Przygody księcia Ottona/Księga pierwsza/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Przygody księcia Ottona
Wydawca Wydawnictwo Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1897
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Cecylia Niewiadomska
Tytuł orygin. Prince Otto
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




KSIĘGA PIERWSZA.

BŁĘDNY RYCERZ.



ROZDZIAŁ I,
w którym książę Otton poszukuje przygód.

Daremnie szukalibyśmy księstwa Grunewald na mapie Europy. Państwo to niezależne, jako drobny atom cesarstwa Niemieckiego, odegrało niegdyś swoją rolę wśród zatargów europejskich i upadło nakoniec pod ciężarem wieku i fałszywym kierunkiem magicznej pałeczki niedołężnych dyplomatów, jak rozpływa się cień w blasku jutrzenki. Mniej szczęśliwe od Polski, zniknęło aż do śladu granic, nie zostawiwszy po sobie żalu w pamięci ludzi.
Był to szmat ziemi górzysty, pokryty starymi lasami; bystre potoki zraszały jego zielone doliny i obracały liczne koła młyńskie. Stolica Mittwalden stanowiła jedynie większe miasto w tem księstwie, lecz wśród zielonych lasów, na łagodnych pochyłościach, piętrzyły się liczne chaty, osady i wioski, rozrzucone nad strumieniami i rzeczkami, połączone mostami, siecią dróg i ścieżek i urozmaicające krajobraz mozaiką ciemnych i czerwonych dachów. Turkot młynów, szmer wody bieżącej, zdrowy zapach smolnych trocin, szum wiatru, wstrząsającego poważne głowy górskich sosen, ich woń żywiczna, strzały oddalone samotnego myśliwca, głuche echo dalekich uderzeń topora, niemożliwe drogi, pstrągi świeże, podane w ustronnej i czystej oberży o nagich ścianach, śpiew ptaków, dzwony wiejskiego kościołka — oto wrażenia, jakie odbierał podróżny w granicach miniaturowego ksiąstewka.
Na północy i wschodzie profil górskiego łańcucha obniżał się stopniowo w fantastycznych i urozmaiconych konturach, zwolna przechodząc w rozległą równinę. Z tej strony do Grunewaldu przylegały granice kilku państw drobnych, wśród których znajdowało się wielkie księstwo Gerolstein, także od dawna znikłe bez śladu. Lecz na południu graniczyły z księstwem stosunkowo potężne Czechy Nadmorskie, słynne z kwiatów, łagodności, oraz prostoty mieszkańców i groźnych niedźwiedzi. W ciągu wieków liczne małżeństwa połączyły i spokrewniły dynastye Czech i Grunewaldu, a panujący tutaj w danej chwili książę Otton, był synem księżniczki Perdity, jedynej córki króla czeskiego, Florizela I-go. Powszechnie utrzymywano nawet z Grunewaldzie, iż męska krew dawnych władców tego państwa wiele straciła ze swej pierwotnej dzielności skutkiem tych właśnie związków, a ludność leśna i górska, węglarze, tracze, drwale, dumni ze swej siły fizycznej, przesądów, przebiegłości i ciemnoty, nie kryli swej pogardy dla zniewieściałych panów.
Ścisła data wypadków, które opowiedzieć zamierzamy, może być pozostawioną domyślności czytelnika, co się dotycze jednak pory roku, gra ona rolę ważniejszą w powieści naszej, tak, iż zaznaczyć musimy, że był to koniec kwietnia, albo początek maja, a górale, słysząc w stronie północno-zachodniej głos myśliwskiego rogu, powtarzali sobie, iż książę Otton na czele swojego myśliwskiego orszaku po raz ostatni przed jesienią przebiegał ich cieniste puszcze.
W rogu północno-wschodnim pasmo Grunewaldu obniżało się stromo i urwiskami; ale widok bogatej, uprawnej równiny po drugiej stronie lesistego łańcucha stanowił uderzający i malowniczy kontrast z dziewiczemi puszczami Grunewaldu.
Dwie tylko drogi przecinały granicę z tej strony: szosa królewska do Brandenau, stolicy Gerolsteinu, spływająca wstęgą szeroką po najłagodniejszych stokach i pochyłościach, i bita droga, zuchwale pnąca się po stromych szczytach i spadająca w zielone przepaście. Ta ostatnia zatrzymywała się wreszcie na niedostępnem prawie, skalistem urwisku, u stóp tak zwanej „wieży,” a właściwie obronnego zameczku, zbudowanego nad znaczną przepaścią. Stąd oko łatwo objąć mogło z jednej strony urodzajną i ludną płaszczyznę Gerolsteinu, z drugiej górzysty Grunewald. Wieża Felsenburg różne miała przeznaczenia: służyła czasem za więzienie stanu, innym razem za schronienie dla myśliwych. Mieszkańcy Brandenau przy pomocy lunet z łatwością liczyć mogli okna tej górskiej warowni.
Na lesistej przestrzeni, zamkniętej pomiędzy wspomnianemi drogami, dzień cały trwała wrzawa polowania; lecz oto słońce złoto purpurowe zniżyło się nad horyzontem, i odezwał się sygnał myśliwskiego rogu, zwołujący rozproszone psy i ludzi.
Dwóch dojeżdżaczów ukazało się na pochyłości, z góry obejmując okiem garby pagórków i szeroką równinę. Przysłonili oczy rękoma od słońca, które dość blado zachodziło dzisiaj, i wpatrywali się w przestrzeń z uwagą. W dali, z po za szeregów wysmukłych topoli, unosiły się zwolna ku niebu powiewne, lekkie obłoki dymu; mgły wieczorne snuły się ponad łąkami, na niewielkim pagórku z niezwykłą jasnością zarysowały się skrzydła wiatraka, podobne do uszu osła — i niby wielka i szeroka blizna, jasna szosa królewska przecinała ten żywy krajobraz, biegnąc prosto w stronę gasnącego słońca.
Jest w naturze głos pewien, nie przelany dotąd w żadne słowa ani muzykę, który możnaby nazwać „Pieśnią Drogi.” Ta melodya nieokreślona, która brzmi bezustannie w uszach podróżnego, która była natchnieniem naszych koczujących przodków i wiodła ich życie całe wśród bezdroży, istnieje zawsze. Pora dnia i roku, obraz okolicy zlewają się harmonijnie w tej subtelnej pieśni, która przemawia tysiącami tonów. W tej chwili właśnie gromada przelotnego ptactwa płynęła na północo-zachód, unosząc się wysoko nad lasami, a głos jakiś zdawał się ich wzywać daleko.
Dwaj myśliwi na pagórku nie zdawali się wszakże słyszeć tego wezwania; cichy wieczór nie przemawiał do nich swą pięknością. Co prawda, byli zajęci czem innem, więc nie zwracali uwagi na mowę natury. Wzrok ich przebiegał bacznie, z natężeniem, każde zagięcie gruntu, każdy załam skały pod stopami, a ruchy ich i słowa zdradzały niecierpliwość i niepokój.
— Nie widzę go nigdzie, Kuno — odezwał się nakoniec pierwszy. — Nic, nigdzie, ani śladu... ani końskiego włosa. Tak, mój zuchu. Poszedł, i ani śladu! Hop! hop! Spuściłbym za nim wszystkie psy ze smyczy.
— Może już wrócił — odparł Kuno po namyśle, bardzo niepewnym głosem.
Pierwszy z myśliwych zaśmiał się szyderczo.
— Wrócił! Głowę dałbym, że nieprędko zobaczymy go znowu w pałacu. Zaczyna się tak samo, jak przed trzema laty, przed małżeństwem. Wstyd i hańba! Książę dziedziczny — waryat! Piękne położenie! Zaręczam ci, że w tej chwili nasza prawowita władza na książęcym białym rumaku przekraca granice państwa. A to co? — Nic... Nic, nigdzie. Słowo honoru daję, że więcej mię obchodzi dobry koń, czy pies angielski, niż ten twój książę Otton.
— Mój Otton? — powtórzył Kuno. — Dlaczego mój Otton?
— Czyjże więc?
— Sam wiesz dobrze, iż dałbyś sobie jutro uciąć za niego rękę — rzekł Kuno dość szorstko.
Dojeżdżacz się oburzył.
— Co? — zawołał z gniewem. — Ja? Zobaczyłbyś! Jestem Grunewaldczykiem, przysięgłym patryotą, czy rozumiesz? Mam medal. Ja miałbym stać po stronie księcia? Jestem za Gondremarkiem i wolnością.
— Dobrze, dobrze, rozumiem. Gdyby ci kto inny śmiał to wszystko powiedzieć, coś naplótł przed chwilą, zabiłbyś go na miejscu. Wiesz o tem wybornie.
— A ty myślisz tylko o nim! Czysty obłęd. Patrz, patrz! Tam, tam, nizko. Ot, i twój książę zmyka.
Istotnie, w odległości dobrej wiorsty jeździec na białym koniu przemknął, jak błyskawica, przez polankę, kryjąc się znowu w ciemnym gąszczu leśnym.
— Za dziesięć minut będzie w Gerolsteinie. Pójdźmy, — rzekł Kuno — granica nas dzieli, nie mamy tu co robić.
— Jeżeli on nas zgubi, nigdy mu tego nie przebaczę — mruknął pierwszy, ściągając cugle.
Zwolna zjeżdżali niżej, by połączyć się z resztą orszaku, a tymczasem słońce skryło się pod horyzontem. Poważne cienie nagle zaległy gęstwinę, i las pogrążył się w ciemności nocy.


ROZDZIAŁ II,
w którym książę gra rolę Harun-al-Raszyda.

Noc zapadła. Na niebie zajaśniały gwiazdy, pozwalając rozróżniać wysokie i proste szeregi jodeł, stłoczonych w gąszcz ciemny, posępnych, niby żałobne cyprysy, lecz blade światło to nie wystarczało, aby odnaleźć ścieżkę w tym chaosie; daremnie też młody książę przedzierał się wśród bujnej roślinności, aż zniechęcony puścił wolno cugle, zdając się na przypadek i instynkt rumaka.
Niepewność ta, powaga surowa natury, niebo otwarte nad nim i przestrzeń bez murów, która go otaczała, przenikały go cichą radością; głuchy szum rzeki, płynącej na lewo, pieścił mu ucho.
Było koło dziewiątej, kiedy ujrzał nagle cel swoich dążeń: szosę, białą, równą, twardą. Szeroką, jasną wstęgą ciągnęła się przed nim daleko ku wschodowi, spływając w doliny, pnąc się na pochyłości, przeświecając słabo przez zarośla i kępy drzew.
Otton zatrzymał konia i patrzał. — Szosa! Wielka, otwarta droga, opasująca ziemię. Pełznie jak wąż, bez końca, od mili do mili, łącząc się, rozdzielając, sięgając najdalszych krańców Europy; tu biegnie wzdłuż morskiego wybrzeża, tam przerzyna miasta, światłami płonące; a na tej jasnej sieci ze wszystkich stron krąży, płynie nieprzebrana armia wędrowników, posuwających się w różnych kierunkach, a jednak zgodnie, według stałych reguł; oto godzina, w której ten tłum cały chroni się do zajazdów, szuka wypoczynku...
Widział ten obraz żywo, przesuwający się przed nim, jak obłoki po niebie, i ogarnęło go nagle pragnienie, poryw krwi, który wstrząsnął nim gwałtownie, i już był gotów, spiąwszy konia ostrogami, rzucić się w przestrzeń i nazawsze może utonąć w dali i nieskończoności. Lecz minęło to prędko; znużenie, głód, nałóg, zwany zdrowym rozsądkiem, przywróciły mu zmysły, opanowały żądzę niedorzeczną. Pod tem wrażeniem spojrzał innemi oczyma i spostrzegł w dość niewielkiem oddaleniu, między lasem i rzeką, dwa świecące okna.
Odnalazł ścieżkę i w kilka chwil potem zapukał grubszym końcem swej szpicruty do wrót folwarku.
Wściekły chór psów odpowiedział mu na to wezwanie, napełniając powietrze całą gamą gniewnych głosów; wkrótce jednak na progu domu ukazał się starzec ze świecą w ręku, którą osłaniał od wiatru, skutkiem czego blask jasny padał mu na siwą głowę. Zbliżał się do wrót zwolna, krokiem ociężałym, nawołując szczekających stróżów domu. Musiał to być niegdyś człowiek silny i przystojny, ale wiek go pochylił i siadł mu na karku; brak zębów sprawiał także, iż mówił dość cicho, głosem słabym i szepleniącym.
— Przebaczcie mi, — rzekł Otton — jestem zbłąkany podróżny i proszę o gościnność.
— Panie, — odparł z godnością, drżącym głosem, starzec — jesteś w folwarku „Nad rzeką,” w domu Kiliana Gottesheima, do usług. Stąd panie, jednakowo daleko do Mittwalden w Grunewaldzie, czy do Brandenau w Gerolsteinie, po sześć mil w każdą stronę, prostą, doskonałą drogą. Ale zajazdu nigdzie ani śladu, nawet najlichszej karczmy. Więc uprzejmie proszę przyjąć na tę noc moją gościnność, na co mię stać, dobry panie: gość w domu, Bóg w domu.
Stał w otwartych już wrotach i kłaniał się nizko. Otton oddał mu ukłon.
— Dziękuję wam z duszy — rzekł grzecznie, zsiadając z konia i prowadząc go za cugle.
— Fritz! — zawołał starzec, zwracając się wewnątrz podwórza — zabierz do stajni konia wielmożnego pana. Niech pan pozwoli za mną, bardzo proszę.
Otton wszedł do dużej izby, zajmującej na dole większą część wiejskiego domu. Niegdyś snadź stanowiła ona dwa oddzielne pokoje, gdyż w połowie podłoga była podniesioną o jeden stopień, a płonący w głębi kominek, zarówno jak stół, nakryty czysto do wieczerzy, znajdowały się na podniesieniu, jak na scenie. Dokoła izby stały ciemne kufry, różnych rozmiarów, o wiekach wypukłych, szafy z bronzowemi ozdobami, na ścianach świeciły słabo porozwieszane naczynia polewane i metalowe, broń, rogi jelenie, jakaś stara książka, zawieszona na sznurku, wielki zegar z cyferblatem, zdobnym w malowane róże, a w kącie — cicha, słodka obietnica chwil wesołych: beczułka wina.
Młody i silnie zbudowany chłopiec uprowadził tymczasem białego rumaka do wiejskiej stajni, lecz książę pośpieszył za nim, złożywszy poprzednio głęboki ukłon pannie Otylii Gottesheim, córce gospodarza domu, której go ojciec przedstawił formalnie, jako miłego gościa z Bożej łaski.
Skoro Otton z Fritzem wrócili do izby, już stał na stole piękny, dymiący się omlet, obłożony krajankami świeżej szynki i przyjemnie nęcący powonienie zgłodniałego wędrowca. Chleb, ser i masło dopełniały obfitej zastawy, zachęcając do używania darów Bożych.
Dopiero po zupełnem i swobodnem zaspokojeniu głodu, gdy wesoła gromadka obsiadła kominek, dopijając czarkę wina, grzeczny wieśniak ośmielił się pierwsze pytanie zadać swemu gościowi.
— Wielmożny pan zapewne z daleka? — zapytał.
— Tak, z dość daleka, macie słuszność, ojcze, co mi jednak nie przeszkadza wyrazić głębokiego uznania dla talentów gospodarskich naszej uprzejmej gosposi, a waszej córki, ojcze.
— Od strony Brandenau, pewno?
— Tak jest. Spodziewałem się jednakże — dodał książę, mieszając podług zwyczaju swego prawdę do kłamstwa, — spodziewałem się dzisiaj nocować w Mittwalden, gdybym się był nie zabłąkał.
— Zapewne ważne sprawy, interesa, prowadzą pana do Mittwalden? — ciągnął dalej gospodarz swoją indagacyę.
— Nie, prosta ciekawość. Nie widziałem jeszcze stolicy Grunewaldu.
Starzec potrząsnął głową.
— Piękny kraj — rzekł swym cichym, szepleniącym głosem. — Piękny kraj, piękny naród — i ludzie, i sosny. Myśmy tu wszyscy nawpół Grunwaldczycy, tak na granicy samej. I ta rzeka nasza wszystką wodę ma z Grunewaldu; czysta, dobra woda. Tak, tak, kraj bardzo piękny! Grunwaldczyk, widzicie, panie, jak piórkiem machnie siekierą, którąby wielu ludzi z Gerolsteinu zaledwo podniosło z ziemi. A sosny! Dobry panie, w tym małym kraiku jest ich chyba więcej, niż ludzi na całym świecie. Tak, tak. Stary już jestem, od dwudziestu lat pewno nie wychodziłem z naszego folwarku, człowiek niedołężnieje na starość, mój panie, — ale pamiętam przecież, o, pamiętam, jakby to wczoraj... Na dół i do góry, a prosto, wiedzie droga do Mittwalden; wzdłuż drogi po obu stronach, jak okiem sięgniesz, sosny i sosny zielone, proste, piękne, duże i małe. A wody, a strumieni, pięknej bieżącej wody — ile dusza zapragnie! Piękny kraj, kraj bogaty! Mieliśmy tu, mój panie, przy samej drodze kawałeczek lasu; sprzedałem go; a teraz, kiedy sobie myślę o tej kupie dukatów złotych, błyszczących, ciężkich, co mi zapłacili za kawałeczek mały, muszę zaraz liczyć i rozważać, co to musi być za wartość tego całego lasu tam, puszczy bez końca!
— A książę? — spytał Otton. — Nie widzieliście go nigdy?
— Nie — odparł Fritz, po raz pierwszy mieszając się do rozmowy, — a co większa, nie mamy najmniejszej do tego ochoty.
— Dlaczego? Czem zasłużył na taką nienawiść?
— Nienawiść? — powtórzył starzec z namysłem: — to nie to; na pogardę tylko zasłużył, mój panie.
— Doprawdy? — wyrzekł książę nieco słabszym głosem.
Kilian nałożył fajkę i potrząsnął głową.
— Pogardę... tak, to właśnie, to jest dobre słowo. I słuszne, sprawiedliwe. A przecież taki człowiek ma piękną sposobność coś zrobić na tym świecie? A on? Tak, mój panie, poluje po lesie, krzyku, hałasu... bez miary... I cóż więcej? Ubiera się pięknie. Czy to nie wstyd dla księcia, dla mężczyzny, mój panie? A potem gra komedye. A jeśli co innego robi, to my o tem dotychczas jeszcze nic nie wiemy.
— To wszystko jednak rzeczy dość niewinne — przemówił Otton: — i cóż chcecie wreszcie? Ma wojować?
— Nie, panie; zaraz wam to powiem, co o tem myślę. Pięćdziesiąt lat gospodaruję na folwarku „Nad rzeką,” pięćdziesiąt lat dzień po dniu pracuję na tej ziemi. Uprawiam ją, sieję, zbieram. Od świtu do nocy na nogach, przy robocie. I jakież z tego rezultaty? Przez wszystkie te lata żywiła mię ta ziemia z całą rodziną moją; po żonie mojej folwark był przez całe życie najdroższym skarbem mego serca; a teraz kiedy umrę, zostawię go w lepszym stanie, niż sam go odebrałem. I to tak zawsze bywa: kiedy się pracuje uczciwie, jak Bóg przykazał, nie brak człowiekowi chleba, sił mu przybywa i odwagi, wszystko pod jego ręką mnoży się i rośnie. Ja jestem prosty człowiek, ale także mam przekonanie, że gdyby książę chciał szczerze pracować w tem swojem państwie, jak ja pracowałem na folwarku, znalazłby w tem pomyślność i błogosławieństwo.
— Na to się zgadzam, ojcze — rzekł Otton poważnie; — jednakże porównanie nie wydaje mi się dokładnem. Życie i prace wieśniaka są proste i zgodne z prawami natury; życie i obowiązki księcia zarówno skomplikowane, jak sztuczne. Pierwszemu łatwo dobrze postępować, wie, co ma czynić w każdym wypadku i czasie; drugi — strzedz się musi, żeby źle nie zrobił, nie zbłądził mimo chęci. Jeśli was żniwo zawiedzie, schylicie w pokorze głowę i możecie powiedzieć: „Taka wola Boża!” — lecz jeśli księcia zawiodą plany i błędne rachuby, sam siebie zwykle ganić musi, własne widzi omyłki. To też ja myślę, że gdyby wszyscy królowie na świecie bawili się tak niewinnie, może z tem i lepiej byłoby poddanym.
— Dobrze powiedziane! — zawołał nagle młodzieniec. — Ma pan w tem słuszność. Każde słowo czysta prawda. Widzę, że i pan jesteś dobrym patryotą, wrogiem tyranów. To mi się podoba.
Książę, trochę zmieszany tem nagłem wyznaniem, pośpieszył zmienić kierunek rozmowy.
— W każdym razie, — zaczął znowu — dziwi mię bardzo to wszystko, co mi opowiadacie o księciu Ottonie. Lepiej słyszałem o nim. Mówiono mi, że w gruncie to bardzo dobry chłopiec, który tylko sobie szkodzi.
— Święta prawda! — zawołała nagle panna Otylia. — Śliczny, miły i dobry książę. Są jeszcze tacy, co za niego daliby się porąbać.
— Ba! Kuno — rzekł Fritz wzgardliwie. — Prostak, głupi człowiek.
Starzec potrząsnął głową i spojrzał na gościa.
— Kuno, — powtórzył — tak, Kuno! Ale pan tutaj obcy, a zdaje się dosyć ciekawy tego, co dotycze księcia, więc trzeba mu to opowiedzieć. Kuno, wielmożny panie, to jeden ze strzelców księcia. Prosty człowiek, bez wykształcenia, trochę pijak i wielki krzykacz: prawdziwy Grunewaldczyk, jak mówimy tu w Gerolsteinie. Znamy go tu dosyć dobrze, bo nieraz aż tu zachodzi za swymi psami, a w moim domu każdy gość jest gościem, bez względu na stanowisko i kraj, z którego pochodzi. Zresztą pokój tak dawno trwa pomiędzy nami, t. j. między Gerolsteinem i Grunewaldem, że moglibyśmy prawie zapomnieć o granicy; otwarta ona dla każdego tak gościnnie, jak wrota mego domu, i tyle ludzie o niej pamiętają, co te powietrzne ptaki.
— To prawda — potwierdził Otton; — pokój trwa już całe wieki.
— Całe wieki, mój dobry panie, słusznie powiedziałeś, i tem gorzej byłoby, gdyby nie miał trwać wiecznie! Ha!... Ale wróćmy do naszej historyi. Otóż ten strzelec Kuno coś tam niegdyś zbroił księciu, który ma prędką rękę, i nie myśląc wiele, zaczął go okładać szpicrutą. W pierwszej chwili, pamiętając o swej winie, znosił to chłop cierpliwie, ale nie wytrzymał długo, i zwróciwszy się nagle do księcia, zażądał, aby bicz odrzucił, a poszedł z nim na pięście. Siła na siłę. My tu wszyscy w kraju dobrze się bić umiemy i w ten sposób też zwykle rozstrzygamy nasze spory. Więc, mój panie, książę się zgodził, a że to w gruncie rzeczy chuchrak, prędko się zmieniły sprawy, i ten, co był przed chwilą bity jak niewolnik, rzucił o ziemię swego krzywdziciela.
— I złamał mu lewe ramię, — zawołał Fritz — a mówią, że i nos podobno! Dobrze zrobił, mojem zdaniem. Mąż na męża — ten wart więcej, kto zwycięży.
— I cóż dalej? — spytał Otton.
— A cóż? Odniósł go Kuno do domu, czy tam do pałacu, i od tej chwili są najlepszymi przyjaciołmi. Ja od siebie nie mówię, mój kochany panie, — ciągnął dalej staruszek — żeby w moich oczach ta sprawa przynosiła ujmę księciu, ale niema co mówić: to śmieszna historya. Człowiek powinien mieć zastanowienie, nim uderzy bliźniego, bo widzicie, mój panie: siła na siłę, jak mój bratanek mówi, i tak sądzono niegdyś.
— Jednak... — rzekł Otton — jeśli mam powiedzieć, co o tem myślę, zadziwię was może, jednakże... mnie się zdaje, że książę wtedy odniósł prawdziwe zwycięstwo.
Kilian spoważniał bardzo.
— To jest prawda — rzekł po namyśle. — Przed Boskim sądem miałby pan zupełną słuszność, ale widzicie, panie, ludzie na to inaczej patrzą... i śmieją się.
— Nawet ułożyli śpiewkę — dodał Fritz. — Poczekajcie, jakże to?... Tin, tin, tarara...
Lecz Otton nie miał chęci słuchać śpiewki, więc rzucił uwagę:
— Książę jest jeszcze młody, ma czas się ustatkować.
— Nie tak znów bardzo młody — odparł Fritz: — lat 40, to już człowiek.
— Trzydzieści sześć — poprawił Gottesheim poważnie.
— Taki stary! — zawołała rozczarowana Otylia. — Mówią, że taki piękny? Pewno kiedy był młodym?
— Łysy — dorzucił Fritz.
Otton przesunął ręką po dość bujnych włosach. W tej chwili nudne wieczory w pałacu wydały mu się dziwnie przyjemnymi. Zaprotestował głośno:
— Trzydzieści sześć lat? Cóż znowu! człowiek nie jest starym w tym wieku. I ja mam coś koło tego.
— Dałbym panu więcej — zaszeplenił starzec. — Ale jeżeli tak jest, to jesteś pan właściwie w wieku Ottonka, jak go tu nazywają; a założę się o dukata, żeś lepiej użył swego czasu. Trzydzieści sześć lat! W porównaniu z moim wiekiem to wydaje się mało, ale prawdę mówiąc, już dobry kawał drogi leży za nami, i w tym wieku niejeden leniuch i sowizdrzał zaczyna się czuć starym i zmęczonym. Tak, tak, mój dobry panie, człowiek trzydziestosześcioletni — jeśli jest sługą Bożym — powinien mieć już własne ognisko i dobre imię; powinien wybrać sobie towarzyszkę życia i patrzeć na błogosławione owoce tego związku. Czyny jego już powinny go otaczać, jak mówi Ewangelia.
— Ale, ale! Przecież książę jest żonaty! — zawołał Fritz, wybuchając głośnym i rubasznym śmiechem.
— Czy to zabawne? — spytał Otton żywo.
— Bah, i jak jeszcze! — odparł młody wieśniak. — Nic pan o tem nie słyszałeś? A ja myślałem, że cała Europa o tem mówi! — dokończył z wybuchem śmiechu i gestami, uzupełniającymi jasno niedość wyraźne słowa.
— Widać to zaraz, że pan tutaj obcy — dorzucił Gottesheim. — Boć wszyscy w kraju wiedzą, co warta księcia rodzina i dwór cały: zbiór rozpustników, filutów i oszustów, a jeden wart drugiego. Tak, tak, mój dobry panie. Żyje to wszystko w próżniactwie, lekkomyślnie, i cóż dziwnego, że zepsucie się szerzy? Toć to najprostsza droga. Księżna ma kochanka, jakiegoś barona podobno, Prusaka. A sam książę im pomaga, zamykając oczy na wszystko. I nie w tem jeszcze złe najgorsze, ale ten przybłęda razem z księżną rządzą państwem, robią, co im się podoba, a książę chowa tylko pieniądz do kieszeni, i reszta go nie obchodzi. Prędzej czy później musi to sprowadzić karę Bożą, i chociaż jestem stary, kto wie, czy nie dożyję tego jeszcze.
— Kochany wuju, — przerwał mu Fritz żywo — mylisz się w tem, co się tycze Gondremarka; a zresztą słowa twoje są słowami dobrego patryoty, święte jak Ewangelia. Co do księcia, to z mojej strony, gdyby udusił dzisiaj swą niewierną żonę, mógłbym mu przebaczyć jeszcze.
— O, nie, Fritz, to byłoby dodawać zbrodnię do grzechu. Wielmożny pan rozumie, — zwrócił się do Ottona — że książę sam wszystkiemu winien? Ma młodą żonę, ma państwo dziedziczne, przysiągł przecież opiekować się jedną i drugiem.
— Przysiągł w kościele — powtórzył Fritz z mocą. — Ale tu mamy dowód, co znaczą przysięgi książąt.
— Tak, tak — potwierdził starzec, smutnie potrząsając głową; — żonę i państwo oddał na łaskę awanturnika pruskiego, obcego obieżyświata. Młodej kobiecie pozwala brnąć coraz bardziej w grzechu, że kraj cały o tem mówi ze zgorszeniem... a przecież to dziecko prawie, ma lat dwadzieścia parę! A państwo? Sam przygniótł je ciężarem występku, bezbożności, nowych podatków, a zgubi je wojną.
— Wojną? — zapytał Otton.
— Tak, dobry panie, wszyscy to przepowiadają, którzy patrzą na te intrygi. A to wszystko jest bardzo smutne. Straszna rzecz patrzeć, jak ta młoda kobieta idzie drogą, prosto wiodącą do piekła, ścigana przekleństwami ludu. Straszna rzecz i dla kraju tak pięknego, bogatego, lecieć w przepaść dla braku troskliwego rządu. Lecz mojem zdaniem, Otton nie ma prawa na nic narzekać: podług czynów otrzyma i wynagrodzenie, a Pan Bóg niech zmiłuje się nad jego duszą. Wielki to grzesznik i zatwardziały bardzo.
— Nie dotrzymuje słowa, więc jest krzywoprzysięzcą; bierze zapłatę za to, czego nie wypełnia, to znaczy: kradnie. Bogaczem jest i głupcem. Cóż więcej powiedzieć można?
Fritz wzgardliwie klasnął palcami.
— Teraz zrozumieliście pewno, wielmożny panie, — zaczął znów starzec — dlaczego nie mamy dobrej opinii o księciu Ottonie. Można w prywatnem życiu być człowiekiem dobrym i sprawiedliwym, można posiadać także cnoty obywatelskie, lecz jeżeli człowiek ani tak ani inaczej nie zasługuje na szacunek, niechże go Bóg oświeci! Ludzie sądzą podług wartości. Nawet ten Gondremark, którego Fritz tak uwielbia...
— Tak jest — przerwał młody chłopiec. — Gondremark to człowiek. Szkoda, że w Gerolsteinie nie mamy podobnego!
Ale starzec potrząsnął głową.
— Jest to zły człowiek — rzekł poważnie. — Źle jest zaczynać cokolwiek na świecie od przestąpienia Bożych przykazań. Zgadzam się tylko na to, że pracuje przynajmniej i zarabia pieniądze, które mu płacą.
— A ja wam mówię, że w nim cała przyszłość i nadzieja Grunewaldu! — zawołał Fritz z zapałem. — Nie odpowiada on może wszystkim starym ideałom, wszystkim zasadom, które wyszły z mody, ale to umysł wyższy, nowożytny, który dąży za światłem i postępem wieku. Może i błądzi czasem, — któż wad nie ma? Ale dla niego dobro ludu — wszystkiem! I zapamiętaj to sobie, mój panie, który jesteś liberałem, a zatem wrogiem tych wszystkich tam rządów, — zapamiętaj to dobrze, jeśli łaska: przyjdzie dzień, w którym wypłoszą z pałacu tego próżniaka księcia z żółtymi włosami i jego bladą Messalinę, i odprowadzą ich pięknie aż do samych granic. A Gondremark będzie wtedy obwołany prezydentem. Słyszałem o tem wszystkiem na jednem zebraniu w Brandenau. Przyjaciele ludu przemawiali tam śmiało, a delegaci z Mittwalden poręczyli za 15 tysięcy swoich ludzi. Piętnaście tysięcy patryotów zorganizowanych — każdy z medalem przysięgłych na szyi. Oto jest Gondremark!
— Tak, tak, panie — powtórzył stary. — Widzicie, do czego to wszystko prowadzi: dziś niedorzeczne słowa, a jutro czyny, niedorzeczniejsze może. Jedno tylko jest pewnem, że chytry Gondremark stoi mocno jedną nogą w książęcym pałacu, a drugą w masońskich lożach. Udaje patryotę, bo to w modzie teraz. Patryota, mój panie, taki Prusak!
— Co to znaczy: udaje? — zawołał Fritz wyzywająco. — Gondremark jest patryotą, prawdziwym patryotą! Niech dziś ogłoszą rzeczpospolitą, a natychmiast odrzuci swój tytuł. Sam słyszałem, kiedy mówił o tem na zebraniu.
— Odrzuci tytuł barona, ażeby zmienić go na prezydenta — spokojnie zauważył Kilian. — Zrozumiecie to kiedyś; kto dożyje tych czasów, zobaczy owoce.
Nagle panna Otylia pociągnęła starca za połę.
— Patrz-no, ojcze, — szepnęła, pochylając się ku niemu, — patrz tylko... wielmożnemu panu widocznie niedobrze.
— O, wybaczcie, dobry panie! — zawołał przestraszony wieśniak. — Co dla was uczynić mogę? Czem wam pomódz?
— Dziękuję wam za wszystko. Jestem bardzo zmęczony i przeceniłem swoje siły — odparł książę słabym głosem. — Wskażcie mi tylko, jeśli łaska, pokój, gdzie będę mógł się przespać, a niczego mi więcej nie potrzeba. Dziękuję wam raz jeszcze za wszystko, dobrzy ludzie.
— Otylio, prędzej, światła! — komenderował wieśniak. — Ale pan mocno pobladł! Kropelkę wina? Nie chcecie? To bardzo proszę za mną, zaprowadzę pana do gościnnego pokoju — mówił, wchodząc pierwszy ze świecą na schody. — Nie pierwszy będziesz pan spał pod moim dachem snem spokojnym i zdrowym. Uczciwa wieczerza, szklaneczka dobrego wina, czyste sumienie i godzina wesołej gawędy — więcej warta przed nocą od ptasiego mleka i wszystkich pańskich łakoci.
Otworzył małe drzwiczki od stancyjki na strychu i zwrócił się do gościa:
— Oto jesteś u siebie, mój panie. Mały kącik, ale czysty. Pościel i bielizna świeżutka, a pachnie lewandą. Z okna widok na rzekę, a co do mnie, to niema na świecie muzyki nad szmer bieżącej wody. Śpiewka jest monotonna i nie głośna, zawsze to samo, ale słuchać miło i nie zmęczy cię, jak piszczenie skrzypek. To otwiera duszę szeroko na wszystko, co na świecie jest piękne; a chociaż nie pogardzam ciepłą chatą, ale jakież dzieło ludzkie porównać się może z wiejską naturą, dziełem samego Stwórcy? A nadewszystko, panie, to daje sercu taki spokój, jak modlitwa. Więc pozostawiam tutaj wielmożnego pana, życzę mu dobrej nocy i snu królewskiego.
Ukłonił się po raz dwudziesty i zwolna, ostrożnym krokiem opuścił izdebkę, pozostawiając gościa z jego własnemi myślami.


ROZDZIAŁ III,
w którym książę pociesza piękność i wiek sędziwy i zaleca delikatność w sprawach serca.

Wczesnym rankiem opuścił książę swą sypialnię. Ptactwo rozpoczęło już poranny koncert, powietrze było spokojne i czyste, długie i chłodne cienie leżały na ziemi. Po źle spędzonej nocy świeżość letniego poranku jest ożywczą i pokrzepiającą zarówno siły ciała, jak umysłu. Wyprzedzić bliźnich w powitaniu słońca, być Adamem dnia nowego — przyjemnie wśród pięknej natury i uspokaja to duszę. Książę oddychał głęboko, z rozkoszą, zatrzymując się kiedy niekiedy, rozglądając się wkoło, przebywając w towarzystwie swego cienia pola, rosą okryte, i czerpiąc słodki balsam przyjemnych i łagodnych wrażeń.
Zielona długa ścieżka wiodła przez winnicę ku rzece. Otton skierował tam swoje kroki. Szumiącą rzeką był właściwie potok, z gór spadający, bystry i spieniony. Tuż pod folwarkiem rzucał się wesołą kaskadą, podobną do splątanej białej grzywy konia, w miniaturową przepaść, skąd pryskający, gniewny, zbity w pianę białą, a miejscami błękitny i przejrzysty, staczał się w rodzaj niewielkiej sadzawki, którą sam wyżłobił w skale. Brzeg, stromy z jednej strony, skalistym przylądkiem wydłużał się prawie aż na środek tego jeziorka, i to miejsce wybrał sobie Otton na wypoczynek i spokojne rozmyślania.
Wkrótce promienie słońca, niby strzały złote, przeniknęły zasłonę zielonych gałązek, tworzących nad wodospadem lekkie i żywe sklepienie; w tej samej chwili złote i tęczowe blaski zaigrały z cieniami na powierzchni wody, tysiąc ogni wlewając w każdą drobną falę. I każda strzała wnikała głęboko w łono wód drżących, i potok dyamentów zdawał się spadać w głębię i tryskać z niej znowu tęczowemi iskrami. Powietrze ogrzewało się z każdą minutą i napełniało coraz nowym aromatem. Wiatr zdawał się kołysać złote promienie słońca, odbijając ich ruchy w czystem źwierciadle wody; ruch wody grą misterną blasków i cieni odbijał się na ciemnej skale; upadająca kaskada wstrząsała z kolei fale powietrza, jak lekką zasłonę. I wszystko drżało i żyło w tym ruchu.
Zmęczony bezsenną nocą, podraźniony okrutnemi widziadłami wzburzonego sumienia i nagłej zazdrości, książę tu znalazł prawdziwe wytchnienie, słodki spokój, i cichy ten kawałek ziemi, pełen blasków, świeżości i głosów natury, stał mu się dziwnie drogim. Oparty plecami o skałę, objął splecionemi rękoma kolana i zatonął w marzeniu; patrzał, podziwiał, zachwycał się i tracił poczucie własnego jestestwa. Nic tak nie przykuwa uwagi człowieka, jak widok upartej i nieskończonej walki wody bieżącej z oporem, który jej stawia zuchwała przeszkoda. Wierny to obraz wiecznych wysiłków człowieka w walce z niewzruszoną siłą przeznaczenia. Zapatrzony w ten obraz, książę zanurzył się zwolna w otchłań marzeń, odrywających od rzeczywistości, graniczących między snem i jawą. „Książę i fala” — mówił mu w duszy głos jakiś — książę a fala, jednakowo powstrzymani w dążeniach, razem uwięzieni przez niewidzialne fatum w nieznanym zakątku ziemi. Książę i fala — dwa cienie znikome na wagach kosmologii ludzkiej. Książę i fala... Książę i fala...
Zasnął prawdopodobnie, jak zwykły śmiertelnik, który się nie wyspał we właściwym czasie, gdy dźwięk ludzkiego głosu zbudził go z tej drzemki.
— Panie! — powtarzał głos jakiś błagalnie, stłumionem brzmieniem.
Odwrócił się wreszcie i na brzegu strumienia spostrzegł wczorajszą gosposię, córkę wieśniaka, która — zmieszana widocznie własną śmiałością — wzywała go błagalnym gestem. Była to młoda dziewczyna, dobra i uczciwa, kwitnąca zdrowiem, które jej wdzięk stanowiło, pod wpływem pomieszania powabniejsza jeszcze w tej chwili.
Otton wstał zwolna i zbliżył się do niej.
— Dzień dobry — rzekł uprzejmie. — Wstałem dzisiaj wcześnie i — marzyłem w tem miejscu.
— O panie! — zawołała z wybuchem dziewczyna. — Przyszłam cię błagać, abyś zlitował się nad moim ojcem... Przysięgam Waszej Książęcej Mości, że gdyby był wczoraj wiedział, kogo ma przed sobą, prędzej pozwoliłby uciąć sobie język. I Fritz także... Boże, Boże, co oni zrobili! Ale ja się zaraz czegoś domyślałam, i dziś z rana prosto do stajni, — a tam... na strzemieniu książęca korona, korona Waszej Książęcej Mości! O miłosierny panie!... zaraz sobie jednakże pomyślałam, że nie zechcesz nas gubić, gdyż zapewniam cię, że obadwaj niewinni są, jak baranki.
— Moja droga, — rzekł Otton, ubawiony jej trwogą i nieobojętny na pochlebstwo — zupełnie źle tłómaczysz sobie położenie. Ja sam tylko zawiniłem, ukrywając swoje imię i doprowadzając do tego, aby mówili o mnie. I ja teraz proszę cię bardzo, abyś zachowała moją tajemnicę i nie zdradziła brzydkiego postępku. A co do zemsty, wszakże krewni twoi bezpieczni są w Gerolsteinie? Wiesz zresztą sama, że nawet w swoim własnym kraju nie mam już żadnej władzy.
— O, tak wcale nie jest jeszcze, jaśnie panie — z głębokim ukłonem odparła dziewczyna: — strzelcy daliby się porąbać za ciebie.
— Szczęśliwy książę! — zaśmiał się Otton z ironią. — Lecz choć zbyt grzeczną jesteś, aby przyznać to otwarcie, z pewnością nieraz w życiu mogłaś się przekonać przy dobrej sposobności, że jestem tylko pustym dźwiękiem i tytułem. Nie dawniej niż wczoraj wieczorem dowiedziono mi tego jasno. Widzisz na ciemnej skale ten cień ruchomy i drżący? Mam słuszny powód mniemać, że cieniem jest książę Otton, a skała niewzruszona — Gondremarkiem. Gdyby twoi krewni napadli na Gondremarka — ale na szczęście, jeden z nich jest przecież gorącym jego wielbicielem. Co zaś do twego ojca, to bardzo rozsądny człowiek, szanowny starzec, który mówi bardzo rozumnie, i pewien jestem jego uczciwości.
— O, co do tego, — zawołała żywo młoda dziewczyna — ojciec jest uczciwym i Wasza Książęca Mość może być o tem przekonanym. I Fritz także. A wszystko, co mówili wczoraj, to głupie żarty i bzdurstwa bez sensu. Wieśniak najczęściej mówi dlatego, żeby się pośmiać, i nie myśli o tem, co mówi... może mi jaśnie pan wierzyć. Na sąsiednim folwarku, gdybyś się pan tam udał, usłyszałbyś może to samo o moim ojcu.
— No, no, no! — przerwał książę — za daleko idziesz, moje dziecko; wszystko, co powiedziano było przeciw księciu...
— O, to wstyd, hańba! — zawołała panna Otylia.
— Nie — odparł Otton — to jedynie prawda. Niestety! takim jestem, jakim mię odmalowano... eh, gorszym jeszcze.
— Właśnie! — zawołała z wyrzutem dziewczyna. — To tak pan postępuje? Daleko z tem zajedziesz! Dałabym ja, gdyby mi chciał kto co zarzucić! Usłyszałby odpowiedź. Bah, bah, mam ja język nie od parady! I umiem się bronić, oho, zobaczycie! Właśniebym się też przyznała do winy! Nigdy w życiu, mój panie!... chociażbym ją miała na czole napisaną. Tak się robi, jeśli chcemy, żeby nas ludzie szanowali. A kto ni be, ni me, to na niego i kozy skaczą. Jak żyję, nie słyszałam jeszcze nic podobnego. To może pan się boi? To może pan i łysy?
Otton nie mógł się powstrzymać od śmiechu.
— Co do tego, protestuję: nie jestem łysy — odparł.
Otylia zawstydziła się i zmieszała znowu.
— Najpokorniej przepraszam Waszą Książęcą Mość, — rzekła — sama rozpuściłam język, ale nie przez brak szacunku. Sam pan widzi, że pan jest dobry, i musi pan to przyznać, Wasza Książęca Mość... Zresztą, jaśnie pan sam wie najlepiej, jakim jest rzeczywiście.
— Cóż ci na to odpowiem? — rzekł z uśmiechem książę. — Jesteś dobrą kucharką, jak mogłem się wczoraj przekonać, i z pewnością umiesz wybornie przyrządzać niejedną potrawę, — ale zdarzyło ci się może nieraz widzieć najlepsze rzeczy tak cudacznie pomieszane przez nieumiejętną gospodynię, że nikt przełknąć nie może frykasu? Widzisz, to podobne do mnie. Jestem pełen dobrych przymiotów, ale całość na nic się nie zda. Jestem — jakby ci to powiedzieć w jednem słowie? — czekolada z pomarańczą.
— To mi tam wszystko jedno, jesteś pan dobry i koniec — odparła zawstydzona, że nie zrozumiała porównania.
— Jedno tylko jest pewnem, że ty jesteś dobrą — zauważył książę z uśmiechem.
— Ach! — zawołała, rumieniąc się z zadowolenia — bardzo pięknie pochlebiać! Ale wiem dobrze, co mam o tem myśleć. Mężczyźni...
— Moja droga, przecież ja jestem już stary — rzekł filuternie, robiąc znaczącą aluzyę do jej wczorajszego okrzyku.
— Stary? Za dziecko wziąłby pana każdy, ktoby cię słyszał, a choć jesteś księciem, gdybyś mi przyszedł do kuchni przeszkadzać, przywiązałabym ci ścierkę do pasa. Boże sprawiedliwy! — zawołała nagle, z przestrachem uderzając w dłonie — całe szczęście, że Wasza Książęca Mość mi przebaczy. Ciągle się zapominam.
— I ja także, — odparł książę — i to mi właśnie zarzucają.
Wyglądali w tej chwili na zakochaną parę, a choć szum wodospadu zmuszał ich mimowoli do podnoszenia głosu, ciekawe oko, śledzące ich z góry, mogło dopatrzyć w ich ruchach, zbliżeniu, śmiechu i wesołości pewien stan podniety.
Jakiś głos szorstki, z po za krzaku ciernia, zawołał na Otylię po imieniu. Dziewczyna zbladła.
— To Fritz, — rzekła cicho — muszę uciekać.
— Biegnijże, moje dziecko, i nie potrzebuję ci mówić: bądź spokojną. Sama przekonałaś się pewnie, że zblizka nie jestem straszny.
Pożegnał ją skinienem ręki, dziewczę odpowiedziało mu uśmiechem, pobiegła kilka kroków i zatrzymała się znowu, aby mu złożyć ukłon, przypomniawszy sobie, że tak poufale nie żegna się księcia.
Otton powrócił na swój skalisty przylądek, lecz humor jego zmienił się zupełnie. Zmienił się i krajobraz: słońce, już dość wysoko podniesione, śmielsze rzucało na wodę promienie, a błękit nieba, zieloność wybrzeża i blaski złote mieniły się razem, rzucając na powierzchnię barwne arabeski. Wiatr igrał z falą, z której wytryskały co chwila jasne gwiazdy.
W duszy księcia obudził się dziwny niepokój pod wpływem tego piękna, które go oczarowało: z tamtej strony granicy to cudne ustronie choć pośrednio należałoby do niego, tutaj — było krajem obcym. Dotychczas nie znał zupełnie rozkoszy, wynikającej z posiadania; ciekawe i piękne rzeczy, które należały do niego, były mu obojętne, lecz w tej chwili po raz pierwszy w swojem życiu doznał uczucia, które wydawało mu się pragnieniem rzeczy, należącej do innego. Była to poprostu zazdrość, zazdrość niewinna wprawdzie, uśmiechnięta, lecz zazdrość — pożądanie cudzej winnicy przez grzesznego Achaba.
Uśmiechnął się do siebie na to porównanie, rad był jednakże, kiedy nadejście Killiana wyrwało go z tych myśli.
— Spodziewam się, wielmożny panie, że dobrze spaliście dzisiaj pod moim nizkim dachem? — zaczął spokojnie wieśniak.
Otton wolał uniknąć szczerej odpowiedzi.
— Zachwycam się tutaj — odparł — ślicznym kawałkiem ziemi, na którym macie szczęście mieszkać, mój dobry ojcze.
— Tak, nasze pola, — rzekł z uśmiechem wieśniak, spoglądając dokoła, — tak, to ładny kawałek ziemi. Tam na wschodzie grunt pyszny, ciężki, urodzajny i głęboki. Pokazałbym panu mój zbiór z dziesięciu morgów. Albo i zboże w polu, aż miło popatrzeć! Powiadam panu, że w całym Grunewaldzie, ba! i w Gerolsteinie także, nie znalazłbyś folwarku równie żyznego i pięknego. Miewają ludzie po 60 (o co zawsze, siejąc, proszą pana Boga), miewają po 70 i po 100, — a ja miewam po 120 urodzaju! Ale to naturalnie i od gospodarza zależy.
— A rzeka rybna?
— Jak sadzawka, mój panie. A kto ma czas, to miło i połazić tutaj, nad tą bębniącą wodą, po zielonym brzegu, między temi skałami, strojnemi w zieloność, jak dziewczęta w niedzielę. A choćby i te Boże kamienie, co błyszczą jak złoto i klejnoty! Napatrzy się człowiek skarbów, nie szukając daleko. Ale, wielmożny panie, ośmielam się zwrócić uwagę, że w waszym wieku należy zacząć się wystrzegać reumatyzmu. Między 30 a 40 laty to czas siejby, że tak powiem, tej uprzykrzonej choroby, i niedobrze z pustym żołądkiem przechadzać się tak rano po chłodzie i wilgoci. Proszę też przyjąć moją dobrą radę, i pójdźmy prędzej, bo śniadanie czeka.
— Jak najchętniej — rzekł Otton poważnie.
Skierowali się w stronę folwarku.
— Więc całe życie spędziliście tutaj? — zapytał książę, idąc.
— Tutaj, mój panie; tu się urodziłem i pragnąłbym powiedzieć: tutaj umrę. Ale fortuna, panie, kołem się toczy, jak mówią. Powiadają, że ona ślepa, ale ja wolę wierzyć, że dalej widzi od nas. Tak, tu się urodziłem, i mój dziad i ojciec, wszyscy trzej uprawiamy te same zagony, jeden po drugim. Każda brózda w polu, którą mój pług kraje, leży na bróździe, przez nich wyżłobionej. Znajdziesz pan imiona nasze, wyrznięte na ławce w ogrodzie: Jan i dwóch Kilianów... Tak, mój panie, na starość trzeba być przygotowanym do wielkie zmiany w życiu. Niekiedy zdaje mi się, że widzę jeszcze mego ojca, zacnego starca w bawełnianej czapce, po raz ostatni idącego tędy, jak gdyby chciał pożegnać każdy kawałek ziemi. „Kilianie, — mówił — widzisz ten dym z mojej fajki? To życie...” Tak powiedział, i to była jego ostatnia fajka, — a ja myślę, że wiedział o tem. A musi to być jednak bardzo dziwnie zostawiać tak za sobą wszystko: drzewa, które człowiek sadził, syna, którego wychował, nawet i starą fajkę z głową Turka, którą palił jeszcze będąc chłopcem i zalecając się do przyszłej żony. Ale nikt na tej ziemi nie ma stałego domu, a co do wieczności znowu, to miło pomyśleć, że nie na własne tylko zasługi liczyć możemy. To wszystko prawda, a jednak nie umiem wypowiedzieć panu, jak mi przykro, że nie umrę na swojem starem łóżku.
— Dlaczego? — spytał Otton. — Cóż was stąd wygania?
— Los, panie. Sprzedają folwark... trzy tysiące dukatów. Gdyby trzecia część tego, nie potrzebuję się chwalić, ale przy moim kredycie i mając trochę oszczędności, zdobyłbym się na tę sumę. Trzy tysiące jednakże... trzy tysiące bitych dukatów... chybaby coś nadzwyczajnego... A tak, jeśli nowy właściciel nie zechce mię zostawić na folwarku, trzeba się będzie wynieść.
Mówił to z rezygnacją smutną, lecz spokojną, jak człowiek przygotowany na wszystko. W sercu Ottona jednak słowa starca nowe zbudziły uczucia: jego chęć posiadania tego pięknego ustronia nabrała realnej siły, a głos rozsądku dawał jej podkład praktyczny. Bo jeśli to, co słyszał, było istotnie prawdą, Grunewald przestanie wkrótce być dla niego bezpiecznem schronieniem. I czyż przezorność nie nakazuje zawczasu przygotować sobie na taki wypadek spokojnego kącika? A gdzież na świecie znajdzie piękniejsze ustronie? I Gotteskeim był typem bardzo sympatycznym, — uczciwy, sumienny, prawy: skarbem jest podobny dzierżawca. Każdy z nas zresztą lubi grać rolę Opatrzności. Zjawić się w chwili stanowczej i wyświadczyć usługę człowiekowi, który go tak głęboko upokorzył wczoraj surowością słów swoich, wydawało się księciu szlachetną i godną go zemstą. Ożywił się tą myślą i we własnych oczach nabrał pewnej wartości.
— Przypuszczam, — rzekł powoli — iż znajdę na ten folwark nabywcę, który w dalszym ciągu chętnie korzystać będzie z waszej pracy i doświadczenia.
— Czy podobna, mój panie? Ach, jakże byłbym wam wdzięczny! Człowiek się całe życie uczy rezygnacyi, a wkońcu widzi, że to jak lekarstwo: zwodzi, a nic nie pomoże.
— Możecie nawet tak ułożyć kontrakt, — ciągnął książę — że użytkowanie folwarku będzie wam zapewnione aż do końca życia.
— A czy wielmożny pan sądzi, — odezwał się wieśniak nieśmiało — że przyjaciel pański nie zgodziłby się na przyznanie mi prawa przekazu? Fritz jest porządnym chłopcem.
— Młody jeszcze — rzekł książę chłodno. — Niech zdobędzie o własnych siłach stanowisko i nie liczy na dziedzictwo.
Ale Gottesheim zaczął po chwili milczenia:
— Chłopiec dawno już jednak pracuje na tej ziemi, panie, a w moim późnym wieku (skończę 78 podczas żniwa), w moim wieku, proszę pana, niema nic pewnego, i właściciel mógłby prędko być w kłopocie, kogo znaleźć na moje miejsce. Licząc na Fritza, spałbym już spokojnie. Myślę, że takie względy powinny go skłonić do przyjęcia tego warunku?
— Fritz ma przewrócone w głowie — zauważył książę sucho.
— Jednak nowy właściciel... — zaczął Kilian.
Książę zarumienił się z niecierpliwości.
— Nabywca to ja — rzekł krótko.
— Powinienem to był odgadnąć — szepnął starzec, kłaniając się uniżenie. — Wielmożny pan uszczęśliwia swoją łaską starca, i mogę powiedzieć prawie, że nie wiedząc o tem, ugościłem anioła w swoim domu. O, gdyby wszyscy możni tego świata, to jest ci, co mają władzę, posiadali takie serce, ileż szczęśliwych ognisk zapłonęłoby znowu, ilu biednych przypomniałoby sobie wesołe pieśni!
— Nie należy sądzić nigdy zbyt surowo — wyrzekł poważnie książę; — każdy z nas ma swoje wady i słabości.
— To święta prawda, panie — uroczyście potwierdził wieśniak. — Lecz jakiemże imieniem mam nazywać szlachetnego mego dobroczyńcę?
Książę spojrzał na starca, lecz w tej samej chwili błysnęło mu szczęśliwie wspomnienie Anglika, którego przed tygodniem przyjmował w pałacu, i drugiego włóczęgi tej samej narodowości, znanego mu przed laty. To też odparł spokojnie.
— Nazywam się Transome i jestem podróżnikiem angielskim. Dziś wtorek... we czwartek przed południem przyjedźcie do Mittwalden, i skończymy interes. Spotkamy się w zajeździć „Pod gwiazdą poranną.”
— Na rozkazy we wszystkiem, co słuszne i sprawiedliwe — wyrzekł pokornie wieśniak. — Więc pan jesteś Anglikiem? To ród wielki podróżników. Czy wielmożny pan zna się trochę na rolnictwie?
— Zajmowałem się tem trochę, co prawda, nie w Gerolsteinie! Lecz fortuna kołem się toczy, jak sami powiedzieliście, i chcę być przygotowanym na jej niespodzianki.
— Bardzo słusznie, wielmożny panie, bardzo słusznie — powtarzał Kilian, idąc z głową pochyloną.
Zbliżali się tymczasem do folwarku, i minąwszy winnicę, wyszli właśnie na łąkę. Od pewnego już czasu słyszeli wyraźnie dwa podniesione głosy, które z każdą chwilą zdawały się zbliżać, i wyszedłszy nakoniec na otwarte miejsce, spostrzegli o kilka kroków Fritza i Otylię. Chłopiec, czerwony z gniewu, mówił głosem ochrypłym, po każdem zdaniu uderzając pięścią w dłoń drugiej ręki; dziewczyna, bokiem trochę zwrócona do niego i wzburzona widocznie, broniła się jednak z energią.
— Ot, masz znowu, mój Boże!.. — szepnął starzec, zwracając się na boczną ścieżkę, aby ominąć z dala tę niezgodną parę, ale Otton przeciwnie, skierował się ku nim, jakby przeczuwał, że jest przedmiotem ich kłótni.
Istotnie, na jego widok Fritz stanął w tragicznej pozie, gotując się do walki.
— A, jesteś pan! — zawołał, skoro tylko spostrzegł, że głos jego mógł być usłyszanym. — Odpowiedz mi natychmiast... jesteś przecie mężczyzną u pioruna... coście tam oboje robili za krzakami? Po coście się ukryli?
— Ha! — zawołał ze wściekłością, zwracając się znów do Otylii — i pomyśleć, że to kobieta, której oddałem serce!
— Przepraszam — przerwał Otton — wszak do mnie przemawiasz, mój zuchu? Jakiemże prawem żądasz, abym ci zdawał sprawę ze słów panny Otylii? Jesteś jej ojcem, bratem, czy też mężem?
— E, mój panie, — rzekł wieśniak — sam wiesz dobrze, że to moja narzeczona; skoro ją kocham, i ona powinna mię kochać. Ale niech to zrozumie, że ja nie pozwolę sypać sobie piasku w oczy. Mam też swoją ambicyę i dumę, mój panie!
— Być może, jednak muszę przedewszystkiem wyjaśnić ci, mój przyjacielu, co to znaczy kochać. Miłość prawdziwa mierzy się ufnością i dobrocią serca. Możesz mieć swoją dumę i ambicyę, to bardzo pięknie nawet, ale czyż dlatego twoja narzeczona nie ma prawa do zaufania i szacunku? Nie mówię tu o sobie. Zdaje mi się jednak, że gdybyśmy zaczęli skrupulatnie i drobiazgowo roztrząsać twoje postępowanie, może niejednego kroku nie umiałbyś usprawiedliwić.
— To wcale nie odpowiedź — odparł młodzian śmiało. — Mężczyzna jest mężczyzną, a kobieta kobietą, i każdy wie o tem dobrze, czy to na wsi, czy w pałacu. Powtarzam moje pytanie i żądam jasnej odpowiedzi — oto wszystko.
Narysował kresę, niby granicę, na piasku i postawił na niej nogę w pozycyi wyzywającej.
Książę odparł spokojnie:
— Sądzę, że skoro lepiej poznasz i zrozumiesz zasady liberalizmu, mój bracie, zmienisz ton swojej mowy. Kto chce równości, ten nie może posługiwać się podwójną miarą, a ty dla każdego masz inną: inną dla kobiety, inną dla mężczyzny, inną chcesz sądzić księcia, a inną wieśniaka. Taki z ciebie liberał? Potępiasz księcia, który zaniedbuje żony, i jesteś bardzo surowym dla niego, a narzeczony może znieważać swą przyszłą? Piękne zasady! Bronisz się miłością, ale ja sądzę, że panna Otylia ma prawo zrzec się takiej miłości. Bo gdybym ja, człowiek obcy, pozwolił sobie względem tej młodej kobiety dziesiątej części grubijaństw, których się dopuściłeś, rozwaliłbyś mi głowę bez najmniejszej kwestyi, i postąpiłbyś słusznie: obowiązkiem kochanka jest zawsze stać w obronie swojej ukochanej. Brońże jej więc przed samym sobą przedewszystkiem!
— Pięknie, dobrze powiedziane — potwierdził Gottesheim, który stał obok ze splecionemi na plecach rękoma. — Jakby z Pisma Świętego!
Fritz był pokonany nietylko niezaprzeczoną i widoczną wyższością księcia, ale i głosem własnego sumienia, które mu wytykało jego błędy. Przypomnienie także zasad liberalnych zmieszało go niepomału.
— To wszystko dobrze, — mruknął — i jeśli zbłądziłem, gotów jestem to przyznać. Nie miałem złej chęci... zresztą byłem w swojem prawie... choć nie chcę powiedzieć przez to, że się trzymam starych, spróchniałych idei, nie... Jeśli powiedziałem co niedorzecznego, chętnie przeproszę tę, którą obraziłem słowem nierozważnem...
— Nie mówmy o tem więcej — przerwała z pośpiechem Otylia.
— Zapewne... z tem wszystkiem jednak, nie dowiedziałem się wcale, o czem rozmawialiście tam za skałą — rzekł Fritz z wyraźnem niezadowoleniem. — Ona mi dowodzi, że przyrzekła tajemnicę, ale ja chcę o tem wiedzieć. Grzeczność grzecznością, ale za nos wodzić się nie dam, ani wmawiać w siebie byle czego. Mam do tego prawo, chociaż jestem dopiero narzeczonym.
— Zwróć się z tem zapytaniem do pana Gottesheima, — odezwał się poważnie książę — a zrozumiesz, że nie traciłem czasu dzisiaj z rana. Od świtu zwiedzam folwark, który zamierzyłem kupić, więc zaspokój swoją ciekawość, którą w każdym razie uważam za niewłaściwą i całkiem zbyteczną.
— O! — zawołał Fritz, nagle zmieniając wyraz twarzy i cofając się ze zdumieniem. — Interesa! To zupełnie co innego. Tylko po co ten sekret? Ale jeśli wielmożny pan kupuje folwark, to niema o czem mówić... naturalnie.
— Naturalnie — powtórzył Kilian z głębokiem przekonaniem.
Ale teraz Otylia nabrała odwagi.
— Aha! — krzyknęła. — Czy ci nie mówiłam? Nie powtarzałam ciągle, że tu chodzi o twoje dobro? Widzisz, sam widzisz! Wstydź się teraz swoich podejrzeń i niegrzeczności. Powinieneś za to przeprosić na kolanach i wielmożnego pana — i mnie.


ROZDZIAŁ IV,
w którym książę zbiera opinie w podróży.

Był to prawdziwy szczyt dyplomacyi, że książę zdołał przed południem wymknąć się z gościnnych progów Kiliana Gottesheima. Uwolnił się przecież wreszcie i od uciążliwej wdzięczności starego wieśniaka, i od poufałości jego córki, ale nie tak łatwo było pozbyć się pana Fritza. Młody polityk oznajmił z bardzo tajemniczem spojrzeniem, iż odprowadzi go do szosy, a Otton, podejrzewając w tem resztki zazdrości, przez wzgląd na pannę Otylię nie śmiał odrzucić propozycyi. Skoro jednakże znaleźli się sami na wiejskiej drodze, pragnienie swobody ze zdwojoną siłą obudziło się w sercu księcia, i podejrzliwem okiem śledząc swego towarzysza, czekał niecierpliwie chwili wyzwolenia.
Czas jakiś Fritz w milczeniu postępował obok konia, który szedł stępa, i przebyli tym sposobem więcej niż połowę drogi, nim wieśniak z widocznem pomieszaniem i nieśmiałością odważył się zacząć rozmowę.
— Chciałem was zapytać, panie — rzekł, podnosząc na księcia ciekawe spojrzenie, — czy jesteście socyalistą?
— Ależ — nie... — odparł Otton. — Niezupełnie się zgadzam z tem, co rozumieją zwykle pod tą nazwą. Skądże to pytanie?
— Zaraz to panu powiem. Poznałem odrazu, że jesteś pan gorącym postępowcem i powstrzymujesz się tylko przez wzgląd na starego Kiliana. Co do tego, miałeś pan słuszność: starzy są zawsze tchórze. A przytem mamy teraz tyle grup odmiennych ludzi pokrewnych przekonań, że trudno wiedzieć z góry, jak daleko sięga najśmielszy. Nie byłem też zupełnie pewny, czy należysz pan do wolnomyślnych, dopóki nie zacząłeś mówić o kobietach i o wolnej miłości.
— Co? — zawołał zdumiony Otton. — Ani słowa nie pisnąłem o podobnych rzeczach!
— To się rozumie samo... naturalnie... o, nic kompromitującego! Rzucasz pan tylko myśli, oto wszystko: badanie gruntu, jak powiedziałby nasz prezydent. Ale trzeba być chytrym, żeby mnie wywieść w pole; znam ja dobrze naszych mówców, ich sposoby postępowania i doktryny. A mówiąc między nami, — dodał, głos zniżając — jestem też członkiem, ja sam... Tak, panie, jestem członkiem tajnego stowarzyszenia i mam medal...
Rozpiął koszulę, zdjął z szyi zieloną plecionkę i podał księciu zawieszony na niej medal z wyobrażeniem odradzającego się Feniksa i napisem: Libertas.
— Teraz sam pan widzisz, że możesz mi ufać — rzekł, chowając swój skarb z powagą. — Nie jestem pierwszym lepszym samochwalcą, lecz rewolucyonistą z przekonania.
I rzucił na księcia wzrokiem tryumfatora i uwodziciela.
— Rozumiem — odparł Otton. — To wystarczające. Jednakże, mojem zdaniem, przyjacielu, ten najlepiej służy swojemu krajowi, kto jest przedewszystkiem uczciwym człowiekiem. Co do mnie, chociaż się nie omyliłeś, przypuszczając, że jestem zamieszany w sprawy polityczne, nie mogę cię objaśnić więcej, gdyż ani mój charakter, ani zdolności nie nadają się do roli wodza. Natura przeznaczyła mi widocznie, abym słuchał i wykonywał wolę innych. A jednakże każdy z nas musi panować nad czemś, chociażby tylko nad własnemi namiętnościami, panie Fritz, i człowiek, który myśli o małżeństwie, powinien się nad tem dobrze zastanowić. Stanowisko męża, jak panującego, jest bardzo sztuczne i zawiłe: jednemu i drugiemu trudno dobrze postępować. Czy rozumiesz, co chcę powiedzieć?
— O, tak, naturalnie!.. każdą rzecz zrozumieć mogę — mówił Fritz, zmieszany kierunkiem rozmowy i niezadowolony z rezultatów swoich wyznań. — Ale, — zapytał nagle z ożywieniem — czy nie na arsenał kupiłeś pan folwark?
— Zobaczymy — odparł, śmiejąc się, książę. — Nie okazujmy zbytku gorliwości... tymczasem, gdybym był tobą, wolałbym nie wiedzieć o niczem... co do tej sprawy.
— O, niech pan będzie spokojny! — zawołał Fritz uszczęśliwiony, chowając do kieszeni dukata. — Nie słyszałem od pana ani słowa... ani słowa. Poznałem ja odrazu, co to znaczy, i mogę powiedzieć teraz, że wiem wszystko. Niech pan pamięta tylko, — dodał z miną tajemniczą — gdyby było potrzeba przewodnika, znam te lasy jak własną kieszeń, każdą zajęczą dróżkę.
Pozostawszy sam wreszcie, Otton przyśpieszył kroku, śmiejąc się w duszy z niezwykłej rozmowy. Ubawił się nią szczerze. Rad był także ze swego zachowania się na folwarku, gdzie — przyznawał — łatwo było popełnić wiele błędów. Na domiar harmonijnych wrażeń, piękność drogi i świeże wiosenne powietrze przyjemnie oddziaływały na niego.
Spływając z gór i znowu wznosząc się łagodnie po garbatych pochyłościach, piękna, szeroka szosa wiodła w kierunku Mittwalden. Po obu stronach stały proste, wyniosłe i równe drzewa iglaste, zanurzając korzenie w ciemnym i wilgotnym gruncie, osłaniając u stóp swoich chłodnym cieniem mszyste kobierce, kryształowe źródła i szemrzące strumienie. I wszystkie drzewa, wysokie i silne, młode, wysmukłe, wątłe, stały równo, zwartym szeregiem, w szatach zielonych, podobne do siebie, niby armia milcząca pod bronią. Wioski, miasteczka kryły się w oddali, na prawo i na lewo, jak gdyby nie śmiały przed oczyma przejezdnych odsłaniać swoich tajemnic. Kiedy niekiedy tylko w głębi zielonej doliny spostrzegał książę czerwoną gromadkę dachów skupionych, albo gdzieś na wzgórzu samotną chatę drwala. Szosa była własnością międzynarodową, dla stolic i miast wielkich i odległych, drobne życie Grunewaldu pomijała lekceważąco. Stąd jej samotność cicha i poważna.
Niedaleko od granicy Gerolsteinu spotkał książę niewielki oddział swego wojska, maszerujący pośród gorącego pyłu. Poznano go i powitano okrzykiem, bez wielkiego zapału. Odtąd jechał sam długo pośród drzew milczących. I zwolna rozpraszała się jego wesołość, a swobodę umysłu mącić zaczęły wspomnienia. Wkrótce obsiadły go, jak rój komarów. Słowa nocnej rozmowy na wiejskim folwarku spadały mu na głowę, niby grad pocisków. Przerażony, zgnębiony, obejrzał się wkoło, jakby szukając punktu oparcia dla myśli, — i rzeczywiście na poprzecznej drodze, przecinającej szosę, spostrzegł jeźdźca.
Głos ludzki i obecność obcego człowieka wydały mu się chłodnem źródłem na pustyni. Zatrzymał konia, czekał.
Nadjeżdżający człowiek był widocznie wieśniakiem: czerwony, opalony, z grubemi wargami i zamglonem, słodkiem spojrzeniem. Przez konia przewieszone dwie ciężkie sakwy utrudniały mu jazdę, a u pasa wisiała gliniana butelka.
Na wezwanie księcia odpowiedział wesołym okrzykiem, lecz zarazem całą figurą wykonał tak niezwykły ruch na siodle, iż Otton odgadł natychmiast, że butelka nie była już pełną.
— Czy jedziecie do Mittwalden? — zapytał uprzejmie.
— Aż do drogi na Tannenbrunn — odparł człowiek. — Pojedziemy razem, hm?
— Z przyjemnością; dlatego czekałem tu na was.
Wkrótce postępowali obok siebie. Instynkt wieśniaka skierował wzrok jego przedewszystkiem na konia; zamgloną źrenicą badał wierzchowca i praktycznym zmysłem oceniał jego wartość.
— Do dyaska! — mruknął w końcu — pięknego konia macie, przyjacielu!
Zaspokoiwszy swoją ciekawość w tym względzie, podniósł oczy na jeźdźca, jak na szczegół drugorzędny.
— Książę! — zawołał nagle, kłaniając się z takim impetem, że tym razem o mało nie zleciał na ziemię. — Wasza Książęca Mość niech mi wybaczy, — że nie poznałem zaraz, ale...
Gniew nagły pozbawił księcia zimnej krwi i panowania nad sobą.
— Skoro mię znasz, — rzekł cierpko — nie mamy potrzeby jechać obok siebie; wyprzedzę cię zatem, jeśli łaska.
Spiął ostrogami białego rumaka, aby słowo w czyn zmienić, ale chłop pijany wyciągnął się szybko i pochwycił mu cugle.
— A to co znowu, książę czy nie książę? — zawołał gburowato. — To tak się z ludźmi postępuje? Pod maską bardzo pięknie, miłe towarzystwo, a kiedy cię poznałem, wyprzedzisz mię, jeśli łaska!.. Szpieg! — ryknął prawie w twarz Ottonowi, purpurowy od trunku i dotkniętej próżności.
Książę się zmieszał; zrozumiał w tej chwili, że przecenił znaczenie swego stanowiska, a być może, iż doznał też pewnej obawy, zważywszy, iż zuchwalec nie był zupełnie przytomny.
— Puść cugle! — zawołał jednak dość stanowczo.
Ku zdumieniu Ottona chłop pusłuchał bez wahania.
— Wiedz, mój panie, — rzekł wtedy zimno i wyniośle — iż jakkolwiek przyjemnie byłoby mi może podróżować z tobą, jako człowiek obcy, rozmawiając spokojnie o różnych przedmiotach, o których życzyłbym sobie poznać twoje zdanie, nie mogę być spragnionym czczych grzeczności, jakie z was każdy uważa za najstosowniejsze dla księcia.
— Myślisz, że ci będę kłamał? — krzyknął pijak, czerwieniąc się znowu gwałtownie.
— Nie wątpię o tem — odpowiedział książę już zupełnie spokojnie. — Nie pokażesz mi np. medala, który masz na szyi — dodał ze znaczącem spojrzeniem, dostrzegłszy zieloną plecionkę na krótkiej szyi gbura.
Skutek tych wyrazów był piorunujący: czerwona twarz pijaka stała się zielono-żółtą, grubą i drżącą ręką sięgnął do koszuli, jak gdyby chciał osłonić zdradziecką plecionkę.
— Jaki medal? — zapytał, całkiem wytrzeźwiony. — Żadnego medala nie mam!
— O, nie zapieraj się! — rzekł książę chłodno — opowiem ci dokładnie, jak wygląda: jest na nim Feniks w płomieniach i napis: Libertas.
Chłop szeroko otworzył usta i zawzięcie mrugał oczyma, jakby nie mógł powstrzymać spadających powiek.
— A teraz się zastanów, czy ci wypada uskarżać się na niedelikatność człowieka, przeciw któremu spiskujesz, aby go zamordować?
— Zamordować? — wyjąkał wieśniak. — O co do tego, to wcale nie! Nigdy w życiu. Nie mieszam się do spraw kryminalnych, o, nie!
— Z tego widzę jedynie, że cię niedokładnie objaśniono co do tej kwestyi — zauważył Otton. — Każdy spisek sam przez się jest już sprawą kryminalną i pociąga za sobą karę śmierci. Tak, panie, karę śmierci; mogę cię uroczyście zapewnić, że nie przesadzam ani trochę. Niepotrzebnie się jednak tak wzruszasz tą wiadomością — ja nie jestem żandarmem. Tylko widzisz, kto chce mieszać się do polityki, powinien znać dokładnie obie strony medalu.
— Wasza Książęca Mość... — zaczął niepewnym głosem wieśniak.
— Dajże pokój, mój drogi! Cóż wspólnego republikanin ma z Książęcą Mością? Lecz jedźmy dalej. Ponieważ tak gorąco pragniesz mojego towarzystwa, nie mam serca pozbawiać cię tej przyjemności. A zresztą pragnę zadać ci jedno pytanie: powiedz mi, czemu — skoro jesteście tak liczni, 15 tysięcy spiskowych, jak mówią, a prawdopodobnie i więcej, — wszak prawda?..
Wieśniak otworzył usta, ale wydał tylko dźwięk głuchy, niewyraźny.
— Niechby piętnaście tysięcy... — powtórzył Otton. — Skoro stanowicie partyę tak silną, czemuż nie zgłosicie się do mnie otwarcie ze swemi żądaniami?.. z rozkazami, chciałem powiedzieć? Czyż sądzicie, że tak cenię swoją władzę? Nie wierzę temu. Pokażcie mi swoją większość, a abdykuję natychmiast. Natychmiast, słyszysz? Powtórz to swoim przyjaciołom. Zapewnij ich z mojej strony o zupełnej wyrozumiałości. Niech wiedzą, że cokolwiek sądzili o mnie i mojej nieudolności, mój własny sąd pod tym względem jest o wiele surowszy. Jestem najgorszym księciem w całej Europie — cóż więcej powiedzieć mogą?
— Nie myślę tego wcale — zaczął wieśniak.
— Widzisz, że gotów jesteś stanąć w obronie rządu — zaśmiał się Otton. — Doprawdy, na twojem miejscu porzuciłbym spiski. Tak samo nie stworzony jesteś na spiskowca, jak ja na panującego.
— Jedno przecież powiem głośno i otwarcie — zawołał chłop z odzyskaną już śmiałością: — Nie na ciebie się uskarżamy, tylko na twoją panią.
— Ani słowa więcej! — zawołał książę w uniesieniu. — Raz jeszcze radzę ci — dodał po chwili z gniewem i nieukrywaną pogardą: — wycofaj się z polityki. A jeśli cię kiedy spotkam, bądź trzeźwiejszym. Kto się upija od rana, ten nie ma najmniejszego prawa sądzić chociażby najgorszego z książąt.
— Kropelkę tylko skosztowałem, ale nie piłem wcale — bronił się chłop z przekonaniem o słuszności tego rozróżnienia. — A zresztą — przypuśćmy nawet, że jestem pijany, — dobrze, jestem pijany! I cóż z tego? Nikt ode mnie nie zależy. Moja piła świętuje i oskarżam oto twoją żonę. Czy ja sam tylko? Idź, pytaj wszędzie. Co robią nasze tartaki i piły? Co robi młodzież, która powinna pracować? Co się dzieje z pieniędzmi? Wszystko zatrzymane, — ni tu, ni tam. Nie, panie, to zupełnie co innego: na tem ja cierpię, cierpię za twoje błędy, płacę za nie z mojej kieszeni, z kieszeni biedaka, mój panie! A moje błędy co kogo obchodzą? w czem cię krzywdzę? Pijany, czy nie pijany, widzę jasno, że kraj dyabli biorą i z jakiej przyczyny. A teraz powiedziałem... możesz mię kazać wrzucić do przeklętego więzienia, to mi jest wszystko jedno. Powiedziałem prawdę. I pozostaję wtyle, ażeby uwolnić Waszą Książęcą Mość od niegodnego towarzystwa.
Zatrzymał konia i niezgrabnie złożył księciu głęboki ukłon.
— Zwracam twoją uwagę, — rzekł Otton spokojnie — że cię nie zapytałem o nazwisko. Szczęśliwej drogi!
I uderzywszy konia, popędził galopem.
Pomimo jednak tej pozornej pewności siebie i spokoju, rozmowa z traczem stała mu kością w gardle. Od człowieka, którym pogardzał, odebrał na początek przykrą lekcyę grzeczności, a wkońcu był pokonany na polu prostej logiki. I znowu wszystkie przykre i drażniące myśli odezwały się z całą goryczą.
Około godziny trzeciej zdecydował się wreszcie zwrócić na boczną drogę, wiodącą do Backsteinu, aby zjeść obiad gdzie w skromnej oberży. Nic już gorszego spotkać go nie mogło nad to, czego doświadczył.
W niewielkiej sali hotelowej w Backsteinie zauważył, wchodząc, siedzącego przy stole młodzieńca o twarzy inteligentnej, z książką w ręku. Otton kazał podać sobie nakrycie tuż obok, i przeprosiwszy grzecznie, zapytał sąsiada, co czyta.
— Przeglądam ostatnią pracę doktora Hohenstockwitza, mego krewnego, a bibliotekarza księcia Grunewaldu — odparł swobodnie młodzieniec. — Człowiek to niepospolitej erudycyi i nie pozbawiony talentu.
— Znam doktora Hohenstockwitza, — odparł Otton — ale nie czytałem jeszcze jego pracy.
— Zazdroszczę panu zarówno pierwszego, jak drugiego; możesz korzystać z miłego stosunku i czeka cię przyjemność, która dla mnie będzie za chwilę przeszłością.
— Sądzę, iż wiedza pańskiego krewnego cieszy się zasłużonem i powszechnem uznaniem?
— W moich oczach stanowi to wymowny przykład potęgi intelektualnej wartości — rzekł młodzieniec. — Któż z inteligencyi troszczy się dzisiaj o jego chlebodawcę i wychowańca, nawet z nim spokrewnionego panującego księcia? A z drugiej strony, któż nie wie choćby ze słyszenia o doktorze Grottholdzie? Tylko wyższość umysłowa, jedyna z pomiędzy wszystkich, opiera się na naturalnych podstawach.
— Widzę, że mam przyjemność mówić z filozofem, może z autorem? — grzecznie spytał książę.
Twarz młodzieńca oblała się żywym rumieńcem.
— Nie mylisz się pan, — odparł — mam prawo do tych obudwu tytułów. Oto mój bilet. Jestem licencyatem... Roederer, autor kilku dzieł politycznych.
— Jestem rad podwójnie z trafu szczęśliwego, który pozwolił mi dziś spotkać pana, gdyż w całym Grunewaldzie mówią o blizkiej rewolucyi; a ponieważ pan specyalnie studyujesz tę kwestyę, pragnąłbym bardzo usłyszeć, co sądzisz o tym ruchu?
— Z pytania tego wnosić mogę, że prace moje są panu nieznane — odparł dość sucho uczony polityk. — Jestem niewzruszonym stronnikiem monarchii i pod żadnym względem i w żadnych warunkach nie podzielam niedorzecznych rojeń i utopii empirystów, którzy bałamucą siebie i olśniewają ciemne masy. Epoka mrzonek takich już minęła, możesz mi pan wierzyć, albo skończy się lada chwila.
— Kiedy jednakże spojrzę dokoła siebie... — zaczął Otton.
— Kiedy spojrzysz pan wkoło siebie, — przerwał stanowczo licencyat — widzisz ciemnotę i głupców. Ale my, pracownicy myśli i twórcy opinii, przy blasku wszechwiedzącej nauki, zaczynamy powoli usuwać te błędy. My pragniemy powrotu do niezachwianych nigdy praw natury, co nazwałbym, używając terapeutycznego wyrażenia: metodą naturalną zastosowaną do nadużyć. Zechciej pan zrozumieć tylko rzeczywiste słów tych znaczenie — ciągnął dalej. — Weźmy przykład: kraj w warunkach Grunewaldu i książę, jak wasz Otton, stanowią położenie, jak się zdaje, bez wyjścia; zbutwiałe formy i przeżyci ludzie, wszystko nieodwołalnie skazane na śmierć lub przerodzenie. Zgadzasz się pan? Jednakże ja wskazuję środek ratunku, nie przez brutalny i gwałtowny przewrót, lecz przez oddanie dobrowolne władzy w ręce zdolniejszego monarchy. Może to pana zajmie — mówił polityk z zapałem — i przypuszczam, że pana zainteresuję, przedstawiając mu mój ideał księcia. My, ludzie wiedzy, pracując w zamkniętym i cichym gabinecie, nie dążymy do życia czynu; dwa te rodzaje egzystencyi wykluczają się nawzajem, jest to rzecz dowiedziona. Ale filozof na tronie nie byłby też stosownym, chociaż potrzebnym jest gdzieś bardzo blizko, jako doradca w każdej ważnej chwili. Na księcia uważałbym za najodpowiedniejszego człowieka średniej inteligencyi, raczej żywego niż głębokiego, o przyjemnem obejściu, umiejącego podobać się i rozkazywać, przytem bystrego spostrzegacza, wesołego usposobienia, jednem słowem: sympatycznego. Od chwili, gdy pan wszedłeś, zwracam na ciebie uwagę, i oto mogę powiedzieć, że gdybym był Grunewaldczykiem, prosiłbym Boga o władcę podobnego do pana.
Książę wybuchnął śmiechem.
— Czyż doprawdy? Istotnie?
Boederer śmiał się także z widocznem zadowoleniem.
— Wiedziałem, że zadziwię pana — rzekł wesoło. — To nie są poglądy tłumu.
— O, nie! Zapewniam pana.
— A właściwie — poprawił się licencyat z powagą — to nie są ideały tłumu w dniu dzisiejszym; lecz wybije godzina, może niedaleka, kiedy zejdą i na ten poziom.
— Wybaczy pan, że wątpię — rzekł uprzejmie Otton.
— Skromność była i jest przymiotem godnym uwielbienia, zapewniam pana jednak, że mając do pomocy takiego doktora Gottholda np., byłbyś, podług mego zdania, zasadniczo przynajmniej, ideałem monarchy.
Na podobnej rozmowie czas upływał szybko i przyjemnie dla księcia; na nieszczęście jednakże, uczony licencyat, który był także w drodze do Mittwalden, zbyt niewprawnym był jeżdźcem, aby jej dziś mógł dokończyć, przebywszy już połowę. Pozostał więc na noc w Backsteinie, a Otton, chcąc uwolnić się od własnych myśli, które najuciążliwszem były towarzystwem, przyłączył się do gromadki kupców, po większej części handlujących drzewem, którzy jechali także do stolicy i już od kilku godzin hałaśliwie pokrzepiali się w hotelowej sali. Byli to ludzie z różnych stron, poddani sąsiednich drobnych krajów, a to właśnie pożądanem było dla księcia: nie znali go osobiście, może i mniej o nim słyszeli.
Noc już zapadła, kiedy wyruszyli w drogę. Kupcy byli podochoceni i bardzo hałaśliwi; śmieli się bezustannie, płatali sobie figle, śpiewali chórem albo pojedyńczo, zapominali o swym nowym towarzyszu i wyprzedzali go bez ceremonii, to znowu, przypomniawszy sobie, czekali na niego, żartowali, nawoływali. Lecz książę był zadowolony; mógł korzystać naprzemian z tej niezwykłej rozrywki, lub oddawać się samotności, słuchać ich niedorzecznego gadania, lub poważnej mowy lasów. Gwiaździste niebo, lekki powiew wiatru, jednostajny tętent kopyt po twardej drodze, wszystko to zlewało się w harmonijną całość z jego usposobieniem. Był więc w dobrym humorze i zupełnie spokojny, kiedy wjechali razem na szczyt wzgórza, panującego nad stolicą.
W głębi leśnej doliny liczne światła miejskie tworzyły jakby błyszczące jeziorko, poprzecinane wyraźnie prostemi liniami ulic. Nieco z boku, na prawo, rezydencya księcia jaśniała, oświetlona jak fabryka.
Jeden z kupców był Grunewaldczykiem, lecz nie znał swego władcy. Ten zatrzymał się, i spojrzawszy na dół, wyciągnął bat swój w kierunku tych świateł.
— Oto pałac Jezabel! — zawołał grubym głosem, w którym brzmiało oburzenie i szyderstwo.
— Jakto? Jak ją nazwałeś? — zapytali inni ze śmiechem.
— Tak ją tu nazywamy, — odpowiedział kupiec — podług Pisma Świętego.
Zaśmiał się grubo i zaintonował śpiewkę uliczną, którą towarzysze widocznie znali dobrze, bo natychmiast przyłączyli się do chóru. Jej książęca mość, najjaśniejsza Amelia Serafina, księżna Grunewaldu, była bohaterką, ballady, Gondremark jej bohaterem.
Chór ten policzkiem hańby zabrzmiał w duszy księcia. Zatrzymał nagle konia i jak skamieniały stał na tem samem miejscu. Śpiewający bez niego zwolna zjeżdżali w dolinę.
Nuta śpiewki, wesoła i szydercza razem, niedorzeczna i swobodna, długo i daleko płynęła w wilgotnem powietrzu, słowa oddawna stały się niezrozumiałe, a rytmiczne dźwięki, podnosząc się i opadając, dzwoniły w uszach księcia zniewagą.
Spiął konia ostrogami, aby uciec od nich. Niedaleko na prawo oddzielała się boczna droga, wiodąca wprost do pałacu. Tu się skierował i przebiegał szybko cieniste i starannie utrzymane alee pięknego parku. Było to główne miejsce spacerowe dla mieszkańców stolicy, i w pogodne dni letnie dwór, arystokracya i wyższa burżuazya Mittwalden tu spotykały się i pozdrawiały. Lecz o tej porze park był pusty i samotny, ptaki tylko na gniazdach zaludniały go milczącą rzeszą; w gąszczu przebiegały trwożliwe zające; tu i owdzie wznosiła się biała statua, nieruchoma, z zastygłym gestem; tu i owdzie altanka lub fantastyczna świątynia odsyłały mu echo kroków jego konia.
Po dziesięciu minutach takiej jazdy znalazł się w górnej części własnego ogrodu, połączonego z parkiem za pomocą mostu. Tu były dworskie stajnie. Na ratuszowej wieży zwolna wybiła dziesiąta, powtórzył ją natychmiast wielki zegar pałacowy, a za nim zegary miejskie w oddaleniu. W stajniach książęcych panowała cisza, przerywana jedynie kiedy niekiedy brzękiem łańcucha, albo niecierpliwem uderzeniem podkowy.
Otton zsiadł z konia i wziął go za uzdę. Nagle przyszło mu na myśl dawno zapomniane opowiadanie o kradzieży owsa i dowcipnym masztalerzu, które przed laty jeszcze powtarzano sobie pośród pałacowych plotek. Nie zastanawiając się nad niem zbyt długo, przeprowadził konia przez most i zapukał do okna oficyny siedm razy coraz ciszej. Pukając, nie mógł powstrzymać uśmiechu.
Po chwili otworzyła się furtka przy bramie, i ukazała się w niej głowa ludzka. Przy blasku gwiazd można było poznać twarz stajennego.
— Nic dziś — szepnął głos jakiś.
— Latarni! — rozkazał książę.
— Boże miłosierny!.. — zawołał człowiek. — Kto tam?
— Ja, książę — odparł Otton. — Przynieś mi latarnię, zabierz konia i otwórz wejście do ogrodu.
Człowiek pozostał jednak nieruchomy, milczący, z głową zawsze wysuniętą nazewnątrz furtki.
— Jego Książęca Mość! — szepnął nakoniec. — Ale... dlaczego Wasza Książęca Mość w tak dziwny sposób zapukał do mego okna?
— Przesąd — rzekł Otton. — Mówią w Grunewaldzie, że od tego tanieje owies.
Człowiek wydał nagle krzyk podobny do łkania i uciekł.
Kiedy ukazał się znowu, nawet przy blasku latarni wydawał się straszliwie bladym. Ręce mu drżały, gdy brał cugle konia, i długo dzwonił kluczem, nim go wsunął w zamek.
— Wasza Książęca Mość, — przemówił wreszcie — przez miłosierdzie Boskie...
I umilkł przygnieciony ciężarem swej winy.
— Przez miłosierdzie Boskie... i cóż dalej? — spytał Otton wesoło. — Przez miłosierdzie Boskie niechaj owies będzie tańszy? Słusznie mówisz. Dobranoc.
I szybko wszedł do ogrodu, zostawiając stajennego w powtórnem przerażeniu.
Z tej strony ogród stopniami tarasów obniżał się łagodnie do poziomu rzeki, aby po za nią wznosić się na nowo aż do stóp murów, uwieńczonych płaskimi dachami wśród śpiczastych wieżyczek. Nowożytna fasada pałacu z kolumnami, sala balowa, wielka biblioteka, prywatne pokoje książęce, cała część mieszkalna wreszcie obszernych tych zabudowań zwróconą była ku miastu. Ta jaśniała potokiem świateł. Od strony ogrodu, wśród ciemności, rysowała się poważnie druga część gmachu, o wiele starsza, teraz ciemna i milcząca. W kilku oknach zaledwie, tu i owdzie, na różnych piętrach, błyszczały blade, spokojne światełka. W jednym rogu wysoka, kwadratowa wieża strzelała w niebo coraz węższemi piętrami, niby olbrzymi teleskop, a na niej zatknięty sztandar książęcy panował nad wszystkiem.
Ogród tchnął wonią fijołków i chłodem, jasne ścieżki wyraźnie odznaczały się wśród trawników przy blasku gwiazd migotliwych, ciemne kontury klombów, drzew i krzewów fantastycznie rysowały się na tle nocy.
Książę zbiegł szybko po szerokich schodach marmurowych, jakby chciał uciec przed własną swą myślą. Przed tym wrogiem jednakże niema na świecie schronienia. Dźwięk muzyki halowej uderzył go nagle: w pałacu tańczono. Były to oderwane, słabe tony w tem oddaleniu, lecz potrąciły drgającą w nim jeszcze strunę pamięci: w niejasnej melodyi słyszał piosnkę uliczną, szyderczą, wesołą, która powtarzała imię jego żony...
I czarna noc rozpaczy spadła na książęcą duszę. Oto chwile powrotu: żona tańczy w otoczeniu... dworu... mąż płata figla lokajowi... a tymczasem poddani bawią się ich kosztem, układają o nich anegdoty.
Takim człowiekiem, mężem, księciem panującym jest Otton!..
I zaczął biedz znowu.
O kilka stopni niżej zatrzymany został przez placówkę, — nieco dalej przez drugą, — na moście koło sadzawki po raz trzeci zaczepił go oficer, prowadzący patrol. Podobna czujność nieznaną była w Grunewaldzie, ale nie obudziła ciekawości księcia. Gniewała go jedynie.
Odźwierny przy drzwiach prywatnych otworzył mu i cofnął się nagle z przestrachem na widok zmienionej twarzy swego pana. Otton wbiegł na schody, szybko minął korytarze i nakoniec szczęśliwie, nie spotkawszy nikogo, wpadł do swojej sypialni. W ciemności zdarł z siebie suknie i rzucił się na łóżko.
Wesołe takty balowej muzyki dochodziły aż tutaj kiedy niekiedy, a skoczne tony w duszy nieszczęsnego księcia łączyły się z szyderczym chórem grubych głosów i melodyą ulicznej śpiewki.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: Cecylia Niewiadomska.