Przygody czterech kobiet i jednej papugi/Tom IV/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Przygody czterech kobiet i jednej papugi
Wydawca Alexander Matuszewski
Data wyd. 1849
Druk Jan Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Aventures de quatre femmes et d’un perroquet
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Powróciłam do hotelu aby odebrać wszystkie rzeczy moje, to jest te które mi zostały. Zapłaciłam co się należało; gospodyni domu bardzo mnie przepraszała. Rozmyśliłam się, że odtąd będę musiała być bardzo oszczędną; najęłam sobie pokoik w prywatnym domu, i powiedziałam Maryi że może szukać sobie miejsca. Biedna dziewczyną, nie chciała na to żadną miarą przystać, i chciała bez zapłaty służyć mi. Lecz bardzo się temu oparłam i ona zaczęła szukać sobie służby.
— Napisałam znów do hrabiego, nie o to już aby mi wrócił swoją miłość lub spółczucie, ale swój szacunek. Powiedziałam mu: że na przyszłość, nie chcę, nie powinnnam nic a nic od niego przyjmować, i że przysięgałam mu na głowę dziecka mego, iż byłam niewinną wszystkiego co mi sprawiedliwość i on zarzucali wspólnie.
— Nie odpowiedział mi nawet. To smutném dla mnie było, mój przyjacielu. Spaść z mego szczęśliwego położenia w nędzę, tak nagle, w moim wieku! to odejmowało najsilniejszą odwagę! i przysięgam ci, że często kiedy wyszłam na Prado wieczorem na spacer, chodząc nad brzegiem morza, i rozmyślając o zamglonéj i niepewnéj przyszłości mojéj, jak widnokrąg ciemny ociemniający sobą przestrzeń morską, czułam jakąś potrzebę odpoczynku, jakby chęć śmierci; i gdy bałwany zwilgocały mi nogi, zdawało mi się że po mnie przychodzą, a jednakże nie miałam téj chwilowéj odwagi, oddzielającéj nieszczęście moje od śmierci, a życie od wieczności. Każdego dnia mówiłam do siebie: „choćbym też umarła, nikłby się tém nie zasmucił.” Codzień jednakże powtarzałam sobie: „żem źle zrobiła kiedym wczoraj nie umarła.” To słowo: ona nie żyje, przechodząc koło uszu tych co mnie znali, począwszy od rodziców aż do obcych, nie byłoby obudziło żadnéj pamiątki, i nie wywołałoby pewnie ani jednéj łzy, nie zostawiałam więc żadnéj boleści za sobą. To co mnie jednak najwięcéj od samobójstwa wstrzymywało, to ta mała istota, któréj nie mogłam odmówić poznania tego świata do którego Bóg ją stworzył. To dziecię serca i krwi mojéj, za kilka miesięcy miało światło niebieskie ujrzeć, i miało mnie pocieszyć za wszystko com wycierpiała. Byłam nieszczęśliwą, ależ nieszczęście było moją kolebką, a to przemijające szczęście którego doznałam, było przypadkiem, o którym powinna byłam jak o śnie nieprawdopodobnym zapomnieć; postanowiłam więc sobie żyć; po trochu, łzy moje osuszyły się, boleść uśmierzyła, i gdym wracała na przechadzkę nad morzem, już nie wyrazy zwątpienia ale słowa nadziei słyszałam w głosie przedwiecznym.
— Przez chwilę miałam myśl wstąpić do teatru, którego pierwsza śpiewaczka, z pewnością, nie miała takiego jak mój głosu; ale oprócz tego że potrzebaby było miejsca jéj pozbawić, co nie byłoby dla niéj dogodnie, bałam się nadto utrudzać, a utrudzając się, zabić tém moje dziecię, moją jedyną na tym świecie nadzieję. Bardzo mały miałam sposób utrzymania się. Przedałam jedyny pierścionek który na palcu mi pozostał; chodziłam po wszystkich magazynach prosząc o robotę, szycia czy haftowania, to byłoby mnie zajęło i zarazem żywiło; lecz po wszystkich magazynach miano już swoje szwaczki, i starania moje spełzły na niczém. Pojmujesz, że każdy przyszły dzień nie uśmiechał mi się. Gdy przypadkiem lub dla powietrza wyszłam, zawsze znajdowali się rozmaici młodzi ludzie; którzy jakby za mną chodzili, drżałam z obawy aby który mnie nie zaczepił; gdy wieczorem wracałam do domu, znalazłam się samą, pośród nocy, i wysławiłam sobie że mogę zachorować i umrzeć w boleściach bez żadnego ratunku, wtenczas trwożyłam się i przerażenia mego nie umiem ci opisać. Okropne takie życie wiodłam przez pięć miesięcy! o! pewna jestem? że w dzień ostatniego sądu, każda z chwil tamtych wielką w rachunku moim wagę stanowić będzie.
— Co do złodzieja, ma się rozumieć że niewiedziono gdzie się podział.
— Oh! on odegrał doskonale swoją rolę: nie był tak głupim aby mnie chciał na miłość złowić, złapał mnie na litość. Nie powiedział do mnie: „kocham cię“ ale powiedział: „cierpię” kazał się żałować, i gdy już raz postawił się na stopie przyjaciela mego, mógł natenczas, poglądać i uważać co robię i co mam do wzięcia. Miałam do czynienia z najzręczniejszym oszustem, i ta jakaś obawa którą na pierwsze jego do mnie zbliżenia się doznałam, była bardzo sprawiedliwą. Zabraniem mi kilkunastu klejnotów i kilku bankowych biletów, ten człowiek zniszczył szczęście moje, przyszłość moją całą i wydzierał może imię dziecięciu memu. Nie dość że mnie pogrążył w ubóstwo, ale nadto podał mnie w pogardę u jedynego człowieka którego szacunek chciałam zachować. Takie to bolesne rozmyślania z początku skłaniały mnie do samobójstwa, a późniéj schylałam tylko moje czoło i sen traciłam.
— Moja przygoda narobiła wielkiego hałasu w mieście, i zciągnęła na mnie jakiś odgłos, jakąś niby sławę, tak dalece, że rzadki był dzień w którym bym nie odebrała jakiegoś listu, z wyrażeniem uczuć i poświęceń dla mnie. Te uczucia poświęceń i wylania, były w takim sposobie oświadczane, że byłyby mnie drogo bardzo kosztowały, postanowiłam więc sobie, późniéj nie otwierać nawet tych wszystkich listów.
— Pewnego dnia, zastukano do moich drzwi. Rzecz to była tak niezwyczajna, że zadrżałam. Otworzyłam, była to jakaś gruba kobieta, ubrana zbytkownie ale bez gustu, co znamionuje coś bardzo pospolitego, podle wzbogaconego.
— Pojmujesz po co do mnie przyszła, ja, nie domyśliłam się: Powiedziała mi, że ktoś, dowiedziawszy się jakie nieszczęście mi się przytrafiło i z jaką odwagą go znoszę, bardzo się mną zajmuje i chciałby mnie wyrwać z tego nieszczęśliwego położenia, w które mnie kradzież tego nikczemnika pogrążyła. Użyła całéj sztuki, nie ograniczyła ofiar, i ten wąż starał się zabłyszczeć w moich oczach wszystkiemi błyskotkami brylantowéj łaski swojéj. Pozwoliłam jéj wygadać się do końca, bardzo się rozszerzyć, bardzo wiele obiecywać; i gdy skończywszy zapytała się mnie jaka moja odpowiedź? udałam że nie zrozumiałam celu jéj odwiedzin, i wymówiłam podnosząc się, aby i ona się podniosła, że może wrócić do mego protektora nieznajomego, i powiedzieć mu, że choćbym miała uchodzić za niewdzięczną, nie przyjmuję jednak jego protekcyi. Kobieta zawstydzona prawie, odeszła odemnie i nigdy mi się więcéj nie przedstawiła. Potem kiedy niekiedy spotykałam ją, miała zawsze minę jakby chciała coś do mnie przemówić, uśmiechała się nawet, lecz ja przechodziłam moją drogą i zdawałam się nie znać jéj nigdy.
— To najgorsze było, że na mnie straszny czas nadchodził; pomimo największéj oszczędności, jedno za drugim wychodziło, i wyszło wszystko prawie; jednego dnia uczułam pierwsze bóle, myślałam że już umrę. Gdy ustały, wyszłam z domu i udałam się do prokuratora królewskiego.
— „Ah! to ty moje dziecię? odezwał się.
— „Tak jest panie, ze łzami w oczach odezwałam się. Przychodzę błagać twojéj dobroci o jedne dla mnie przysługę.
— „Mów.
— „Pan pamięta nieszczęście jakie mi się przytrafiło?
— „Oh pamiętam, moje dziecię.
— Pan wiesz że mnie zostawił bez żadnego funduszu?
— „Wiém.
— „Otóż panie, dzisiaj jestem bliska rozwiązania. Gdybym tylko sama cierpiała, nie wymówiłabym jednego za sobą słowa, ale moje biedne dziecię, w którym od pięciu miesięcy mam nadzieję, i które tylko przy życiu mnie utrzymuje, moje biedne dziecię mogłoby umrzeć z braku starania o nimé, przyszłam pana prosić abyś mi dopomógł do umieszczenia się w szpitalu.
— „W szpitalu?
— „Tak jest, możesz że to pan zrobić?
— „Zapewnie, że mogę.
— „Ah jak pan jesteś dobry!
— „Chciałbym co więcéj uczynić dla ciebie.
— „Oh! ja tylko oto proszę!
— „Ja wiem jakeś się prowadziła przez ten cały czas, odpowiedział mi, prawdziwy anioł z ciebie!
— W téj chwili, tak szczera pochwała z ust surowego człowieka, przedstawiającego ludzką sprawiedliwość na ziemi, wiele mi dobrego i pociechy przyniosła; oh! takie słowo o mnie, mógł dziecku memu powtórzyć!
— Zadzwonił, napisał kilka słów, i kazał mnie do szpitala miejskiego zaprowadzić, gdzie mnie szczególniéj polecił.
— To też czas był na to właśnie.
— W wieczór, boleści na mnie przyszły i trwały dwa dni całe. Wszystkie bóle jakie tylko Bóg w pierwszéj chwili gniewu swego wymyślił na karę, z poddaniem się wycierpiałam. Drugiego dnia nad wieczorem wszystko już było skończone. Ledwie że przyszłam do siebie, zaczęłam wołać żeby, mi oddano moje dziecię. Dziecię było nie żywe. Natenczas płakałam, krzyczałam, chciałam umrzeć, chciałam żeby mnie razem z nim pochowali: byłam prawdziwą waryatką.
— Wpadłam w ogromną gorączkę, w obłąkanie; potém wszystkiém wpadłam w mocny sen, i to mnie uratowało.
— Kiedym się przebudziła, byłam tak znękana, zmęczona, wyniszczona cierpieniami, że nie miałam już sił cierpieć jeszcze. Instynktowo szukałam mego dziecka? nie mogłam głową ruszyć zosłabienia, a ręce moje tak po przykryciu moim go szukały, jak ślepy szuka drogi. Jakem się już długo naszukała, przypomniałam sobie co mi doktór powiedział, i łzy puściły mi się z oczu.
— Natenczas usłyszałam głos blisko łóżka mego, wymawiający te słowa: „biedna dziewczyna.”
— Sercem tylko podziękowałam téj która mnie tak żałowała, bo inaczéj nie mogłam.
— Oh! cóż ci powiem? Gdy sobie wspomniałam żem była w szpitalu, i że jeżeli mnie z niego jako umarłéj nie wyprowadzą, to nie znajdę nigdzie wsparcia i przytułku, tylko przedając się drugi raz, i to jeszcze jeżeli choroba nie pozbawi mnie piękności; oh, jakżesz wtenczas byłam nieszczęśliwą! a do tego dodaj, wszystkie jęki, narzekania, boleści, nędzę w łachmanach która mnie otaczała, a przyznasz, że to wszystko nie było wstanie rozweselić mi duszy. Lecz w ogóle religią moją jest ta która zbawia i pociesza; i gdy po moich dwudniowych cierpieniach, otworzyłam oczy i ujrzałam Chrystusa na krzyżu ze słoniowéj kości, którego ciągłe cierpienia, zdawały się zachęcać mnie do znoszenia chwilowych boleści moich i uczyły znosić je cierpliwie, modlitwa wydobyła się z duszy mojéj do tego godła wszystkich boleści ludzkich. Ta modlitwa zaspokoiła mnie, serce mi się wzniosło, a w nocy przy słabem świetle lampy, zdawało mi się że widzę Chrystusa ukoronowanego kwiatami, przez synów tych samych ludzi, którzy go cierniem ukoronowali w Kalwaryi, widziałam mówię Chrystusa, uśmiechającego się do mnie jakby wymawiającego: miéj nadzieję. Jednéj nocy nie spałam, było to właśnie téj nocy, która nastąpiła po mojem wybawieniu od śmierci. Usłyszałam jak drzwi sali otworzono, zwróciłam oczy w tę stronę i ujrzałam wchodzącego księdza w towarzystw!e siostry miłosierdzia. Ta, pokazała mu łóżko jedném tylko od mego przedzielone; ksiądz przybliżył się do tego właśnie łóżka na którém słychać było chrapanie, usiadł, nachylił się, i słuchał spowiedzi téj która na nim umierać miała. Potém powstał, wymówił nad umierającą słowa rozgrzeszenia, pomodlił się i widziałam jak powolnym krokiem odchodził. Ten Boży sługa otwierał bramę do życia ziemskiego, dziecku przychodzącemu na ten świat, i bramę wieczności duszy ztąd wychodzącéj, tym jednym kluczem, który się nazywa: przebaczenie.
— Nazajutrz jak dzień już nastał, chrapanie ocieliło. Doktór odwiedzający salę chorych, przysunął się do owego łóżka, potwierdził czyli zapewnił że chora już nie żyje; natenczas przykryli prześcieradłem to co było przed kilką godzinami kobietą. W godzinę potém wyniesiono trupa, zmieniono bieliznę i wszystko się skończyło.
— Gdy patrzyłam na to wszystko, z tą nerwową ciekawością, która nas skłania do patrzenia się nawet na rzeczy boleść nam przynoszące, usłyszałam ten sam głos, który pierwéj zawołał: biedna dziewczyna! wymawiający teraz wczasie gdy trupa wynoszono „biedna kobieta!“ Chciałam natenczas ujrzyć tę która tak się nad wszystkiemi cierpiącemi litowała, i postrzegłam kobietę w łóżku obok mnie na pół siedzącą, opartą łokciem i patrzącą tak jak ja na tę scenę. Gdy już wszystko się skończyło, upadła na łóżko i ujrzała mnie wtenczas.
— „Czy widziałaś? zapytała mnie.
— „Dałam znak potwierdzający.
— „To smutne nieprawdaż?
— „Okropne! wymruknęłam.
— „To najmniéj dziesiąta którą widzę umierającą, mówiła daléj.
— „Czy dawno tutaj jesteś?
— „Dwa miesiące.
— „Lecz zdaje się że już jesteś zupełnie uleczoną.
— „Tak jest odpowiedziała, to też spodziewam się że za trzy lub cztery dni opuszczę szpital.
— I na to wspomnienie jakaś radość błysnęła w oczach choréj.
— „Ale ty musiałaś bardzo cierpić, bo słyszałam cię okrutnie krzyczącą?
— „A ja słyszałam żeś mnie żałowała, oh! dziękuję ci.
— „Biedne dziecię! bałam się, żebym nie była zmuszoną patrzeć się i na twoją śmierć jeszcze. Kiedy stare ciało jak nasze wyrzucają do fossy, to jeszcze dość naturalnie i nie taki żal bierze, bo przeżyłyśmy nasz czas, i nie mamy czego już oczekiwać tutaj; ale jeżeli młoda jak ty dziewczyna umiera, która ma całą przyszłość przed sobą, to bolesno patrzeć.
— „Smutna to przyszłość, na którą się patrzy przez okna szpitalne!
— „Oh! co to ma do tego! Bóg miłosierny i dobry, miéj nadzieję!
— „Tak, widzę że trzeba ją mieć koniecznie.
— „Ty nie masz chyba rodziców, bo nikt nie przyszedł dowiedzieć się o ciebie.
— „Nikogo nie mam.
— „Ależ przecie ojciec twego dziecięcia?
— Nie odpowiedziałam jéj ani słowa, tylko zaczęłam płakać.
— Przebacz mi, wymówiła; bo bardzo mnie obchodzisz, jesteś taka młoda, taka ładna! oh! tak rozumiem, że szpital musi się zdawać bardzo smutny, kiedy nikt z kochanych przez nas nie przyniesie nam trochę świeżego powietrza i nadziei.
— „Więc ktoś przychodzi do ciebie? obcierając łzy zapytałam się.
— „Tak jest, przychodzi moj syn do mnie.
— „To masz syna? mój Boże jakieś szczęśliwa!
— „Oh! do tego dobrego i poczciwego chłopca.
— „I dla czegóż dozwolił abyś była w szpitalu?
— O! nie oskarżaj go! zawołała matka; to ja tego chciałam sama. On pierwejby z głodu umarł, niżby dobrowolnie zaniechał mnie pielęgnować. Alem mu powiedziała: mój chłopcze, zarabiasz czterdzieści sous dziennie, to nie dosyć aby można żyć samemu i utrzymać chorą matkę, nie możesz sobie tego zbytku pozwolić abyś sam ją dozierał, pielęgnował i utrzymywał w chorobie. Pozwól mi pójść do szpitala, to nie upokarza, bo tam Bóg chorych przyjmuje. Przez ten czas pracuj, oszczędź sobie czegokolwiek i przychodź odwiedzać mnie, oto cię tylko proszę. To też mój kochany syn przychodzi do mnie trzy razy na tydzień, i przynosi mi swoje łakotki, bo wie żem łakoma; on tak moim chimerom jakby jakiemu dziecku dogadza; i jeszcze odkłada co może i chowa, żyje dziesięcioma sous dziennie, a myśli tylko z rozkoszą o chwili kiedy stara jego matka ztąd wyjdzie. Tym sposobem wyleczyłam się, i ta moja kuracya grosza mego chłopaka nie kosztowała, przeciwnie mamy teraz czterysta franków. A gdybym była w domu chorowała, to byłoby mi gorzéj, bo onby zarabiać nie mógł pilnując mnie, i bylibyśmy całą naszą oszczędność wypotrzebowali; teraz rozumiesz?
— „Rozumiem, i wychodząc będziesz jeszcze szczęśliwą, to nadewszystko dobre.
— „A ty moje dziecię co myślisz z sobą zrobić?
— „Niewiem, nie znam tu nikogo, i jak wypotrzebuję resztkę pieniędzy która, mam, to pozostanie mi chyba śmierć jedna.
— „W twoim wieku umierać? daj temu pokój; znajdą się przecie litościwe i miłosierne dusze które ci użyczą opieki.
— W téj chwili drzwi od sali otworzono.
— „Otóż patrzaj, z radością zawołała do mnie, to mój syn.
— Był to słuszny chłopak, z fizognomią wyrażającą dowcip i charakteryzującą ludzi z części południowéj Francyi. Gdy spostrzegł matkę, nie do opisania miły uśmiech szczęścia znać z serca, przebiegł mu po twarzy.
— „Dzień dobry matko! odezwał się całując strarą, która się zaczęła poprawiać dla zbliżenia się do niego.
— „Dzień dobry mój synu! cóż to mi znów przynosisz? czyż ty chcesz zniszczyć się już dla mnie zupełnie?
— „Nie ma tego niebezpieczeństwa, to są pomarańcze, a wiesz przecie że tutaj nie bardzo drogie.
— Patrzyłam z rozczuleniem na tę scenę, powtarzając sobie w duchu: więc są jeszcze na ziemi prawdziwe matki i prawdziwi synowie? młody człowiek postrzegł że się patrzę na niego, wtedy usiadł przy mojéj sąsiadce, i na wzajem ciągle się na mnie patrząc, pewnie ją o mnie zapytywał, bo słuchał co mu matka mówiła, a ze mnie oka nie spuścił. Pozostał jeszcze może z dziesięć minut przy łóżku matki, ale już ani słowa nie słyszałam co rozmawiali, tylko gdy odchodził, jeszcze na mnie rzucając spojrzenie, wymówił: do po jutra!
— Byłam zdrowsza, moja sąsiadka dzieliła się ze mną swemi pomarańczami, i bez przestanku rozmawiałyśmy z sobą: zdawało się, że mnie pokochała bardzo. Za parę dni syn jéj powrócił jak był obiecał, była radość z obopólna; tylko że rozmawiali tak cicho że nic usłyszeć nie mogłam, a młody człowiek bezprzestannie na mnie patrzył. Tym razem wychodząc odezwał się: „do jutra.“
— Moję dziecię, odezwała się do mnie kobieta po wyjściu syna, ja jutro już cię porzucę; ależ nieprawda że pozwolisz abym przychodziła cię odwiedzać?
— „Jak to, już wyjdziesz ztąd? zapytałam.
— „Przecież już dwa miesiące tego dnia wyglądam.
— „Mój Boże! w cóż ja się obrócę gdy pani już nie będzie, bo jesteś jedyną osobą która mi dała dowody przywiązania od sześciu miesięcy.
— Bądź spokojną, mówię ci, że będę przychodziła do ciebie i będę miała o tobie staranie.
— Myśl, że pozostanę sama w tym szpitalu, robiła mnie nieszczęśliwą; jest czasem w życiu, naszém takie położenie, w którem smutek nasz przyciąga obcych, i których spółczucie jest dla nas konieczną potrzebą; w tenczas dla serc naszych stają się przyjaciółmi, rodzicami, krewnemi, i jak zmuszeni jesteśmy rozdzielać się z niemi, zdaje nam się że część duszy naszéj z sobą unoszą, jak listek od kwiatka unosi cząstkę jego woni.
— Nazajutrz, kobieta która już od kilku dni wstawała i mogła chodzić, odeszła ze swym synem. Ja wszystko objęłam co po sobie zostawiła. Uściskała mnie i obiecała że ile tylko czas i interesa jéj pozwolą odwiedzać mnie będzie.
— Opowiadać ci jaki mnie ogarnął smutek po jej odejściu, jest niepotrzebném: są czasem bez wielkiéj przyczyny zgryzoty, które dosyć jest napomknąć duszy aby je zrozumiała.
— Przychodziłam jednakże do zdrowia. Poczciwa kobieta, ozdrowiawszy zupełnie, co drugi dzień mnie odwiedzała, i przynosiła mi rozmaite w chorobie dozwolone przysmaki, których nie mogli mi w zakładzie dostarczać. Gdy zaczęłam wstawać, odezwała się do mnie:
— „Mam cię o coś prosić.
— „Oh! o co powiedz!
— „Ale boję się że na to nie przystaniesz.
— „Powiedz jednak.
— „No! moje dziecię! powiedziałam memu synowi, bo nic bez niego nie robię, gdyż zupełniem od niego zawisła, powiedziałam mu ileś ucierpiała, i ile razy tutaj gadaliśmy cicho, to zawsze było o tobie: wtedy on się tak do mnie odezwał: „moja matko, zapytaj się téj panny, czyby nie chciła przyjąć u ciebie pomieszkania, ty matko miałabyś o niéj staranie, a ona o tobie. Już ani ty ani ona nie będziecie samotne. Ona niech zajmie mój pokój, ja zostanę u mego majstra, bo mi nawet to zaproponował. Będziecie obydwie szczęśliwe, a ja cieszyć się będę że będziesz miała moja matko kogoś przy sobiee, co cię będzie kochał i mnie zastąpi, boć ja przecie zawsze przy tobie być nie mogę.” Powiedziałam, mu że z tobą pomówię o tém; ja nie śmiałam ci tego przedstawić dla tego że nie jestem bogatą, bo prawie pracą a nie dobrym bytem chcę się z tobą dzielić.
— „Z płaczem wdzięczności rzuciłam się na szyję kobiecie, dziękowałam jéj z głębi serca i powiedziałam że z wdzięcznością ofiarę jéj przyjmuję.
— Ozdrowienie moje wkrótce nastąpiło, i wszystko się stało jak było umówione. Porzuciłam szpital i poszłam mieszkać z nową moją matką, tak bowiem ją nazywałam.
— Poczciwa kobieta, nie skłamała, nie była bogatą; pracowałyśmy cały tydzień; w niedzielę syn jéj przychodził i cały dzień u nas bawił; chodziliśmy we troje spacerem na obiad do Montredor, pięknéj wioski rzuconéj jak gniazdko nad brzegiem morza; albo do Prado, wracaliśmy wieczorem trzymając się za ręce, weseli jeżeli nie ze wszystkié smzczęśliwi. Odmiana jaka zaszła w mém życiu, była tak wielką, że sama w sobie była już dla mnie rozrywką. Odnalazłam dawną rodzinną nędzę, ale z tą różnicą że mnie kochano. Jeżeli się znalazło że można się było zebrać na jaki podarunek, to z pewnością mnie go ofiarowano. Matka nazywała mnie córką swoją, a syn siostrą. Zdaje mi się, że właśnie w tém mieszkaniu prawie pod strychem w Marsylii, przepędziłam najszczęśliwsze chwile życia mego.
— Jakże bo też to miło, czuć że się jest kochaną, że usta które cię całują są echem rzetelnie kochającego serca.
— Ponieważ przy robocie siedziałyśmy dnie całe, więc pracując śpiewałam, głos mój zawsze był równie piękny, tak, że zachwycałam starą kobietę, która nigdy w życie nie słyszała podobnego koncertu. Wieczorem, syn jéj przychodził przepędzać z godzinę czasu z nami, i przez cały czas co u nas zastawał, prosił mnie abym śpiewała, mówiąc że nie usnąłby gdyby mnie nie słyszał. Biedny chłopak! hojnie był od natury przymiotami obdarzony, ale te były pod szeroką obsłoną, był djament w granicie; to serce miał naiwne i poetyczne, tłomaczenie się słodkie i obrazowe, jakie zwykle posiadają mieszkańcy południa, których język jest ciągłą melodyą. Prawie tyle było mi miło słyszeć go rozmawiającego z matką językiem prowanckim, ile im miło było słyszeć mnie śpiewającą; kiedy niekiedy śpiewał ze mną, potém nagle się wstrzymywał, pozwalał memu głosowi rozciągać się, a sam z otwartemi ustami, z głową pochyloną, rękami złożonemi, słuchał mnie jakby w zachwyceniu. Często powiedział mi:
— „Zdałby ci się bardzo fortepian do towarzyszenia.”
— Odpowiedziałam nie raz, że mój głos wieleby na tém zyskał, i myślałam że taka moja odpowiedź nie ściągnie żadnych następstw; gdy pewnego dnia ujrzałam przybywający instrument, któren biedny chłopiec za zapracowane i oszczędzono przez siebie pieniądze mi kupił. Już bardzo wiele narobili podarunków mojéj próżności, ale ten był pierwszy ofiarowany memu sercu, to też płakałam z radości i wdzięczności jęk dziecię. A w wieczór zaczęłam łajać mego wspaniałego przyjaciela, za nadto wielką hojność jego, potém mu dziękowałam śpiewając wszystko co tylko chciał. Był zachwycony. O północy nie myślał jeszcze o odejściu, późniéj odchodząc powiedział mi, że odtąd już tylko tą nadzieją żyć będzie, że mnie nazajutrz wieczorem śpiewającą usłyszy, bo głos mój był rajem dni niego.
— Nazajutrz, ta sama muzyka i ta sama rozkosz dla wszystkich. Stara kobieta nieposiadała się z radości, że mój śpiew tak uszczęśliwiał jéj syna, który powiedział mi, że nie chce abym pracowała, że kiedy się ma taki głos i takie palce jak moje, to te powinny tylko służyć i dopomagać pierwszemu a nie zatrudniać się igłą i bielizną. Chociaż sobie gadał co mu się podobało, ja z mojéj strony nieprzestawałam pracować w czasie jego nieobecności; lecz wieczorem, gdy nadchodziła godzina w której zwykle, przychodził, siadałam do fortepianu, aby na sam początek przybycia mój głos posłyszał. Miałam dla niego jedno z tych uczuć czystych, braterskich, jakieby dusze uwolnione z ciał mogły mieć jedne dla drugich; w niebytnosci czasem matki jego, uważałam, że się zbliżał do mnie, że mnie brał za ręce, całował je z uniesieniem, potém raptownie wstawał, nie wymawiając słów które mu się z serca cisnęły a które ja zgadywałam, a on nie śmiał wyjawiać.
— Wreszcie pewnego dnia, gdyśmy byli sami, bez żadnych przygotowań i okrążeń w mowie, zapytał się mnie; czy chciałabym zostać jego żoną?
— Natenczas podziękowałam mu za to co mi ofiarował, starałam się dać mu do zrozumienia, że to było rzeczą niepodobną, że kobieta poślubiająca uczciwego jak on człowieka, powinna mu przynieść, gdy jest jak ja biedną, choć przynajmniéj przeszłość swoją bez zarzutu; że ja, byłam tylko straconą istotą, niegdyś jak towar sprzedaną, i że to co on teraz we mnie bierze za cnotę, jest tylko skruchą i żalem; że gdyby mnie prosił abym była jego kochanką, przystałabym na to, bom niczém więcéj być nie warta; i że ponieważ przedałam ciało moje za pieniądze, mogłabym oddać serce moje za miłość, ale żoną jego być nigdy nie mogę.
— Natenczas powiedział mi, że mnie nadto kocha aby mógł mnie robić tylko kochanką swoją; odszedł z pełnemi łez oczyma i w zdętém od żalu piersiami, i nazajutrz wcale nie przyszedł.
— Jednakże podług zwyczaju usiadłam do fortepianu, a po godzinném śpiewaniu i graniu, gdym go nadchodzącego nie ujrzała, wstałam i oparłam się w oknie; dostrzegłam go w tenczas przyciśniętego do muru, jak można ukrywającego się i patrzącego na dom matki, który natenczas stał się moim. Biedna kobieta, zaczęła być o niego niespokojną, alem ją zapewniła że nic złego przytrafić mu się nie mogło; opowiedziałam jéj wszystko co on mi i ja jemu powiedziałam.
— Pocałowała mnie w czoło, mówiąc: że byłam uczciwą dziewczyną.
— Nazajutrz syn jéj jeszcze się nie pokazał, ale na trzeci dzień nie mógł wytrzymać i przyszedł. Przyjęłam go jakby nic między nami nie było zaszło. Zapytałam go czy mam zaśpiewać, z ochotą przyjął moje oświadczenie, a czém więcéj śpiewałam tém bardziéj rozczulał się i łzy mu mimowoli płynęły, co zobaczywszy zatrzymałam się.
— „Śpiewaj daléj, wymówił, nie chcę aby matka moja widziała że płaczę.
— Takie położenie obiecywało że z każdym dniem stawać się będzie przykrzejszym. Odmówiłam małżeństwa z tym biednym chłopcem tak dla jego jak i dla mego dobra. Dusza czuje czasem nagle i gwałtowne wyrzuty, i w tenczas zamyka się sama w sobie, gotowa jest na wszelkie poświęcenia, lecz potrochu odzyskuje pierwotne swe żądze niezawisłości i swobody, i przy pierwszéj wydarzonéj chwili ulata po nad warownemi mury swego postanowienia; wtedy, im więzy jéj dłużéj trwały, tém swoboda zdaje się być słodszą i milszą. Poznałam to że nie mogę przez całe życie poprzestać w dzień na haftowaniu a w wieczór na śpiewaniu, i często, zwłaszcza gdy śmierć mego dziecka odjęła mi pobudkę do zupełnego nawrócenia się mego, widywałam we śnie Paryż z którego wyszłam, i wszystkie odurzające uciechy jego, które szumiały mi w uszach i jakby do siebie wzywały. Byłoby największą nikczemnością i zdradą iść za tego poczciwego chłopca, któremu bym była nieszczęście zrządziła, a dosyć już miałam własnych żalów, aby sobie jeszcze za drugich wyrzuty sumienia sprowadzać.
— Przez ten czas, odgłos się rozszedł po Marsylii że miałam głos piękny. Z początku śpiewałam pomiędzy rzemieślnikami i rzemieślniczkami; śpiewałam im po Prowancku bom dobrze tym djalektem mówiła, i nadzwyczajnie mi się powiodło: potém śpiewałam mieszczanom, i do tego przyszło że mi po sto franków za wieczór ofiarowali, co było wielką bardzo rzeczą dla poczciwych Prowanczyków, mało bogatych aby byli rozrzutnemi.
— Przyjmowałam te zapłaty; gdybym była sama, z pewnością byłabym ich odmówiła: lecz zarabiając pieniądze, znajdowałam się w możności wywdzięczenia poczciwéj kobiecie za jéj dla mnie poświęcenie się, i za wszystko co dla mnie czyniła. Jednakże te pieniądze nie zrządzały zwyczajnych skutków, a szczególnijé takich jakie na mojéj matce wywierały. Dobra kobieta zaczęła bywać smętną i raz powiedziała: że mi nieprzedała ani swego pokoju ani swego serca, i że czuła się nieszczęśliwą gdy jéj za to płaciłam. Syn wcale już nieprzychodził, nie mogłam wymyśleć żadnego sposobu, aby im zręcznie i bez obrazy ofiarować te małe kwoty pieniężne które zarabiałam. Zdawało się, że zazdroszczą iż ja od obcych a nie od nich mam pieniądze.
Bywały także publiczne koncerta, na których śpiewywałam i gdzie niezmiernie mnie chwalono. Jeden zdających koncert, powiedział mi, że ma zlecenie szukać osoby, ze świetnym głosem i ugodzić ją; że gdybym posiadała język włoski, mógłby mnie zamówić do jednego z pierwszych włoskich teatrów. Odpowiedziałam mu, że jeżeli tego żąda w parę miesięcy go się nauczę; powiedział mi na to, że warto abym się natychmiast do téj nauki wzięła, że to czas jest właśnie i nic nie będzie za parę miesięcy spożnioném. Opowiedziałam to wszystko co mi mogło niezależną przyszłość zapewnić, mojéj przybranéj matce, jak ją nazywałam; ale to zamiast rozweselić zasmuciło ją niemało, i odpowiedziała mi tylko łzę obcierając:
— „Porzucisz nas!
— W téj chwili, przysięgam ci, byłam skłonniejsza raczéj wszystkiego się wyrzec, niż taką łzę drugi raz ujrzeć. Lecz szczęściem postąpiłam sobie na wzór naszego wielkiego ministra, który strzegł się zawsze pierwszego dobrego wzruszenia. Zaczęłam szukać metra włoskiego języka, co łatwem bardzo było do znalezienia w Marsylii, bo wszystkie prawie białe kartki poprzylepiane na rogach ulic, pełne są imion profesorów do tego języka. Znalazłam jednego dość młodego i pięknego chłopca, muszę to powiedzieć: zapytałam go się o cenę, odpowiedział mi: że dla mnie to bez zapłaty dawać będzie; odrzekłam mu na to, za drogo, i poszłam do innego, który się ze mną, za dwadzieścia franków miesięcznie ugodził. Od tego dnia rachując, Rossini zajął miejsce Webera i Mozarta, a w końcu dwóch miesięcy śpiewałam i mówiłam po włosku, tak dobrze jak Grisi.
— Po dwóch miesięcach, ten pan co koncert dawał, przyszedł i ugodził mnie na pięćset franków miesięcznie; dla mnie to było bardzo dobrą spekulacyą. Wymagałam w Marsylii, aby mi pozwolono dać koncert, cała sala napełnioną była i odtrąciwszy wszystkie koszta, zyskałam ośmset franków. Dałam pięćset franków mojéj poczciwéj kobiecie, która stawała się coraz smutniejszą, i która w zamian dała mi mały krzyżyk złoty, który zawsze religijnie zachowałam i który jak widzisz noszę i teraz.
— Na prożnoby było mówić ci, co się działo od rana w dzień mego odjazdu: wszyscyśmy płakali układając tłomoczki jak gdyby nie chcąc tracić czasu. Matka płakała, syn płakał, ja płakałam, ona z całego serca, on łzy wstrzymując a ja ze wzruszenia widząc ich żal i przywiązanie do mnie. Wszystkie przedmioty do których wzrok mój przyzwyczaił się, teraz w chwili odjazdu zdawały mi się być potrzebą serca mego. Te ciemne i ogorzałe ściany, te pstre obrazy, na które po tygodniach całych jednego spojrzenia nie rzuciłam, teraz oczu oderwać od nich i nasycić się ich widokiem nie mogłam. Chciałam unieść plan pokoju, abym natychmiast po wyjeździe, pamięcią w nim spocząć, mogła, i żebym za przebudzeniem się zaraz do niego pielgrzymkę codzienną myślą odbywała. Nie przestawałam powtarzać biednéj matce, że przyjadę umyślnie ją odwiedzić, całowałam jéj łzy, ręce i suknie. Chciałam zabrać z sobą moją muzykę, i fortepian. Wszystkie natenczas bolesne wspomnienia przeszłości przyszły nam obydwom na pamięć, zamiast aby przyszłością zakoloryzowały się i nadzieją uświetniły. Dla tych którzy się rozłączają, taka jest potrzeba łez wylewania, tak się obawiają aby te nie ustały, że umyślnie dotykają się wszystkich stron duszy. To też obydwie ze starą poczciwą kobietą, rozmawiałyśmy tylko o okolicznościach i miejscu poznania się naszego; a przy śniadaniu, które sama dla mnie przyrządziła i zmuszała pożywać go, choć wcale jeść nie mogłam, pewna byłam że usłyszę słowa: „Czy pamiętasz? i że potém słów jéj zabraknie i skończy na płaczu.
— Ani ona ani ja nie śmiałyśmy się spojrzeć na zegar z kukułką, który tyle obojętnych dla nas wybił godzin, a na którym każda teraz minuta unosiła i porywała jednę więcéj pociechę. Zdawało nam się, że gdybym nie pojechała aż nazajutrz, zyskałybyśmy całą wieczność szczęśliwości.
— Jednakże godzina nadeszła! trzeba było odjechać. Wewnętrznie, w milczeniu, przyrzekliśmy sobie nabrać i mieć odwagę na ten rozdział. Wysłałyśmy łódką nasze rzeczy, i wszyscy troje zeszliśmy piechotą do przystani.
Jakób ani słowa nie przemówił.
— Przybywszy do przystani, staranie o rzeczy i formalności na komorze przerwały wielką naszą boleść. Serce miałam ściśnione; bardziéj jak przy śniadaniu do którego mnie dobra matka przymuszała, a które mnie dławiło w gardle. Wsiedliśmy do łódki, która nas do statku parowego odwiozła; prosiłam kapitana aby pozwolił dwom osobom odprowadzającym mnie wejść na statek; zezwolił na to. Byliśmy więc razem do chwili wypłynięcia statku, lecz żadne z nas nie śmiało ust otworzyć, bo pewni byliśmy, że za pierwszem słowem łkania by się na nowo rozpoczęły; patrzyliśmy się tylko na rudel i całą machinę, która nam była zupełnie obojętną, ale to nas jakoś upoważniało do nie patrzenia się jedno na drugiego; to przecież było czemsiś, gdyż żebyśmy się byli raz rozrzewnili i nieulegali potrzebie patrzenia na rzeczy obojętne, wzrok jednego z nas na drugiego wzniesiony, byłby tego samego co i słowa dokazał.
— Szósta godzina wybiła — trzeba było zostającym, statek porzucić. Matka Jakóba, tym razem szlochania nie wstrzymując rzuciła, się na moją szyję, całowała mnie i ledwie uściskami nie udusiła. Co do Jakóba, ten całując mnie w czoło, z najsmutniejszém jakie może być wejrzeniem wymówił:
— „Bywaj pani zdrowa!
— „Pani! wymówiłam tonem wyrzutu.
— „Bądź zdrowa siostro! poprawił się.
I wielkie łzy długo wstrzymywane wydobyły mu się z oczu i spłynęły po twarzy.
— Ścisnęłam mu rękę i matka z synem zeszli ze statku.
— Pozdrawiałam ich ręką, my także ruszyliśmy z miejsca: gdyśmy już wypłynęli z przystani, poszłam na tył statku i patrzyłam się w stronę wieżyczki, bo pewna byłam że ich tam ujrzę i poznam znaki ich pożegnalne.
— W istocie poruszali chustkami, nie mogąc w takiém oddaleniu mnie pomiędzy innemi podróżującemi rozpoznać, lecz tak byli pewni, że ja im odpowiadam, jak ja pewna byłam że na mnie patrzą.
— Potrochu brzegi niknąć zaczęły, już nic dojrzeć nie mogłam, ale zdawało mi się że ich widzę pod ręce prowadzących się, i wracających smutnie do miejsca które pewnie na wieki porzucałam.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: anonimowy.