ociekający — wyciągał ku niemu ramiona, trząsł nimi i obchlustywał go krwią.
— Milcz! wrzasnął — zgrzeszyłem, porzuciłem Cię, sprzedałem, ale teraz przyszedłem Ci na ratunek — moją krwią najserdeczniejszą, życiem całem Cię wykupię...
Nie dość Ci tego?!
Skorniała groźna, już już, przekleństwem mająca miotać ziemia jego — umilkła. Tylko z olbrzymich oczodołów, jam głębokich, granatami powyrywanych, ziało ku niemu przeraźliwe, przebolesne spojrzenie, a z tysiąca ran lała się krew bez końca... nie! to nie krew, któraby z wnętrza wypływała, miał to złudzenie, że ziemia pokrywa się płatami krwawiącego się śniegu w coraz to wyżej piętrzących się warstwach...
Jezu, Jezu! jakby przebrnąć przez ten głęboki śnieg krwi?! Jak tą ziemię odgrzebać z pod tej olbrzymiej warstwy śniegu krwi?
Czuł, że gorączkuje, ale równocześnie wiedział, że coś jeszcze spełnić musi, zaczem stąd odejdzie.
Potarł czoło, a nagle padł na kolana, wyciągnął się, jak długi, całował ziemię, wgryzł się w nią zębami, wpił w nią palce swoich rąk, wił się na niej w skurczach szarpiącego go na wsze strony ciężkiego płaczu: ziemia się uspokoiła, oddychała głęboko, krwawić przestała i w jego duszę wlewać się jęła łaska ukojenia i rozgrzeszonej winy — tulił się do macierzystego łona i szeptał miłośnie: krwią moją Cię odkupię i z wrogiej paszczęki wyrwę — najserdeczniejszą krwią moją!...
I było, jakby go dobre, przebaczające ramiona otulały, uczuł w duszy jakoby świetliste łyskanie: kojącą poświatę głaszczących, świetlistych rąk — rąk Poli!
Teraz zwlókł się z ziemi: jeszcze raz obrzucił oczyma miejsca, gdzie kiedyś złociło się żyto, czerwieniała pszenica, białym kobiercem tatarki rozesłały się zagony wśród pól jęczmienia i owsa, a teraz nic prócz szańców, okopów i rowów — popatrzył w stronę, gdzie ongiś pyszniły się bogate łąki — dwukrotnie odbywało się tu w lecie sianożęcie — dziś nic prócz olbrzymiego kretowiska: dreny z min dynamitowych wydajność ich niezadługo w nieskończoność podnieść miały.
Coraz więcej mroczniało i posępniało w jego duszy. Czuł dobrą, słodką, kojącą poświatę rąk Poli, ale było to, jakby chciały przed nim ukryć coś złowróżebnego, jakby go chciały milczkiem łagodzącą pieszczotą na coś złego przygotować.
Miał ochotę zawołać na cały głos: Mów mi wszystko! Powiedz mi całą prawdę! ale wraz się opamiętał i z wzrastającym lękiem czuł tylko, że obezwładniająca ciepłota jakiegoś narkotycznego jadu rozłazi się coraz więcej po całem jego ciele.
Ale to pewno tylko to ciężkie przemęczenie!
Czternaście godzin jazdy w tym strasznym upale — a może ten nagły obuch wrażeń, jakie przed chwilą przeżył, gdy wreszcie ujrzał ten święty szmat ziemi — ten, który jutro już może dla Poli i siebie zdobędzie...
Pola! mów mi całą prawdę, zaskowyczało znowu coś w jego duszy.
Dotyk Twych rąk był mocny, silny, krzepiący — czemuż mi tak łagodnie, z taką smutną, cichą pieszczotą duszę głaszczesz? Czemuż nie czuję krzepkiego, wzmacniającego uścisku? Osłabłybyż Twoje ramiona? przygasłby gorący blask Twoich oczu?
Przedzierał się przez gęstwinę młodej dębiny, przez dąbrowę olszyn i kalin na małą polankę, gdzie swoją bułaną Czajkę zostawił. Już zdala przeczuła szlachetna klacz arabska pobliże swego pana: zarżała radośnie.
Podszedł ku niej, odwiązał uzdzienicę od pnia drzewa, poklepał ją po szyi — wyciągnęła ku niemu swój długi, wązki, rasowy łeb, ale tym razem nie miał dla niej pieszczotliwego słowa, jak zwykle.
Jemu tylko znanemi ścieżkami powracał stępa do obozu.
Wyzwolę Cię ziemio moja — wyzwolę z paszczy Lewiatana, mruczał do siebie — zmyję z mej duszy ciężką winę, żem Cię mógł opuścić, szybko i kochającą ręką zagoję Twoje rany — dziś już Cię na nowo wziąłem w swoje posiadanie, będę chodził dniem i nocą naokoło Ciebie, jak najtroskliwsza matka wokół chorego dziecka, karmić Cię będę najprzedniejszą strawą, uposażę Cię hojniej jeszcze, aniżeli Bóg sam Cię uposażył — własną krwią nasycę Twoje gorączką spieczone wargi, własnemi rękoma włożę w Ciebie kojące środki — wrócisz do zdrowia i sił pełnych i będziesz tą samą, którąś była, piękniejszą jeszcze — krzyżem się na Tobie rozłożę w pokutniczej pracy i ciężkim znoju — i znowu mnie pokochasz i przebaczysz synowi Twojemu.
A wszystko przez Polę, córkę Twoją, ziemio moja!
Czerwonem złotem łanów pszenicznych mienią się jej włosy, kryniczna czystość Twych zdrojów przeziera w jej oczach, członki jej silne i giętkie, gdyby pręty wikliny nad brzegiem tej rzeczki która Cię przecina:
Słyszysz ziemio?!
Jej sny, jakby odbicie rzędu srebrnych topól nad Twojem jeziorem, rojenia jej duszy to wzloty ptactwa polnego ku słońcu, które się nad Tobą wzbija i zbożne hejnały wyśpiewuje, głos jej, jakby przesycony tajemniczym Twoim oddechem, jakbyś na jego strunach, gdyby na niebosiężnej harfie Twoje najtajniejsze hymny wyśpiewywała — cieszysz się ziemio?
Ale ziemia tylko raz po raz głucho stęknęła — pewno gdzieś tam wybuchł spóźniony granat — może wstępny akord do jutrzejszej bitwy — zajęczały znowu w jego sercu przeciągłe dzwony — dalekie, złowróżebne — tęk-tęk sygnaturek rozrywał szeroko płynącą falę ich rozbujałych, lękliwych jęków, a wysąsiedziałe choiny i buki i olchy szumiały w ciemności nocy rozpacznymi zawodami z nad pni przez granaty zwalonymi trupami swoich odwiecznych towarzyszy.
Czajka co chwilę się potykała o jakieś zwalone drzewo, o jakiś dziwacznie wyszczerbiony pień, o zwał, jakby ostrą siekierą ściętych gałęzi, o olbrzymie korzenie z ziemi powyrzucane, jakby były jakimś apokalyptycznym pługiem od samego dna powyorywane.
Jakieś ciemne przeczucia miotały jego duszą, smutne rozhowory prowadziły między sobą osierocone drzewa: siebie samego uczuł jakby świetlistą jakąś postać z szerokimi skrzydłami, krążącą nad wsią jego, której już nie było, wsłuchującą się w żałobne pacierze zniszczonego lasku, zadumaną nad całą tą jego ziemią, która jak widna i daleka krwią broczyć się zdawała.
Szarpnął się nagle wielką siłą i wyrwał się z uwięzi tych myśli i złowieszczych przeczuć — w duszy rozgościł się tryumf i pewność zwycięstwa.
— Wyswobodzę Cię, moja ziemio, wyzwolę i uleczę, szeptał, szeptał bezustannie z kochającą mocą.
Dojechał wreszcie do swej kwatery.
Był to mały folwark, który przynależał do jego Kruszy.
Znał tu każdą ścieżynę, każdy przegon, każdy skrawek tej ziemi: przeobraziła się wprawdzie doszczętnie, ale on mimo ciemności nie zmylił skrótu, który z lasu prowadził do jedynej ocalałej chałupy, a w której główny sztab się rozgościł.
Na ganku stało kilku ordynansów — podał jednemu z nich uździenice Czajki, a sam wszedł do dość przestronnej izby.
A była w nim moc i pewność zwycięstwa.
Przy stole, zbitym z paru desek, leżących na co dopiero sporządzonych krokwiach, siedział pułkownik Ponikło i paru oficerów.
Jeden z oficerów przysunął Jancie stołek, Janta siadł ciężko znużony, ale był jakby gorączką podniecony. W oczach jarzył się ponury prawie ogień nieodwołalnych postanowień.
— Przyszedłem tu z planem, rozpoczął po chwili, dla którego proszę o aprobatę sztabu, a za pewne zwycięstwo ręczę.
Oficerowie spojrzeli po sobie: nawet mowy być o tem nie mogło, by módz wyrzucić nieprzyjaciela z jego niesłychanie silnych warownych okopów.
Janta spostrzegł błyski niedowierzania w ich oczach.
— Otóż ta ziemia, na cztery, czy pięć kilometrów kwadratowych, na których się już od tygodni straszny bój bez najmniejszego skutku toczy, to ziemia, której spory kawał przed rokiem jeszcze do mnie przynależał. Urodziłem się tu — znam tu każdą ścieżkę, każdy przegon, wiem, gdzie nieprzyjaciel najsilniej się okopał, gdzie nam przygotował zasadzki i niespodzianki, zdaję sobie jak najdokładniej sprawę, a nawet mogę Wam powiedzieć, w którem miejscu jego zamaskowana baterya z konieczności bezwarunkowo znajdować się musi.
Na stole leżała rozpostarta mapa sztabu.
Janta się podniósł i drżącym palcem wskazywał na mapę:
— Tu są resztki starych szańców z czasów najazdu szwedzkiego — tu ztąd aż do jeziora ciągnął zagajnik — nieprzyjaciel go prawdopodobnie wyciął, by Was zmylić, przetransportował go tu na lewo, i wskutek tego fortelu wprowadził w błąd naszą bateryę — baterya wroga nie jest maskowana tym zagajnikiem, ale tymi na pozór niewinnymi szańcami.
Oficerowie wpatrywali się teraz z wzrastającą uwagą w mapę, na całym stole rozłożoną.
Ponikło słuchał natężenie wywodów Janty.
— Te rowy, tu wprost, naprzeciw — Janta gorączkował się coraz więcej — są tylko pozornie silne — grunt tam, to miałki piasek z podskórną wodą — za tymi rowami znowu jakiś kawał tak kamienisty, że tam kopać nie mogli — ich najsilniejsze rowy, i prawie nie do zdobycia, rozpoczynają się dopiero poza tym kamienistym skrawkiem i przytykają w skośnej linii do dwóch pierwszych.
Nastąpiła głęboka cisza.
— Z naszej strony ciągnie aż blizko pod te skośne rowy głęboki parów — zauważyłem dziś, że jego gąszcz mało co przerzedzony — w tym parowie ukryję swoich ułanów — artylerya przysposobi wypad z rowów naszej piechocie, a resztę biorę na siebie. Rzucę się z moimi ludźmi na skośne rowy, weźmiemy nieprzyjaciela w obcęgi i wrzucimy go w jezioro!...
Rozejrzał się z tryumfalnym, gorączkującym uśmiechem po obecnych.
Ponikło zmarszczył surowe czoło.
— A ile rotmistrzowi pozostało z całego szwadronu?
— Ośmdziesięciu paru najwyborowszego żołnierza — reszta padła w Karpatach — a czem dla jazdy Karpaty były o tem pan pułkownik najlepiej wie.
— Gdybym miał kaszkiet na głowie, zdjąłbym go teraz z najgłębszą czcią.
Janty twarz promieniała zwycięzkim tryumfem.
— Nieprzyjaciel — ciągnął w febrycznem podnieceniu — będzie czekał na atak naszej piechoty, cały swój ogień na nią skieruje — ja tymczasem wypadnę huraganem z moimi ludźmi z parowu, — zaczem nieprzyjaciel się spostrzeże, będzie nasza piechota przy pierwszym rowie a ja już tymczasem zdobędę te skośne — i... i ziemia moja będzie wolna i naszem będzie zwycięstwo — odrzucimy jednym rozmachem połowę wroga na kilkanaście mil, a drugą w jeziorze potopimy.
I znowu zapanowała wielka cisza.
Janta siadł na stołku i był szczęśliw, że już wszystko wypowiedział — czekał już tylko rozkazu.
— Tylko się spieszyć trzeba, rzucił po chwili odruchowo przez zęby, bo zdawało mu się, że już parę godzin upłynęło tego straszliwego wyczekującego namysłu Ponikły i wlepił trawione gorączką oczy w twarz pułkownika.
Chciałby ją widzieć rozgorączkowaną, rozpromienioną, pewnością zwycięstwa pałającą, a ujrzał ją zimną, twardą i w głębokim namyśle skupioną.
— Olbrzymie ofiary, bąknął wreszcie Ponikło.
— Ale okupią może miesięczny jeszcze, bezcelowy postój na tem samem miejscu, szarpnął się Janta, lecz w tej chwili powstał salutując, pomny karności żołnierskiej i znowu siadł, jako, że nogi pod nim drżały.
— Pan, panie rotmistrzu przemęczony — siwe oczy Ponikły wświdrowały się aż w dno duszy Janty.
Janta był w takiem podnieceniu, że z trudem się wał. Chciał krzyczeć na cały głos, że to ich ziemia, Poli i jego, że on musi krwią swą zmazać najstraszniejszą zbrodnię, jaką mógł popełnić, zaprzepaszczając tę ziemię ojców i praojców, że musi dotrzymać przysięgi, danej tej ziemi, iż ją z paszczęki wroga wyrwie i z ran ją wyleczy, chciał krzyczeć, że jeżeli mu żołnierzy nie dadzą, to sam jeden z gołemi pięściami na wroga się rzuci, ale zimny, rozkazujący wzrok pułkownika trzymał na uwięzi rozszalały rozmach jego duszy.
Spotniał tylko i skurczył się w sobie.
— Panie pułkowniku, szepnął błagalnie i pokornie, ja jestem pewien zwycięstwa.
Ponikło zdawał się jego słów nie słyszeć — tylko ręka jego drżała, gdy wodził wązkim, długim palcem po mapie.
— Jeżeli baterya nieprzyjacielska istotnie tam się znajduje, gdzie pan, przypuszczasz, to jest nadzieja, że tym razem... ale tylko z bohaterską — i lękam się, niebywale ofiarną pomocą ataku ułanów pozycyę wroga przeforsujemy.
Jakby tknięty prądem elektrycznym zerwał się Janta ze stołka.
Ponikło wyciągnął ku niemu rękę, którą teraz Janta ucałować pragnął, ale się tylko nad nią z głęboką czcią pochylił.
— Sprowadź Pan swoich ułanów cichaczem w parów — tak ich zresztą zręcznie Pan tu przyprowadziłeś, że nieprzyjaciel ich obecności nawet nie przypuszcza, a jutro o szóstej rano przyślę Panu dalsze rozkazy.
Janta pokłonił się głęboko na wszystkie strony i wyszedł.
Przystanął przed chałupą, oszołomiony wielkiem szczęściem, ale już mu konia podano: wsiadł na niego, pogłaskał Czajkę po karku:
— Jutro! Jutro! szepnął jej do ucha.
A zwierzę, jakby go zrozumiało, zarżało radośnie i pognało z wichrem w zawody kilka kilometrów za wieś, gdzie ułani Janty stali kwaterą.
Tej samej nocy w najgłębszej ciszy i z niebywałą ostrożnością zsunęli się ludzie Janty w parów.

***

Od samego świtu ryczały najsilniejsze działa artyleryi Ponikły. Powietrze wyło ogłuszającymi grzmotami, rozdzierane na strzępy przez olbrzymie granaty, ale Janta nie słyszał huku nie słyszał łoskotu ani trzasku walących się drzew w pobliskim lasku — jedną myślą tylko był opętany, by dotrzymać swej ziemi danej przysięgi, na nowo tu z Polą nowe życie rozpocząć.
Hej! hej! Pola! Okrzyk jego bojowy, tarcz, o którą najlepsza stal w kawałki pryskała, kule, które pancerne płyty przebijały, po niej, jak groch spadały — Pola: wola jego i moc!
— A jednak co chwilę mgła zasnuwała mu oczy, w uszach, w sercu rozkołysały się jakoweś upiorne dzwony, a w skroni jakby świergot ptasząt szybciej i coraz szybciej wybijały sygnaturki lękliwie tink-tank.
Ale wraz jakby się jakaś nowa, potężna fala odrodczych sił w nim rozlała: cały zadrżał, zatrząsł się wielkim tryumfem: nadsłuchiwał wytężenie.
Baterya nieprzyjacielska coraz rzadziej i słabiej odpowiadała:
— Wynaleźli ją nasi — nie pomyliłem się! Chwilę jeszcze, a umilknie, szepnął do ucha stojącemu obok adjutantowi swojemu.
— Kto? co?
— Nasi wymacali bateryę nieprzyjacielską.
Adjutantowi oczy się roziskrzyły głęboką radością.
O parę kroków od nich buchnął granat, obłokiem piasku ich zasypał.
— To chyba już ostatni! zaśmiał się Janta.
I w tej samej chwili przypadł ordynans.
Janta przeczytał kartkę:
— Na koń! rzucił adjutantowi.
Janta dosiadł Czajki. Ale szlachetne zwierzę, jakby coś przeczuwało, nie mogło ustać na miejscu, rzucało się niespokojnie w bok, jęło tańczyć wokół, Janta ją dobrotliwie uspokajał:
— Nie bój się Czajka — nie bój! jedziemy na zwycięstwo — ziemię naszą zdobędziemy — ty mi dopomożesz!
Głaskał ją i klepał po karku, a w miarę, jak cały tężał ogromnym kamiennym spokojem, koń pokorniał i stał się potulny.
Janta obejrzał się za siebie:
Oczy jego ludzi pożądliwszą jeszcze mocą zwycięstwa się jarzyły, jak zwykle, a serca ich gwałtowniejszą niecierpliwością rwały się na krwawy taniec. Zwartą gromadą siedzieli jego ułani na koniach w sprawnym ordynku w czwórkach, bo szeroki parów dozwalał na wygodne rozwinięcie szeregów.
Tak dobrze — tak — to pewne zwycięstwo — Polo raduj się! zawrócił swą Czajkę, stanął w strzemionach:
— Naprzód chłopcy: Musimy zwyciężyć! huknął.
— Zwyciężymy!
Janta jął wyprowadzać resztki swego, w Karpatach silnie poharatanego szwadronu z parowu na otwarte pole.
Przy wylocie parów coraz więcej się rozszerzał, tak, że po piętnaście koni obok siebie stać mogło — szeregi coraz swobodniej się rozwijały.
Słyszeli nad sobą skowyt wybuchających w powietrzu granatów, przeraźliwy poświst szrapnelów: jeden nieustający, upiorny dwój-głos, ale zbyt byli do tej monotonnej muzyki przyzwyczajeni, by zwracać na nią choćby najdrobniejszą uwagę.
— Trzeci pluton pozostanie w rezerwie; zakomenderował Janta — pierwszy i drugi za mną! spiął konia, szablą wskazał kierunek: w okamgnieniu rozwinął się zastęp sześćdziesięciu ludzi w szyku bojowym i rozszalałą burzą rzucił się ku okopom nieprzyjaciela.
Z boku szeroką linią, w czterech po sobie następujących szeregach pędziła już piechota z najeżonymi bagnetami do ataku i na nią, cały morderczy ogień karabinów maszynowych wroga był skierowany: nieprzyjaciel widocznie nieprzeczuwał obecności konnicy polskiej.
— Naprzód! wołał gromkim głosem Janta i tracił coraz więcej poczucie siebie samego — nie wiedział już teraz, czy wogóle istnieje, nic nie słyszał tylko oczy jeszcze były dla jawy otwarte.
— I tylko szablą bezustannie wskazywał kierunek, przegiął się przez kark Czajki i pędził w oszalałym pędzie naprzód.
I tylko wiatr świszczał w uszach, konie brzuchami zdawały się ziemi dotykać, a z pod ich kopyt porozrywana ziemia obłokiem w górę się wzbiła — jednym dzikim rozmachem przesadzili wysuszone łożysko małej rzeczki, której nieprzyjaciel nie zdążył jeszcze spuścić, przewalili się huraganem przez miejsce, w którem pierwszy skośny rów przylegał do poprzecznego i dopadli do pierwszego rowu, w którym nieprzyjaciel zasłonięty pierwszymi rowami poprzecznymi, zdobywanymi teraz przez polską piechotę, czuł się na razie bezpiecznym.
Tym nagłym atakiem ułanów wróg był tak zaskoczony i tak docna oszołomiony, że żołnierze zgłupiałemi, wybałuszonemi od przestrachu ślepiami porzucali broń i ręce do góry wyciągali: upiór, któryby się był nagle zjawił, nie mógłby ich więcej przestraszyć, jak ten szatański, niespodziewany atak.
— Naprzód! zacharczał Janta i w więcej jeszcze rozjuszonym rozpędzie, pijani zapachem krwi i tryumfu rzucili się na drugi rów.
Tu już ich powitano jedną, drugą i trzecią morderczą salwą wystrzałów. Obok na lewo i na prawo wspinały się i dęba stawały ranione konie, rzucały się w bok i wywracały się na grzbiet, powalając jeźdźców pod sobą, Janta widział, jak obok oficer Kubik rozkrzyżował nagle ramiona, ugodzony śmiertelną kulą i zwalił się z konia, tam znowu włóczył oszalały ogier swego pana w opętanym pościgu przez pole — za sobą obejrzawszy się, widział, jak w migawce, zwalających się pokotem z koni swych ludzi, wierzgające w powietrzu kopyta końskie, ale już teraz nic nie odczuwał — widzący oślepł w oszalałem pragnieniu zwycięstwa, słyszący głuchł na jęki, na przedśmiertne krzyki o ratunek, na chrapanie, rżenie, wrzask i ryk, w jakim się życie z śmiercią zmaga: cóż go to teraz obchodziło: świętszymi ślubami był związany nad ten, który go z jego ludźmi wiąże!
Pierwszy dopadł drugiego rowu, a za nim zwaliło się kilkudziesięciu jego towarzyszy.
— Poddać się! ryknął olbrzymim głosem i tu przerażeni sołdaci jęli rzucać broń i wyciągać ręce w górę.
Teraz już tylko trzeci i najsilniejszy rów.
— Naprzód! krzyczał Janta i obejrzał się poza siebie — zaledwie połowa mu towarzyszyła — on terazby w samotrzeć jeszcze parę takich rowów zdobył — ujrzał nagle na odstęp długości końskiej młodego oficera — szarpnął Czajkę, wyrównał się z nim:
— Władek — gdybym teraz miał paść, to obejmij komendę i rżnij na prawo! Tam poza zburzonym pałacem zabudowania dworskie — tam wróg z pewnością w zasadzce — zajedziesz mu tyły, tego się nie spodziewają — zniesiesz go doszczętnie i zwycięstwo będzie pełne...
Oficer zasalutował.
— Zrozumiałeś?
— Rozumiem!
— Naprzód! krzyczał Janta bezpamiętnie, ale, jakby w świetlistej mgle był Palę ujrzał, chwilę zesłabł, ale wraz wyprężył się w strzemionach, wskazał szablą kierunek:
Pola! coś się w nim rozkrzyczało i znowu posłyszał jakoweś dzwony złowieszcze...
Ale nie miał czasu na dalsze myślenie, — na słuchanie — teraz ten rów jeszcze tylko: A ślubów dokona!
Nieprzyjaciel miał czas oprzytomnieć.
Stary oficer rosyjski w trzecim rowie spokojnie obliczał siłę konnicy polskiej, która w tym opętańczym rozpędzie wydawała mu się z początku być jakąś niesłychaną, przepotężną nawałnicą żywiołową — a teraz z blizka okazała się garścią kilkudziesięciu szaleńców.
Ślepie oficera rozjarzyły się podziwem i zachwytem:
Wot geroje! wyrwało mu się z pod serca, a równocześnie zakomenderował:
— Pal!
Salwa stupięćdziesięciu karabinów rozerwała powietrze raz drugi i szósty w krótkich odstępach — opętany szałem zwycięstwa szereg ułanów wygiął się, rozerwał się tu i ówdzie — konie zwalały się na siebie: tworzyły się poplątane wały wijących się w przedśmiertelnych konwulsyach ciał końskich i ludzkich, dziwacznie z sobą poplątanych — tu i ówdzie coraz gęściej wylatywali śmiertelnie ranni jeźdźcy z siodeł, tratowani jeszcze przez własnych towarzyszy — całe powietrze rżało obłąkanem Hura! a Janta jakby w niebo wrastał nieludzką mocą, krzyczał, stojąc w strzemionach, zwrócony ku swoim — straszny, potężny, wniebowzięty:
— Naprzód! Jeszcze sto, jeszcze pięćdziesiąt kroków, krzyczał nieludzkim głosem... Zwycięstwo! Moja ziemia! moja!
Wot geroie! mamrotał stary nieprzyjacieski oficer i z zimnym kamiennym spokojem mierzył swoim rewolwerem w Jantę.
— Wspanialszego orderu dostać nie mogę, jak gdy go powalę! pomyślał i celował z wielkiem skupieniem całej swej uwagi.
Jedna jeszcze chwila nieludzkiego, niepojętego wysiłku: Janta na przodzie swych ułanów wpadł do trzeciego rowu.
Wot geroje! Oficer wystrzelił raz, drugi i trzeci: Janta skręcił się na siodle, wyprostował się, rozkrzyżował ramiona — jeszcze się rzucił naprzód:
— Władek, teraz za stodoły! zwalił się z konia.
Rzucono mu się na ratunek.
Zerwał się nadludzkim wysiłkiem, dźwignął się na kolana:
— Powiedz żonie, żem ja naszą ziemię zdobył... zacharczał, a potem nagle wyzwoliła się jego dusza w strasznym okrzyku: Naprzód! Władek! Padł, krwią się ochlustał, zarył się pazurami w ziemię, przywarł do niej twarzą:
— Pola! szepnął, chwilę jeszcze się skręcił i skonał.
Trzeci rów się poddał — i stary, ciężko ranny oficer, wzięty w niewolę, oddał swoją szablę, potem zatoczył się w stronę, gdzie Janta martwy zarył się w ziemię rowu, przykląkł obok niego:
Wot geroj! szeptał i omdlał.

***

Koń był cały pianą pokryty, drżał i trząsł się na nogach, gdy wierny Władek, adjutant Janty, dopadł do szpitala obozowego, w którym żona Janty spełniała ciężkie obowiązki pielęgniarki.
W głowie mu kotłowało: w żaden sposób nie mógł pojąć, jak zdoła spełnić zadanie, które mu Janta poruczył: widział Polę przed sobą, jak się słania, jak będzie na niego patrzyła obłędnemi oczyma, bo przecież nie zrozumie, iż mąż jej poległ — jak jej to powiedzieć?
Ależ to pewno bohaterska niewiasta, pomyślał — aż nadto dobrze znał straszliwie wyczerpujące obowiązki samarytanek szpitalnych, wiedział jakiego hartu, jakiej ofiarności i zaparcia się siebie potrzeba, by módz im podołać, więc zniesie ten straszny cios — Bogu — Ojczyźnie na ofiarę!
Spochmurniał nagle i zaciął zęby:
— No i cóż, pomyślał — cóż znaczy to biedne osobiste szczęście, ten biedny, choćby najsroższy ból osobisty? Tam na cmentarzu przy kościółku w Kruszy kopią teraz groby dla trzydziestu sześciu chrobrych ułanów, którzy wraz z Jantą okupili wielki szmat ziemi, którzy śmiercią swą przenajświętszą — Władek mimo woli zdjął kołpak z głowy — przypieczętowali ogromne zwycięstwo: więc cóż tu waży ból niewieści nad śmiercią męża-bohatera?
Kazał się prowadzić do lekarza, zarządzającego szpitalem.
Lekarz wybiegł mu naprzeciw:
— Zdumiewające zwycięstwo! wykrzyknął rozpromieniony na progu.
— Janta je swą śmiercią okupił.
— Janta padł? Lekarz patrzył zdumiony na Władka.
— Padł! przyjeżdżam właśnie, by jego żonie ostatnie jego słowa zlecić.
Lekarz przybladł.
— Dziwne rzeczy się dzieją... już ona tych ostatnich słów nie posłyszy... ujął Władka za klapę od mundura i szepnął mu prawie do ucha dziwnie uroczyście i tajemniczo — to był ostatni granat nieprzyjacielski, ale celny — trzech ciężko rannych i siostrę Polę, która właśnie nad nimi czuwała, śmiertelnie ugodził.
— Żona Janty nie żyje? pytał Władek, zatoczył się zdumiony i potarł czoło...
— Siostra Pola nie żyje! Dziś rano zmarła...









  1. Przypis własny Wikiźródeł Najprawdopodobniej przed już brakuje zaimka co.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Przybyszewski.