Przygody księcia Ottona/Księga druga/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Przygody księcia Ottona
Wydawca Wydawnictwo Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1897
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Cecylia Niewiadomska
Tytuł orygin. Prince Otto
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




KSIĘGA DRUGA.

MIŁOŚĆ I POLITYKA.



ROZDZIAŁ I.
Co zaszło w bibliotece.

Nazajutrz z rana, o trzy kwadranse na szóstą, doktor Gotthold siedział już przy swojem biurku w bibliotece.
Przy nim stała niewielka filiżanka czarnej kawy, a uczony, przeglądając z uwagą wczorajszą swą pracę, kiedy niekiedy podnosił wzrok w górę i błądził nim w zadumie po freskach sufitu, białych posągach, ustawionych wkoło na wielkich szafach, i długich szeregach książek w różnobarwnej oprawie. Był to człowiek, mający lat koło czterdziestu, jasny blondyn, o rysach twarzy delikatnych, trochę zmęczonych i błyszczących oczach, chociaż nieco przygasłych. Na rozbawionym dworze prowadził życie proste i spokojne; kładł się wcześnie, wstawał rano i kochał dwie rzeczy: naukę i reńskie wino.
Pomiędzy nim a księciem istniała z lat dawnych przyjaźń stara i szczera, lecz tak mało znana i tak nie zwracająca na siebie uwagi, że nie mówiły o niej nawet plotki dworskie. Przyjaciele widywali się niezmiernie rzadko, ale za każdym razem podejmowali bez trudu wątek przerwanych zwierzeń i wymiany myśli. Gotthold, czysty i wierny kapłan wiedzy, raz tylko w życiu zazdrościł książęcemu swemu kuzynowi: było to w dniu jego małżeństwa. Tronu i władzy nie zazdrościł mu nigdy.
Czytanie nie należało na grunewaldzkim dworze do wybranych i ulubionych przyjemności, to też piękna, słoneczna sala, pełna książek, cennych rzeźb i dzieł sztuki, była w rzeczywistości prywatnym gabinetem pracy uczonego doktora.
Tej środy jednak zaledwie rozpoczął zwykłe zajęcie, zasiadłszy przy biurku, drzwi otworzyły się niespodziewanie, i książę Otton wszedł do biblioteki. Gotthold skierował na niego spojrzenie, zdziwione nieco, i śledził uważnie zbliżającą się postać, którą każde okno oblewało kolejno ciepłym potokiem światła. Otton wyglądał dzisiaj tak wesoło, szedł tak swobodnie, strojny, ogolony, ufryzowany, modny, elegancki, że w sercu pracowitego pustelnika odezwał się przeciw niemu głos niechęci.
— Dzień dobry, Gottholdzie — uprzejmie rzekł książę, siadając na blizkiem krześle.
— Dzień dobry ci, Ottonie. Wcześnie dzisiaj wstałeś. Przypadkiem, czy zamierzasz rozpocząć reformę?
— Czas byłby, zdaje mi się — odpowiedział książę.
— Zdaje ci się — powtórzył z ironią uczony. — Mnie nigdy się nie zdaje, nie mam złudzeń; na kaznodzieję jestem za sceptyczny, a w dobre postanowienia wierzyłem, będąc młodszym. Piękne to barwy, które tworzą jasną tęczę nadziei, ale ja nie widziałem ich już dawno.
— W gruncie rzeczy — rzekł Otton — nie mogę się nazwać monarchą popularnym?
Mówił to w zamyśleniu, jak gdyby do siebie, lecz akcent pytający nadawał odmienne znaczenie tym wyrazom.
— Popularnym? Hm, nad tem możnaby pomyśleć, rozgatunkować, że tak powiem, to pojęcie — zaczął uczony, opierając się na swojem krześle i uważnie łącząc z sobą końce palców. — Popularność bywa bardzo rozmaitą; jest np. popularność uczonego... rzecz zupełnie nieosobista, urojona, znikoma, jak samo widziadło. Jest popularność polityczna... bardzo, bardzo różna; wartość — względna. Jest dalej taki gatunek, jak twoja, najbardziej osobowa ze wszystkich: kobiety cię kochają, a służba ubóstwia. Przywiązać się do ciebie jest rzeczą tak naturalną i konieczną, jak pieścić psa. Gdybyś był tylko skromnym traczem leśnym, byłbyś najpopularniejszym mieszkańcem Grunewaldu; jako książę... ba! chybiłeś w wyborze powołania. Lepiej zresztą może, iż sam to uznajesz.
— Może lepiej? — powtórzył Otton.
— Zapewne; nie chcę twierdzić dogmatycznie.
— Zapewne lepiej, rozsądniej, uczciwiej.
— Zamierzasz być rozsądnym? — spytał, śmiejąc się, uczony.
Otton przysunął krzesło, i oparłszy łokcie na biurku, spojrzał prosto w oczy swemu kuzynowi.
— Jasno i krótko: czy to nie po męsku? — zapytał.
Gottbold zawahał się na jedną sekundę.
— Nie — odparł; — jeśli mam powiedzieć prawdę, to nie po męsku.
Roześmiał się głośno i dodał, zacierając ręce:
— Nie wyobrażam sobie, żebyś chciał pozować na męskość. Brak pozy to właśnie jeden z tych rysów w tobie, które jestem gotów uwielbiać. Imię cnoty wywiera na każdego z nas pewien urok, i dlatego pragnęlibyśmy przyznać sobie wszystkie, bez względu nawet na to, czy je z sobą pogodzić można. Każdy z nas gotów wierzyć jednocześnie, że jest zuchwały i pełen rozsądku, dumny ze swojej dumy i po chrześcijańsku pokorny, — eh, któżby to wyliczył. Ale z tobą co innego. Ty się nie dostrajasz do niczego, jesteś zawsze poprostu sobą, i to mi rozkosz sprawia. Zawsze mówię: niema na świecie człowieka tak obojętnego na wrażenie, jakie sprawia, jak książę Otton. Nigdy żadnej pozy!
— Ani pozy, ani wysiłku! Pies zdechły, pływający po kanale, więcej ma energii ode mnie. Ale nie o to chodzi. Pytanie, które chcę rozwiązać, jest takie: czy mógłbym przez poświęcenia i pracę, czy mógłbym — uważaj, Gottholdzie — czy mógłbym stać się z czasem — monarchą możliwym?
— Nigdy! — zawołał Gotthold. — Porzuć tę myśl bezpłodną. Zresztą, ty nie będziesz usiłował.
— Gottholdzie! — odparł książę żywo i z urazą — nie powinieneś wpływać na mnie w taki sposób, paraliżować moich dobrych chęci. Jeżeli rzeczywiście jestem tak upośledzony, że nie mogę wypełniać obowiązków panującego, to po cóż tutaj jestem? Co znaczy ten pałac, gwardya, pieniądze? Jakiem prawem, sam kradnąc, wymierzać mogę sprawiedliwość i wymagać poszanowania dla prawa?
— Przyznaję, że położenie jest trudne.
— Przyznajesz? Więc rozumiesz, że powinienem usiłować? Że jest to pierwszą moją powinnością?.. Koniecznością... I z pomocą rad i wiedzy takiego człowieka, jak ty, Gottholdzie...
— Ja! — zawołał bibliotekarz, odsuwając się od stolika. — A brońże mię od tego, Boże!
Otton uśmiechnął się mimowoli, choć nie był w usposobieniu do śmiechu.
— A jednak zapewniano mię, nie dawniej, niż wczoraj po południu, iż przy twojej pomocy ja, w mojej własnej osobie, jako reprezentant, mógłbym stanowić, a raczej moglibyśmy we dwóch stanowić rząd możliwy i wystarczający.
Gotthold potrząsał głową z pobłażliwą ironią.
— Chciałbym też wiedzieć, w jakim chorym mózgu wylęgła się podobna potworność?
— Ktoś z twego fachu: autor i uczony, niejaki Roederer — rzekł spokojnie książę.
— Roederer? To gąsiątko?
— Jesteś niewdzięczny, Gottholdzie; to jeden z najgorętszych twoich wielbicieli.
— Czy podobna? — zawołał bibliotekarz zdumiony, ale widocznie pod dobrem wrażeniem. — Nie przypuszczałem tego. Może jednak jest kropla rozsądku w tym chłopcu; trzeba będzie przerzucić uważniej jego gryzmoły. W każdym razie ta okoliczność świadczy o nim dobrze, gdyż jesteśmy przeciwnikami w zasadach. Różnimy się do gruntu: dwa bieguny. Czyżbym go przekonał? Ależ nie, niepodobna, bajka z Tysiąca nocy!
— Jakto? Więc ty nie jesteś zwolennikiem władzy monarchicznej?
— Ja? Broń mię, Boże! Jestem czerwony, mój drogi, krańcowo czerwony.
— Tak? Bardzo dobrze. To mi przypomina drugi punkt wyjścia w danej kwestyi. Przypuśćmy, że tak mało nadaję się do mojej roli, iż to uznają nawet moi przyjaciele; przypuśćmy, iż poddani moi gwałtownie domagają się przewrotu, obalenia dynastyi, że rewolucya jest przygotowaną; czyż w takiej chwili nie byłoby lepiej uprzedzić nieuniknionych wypadków? zapobiedz tym okropnościom? Czyż nie powinienem dobrowolnie położyć kresu tej komedyi? Jednem słowem, poprostu: czy nie lepiej abdykować? O, wierz mi, ja sam czuję całą śmieszność tego wyrazu w podobnem zastosowaniu — dodał z wymownym gestem i grymasem: — ale cóż robić, nawet takie, jak ja, książątko nie może bez ceremonii ustąpić z urzędu; musi wystąpić uroczyście, na koturnach, ukłonić się publiczności i abdykować według etykiety.
— To prawda, — westchnął Gotthold — ale... daj temu pokój. Co za mucha cię dziś ugryzła? Czyż sam nie widzisz, że świętokradzką ręką sięgasz po najtajniejsze głębie filozofii, po tajemnice, w których kryje się szaleństwo? Szaleństwo, drogi chłopcze, obłąd... W naszych czystych świątyniach wiedzy, w „Świętem Świętych,” które troskliwie zamykamy przed tłumem, kryją się takie złowrogie pułapki, sieci pajęcze. W gruncie rzeczy ludzie wszyscy, bez wyjątku, są najzupełniej bezużytecznymi. Natura nas toleruje, ale nie potrzebuje; nie służymy jej do niczego. Nie łudźmy się. Nikt z nas — ani chłop, w pocie czoła grzebiący się w błocie, którego głupcy wiecznie przytaczają jako wyjątek, — i on jest niepotrzebny i bezużyteczny. Wszyscy kręcimy tylko bicze z piasku, albo piszemy na wodzie, jak wolisz. Nie mów mi o tem. Powtarzam ci raz jeszcze: tu granica obłędu.
Doktor Gotthold podniósł się ze swego krzesła i przeszedł parę razy po pokoju, ale uspokoił się prędko, i wróciwszy na swoje miejsce, zaczął się śmiać pobłażliwie i łagodnie.
Po chwili mówił już spokojnym tonem:
— Tak, moje dziecko, nie na to żyjemy, aby walczyć z wiatrakami; żyjemy na to, aby być szczęśliwi, ot, jak te kwiaty — rzekł, wskazując ręką w stronę okna. — I to właśnie zawsze w tobie podziwiałem. Pozostańże więc takim, skoro posiadasz tę sztukę, i wierz mi: wybrałeś dobrze. Bądź szczęśliwym, lekkomyślnym i unikaj trudu. Niech licho porwie wszystkie kwestye i skrupuły, pozostaw Gondremarkowi sprawy państwa, ponieważ umie sobie z niemi radzić i bawi go to stanowisko.
— Gottholdzie! — zawołał Otton — cóż mię to wszystko obchodzi? Czy mi chodzi o bezwzględną użyteczność? Czegóż mi dowodzi twoja sofistyka? Jestem szkodliwy, albo użyteczny, jedno lub drugie, i w tem stoję na gruncie prawdy. Zgadzam się z tobą, że wszystko to razem, książę, księstwo i całe mrowisko, jest śmiesznością nad śmiesznościami, mydlaną bańką, albo tematem do satyry; że pierwszy lepszy bankier albo oberżysta poważniejsze ma przed sobą zadanie, ale... Trzy lata już upływa, jak umyłem ręce od wszystkiego, zostawiłem im wszystko — pracę i uciechy, odpowiedzialność i honor — złożyłem wszystko w ręce Gondremarka i — Serafiny...
Zawahał się, wymawiając imię żony. Gotthold odwrócił głowę. Książę to spostrzegł i podniósł głos znowu:
— I cóż zrobili? I do czegóż doszło? Podatki, armia, nowe uzbrojenia, kraj wygląda jak pudełko ołowianych żołnierzy. Ludność zrażona do całej tej szopki, oburzona uciskiem, niesprawiedliwością... gorzej nawet, słyszałem, że mówią o wojnie... O wojnie w tej filiżance czekolady! Wstyd i błazeństwo! A kto — gdy przyjdzie chwila ostateczna, rewolucya z jej szaleństwami — kto wtedy przyjmie winę, potępienie? kto będzie odpowiadał przed ludźmi i Bogiem? kto? Ja — słomiany książę!
— Sądziłem dotychczas, że gardzisz opinią — zauważył Gotthold spokojnie.
— Gardziłem nią, — posępnie odpowiedział Otton — ale to już minęło. Starzeję się. A zresztą, chodzi tu o Serafinę. Znienawidzono ją w kraju, który pozwoliłem jej zrujnować. Tak jest: dałem jej kosztowną zabawkę, a ona ją — zniszczyła. Oto przykładny książę i wzorowa księżna! A dzisiaj — dziś ja nie wiem, czy jej życiu nie grozi niebezpieczeństwo, ja, który ją tu przywiozłem! Czy możesz odpowiedzieć mi, Gottholdzie?
— Ponieważ zapytujesz mię poważnie, — odparł bibliotekarz po namyśle — odpowiem krótko i jasno: za dzisiaj ręczę, za jutro nie mogę. Pod złym jest wpływem, złego ma doradcę.
— Złego doradcę... kogóż? Gondremarka, któremu mi radziłeś pozostawić sprawy kraju! — zawołał książę. — Piękna twoja rada! Godna mego systemu panowania w przeciągu lat ostatnich. I oto dokądeśmy doszli! Złego ma doradcę! O, gdyby to tylko! Po cóż będziemy krążyli koło głównej kwestyi? Wiesz co to potwarz?
Gotthold z zaciśniętemi ustami w milczeniu schylił głowę.
— A zatem?.. Niezbyt pocieszającym był sąd twój o mnie, jako o księciu; teraz pragnąłbym usłyszeć, co sądzisz o mnie, jako o małżonku?
— O, co do tego, — żywo przerwał Gotthold — to zupełnie inna historya. Do tego się nie mieszam. Jestem starym kawalerem, prawie mnichem. W sprawach małżeńskich radzić ci nie umiem.
— Nie żądam od ciebie rady, — rzekł, powstając, książę — tylko trzeba z tem skończyć. Tak dłużej być nie może.
I niespokojnym krokiem zaczął chodzić po pokoju, założywszy ręce na plecy.
— Niech cię Pan Bóg oświeci! — rzekł Gotthold po długiem milczeniu. — Ja tutaj nic nie mogę.
— I skąd to poszło? Co to jest? — pytał dalej książę. — Jak to określić? Czy to obawa śmieszności? Brak zaufania w sobie? Czy poprostu próżność?.. Mniejsza zresztą o definicyę, gdy nie można wątpić o rzeczy! Nie znosiłem nigdy w niczem afektacyi, wielkiego przejmowania się niczem, pozy. Wstydziłem się od pierwszej chwili tego śmiesznego państewka; nie mogłem znieść tej myśli, iż ktoś mię posądzi, iż biorę na seryo rzecz tak ostentacyjnie niedorzeczną. I nie byłem w stanie wziąć się poważnie do pracy, zająć się czemś na seryo, bez żartu i śmiechu... Do dyabła, przedewszystkiem odczuwałem śmieszność! Byłem wrażliwy na to. Czy to moja wina, skoro mię takim stworzono? I to samo powtórzyło się w małżeństwie — dodał ciszej. — Nie umiałem uwierzyć, że ona mię kocha; bałem się być natrętnym; chciałem obojętnością osłonić głupotę swoją, czy zarozumiałość. Oto wierny obraz mego niedołęstwa.
— Jedna w żyłach naszych krew płynie — odparł Gotthold filozoficznie. — W ogólnych rysach malujesz charakter prawdziwego sceptyka.
— Sceptyka?.. Tchórza chyba! — rzucił Otton. — Nędznego tchórza, bez nerwów, bez serca!
I kiedy wymawiał te słowa ze wzrastającą stopniowo energią, zwolna i cicho otworzyły się drzwi za fotelem Gottholda, i oko w oko z księciem stanął staruszek nizki i otyły, który wszedł bez szelestu, drobnym kroczkiem. Była to fizyognomia czysto urzędowa: rodzaj dzioba papugi zamiast nosa, małe, różowe usta w kształcie serca, i bardzo wypukłe, na wierzchu prawie osadzone, małe i bystre oczki. W zwykłych warunkach, kiedy krótki tułów kołysał się spokojnie nad okrągłym brzuszkiem, podpieranym szczęśliwie przez dwie małe nóżki, cała postać miała wyraz spokojnej godności i rozsądku; ale wobec najlżejszego oporu, czy przeciwności, małe rączki drżeć zaczynały, a histeryczne ruchy i gesta świadczyły o zupełnej bezsilności tego zużytego manekinu.
I teraz na widok księcia w tak cichej zazwyczaj i pustej o tej porze bibliotece, rzucił się w tył gwałtownie, z otwartemi ramionami, jak człowiek ugodzony kulą w piersi, i wydał ostry krzyk starej kobiety.
— Jego Książęca Mość! Ach, błagam o przebaczenie! O tej godzinie Wasza Książęca Mość w bibliotece! Okoliczność tak niezwykła, iż Wasza Książęca Mość przyzna, że niepodobna, abym mógł przewidzieć.
— Nic się nie stało złego, panie kanclerzu — spokojnie zauważył Otton.
— Przyszedłem tu na sekundkę; kilka papierów, które zostawiłem wczoraj panu doktorowi... — mówił słodko kanclerz. — Panie doktorze, oddaj mi je, jeśli łaska, i — nie przeszkadzam.
Gotthold otworzył biurko, wyjął sporą paczkę zapisanych papierów i podał ją staruszkowi, który wśród tysiąca etykietalnych ukłonów zamierzał opuścić salę.
— Panie Greisengesang, — uprzejmie zatrzymał go książę — skorośmy się spotkali, porozmawiajmy, proszę.
— Rozkaz Waszej Książęcej Mości zaszczyt mi przynosi — odparł kanclerz, rozkosznie mrużąc małe oczki.
— Cóż tu słychać od czasu mojego wyjazdu? — pytał, siadając, Otton.
— Zwykły bieg spraw państwowych, znany Waszej Książęcej Mości. Drobiazgi, które w razie zaniedbania, mogłyby przybrać rozmiary poważne, lecz załatwione, usunięte w swoim czasie, pozostają szczegółami bez znaczenia. Rozkazy Waszej Książęcej Mości spełniane są z gorliwością i posłuszeństwem nieograniczonem.
— Z posłuszeństwem, panie kanclerzu? — spytał Otton tonem zdziwienia. — Kiedyż to miałeś pan zaszczyt odebrać ode mnie najdrobniejszy rozkaz? Powiedz pan, iż zastąpiono mię tu z gorliwością nieograniczoną. Ale à propos szczegółów, chciałbym je poznać trochę.
— Zwykła rutyna rządu, — zaczął Greisengesang szybko, drżącym nieco głosem — rutyna rządu, od której Wasza Książęca Mość tak rozsądnie potrafiłeś się uwolnić.
— Dajmy pokój grzecznościom; proszę o szczegóły, panie kanclerzu.
— Zwykła rutyna rządu, którą wypełniamy... systematycznie — odparł urzędnik, widocznie coraz bardziej zmieszany.
— Rzecz dziwna, mości kanclerzu! — zawołał książę niecierpliwie — dlaczego unikasz prostej odpowiedzi na moje zapytanie? Mógłbym przypuszczać, że się coś pod tem ukrywa. Pytam wyraźnie: czy wszystko spokojnie? czy nic nie zaszło? Proszę mi jasno odpowiedzieć.
— O, zupełnie spokojnie, zupełnie spokojnie! — zapewniał, trzęsąc się, stary obłudnik, świadcząc o kłamstwie każdym muskułem swej twarzy.
— Notuję te wyrazy, panie kanclerzu, — rzekł książę — proszę pamiętać o tem. Zapewniasz mię w tej chwili, swojego monarchę, że od czasu mego wyjazdu nic tu nie zaszło takiego, o czem miałbyś obowiązek mię uwiadomić.
— Biorę Waszą Książęcą Mość... biorę pana doktora za świadka, — zawołał Greisengesang z przerażeniem — iż nie użyłem wcale tego wyrażenia!
— Dosyć! — zawołał książę. — Przypomnij pan sobie, — dodał po chwili przykrego milczenia — że jesteś starcem, żeś służył lat wiele mojemu ojcu, nim zacząłeś być moim sługą, i podobne tłómaczenie ubliża zarówno twojej godności, jak mojej powadze. Potykasz się o kłamstwo każdem słowem. Zbierz myśli, panie kanclerzu, zastanów się i wymień mi kategorycznie i jasno wszystko, coś usiłował zataić przede mną.
Doktor Gotthold, pochylony nad biurkiem, zdawał się być gorliwie zatopionym w swojej pracy, i tylko lekkie drżenie jego ramion zdradzało hamowaną i skrytą wesołość. Otton, bawiąc się chustką, czekał odpowiedzi.
— Wasza Książęca Mość, — zaczął, mrugając oczyma i usiłując odzyskać panowanie nad sobą, kanclerz — wyznaję, iż tak dorywczo, bez odpowiednich dokumentów, nie jestem w możności dostatecznie... zupełnie nie jestem w możności zdać sprawy z faktów dość poważnych, które doszły do mojej wiadomości.
— Nie mam wcale zamiaru być wymagającym i surowo krytykować pańskiego raportu i wogóle zachowania — rzekł Otton łagodniej, choć z książęcą powagą. — Chcę, abyśmy sprawę tę skończyli zgodnie, gdyż nie zapomniałem, stary przyjacielu, iż byłeś mi przychylnym w początkach mego panowania, a nawet przez lat parę wiernym i gorliwym sługą. Gotów też jestem zostawić na stronie sprawy — drażliwe, na które nie pragnę sam kłaść odrazu głównego nacisku, lecz np. w tej chwili masz w ręku jakieś dokumenta: przedstaw mi je, panie Greisengesang, tu ci już nic nie przeszkadza być dokładnym i wyjaśnić mi, o co chodzi.
— A, to? — zawołał starzec. — To drobnostka!.. Sprawa policyjna. Szczegół zupełnie administracyjny. Wasza Książęca Mość. Poprostu część papierów, znalezionych przy osobie pewnego angielskiego podróżnika.
— Znalezionych przy osobie? Jakto mam rozumieć? — zapytał książę, — Proszę mi to wytłómaczyć.
— Sir John Crabtree — przerwał Gotthold, podnosząc głowę z nad biurka — wczoraj wieczorem został aresztowany w Mittwalden.
— Czy to prawda, panie kanclerzu? — odezwał się książę surowo.
— Uznano to za konieczne, Wasza Książęca Mość — tłómaczył się Greisengesang. — Rozkaz był zupełnie formalny, podpisany imieniem Waszej Książęcej Mości, według upoważnienia. W takich razach jestem tylko wykonawcą; nie mam prawa przeszkodzić temu.
— Ten człowiek był moim gościem — rzekł książę surowo — i został aresztowany? Jakiem prawem? Dlaczego? Pod jakim pozorem, panie kanclerzu? Proszę odpowiadać!
Greisengesang mrugał oczyma gwałtownie, daremnie usiłując zdobyć się na słowo.
— Wasza Książęca Mość prawdopodobnie znajdzie w tych dokumentach powód i przyczynę — wtrącił Gotthold, końcem pióra dotykając zwoju papierów, które oddał kanclerzowi.
Otton podziękował mu spojrzeniem.
— Daj mi pan to — rzekł sucho, zwracając się do kanclerza.
Lecz ten zawahał się teraz widocznie.
— Pan baron Gondremark sam zajął się tą sprawą — zaczął, gwałtownie otwierając małe oczki — i ja w tym razie jestem jedynie posłańcem, pośrednikiem, i jako taki nie posiadam upoważnienia do udzielenia komukolwiek dokumentów, które mi powierzono. Panie doktorze, jestem przekonany, że w tej sprawie przyznasz mi zupełną słuszność.
— Wiele już głupstw słyszałem z ust pańskich, — rzekł Gotthold — ale takiego jeszcze nigdy.
Książę wstał.
— Skończmy — rzekł rozkazująco. — Proszę o te papiery. Rozkazuję!
Greisengesang podał je natychmiast.
— Najpokorniej upraszam o przebaczenie Waszej Książęcej Mości — rzekł, cofając się wśród ukłonów. — Za pozwoleniem Waszej Książęcej Mości na dalsze rozkazy pokornie oczekiwać będę w kancelaryi państwa.
— Panie kanclerzu, — odparł Otton zimno — zechcesz na tem krześle zaczekać na moje rozkazy.
— Rozkazuję! — zawołał groźnie, gdy starzec niezdecydowany chciał jeszcze coś odpowiedzieć. — Dosyć już okazałeś gorliwości dla tego, komu służysz obecnie; zważ, że i pobłażanie moje ma granice.
Greisengesang w milczeniu zajął wskazane krzesło.
— Co to ma być? — pytał książę, rozwijając pakiet, stanowiący rodzaj księgi pisanej.
— Jest to pewien rodzaj szkiców podróżnika — odparł spokojnie Gotthold.
— Czytałeś to, doktorze?
— Nie; znam tylko tytuł, ale manuskrypt powierzone mi otwarty, nie zastrzegając tajemnicy.
Otton rzucił na kanclerza gniewne i pełne wyrzutu spojrzenie.
— Tak, — mówił ironicznie — fakt godzien rozgłosu i sądu Europy. Szaleństwo, szaleństwo! W tej nędznej, ciemnej dziurze, jak w kraju opryszków, chwytać przejezdnych, grabić ich papiery — oto postępowanie godne waszych rządów! Wstyd i hańba!
— Nie, — zaczął znów po chwili, zwracając się wprost do kanclerza — tego się nie spodziewałem po panu: być narzędziem w takiej sprawie! Nie mówię nic w tej chwili o pańskiem zachowaniu się względem swojego monarchy, ale coś podobnego... szpiegostwo policyjne!.. Bo jakże inaczej nazwać ten fakt? Przejąć prywatne papiery człowieka niezależnego, obcego podróżnika, pracę może jego życia, otworzyć ją, czytać... Myśleć o tem nie mogę! Więc na cóż mamy książki? Zapewne, cennem bardzo jest zdanie doktora Gottholda, lecz ile mi wiadomo, nie mamy jeszcze w Grunewaldzie „index expurgatorius?” Rzeczywiście, już tylko tego nam brakuje, żeby się stać zupełnem pośmiewiskiem świata!
Mówiąc to, książę zwolna rozwijał i prostował odebrane od ministra papiery; nakoniec spojrzenie jego zatrzymało się uważnie na tytule, bardzo starannie wypisanym czerwonym atramentem:

PAMIĘTNIKI

pobytu na różnych dworach Europy
przez

baroneta sir Johna Crabtree.

Na następnej stronicy znajdowała się lista rozdziałów; tytuł każdego stanowiła nazwa państwa, którego opis zawierał. Jeden z ostatnich był poświęcony Grunewaldowi.
— Aha! „Dwór w Grunewaldzie” — przeczytał książę głośno. — To musi być zabawne.
Obudziła się w nim ciekawość.
— Ma chłop metodę, — zauważył Gotthold — ten baronet angielski; każdy rozdział pisze i kończy na miejscu. Kupię zaraz jego pracę, skoro się tylko ukaże.
Otton się wahał, patrząc na otwarty rękopis.
— Ciekawe byłoby jednak rzucić okiem na ten rozdział — zauważył.
Gotthold się zarumienił, zwolna odwrócił głowę i zaczął wyglądać oknem. Książę zrozumiał jego niemy wyrzut, lecz nie miał siły oprzeć się własnej słabości.
— Doprawdy, — rzekł, śmiejąc się wymuszonym śmiechem — zdaje mi się, że mogę rzucić okiem na ten rozdział.
I uśmiechając się, usiadł na krześle, a rękopis rozłożył przed sobą na stole.


ROZDZIAŁ II.
„Dwór w Grunewaldzie“ — urywek z pamiętników cudzoziemca.

Dziewiętnasty rozdział pamiętników zaczynał się dla księcia interesująco: „Bez wątpienia, niejeden z moich czytelników zada sobie pytanie, dlaczego z pomiędzy najdrobniejszych państewek, zarówno zepsutych, śmiesznych i jednostajnych, wybrałem Grunewald? Stało się to przypadkiem; los w tym razie samowolnie zdecydował za mnie. Ale nie mam powodu czynić mu wyrzutów: nie żałuję zwiedzenia tego kraju. Nie mówiąc o naturze, już sam obraz drobnego tego społeczeństwa, tonącego we własnych nadużyciach, jeśli nie jest pouczającym, to w każdym razie wysoce zabawnym.
Panujący książę, Otton Jan-Fryderyk, człowiek jeszcze dość młody, z powierzchownem wykształceniem, wątpliwej odwagi i bez cienia zdolności, stał się przedmiotem powszechnej pogardy. Nie bez trudu zdobyłem nakoniec pożądaną audyencyę u tego monarchy, gdyż rzadko bywa obecnym w stolicy, gdzie osoba jego istotnie jest zupełnie zbyteczną i służy jedynie jako wygodna osłona miłostek własnej jego żony. Gdy jednak po raz trzeci próbowałem szczęścia, udało mi się wreszcie zastać go na dworze, pełniącego niechlubne swoje obowiązki. Przyjął mię uroczyście, w obecności żony i jej nieodłącznego kochanka.
Przyznać tu muszę, iż jego książęca mość, Otton, prezentuje się nieźle; złoto-blond włosy, naturalnie się wijące, otaczają ładne czoło, oczy ciemne. Do spostrzeżeń swoich zaliczam, iż te dwie cechy, połączone razem, świadczą zwykle o wrodzonej jakiejś ułomności, moralnej lub fizycznej. Rysy twarzy nieregularne, lecz przyjemne; nos trochę krótki, a usta kobiece. Układ i całe zachowanie się bez zarzutu, wymowa łatwa i poprawna. Ale sięgnijmy dalej, po za te cechy powierzchowne, a znajdziemy jedynie brak zupełny wszelkich gruntownych przymiotów i zasad moralnych; lekkomyślność i rozstrój pojęć, niekonsekwencyę w pojęciach i czynach, które charakteryzują wiek upadku. Pod względem wykształcenia, zna widocznie wiele rzeczy powierzchownie, ale nie zbadał głębiej żadnego przedmiotu. „Wszelkie zajęcie nuży mię zbyt prędko” — powiedział mi ze śmiechem. I zdaje się być dumnym ze swego braku inteligencyi i nicości moralnej.
Łatwo też dostrzedz można koło niego skutki tego dyletantyzmu: armia nędzna, bo książę nie jest przecież żołnierzem; to salonowiec, tancerz, strzelec drugorzędny. Śpiewa jak dziecko; sam miałem zaszczyt go słyszeć. Rymuje licho wiersze po francusku, językiem bardzo wątpliwej wartości. Występuje na scenie, jak pospolity amator; jednem słowem trudno wyliczyć to wszystko, czem się zajmuje i co wykonywa słabo. Męski gust jego objawia się w jedynej namiętności do polowania.
Streszczając wszystko, jest to zbiór wszelkiego rodzaju słabości, subretka teatralna w męskiem przebraniu, na cyrkowym koniu. Widziałem ten cień księcia, wyjeżdżający konno w towarzystwie kilku dojeżdżaczów i strzelców, pogardzony i zapomniany przez wszystkich, — i ta czcza, nędzna, pusta egzystencya wzbudziła we mnie uczucie litości. Takimi być musieli ostatni Merowingowie.
Panująca księżna, Amelia-Serafina, z domu wielkoksiążęcego Toggenburg-Tannhäuser, stanowiłaby wartość równie obojętną, gdyby człowiek zręczny i ambitny nie uczynił z niej niebezpiecznego narzędzia. Jest ona znacznie młodszą od małżonka, dziecko lat dwudziestu paru, chorobliwie próżna i ambitna, powierzchownie inteligentna, w gruncie rzeczy — ograniczona. Uchodzić może za przystojną: oczy duże, za duże do jej drobnej twarzy, wypukłe, ciemne, ze złotym odcieniem, grają w nich błyski okrucieństwa i lekkomyślności; czoło wysokie, wązkie, postać szczupła, wysmukła, nieco pochylona. Jej sposób zachowania się, rozmowa, przeplatana zdaniami francuskiemi, upodobania, gusta i ambicye — wszystko w niej pretensyonalne. A co gorsza, ta przesada jest pozbawioną wdzięku; żywy dzieciak, grający rolę Kleopatry. Nie posądzam jej, aby zdolną była do szczerości.
Podobna osobistość w zwykłem, prywatnem życiu wnosi do cichej rodziny niepokój, idzie przez życie głośno, otoczona rojem wielbicieli, z wyzywającym uśmiechem i przynajmniej raz występuje w rozwodowym procesie. Jest to typ pospolity i jedynie dla cynika interesujący. Ale coś podobnego na tronie, w ręku takiego barona Gondremarka — to groźba wielkich nieszczęść dla ogółu.
Prawdziwym panem tego nieszczęsnego kraju jest baron Gondremark, postać o wiele ciekawsza i bardziej od poprzednich zawiła. Pozycya jego, jako cudzoziemca, w Grunewaldzie, z tego względu i wielu innych, jest niezmiernie trudna, i to samo, że umie utrzymać się na stanowisku, dowodzi niepospolitej zręczności i zuchwalstwa. Wszystko w tym człowieku podwójne, obłudne: polityka, twarz, każdy wyraz; cetno — licho, jak potrzeba. Dokąd jednak w rzeczywistości zmierzają jego dążenia? Jakie są naprawdę ukryte zamiary? — niełatwo zgadnąć. Ośmielę się jednak postawić przypuszczenie, wyłączające obydwa jego pozornie ostateczne cele, na korzyść głębiej ukrytych zamiarów, o których się nie śniło mędrcom tego świata, a właściwie dworowi, ani mieszkańcom Grunewaldu.
Rozpatrzmy je kolejno.
Pierwszem dążeniem jego, jawnem, dworskiem, że tak powiem, jest wzmocnienie absolutnej władzy panującego i rozszerzenie granic państwa. W tej roli występuje jako pan całego dworu, myśl bezmyślnego księcia, powiernik i wykonawca rzekomych planów zakochanej władczyni. I występuje głośno: powołał pod broń całą męską ludność, zdatną do służby wojskowej; sprowadza broń, armaty i werbuje do swej armii uzdolnionych oficerów zagranicznych; w stosunkach z sąsiadami zaczyna przybierać postawę wojowniczą i wyzywającą, lekko groźny ton junaka. Na pozór zdawałoby się, iż nadzieja terytoryalnych zdobyczy tego politycznego komara jest śmieszną, wprost niedorzeczną, — lecz Grunewald położony jest bardzo szczęśliwie i prawie w wyjątkowych warunkach: kraje sąsiednie bez wyjątku są bezbronne, i jeżeli w danej chwili dwory potężniejsze będą zneutralizowane przez wzajemną zazdrość, zaborcza polityka może doprowadzić do podwojenia objętości państwa i liczby jego mieszkańców. W każdym razie tak myślą na dworze w Mittwalden, i co do mnie, nie uważam tego za rzecz zasadniczo niemożliwą. Margrabstwo Brandeburskie nie powstało z większego źródła, a rozwijało się w sposób podobny. Uznaję wprawdzie, iż wiek polityki awanturniczej i szczęśliwych trafów pod tym względem przeminął, ale nie należy zapominać, że fortuna jest ślepą i toczy się kołem, zarówno dla jednostek, jak narodów. Jednocześnie, skutkiem właśnie tej postawy i przygotowań, nałożono podatki uciążliwe, ograniczono ściśle wolność prasy, i kraj, bogaty i kwitnący jeszcze przed trzema laty, jęczy dziś pod ciężarem przymusowej bezczynności i ubóstwa; złoto stało się w nim rzadkością, a tartaki leśne nad szumiącymi potokami — świętują.
Z drugiej strony Gondremark występuje jako trybun ludu, nadający wyraźne zabarwienie szeroko tu rozwiniętej masoneryi; w jego ręku skupiają się wszystkie niteczki silnie zorganizowanego sprzysiężenia przeciw istniejącemu rządowi. Jestem od dawna zwolennikiem wszelkich ruchów tego rodzaju i bynajmniej nie chcę stanąć mu tutaj na drodze, ale — pragnę dowieść, iż to, co powiedziałem, nie jest zbiorem ploteczek, podsłuchanych w jakimś zajeździe, lecz ma realną i uzasadnioną podstawę. Aby przekonać się o tem, byłem osobiście na zebraniu, gdzie przedyskutowano i ułożono szczegółowo wszystkie punkta republikańskiej konstytucyi, już przyjętej przez sprzysiężonych. I dodam tylko, iż przemawiano tutaj w imieniu Grondremarka, jako przywódcy ruchu, jako najwyższej instancyi i władzy we wszelkich wątpliwościach. Umiał on zręcznie przekonać tych ludzi, że do pewnego stopnia tylko może sprzeciwiać się tymczasem woli księżny, a przy każdem nowem wzburzeniu, które grozi zerwaniem tamy, przekonywa ich właściwem sobie rozumowaniem, iż godzina wybuchu jeszcze nie nadeszła. W taki to sposób — aby dać tu przykład podstępnej jego polityki — prześliznął się ten człowiek po rozporządzeniu, powołującem do służby wojskowej, — upozorował to nawet korzyścią stronnictwa i potrzebą przygotowania młodzieży do walki, nieuniknionej w dniu powstania. Innym razem, kiedy wbrew jego życzeniu, rozeszła się pogłoska o blizkiej wojnie z sąsiadem, wielkim księciem Gerolsteinu, pogłoska, która mojem zdaniem powinna była sprowadzić wybuch natychmiastowy — dowiedziałem się ze zdumieniem, że nawet tę okoliczność potrafił usprawiedliwić i przedstawić, jako rzecz ułożoną z góry i konieczną, z którą pogodzić się trzeba. Chodziłem od jednego do drugiego w ich liberalnym obozie, ażeby to zrozumieć; wszyscy byli przekonani, upewnieni, zahypnotyzowani, wszyscy powtarzali jedno i to samo, uzbrojeni w te same puste argumenta: „Dobrze będzie dla młodych zakosztować wojny, popatrzeć na nią z blizka, — a oprócz tego zawojowanie Gerolsteinu pozwoli nam odrazu obdarzyć wolnością kraj zdobyty i rozszerzyć na mieszkańców jego dobrodziejstwo, które wywalczymy dla siebie. Zresztą tym sposobem w przyszłości nasza rzeczpospolita będzie silniejszą i łatwiej może stawić opór, gdyby monarchowie Europy polączyli się kiedykolwiek na jej zgubę.”
Nie wiem doprawdy, co więcej podziwiać: naiwność tłumu, czy zuchwalstwo awanturnika? Przytoczyłem te szczegóły, aby dać obraz dokładny jego środków i sposobów, za których pomocą trzyma rządy w swoich ręku i wiedzie do swoich celów ten lud obałamucony. Jak długo trwać jeszcze może ta wykrętna polityka, nie umiem przepowiedzieć. Sądzę jednak, że niezbyt długo, choć szczególny ten człowiek lawiruje tak już od lat pięciu, nie tracąc wcale łask dworu, ani popularności w lożach spiskujących masonów.
Miałem przyjemność poznać go cokolwiek. Zbudowany ciężko, niezgrabnie, grubokościsty, o potężnym choć nieprawidłowym szkielecie, umie jednak wobec ludzi, nawet w balowej sali, pozować w sposób, zwracający na niego uwagę i budzący, np. we mnie, podziwienie. Cerę i temperament ma żółciowy, wygląda przytem na człowieka zmysłowego; brunet, w miejscach, gdzie brzytwa usunęła zarost, policzki mają kolor ciemno-granatowy. Zaliczyłbym go chętnie do urodzonych mizantropów, którzy gardzą swoim bliźnim z przekonania. A pomimo to chciwym jest oklasków tłumu i pełen najpospolitszej ambicyi. W rozmowie zwraca uwagę źle ukrytą żądzą poznania i zbadania przeciwnika, skutkiem czego woli słuchać, niźli mówić; przekonania ma ustalone i wyrozumowane, a w porównaniu z krańcowym brakiem przenikliwości, jaki spotykamy często u polityków, uderza w nim pewna zdolność przewidywania zdarzeń.
Wszystko to jednak w dziwny i szczególny sposób pozbawione jest najzupełniej wdzięku, inteligencyi, ducha, mdłe i ciężkie. W rozmowie ze mną, chociaż był zawsze uprzejmy i napozór bez zarzutu, sprawiał jednak wrażenie, któremu oprzeć się nie mogłem — maskującego się niezręcznie lisa, co mię zawsze upokarzało i gniewało. Niema w nim nic takiego, co cechuje gentlemana, i nie polega to już na braku z jego strony uprzejmości i przymiotów towarzyskich. Czyż człowiek zresztą, choć cokolwiek subtelniejszy, obdarzony jakąkolwiek szlachetnością, byłby zdolny robić takie widowisko ze stosunków swoich z księżną? Czyż byłby zdolny z tak wyszukanem zuchwalstwem znosić cierpliwość księcia, uprzyjemniając sobie czas wynajdowaniem dla niego ośmieszających przezwisk, jak np. książę Piórko? Kraj cały powtarzał za nim ten dowcip, i śmieją się wszyscy. Jest to parweniusz gruby, dorobkowicz, dumny aż do głupoty ze swego rozumu i pochodzenia.
Jednem słowem, człowiek ciężki, gwałtowny, egoista, przewrotny i brzydki, ciąży na tym biednym dworze i na całym kraju, jak zmora.
Trzeba przypuścić jednak, że po za tem posiada jakieś pociągające i miłe przymioty, które wedle potrzeby wyjmuje z ukrycia. Nie ulega nawet kwestyi, chociaż nie miałem szczęścia tego widzieć, że ten zimny i nieprzenikniony dyplomata w wysokim stopniu posiada sztukę podobania się ludziom i uchodzenia w ich oczach za to, czego sami pragną. I stąd zapewne pochodzi opinia, iż w życiu prywatnem jest to prosty krzykacz, gburowaty i zmysłowy.
Nic jednak bardziej zdumiewającego, niż stosunek jego do księżny. Starszy i nieskończenie brzydszy od jej męża, z punktu widzenia kobiet mniej przyjemny pod każdym względem, potrafił nietylko zdobyć nieograniczoną władzę nad umysłem i postępowaniem Amelii Serafiny, lecz narzucił jej rolę upokarzającą wobec całego świata. Nie chcę już mówić tutaj o honorze i godności kobiecej, gdyż dla niektórych osobników poświęcenia tego rodzaju mają pewien urok, ale to nie wszystko w stosunku księżny do Gondremarka.
Na dworze książęcym bawi pewna dama, hrabina Rosen, wdowa czy małżonka nieznanego nikomu męża, osoba dość dwuznacznej reputacyi, już przekwitła i bezwarunkowo dobiegająca kresu ostatniej młodości, która powszechnie i głośno uważaną jest za kochankę pana barona. Przypuszczałem z początku, że to wspólniczka tylko, prosty parawanik na intencyę dostojniejszej grzesznicy, lecz kilka godzin przyjemnie spędzonych w towarzystwie hrabiny Rosen rozwiały najzupełniej to złudzenie. Tego rodzaju osoba prędzej stworzy skandal, niżby go miała osłaniać lub tłumić, a do nagrody żadnej nie przywiązuje wartości, gdyż nie dba o zaszczyty, pieniądz, stanowisko, któremi zwykle złoci się takie usługi. W gruncie rzeczy hrabina podobała mi się z powodu swej szczerości; na obłudnym i zepsutym dworze Grunewaldu jest to kawałek prawdziwej natury.
Władza więc tego człowieka nad księżną jest nieograniczoną, poświęciła mu bowiem nietylko przysięgę i obowiązki żony, poczucie wstydu wobec opinii publicznej, ale nawet zazdrość kobiecą, stokroć silniej i głębiej zakorzenioną w sercu słabszej połowy rodzaju ludzkiego, niż wstyd, honor i obowiązek. Kobieta młoda, powabna, córka książęcego domu i księżna panująca, zgadza się na kompromis ze szczęśliwą rywalką, która co do wieku, mogłaby jej zastąpić matkę, a pod względem społecznego położenia stoi o wiele niżej. Oto są tajemnice serca kobiecego! Lecz szał wzbronionej miłości, skoro mu raz ulegniemy, wzrasta i potężnieje z każdym nowym krokiem; a charakter i temperament nieszczęśliwej księżniczki pozwala przewidywać, że ostatni stopień poniżenia nie przekracza w jej życiu granic możliwości.”


ROZDZIAŁ III.
Książę i podróżnik angielski.

Otton czytał rękopis ze wzrastającem oburzeniem, które nakoniec przepełniło miarę jego nadludzkiej prawie cierpliwości. Odrzucił zeszyt i podniósł się groźny.
— Szatan! — zawołał, hamując jeszcze wybuch gniewu. — Nędzna, brudna wyobraźnia!.. natura pełna złości, a ciężka i zimna... Poniżyłem się, czytając te brednie! Panie kanclerzu, gdzie zamknięto tego nędznika?
— W głównej wieży, Wasza Książęca Mość, w pokojach „Gemiani” — odparł Greisengesang.
— Zaprowadź mię do niego.
Nagle błysnęła mu myśl nowa.
— Czy to z tego powodu spotkałem wczoraj w ogrodzie placówki? — zapytał żywo.
— Wasza Książęca Mość, nie jestem pewien — szepnął starzec, wierny swemu systemowi. — Rozkazy, dotyczące bezpieczeństwa i straży, nie wchodzą w zakres moich obowiązków.
Otton błysnął oczyma, zwracając się z gniewem do starca, ale Gotthold znacząco dotknął jego ramienia, i wysiłkiem woli książę pohamował swe oburzenie.
— Dobrze — odparł, biorąc manuskrypt; — prowadź mię do więźnia.
Za chwilę wyszli obaj.
Mieli przed sobą drogę długą i skomplikowaną, gdyż biblioteka była położona w jednem ze skrzydeł nowego budynku, a główna wieża, z której szczytu powiewał sztandar państwa, należała do starego zamku, wznoszącego się od strony ogrodu. Mijając liczne schody, sale, korytarze, książę i kanclerz znaleźli się wreszcie na niewielkiem podwórku źwirowanem. Z góry, przez liście drzew starych, padały na nie złoto-zielone promienie, dokoła rysowały się mury wysokie, stare, ostro zakończone. Pośród nich główna wieża wznosiła się dumnie piętrami coraz wyżej i wyżej, aż gdzieś pod błękity, a na szczycie, pośród gniazd kruczych zatknięty, powiewał żółty sztandar. U stóp wieży żołnierz, stojący na straży, broń sprezentował, wzdłuż sieni mierzonym krokiem przechadzał się drugi, trzeci stał u drzwi więźnia.
— Strzeżecie tej garści błota, niby skarbu — zauważył Otton szyderczo.
Apartament „Gemiani” zapożyczył swoje nazwisko od pewnego bardzo uczonego Włocha, który niegdyś miał wpływ przeważny na jednego z książąt panujących. Pokoje tutaj były wysokie, obszerne, przyjemne, okna wychodziły na ogród, — ale stare mury imponowały grubością, a okna żelaznemi kratami.
Książę Otton z kanclerzem, drepczącym wolniutko we właściwem oddaleniu, przebył szybkim krokiem małą bibliotekę i długi salon, aby wpaść jak błyskawica do sypialni, umieszczonej na przeciwnym końcu skromnego mieszkania.
Sir John kończył właśnie toaletę ranną. Był to człowiek lat 50, wysoki, chudy, silnie zbudowany, z wyrazem twarzy inteligentnym, lecz zimnym, twardym, nieugiętym; zęby i oczy znamionowały w nim stałość i odwagę. Na widok gościa nie okazał wzruszenia ani zdziwienia i pozdrowił księcia z pewnego rodzaju szyderczą i elegancką swobodą.
— Czemuż zawdzięczam zaszczyt tych odwiedzin? — spytał uprzejmie.
— Łamałeś pan chleb ze mną, — odparł z oburzeniem Otton — ściskałeś moją rękę i byłeś przyjęty, jak gość pod moim dachem. W czem i kiedy uchybiłem ci względów należnych? Jakie żądanie twoje było odrzucone? Przyjąłem cię, jak człowieka uczciwego i godnego szacunku, a oto wdzięczność twoja! — dodał z gniewem, uderzając rękopis, który trzymał w ręku.
— Wasza Książęca Mość czytał moje papiery? — z uprzejmem zadziwieniem zapytał baronet. — W istocie, honor dla mnie wielki i niespodziewany. Lecz szkic jest niedokładny i mógłbym obecnie dorzucić wiele rysów charakterystycznych. Mógłbym dodać, iż książę, którego oskarżałem o lenistwo, jest pełen gorliwości w wydziale policyi i podejmuje się chętnie obowiązków najbardziej przykrych. Mógłbym też opowiedzieć wesoły epizod mego aresztowania i niezwykłe odwiedziny, jakiemi mię Mości Książę zaszczycasz w tej chwili... Zresztą, zawiadomiłem już o tem zdarzeniu swego konsula w Wiedniu, i jeżeli nie macie zamiaru zaraz pozbawić mię życia, będę wolnym w ciągu tygodnia, za waszem zezwoleniem, lub bez niego. Bo nie przypuszczam, aby przyszłe cesarstwo Grunewaldu czuło się dość potężnem w danej chwili do walki z Anglią. Tym sposobem — zdaje mi się — jesteśmy w porządku co do wzajemnych stosunków, i nie poczuwam się do obowiązku żadnego więcej wyjaśnienia: wina jest po waszej strome. Jeśli jednak uważnie przeglądałeś pan moje papiery, sądzę, iż zaciągnąłeś u mnie bardzo poważny dług wdzięczności. Na zakończenie dodam, iż nie zdążyłem się jeszcze dziś ubrać, i przypuszczam, iż obowiązek grzeczności dozorcy względem więźnia zobowiąże pana do pozostawienia mię w spokoju.
Na stole leżał papier, książę usiadł i napisał własną ręką bilet wolnego przejazdu dla sir Johna Crabtree.
— Pieczęć, panie kanclerzu! — rzekł z książęcym gestem, podnosząc się z krzesła.
Greisengesang niezręcznym ruchem wyjął z kieszeni czerwone pudełko i położył na przedstawionym papierze skromny, zwyczajny stempel. Jego pomieszanie i niezręczność podniosły komiczną stronę tej formalistycznej operacyi. Sir John obserwował go uważnie, ze złośliwą przyjemnością, a Otton już żałował mimowolnej pozy, książęcego gestu i powagi swego rozkazu.
Nakoniec kanclerz skończył swoje dzieło, bez nowego rozkazu położył podpis na pasporcie i z uprzejmym ukłonem podał go więźniowi.
— A teraz bądź pan łaskaw — zwrócił się książę do niego — wydać rozporządzenie, aby przygotowano do podróży jeden z moich własnych powozów. Dopilnujesz pan sam, aby wszystkie rzeczy sir Johna były w nim złożone, i przed upływem godziny niech czeka gotowy za bażantarnią. Sir John niezwłocznie wyjeżdża do Wiednia.
Kanclerz ukłonił się etykietalnie.
— Oto pasport — rzekł teraz Otton do baroneta. — Przykro mi bardzo, iż postąpiono z panem niegościnnie.
— Więc nie będzie wojny z Anglią? — zapytał sir Crabtree.
— Łaski, baronecie! Bądź wyrozumiałym. Rzeczy zmieniły się obecnie, jesteśmy względem siebie na stopie prostych gentlemanów. Nie ja wydałem rozkaz aresztowania pana. W nocy dzisiaj dopiero powróciłem z polowania, i nie mogąc oskarżać mię o uwięzienie, musisz mi pan zawdzięczać powrócenie ci wolności.
— Jednak odczytałeś pan moje papiery — zauważył cudzoziemiec z przenikliwem spojrzeniem.
— Co do tego, źle zrobiłem i proszę o przebaczenie, którego pan nie możesz odmówić przecież człowiekowi, będącemu „zbiorem słabości.” Wina to zresztą nie wyłącznie moja: gdyby rękopis pański był treści niewinnej, czyn mój byłby poprostu niedyskrecyą. Ale pan sam zatrułeś go jadem urazy.
Sir John spojrzał na księcia z wyrazem zachęty, potem skłonił się w milczeniu.
— A teraz, — zaczął Otton po chwilowej przerwie — skoro zależysz pan tylko od siebie, mam zamiar prosić cię o pewną grzeczność; czy nie raczyłbyś przejść się ze mną po ogrodzie, kiedy dla pana będzie to dogodnem?
— Od chwili odzyskania wolności jestem na usługi Waszej Książęcej Mości, — odparł sir John, tym razem z uprzejmą powagą — i jeżeli zechcesz pan wybaczyć brak etykiety w moim letnim stroju, gotów jestem udać się za nim natychmiast.
— Dziękuję panu.
I nie tracąc chwili, książę udał się pierwszy raz przebytą drogą. Zeszli ze schodów, minęli korytarz i przez podwórko weszli do ogrodu. Blask słoneczny zalewał ogród, kwietniki, drogi, które przebywali, oddychając świeżem, balsamicznem powietrzem wiosennego poranku. Przeszli koło sadzawki, w której złote karpie pluskały się gromadą, i pod wonnym śniegiem białego kwiecia, które wiatr roznosił z drzew owocowych, wśród chóru ptactwa, szli jeden za drugim po szerokich stopniach, wiodących ku podniesionej części pałacowego ogrodu.
Zatrzymali się dopiero na obszernym i wysoko położonym tarasie, oddzielonym od parku misterną żelazną kratą; w rogu pod laurowym klombem stała marmurowa ławeczka. Wzrok sięgał stąd daleko, po szczytach zielonych pagórków, gdzie wśród gałęzi wiązów gnieździły się wrony, i jeszcze dalej ku wieżom i dachom pałacu, nad którym powiewał żółty sztandar, na tle błękitnego nieba.
— Bądź pan łaskaw spocząć tutaj — rzekł uprzejmie książę, wskazując Anglikowi marmurową ławkę.
Sir John wypełnił milcząc to życzenie, a książę przez czas jakiś przechadzał się przed nim w milczeniu, pogrążony w burzliwych myślach.
Chór ptasząt brzmiał wesoło i swobodnie.
— Panie, — rzekł książę, zwracając się do cudzoziemca — po za obrębem towarzyskich obowiązków jesteś pan dla mnie człowiekiem najzupełniej obcym. Nie znam twoich zamiarów, ani twego charakteru. Nigdy rozmyślnie nie wyrządziłem panu najmniejszej niegrzeczności. Zachodzi pomiędzy nami różnica położenia społecznego, ale o tem ja wiedzieć nie chcę; pragnę być dla pana tylko gentlemanem i sądzę, iż do tego mam zupełne prawo nawet wobec pańskiego surowego sądu. Otóż, panie baronecie, źle zrobiłem, przeglądając te papiery, które ci zwracam obecnie. Ale ciekawość moja, przyznać to muszę z przykrością, świadczy tylko o małem poczuciu godności z mojej strony, gdy tymczasem fałsz zawsze będzie rzeczą podłą i okrutną. Czytałem papiery pańskie, lecz cóż w nich znalazłem? cóż w nich znalazłem, odnoszącego się do mojej żony?.. Kłamstwa, mój panie! — zawołał z wybuchem. — Nic, oprócz kłamstwa! Niema słowa prawdy, przysięgam Bogu, w całym tym pamflecie! Nie jesteś pan młodzikiem, mógłbyś być ojcem tej młodej kobiety; jesteś gentlemanem, literatem, autorem, człowiekiem subtelniejszego umysłu, i mogłeś tak bezkrytycznie powtórzyć wszystkie te głupie, niedorzeczne brednie! I chciałeś je drukować, publikować! Dziwne zaiste dla mnie pojęcie rycerskości i honoru!.. Lecz, dzięki Bogu, księżna ma jeszcze małżonka. Zapewniasz pan w swojej pracy, że nie umiem strzelać, bądźże więc łaskaw dać mi jedną lekcyę. Park jest tuż obok, koło bażantarni znajdziesz pan powóz. Gdybym padł, wiesz o tem i sam pisałeś, jak mało zwracają tu uwagi na moją osobę. Mam zwyczaj znikać z dworu i stolicy, byłoby to zatem zwyczajne zniknięcie, i nimby zrozumiano, co się stało, będziesz bezpieczny po za granicami kraju.
— Zwracam uwagę pańską, — rzekł sir John spokojnie — że to, czego wymagasz, jest niewykonalnem, niemożliwem.
— A jeśli cię spoliczkuję? — zawołał gwałtownie książę, w którego oczach zapłonęły nagle groźne błyskawice tłumionego gniewu.
— Byłoby to podłością, — odparł Anglik niewzruszony — gdyż w niczem nie zmieniłoby położenia: nie mogę podnieść oręża przeciw księciu panującemu.
— Tak, nie ośmielasz się pan dać mi zadośćuczynienia, lecz znieważać go możesz! — zawołał książę zrozpaczony.
— Wybacz pan, — rzekł baronet — ale jesteś niesprawiedliwy. Właśnie dlatego, żeś monarchą panującym, z którym walczyć nie mogę zwykłą bronią śmiertelników, właśnie dlatego mam prawo krytyki twoich czynów, twego dworu, twojej żony. W tem wszystkiem jesteś człowiekiem publicznym, należysz do ogółu cały, do szpiku kości. Ty masz za sobą prawo, bagnety twej armii, oczy twych szpiegów; my ze swojej strony nie mamy nic prócz — prawdy.
— Prawdy! — powtórzył książę z gestem gorzkim i wymownym.
Na chwilę zapanowało milczenie.
— Wasza Książęca Mość pragnie daremnie — odezwał się sir Crabtree — zbierać słodkie owoce z dzikiej płonki. Jestem stary i przyznaję — cokolwiek cyniczny. Nikomu nie zależy nic na mej opinii, lecz po bliższem poznaniu, zdaje mi się, iż nikt dotychczas nie podobał mi się w tym stopniu, co książę. Jak pan widzisz, zmieniłem zdanie, i przyznaję się do tej zmiany, co powinno mi być policzonem za zasługę. Wszystko, co napisałem o tym kraju, rozdzieram w pańskich oczach, tu, w twoim ogrodzie. Proszę o przebaczenie ciebie, książę, i księżny, i daję słowo honoru, jako gentleman i starzec, że w pamiętniku moim nikt nie znajdzie imienia Grunewaldu... A jednak był to rozdział dość ciekawy!.. Gdybyś czytał, Mości Książę, co piszę o innych dworach! Jestem krukiem, to trudno. I nie moja to wina, że świat jest brudną dziurą.
— A może oko pańskie widzi wszystko czarno?
— Być może, słowo daję! — zawołał podróżnik. — Odchodzę, zachwiany nieco w swej opinii. Nie jestem poetą, ale wierzę w lepszą przyszłość świata, a przynajmniej mam bardzo marne pojęcie o teraźniejszości. Czas zdobywa, czas obmywa — oto moja śpiewka; lecz ile razy spotkam prawdziwą zasługę, lubię ją uznać. Dzień dzisiejszy należy do tych, które wspominać będę ze szczególną przyjemnością, gdyż w nim poznałem monarchę, posiadającego cnoty męża. I oto stary dworak i czerwony demokrata w jednej osobie z głębi serca i szczerze prosi cię, Mości Książę, o zaszczyt ucałowania twojej ręki.
— O nie! tu, bliżej serca!
I objęty znienacka, Anglik znalazł się nagle w objęciach Ottona.
— A teraz — zaczął książę — oto bażantarnia, o kilka kroków znajdziesz pan mój powóz, który — proszę cię — przyjmij. I niech cię Pan Bóg strzeże aż do Wiednia.
— W zapale młodości Wasza książęca Mość o jednej rzeczy zapomina: jestem na czczo.
Książę rozłożył ręce ruchem niezmiernie wymownym.
— Jesteś panem swej woli, wolno panu jechać lub się zatrzymać; jednakże — uprzedzam, iż przyjaciele pana mogą być słabsi od wrogów. Książę, prawda, jest z panem, pragnie ci dopomódz, ale co panu przyjdzie z tego przekonania? Sam wiesz lepiej ode mnie, że nie jestem panem w Grunewaldzie.
— Stanowisko wiele znaczy — zauważył Anglik, potrząsając poważnie głową. — Gondremark lubi zwlekać, dyplomatyzować; polityka jego jest podziemną, unika rzeczy jawnych, wystąpienia otwartego, — i teraz, gdy widziałem cię, Mości Książę, występującego z taką energią i odwagą, bez obawy oddam się pod twoją opiekę. Kto wie? Może jeszcze zwyciężysz w tej walce?
— Istotnie pan tak sądzisz? — zawołał książę ożywiony. — Dodajesz mi ducha tą nadzieją.
— Basta!.. nie będę więcej pisał szkiców — rzekł baronet. — Źle widzę, a was, Mości Książę, szczególnie błędnie odczytałem. Zapamiętaj pan jednak, że zamiar wyjazdu a przebyta droga — to dwie rzeczy zupełnie różne. Pańska konstytucya nie budzi we mnie zaufania: nos krótki, oczy i włosy w niezgodzie, cechy dwóch temperamentów odrębnych... Nie, nie, to są cechy, i nie umiałbym skończyć inaczej, niż zacząłem.
— Więc jestem subretką? — spytał Otton z udanym żalem.
— O, książę, przebaczenia! Błagam, zapomnij o tem!.. zapomnij wszystkiego, coś przeczytał. Pozwól, przez życzliwość dla mnie, niech ten rozdział będzie pogrzebany i spoczywa w pokoju.


ROZDZIAŁ IV.
Książę czeka w przedpokoju.

Pokrzepiony na duchu pierwszą sprawą dzienną, książę, przejęty teraz trudniejszem zadaniem, skierował się spokojnie w stronę apartamentów swej małżonki. Portyera podniosła się przed nim gościnnie, odźwierny wymienił głośno jego imię, i Otto wszedł do pokoju z pewną żartobliwą przesadą w powadze, właściwej jego godności. Oczekiwało tutaj kilkanaście osób, dam dworskich po większej części, towarzystwo, w którem książę czuł się miłym i pożądanym. Dyżurująca panna honorowa wyszła zaraz skrytemi drzwiami, uwiadomić księżnę panią o wizycie dostojnego małżonka, a tymczasem Otton krążył po pokoju, przyjmując wdzięczne hołdy i uprzejme powitania, rozdzielając słodkie słówka i uśmiechy. Gdyby na tem jedynie polegały jego obowiązki księcia, wywiązałby się z nich znakomicie i byłby bez wątpienia jednym z najgoręcej uwielbianych monarchów.
Damy dworu bez wyjątku były zadowolone; każdej z nich dostało się właściwe spojrzenie, odpowiednie miłe słówko, każda czuła się wyróżnioną i ocenioną słusznie.
— Pani, — zwrócił się do jasnej blondynki o zamglonem spojrzeniu — racz mi objaśnić, jakim dziwem codzień znajduję cię piękniejszą i godniejszą uwielbienia?
— A ja Waszą Książęcą Mość coraz bardziej opalonym! — zaśmiała się wesoła dama. — Lecz skoro zaczęliśmy rozmowę na stopie przyjacielskiej równości, stanę się zuchwałą i powiem więcej: oboje mamy płeć zachwycającą, ale ja pielęgnuję swoją delikatną skórkę, a Wasza Książęca Mość swoją garbuje na słońcu, deszczu i wietrze. A zatem niezaprzeczona wyższość przyznaną być musi...
— Wyglądam jak murzyn, — zaśmiał się książę — ale zdaniem mojem, jest to cera najwłaściwsza dla niewolnika piękności, za jakiego się poczytuję — dodał z głębokim ukłonem.
— Witam panią Grafińską; kiedyż wystawimy naszą nową komedyjkę? Właśnie się dowiedziałem, że jestem cichym aktorem.
— O nieba! — zawołała dama dworu z przerażeniem — kto się poważył? Co za niedźwiedź nieokrzesany!
— Człowiek niepospolity, mogę zapewnić panią.
— O, nigdy, nigdy temu nie uwierzę! — zaprzeczyła cienkim głosikiem wyzwana. — Wasza Książęca Mość gra, jak anioł.
— Pani musi mieć słuszność. Czyż może się mylić osoba tak zachwycająca i dowcipna? Lecz ten jegomość wolałby zapewne, żebym grał, jak zwykły aktor.
Przyjemny szmer podziwu, zachęty, uznania, był odpowiedzią na to zręczne słówko; książę zarumienił się z zadowolenia, jak paw pyszny i dumny, przechadzał się w tej atmosferze kobiecych pochlebstw, słodkich komplimentów, wesołego szczebiotania, ciepłych spojrzeń i uśmiechów, które przenikały go do szpiku kości miłem uczuciem zadowolenia i swobody.
— Cóż za artystyczne, śliczne uczesanie, pani Eisenthal! — zauważył, ze swym szczerym uśmiechem.
— Każdy na nie zwraca uwagę — odezwał się ktoś z otoczenia.
— Podoba się księciu mojemu i panu? — spytała najsłodszym głosem właścicielka pięknej koafiury z głębokim ukłonem i wymownym rzutem oka.
— To coś nowego? Moda wiedeńska? — dopytywał zainteresowany monarcha.
— Każdy pragnie czemś nowem powitać miły powrót Waszej Książęcej Mości. Obudziłam się dzisiaj młodą: było to przeczucie. Dlaczegóż, Mości Książę, opuszczasz nas tak często?
— Dla przyjemności powrotu jedynie — wesoło odparł Otton. — Jestem jak ten pies, który zakopuje drogą kość w ziemię, aby powróciwszy, pożerać ją stęsknionym wzrokiem.
— Fe! fe! fi donc! kość! Co za brzydkie porównanie! — wołały oburzone damy.
— Dla psa jest to rzecz najdroższa — bronił się książę. — Ale spostrzegam właśnie panią Rosen... nie witałem jej jeszcze.
I żegnając ukłonem i spojrzeniem grupę, z którą rozmawiał, Otton lekkim krokiem skierował się ku oknu, gdzie w pewnem odosobnieniu siedziała milcząca hrabina.
Hrabina Rosen dotychczas zdawała się przygnębioną jakąś cichą zadumą, lecz za zbliżeniem się księcia, ożywiła się nagle. Była to kobieta wysoka i wysmukła, niby nimfa, o ruchach bardzo lekkich, pełnych wdzięku. Twarz jej, piękna w spokoju, pod wpływem ożywienia zmieniała się, rozjaśniała, przeistaczała cudownie w grę barw, blasków, uśmiechów i drgnień porywających. Głos stanowił też jeden z jej nieporównanych powabów: śpiewała zachwycająco i nawet w zwykłej mowie władała bogactwem tonów i rozmaitością; w nutach nizkich brzmienia jej były głębokie i dziwnie sympatyczne, w wysokich — lekko drżące, melodyjne, dźwięczne: — cała muzyka. Był to brylant czystej wody, rznięty ręką mistrza, w tysiące ścian, promieniejących tysiącami ogni; kobieta, maskująca własną swoją piękność, a przynajmniej najpotężniejsze powaby, aby w chwili pieszczoty błysnąć nimi nagle, jak bronią niezwyciężoną. Chwilami można było widzieć w niej jedynie osobę wysoką i zgrabną, o twarzy oliwkowej i śmiałym temperamencie; nagle — jak kwiat, który otwiera swój kielich do słońca, ożywiała się blaskiem życia, barw, wesołości, tkliwości, całej gamy uczuć, objawiających się coraz to nowym urokiem. Pani Rosen miała zawsze jakąś broń ukrytą, by pokonać ostatecznie niepewnego wielbiciela. Księcia powitała strzałą tkliwego zadowolenia.
— Nakoniec! — zawołała swoim melodyjnym głosem. — Raczyłeś wspomnieć o mnie, o książę okrutny!.. Motyl z ciebie, Mości Książę. Czy pozwolisz mi w dowód łaski ucałować swą rękę?
— O pani, to rzecz moja prosić o łaskę podobną!
Pochylił się z ukłonem i dotknął ustami palców pięknej hrabiny.
— Odmawiasz mi wszystkiego, Mości Książę — rzekła z uśmiechem i cichem westchnieniem.
— Cóż nowego, hrabino? Przychodzę do ciebie, jak zwykle, na gazetkę.
— Cisza morska, Mości Książę — martwa cisza. Świat usnął i marzy we śnie już wiek cały. Nie przypominam sobie najlżejszego objawu przebudzenia. Okropny stan. Po raz ostatni w życiu doznałam rozkoszy wzruszenia, gdy pozwolono mojej opiekunce wymierzyć mi sumiennie zasłużonego klapsa! Ale nie, nie, nieprawda, popełniłam niesprawiedliwość względem siebie i twego zaczarowanego pałacu. Tak, to było po raz ostatni. Już naprawdę raz ostatni!
I za wachlarzem, lekko pochylona, pośród tysiąca spojrzeń, uśmiechów i zwrotów zręcznej rozmowy, rozwijać zaczęła barwne opowiadanie ostatniej przygody, która jej urozmaiciła senną monotonię życia.
Otaczające ją damy dyskretnie usunęły się na bok, gdyż widocznem było, że piękna hrabina jest w łasce. Widziała to zapewne i podniecona znowu, kryła się za wachlarzem, głos zniżyła do szeptu, i chwilami obie pochylone głowy dotykały się prawie w tem zbliżeniu.
— Jesteś pani... wiesz o tem? — mówił, śmiejąc się książę — jesteś najzręczniejszą kobietą pod słońcem! najbardziej zajmującą.
— Ach, nakoniec spostrzegłeś to, okrutny książę!
— O, tak, pani, nabywam z wiekiem doświadczenia i trochę przenikliwości.
— Z wiekiem? — powtórzyła. — Możesz pan mówić o tym zdrajcy? Ja nie wierzę w bieg czasu. Cały kalendarz jest złudzeniem, kłamstwem.
— Musisz pani mieć słuszność — odparł poważnie książę. — Od lat sześciu, gdy zostaliśmy przyjaciółmi, widzę cię codzień młodszą i piękniejszą.
— Pochlebca! — zawołała, a potem, zmieniając ton nagle: — Nie, pocóż mam tak mówić, jeśli na honor, sama myślę zupełnie tak samo. Przed tygodniem miałam konsylium z moim Ojcem Przewodnikiem, ze zwierciadłem, Mości Książę. Zwierciadło mi odpowiedziało: „Nie jeszcze.” Podobne konferencye odbywam co miesiąc. O, wierz mi, książę, to chwila bardzo uroczysta. Czy wiesz, co zrobię, kiedy zwierciadło odpowie: „Już pora?”
— Nie umiałbym odgadnąć.
— Ani ja tembardziej — zaśmiała się hrabina. — Ale wybór mam rozległy: samobójstwo, gra, klasztor, pamiętniki, polityka nakoniec. Obawiam się, że poprzestanę na ostatniej.
— Smutne powołanie — zauważył Otton.
— Niekoniecznie — odparła. — Czuję do niego pociąg. Polityka jest cioteczną siostrą plotki, którą w każdym razie musimy uznać za zabawną, a często bardzo zajmującą. Nie przecz, książę. Jeśli ci opowiem np., że księżna pani codzień wyjeżdża z baronem na przegląd artyleryi, będzie to z mojej strony, stosownie do sposobu wypowiedzenia tej nowiny, polityką lub plotką. Jestem jak alchemik, który stwarza nowe pierwiastki za pomocą środków tajemniczych... Od chwili wyjazdu twego, Mości Książę, widywano ich wszędzie razem... — ciągnęła dalej z błyszczącem spojrzeniem, pod którem twarz Ottona pokryła się ciemnym rumieńcem. — To będzie mała plotka, cokolwiek złośliwa... Ale jeżeli dodam, że witano ich wszędzie okrzykiem, moja ploteczka stanie się wiadomością polityczną.
— Mówmy o czem innem — rzekł Otton spokojnie.
— Właśnie chciałam to samo proponować, a raczej chcę się zwrócić do polityki. Wojna jest popularną, nie prawdaż? Musi być dość popularną, skoro ludność wydaje okrzyk na cześć księżny Serafiny.
— Wszystko to jest możliwem, wszystko to być może, droga pani — powtórzył książę. — Być może, iż rzeczywiście robimy przygotowania do wojny, ale słowu honoru daję, że nie wiem, z kim mamy wojować.
— I pan pozwalasz na to? Znosisz to, Mości Książę? — zawołała z zalotnem oburzeniem. — Przyznaję, że nie miałam nigdy pretensyi do moralnych zasad: jagnię wstręt we mnie budzi, a wilk — podziw romantyczny. O, skończ raz, Mości Książę, z tą rolą jagnięcia! Pozwól nam się przekonać, że mamy monarchę. Dość, dość już tej kądzieli!
— Sądziłem, pani, — zauważył Otton — iż należysz do przeciwnego obozu.
— Będę należała do twego, mój książę, ale niech zacznie istnieć — odparła wesoło. — Czyż rzeczywiście nie masz najmniejszej ambicyi? Był niegdyś w Anglii człowiek, którego nazwano: „Twórcą królów...” Czy wiesz, Mości Książę, zdaje mi się, że i ja także umiałabym stworzyć, czy zrobić choć księcia?
— Może wkrótce poproszę panią o dobrą radę, jak zrobić z siebie zwykłego wieśniaka — zauważył książę znacząco.
— Czy to zagadka?
— Tak, pani, i nawet bardzo dobra.
— Odpowiem ci podobną: Gdzie jest w tej chwili Gondremark?
— Pierwszy minister? Prawdopodobnie w ministeryum.
— Niewątpliwie, Mości Książę — uśmiechnęła się hrabina, końcem wachlarza wskazując apartament księżny. — My, Mości Książę, oboje znajdujemy się w przedpokoju. Sądzisz, — dodała — że jestem złośliwą? Wypróbuj mię. Daj mi jakie bardzo trudne polecenie. Zapytaj o coś. Niema trudności, którejbym nie zdołała pokonać dla ciebie; niema tajemnicy, którejbym tobie nie odkryła.
Książę ucałował piękną, małą rączkę.
— Wierz mi pani, iż zanadto cenię w tobie przyjaciela, abym miał to uczucie wystawiać na próby. Stokrotnie wolę o niczem nie wiedzieć. Łączmy się i bratajmy, jak żołnierze przeciwnych obozów na neutralnym gruncie, lecz każdy z nas niech zostanie wiernym swej chorągwi.
— Gdyby wszyscy mężczyźni byli tak wspaniałomyślni, — gorąco zawołała hrabina — warto byłoby jeszcze być kobietą!
Sądząc jednakże z wyrazu jej twarzy, wspaniałomyślność księcia raczej ją zawiodła. Zdawało się, iż szuka w myśli punktu wyjścia, i skoro go znalazła, ożywiła się znowu.
— Czy mi wolno pożegnać mojego monarchę? — zapytała z uczuciem. — Jest to bunt z mojej strony karygodny, lecz cóż pocznę? Mój niedźwiedź jest zazdrosny...
— Zmiłuj się, hrabino! Ahasverus podał ci berło, więcej nawet: pod każdym względem chce ci być posłusznym. Doprawdy, powinienem się był psem urodzić, aby módz śpieszyć na każde skinienie.
Książę pożegnał ją z wytworną grzecznością i poszedł motylkować koło pani Grafińskiej i Eisenthal. Lecz hrabina była rada ze swej strzały, która musiała utkwić w sercu pięknego księcia. Gondremark zazdrosny! Miła zemsta. A pani Rosen, powód tej zazdrości, powinna przedstawić mu się całkiem w nowem świetle.


ROZDZIAŁ V.
Gondremark u księżny.

Hrabina Rosen powiedziała prawdę: pierwszy minister Grunewaldu, sławny baron Gondremark, znajdował się w pokoju Serafiny.
Księżna skończyła ranną toaletę i gustownie ubrana, siedziała przed wysokiem, stojącem zwierciadłem, oplecionem kwiatami. Opis sir Johna co do jej powierzchowności był złośliwie dokładny, dokładny w wymiarach i wyrażeniach, zarazem jednakże z gruntu fałszywy i w swoim rodzaju arcydzieło obłudy. Prawda, że czoło miała zbyt wysokie, ale z tem jej było do twarzy. Ramiona mogłyby być trochę szersze i więcej zaokrąglone, lecz sam w sobie każdy szczegół tej osóbki był misternym klejnotem, obdarzonym tajemniczą siłą powabu: ręka, noga, ucho, wdzięczna osada głowy, wszystko było szlachetne, delikatne i harmonijne. Nie była ona piękną skończenie, klasycznie, lecz pełną życia, zmienną, barwną, śliczną i zachwycającą w coraz to inny, coraz powabniejszy sposób.
Co do jej oczu, prawda, iż było w nich wiele sztucznej gry i afektacyi, ale — umiała patrzeć, była w tem finezya. Można powiedzieć, iż stanowiły one największą i istotną ozdobę jej twarzy, chociaż dawały fałszywe świadectwo jej własnym myślom: daleka w głębi duszy od spokoju, pełna tłumionych, ale wrzących żalów, wybuchająca jedynie w kierunku męskich ambicyi i pragnienia władzy — miała oczy syreny, słodkie i marzące, to znów wyzywające, śmiałe, dumne i przebiegłe. Przebiegłość jej była zresztą bardzo jednostronną: dotknięta swem kobiecem biernem przeznaczeniem, spragniona czynu, uznania i sławy, z konieczności przyjęła rolę władzy odpowiedzialnej. I odtąd, mając innych na ustach i celem widomym, w gruncie rzeczy myślała wyłącznie o sobie; chciała siać blaski, zimną pozostając w sercu; nie kochając nikogo, pragnęła miłości i nieograniczonego posłuszeństwa.
Jest to zresztą namiętność dość u kobiet pospolita: taką prawdopodobnie była owa dama, której kochanek poszedł między lwy po rękawiczkę. Lecz w tym wypadku sidła były zastawione zarówno ze strony mężczyzny, jak kobiety, i świat ciekawie patrzał na tę podwójną szermierkę.
Obok księżny, na nizkiem krześle, baron Gondremark złożył swoje ciężkie członki z miną pokornego, uległego kota. Olbrzymie jego granatowe szczęki i sangwiniczne oko w tej kornej postawie podnosiły wartość silnie uwydatnionej chęci podobania się wątłej kobiecie. Wyraz twarzy był chłodny, rozumny i śmiały, tą śmiałością korsarza, który nie przebiera w środkach i nie rachuje się ze skrupułami, a jednak nie może być nazwany oszustem. Ruchy jego i całe zachowanie wobec księżny było wyszukane i poprawne, ale pozbawione szlachetnej dystynkcyi.
— Teraz prawdopodobnie trzeba będzie pożegnać cię, Mościa Księżno — rzekł przyciszonym głosem. — Nie wypada, abym pozwolił oczekiwać swojemu monarsze. Zdecydujmyż się zatem zaraz na krok stanowczy.
— Czyż nie można... czyż to jest niepodobieństwem odłożyć wszystko? — zapytała księżna.
— Niepodobna — powtórzył z naciskiem Gondremark. — Wasza Książęca Mość sama to przyzna, skoro zechce rozpatrzyć sprawę. Zaczynając, mogliśmy pełzać i kryć się jak węże, lecz wobec ultimatum nie mamy wyboru: teraz musimy zdobyć się na lwią odwagę. Zapewne, byłoby lepiej, gdyby książę był nie powrócił jeszcze czas jakiś, lecz zaszliśmy już zbyt daleko, by się wahać i zwłóczyć.
— Co go mogło sprowadzić? — zawołała księżna z nieudaną niechęcią. — I to dziś właśnie!
— Los ślepy, instynkt... Lecz nie przesadzajmy niebezpieczeństwa. Proszę, pomyśl Pani, czegośmy dokazali mimo tylu przeszkód! Nie jesteśmy Księciem Piórko — dodał, lekko dmuchnąwszy w palce.
— Książę Piórko jest jednak księciem Grunewaldu.
— Dzięki twej tolerancyi i wyrozumiałości, Mościa Księżno, i tylko póty, póki raczysz na to zezwolić. Istnieją prawa natury, których nic nie zmieni, — na tej zasadzie władza należy do silnych. Gdyby się poważył kiedy sprzeciwiać swemu przeznaczeniu.. zechcesz mu, księżno, opowiedzieć bajkę o glinianym garnku i żelaznym.
— Nazywasz mię pan garnkiem? To niezbyt uprzejmie, baronie! — zawołała, śmiejąc się, księżna.
— Nim skończymy z chwałą swoje dzieło, mam nadzieję nazwać panią wielu różnemi jeszcze imionami — odparł Gondremark.
Księżna zarumieniła się pod wpływem przyjemnego wrażenia.
— Mimo to wszystko, Fryderyk jest księciem, panie pochlebco — odparła z uśmiechem. — Nie myślisz chyba przecież o rewolucyi, baronie?
— Rewolucya już się odbyła, droga pani: Książę Fryderyk istnieje jeszcze w kalendarzu, lecz księżna pani rządzi i panuje w Grunewaldzie.
Utopił w niej spojrzenie pełne uwielbienia i miłości, pod którem próżne serce Serafiny wezbrało dumą i rozkosznem wzruszeniem. Patrząc na olbrzymiego niewolnika, upajała się poczuciem swej władzy. Lecz Gondremark krótką chwilę pozwolił jej tylko kosztować słodkich wrażeń, wkrótce przerwał milczenie ze swą ciężką niezręcznością.
— Jedna tylko słaba strona w świetnej przyszłości mej pani grozi niebezpieczeństwem — zaczął znowu. — Czyż mam ją nazwać? Czyż mi wolno pozwolić sobie na ten objaw śmiałości? Słabość tkwi w niej samej... w tkliwem sercu mej księżny...
— Albo w braku prawdziwej odwagi, baronie. A jeśliśmy źle obliczyli? A jeśli będziemy pokonani?
— Pokonani, księżno?! — zawołał Gondremark z urazą. — Czyż pies może być pokonanym przez zająca? Wojska nasze, rozmieszczono wzdłuż całej granicy, i pięć tysięcy karabinów awangardy w ciągu pięciu godzin stanie u bram Brandenau, a w Gerolsteinie niema i pięciuset ludzi, umiejących władać bronią. To jasne jak słońce; oporu spotkać nie możemy.
— Ale też nie możemy nazwać tego bohaterstwem. Więc tak wygląda zblizka piękna sława? To jakby ktoś obił dziecko!
— Odwaga nasza, pani, leży w dyplomacyi — zapewniał baron. — Jest to krok poważny: po raz pierwszy zwracamy oczy Europy na bezwładny dotąd Grunewald, i stosownie do zręczności naszej polityki, w ciągu następnych trzech miesięcy, dzięki układom mocarstw pierwszorzędnych, utrzymamy się na zdobytem stanowisku, albo spadniemy w nicość. I w tych to trudnych i stanowczych chwilach — dodał posępnie — liczę na twe rady, pani. Gdybym nie widział ciebie lat tyle przy pracy, gdybym nie znał płodności twojego umysłu, wyznaję, iż zadrżałbym i uląkł się może konsekwencyi zamierzonego przedsięwzięcia. Na tem polu mężczyźni uznać muszą zawsze swój brak zdolności i konieczność pomocy subtelniejszego umysłu kobiety. Który z wielkich dyplomatów nie miał obok siebie, albo ponad sobą tego ducha opiekuńczego, źródła inicyatywy, a często geniuszu? Pani Pompadour nie miała zdolnego wykonawcy swej woli, nie znalazła wiernego Gondremarka. Ale co za potężna polityka! A Katarzyna Medicis... jaka bystrość oka, trafność poglądów i stanowczość środków!.. jaka odporność i siła w upadku! Niestety jednak, dla niej własne dzieci były tem, czem Książę Piórko... A oprócz tego miała ona w charakterze rys mieszczański, pospolity: uczucia i względy rodzinne ograniczały zawsze swobodę jej czynów.
Ten oryginalny pogląd historyczny, zastosowany ściśle „ad usum Seraphinae,” nie zdawał się jednakże wywierać na księżnie magnetycznego wpływu. Widocznem było, iż na czas jakiś przynajmniej zniechęciła się do własnych swoich postanowień, gdyż słowa Gondremarka nie przekonały jej zupełnie, ani skłoniły do zaniechania oporu. Z pod nawpół spuszczonych powiek spojrzała na swego doradcę i odparła z lekkim odcieniem szyderstwa:
— Ludzie są zawsze dziećmi: lubią wielkie słowa! Piękna odwaga! Wzniosłe, bohaterskie czyny! Zdaje mi się w tej chwili, że gdybyś zmuszonym był, baronie, czyścić rondle, nazwałbyś to zajęcie „odwagą domową!”
— Być bardzo może, pani, nawet niewątpliwie, zwłaszcza, gdybym tę czynność spełnił należycie. Nazywam cnotę należnem jej mianem, — i w tem niema przesady: cnoty same w sobie nie są zachwycające, ani bardzo świetne.
— Być może, lecz zastanówmy się tylko: chciałabym rzeczywiście zrozumieć tę naszą odwagę. Ale nie mogę. Czyż nie musimy, jak dzieci, prosić o pozwolenie na swawolę? Babcia z Berlina i wujaszek z Wiednia, cała rodzina wreszcie, dobrotliwie poklepie nas po twarzy, zarumienionej z pragnienia, i — pozwoli. Odważnie, dzieci! śmiało, dzieci! Doprawdy, nie rozumiem pana.
— Odmieniono mi — moją panią! — smutnie zawołał baron: — nie chce wiedzieć, gdzie się kryje prawdziwe niebezpieczeństwo. Prawda, że wszyscy zachęcają nas do tego kroku, ale czyż księżna moja zapomniała, pod jak niemożliwymi warunkami? Wszak wie, jak było w Diète na konferencyach, gdy w dyskusyach jawnych przeczono lub zapominano o wszystkiem, o czem się mówiło na stronie? Niebezpieczeństwo jest i rzeczywiste — ciągnął dalej, wściekły w duszy, iż musi potrącać strunę, którą sam przed chwilą uciszał. — Rzeczywiste i groźne, choć nie wyłącznie militarne. Nie mniej przeto odważnie stawimy mu czoło. Co do armii, jakkolwiek podzielam zupełnie zaufanie Waszej Książęcej Mości w uzdolnienie i szczere chęci Alvenau’a, muszę pamiętać o tem, iż ten młodzieniec nie miał dotychczas sposobności złożyć nam dowodów, iż potrafi odpowiedzieć swojemu zadaniu na tak wysokiem stanowisku. Co zaś do negocyacyi, mam nadzieję pozyskać wpływ na ich kierunek, a przy twej pomocy, pani, nie wątpię, iż wypłyniemy szczęśliwie.
— Być może — powtórzyła z westchnieniem Serafina. — Ja widzę niebezpieczeństwo gdzieindziej. Lud, ten lud straszny, gdyby się nagle zbuntował? Piękniebyśmy wyglądali wtedy w oczach Europy: przedsiębrać zaborczą wojnę, gdy się nie jest pewnym swego własnego tronu!
— W tem jednem nie jesteś pani na własnej swojej wysokości — zauważył baron z uśmiechem. — Cóż wśród ludu wywołuje całe niezadowolenie? Co go burzy? — Podatki. Lecz zająwszy Gerolstein, zmniejszymy podatki; synowie wrócą ze sławą do domu, niosąc obfitą zdobycz i łupy wojenne; każdy potrosze będzie czuł na sobie cząstkę powszechnego blasku i tryumfu, i zniknie wszelki powód do niechęci. Będziemy znów spokojni, dumni i szczęśliwi. „Tak, tak, — będą powtarzali sobie grubi tracze — nasza księżna ma rozum i pojmuje rzeczy, to tęga głowa... Ot, jesteśmy dzisiaj bogatsi, niż poprzednio.” — Ale komuż ja to tłómaczę? Czyż nie ty, pani, pierwsza ukazałaś mi tę drogę? Wszak w podobny sposób skłoniłaś mię do tego kroku.
— Zdaje mi się, panie Gondremark, — rzekła sucho Serafina — iż często przypisujesz mi swe własne myśli.
Niespodziewany i subtelny atak zmieszał na chwilę barona tak mocno, że nie umiał odpowiedzieć. Ale prędko przyszedł do siebie.
— Doprawdy? — spytał z naiwnem zdziwieniem. — To być może... gdyż zauważyłem niejednokrotnie podobną tendencyę w słowach Waszej Książęcej Mości.
Odpowiedź wydawała się tak naturalną i słuszną, iż Serafina odetchnęła swobodnie. Próżność jej była ocaloną i ulga, jakiej z tego powodu doznała, podnieciła jej energię.
— W każdym razie, — zaczęła — wszystko to dziś nie na czasie. Fryderyk czeka w przedpokoju, a ja nie znam dotąd hasła. Tak, mój towarzyszu pracy, decydujmy. Jak go mam przyjąć? Co zrobimy, jeśli zechce być na radzie?
— Jak go masz przyjąć, księżno, tu, u siebie, pozostawiam najzupełniej twemu dowcipowi. Widziałem cię już w ogniu. Odeślij go najlepiej do teatru. Ale łagodnie! Czy np. nie byłby dogodny dla mojej pani nagły atak migreny?
— Nigdy! — odparła żywo. — Kobieta, która może rządzić, tak samo jak mężczyzna, który może walczyć, nie powinni nigdy unikać spotkania. Rycerz nie ma prawa brakiem zaufania zniesławiać swojej broni.
— Ha! niechże zatem moja okrutna księżna pozwoli chociaż błagać się o jedną łaskę: bądź litościwą dla nieszczęśliwego człowieka! Udaj, że cię zajmują jego polowania, a polityka nudzi! Staraj się pani znaleźć w jego towarzystwie, że tak powiem, przyjemny wypoczynek po męczącej pracy. Czy księżna pani moja przyjmuje ten projekt?
— Wszystko to zresztą mniejsza, drobiazgi... szczegóły — ale Rada? W tem kwestya.
— Rada? — zaśmiał się rubasznie Gondremark. — Księżna Pani pozwoli? Podniósł się i zaczął biegać po pokoju, naśladując dość udatnie głos i ruchy księcia.
— „Ach, cóż tam dzisiaj mamy, panie de Gondremark? Ach, panie kanclerzu, nowa peruka? Nie zwiedziesz mię! znam wszystkie peruki w Grunewaldzie! Mam oko księcia, panie!.. Cóż to za papiery? Aha, aha! naturalnie!.. Założyłbym się, iż żaden z was nie zwrócił uwagi na perukę... Bez wątpienia. Nic w tem wszystkiem nie rozumiem... A tak dużo! Mój Boże!.. Podpisujcie, podpisujcie, macie przecież upoważnienie... Widzisz pan, panie kanclerzu, poznałem się odrazu na twojej peruce!..” I tak dalej — dokończył baron, odzyskując głos naturalny. — W taki to sposób nasz monarcha z łaski Boga oświeca swych doradców w sprawach państwa i wskazuje im drogę właściwą.
Baron tryumfująco spojrzał na Serafinę, oczekując należytego uznania, ale ją zastał lodowato zimną.
— Masz pan wielkie zdolności, panie Gondremark, — rzekła dumnie — ale zapomniałeś dziś, gdzie się znajdujesz. Pozory niekiedy mylą. I nasz monarcha, książę Grunewaldu, bywa więcej wymagającym.
W głębi duszy Gondremark posłał ją do wszystkich dyabłów. Ambicya i próżność błazna bywa najdraźliwszą, a kiedy sprawy ważne utrzymują system nerwowy w pewnem naprężeniu, ukłucie szpilką staje się nieznośnem. Lecz baron był żelazny; nic nie okazał po sobie. Nie przyśpieszył nawet odejścia, jak zwykły szarlatan, który się przerachował. Zachował powagę i spokój.
— Pani, — rzekł — mówisz słusznie: książę bywa wymagającym, trzeba wziąć bysia za rogi.
— Zobaczymy — odparła, poprawiając suknię.
Gniew, pogarda, niesmak, tysiąc uczuć cierpkich i nieokreślonych ogarnęło ją nagle z niepojętą siłą, uczuła wstręt najwyższy do wszystkiego, co miało związek z polityką i baronem.
„Daj Boże, żeby się tu pokłócili — myślał tymczasem, odchodząc, Gondremark. — Ta święta lala gotowa mi dziś spłatać figla — chyba, że się pokłócą... Czas go wpuścić wreszcie... Wynoś się, piesku, na kolana przed panią!..”
Przykląkł na jedno kolano i z rycerską galanteryą ucałował rękę księżny.
— Trzeba, by księżna pani oddaliła swego sługę — rzekł pokornie. — Mam jeszcze wiele rzeczy przygotować przed otwarciem Rady.
— Żegnam pana.
Podniosła się, i kiedy baron Gondremark na palcach wychodził ukrytemi drzwiami, księżna nacisnęła dzwonek i wydała rozkaz, aby prosić księcia.


ROZDZIAŁ VI.
Rozmowa o małżeństwie I praktycznie pojęta kwestya rozwodu.

Książę Otton wszedł do pokoju swej żony, uzbrojony najlepszymi zamiarami. Pragnął być ojcowskim, serdecznym i pełnym wyrozumiałości; na ustach miał słowa słuszne, lecz tkliwe i wzruszające.
Z drugiej strony Serafina nie była w usposobieniu niedostępnem. Przeciwnie, jej zwykła obawa nieprzewidzianych przeszkód ze strony małżonka w wielkich i świetnych zamiarach zniknęła pod wpływem nagłej nieufności względem własnego przedsięwzięcia. A oprócz tego Gondremark obudził w niej wstręt i trwogę.
Księżna w głębi duszy nigdy nie lubiła szczerze barona. Podejrzewała zawsze brak szczerości pod jego zuchwałą pokorą, pod ostentacyjnem przywiązaniem, na które tak uporczywie zwracał jej uwagę z delikatnością zbyt niedelikatną; pod tymi pozorami odczuwała stale całą grubość i pospolitość tej natury. Było to uczucie dumy z poskromienia niedźwiedzia, połączone ze wstrętem względem niewolnika.
Lecz nadewszystko dręczył ją zazdrosny i tajony niepokój, że człowiek ten jest obłudny, a ona tej obłudy i fałszu przedmiotem. Prawda, bawiła się jego mniemaną miłością, lecz czyż on w podobny sposób nie wyzyskiwał jej próżności? Ordynarne zuchwalstwo ostatniej jego pantominy i okropność własnego swego położenia, jako świadka tej sceny, zaciążyły jej mocno na sumieniu. Oczekiwała męża jak skruszona winowajczyni, a zarazem rada była, iż jego obecność uwolni ją od człowieka, którego w danej chwili znosić nie mogła spokojnie.
Na nieszczęście, ludzkie chęci i zamiary zależą zawsze od kaprysów losu, zmiennego jak wiatr wiosenny. Już wchodząc, książę odczuł pierwsze draźniące tchnienie: widział, że baron wyszedł stąd przed chwilą, krzesło jego stało jeszcze wysunięte, zbliżone do kanapki dla poufnej rozmowy, i doznał niemiłego ukłucia na myśl, że ten człowiek nietylko przyjmowany był w sposób tajemniczy, lecz wyszedł stąd równie skrycie i dyskretnie, unikając z nim spotkania.
Pod wpływem takich uczuć, z pewną szorstkością odprawił służącego, który wprowadził go do księżny.
— Czujesz się tu, jak u siebie — zauważyła zimno Serafina, dotknięta rozkazującym jego tonem i spojrzeniem, które rzucił na krzesło.
— Tak rzadkim jestem tu gościem, o pani, że słusznie przyznajesz mi tylko prawa gościa — odparł z pewną, goryczą.
— Wszak sam dobierasz sobie otoczenie i towarzystwo, Fryderyku — zauważyła księżna.
— Tak jest, i o tem właśnie chcę pomówić z tobą. — To mię dziś sprowadziło... Cztery lata upływają od naszego ślubu, i zapewniam cię, Serafino, iż nie były one dla mnie szczęśliwszemi, niż dla ciebie. Wiem dobrze, że nie jestem stosownym dla ciebie małżonkiem: wiek, charakter, upodobania stanęły między nami. Nie mam żadnej ambicyi dążeń, jestem bezużyteczną istotą, którą pogardziłaś wkrótce... Nie mówię, że bez przyczyny, lecz aby sądzić sprawiedliwie, trzeba rozważyć całe moje postępowanie. Skoro tylko spostrzegłem, że cię bawi rola panującej księżny na tej małej scenie, czyż ci nie oddałem chętnie i niezwłocznie tego pudełka kosztownych zabawek, które nazywamy Grunewaldem? A skoro zauważyłem, iż nie jestem ci miły jako małżonek czyż nie usunąłem się dyskretnie? Czyż kiedykolwiek byłem ci natrętnym, krępującym? Powiesz może, iż nie grało w tem roli uczucie, iż nie wyrzekałem się rzeczy mi drogich, a gdzie niema ofiary, niema i zasługi, na którą miałbym prawo powoływać się w tej chwili; że należę do ludzi, którzy najchętniej dążą tam, gdzie ich wiatr poniesie; że to już leży w moim charakterze... Jest w tem coś prawdy; nic nie robić łatwo, o, bardzo łatwo, a niekiedy i przyjemnie; lecz czy wiesz, Serafino, że zaczynam pojmować, iż to niezawsze zgadza się z rozsądkiem? Zbyt stary jestem i zbyt mało sympatyczny, abym mógł być dla ciebie dobrym mężem; powinienem jednakże był pamiętać, że jestem księciem kraju, do którego cię przywiozłem, dziecko niedoświadczone i obce. Pod tym względem ciążyły na mnie obowiązki, których nie wypełniłem, niestety.
Przypomnienie o swej wyższości wobec kobiety zawsze będzie dla niej obrazą, chociażbyśmy swe prawa opierali tylko na starszeństwie. Serafina zapłonęła oburzeniem.
— Obowiązki! — zawołała, śmiejąc się szyderczo. — To słowo na twoich ustach?! Rozśmieszasz mię, mój drogi! Skąd ci przyszły do głowy takie niedorzeczności? Idźże do dziewcząt śpiewać im słodkie słówka, i zostań sobie księciem z saskiej porcelany, na którego wyglądasz! Tak, — dodała łagodniej — baw się, moje dziecko, a nam pozostaw obowiązki i pracę.
Liczba mnoga niemile zabrzmiała w uszach księcia, ale odparł spokojnie:
— Dosyć bawiłem się w życiu, jeśli wyraz „zabawa” ma tu być właściwym. Mógłbym jednakże wiele na to odpowiedzieć. Ludzie widzą we mnie tylko zapalonego myśliwca, a jednak bywają chwile, w których pociąga mię bardzo to, co przez grzeczność nazwać można rządem mego państwa. Zawsze miałem pretensye do dobrego gustu i odczuwałem wybornie różnicę, która istnieje między bezduszną rutyną a żyjącem szczęściem. Gdybym miał do wyboru, nie zawahałbym się nigdy, przekładając np. tron Austryi nad polowanie, lub zrzekając się łowów dla twojego towarzystwa. Byłaś prawdziwym, świeżym pączkiem róży, kiedy los mi pozwolił...
— O nieba! — zawołała z przerażeniem Serafina — czy masz zamiar urządzić mi scenę miłości?
— Nie jestem nigdy śmiesznym, — odparł poważnie książę — i to moja jedyna cnota; możesz być pewną, iż będzie to scena bardzo modnego małżeństwa. Lecz wracając do początku, przypuszczałem, iż rozumiesz, że najpospolitsza grzeczność nakazuje mówić o nim z pewnym żalem? Bądź pani sprawiedliwą: czyżbyś mi nie miała za złe, czyżbyś mi nie poczytała za brak delikatności, gdybym wywołując te wspomnienia, nie wyraził w przyzwoitej, lecz serdecznej formie, że były i są mi drogie? Więcej żądam, choć także w imię słuszności tylko, przyznaj pani — choćby przez grzeczność — że i sama żałujesz tych pięknych chwil ubiegłych?
— Niczego nie żałuję — odparła szorstko Serafina. — Zadziwiasz mię pan dzisiaj. Uważałam cię zawsze za człowieka tak szczęśliwego...
— Szczęście i szczęście... tak różne są szczęścia! Można je znaleźć w walce, można we śnie; wino, podróże, rozmaitość, cnota — wszystko podobno może nam dać szczęście... Ja przyznaję, nie próbowałem dróg tylu. Mówią także, iż można znaleźć jakieś szczęście w cichem rodzinnem życiu i spokoju. Szczęśliwy?.. Tak, jestem szczęśliwy, zapewne; lecz wyznaję otwarcie, iż szczęśliwszy byłem, wprowadzając cię do tego domu.
— Zapewne od tego czasu zmieniłeś zdanie — rzekła Serafina, nie bez wysiłku zachowując spokój.
— Nie — odparł Otton. — Nigdy nie zmieniałem zdania pod względem uczuć. Czy pamiętasz, Serafino, kiedyśmy przyjechali do naszego domu? Wprowadziłem cię tutaj. Na ścieżce w ogrodzie zobaczyłaś kwitnące róże, pośpieszyłem, aby je zerwać dla ciebie. Szliśmy oboje wązką cienistą aleją, między wysokiemi drzewami, za któremi słońce zachodziło w złocie. Nad głowami naszemi unosiły się wrony: jesień była. Róż znalazłem dziewięć, dziewięć róż ponsowych i za każdą dostałem pocałunek... I wróżyłem ci, że każdy pocałunek z różą to rok szczęścia dla naszej przyszłości... W półtora roku wszystko się skończyło — ale nie w mojem sercu. Czy przypuszczasz, Serafino, że zmieniły się moje uczucia?
— Czyż ja wiem? — odpowiedziała jak automat.
— Nie, — mówił dalej książę — uczucia zostały te same. Niema śmieszności, nawet dla starego męża, w miłości bez nadziei, która nic nie żąda. Budowałem na piasku. Przebacz, Serafino, — w tem niema cienia wyrzutu, — budowałem na własnych słabościach i wadach. Lecz w gmachu tym złożyłem serce... I ono tam zostało, pomimo ruiny.
— To bardzo poetycznie — zauważyła księżna z wymuszonym uśmiechem.
Czuła się dziwnie i słodko wzruszoną; to ją niepokoiło i gniewało.
— Lecz do czego to zmierza? — spytała po chwili, pewniejszym i twardszym głosem.
— Zmierzam do tego, że — trudno mi jest i przykro poruszać tę kwestyę, — ale w każdym razie jestem mężem twoim, Serafino, biednym szaleńcem, który cię kocha prawdziwie. Zechciej zrozumieć tylko, — wybuchnął nagle z hamowaną gwałtownością — że nie przychodzę tutaj jako mąż skruszony, błagający o litość: jałmużny nie chcę i gardziłbym sobą, gdybym przyjął najlżejszy dowód twej dobroci, nie płynący z miłości. Nic nie chcę, nic nie żądam i nicbym nie przyjął. Nie kieruje mną zazdrość — jakież mam do niej prawo lub przyczynę? Byłaby to zazdrość psa chyba, strzegącego siana, ale do takiej nie czuję się zdolnym. Mimo to, w oczach świata jestem twoim mężem i pragnę, abyś pomyślała o tem i rozważyła, czy postępujesz ze mną dobrze? Ja się trzymam na stronie i zostawiam ci wszelką swobodę; jesteś panią swojej woli zawsze i na każdem miejscu. Ale ty, Serafino, czy pamiętasz o tem, że oczy tysięcy zwrócone są na nas bezustannie? Na stanowisku, które zajmujemy, pamiętać trzeba, żeśmy ciągle pod cenzurą, i rządzić się rozsądkiem, zachowując pewne formy tam nawet, gdzie treści niema. Wiem, że jest trudno uniknąć oszczerstwa, ale przykrzej je znosić.
— Oszczerstwa! — powtórzyła Serafina, dysząc oburzeniem. — Oszczerstwa! Więc do tego zmierzał ten wstęp czuły!
— Chciałem, abyś wiedziała, co czuję, jak czuję. Powiedziałem ci, że cię kocham, kocham bez nadziei — gorzkie uczucie dla męża — ale byłem otwartym, bo pragnę gorąco, abyś mię zrozumiała, bo nie chcę cię dotknąć, ani obrazić niczem. A teraz — skoro zacząłem nakoniec — skończę w kilku wyrazach.
— Proszę bardzo. O cóż więc chodzi?
Purpurowy rumieniec oblał twarz Ottona.
— Muszę ci coś powiedzieć, czego wolałbym nie mówić — odparł z wysiłkiem. — Radzę ci życzliwie, nie widywać tak często Gondremarka.
— Gondremarka? Dlaczego? — spytała wyniośle.
— To zbliżenie między wami jest powodem plotek — rzekł ze spokojem książę. — Oszczerstwo, które dla mnie jest palącym bólem, dla rodziców twoich, gdyby do nich doszło, byłoby ciosem strasznym.
— Jesteś pierwszym, który mię o tem uprzedziłeś. Mocno obowiązana.
— Może istnieje przyczyna milczenia, którem cię otoczono. Może ja jeden tylko wśród twoich przyjaciół...
— O, dajmy spokój moim przyjaciołom! — przerwała mu namiętnie. — Przyjaciół mamy różnego gatunku. Przyszedłeś tu manifestować mi swoje uczucia! Kiedyż to cię widziałam raz ostatni? — Nie pamiętam. — Przez ten czas rządzę za ciebie tem państwem i nie mam i nie żądam żadnej od ciebie pomocy. Lecz kiedy moje siły wyczerpała praca, a ty znudziłeś się zwykłą zabawą, przyszło ci na myśl dla rozmaitości urządzić mi scenę małżeńską! „Sklepikarz i jego żona!” Sądziłam jednak, iż powinieneś to zrozumieć, że nie mogę jednocześnie rządzić twojem państwem i postępować jak młoda panienka. Oszczerstwo — to atmosfera, w której żyć musimy, my, książęta, — o czem książę wiedzieć powinien dawno. Rola pańska jest wstrętną. I wierzysz tym wieściom?
— Pani!.. Czyż byłbym tutaj?
— Chcę wiedzieć! — zawołała w uniesieniu, które tysiącem blasków trysnęło z jej oczu. — Czy wierzysz tej potwarzy?
— Uważałem za swój obowiązek przeczyć jej całą moją moralną istotą.
— Wiedziałam o tem!.. Ooo!.. jesteś nikczemny!
— Dość tego, pani! — zawołał Otton, tracąc wreszcie sztuczny spokój. — Nie chcesz mię dziś zrozumieć! Ale cierpliwość moja wyczerpana. W imieniu rodziców twoich, w mojem własnem imieniu żądam, abyś była rozważniejszą.
— Czy to życzenie męża?
— Miałbym prawo rozkazać.
— O, według prawa możesz zamknąć mię dziś do więzienia! Lecz po za tem nic nie możesz.
— Więc nie zmienisz pani swego postępowania?
— Ani trochę. Skoro tylko skończymy tę komedyę, poślę po barona Gondremarka, aby mi złożył wizytę. Czy dość jasno? — dodała wstając. — Co do mnie, skończyłam.
— W takim razie proszę panią jeszcze o jedną łaskę — rzekł Otton, drżąc z gniewu. — Może raczysz odwiedzić w mojem towarzystwie inną część tego nieszczęsnego domu. O, uspokój się pani, nie zajmie to wiele czasu, a zresztą — jest to ostatnia uprzejmość, jakiej od ciebie żądam.
— Ostatnia? — zawołała. — W takim razie z całą radością!
Podała mu rękę, którą oparł na swojem ramieniu, i skierowali się ku drzwiom z przesadną swobodą, płonąc wewnętrznym gniewem. Książę wprowadził żonę przez drzwi skryte, przez które wyszedł Gondremark, minęli parę mało zwiedzanych korytarzy, z oknami, wychodzącemi na podwórze, i doszli tym sposobem do apartamentów Ottona.
W pierwszym pokoju, wychodzącym na obszerny taras, znajdował się piękny zbiór broni rozmaitych krajów.
— Czy chcesz mię tutaj zabić? — spytała z ironią.
— Idziemy dalej — rzekł Otton z naciskiem.
Minęli bibliotekę, gdzie drzemał w kąciku stary szambelan. Podniósł się żywo na widok wchodzących, powitał książęcą parę głębokim ukłonem i spytał o rozkazy.
— Czekaj pan tutaj na nas — rzekł mu książę.
Dalej ciągnęła się długa galerya obrazów, gdzie na widocznem miejscu znajdował się portret Serafiny, w myśliwskim stroju, z różą ponsową we włosach. Tak kazał ją malować młody małżonek w pierwszych miesiącach po ślubie. Teraz wskazał jej obraz niemym gestem, apatycznie; księżna prześliznęła się po nim wzrokiem zimnym i obojętnym. Przeszli następnie wązki, dywanem wyłożony korytarz i znaleźli się w pokoju Ottona, sąsiadującym z prywatnym apartamentem Serafiny.
Tu książę po raz pierwszy puścił rękę żony, zbliżył się do drzwi jej pokoju i od swojej strony zasunął zasuwkę.
— Rygiel z twojej strony, pani, zasunięty dawno — rzekł, składając jej chłodny ukłon.
— Jeden był wystarczającym — odparła wyniośle. — Czy już wszystko?
— Czy pozwolisz odprowadzić się z powrotem?
— Wolę, by mi tę usługę oddał baron Gondremark — rzekła donośnym, ale drżącym głosem.
Książę wezwał szambelana.
— Jeśli baron Gondremark jest w pałacu, prosić, aby przyszedł tutaj na wezwanie księżny.
Szambelan oddalił się pośpiesznie, w milczeniu.
— Czy nie mogę tymczasem służyć ci czemkolwiek, pani? — uprzejmie spytał książę.
— Dziękuję. Ubawiłeś mię pan bardzo.
— Zwróciłem ci całą wolność. Małżeństwo nasze było nieszczęściem dla ciebie.
— Wielkiem nieszczęściem.
— Które jest jednak złagodzone, i więcej jeszcze będzie w przyszłości. Jednego wszakże cofnąć już nie mogę: nosisz pani nazwisko mego ojca, które jest obecnie twojem. Zostawiam go w twych ręku. Odrzucasz moje rady i opiekę; czuwajże sama, abyś je nosiła z godnością.
— Pan Gondremark spóźnia się bardzo — zauważyła księżna.
— O Serafino, Serafino!..
I na tem się skończyło spotkanie.
Księżna wesoło podbiegła do okna, aby wyjrzeć na ogród. W chwilę później szambelan zaanonsował barona, który zdziwiony tem niezwykłem wezwaniem, wszedł ze zmienioną cerą i groźnie przerażonemi oczyma.
Serafina odwróciła się od okna z perłowym uśmiechem na różanych ustach; oprócz lekkich rumieńców, nic w niej nie zdradzało pomieszania. Otton stał blady, ale spokojny zupełnie i panujący nad sobą.
— Bądź łaskaw, panie baronie Gondremark, odprowadzić księżnę do jej apartamentu — przemówił z wymierzoną grzecznością.
Baron, nic nie rozumiejąc, podał rękę Serafinie, która ją przyjęła z rozkosznym uśmiechem, i zniknęli oboje w galeryi obrazów.
Pozostawszy sam, Otton dopiero ocenił całe znaczenie swojej fatalnej porażki; dopiero spostrzegł, jak dalece wprost przeciwnym był rezultat jego usiłowania od tego, jaki osiągnąć zamierzał, — i był zdumiony. Fiasco tak absolutne, tak kompletne — było wprost śmiesznem, nawet w jego własnych oczach... I zaczął śmiać się głośno, najgłośniej ze swego gniewu.
Ale po tym wybuchu wesołości nastąpił okres gryzącej goryczy, ciężkich wyrzutów, przeciw sobie skierowanych... A kiedy wspomniał dumę Serafiny, jej słowa wyzywające, wzgardliwe, gniew zawrzał w nim z kolei. Tak szarpany zmiennemi uczuciami, to ubolewał nad brakiem krwi zimnej, którym zniweczył najlepsze zamiary, to zapalał się szlachetnem oburzeniem, to rozżalał nad samym sobą.
I biegał po pokoju, niby tygrys w klatce. I on mógł być niebezpiecznym i groźnym chwilami, jak broń nabita przed wystrzałem. Potem można ją odrzucić na stronę.
Ale w tej chwili książę był bronią nabitą, kiedy drąc chustkę, wielkimi krokami przebiegał pokój; jego rozstrojone nerwy drżały z wysilonego natężenia, jak struny, gotowe pęknąć za lada dotknięciem. A najdotkliwszem było uczucie zazdrości, ostre, palące, niby rozgrzane żelazo, które bolesnem ostrzem przeszywało serce. Odrzucał je z pogardą, ale niespodzianie zastępowało mu drogę ogniem rysowanych obrazów. I wtedy rysy jego przybierały wyraz, postrach budzący. Nie wierzył tym szeptom szatana, ale go kłuły, gryzły i dręczyły. Nie wierzył. W chwilach największego szału pewnym był niewinności Serafiny, — lecz samo przypuszczenie błędu tej kobiety przepełniało goryczą czarę jego męki.
Ktoś lekko zapukał do drzwi, i wszedł szambelan, niosąc bilet na srebrnej tacy.
Otton machinalnie ścisnął kartkę w ręku i chodził dalej, goniąc za swemi myślami. Chwil kilka upłynęło, nim zrozumiał wreszcie, że ktoś do niego pisał.
Przystanął i rozdarł kopertę.
Na kawałku papieru Gotthold napisał ołówkiem:
„Rada zwołana natychmiast, w sekrecie.
G. de H.”
Rada zwołana natychmiast, w sekrecie?.. A zatem go się boją? Unikają starcia. Boją się!..
Myśl ta była słodką i rozkoszną.
Nawet Gotthold, który uważał go zawsze jedynie za miłego chłopca, teraz uprzedza go o ważnym fakcie... Liczy na niego; czegoś spodziewa się po nim...
Więc dobrze, — nikt nie będzie zawiedziony: książę, który tak długo pozostawał w cieniu, zakochany niewolnik swojej żony, ten książę znowu wystąpi na scenę, aby na niej zajaśnieć świetnym blaskiem.
Zadzwonił na lokaja i z troskliwą starannością poprawiał nieporządek swojej toalety, a wkrótce potem strojny, woniejący, piękny, prawdziwy „Czarujący Książę,” blady tylko cokolwiek i z lekko wzdętemi nozdrzami, skierował się do sali obrad.


ROZDZIAŁ VII.
Książę zasiada w Radzie państwa.

Gotthold zwiastował prawdę.
Wypuszczenie na wolność Johna Crabtree, niepokojący raport Greisengesanga, a nadewszystko scena z Serafiną zdecydowały strwożonych spiskowców na ten krok śmiały i lękliwy razem.
W pałacu zapanowało skryte zamieszanie, posłańcy w liberyi uwijali się na wszystkie strony, poszukiwano śpiesznie członków Rady, rozdawano wezwania.
O wpół do jedenastej nakoniec, to jest prawie o godzinę wcześniej niż zazwyczaj, Wielka Rada Grunewaldu zasiadła w komplecie wkoło zielonego stołu.
Zebranie nie było liczne. Na żądanie Gondremarka, było ono już dawniej ściśle ograniczone, i obecnie składało się z maleńkiej garstki, prawie wyłącznie jego zaufanych stronników.
Trzech sekretarzy przy oddzielnym stole nie podnosiło oczu od papieru, trzymając w ręku pióra. Serafina prezydowała. Po prawej stronie miała Gondremarka, po lewej kanclerza. Dalej siedział Grafiński, podskarbi, hrabia Eisenthal i dwa głosy nigdy nie protestujące, a nakoniec, ku ogólnemu zdumieniu, doktor Gotthold de Hohenstockwitz.
Otton sam niegdyś mianował go członkiem Rady, jedynie w celu zapewnienia mu znacznej pensyi, a ponieważ uczony nie pokazywał się nigdy na oficyalnych zebraniach, nie pomyślano nawet o wykreśleniu go z listy. Tego rodzaju członek był bardzo wygodny.
Lecz obecność jego dzisiaj nie zwiastowała nic dobrego; to też Gondremark rzucił nań groźne spojrzenie, które zauważył natychmiast głos nieprotestujący z prawej strony doktora i usunął się z pewną ostentacją od człowieka, widocznie dotkniętego niełaską.
— Nie mamy czasu do stracenia, księżno — rzekł cicho baron. — Może raczysz otworzyć posiedzenie.
— Natychmiast — rzekła Serafina, — Wasza Książęca Mościa wybaczy, — przerwał spokojnie Gotthold — lecz zapewne Jej niewiadomo, iż książę Otton wczoraj wieczorem powrócił.
— Książę nie będzie dzisiaj obecnym na Radzie — odparła Serafina z przelotnym rumieńcem. — Depesze, panie kanclerzu. Jedna z nich do Gerolsteinu.
Jeden z sekretarzy położył papier przed kanclerzem.
— Oto jest, księżno. Czy mam ją odczytać? — pytał Greisengesang.
— Treść wszystkim znana — zauważył Gondremark. — Czy Wasza Książęca Mość przyjmuje akt ten w obecnej redakcyi?
— Stanowczo — odparła księżna.
— A zatem może przejść jako czytana — dokończył baron. — Księżna raczy podpisać?
Serafina podpisała. Gondremark, Eisenthal i jeden z nieprotestujących poszli za jej przykładem; podano dokument na drugą stronę stołu, w ręce bibliotekarza. Ten ostatni zaczął go czytać uważnie.
— Nie mamy tyle czasu do stracenia, panie doktorze — zawołał Gondremark impertynencko. — Jeżeli nie chcesz podpisać za przykładem swojej monarchini, możesz podać sąsiadowi. Nikt też nie broni panu wstać od stołu — dodał szorstko, nie ukrywając swego niezadowolenia.
— Nie przyjmuję bezprawnego pańskiego wezwania, panie Gondremark, — odparł doktor ze spokojem — a monarcha mój, z żalem to widzę, dotąd nieobecnym jest w Radzie.
I czytał dalej, gdy całe zebranie wymieniało spojrzenia pełne niepokoju.
— Księżno i panowie, — odezwał się wreszcie — akt, który trzymam w ręku, jest poprostu wypowiedzeniem wojny.
— Poprostu — powtórzyła Serafina z bystrem i nieufnem spojrzeniem.
— Monarcha tego kraju — ciągnął Gotthold dalej — jest obecny w pałacu i żądam, aby został tu wezwany. Nie potrzebuję wykładać dlaczego... Sami wstydzicie się już swojej zdrady.
Wśród zebranych zawrzało, niby podmuch wichru przed burzą; dały się słyszeć nieokreślone okrzyki gniewu i oburzenia.
— Znieważyłeś pan księżnę! — zagrzmiał Gondremark zuchwale.
— Protestuję przeciw podpisaniu tego aktu bez wiedzy panującego — powtórzył Gotthold spokojnie.
Wśród największego zamieszania, obie połowy drzwi otwarto nagle, i odźwierny zawołał głośno: — Panowie, książę!
Otton wszedł do sali ze zwykłą swobodą.
Nie tak szybko oliwa uspokaja wzburzone fale, jak widok księcia stłumił podniesione głosy. Każdy w tej samej chwili znalazł się na swojem miejscu; kanclerz dla nabrania potrzebnej odwagi, a może i pokrycia niepokoju, zaczął gorliwie porządkować papiery. Pochłonięci pragnieniem ukrycia swej winy, wszyscy co do jednego zapomnieli powstać.
— Panowie! — rzekł sucho książę.
Zerwali się przerażeni, i ta mała nauka zachwiała ich słabą jedność.
Książę powoli zbliżył się do stołu i skierował na kanclerza badawcze spojrzenie.
— Jak się to stać mogło, panie kanclerzu, — zapytał — iż mię nie uprzedzono o zmianie godziny zebrania?
— Wasza Książęca Mość — bąkał Greisengesang, szybko mrugając oczyma. — Jej Książęca Mość...
I nie wiedział, co ma mówić więcej.
— Rozumiałam, — zaczęła księżna, biorąc na siebie odpowiedź — że nie masz zamiaru być dziś obecnym na Radzie.
Ich spojrzenia spotkały się na krótką chwilę, i księżna spuściła oczy; lecz to skryte upokorzenie podnieciło tylko jej gniew hamowany.
— Siadajcie, panowie — rzekł uprzejmie Otton, zajmując wreszcie swoje miejsce — proszę. Tak długo byłem między wami nieobecny, iż znajdą się zapewne zaległości; nim jednak przystąpimy do spraw państwa, bądź pan łaskaw, panie Grafiński, wydać rozporządzenie, aby mi przysłano niezwłocznie cztery tysiące dukatów. Zanotuj pan sobie, proszę, to żądanie — dodał, widząc, iż podskarbi siedzi jak ogłuszony.
— Cztery tysiące dukatów? — powtórzyła Serafina. — I na cóż ci tyle, proszę?
— Pani, — odparł książę z uśmiechem — to mój prywatny interes.
Pod stołem Gondremark trącił Grafińskiego kolanem.
— Gdyby Wasza Książęca Mość — zaczął podskarbi niepewnym głosem — raczył wskazać przeznaczenie tych...
— Nie po to zebraliście się tutaj, panowie, aby egzaminować swego księcia — przerwał Otton.
Grafiński spojrzeniem wzywał pomocy barona.
Gondremark się uśmiechnął i z uprzejmym tonem zwrócił się do księcia:
— Wasza Książęca Mość słusznie może okazać zdziwienie, i choć nie ulega kwestyi, iż podskarbi nasz, pan Grafiński, nie miał zamiaru obrazić Waszej Książęcej Mości, uczyniłby jednak lepiej, zaczynając od tłómaczenia. W tej chwili fundusze państwa mają tak ważne przeznaczenie, a ściślej mówiąc (jak tego zaraz dowiedziemy) umieszczone są tak korzystnie, iż podnieść ich niepodobna. Za miesiąc — nie wątpię, iż będziemy mogli zadość uczynić każdemu życzeniu Waszej Książęcej Mości, lecz obecnie szczerze lękam się iż, nawet takiej drobnostki dostarczyć nie będziemy mogli. Gorliwość nasza niemniej przeto nie powinna zasługiwać na nieufność z powodu, iż nie mamy dostatecznych środków.
— Panie Grafiński, — spytał książę sucho — ile mamy w skarbie w tej chwili?
— Wasza Książęca Mość raczy przyjąć zapewnienie, iż wszystko, co posiadamy, będzie niezwłocznie potrzebnem.
— Zdaje mi się, doprawdy, że odmawiasz mi pan odpowiedzi! — zawołat książę z błyskiem uniesienia w oku.
— Panie sekretarzu, — zwrócił się rozkazująco do sąsiedniego stołu — proszę przynieść mi księgi skarbu państwa.
Grafiński zbladł gwałtownie, kanclerz w milczeniu odmawiał modlitwy głosem duszy, Gondremark przyczajony obserwował, podobny do wielkiego kota.
Gotthold z podziwem patrzał także na kuzyna, który złożył dowody niezwykłej dla niego energii; ale co znaczyć miała ta kwestya pieniężna w podobnej chwili? Dlaczego rozpraszał siły, potrzebne do tak trudnej walki, na sprawę drugorzędną, czysto osobistą?
— Widzę zatem, że mamy w kasie około dwudziestu tysięcy dukatów — rzekł książę, wskazując w książce wymienioną sumę.
— Wasza Książęca Mość wymienił cyfrę rzeczywistą, — odparł spokojnie baron — lecz nasze długi i zobowiązania, których na szczęście nie potrzebujemy pokrywać wszystkich zaraz, — wynoszą o wiele więcej. I w tej chwili nie możemy rozporządzać z tej całej sumy ani jednym groszem. Teoretycznie skarb nasz jest zupełnie pusty. Musimy płacić jeszcze dość znaczny rachunek za wojenne materyały.
— Materyały wojenne? — powtórzył Otton z wybornie udanem zdziwieniem. — Ależ jeżeli mię pamięć nie myli, zapłaciliśmy za nie w styczniu?
— Były od tego czasu nowe obstalunki — tłómaczył baron. — Skompletowaliśmy cały nowy park artyleryi, pięćset zaprzęgów, siedmset mułów jucznych i pociągowych... Szczegóły znajdują się w specjalnej książce. Panie sekretarzu Holtz, proszę przynieść ten notatnik, jeśli łaska.
— Możnaby rzeczywiście pomyśleć, panowie, — zauważył książę ironicznie — że jesteśmy w przededniu wojny.
— Gdyż tak jest — z naciskiem rzekła Serafina.
— Wojna? — powtórzył książę. — I z kimże? Radbym wiedzieć. Pokój w Grunewaldzie trwa od wieków, cóż się więc stało? Napaść? Zniewaga? Mamy się bronić, czy karać?
— Wasza Książęca Mość, oto ultimatum — odezwał się Gotthold, podając papier Ottonowi. — Właśnie szło o podpisanie tego aktu, gdy szczęśliwe przybycie Waszej Książęcej Mości przerwało obrady.
Książę rozłożył dokument przed sobą, i czytając go, bębnił palcami po stole.
— Czy zamierzasz wysłać tę depeszę bez porozumienia się ze mną? — zapytał.
— Właśnie doktor Hohenstockwitz wyraził pod tym względem swoje wątpliwości — odezwał się jeden z głosów nieprotestujących, który szczęśliwym trafem nie położył jeszcze swego nazwiska na nieszczęsnym akcie.
— Proszę o resztę papierów, dotyczących tej sprawy — zimno przemówił książę.
Podano mu je; czytał uważnie, bez pośpiechu, wszystkie, od pierwszego do ostatniego. Członkowie Rady z niezbyt mądremi minami usiłowali patrzeć tymczasem przed siebie, na środek stołu. Sekretarze w głębi wymieniali zachwycone i wymowne spojrzenie. Scena w Radzie to dla nich widowisko rzadkie i nad wyraz przyjemne.
— Panowie, — przemówił książę, zamykając wreszcie papiery — z niewymowną przykrością poznaję tę sprawę. Nasza pretensja do Obermünsterol nie ma za sobą najmniejszej słuszności... ani cienia. Cała ta zresztą historya nie warta dziesięciu wyrazów, a wy robicie z tego casus belli?
— Wasza Książęca Mość się nie myli — odparł Gondremark, zbyt chytry i zręczny, ażeby bronić tak słabej pozycyi. — Pretensya do Obermünsterol jest jedynie pretekstem.
— A więc dobrze. Panie kanclerzu, proszę wziąć pióro. Dyktuję...
Potem, zwracając się nagle do żony, rzekł z godnością:
— Nie wspominam o mojej roli w tej całej sprawie; nie wspominam, że ją dotychczas ukrywano przede mną, prowadzono podstępnie, kontrabandą, że się tak wyrażę; wystarcza mi, że zjawiłem się w porę... Proszę pisać, panie kanclerzu:
„Najwyższa Rada Grunewaldu, rozpatrzywszy raz jeszcze kwestyę sporną, oraz wyjaśnienia, nadesłane w ostatniej depeszy z Gerolsteinu, z przyjemnością ma honor zawiadomić, iż zgadza się najzupełniej w poglądach z życzliwym i zawsze jej przyjaznym dworem Wielkiego Księcia Gerolsteinu...” Napisano?.. W takiej mniej więcej formie proszę zredagować depeszę niezwłocznie.
— Może Wasza Książęca Mość zechce pozwolić mi przemówić — odezwał się uprzejmie baron. — Wasza Książęca Mość tak niedokładnie zna tę sprawę, jedynie z powierzchownej korespondeucyi, iż poważę się twierdzić, że interwencya Waszej Książęcej Mości w tym wypadku jedynie szkodliwą być może. Depesza tego rodzaju, jak Wasza Książęca Mość kazał napisać, jednym ciosem zburzy całą politykę Grunewaldu.
— Politykę Grunewaldu! — powtórzył z ironią książę. — Możnaby doprawdy mniemać, że nie masz pan ani cienia poczucia śmieszności!.. I cóż chcesz tutaj złowić w tej filiżance kawy?
— Z należnym szacunkiem ośmielam się zwrócić uwagę Waszej Książęcej Mości, — odparł spokojnie baron — iż nawet w filiżance kawy może się zawierać trucizna... Celem tej wojny, którą uważam za nieuniknioną, nie jest prosta chęć zaboru i terytoryalnych korzyści; tem mniej chodzi nam o wojenne laury, gdyż, jak słusznie Wasza Książęca Mość raczył zauważyć, Grunewald jest zbyt słabym, aby mógł mieć ambitne dążenia; lecz są przyczyny inne i bardzo realne: państwo jest ciężko chore, że się tak wyrażę — chore wewnętrznie. Socyalizm, republikanizm i tysiące innych odcieni rewolucyjnych idei rozpowszechniły się pośród ludności, i jak robak w owocu, toczą jej zdrowe jądro. Kółka, kółeczka, związki, cała organizacya, doskonale zespolona i olbrzymia, otacza niebezpieczną siecią tron Waszej Książęcej Mości.
— Słyszałem o tem nieco, panie Gondremark — rzekł książę; — sądzę jednak, iż wiadomości pańskie pod tym względem są o wiele pewniejsze.
— Zaufanie mego monarchy zaszczyt mi przynosi — odparł Gondremark z zupełnym spokojem. — Te więc okoliczności i grożące nam zaburzenia kierowały w ostatnich czasach naszą polityką zewnętrzną. Trzeba było zwrócić na coś uwagę powszechną, zużytkować siły zdemoralizowane i gotowe do wybuchu, uczynić imię Waszej Książęcej Mości popularnem, wzbudzić zaufanie do rządu i zmniejszyć podatki. Jakiż krok odpowiadać może tym wszystkim celom? Projektowana wyprawa (gdyż bez hyperboli wojną tego nazwać nie można) — projektowana wyprawa zdawała się Najwyższej Radzie łączyć w sobie wszystkie warunki, potrzebne do osiągnienia uzdrawiającego celu. Już same przygotowania zbudziły pośród ogółu najprzychylniejsze i bardzo gorące uczucia; nie wątpię też, że powodzenie, którego możemy być pewni, sprowadzi rezultaty, przewyższające nawet najśmielsze nadzieje nasze.
— Jesteś pan bardzo zręcznym, panie Gondremark — rzekł Otton. — Wzbudziłeś dziś mój podziw. Przyznaję, iż nie znałem dotychczas i nie oceniłem należycie wszystkich przymiotów pańskich.
Serafina podniosła wzrok promieniejący, pewna, iż wymowa pierwszego ministra pokonała nakoniec uprzedzenia księcia. Lecz Gondremark przyjął pochwałę w milczeniu, zbrojny i wyczekujący; znał on siłę uporu charakterów słabych.
— Pragnąłbym wiedzieć jeszcze, — zaczął Otton znowu — czy projekt okręgowej milicyi, który w swoim czasie polecano mi tak gorąco, miał ten sam cel ukryty?
— Sądziłem zawsze, iż będzie to środek zbawienny — odparł bez zmieszania baron; — dyscyplina i trud fizyczny znakomicie wyrabiają ludzi. Przyznaję jednak, iż w chwili, kiedy podawałem Waszej Książęcej Mości wyżej wspomniany projekt, nie miałem wyobrażenia o rozciągłości istniejącej organizacyi rewolucyjnej. Przypuszczam, iż nikt z nas wówczas nie wyobrażał sobie, że ta milicya właśnie ma stanowić jeden z punktów programu republikańskiego.
— Tak? — rzekł książę. — Rzecz dziwna. Na jakiejże zasadzie?
— Na zasadzie teoretycznej w gruncie rzeczy. Przewodnicy tej partyi utrzymują, iż milicya, wybrana z ludu i do ludu powracająca, w danej chwili, w razie powstania spiskowych, zachowa się biernie, lub przejdzie do ruchu, ale wierną tronowi nie zostanie.
— Bardzo dobrze — rzekł książę. — Teraz zaczynam rozumieć...
— Wasza Książęca Mość zaczyna rozumieć? — najsłodszym głosem pytał baron. — Czy mogę się ośmielić prosić o dokończenie zdania?
— Zaczynam rozumieć przebieg rewolucyi — zimno dokończył Otton. — Więc jakiż obecnie wniosek ze wszystkiego, panie baronie?
— Wniosek mój bardzo prosty — odparł niewzruszony człowiek: — Wojna jest popularną; niech jutro rozejdzie się pogłoska zaprzeczająca, a znaczna część ludności będzie mocno zawiedzioną. Biorąc zaś pod uwagę istniejące naprężenie umysłów, nie wątpię, iż najmniejszy powód, niechęć, wzruszenie — mogą być wystarczającemi do wywołania bardzo poważnych wypadków. I w tem leży niebezpieczeństwo. Rewolucya w takim razie zdaje mi się nieuniknioną: siedzimy tutaj wszyscy pod mieczem Damoklesa.
— W takim razie połączmy nasze usiłowania — rzekł poważnie książę — i postarajmy się znaleźć uczciwą drogę zapewnienia sobie bezpieczeństwa.
Do tej chwili Serafina siedziała milcząca, w chwilach stanowczych zaledwie zdobywając się na krótkie zdanie. Możnaby policzyć prawie jej wyrazy, i tylko twarz płonąca, spuszczone powieki i nerwowe uderzenia stopą o podłogę świadczyły o jej wewnętrznem wzburzeniu, nad którem panowała bohatersko. Teraz jednak nagle straciła cierpliwość.
— Znaleźć drogę! — powtórzyła z uniesieniem. — A droga była przecież znalezioną i przygotowaną, nim nawet wiedziałeś, że jest potrzebną! No, skończmy!.. podpisz depeszę, i możemy się rozejść nareszcie.
— Pani, — rzekł Otton z ukłonem — powiedziałem: drogę uczciwą. Wojna zaś ta w moich oczach i według sprawozdania pana Gondremarka, jest napaścią nieprzyzwoitą. Czyż dlatego, że źle rządzimy w Grunewaldzie, mieszkańcy Gerolsteinu mają płacić za nasze błędy majątkiem i życiem? Nigdy, póki ja żyję! Niemniej przeto zbyt wielką przywiązuję wagę do wszystkiego, co słyszałem dzisiaj po raz pierwszy — dlaczego po raz pierwszy? — nie chcę w tej chwili rozbierać; dość, że uznałem konieczność ratunku i postaram się obmyślić odpowiednie środki, których będę mógł użyć bez ubliżenia sobie.
— A jeśli ich nie znajdziesz? — zapytała.
— Jeśli nie znajdę, zginę. Na pierwszy objaw niezadowolenia, zwołam przedstawicieli wszystkich stanów, i skoro zażądają tego — abdykuję.
Księżna klasnęła w dłonie.
— Oto człowiek, dla którego pracowaliśmy dotychczas! — zawołała. — Ostrzegamy go o niebezpieczeństwie... On znajdzie na nie środek, a ten środek — abdykacja! Czyż panu nie wstyd przyjść tu w takiej chwili, kiedy my upadamy pod brzemieniem pracy i decydować kwestye, których nie rozumiesz? Zastanów się nad sobą! Co ty znaczysz tutaj? Ja, panie, jestem tu na swem stanowisku, ja tu walczyłam za siebie i ciebie, za twoją godność i o twoje prawa; ja tu zebrałam radę z tych najrozumniejszych, jakich znaleźć mogłam w swojem otoczeniu; ja pracuję — gdy ty się bawisz, jesz, sypiasz, polujesz!.. Ja — pracuję. Ja kreślę plany przezornie, z rozwagą, w moich ręku dojrzewają... jestem gotowa do czynu. Wtedy... — umilkła, dysząc — wtedy pan przychodzisz, na poranną wizytę, aby zburzyć wszystko! Jutro zajmiesz się znowu swemi rozrywkami i pozwolisz mi znowu myśleć, pracować, walczyć za siebie... A potem — jeszcze raz wrócisz, jeszcze raz zrujnujesz wszystko, czego sam nie masz ani cierpliwości, am umiejętności wznieść i stworzyć! O, to okropne! Miejże trochę miary, trochę poczucia swej własnej nicości! Nie przywiązuj tak wielkiego znaczenia do praw swoich, których własnemi siłami nie umiałbyś nigdy zachować! Na twojem miejscu, panie, nie ważyłabym się wydawać tak śmiało rozkazów... Nie zasługujesz na to, aby je spełniano. Kto ty jesteś? Jaka twoja rola tutaj, w tem poważnem zebraniu? Idź sobie! — zawołała — idź do swoich równych! Lud na ulicy szydzi z podobnego księcia!
Rada milczała, zdumiona takiem wystąpieniem, lecz Gondremark pod wpływem niepokoju stracił zwykłą rozwagę.
— Pohamuj się, pani! — szepnął przestraszony.
— Proszę się zwracać do mnie! — zawołał książę wyniośle. — Szeptów nie ścierpię!
Serafina wybuchnęła łzami.
— Panie! — zawołał, podnosząc się baron — księżna pani...
— Jeszcze słowo, baronie, a każę cię aresztować!
— Wasza Książęca Mość jest tutaj panem — odparł Gondremark z pokornym ukłonem.
— Pamiętaj pan o tem częściej — zauważył Otton.
— Panie kanclerzu, proszę te wszystkie papiery zanieść niezwłocznie do mojego gabinetu... Panowie, zamykam Radę.
Skłonił się dumnie i wyszedł. Greisengesang z sekretarzem pośpieszyli za nim.
W tej samej chwili przeciwnemi drzwiami wbiegły uwiadomione damy dworu księżny, aby ją uprowadzić do jej apartamentu.


ROZDZIAŁ VIII.
Stronnictwo wojny decyduje się działać stanowczo.

W pół godziny później baron Gondremark powtórnie dnia tego wszedł do pokoju księżny ukrytemi drzwiami.
— Gdzież on teraz? Co robi? — zapytała Serafina, zaledwie się ukazał.
— Pani, — odparł Gondremark — książę jest z kanclerzem i — cud nad cudami: pracuje!
— O, ten człowiek żyje po to, aby mię torturować! — zawołała z wybuchem. — Co za męka, co za cios i upokorzenie! Podobny plan... i rozbić się o taką przeszkodę! Wszystko stracone teraz!
— Nic nie stracone, księżno — uśmiechnął się słodko baron; — przeciwnie, jedna rzecz się odnalazła: twój zdrowy sąd o ludziach. Zobaczyłaś tego człowieka takim, jakim on jest rzeczywiście; spojrzałaś na niego tak, jak umiesz patrzeć, gdy zbyt dobre serce twoje w grę nie wchodzi — to jest: okiem sędziego, okiem męża stanu. Wiesz teraz, że dopóki on zachowa najwyższe prawo interwencyi, państwo, o jakiem marzymy, pozostanie na zawsze marzeniem. Wiedziałem o tem, podejmując się zadania, jakie włożyłaś na mnie, — więcej powiem: byłem przygotowany na to, co zaszło dzisiaj. Lecz z drugiej strony, księżno, wiem dwie rzeczy: pierwsza — żeś ty stworzoną do rozkazywania; a druga — żem ja stworzony na twojego sługę. Rzadkim i szczęśliwym trafem ręka znalazła narzędzie. Wiedziałem o tem zawsze tak, jak wiem to dzisiaj, i dlatego jestem spokojny: żaden lekkomyślny książę nie złamie naszego związku.
— Ja stworzoną jestem do rozkazywania! Zapomniałeś, baronie, o łzach moich? — z goryczą zawołała księżna.
— To są łzy Aleksandra, księżno! — odparł baron. — Wstrząsnęły mną głęboko, wzruszyły tak, że na chwilę sam zapomniałem o wszystkiem, nawet o najprostszej roztropności. Ale czy sądzisz, pani, iż nie widziałem poprzednio i nie podziwiałem twego zachowania, twej żelaznej siły woli i panowania nad sobą? O, to było królewskie!
Umilkł z wymownym gestem i spojrzał gdzieś w przestrzeń, jakby tam widział powtórnie scenę, która mu imponowała.
— Tak, było na co patrzeć — dodał wzruszonym głosem. — Z tego widoku piłem siłę i odwagę; to mię natchnęło, tobie zawdzięczam, księżno, iż nie straciłem głowy. Tak istotnie, mówiłem pod wpływem natchnienia, i przez chwilę zdawało mi się, że przekonam, że wytłómaczę temu człowiekowi to, co zrozumiałby przecież każdy, obdarzony zdolnością rozumowania... Trudno... Prawdę mówiąc, księżno, nie żałuję zupełnie tego niepowodzenia. Chcę być szczerym: pozwol mi, pani, otworzyć przed tobą serce. Dwie rzeczy kocham w życiu, kocham wszystkiem, co w mej naturze jest szlachetnem i rozumnem: Grunewald i moją — nieporównaną monarchinię.
Przykląkł na jedno kolano i z głębokim szacunkiem ucałował rękę księżny.
— A musiałbym — zaczął znowu — albo zrzec się swej pracy, porzucić kraj przybrany i ciebie, księżno, której pragnę służyć do śmierci, albo...
Zawahał się i milczał.
— Niestety, panie baronie — ja nie widzę: albo...? — pytała Serafina.
— Pozwól mi pani pomyśleć, — rzekł baron — zebrać wspomnienia, złożyć je w ciąg jakiś. Kiedy cię zobaczyłem po raz pierwszy, byłaś jeszcze tak młodą... Spojrzenie moje było pytającem i głębokiem, ale nie śmiałem mu ufać... Ja nie byłem już dzieckiem, miałem wiele doświadczenia, lecz daruj, księżno: w pierwszej chwili wdzięk twój, piękność kobieca, zasłoniły mi twoje przymioty człowieka. Pragnąłem być ostrożnym; wystarczyło jednak, że parę razy zaszczyciłaś mię swoją rozmową, abym zrozumiał, że znalazłem pana, jakiego potrzebowałem. Wierzę w to, księżno, iż posiadam pewne zdolności, a bardzo wiele dumy i ambicyi. Ale zdolności moje są zdolnościami sługi, a dążenia ambitne potrzebują ręki, któraby niemi kierowała. Na takiej więc podstawie leży treść naszego związku. Oboje potrzebujemy się nawzajem: władza potrzebuje wykonawcy, drąg — punktu oparcia; znaleźliśmy nawzajem w sobie dopełnienie darów natury, które posiadamy... Mówią ludzie, że małżeństwa zapisane są z góry w niebie; czyż nie racyonalniej możnaby powiedzieć, że Opatrzność łączy takie związki czyste, intelektualne, oparte na jedności pojęć, dążeń, pracy, przeznaczone, by tworzyć państwa?
Zatrzymał się, jakby czekał na odpowiedź.
— To zresztą nie wszystko jeszcze — odezwał się znowu. — Za każdem prawie słowem odkrywaliśmy w sobie nowe myśli, poważne i wzniosłe, które w rozmowach naszych przybierały kształty jasne i określone. I w ten sposób wrodzona inteligencya nasza rozwijała się pod wpływem wzajemnym, dojrzewała. Do chwili spotkania cię, księżno, życie moje było ciasne i bez celu. Czyż nie tak było z tobą? Ośmielę się prawie twierdzić, że czułaś podobnie. I wtedy to spostrzegłem ten orli rzut oka, tę bogatą i niewyczerpaną intuicyę... W ten sposób oddziaływaliśmy na siebie, wyrabialiśmy się stopniowo — i oto jesteśmy dziś tem, czem jesteśmy!
— To prawda! — zawołała Serafina z błyszczącym wzrokiem. — Prawda! Ja to czuję! Lecz pan byłeś tym geniuszem dobroczynnym, pan otworzyłeś przede mną świat ducha! Twoja szlachetność tylko wprowadziła w błąd twą uwagę: ja nic ci dać nie mogłam oprócz stanowiska i tronu za punkta oparcia! Ale przynajmniej oddałam ci go bez zastrzeżeń; przynajmniej zjednoczyłam się szczerze, zupełnie, wszystkiemi myślami memi; byłeś pewny mego poparcia, uznania i sprawiedliwości! O, powiedz mi pan, proszę, powiedz mi raz jeszcze, że cię wspierałam także w tych wysiłkach!
— Nie, pani, tyś mię stworzyła. Jestem tem, co zrobiłaś ze mnie. Zawsze byłaś mojem natchnieniem, i kiedy pracowaliśmy wspólnie na tem najtrudniejszem polu ludzkiej pracy, obliczając krok każdy i jego znaczenie, ileż to razy podziwiałem ciebie, twą przenikliwość, męską szybkość sądu i odwagę! Pani wiesz dobrze, że to nie pochlebstwo — każdy wyraz znajduje echo w twem sumieniu, prawdę w twem sercu. Czy straciłaś kiedy dzień jeden daremnie? Czyś uwolniła się kiedy od twardego obowiązku dla przyjemności? Ty, piękna, młoda księżno, żyłaś jak mąż stanu, wysiłkiem myśli wiecznie natężonej, rozkazem woli cierpliwej, wytrwałej, skupiającej uwagę na każdym drobiazgu. Takie życie musiało osiągnąć nagrodę: z upadkiem Brandenau podstawy władzy twej, pani, staną się niewzruszone i trwałe.
— Co pan mówisz, baronie? — zapytała żywo. — Czyż wszystko nie stracone?
— Nie, pani, nie, księżno: jestem pewien, że oboje mamy myśl tę samą.
— Przysięgam panu na wszystko, co mi jest świętem i drogiem, że ja nie mam żadnej myśli — broniła się Serafina. — Nic nie myślę... jestem złamana...
— Bo zdajesz pani sobie dotychczas sprawę tylko ze swojej strony uczciwej, głęboko dotkniętej, niezrozumianej, znieważonej. Ale trzeba się uspokoić; zapanuj, księżno, nad bolesnem wzruszeniem, zbierz myśli i sięgnij wzrokiem w głąb własnej inteligencyi. Co rozum twój mówi w tej chwili?
— Nic mi nie mówi — odparła ze smutkiem; — chaos mam w głowie.
— Nie, pani, w chaosie tym jedno tkwi słowo, wypalone jak rana: Abdykacya.
— O! — zawołała — nikczemny! nikczemny! Wszystko mi rzucił na barki i niosłam cały ten ciężar... walczyłam — wytrwałam, i taka zdrada w ostatniej godzinie! Nic niema w tym człowieku: uznania, szacunku, miłości, ani odwagi — nic niema! Żona, godność osobista, tron ojców, honor — wszystko poświęci, o wszystkiem zapomni!
— Tak — zaczął baron, jak gdyby z namysłem. — Abdykacya... W tem słowie widzę jednak światełko...
— Czytam myśl pańską, ale to złudzenie. Nie, nie! Wiesz sam, jak jestem tu znienawidzoną... więcej od niego. Jemu pobłażają, wybaczają mu słabość, a mnie nienawidzą.
— Taka jest wdzięczność ludu — westchnął baron. — Ale nie traćmy czasu. Oto myśl moja, pani, prosta i czysta: człowiek, który w godzinie niebezpieczeństwa może mówić o abdykacyi, jest szkodliwem zwierzęciem. Mówię to otwarcie, księżno, gdyż wobec tak poważnego położenia nie czas bawić się w delikatność. Tchórz na stanowisku władcy gorszym jest od ognia, bardziej można się go obawiać. Stoimy na wulkanie: jeśli mu zostawimy swobodę działania, nim tydzień upłynie, krew niewinna zaleje pola Grunewaldu. Pani wiesz, że mówię prawdę: wszak nieraz patrzaliśmy prosto w oczy tej wiecznie nam grożącej katastrofie. Dla niego to nic nie znaczy... on sobie abdykuje. Abdykuje! Boże wielki! A kraj nieszczęśliwy? życie ludzkie? cześć kobiet? wszystkie okropności tej zgrozy?
Głosu mu zabrakło. Po chwili opanował jednak swe wzruszenie.
— Ty, księżno, jednak lepiej pojmujesz swą odpowiedzialność — odezwał się tonem smutku i zmęczenia. — Ja stoję obok ciebie i wobec scen okropnych, które groźne i surowe stają przed oczyma mojej wyobraźni, czuję — i wiem, że serce twoje to potwierdza — czuję, żeśmy zaszli dzisiaj zbyt daleko, aby nam wolno było cofnąć się, lub zatrzymać. Honor, obowiązek — co mówię? — trwoga o życie własne, wszystko nas wzywa naprzód, domaga się czynu.
Ze zsuniętemi brwiami i myślą natężoną, która odbijała się w wielkich oczach, Serafina słuchała, patrząc w twarz mówcy uważnie.
— Tak, czuję to — szepnęła; — ale cóż poczniemy? On ma władzę.
— Władzę, pani? Władzę ma tylko armia.
I dodał szybko, widząc zdumienie w jej oczach:
— Chodzi o nasze ocalenie, o życie! Ja cię muszę ocalić, księżno... ty, ratuj swego ministra, — a oboje powinniśmy czuwać nad tym szaleńcem wbrew jego własnej woli. W chwili wybuchu nie ulega kwestyi, że on pierwszy padnie ofiarą. Zdaje mi się, że go widzę poszarpanego na sztuki! — zawołał z gestem zgrozy, zasłaniając sobie oczy. — A Grunewald!.. kraj nieszczęśliwy!.. Nie, pani, ty, która masz w ręku władzę, powinnaś jej dziś użyć: to twój pierwszy obowiązek. Odwołuję się do twego sumienia.
— Ależ wskaż mi pan sposób! — zawołała prawie z rozpaczą. — Choćbym go chciała wziąć pod kuratelę, ograniczyć jego swobodę najłagodniejszym środkiem, to samo stałoby się hasłem rewolucyi. O, jestem pewną!
Baron udał zakłopotanie.
— To prawda — rzekł spokojniej. — Patrzysz, księżno, jaśniej ode mnie. A jednak musi być sposób, musimy go znaleźć!
Ścisnął rękoma skronie i czekał z głową pochyloną.
— Nie, — odparła po chwili Serafina — odrazu powiedziałam panu, że ratunku niema. Niema żadnego. Cała nadzieja stracona przez wmieszanie się tego nędznego próżniaka, głupca, waryata, szaleńca!.. Spadł jak piorun, aby jutro z całą bezmyślnością powrócić do swych prostaczych rozrywek!..
Oczy Gondremarka zaświeciły zadowoleniem.
— Ach! — zawołał, uderzając się nagle dłonią w czoło. — Tak, jakiż waryat ze mnie, że o tem nie pomyślałem! Nie wiedząc o tem, księżno, rozwiązałaś naszą zagadkę.
— Co to znaczy? — spytała. — Mów pan prędko!
Zdawał się zbierać myśli, nakoniec uśmiech otworzył mu usta.
— Trzeba, — rzekł — aby książę raz jeszcze udał się na polowanie.
— Ach, gdyby sobie pojechał choćby dzisiaj!.. I został w jakim lesie.
— Tak: i został — powtórzył baron z tak wymownym akcentem, że Serafina drgnęła i pobladła.
Wyraz jej twarzy przestraszył barona, to też pośpieszył znowu z wyjaśnieniem: — Tym razem niech się uda na polowanie w powozie, pod wyborną eskortą naszych najemnych ułanów. Tylko do Felsenburga. To miejscowość bardzo zdrowa i bezpieczna: skała wysoka, okna wązkie i doskonale opatrzone; snadź była starannie budowaną, ze zrozumieniem celu. Komendę powierzymy Szkotowi, Gordonowi; ten przynajmniej nie będzie miał żadnych skrupułów. A tu — któż zauważy nieobecność panującego? Pojechał na polowanie. Powróciwszy we środę, pojechał znów we czwartek: rzeczy zwykłe. A tymczasem wojna się skończy. Nasz kochany książę prędko znudzi się samotnością, a więc w chwili tryumfu — albo później, gdyby był bardzo uparty — uwolnimy go, naturalnie, ubezpieczywszy się przedtem dostatecznie i rozumnie... I widzę go już, na nowo robiącego przygotowania do wystawienia nowej „komedyjki!..”
Lecz Serafina czoło miała zachmurzone, wzrok spuszczony posępnie.
— A depesza? — spytała. — Pisze ją w tej chwili...
— O, depesza przed piątkiem nie przejdzie przez Radę! — zaśmiał się Gondremark. — A co do przesłania jej drogą prywatną, jestem pewien wszystkich kuryerów. To ludzie wybrani, księżno... jestem człowiekiem przezornym!
— Widzę to — rzekła z dreszczom niepokonanej odrazy.
— Panie Gondremark, — dodała po chwili ciężkiego milczenia — ta ostateczność wstręt we mnie budzi.
— Podzielam go najzupełniej — rzekł z wyrazem żalu — ale co począć, księżno? Jesteśmy bezbronni i zgubieni... bez tego.
— Widzę to, ale tak nagle... To zbrodnia — rzekła, potrząsając głową i z wyrazem przerażenia patrząc na swego wspólnika.
— Zbrodnia, lecz czyja? Spójrz, księżno, uważniej.
— Jego! — zawołała w uniesieniu. — Jego! Przysięgam Bogu! On sam za wszystko jest odpowiedzialny! Jednakże...
— Przecież mu się nic nie stanie! — zauważył Gondremark. — Cierpieć nie będzie.
— Wiem... jednak... tak niespodziewanie, skrycie, podstępnie...
W tej chwili ślepa Fortuna, wierny sprzymierzeniec śmiałych, pośpieszyła na pomoc swemu wybrańcowi z punktualnością godną lepszej sprawy.
Jedna z dam zapukała do pokoju księżny i oddała bilecik, który przyniósł jakiś człowiek dla barona Gondremarka.
Było to znowu kilka słów ołówkiem, nakreślonych na oddartym kawałku papieru, które nieoceniony kanclerz znalazł sposób napisać i odesłać pod właściwym adresem prawie w oczach Ottona. Śmiałość tego czynu najwymowniej świadczyła o przerażeniu autora, gdyż strach był najpotężniejszym i jedynym bodźcem, oddziaływającym na Greisengesanga.
Bilet zawierał słów kilka:
„Na następnem zebraniu Rady upoważnienie do podpisu księcia będzie cofnięte.
Korn. Greis.”
Tak więc po trzech latach władzy i nieograniczonej swobody działania prawo podpisu miało być jej odebrane! To więcej, niż zniewaga, to jawna, publiczna niełaska, potępienie jej czynów i postępowania!..
Serafina nie pomyślała, czy to jest sprawiedliwem, czy nie zasłużyła na ten krok ze strony męża, lecz zrozumiała, że jest zaczepioną, i wybuchnęła jak tygrys zraniony.
— Dobrze... podpiszę — rzekła z zaciętemi usty. — Kiedy wyjedzie?
— Potrzebuję pół doby, aby zebrać ludzi... lepiej przytem będzie w nocy... Jutro o północy, jeśli taka twoja wola, księżno.
— Bardzo dobrze. Panie baronie: drzwi moje zawsze otwarte dla ciebie; skoro zredagujesz rozkaz, przynieś mi go niezwłocznie do podpisu.
— Pani, — rzekł baron — ty jedna w tej sprawie nie narażasz głowy. Dlatego, i dlatego, ażeby uniknąć wszelkiej niepewności i wahania, proponuję, aby rozkaz był napisany twoją ręką.
— Masz pan słuszność — odparła dumnie.
Położył przed nią papier. Serafina usiadła z zupełnym spokojem i ręką pewną napisała rozkaz dokładnie, czytelnie, śmiało. Odczytała go potem. Nagle okrutny uśmiech skrzywił jej ładne usta.
— Byłabym zapomniała o najlepszym jego przyjacielu — rzekła. — W towarzystwie przyjemniej czas im upływać będzie...
Między liniami starannie dopisała wyrok na Gottholda i podpisała swoje imię i nazwisko.
— Wasza Książęca Mość lepszą ma pamięć od swojego sługi — rzekł z uśmiechem baron, przebiegając oczyma ten ważny dokument. — Tak, wszystko dobrze.
— Będziesz pan na przyjęciu zapewne? — spytała.
— Zdaje mi się, iż rozsądek nakazuje unikać możliwości publicznego skandalu. Najdrobniejsze zachwianie się mojej powagi mogłoby spowodować w bardzo krótkim czasie nieprzewidziane a smutne następstwa.
— Masz pan słuszność.
Uścisnęła mu rękę, jak przyjacielowi i jak równemu sobie.


ROZDZIAŁ IX.
Cena folwarku Nad Rzeką, albo: Gorycz na dnie kielicha.

Pierwsze więc strzały padły ze stron obu.
W zwykłych okolicznościach, scena w Radzie państwa byłaby wyczerpała zarówno energię, jak siłę gniewu księcia; zostawszy sam, byłby zaczął roztrząsać swe postępowanie, przypominać sobie własne winy, wybierać wszystko, co w zarzutach księżny było słusznem i sprawiedliwom, zapomniawszy o tem, co nie było zgodnem z prawdą, ani rozsądkiem. I w pół godziny byłby rozstrojony, zniechęcony, w tym stanie podrażnienia i wyczerpania umysłu, w jakim pijak szuka ratunku w butelce.
Dwie rzeczy jednak krzepiły go teraz i utrzymywały w stanie podniecenia: po pierwsze — miał cały szereg spraw ważnych do załatwienia, spraw nie cierpiących zwłoki, a podobne zajęcie dla człowieka niedbałego i lubiącego wszystko odkładać na później, byłoby jednym z najlepszych środków uspokojenia wyrzutów sumienia. Przecież całe popołudnie pracował z kanclerzem, czytając, dyktując, podpisując i wysyłając papiery. Czuł wartość tej zasługi. To podnosiło go w szacunku własnym.
Oprócz tego jednak próżność jego była silnie podrażnioną: nie otrzymał pieniędzy, których potrzebował, i nazajutrz trzeba będzie zrobić zawód staremu Kilianowi; trzeba będzie w oczach tej prostej rodziny, dla której chciał odegrać bohaterską rolę ducha pocieszyciela — upaść jeszcze o stopień niżej, do zupełnej nicości, nawet jako człowiek...
Dla Ottona było to ciosem okropnym. Nie, on nie mógł się na to zgodzić, nie mógł się zdecydować na podobne rozwiązanie.
I pracując uważnie, wytrwale, rozsądnie nad nieznośnymi dla niego szczegółami rządu, jednocześnie drugą połową mózgu układał plan tajemny, który miał go wybawić z kłopotu. Był to projekt ponętny dla przedsiębiorczego człowieka, ale ubliżający panującemu księciu; projekt, w którym cała lekkomyślność jego natury mściła się za powagę i nudy obecnego trudu.
I w miarę dojrzewania tego planu, rozjaśniało się jego pochmurne oblicze; chwilami nie mógł nawet wstrzymać się od śmiechu. Greisengesang ze zdziwieniem zauważył tę zmianę humoru, lecz przypisał ją wesołym wspomnieniom porannego starcia i tryumfu.
W tem przekonaniu stary dworak uznał nawet za właściwe wyrazić księciu swoje głębokie uznanie z powodu jego niezwykłej energii. Przypomniało mu to rządy ojca Ottona — jak zapewniał.
— Co takiego? — spytał książę, o sto mil goniący myślą.
— Obecność Waszej Książęcej Mości na posiedzeniu Rady.
— Aha! — rzucił książę niedbale, lecz pomimo okazanego lekceważenia, zręczne pochlebstwo pogłaskało jego próżność.
Pamięć usłużnie nasunęła mu szczegóły odniesionego zwycięstwa, które rozpatrywał z przyjemnością.
„Pokonałem ich wszystkich!” — szepnął w duszy.
Tymczasem, nim załatwiono najpilniejsze sprawy, zrobiło się późno. Otton zatrzymał kanclerza na obiedzie i był uczęstowany całą najpiękniejszą wiązankę anegdotek z dawnych czasów i zupełnie nowych komplementów. Kanclerz był uosobieniem towarzyskiej uprzejmości i nieograniczonego posłuszeństwa, połączonego z dobroduszną jowialnością i dobrym humorem; po pierwszych daniach i szklaneczce wina poważył się na krytykę swoich towarzyszów pracy; był już zupełnie zdemoralizowany.
Instynkt bojaźliwego i chytrego starca był mu wobec Ottona doskonałym przewodnikiem. Pod koniec obiadu hazardował się tak dalece, iż rzucił od niechcenia kilka dowcipnych słówek w kwestyi inteligencyi kobiet. I nie poprzestał na tem. Podczas deseru z subtelną zręcznością rozbierał i krytykował charakter Serafiny, zachęcany półsłówkami jej małżonka. Rozumie się, że imię żadne wymienione przytem nie było, a ideał abstrakcyjnego doskonałego człowieka, do którego stosowano wszelkie porównania, pozostał też bezimiennym i dającym wiele do myślenia.
Złe instynkta chytrego starca miały moc czarodziejską otwierania serc ludzkich witrychem pochlebstwa. Mógł on bez wyczerpania godzinami śpiewać cierpliwemu słuchaczowi litanię cnót jego i niezrównanych przymiotów, nie poniżając przytem swej godności. W jego szkicu, owianym zapachem tokaju, otulonym rozkosznem ciepłem zadowolonego sumienia, książę Otton wyglądał jak różowy aniołek, niewinny, czysty, uśmiechnięty, fizycznie i moralnie otoczony lekkim nimbem niezasłużonych cierpień.
Sam sobie w tym charakterze podobał się nieskończenie. Słowa starca przenikały go dziwnem poczuciem swoich praw podeptanych.
„Jeśli Greisengesang — myślał w duszy — umiał tak subtelnie podpatrzyć słabe strony charakteru Serafiny, aby je niedyskretnie wskazać przeciwnikowi, czyż on, mąż obrażony, wydziedziczony książę, może być dla niej zbyt surowym?”
W wybornym humorze pożegnał nakoniec odzyskanego przyjaciela, którego głos wydawał mu się najsłodszą melodyą, i skierował swoje kroki do salonu, gdzie właśnie o tej porze odbywało się zwykłe oficyalne przyjęcie.
Lecz już na szerokich schodach opanowało go nieokreślone uczucie skruchy i wstydu; a gdy w wielkim salonie ujrzał z daleka Serafinę, wszystkie bałamutne pochlebstwa kanclerza spłynęły po nim, jak deszcz z gumowego płaszcza. Prawda i poezya życia zbudziły się na nowo w jego duszy.
Serafina siedziała dość daleko, plecami do niego zwrócona, oblana światłem żyrandola. Widok jej wątłej, wiotkiej, lekko pochylonej kibici przeniknął go takiem wzruszeniem, iż uczuł się fizycznie słabym. Oto młoda kobieta, dziecko prawie, które niegdyś spoczęło w jego objęciach z ufnością, które przysięgał kochać i ochraniać!.. Tam był skarb droższy nad wszystkie tryumfy.
Lecz Serafina pierwsza wymierzyła cios dotkliwy, pod którym ochłonął znowu.
Spostrzegłszy go, z uśmiechem posunęła się naprzeciwko i złożyła mu ukłon z wyzywającą uprzejmością.
— Spóźniłeś się, Fryderyku — rzekła głośno, ze sztucznym wdziękiem.
Zwykła komedya małżeństw nieszczęśliwych. Lecz pewność siebie tej kobiety przejęła go gorzkim niesmakiem.
Na małych tych zebraniach pod względem etykiety wielka panowała swoboda. Wchodzono i wychodzono podług upodobania. Framugi okien służyły za wygodne schronienia dla par zakochanych, gawęda koncentrowała się koło kominka, na którym płonął wesoły, trzaskający ogień, a dym unosił lotne i złośliwe słówka, padające tu często na sławę bliźniego.
W przeciwnym końcu sali grano.
Tam zwrócił się książę, bez ostentacyi, lecz ze spokojną stanowczością, rozdzielając po drodze powitania i ukłony. Zbliżywszy się do stolika, stanął wprost pani de Rosen, a gdy spotkał jej spojrzenie, cofnął się dyskretnie w zagłębienie okna.
Hrabina znalazła się wkrótce obok niego.
— Dobrze zrobiłeś, książę, wzywając mię — rzekła ze wzrokiem trochę błędnym. — Gra zgubi mię prędzej, czy później.
— Nie graj, pani.
— Nie graj! — powtórzyła, śmiejąc się wesoło. — Ależ to moje przeznaczenie! Miałam zawsze nadzieję, że umrę wcześnie na suchoty, lecz teraz widzę, że chyba w jakiej opuszczonej stodole.
— Jesteś pani dzisiaj w gorzkiem usposobieniu.
— Przegrałam, Mości Książę. Ty nie wiesz, co to chciwość.
— Widzę jednak, że wybrałem się nie w porę.
— Ach! chcesz mię o coś prosić, Mości Książę! — zawołała radośnie z nagłem ożywieniem.
— Tak jest, zawiązuję spisek i chciałem panią wciągnąć w sprzysiężenie.
— Ależ to cudowne! — szepnęła z zapałem. — Zaczynam znowu być człowiekiem.
— Może się mylę, — rzekł z pewnym namysłem — ale zdawało mi się, że nie jesteś mi, pani, nieżyczliwą?
— Nie śmiem ci nawet wypowiedzieć, książę, jak jestem ci życzliwą — odparła z wymownem spojrzeniem.
— Tak, wierzę... a więc mogę prosić cię, pani, o łaskę?
— Żądaj, wymagaj, książę! Przyrzekam ci wszystko z góry, bez pytania.
— Pragnę, pani, ażebyś dzisiaj jeszcze w nocy zrobiła ze mnie wieśniaka, o którym wspominałem ci rano.
— Bóg wie, co mówisz, książę! Ja nic nie rozumiem. Ale to nic nie szkodzi. Pragnę przedewszystkiem zrobić ci przyjemność. Więc przypuśćmy, że się zgadzam, abyś został wieśniakiem?
— Teraz postawię kwestyę w innej formie — rzekł znowu Otton. — Kradłaś pani kiedy?
— Bardzo często. Przekroczyłam wszystkie dziesięć przykazań, i jestem pewna, że gdyby powstało jutro jedenaste, nie mogłabym spokojnie zasnąć, dopókibym go nie złamała.
— Chodzi o kradzież z włamaniem się. Myślę doprawdy, że to panią bardzo ubawi.
— Nie mam żadnego pod tym względem doświadczenia, ale najlepsze chęci... — zapewniła. — Z włamaniem... W swoim czasie rozbiłam stolik od roboty, złamałam też niejedno serce w swojem życiu, nie licząc swego, — ale drzwi żadnych nigdy jeszcze nie łamałam. To musi być bardzo trudno. Wszystkie grzechy są niesłychanie łatwe i prozaiczne, — to ich wada. Więc cóż będziemy łamali?
— Pani... wyłamiemy drzwi od skarbu państwa.
I zaczął jej opowiadać, o co chodzi, krótko, jasno, dowcipnie, przeplatając swoje słowa uwagami i wesołymi zwrotami. Zaczął od noclegu na folwarku i obietnicy kupienia go, danej staremu wieśniakowi, a skończył na odmowie co do podniesienia żądanej sumy, co spotkało go dzisiaj na posiedzeniu Rady. Dołączył kilka praktycznych spostrzeżeń co do okien izby skarbowej, prawdopodobnych trudności i ułatwień, które można było przewidywać przy wykonaniu zamierzonego przedsięwzięcia.
— Więc odmówiono ci, książę, pieniędzy? — zapytała, gdy skończył. — I zgodziłeś się na odmowę?
— Przedstawiono mi powody, — odparł, rumieniąc się mocno — powody, których nie mogłem nie przyjąć. Tym sposobem zmuszono mię do okradzenia swego własnego skarbu. Nie jest to bardzo pięknie, ale dość zabawnie.
— Zabawnie?.. tak... — szepnęła i zamyśliła się głęboko.
— Ile potrzebujesz, książę — spytała nakoniec po dosyć długiej chwili.
— Trzy tysiące dukatów wystarczą, zważywszy, że mam trochę swoich pieniędzy.
— To ślicznie! — zawołała, odzyskując całą wesołość. — Jestem pańskim wiernym sprzymierzeńcem. Gdzież się spotkamy?
— U stóp wylatującego Merkurego w parku. Tam, gdzie się rozchodzą trzy ścieżki, umieszczono ławeczkę i statuę bożka. Miejsce jest bardzo dogodne i — sympatyczne.
— Dziękuję! — zawołała, uderzając go wachlarzem po ramieniu. — Jesteś egoistą, mój książę; twoje wygodne miejsce o sto mil ode mnie! Trzeba się policzyć z czasem. W żaden sposób nie będę mogła tam być przed drugą. Ale gdy wybije druga na pałacowym zegarze, bądź pewien, książę, że twój wspólnik niedaleko... i znajdzie cię szczęśliwie, mam nadzieję. Ale... Czy pan kogo przyprowadzisz? O, nie dlatego, abym pragnęła „przyzwoitki!” Nie chcę uchodzić przecież za cnotliwą!
— Przyprowadzę jednego ze stajennych. Złapałem go na kradzieży owsa.
— Jak się nazywa?
— Słowo daję: nie wiem. Nie mam bliższej znajomości z tym złodziejem owsa. Chwilowo tylko łączy mię z nim ta profesya i...
— I mnie także. Stanowimy cudowną trójkę! Wiesz co, książę, jestem zachwycona! Ale proszę cię o rzecz jedną: pragnę, abyś sam był na ławce. Musisz tam zaczekać na mnie, gdyż w podobnej wyprawie może brać udział tylko dama i jej giermek. A twój przyjaciel złodziej niech stoi przy fontannie. Nie bliżej. Zgoda?
— Na wszystko, pani, co tylko rozkażesz. Ty jesteś kapitanem, a ja prostym szeregowcem — odparł Otton.
— To dobrze. Niechże więc łaskawe nieba szczęśliwie doprowadzą nas do portu. To już i piątek — dodała, rzuciwszy okiem na zegarek.
Coś w tonie głosu hrabiny nieprzyjemnie uderzyło słuch Ottona, budząc w nim nieokreślone podejrzenie.
— Czy to nie dziwne, — zauważył, nagle ochłodzony — że wybrałem sobie wspólnika z obozu nieprzyjacielskiego?
— Pleciesz, książę! Wybacz, że jestem tak szczerą. Ależ to jedyna mądrość twoja, że umiesz poznawać prawdziwych przyjaciół!
Nagle w cieniu framugi pochyliła się szybko i przycisnęła rozpalone usta do ręki księcia, którą ścisnęła gwałtownie.
— A teraz odejdź, — rzekła — odejdź prędzej!
Oddalił się, zdziwiony, z niepokojem w sercu, teraz dopiero zadając sobie pytanie: czy nie był nadto śmiałym? Hrabina zajaśniała w jego oczach nagle, jak błyszczy klejnot drogi, i nawet pod hartowną zbroją innej miłości odczuł siłę ciosu z jej strony.
Lecz obawa minęła prędko.
Książę i pani Rosen wcześnie opuścili salon.
Książę pod starannie obmyślonym pozorem oddalił swego pokojowca, i minąwszy długi korytarz, przez małą furtkę wyszedł na poszukiwanie swego drugiego wspólnika.
I znowu zastał stajnie pogrążone w głębokiej i nieprzeniknionej ciemności, i znów zapukał w znany, magiczny sposób, i znów stajenny ukazał się, aby omdleć prawie z trwogi na widok dostojnego gościa.
— Dobry wieczór, przyjacielu — rzekł Otton wesoło. — Przynieś mi z łaski swojej worek od owsa — pusty. I pójdź ze mną. Nie wrócisz przede dniem.
— Wasza Książęca Mość... — wyjąkał człowiek — powierzono mi małe stajnie, i jestem sam i...
— Bah, — rzekł książę — nie zawsze jesteś tak skrupulatny pod względem obowiązku.
Stajenny, drżąc, prawie słaniał się na nogach. Otton położył mu rękę na ramieniu.
— Czyż byłbym tutaj, gdybym ci chciał zrobić co złego? — spytał łagodnie.
Człowiek uspokoił się natychmiast. Przyniósł worek, a Otton prowadził go w głąb ciemnego parku. Szli długo alejami, ścieżkami, szpalerami, a przez ten czas książę rozmawiał swobodnie z nieświadomym swoim wspólnikiem. Nakoniec umieścił go w oznaczonem miejscu, przy marmurowej fontannie, gdzie tryton z wypukłemi oczyma rzucał strumień wody w drżącą i białą pianę.
Następnie skierował się przez plac zaokrąglony ku miejscu, gdzie na białym postumencie wznosił się wzlatujący Merkury, kopia rzeźby Jana z Bolonii. Gwiazdy na otwartą przestrzeń rzucały trochę blasku; noc była cicha i ciepła. Mały skrawek księżyca wązkim, srebrnym sierpem ukazał się nad horyzontem, lecz był za nizko i zbyt mały jeszcze, by zaćmić miliardową armię drobniejszych świateł i ciemną powierzchnię ziemi porysować wyraźniejszymi konturami klombów.
Poniżej, w przedłużeniu jednej z alei, która rozszerzała się na dole, widać było część pałacowego tarasu, oświetlonego latarniami; placówka przechadzała się przed nim mierzonym krokiem; w innym kierunku, w większem jeszcze oddaleniu, jaśniało miasto prostemi liniami swych świateł. Lecz bliżej, dokoła siebie, książę widział tylko tajemnicze kontury drzew wysokich, milczące, nieruchome i majestatyczne w uroczystym półmroku. I wśród tej ciszy i nieruchomości wzlatujący bożek zdawał się być jedynym przedmiotem, posiadającym życie.
W ciszy i cieniu nocnym sumienie Ottona stało się nagle jasnem i przejrzystem, niby tarcza zegaru na miejskiej ratuszowej wieży. Nadaremnie odwracał myśl i oczy, — strzałka, posuwając się szybko pomiędzy znakami, wskazywała co chwila inny z jego błędów, aż mu tchu brakowało.
Cóż on tutaj robił? Fundusze skarbu były — prawda — marnowane, ale czy w znacznej części to nie jego wina? nie jego opieszałość? A teraz któż miał zamiar splątać jeszcze bardziej finansowe położenie tego kraju, którym nie umiał rządzić przez lenistwo? I oto sięgał znów po grosz publiczny, aby go użyć na swój cel prywatny, zły czy dobry — to wszystko jedno w tym wypadku...
A oto człowiek, którego niedawno napominał za kradzież owsa, dzisiaj pomaga mu okraść skarb państwa...
I pani Rosen, która w nim budziła uczucie, zbliżone bardzo do pogardy, jaką człowiek czysty odczuwa zazwyczaj względem kobiety lekkiej... I czyż nie dlatego właśnie użył jej dziś za narzędzie, iż sądził, że upadła dosyć nizko, aby nie mieć żadnych skrupułów? Użył jej, aby ją zepchnąć jeszcze niżej, bez względu na niebezpieczeństwo utraty stanowiska i resztek opinii. Nie wahał się pchnąć jej w to błoto, które przylgnąć do niej musiało, — dla próżności swej, dla zachcianki! Czyż to nie gorzej, niż być uwodzicielem?
Otton zaczął śpiesznie chodzić tam i napowrót i energicznie gwizdać. A gdy usłyszał wreszcie w jednej z najciemniejszych i najwęższych alei zbliżające się kroki, z westchnieniem ulgi pośpieszył naprzeciw hrabiny. Walka w samotności z aniołem stróżem i sumieniem to zadanie tak ciężkie i bolesne, że obecność czarniejszego od nas towarzysza w podobnej chwili jest ulgą niezmierną.
Ze zdziwieniem jednakże ujrzał młodzieńca, śpieszącego naprzeciw niemu. Był to właściwie chłopiec, szczupły, małego wzrostu, o drobnych i niezręcznych ruchach, w dużym kapeluszu z szerokiemi skrzydłami. W ręku niósł ciężki worek z widocznym wysiłkiem.
Otton przystanął, potem cofnął się z obawą, lecz młodzieniec przyśpieszył kroku, usiłując porozumieć się z nim ruchem ręki. Nakoniec padł na ławkę wyczerpany, bez tchu prawie.
Wówczas dopiero książę poznał rysy hrabiny Rosen.
— Pani? hrabina? — zawołał zdziwiony.
— Nie, nie, — odparła żywo drżącym głosem — to brat mój młodszy, hrabia Rosen... Bardzo miły chłopiec. Pozwól mu tylko przyjść trochę do siebie!
— O pani!.. — zawołał książę.
— Nazywajże mię hrabią. Szanuj, książę, moje incognito!
— Niech będzie hrabia. Zechciejże zatem, młodzieńcze, udać się ze mną zaraz na naszą wyprawę.
— Siadaj, książę, tu, przy mnie, blizko — mówiła, gładząc pieszczotliwie biały marmur ławki, — Zaraz idę. Och, jakaż jestem zmęczona! Patrz, jak mi serce bije!.. drży... Gdzie pański złodziej?
— Na swojem stanowisku. Czy mam go przedstawić? Bardzo miły towarzysz.
— Nie, nie. Nie nalegaj, książę, nie śpiesz się. Muszę pomówić z tobą. To nie jest brak sympatyi dla twego złodzieja: podziwiam wszystko, co ma odwagę złego. Podziwiam i uwielbiam. Nigdy nic sobie nie robiłam z cnoty... Dopiero od chwili, kiedy zakochałam się w moim księciu!..
Wybuchnęła przyciszonym, muzykalnym śmiechem.
— Ale i w tym wypadku nie twoje cnoty kocham, Mości Książę.
Otton był zakłopotany.
— Nie wypocząłeś jeszcze, mój przyjacielu? — szepnął.
— Zaraz, zaraz... pozwólże mi trochę odetchnąć! — zawołała, dysząc znów głośniej.
— Czemże się tak zmęczyłeś? — spytał książę. — Ten worek? A pocóż worek w imię dziwu dziwów? Mogłaś przecież liczyć na moją przezorność, że przyniosę worek pusty. A ten nie pusty... Cóż przyniosłeś, kochany hrabio? Rzeczy bezużyteczne w każdym razie. Po co? Cóż to takiego?
I wyciągnął rękę.
Zatrzymała go szybko.
— Nie, nie, o, nie w ten sposób, Ottonie! Sama ci powiem zaraz; sama przyznam się do wszystkiego: to już załatwione... Okradłam skarb państwa... sama. Tu są trzy tysiące dukatów. O, żeby tylko wystarczyło!
Na twarzy księcia trwoga walczyła ze zdziwieniem. Był tak zmieszany, iż nie cofnął ręki, wyciągniętej do worka, i patrzał na hrabinę szeroko w ciemności otwartemi oczyma.
— Pani?.. — przemówił wreszcie. — Jak? jakim sposobem?..
Nagle podniósł się z ławki.
— Rozumiem! — zawołał. — Nie! To być nie może! Miałażbyś o mnie...
— Kłamię — jęknęła nagle hrabina. — Skłamałam! To są moje pieniądze, uczciwe, moje... twoje teraz!.. To nie było godnem ciebie, coś chciał zrobić. Lecz ja kocham twój honor i przysięgłam sobie ocalić go wbrew twojej woli! Błagam cię, panie, pozwól mi go ocalić! — zawołała, zmieniając cudownie ton głosu w jakąś nieskończenie błagalną melodyę. — Ottonie, ja cię błagam, pozwól się ocalić! Przyjmij ten okruch z rąk przyjaciela, który kocha cię!
— Pani!.. pani!.. — jąkał książę zrozpaczony. — Ja nie mogę! Muszę odejść. Pozwól!..
Podniósł się, ale szybko jak myśl, hrabina padła mu do nóg, namiętnie obejmując jego kolana.
— Nie, — szeptała zdławionym, urywanym głosem — nie możesz odejść! Czyż tak mną pogardzasz? I cóż to jest ten pieniądz? Nic, kilka blaszek! Gardzę nimi! Roztrwonię to na grę i stracę! To będzie pomieszczenie, które mię ocali od ruiny. Ottonie! — wybuchnęła znów namiętnie, czując, iż chce się uwolnić z jej objęć. — Nie odpychaj mię! Umrę, jeśli mię tu zostawisz z tym wstydem! Umrę!
Jęknęła rozpacznie.
— O, pomyśl, co ja cierpię! — zawołała. — Jeśli ty cierpisz z powodu obrażonej delikatności, wyobraź sobie, co ja cierpieć muszę, okryta wstydem! Odrzucić ten drobiazg! Więc wolisz kraść? O, jakże musisz mną pogardzać! Lepiej rozdepcz to serce! Okrutny! O książę! Ottonie! Łaski!..
Ściskała mu kolana, i spotkawszy rękę, z pomocą której chciał się uwolnić z jej objęć, okryła ją pocałunkami.
Otton uczuł zawrót w głowie.
— Rozumiem! — zawołała nagle. — Ach, rozumiem! Okropność! To dlatego, żem stara, brzydka!..
I wybuchnęła płaczem.
Otton musiał ją uspokajać, pocieszać. I bez słów wielu pieniądze były przyjęte. Nie mogło być inaczej między tym człowiekiem słabym a kobietą namiętną.
Pani Rosen uspokoiła się natychmiast; wzruszonym głosem dziękowała księciu i usiadła na ławce, daleko od niego.
— Teraz — mówiła — rozumiesz, dlaczego chciałam, aby twój złodziej stał z daleka, i dlaczego przyszłam sama. O, jakże drżałam o ten skarb mój!
— Litości, pani — zaczął książę żałośnie. — Jesteś zbyt dobrą... zbyt szlachetną.
— Dziwię się, książę, przykrości twych uczuć — odparła już spokojnie. — Uniknąłeś niebezpiecznego szaleństwa. Możesz spotkać teraz swego poczciwego wieśniaka. Znalazłeś doskonałe pomieszczenie na kapitały swojej przyjaciółki. Prawdziwa dobroć w tobie odniosła zwycięstwo nad pustym skrupułem, — a teraz wstydzisz się tego wszystkiego? Uszczęśliwiłeś życzliwe ci serce i ubolewasz nad tem, jak pisklę skrzywdzone! Ocknij się, książę!.. Ja wiem z doświadczenia, jak to przykro i głupio zrobić coś dobrego, ale jeden wyjątek nie obowiązuje nas przecież od przyjęcia całej reguły. Przebacz sam sobie ten cnotliwy postępek i raz o nim zapomnij. A teraz spojrzyj mi w oczy i uśmiechnij się...
Spojrzał na nią.
Mężczyzna, który jeszcze czuje na sobie dotknięcie uścisku kochającej kobiety, nie może patrzeć na nią okiem jasnem. Czar ją przesłania. I w tej chwili nic dziwnego, że w blasku gwiazd niepewnym hrabina wydała mu się czarodziejsko piękną. W puklach włosów, połyskujących tu i owdzie, oczy jej jaśniały, jak dwie wielkie gwiazdy. Blada twarz jej występowała z ciemności, napiętnowana siłą demoniczną. Otton doznał pociechy w swojem pognębieniu. Zaczęła go zajmować.
— Nie, nie jestem niewdzięczny — rzekł cicho i słodko.
— Obiecywałeś mi coś bardzo zabawnego, książę, — zaśmiała się hrabina — a tymczasem ja tobie przygotowałam niespodziankę: to była prawdziwa scena z uczuciowego dramatu!
Śmieli się razem, ale jednocześnie czuli w tym śmiechu jakieś obce tony, które nie były miłe.
— A teraz — zapytała — jak mię wynagrodzisz. Mości Książę, za moją świetną deklamacyę? Co mi dasz za nią?
— Czego zapragniesz, hrabino.
— Czego zapragnę? Słowo honoru? A jeżeli zażądam korony?
— Słowo honoru — powtórzył, patrząc podniecony na jej twarz piękną w poczuciu tryumfu.
— Więc zażądam korony?.. Ale cóż z nią zrobię? — Grunewald jest bardzo, bardzo małem państwem, ambicya moja żąda czegoś więcej. Czegóż więc?.. Zdaje mi się, że doprawdy nie mam żadnego pragnienia. Tak, zamiast żądać, ofiaruję ci coś, książę: pozwolę się pocałować... raz jeden.
Otton się zbliżył, hrabina odchyliła głowę i podniosła twarz ku niemu. Oboje się uśmiechali, gotowi wybuchnąć śmiechem. To przecież tylko niewinna zabawa...
Usta ich się spotkały, i w tej samej chwili Otton stracił przytomność, wstrząśnięty dreszczem namiętności.
Ale już się skończyło. Siedzieli znowu obok siebie, milcząc. Książę zdawał sobie teraz jasno sprawę z całego niebezpieczeństwa tej ciszy, ale nie miał wyrazu...
Nagle hrabina jakby się zbudziła.
— Co do pańskiej żony... — rzekła głosem jasnym i pewnym.
Otton zadrżał, ale ocknął się zupełnie.
— Nie chcę nic słyszeć przeciw mojej żonie — zawołał z przerażeniem.
Zawstydził się swego głosu i dodał łagodniej:
— Powierzę pani sekret: kocham swoją żonę!
— Mogłeś mi, książę, pozwolić dokończyć — odparła z uśmiechem. — Czy przypuszczasz, iż bez zamiaru wymieniłam to imię? Straciłeś głowę, Mości Książę! Przyznaj! I ja także... Ach, nie wzruszajże się tak bardzo wyrazami! — zawołała z pewnem podrażnieniem. — Tego jednego znieść nie mogę, nienawidzę! Powinieneś spostrzedz przecież, że przezornie sypię wały koło twojej cnoty. Nie pragnę, abyś przypuszczał, że umieram z miłości dla ciebie.
— Przyszliśmy się śmiać tutaj, — zaczęła znowu szybko innym tonem — nie lubię tragedyi. A teraz co do twojej żony, chciałam ci tylko powiedzieć: Nie jest i nie była nigdy kochanką Gondremarka. Bądź pewnym, że pochwaliłby się zaraz, gdyby zaszło coś podobnego... Dobrej nocy!
I zniknęła w alei, jakby rozpłynęła się w cieniu. U stóp bożka wzlatującego, z workiem złota, książę pozostał sam wśród nocy.


ROZDZIAŁ X.
Doktor Gotthold wypowiada swoje zdanie.

Pieszczota i policzek ze strony hrabiny spadł na księcia prawie jednocześnie. Jej słowa, dotyczące Serafiny, i cnotliwe zakończenie niebezpiecznej schadzki powinny go były zachwycić.
A jednak idąc z ciężkim workiem na ramieniu, aby odszukać drugiego wspólnika, czuł się dziwnie zgnębionym i upokorzonym. Coś mu ciążyło bardziej, niż to złoto. Wplątać się w brzydką sprawę i zostać z niej łagodnie wyprowadzonym na prawą drogę przez wspólnika — to zbyt dotkliwe razy dla męskiej próżności. Nakoniec przekonanie o własnej niemocy wobec pokusy, nabyte w chwili, gdy kobieta, najmniej usposobiona do pobłażliwości dla Serafiny, dała jej świadectwo cnoty — dopełniało miary palącej goryczy.
Przebył połowę drogi pomiędzy fontanną i posągiem bożka, nim uporządkował swoje myśli i zrozumiał własne uczucia, a wtedy ze zdziwieniem znalazł w nich gniew głuchy i żywą urazę.
Oburzony na siebie, instynktownie uderzył zaciśniętą pięścią w krzak, obok stojący, z którego w mgnieniu oka podniosła się chmura wróbli, rozbudzonych znienacka.
Zatrzymał się i patrzał na nie tępym wzrokiem, dopóki nie zniknęły. Potem bezmyślnie podniósł wzrok na gwiazdy.
— Jestem zły. O co? Jakiem prawem? — mówił sobie. — Nie mam prawa do gniewu, ani do urazy.
Ale słowa nie usuwały z serca uczuć, które gniewały go swą obecnością. Złorzeczył pani Rosen i w tej samej chwili żałował tego z najgorętszą skruchą.
Pieniądze na ramieniu ciążyły mu coraz bardziej.
Nakoniec koło fontanny ujrzał ciemną postać, i powodując się nowem dziwactwem, wynikającem z najsprzeczniejszych uczuć, pod wpływem złości, zuchwalstwa, uporu, bez słowa zapytania oddał ciężar, okupiony tak wielką ceną, nieznanemu człowiekowi, o którym wiedział tylko, że jest nieuczciwym.
— Zatrzymaj to do jutra dla mnie — rzekł obojętnie. — Jest tu znaczna suma. Widzisz sam teraz, że cię nie potępiłem.
I odszedł, nie spytawszy go o imię, gwiżdżąc swobodnie, z głową podniesioną i głębokiem przekonaniem, iż spełnił czyn wspaniałomyślny.
Zdawało mu się, że tym jednym krokiem odzyska utracony szacunek samego siebie, lecz mimo dumnej pozy gdzieś na dnie sumienia leżały nieuśpione a przykre uczucia.
Daremnie się spodziewał wypoczynku we śnie; przewracał się do rana na wygodnem łóżku, które mu było twardszem dzisiaj od kamienia. O brzasku dnia dopiero zasnął snem mocnym i ciężkim, z którego się obudził około dziesiątej.
Na myśl, żo mimo wszystko może teraz spóźnić się na spotkanie z Kilianem, ogarnęła go rozpacz prawie. Śpieszył się, jak nigdy w życiu; cudem prawie odnalazł swego stajennego i dopiero na kilka minut przed dwunastą zjawił się Pod Poranną Gwiazdą.
Kilian już czekał na niego, w świątecznych sukniach, sztywny i wyprostowany; notaryusz z Brandenau na osobnym stole starannie poukładał przyniesione z sobą papiery. Stajenny i oberżysta byli wezwani na świadków, a ich pełne uszanowania zachowanie się wobec nabywcy niepomału zdziwiło starca. Akt odczytano głośno, Otton spokojnie podpisał na nim swoje imię, i wtedy stary wieśniak po raz pierwszy usłyszał, kto był jego gościem. W pierwszej chwili nie mógł sobie zdać z tego jasno sprawy.
— Jego Książęca Mość! — powtarzał głośno — Jego Książęca Mość!..
Jąkał się, ale nie mógł powiedzieć nic więcej; zwykły chłodny rozsądek opuścił go zupełnie, i dużo czasu upłynęło, nim odzyskał równowagę umysłu i spokój.
Wtedy z właściwą sobie siłą przekonania zwrócił się do obecnych.
— Panowie, — rzekł swym cienkim, szepleniącym głosem — najwyższa łaska Boska czuwa nad tym krajem, nad waszym krajem. Takiego monarchę Bóg wybranym swoim tylko zesłać może. Niema na świecie drugiego takiego człowieka. Widziałem panów szlachetnych, wspaniałych, ale sumieniem świadczę, takiego, jak wasz książę, nie widziałem. Stary jestem, dużo rzeczy przeżyłem na świecie, złych i dobrych... dużo widziałem... dużo... pamiętam straszny rok głodu, okropny rok... ale szlachetniejszego pana nie widziałem!
— My wiemy o tem dobrze — odparł oberżysta. — O, wiemy o tem wszyscy w Grunewaldzie! I tylko chcielibyśmy częściej Waszą Książęcą Mość widzieć!
— Najlepszy z panów... — żałośnie przemówił stajenny, ale łkania głos mu złamały.
Wszyscy z podziwem zwrócili na niego uwagę: zrozumiano, iż musi mieć głębszą przyczynę podobnego wzruszenia. Lecz książę był zmieszany; tak wymowna wdzięczność obudziła w nim wyrzuty sumienia.
Teraz z kolei rejent uznał za stosowne wyrazić swe zdumienie i uznanie.
— Nie wiem, co w przyszłości jeszcze gotuje Opatrzność Waszej Książęcej Mości, — rzekł z głębokim ukłonem — lecz nie wątpię, że dzień dzisiejszy zaliczonym będzie do najpiękniejszych w rocznikach twego panowania. Żaden okrzyk zwycięskiej armii nie może być wymowniejszym od szczerego wzruszenia na twarzach uczciwych ludzi.
Powiedziawszy to, skłonił się powtórnie, cofnął, odwrócił i zażył tabaki z wyrazem człowieka, który znalazł piękną sposobność i nie omieszkał z niej skorzystać.
— Tak, młody panie, — odezwał się nakoniec Kilian — wybacz mi, że cię w mej prostocie panem tylko nazywam; nie wątpię teraz, żeś w swojem życiu spełnił wiele dobrych uczynków, ale napewno nigdy lepszego i szlachetniejszego... Niech cię Bóg błogosławi! Wiele szczęścia może dać ci w życiu kraj twój i wysokie stanowisko, które ci w nim przeznaczono, ale wierz mi, szlachetny książę, wszystko to nie zastąpi błogosławieństwa starca...
Zapał ogarnął wszystkich, i scena przybrała charakter owacyjny. Otton był przyjemnie i szczerze wzruszony, a gdy nakoniec zdołał wymknąć się z pomiędzy wielbiących go przyjaciół, miał tylko jedno gorące pragnienie: znaleźć się jak najprędzej znowu pośród ludzi, śpiewających jego pochwały.
Lecz gdzie ich szukać?
Przypomniał sobie rolę swoją w Radzie, na wczorajszem posiedzeniu, która wydała mu się dość ponętną, i to nasunęło mu na myśl Gottholda. Z ust jego mądrych wyrazy uznania stały mu się nad wszelki wyraz pożądane.
Więc poszedł szukać swego przyjaciela.
Doktor, jak zwykle, siedział w bibliotece; na widok księcia rzucił na stół pióro z wyrazem podrażnienia.
— Jesteś nakoniec! — zawołał z ulgą widoczną.
— Jestem — odparł Otton; — zdaje się, że zrobiliśmy rewolucyę.
— Tego się obawiam — mruknął Gotthold z błyskiem spojrzenia.
— Obawiasz się? — rzekł Otton. — Strach to oparzone dziecko. Nie trzeba mu bardzo wierzyć. Poznałem teraz swoją siłę i ich słabość i zacznę sam rządzić.
Gotthold nic nie odpowiedział, lecz spuścił oczy i w milczeniu zaczął powoli gładzić brodę.
— Nie podoba ci się to? — spytał zdziwiony książę. — Nie wiedziałem, żo z ciebie taka chorągiewka!
— Chorągiewka? Przeciwnie — spokojnie odparł doktor. — Trwam przy swojem przekonaniu, opartem na obserwacyi, i stąd mój strach pochodzi. To nie dla ciebie, Ottonie, zupełnie nie dla ciebie!
— Co nie dla mnie? — spytał Otton, dla którego te słowa były bolesnem uderzeniem w słabą stronę.
— To wszystko nie dla ciebie. Nie jesteś stworzony do czynu. Brak ci gruntu, podstawy. Nie masz do tego nawyknienia, nie umiesz panować nad sobą, nie mówiąc już o niezbędnej cierpliwości. Twoja żona więcej warta pod tym względem... daleko więcej. W złych ręku jest kobieta, a jednak złożyła dowody niepospolitych zdolności. To prawdziwie kobieta czynu, głowa, siła charakteru; a ty, mój chłopcze, ty — tyś tylko sobą. Proszę cię szczerze: wróć do swoich zabaw! Jak dobry, wyrozumiały profesor, daję ci wakacye na czas nieograniczony... na całe życie.
— Tak, — ciągnął dalej, po krótkim namyśle — dla każdego z nas musi nadejść w końcu dzień, w którym tracimy wiarę w swoje filozoficzne teorye. Dziś doszedłem do tego, że na nikogo liczyć już nie umiem. W atlasie umiejętności i zasad dwie karty zwłaszcza zawsze budziły we mnie szczególną nieufność: polityka i moralność. W najtajniejszej głębi serca — wyznaję to — miałem jakąś słabość dla występku; był to z mojej strony opór negatywny i milczący, który pochlebiał mojej filozofii. W skrytości ducha uważałem go prawie za cnotę, czy zasługę, jak wolisz. A jednak byłem w błędzie. Wyrzekam się od tej chwili raz na zawsze sceptycyzmu filozoficznego: przekonałem się i wierzę, iż nie można być pobłażliwym i wyrozumiałym dla złego. Ty nie możesz być księciem ani mężem, bo nie masz do tego zdolności. A daję ci słowo, że wolę patrzeć na człowieka, który źle czyni, ale zręcznie i umiejętnie, niż na tego, co się plącze i potyka, chcąc zrobić coś dobrego.
Otton z zachmurzonem czołem słuchał w posępnem milczeniu. Po niejakim czasie doktor zaczął znowu:
— Bo zastanówmy się tylko nad wszystkiem krytycznie: zacznę od spraw mniej ważnych, od twego postępowania względem żony. Ile mi wiadomo, byłeś u niej z samego rana żądać wyjaśnienia, czy porozumienia. Nie wchodzę w to, czy zrobiłeś źle czy dobrze, jedna rzecz wszakże nie ulega kwestyi, że ją podrażniłeś zupełnie nie w porę. Na posiedzeniu Rady ona cię znieważa... A ty? Ty znieważasz ją z kolei — ty, książę, mąż, mężczyzna, swoją własną żonę — publicznie!.. A następnie w parę godzin rozchodzi się pogłoska, że zamierzasz odebrać jej prawo podpisu. I przypuszczasz, że ona może ci to kiedy przebaczyć? Ona, kobieta młoda i ambitna, księżna, mająca silne przywiązanie do swego stanowiska i pełna poczucia swej wyższości nad tobą pod względem uzdolnienia i siły charakteru!.. Nigdy w życiu, Ottonie, nigdy!.. Ale nie dosyć na tem: aby do pełnić miary swojej nierozwagi, ty w chwili tak krytycznej, wobec całego dworu, flirtujesz we framudze okna z Rosenową! Wiem przecież, że w gruncie rzeczy to zabawa tak dobra, jak każda inna, lecz w danych okolicznościach ubliżająca twojej żonie. Bo ta dama nie powinna być na twoim dworze!
— Nie pozwalam ci nic złego mówić o hrabinie! — zawołał Otton żywo. — Nie będę tego słuchał!
— A jednak usłyszeć musisz, i jeżeli jest ci drogą niewinność twej żony, oczyść dwór przedewszystkiem z podobnego demi mondu!
— Oto jest sprawiedliwość niezależnej filozofii!.. Przesąd, zacny doktorze, ślepe, stare uprzedzenie względem płci słabszej. Jakiem prawem zaliczasz panią Rosen do półświatka? A jakże w takim razie nazwiesz Gondremarka? Gdyby ona była mężczyzną...
— Byłaby dla mnie tem samem — odparł Gotthold szorstko. — Jeśli człowiek dojrzały, głośno i cynicznie, mówiąc o sobie, chełpi się występkiem... spluwam, przechodząc koło niego! Możesz mi powiedzieć na to, że nie jestem człowiekiem dobrze wychowanym, — dobrze, ale i ona nie jest prawdziwą damą.
— W każdym razie jest to mój najlepszy przyjaciel, — zawołał Otton — i żądam, wymagam, aby ją szanowano!
— Najlepszy przyjaciel!.. Tem gorzej dla ciebie, synu. Zaręczam ci, że na tem nie poprzestaniecie.
— O wstrętna podejrzliwości suchej cnoty! Gdzie wasza dobroć? gdzie bezstronny rozsądek?.. I uszkodzony owoc może mieć zdrowe jądro. A co do pani Rosen, mogę cię zapewnić, mój panie, żeś osądził ją niesprawiedliwie.
— Tak? Możesz mię zapewnić?.. Więc się przekonałeś? Usiłowałeś przekroczyć granicę?
Krew uderzyła Ottonowi do twarzy; stanął w ogniu.
Gotthold zwolna kiwał głową.
— Tak... dobrze, że się rumienisz — rzekł wreszcie. — Spojrzyj na swoją żonę. Czy to kobieta, którą się zaślubia, aby — porzucić potem? Taki kwiat świeży! Dusza jej z oczu patrzy.
— Widzę, doktorze, iż zmieniłeś zdanie co do Serafiny — zauważył Otton.
— Zmieniłem zdanie? — zawołał z oburzeniem Gotthold. — A kiedyż to miałem inne? Wyznaję, że podziwiałem ją i uwielbiałem na posiedzeniu Rady. Zachwycałem się nią, jak burzą, gdy siedziała milcząca, z zaciętemi usty i ogniem w spojrzeniu, uderzając nogą o podłogę. Gdybym należał do tych, którzy mają odwagę pętać życie swoje małżeństwem, taka tylko kobieta mogłaby być dla mnie niebezpieczną. Tak musiał Meksyk nęcić i wabić Korteza... Zadanie to niełatwe, wiem — wierzę — natura dumna, śmiała, okrutna — ale grunt złoty, a wartość bezcenna tego boskiego ognia... Tak, o, tak... umiałbym jeszcze pragnąć podobnego łupu! Ale flirtować z Rosenową? — Nigdy!.. Zmysły? — Gardzę nimi... Ciekawość? — Daj mi atlas mój anatomiczny...
— Komuż to wszystko mówisz? — spytał książę. — Ty przecież chyba wiedzieć powinieneś, że kocham Serafinę?
— Kochasz? — powtórzył Gotthold z bolesną ironią. — Wielkie to słowo: miłość!.. Można jednakże znaleźć je w każdym człowieku. Gdybyś ją kochał, i ona płaciłaby ci tem samem. Bo i czegóż żąda? Trochy zapału!
— Trudno kochać za dwoje — odparł książę smutnie.
— Trudno? To kamień probierczy uczucia! I mnie zostało trochę poezyi w pamięci. Czemże jesteśmy? Prochem, pyłem ziemi, zbyt nędznym, aby mężnie i wytrwale znosić skwar życia... Miłość to cień chłodny skały wysokiej, w którym znaleźć chcemy spokój i wypoczynek nietylko dla siebie, lecz dla całej rodziny. Nawet przyjaciele nasi mają prawo korzystać z tego zdroju szczęścia, z tej ożywczej krynicy. Miłość to potęga, to źródło niewyczerpane i bogate. Miłość, niezdolna stworzyć sobie ogniska szczęścia, nie ma prawa nazywać się miłością. A ty — urazy, kłótnie, wyrzuty, zarzuty nazywasz tem imieniem! Ty ją znieważasz głośno, depczesz, łamiesz, cieszysz się swoim tryumfem — i to jest twoja miłość!.. Miłość... o Boże!
— Jesteś niesprawiedliwym w tej chwili, Gottholdzie — wyrzekł z godnością książę; — zapominasz o tem, że walczyłem o kraj mój!
— I to właśnie najgorsze — odparł z goryczą doktor. — Ty, panujący książę, nie widziałeś, że błąd popełniasz; nie rozumiałeś, że stąd, dokąd zaszliście, cofnąć się bez zguby nie można.
— Ależ Gottholdzie, sam podtrzymywałeś mię w tym oporze! — zawołał Otton oburzony.
— To prawda; byłem głupi, zaślepiony. Ale teraz przejrzałem. I przepowiadam ci: jeśli pójdziesz dalej drogą, na którą wszedłeś, jeśli się pozbędziesz tak, jak zasłużył na to, tego niegodziwca, Gondremarka, jeśli nie stłumisz skandalu z powodu swych stosunków małżeńskich — stanie się rzecz straszna, rzecz wstrętna i okropna: rewolucya. Tak, mój drogi — rewolucya!..
— Jak na „czerwonego,” dziwnie mi brzmią twoje słowa.
— Czerwonego, niezawodnie, republikanina, lecz nie rewolucyonistę. To co innego. Czy ty wiesz, co to znaczy rewolucya? Widziałeś kiedy pijanego Grunewaldczyka? Jeden dziś tylko człowiek może kraj ocalić od tego niebezpieczeństwa; ten hypokryta Prusak, z którym radzę ci zawrzeć pokój. To twój zbawca. Sam niczego nie dokażesz, ty — który w takiej chwili umiesz tracić czas drogi dla zdobycia nędznego grosza! Na imię nieba, po co? Po co ci pieniądze? Do czego? Jaka głupia tajemnica kryje się pod tem wszystkiem?
— Nic złego, bądź pewny — odparł Otton z urazą. — Chciałem kupić folwark.
— Kupić folwark?.. Kupić folwark!
— Cóż takiego? Czyż mi niewolno? Kupiłem go zresztą.
Gotthold zerwał się z krzesła.
— Kupiłeś? — zawołał. — Jakto! Jakim sposobem?
— Jakto? — powtórzył książę zadziwiony.
— Skądże wziąłeś pieniędzy? Skąd wziąłeś pieniądze?
Otton zasępił czoło.
— To rzecz moja — odparł.
— Sam czujesz, że się wstydzisz! — zawołał Gotthold z uniesieniem. — Więc kupujesz sobie folwark, kiedy kraj twój w niebezpieczeństwie?.. Zapewne aby w ten sposób przygotować się do abdykacyi?.. I jeszcze się założę, żeś okradł skarb państwa. Niema trzech środków zdobycia pieniędzy: można je tylko zarobić, albo ukraść. A teraz, dogodziwszy swej dzikiej fantazyi, przyszedłeś do mnie, abym pogłaskał twą próżność? Ale nie wywiedziesz mię w pole: za stary jestem, i póki nie poznam, co się w tem wszystkiem kryje, nie znam cię, mój panie. Nie znam cię! Można być najlichszym księciem na świecie, ale obok tego człowiekiem bez plamy.
Otton się podniósł, blady jak nieboszczyk.
— Gottholdzie, — rzekł wyniośle — nie doprowadzaj mię do ostateczności. Strzeż się, mój panie... Powtarzam ci: strzeż się!
— Czy mi przypadkiem nie grozisz w tej chwili, przyjacielu Ottonie? Piękna byłaby konkluzya!
Lecz Otton stał spokojny, z pałającym wzrokiem.
— Nie widziałeś mię dotychczas, mój panie, — rzekł zimno — nadużywającego władzy na korzyść prywatnych niechęci lub sympatyi! Słowa twoje dla każdego byłyby zniewagą i nie śmiałbym ich zwrócić do najskromniejszego człowieka, ale na mnie wolno ci rzucać zatrute pociski bez żadnej obawy następstw. Prawdopodobnie powinienem nawet podziękować ci za tę szorstką szczerość? To mało: powinienem cię podziwiać — twoja odwaga, z jaką rzucasz, nieulękniony, w twarz — straszliwemu tyranowi — srogie prawdy, podnosi cię do roli Natana przed Dawidem! Ależ mój panie, nie wiesz o tem może, iż wykorzeniasz stare przywiązanie! Złamałeś mię, przyznaję... potargałeś wszystkie więzy, wszystkie względy... A jednak, Bóg mi świadkiem, że pragnąłem postąpić dobrze. Oto moja nagroda: zostałem sam jeden! Mówisz, że nie jestem uczciwym człowiekiem? I to cię bawi, umiesz szydzić ze mnie, i możesz szydzić; ja przecież, widząc już teraz niemylnie, dokąd ciążysz sympatyą, oszczędzam ci wymówek i szyderstwa.
Gotthold zerwał się z krzesła.
— Oszalałeś? — krzyknął. — Ponieważ się pytam, skąd wziąłeś pewną sumę, i ponieważ...
— Dość, panie Hohenstockwitz — przerwał Otton. — Nie zapytuję cię wcale o zdanie i nie pożądam nadal twej pomocy ani mieszania się w moje sprawy osobiste. To, co dziś usłyszałem, było dostatecznem, aby zdeptać moją próżność, jeśli ci o to chodziło. Być może, iż nie umiem rządzić, — być może, iż nie umiem kochać, — zdaje się, że to mówisz szczerze, z przekonania, — ale Bóg pozostawił mi choć jedną cnotę: umiem przebaczać. Przebaczam ci. Nawet w tej chwili, mimo bólu i gniewu, umiem ocenić moje własne błędy, które cię do pewnego stopnia uprawiedliwiają, — i jeżeli stanowczo wyrażam życzenie, ażebyś mię na przyszłość uwolnił od rozmowy z sobą i wogóle wszelkich uwag, nie czynię tego wcale pod wpływem urazy czy żalu, lecz po prostu dlatego, że — na Boga! — nikt w świecie nie zniósłby podobnego traktowania! Bądź pan zadowolony, panie Hohenstockwitz: wycisnąłeś łzy z oczu swojego monarchy... Widziałeś go — tego samego człowieka, któremu tyle razy wyrzucałeś jego szczęście — widziałeś upokorzonym, skazanym na osamotnienie i boleść... Ani słowa! Zabraniam ci przemawiać do mnie! Ja, książę twój, zachowuję sobie dzisiaj prawo ostatniego wyrazu, którym jest: przebaczenie.
I wyszedł.
Gotthold sam pozostał, wystawiony na pastwę walki sprzecznych uczuć; zgryzoty, wesołości i wyrzutów sumienia. Przechadzając się po wielkim pokoju, zwracał oczy ku niebu i wyciągał ręce, pytając tego świadka swoich czynów: czy on był winien temu, co się stało?
Po chwili zatrzymał się przed niedużą szafką, stojącą obok jego biurka, otworzył ją ostrożnie, wyjął butelkę reńskiego wina i niewielki kubek z najpiękniejszego czeskiego kryształu. Pierwsza szklaneczka cennego napoju pocieszyła go trochę i dodała serca; po drugiej zaczął patrzeć na swe troski z góry, niby podróżny na słonecznym szczycie, śledzący bieg obłoków u stóp swoich. A wkrótce potem, pod wpływem słodkiego uczucia zadowolenia, oceniając życie przez mgłę złocistą, powiedział sobie napoły z uśmiechem, nawpół z westchnieniem, że jednak... być może... iż cokolwiek za szorstko obszedł się ze swym kuzynem.
— Ma słuszność — szepnął — do kata, ma słuszność, powiedział prawdę... Stary pustelnik na swój oryginalny sposób kocha, uwielbia księżnę!..
I oblewając się ciemnym rumieńcem, ostrożnie i nieśmiało raz jeszcze napełnił szklaneczkę i wypił ją do kropli za zdrowie Serafiny.


ROZDZIAŁ XI.
Rola hrabiny Rosen. Akt pierwszy. Baron ubezwładniony.

Około godziny trzeciej po południu hrabina Rosen przestała być widzialną dla świata. Na czas pewien zawiesiła w nim dziś swoją rolę. Zwolna, majestatycznie, w czarnej koronkowej narzutce na głowie, zeszła po szerokich schodach do ogrodu i skierowała się w długą aleję, zmiatając żwir i piasek trenem aksamitnej sukni.
Na przeciwległym końcu tej estetycznej drogi, nawprost willi hrabiny, wznosił się mały pałacyk, w którym pierwszy minister skoncentrował prywatne swoje interesa, przyjemności i chwile wypoczynku. Hrabina dosyć szybko przebyła tę przestrzeń, według łagodnego kodeksu Mittwalden wystarczającą dla zachowania pozorów, małym kluczykiem, który niosła w ręku, otworzyła boczną furtkę, weszła na schody i bez ceremonii znalazła się na progu gabinetu Gondremarka.
Był to obszerny i wysoki pokój, z oknami wychodzącemi na ogród. Pod ścianami, na półkach, w szafach i na stołach leżały książki, na okrągłym stole pośrodku pokoju — papiery, na podłodze znowu książki i papiery; tu i owdzie stary obraz w zaniedbanem oświetleniu; na kominku z błękitnego marmuru duży, wesoły ogień, i światło dzienne, padające z góry, czyniły ten zakątek równie oryginalnym, jak zamkniętym dla świata i odosobnionym.
A wśród tego otoczenia pan baron w kamizelce i białych rękawach koszuli, wolny od dziennej pracy, używający miłych godzin wypoczynku.
I nietylko wyraz twarzy, lecz cała istota tego człowieka zdawała się tutaj być zupełnie zmienioną. Gondremark urzędowy i Gondremark u siebie — to dwa bieguny ziemi. Jowialna wesołość i dobroduszność zmysłowa promieniały tu z jego twarzy, przekształcając jej rysy; wyraz posępny, przebiegły, skupiony, zniknął z niej najzupełniej, razem z pięknymi i teatralnymi ruchami, które pozostawił w książęcym pałacu. Wyciągnął się teraz wygodnie przed kominkiem i z widoczną rozkoszą grzał swe ciężkie ciało w gorących blaskach ognia.
Na widok pani Rosen lekko poruszył głową.
— Ach! — zawołał. — Nakoniec!
Hrabina, nic nie mówiąc, weszła do pokoju, rzuciła się na fotel i swobodnym ruchem założyła nogę na nogę. W aksamitach i koronkach, kształtna, strojna, wysmukła, z profilem, zarysowanym śmiało i poprawnie, z czarną, połyskującą pończoszką na tle białych spódniczek, hrabina stanowiła kontrast uderzający z ciężkim, ogromnym i czarnym satyrem, grzejącym się przed kominkiem.
— Często zaczynasz mię wzywać — rzekła z subtelnym uśmiechem; — to staje się nakoniec kompromitującem.
Gondremark wybuchnął śmiechem.
— A propos, — rzekł, spojrzawszy na nią wzrokiem rozweselonym — powiedz mi, co u dyabła wyrabiasz po nocach? Powróciłaś dopiero dzisiaj rano?
— Dobre uczynki — odparła z wyrazem skromności.
Baron roześmiał się znowu, głośno, wesoło, długo. W kamizelce i białych rękawach koszuli była to osobistość niezmiernie wesoła.
— Całe szczęście, że nie należę do zazdrosnych — zauważył. — Znasz moje zapatrywanie: przyjemność i swoboda stanowią spółkę nierozdzielną. Komu wierzę, to wierzę. Wszystko głupstwo w rezultacie, jednak wierzę. Nie czytałaś mego listu?
— Nie. Głowa mię bolała.
— To dobrze. W takim razie mam ci coś do powiedzenia — zawołał baron z błyszczącem spojrzeniem. — Nowiny, moja droga! Od wczorajszego wieczoru i dziś całe rano nie mogłem się doczekać chwili zobaczenia z tobą, gdyż wczoraj po południu przycementowałem ostatni kamień trwałych fundamentów gmachu mojej przyszłości. Okręt stoi w porcie, żagle rozpięte, — mówiąc językiem poezyi — czeka tylko na hasło, na wystrzał armatni. Jedno skinienie jeszcze i skończę nakoniec z tą nudną egzystencyą podrzędnego fac-totum księżny Ratafii. Tak. Stało się. Mam rozkaz, własną ręką Ratafii napisany rozkaz, który noszę na sercu! Dziś o północy piękny Książę Piórko będzie pochwycony w swem miękkiem łóżeczku, porwany, uwieziony, ukryty bez śladu. A jutro może sobie cieszyć się od rana romantycznym widokiem z okien Felsenburga. Wspaniałe położenie i niezwykłe, jakby stworzone dla niego. Dobranoc, Książę Piórko, śpij spokojnie! A tymczasem wypowiadamy tu wojnę, i trzymam w garści moją piękną panią: dotychczas byłem niezbędny, teraz staję się panem.
Zaśmiał się i odrzucił głowę ruchem dumnym.
— Dawno czekałem na to — ciącnął dalej z widocznem podraźnieniem; — dawno dźwigam na barkach tę intrygę, jak Samson wrota Gazy... Teraz niech wszystko runie!..
Hrabina podniosła się żywo; lekka bladość okryta jej oliwkowe policzki.
— To nie prawda! — zawołała.
Gondremark z zadowoleniem zatarł ręce.
— Nie prawda? — rzekł. — Nie wierzysz?.. A jednak to mi się udało!
— Nigdy w życiu nie uwierzę — powtórzyła hrabina. — Rozkaz? Jej własną ręką?.. Nie, daruj, Henryku, to nieprawdopodobne. Nie mogę ci wierzyć!
— Przysięgam ci! — zawołał.
— Bah, twoje przysięgi!.. Albo moje! cha, cha, cha!.. Na cóż mi przysięgasz? Na wino, śpiew, czy miłość? Wybornyś, Henryku! cha, cha, cha! Chcesz przekonać mię przysięgą!
Zbliżyła się do niego i lekko a pieszczotliwie oparła rękę na jego ramieniu.
— Nie, Henryku, — rzekła spokojniej — wiesz dobrze, iż nie mogę ci uwierzyć. Nigdy, nigdy! Do śmierci nie uwierzę. Rozkaz jej własną ręką? Żartujesz, albo kryjesz coś przede mną. Co ukrywasz? Co to znaczy? Nie mogę odgadnąć, ale wiedz, że nie wierzę ani słowa.
— Czy chcesz, żebym ci pokazał? — zapytał.
— Nie wierzę. Nie pokażesz, bo taka rzecz nie istnieje.
— Niedowiarku! — szepnął baron z uśmiechem zadowolenia, podnosząc słodkie oczy na hrabinę. — Ale tym razem będziesz nawróconą: pokażę ci ten rozkaz.
Wstał i dość ciężkim krokiem zbliżył się do krzesła, na które przed godziną rzucił zwierzchnie ubranie; wyjął papier z kieszeni i podał go swej przyjaciółce.
— Czytaj! — rzekł z przyjemnością.
Pochwyciła go chciwie i zaczęła czytać; twarz jej przybrała wyraz groźny i surowy, oczy rzucały błyskawice.
Lecz baron nie patrzał na nią.
— Tak, — mówił nawpół do siebie — oto znowu dynastya, która pada: to moje dzieło! Ja ją pozbawiłem tronu, który my odziedziczymy, ty i ja.
Wyprostował się i zdawał się wyższym.
— Oddaj mi ten mój sztylet — rzekł po chwili, wyciągając rękę do hrabiny.
Lecz ona ukryła szybko papier za sobą i spojrzała mu w oczy ze zsuniętemi brwiami.
— O, nie zaraz, mój panie — odparła wyniośle. — Musimy przedtem z sobą załatwić rachunek. Czy myślisz, że jestem ślepa? Że nie odgaduję, nie rozumiem gry twojej? Nie miałbyś w ręku takiego rozkazu, gdybyś nie był jej kochankiem!.. To dowód dla mnie. Jesteś jej wspólnikiem, panem! Rozumiem to i wierzę, bo znam twą potęgę, ale ja?.. Czemże jestem teraz? — wybuchnęła — ja, oszukana!..
— Zazdrość?!.. — ze zdumieniem zawołał z kolei Gondremark. — Zazdrość, Anno? Nie, temu nie byłbym uwierzył! A jednak zapewniam cię w imię — czego chcesz zresztą — że nie jestem jej kochankiem! Przypuszczam, że w tem niema nic niepodobnego, ale nie śmiałem nigdy ryzykować. Widzisz, za wiele stawiałbym na kartę, a to takie stworzenie z galarety, — nic w tem pozytywnego, realnego, wyuczona laleczka. Chce — nie chce — sama nie wie. Liczyć na nią niepodobna! Zresztą, i bez tego doszedłem do swego celu, a kochanka dotąd chowam — na wypadek. Mamy czas jeszcze...
Nagle, jak gdyby nową uderzony myślą, poważniej i surowiej spojrzał na hrabinę.
— Słuchaj-no, Anno, — zaczął innym tonem — radzę ci tylko nie zajść za daleko w tych kaprysach i przywidzeniach. Żadnych intryg — rozumiesz? Utrzymuję to stworzenie w przekonaniu, że je ubóstwiam, jest mi to potrzebnem, a gdyby kiedykolwiek usłyszała słówko o tobie i o mnie, o naszym stosunku, jest tak głupia, ciasna, a przytem drażliwa, że mogłaby popsuć wszystko.
— Tatata! — powtórzyła, kręcąc palcem i głową, hrabina Rosen — bardzo pięknie mówisz... Ale się zastanówmy: w czyjem towarzystwie upływa ci dzień cały? I czemuż mam wierzyć: słowom, czy czynom twoim?
— Czyś zgłupiała, kobieto? Co za dyabeł wstąpił dziś w ciebie, Anno? — pytał baron, więcej zaniepokojony, niż rozczulony tym dowodem przywiązania. — Znasz mię przecież. Czyż przypuszczasz, że istotnie byłbym zdolny zakochać się w takiej błyskotce? Po tylu latach robisz ze mnie trubadura? Nie zasłużyłem na to. A czemże więcej brzydzę się na świecie, cóż mię więcej odpycha, niż te figurki z parawanu w rodzaju Ratafii? Co innego kobieta, tak jak ja rozumiem, mego gatunku, człowiek, jednem słowem. Ty jesteś właśnie taką towarzyszką, jakiej potrzebowałem. Jesteś stworzona dla mnie. Bawisz mię i zajmujesz, jak komedya. I cóżbym zyskał na zamianie? Gdybym cię nie kochał, pocóżbym cię łudził? Nie jesteś mi potrzebną do niczego innego, to przecież jasne jak słońce.
— Więc kochasz mię, Henryku? — zapytała czule. — Kochasz mię rzeczywiście?
— Mówię ci, że cię kocham. Po mojej własnej osobie, ty jesteś mi najdroższą... Gdybym cię stracił nagle, nie wiedziałbym, co z sobą począć.
Hrabina popatrzała na niego uważnie.
— Dobrze, — odparła, składając rozkaz Serafiny i starannie wsuwając go za stanik — chcę ci wierzyć. Należę do spisku. Licz na mnie. O północy, mówisz? I Gordon ma to wykonać? Bardzo dobrze: jego nic nie powstrzyma.
Gondremark patrzał na nią podejrzliwym wzrokiem.
— Dlaczego bierzesz ten papier? — zapytał. — Oddaj mi go.
— Nie — odparła. — Pozostanie u mnie. Ja ci przygotuję wszystko. Możesz być pewny, że beze mnie nie poszłoby ci to gładko, a ja przecież bez tego nic zrobić nie mogę. Powiedz mi: gdzie mam szukać Gordona? Czy o każdej porze go znajdę?
Mówiła niby chłodno, ale w tonie głosu brzmiało gorączkowe podniecenie.
Gondremark patrzał na nią i gryzł usta: człowiek wesoły zniknął; gniew, podejrzliwość, chytrość zmieniły do niepoznania jego rysy.
— Po raz ostatni, Anno, — zaczął znowu — żądam, wymagam: oddaj mi ten papier! Raz — dwa — trzy!
— Strzeż się, Henryku! — odparła kobieta, patrząc mu prosto w oczy wzrokiem wyzywającym. — Zapomniałeś, że nie znoszę, aby mi rozkazywano!
Mierzyli się spojrzeniem, i chwila niebezpiecznej ciszy trwała dość długo. Przerwała ją hrabina Rosen wybuchem wesołego i szczerego śmiechu.
— Nie bądźże dzieckiem! — rzekła najswobodniejszym tonem. — Doprawdy, dziwić się muszę. Jeśli to wszystko prawda, co mi powiedziałeś, nie masz mi żadnego powodu nie ufać, ani ja zdradzać ciebie. Więc o cóż nam chodzi? Cała trudność polega na tem, żeby księcia bez skandalu wywabić z pałacu. To nie brylant, który można schować w kieszeń, i rozumiesz, że najbłahsza okoliczność może zgubić ciebie i wszystko. Jeden krzyk! Służba jest mu wierna, a co większa — przywiązana; szambelan jest prawdziwym jego niewolnikiem.
Gondremark z natężeniem śledził jej myśli.
— Muszę go pochwycić znienacka — rzekł wreszcie — i zniknąć z nim razem bez śladu.
— Z nim i twymi planami! — zaśmiała się piękna kobieta. — Przecież kiedy wybiera się na polowanie, bierze z sobą swoich ludzi? Dziecko jedynie mogło wymyślić coś podobnego. Plan jest głupi; poznaję w nim głowę Ratafii. Ja ci poradzę lepiej; słuchaj tylko: czy wiesz, że mię książę uwielbia?
— A czyż mogę nie widzieć? Biedny Książę Piórko! I w tem nawet pokrzyżuję jego plany!
— Więc słuchaj — powtórzyła: — cóżbyś powiedział na to, gdybym go o północy wywabiła z pałacu w jakie miejsce ustronne parku, czy ogrodu, np. na ławeczkę u stóp Merkurego?.. Gordon mógłby czekać w krzakach, a powóz za Świątynią... I wszystko cicho. Ani krzyku, ani walki, ani szamotania. Książę zniknął, nic więcej. — A co? Jaki ze mnie spiskowiec? Zdadzą się na co moje piękne oczy? O Henryku, wierz mi, twoja Anna wiele może, nie wyrzekaj się tego skarbu!
Uderzyła małą dłonią o kominek i uśmiechała się wyzywająco.
— Czarodziejko! — rzekł baron. — W całej Europie nie znalazłbym równej tobie!.. Czy się zdadzą na co twoje piękne oczy!... Ależ popłyniemy, widzę, jak po maśle, gdy ty weźmiesz tę sprawę w swoje rączki!
— Więc mnie uściskaj, i śpieszę do dzieła. Muszę przecież złapać jeszcze Księcia Piórko.
— Czekaj, czekaj!.. Chwileczkę... Chciałbym ci zaufać, jak mi życie miłe, ale — czy ja cię nie znam?.. czy nie wiem, żeś szalona?.. I do jakiego stopnia? Nie śmiem, Anno, nie śmiem, powierzyć się twojemu kaprysowi... Nie, nie, — to niepodobna!
— Nie ufasz mi, Henryku?
— Hm, nie ufam? To nie jest wyraz odpowiedni... Znam cię. Skoro cię raz stracę z oczu z tym papierem w kieszeni, nie mogę być pewnym, jaki zrobisz z niego użytek... Ty sama tego nie wiesz. Bo widzisz — rzekł, po ojcowsku biorąc ją za rękę i patrząc w oczy — tyś przecie złośliwa jak małpa.
— Przysięgam ci — zawołała — na zbawienie duszy!
— Nie przysięgaj. To mię nie zaciekawia. Dopiero mi tłómaczyłaś rozdział o przysięgach.
— Więc mię uważasz za kobietę bez religii? pozbawioną wszelkiego poczucia honoru? To dobrze. Słuchaj: spierać się z tobą nie będę, ale co ci zapowiem, to wykonam. Zostaw rozkaz w moich ręku — a będziesz miał księcia; odbierz go — a zobaczysz, jak cię zaszachuję! Ufaj mi, albo nie wierz — jak ci się podoba.
I podała mu papier.
Baron się zawahał, stał niezdecydowany, porównywając naprędce oba niebezpieczeństwa. Wyciągnął rękę, lecz cofnął ją znowu.
— Niech tak będzie, — rzekł wreszcie — skoro to nazywasz zaufaniem.
— Ani słowa więcej! — przerwała. — Nie psuj własnego położenia. Teraz, kiedyś okazał się dobrym kolegą i przyjąłeś propozycyę moją, nic nie wiedząc, zgadzam się na wyjaśnienie. Prosto od ciebie idę do Gordona, aby z nim rzecz ułożyć. A jakże zrobiłabym to bez jej rozkazu? Przecież nie śmiałabym odezwać się z podobną rzeczą. A muszę mieć z jego strony posłuszeństwo ślepe, bo np. jakże mogę przewidzieć dokładnie godzinę? Może ta katastrofa wypaść o północy, ale może tak samo zdarzyć się o zmroku... Rzecz przypadku. Aby działać, muszę mieć swobodę działania, muszę mieć cugle w ręku. A teraz uciekam... Uściskaj swego giermka!
I z uśmiechem otworzyła mu ramiona.
Gondremark objął ją silnemi dłońmi.
— Każdy ma swego bzika — rzekł po długim uścisku; — zdaje się, że mój jeszcze nie najgorszy. Idź... Powierzyłem bombę dzieciakowi.


ROZDZIAŁ XII.
Rola hrabiny Rosen. Akt drugi. Książę uwiadomiony.

Pierwszą myślą pani Rosen po opuszczeniu willi Gondremarka było wrócić do siebie dla uzupełnienia i przeglądu swej toalety. Cokolwiekby zajść mogło, miała silne postanowienie złożenia dziś wizyty Serafinie, i nic dziwnego, że wobec kobiety, którą uważała za swoją rywalkę, pragnęła stanąć w pełnem uzbrojeniu i nie okazać się pod żadnym względem słabszą lub niższą.
Była to zresztą dla niej kwestya kilku minut, gdyż sprawy toaletowe pani Rosen rozstrzygała rzutem oka. Nie należała ona do tych kobiet, które wahają się godzinami wśród stosu gałganków, ażeby w rezultacie wyglądać możliwie, lub karykaturalnie. Dla niej wystarczało jedno spojrzenie w lustro, zręcznie dodana kokarda, drobny, artystyczny nieład w uczesaniu, trafnie umieszczona róża herbaciana wśród koronek stanika...
Raz jeszcze objęła się wzrokiem badawczym.
— Nic więcej nie potrzeba — szepnęła do siebie.
Rozkazała, by jej powóz czekał na nią za pół godziny przed pałacem księcia, i udała się w drogę.
Noc zapadła zwolna. Wzdłuż ulic stolicy, wysadzanych drzewami, połyskiwać zaczęły oświetlone wystawy sklepów; część pałacu książęcego, w której się mieściły apartamenta Serafiny, także po części już jaśniała światłem.
Do tego celu zmierzała hrabina, wesoła i rozpromieniona. Radość i zapał unosiły ją, niby skrzydła; czuła się młodą, piękną i pełną uroku — szczęśliwą. Z przyjemnością przystanęła przed sklepem jubilerskim, oceniając okiem znawcy wystawione klejnoty; w oknie modystki zwrócił jej uwagę kostium gustowny i oryginalny, a skoro się znalazła w szerokiej, topolowej alei, zwykłem miejscu wieczornych przechadzek mieszkańców Mittwalden, gdy się uczuła otoczoną tłumem strojnym, wesołym, flirtującym i rozbawionym pod osłoną letniego zmierzchu, sama usiadła na malej ławeczce, aby wziąć udział w tym miłym nastroju. Chłodno już było, lecz nie czuła tego, gdyż w jej krwi płonął ogień. Wśród zmroku jej jasne myśli świeciły jak drogie kamienie z wystawy jubilera; odgłos kroków i szmer rozmów zlewały się dla niej w łagodną i upajającą muzykę.
Co teraz zrobi? Miała w ręku klucz od wszystkiego, Otton, Ratafia, baron, państwo całe spoczywały na wadze, lżejszej, niż mgła; dotknięcie jej małego palca przeważyć mogło szalę w tę lub inną stronę.
I śmiała się cichutko na myśl o swej potędze, a głośno, obliczając, ile szaleństw może popełnić, dzięki talizmanowi, który zdobyła tak niespodziewanie. Poczucie władzy mąciło jej w głowie, chwilami doznawała zawrotu. „Jakiż świat cały głupi i szalony!“ — mówiła sobie, i znów upojona własnym tryumfem, wybuchała śmiechem.
Ubogie dziecko z palcem w buzi stało o kilka kroków od niej i ciekawie przyglądało się pani, która śmiała się sama. Hrabina je spostrzegła i skinęła ręką, ale dziecko się zawahało. Wtedy opanowała ją chęć nieprzeparta postawienia na swojem, przezwyciężenia napotkanego oporu. I wkrótce dziecko znalazło się na jej kolanach, dotykało zegarka i patrzało na nią szeroko otwartemi, nieco trwożnemi oczyma.
— Słuchaj, mały, — rzekła do niego hrabina — gdybyś miał dwie zabawki: glinianego niedźwiedzia i małpę z porcelany, którą wolałbyś stłuc pierwej?
— Kiedy ja nie mam małpy, ani niedźwiedzia — odpowiedział malec.
— Słuchaj, masz tutaj pieniądz, piękny, nowy pieniądz, za który możesz kupić małpę i niedźwiedzia, ale odpowiedz; którego wpierw stłuczesz?.. No, którego?.. Glinianego niedźwiedzia, czy małpę porcelanową?
Ale bosa wyrocznia zdawała się nie słyszeć wcale, patrząc tylko wielkiemi oczyma na pieniądz. Odpowiedzi nie było.
Hrabina zrezygnowała z niej nakoniec; zsadziła malca z kolan, pocałowała go w powietrzu i lekkim krokiem poszła w dalszą drogę.
— A ja którą rozbiję z dwóch zabawek?.. — szepnęła, z rozkoszą przesuwając ręką po swych miękkich włosach. — Którą?
Spojrzała w niebo, jakby czekając natchnienia.
— Czy kocham ich obydwu, czy żadnego? Trochę? Bardzo? Wcale?.. Obydwu? Żadnego?.. Myślę, że obydwu trochę... Lecz Ratafię w każdym razie muszę urządzić dobrze!
Nim weszła na wielki taras pałacowy, noc zapadła zupełnie; okna tylko jaśniały w ciemności, jak żywe, czuwające źrenice, droga do pałacu także była oświetlona lampionami, niebo gwiaździste, ciemne; tylko na zachodzie dogasały złoto-zielonawe blaski, zwolna, w milczeniu.
Hrabina przystanęła, patrząc na nie.
— I pomyśleć tylko, — szepnęła do siebie — że jestem tu w tej chwili wcielonem przeznaczeniem, Opatrznością, Parką!.. A to najciekawsze, że nie mogę zgadnąć, po czyjej stronie stanę!.. Inna na mojem miejscu uważałaby się prawdopodobnie za związaną i wybraną, — lecz ja nie mam uprzedzeń. Jestem sprawiedliwą.
Spojrzała w okna księcia, które jaśniały także, i w jej wzroku odbiło się tkliwe współczucie.
— Jakich uczuć doznaje człowiek opuszczony? — szepnęła cicho. — Biedny mój szaleńcze!.. Ona zasłużyła, abyś zobaczył jej rozkaz.
I nie ociągając się dłużej, weszła do pałacu i zażądała prywatnej audyencyi u księcia.
Odpowiedziano jej wszakże, iż książę jest w swoich pokojach i żądał, aby mu nie przeszkadzano. Posłała mu swój bilet, lecz szambelan powrócił z odpowiedzią, iż książę przeprasza najmocniej, ale widzieć w tej chwili nie może nikogo.
— Napiszę — rzekła.
I na kawałku papieru nakreśliła kilka wyrazów, zaznaczając, iż chodzi o śmierć, albo życie. „Ratuj mię, książę! W twoich ręku moje ocalenie” — zakończyła patetycznie.
Tym razem wysłaniec powrócił natychmiast i prosił, by hrabina raczyła iść za nim.
Otton siedział w wysokiem krześle przed kominkiem, w pokoju, w którym mieścił się zbiór broni; w blachach pancerzy, w drogich rękojeściach i klingach szabel błyski ognia grały tysiącem świateł. Książę siedział zgnębiony; na twarzy, noszącej ślady łez świeżych, malowała się gorycz i smutek; nie podniósł się z miejsca, by powitać gościa.
Ten obraz niemego bólu i słabości prawie bezwładnej żywo wzruszył hrabinę, skłonną do wrażeń tkliwych; natychmiast też przejęła się głęboko rolą pocieszycielki, i zaledwie zostali sami, zbliżyła się do niego krokiem patetycznym.
— Powstań, książę! — wyrzekła głosem uroczystym.
Lecz Otton nie uśmiechnął się nawet.
— Odwołałaś się pani do mnie wielkiem słowem — rzekł smutnie: — mówisz, że chodzi o życie. Czyje? Komu i z czyjej ręki zagraża niebezpieczeństwo? Kto jest tak nieszczęśliwy, że się odwołuje do pomocy Ottona z Grunewaldu?
— Dowiedz się, książę, pierwej imion tych, którzy nam grożą — odparła pani Rosen, nie zmieniając tonu. — Spisek uknuli: księżna i baron Gondremark... Czy nie zgadujesz reszty?
Otton milczał z głową zwieszoną na piersi.
— Wiedz zatem, książę, — zawołała po chwili hrabina, wskazując go gestem patetycznym — że ty masz paść ofiarą ich zdrady i przewrotności. Zdrajcy porozumieli się, aby cię zgubić. Nie obliczyli jednak sił moich, ani twoich. Zatańczymy więc we czworo kontredansa. Mości Książę, w miłości i w polityce to bardzo dobra liczba. Oni położyli asa, a my zabijemy go atutem. Wszak zgoda, mój partnerze?
— Wytłómacz mi to pani, — rzekł Otton łagodnie — gdyż napróżno usiłuję cię zrozumieć.
— Więc czytaj, książę.
I podała mu pismo Serafiny.
Otton wziął papier, rozłożył i uważnie zaczął czytać; zadrżał jednak po pierwszych wyrazach, a następnie w milczeniu ukrył twarz w dłonie i płakał.
— Jakto, książę? — zawołała zdumiona hrabina — więc w ten sposób przyjmujesz podobną nowinę? Rozpacz nic nie pomoże. W tem suchem sercu nie znajdziesz miłości, ani sprawiedliwości, to daremnie. Ocknij się z marzeń i raz bądź człowiekiem. Wszak bajka mówi, że mysz uwolniła lwa z groźnej sieci, ja chcę być tą myszą, lecz więcej zrobić mogę przy twojej pomocy. Zechciej tylko. Odwagi! Wczoraj miałeś jej tyle, kiedy chodziło o nic, o pustotę i chwilę zabawy, to przecież więcej warte, co ci dziś przyniosłam... To już walka o życie... to porywa!
Podniósł się zwolna z krzesła i zagasłym wzrokiem patrzał na strojną i piękną kobietę; lekki rumieniec oblał mu blade policzki, twarz miała wyraz spokojnego postanowienia.
— Nie nazwij mię, hrabino, niewdzięcznym — rzekł cicho — i nie sądź, że mi wszystko obojętne, że czuć nie umiem. W tem, coś uczyniła, widzę nowy dowód twojej życzliwości i umiem go ocenić, — muszę jednakże rozwiać twe złudzenia. Pani oczekujesz po mnie nowego wysiłku energii, żądasz, bym stawił opór temu, co jest gwałtem i bezprawiem, — ale po co? Po co mam się opierać? Cóż mogę zyskać na tem? Nic w gruncie rzeczy, a z chwilą, gdy treść tego papieru zburzyła ostatni promyk nadziei, ostatni punkt oparcia moich marzeń — cóż mi jeszcze pozostało do stracenia? Otton, książę Grunewaldu, to dziś dla mnie dźwięk pusty, bez znaczenia. Nie mam stronnictwa, nie mam polityki, ani drogi, ani dumy, ani ambicyi, ani zdolności, ani energii, ani serca — nic... nic własnego. Więc po co? Czego mam bronić? W imię czego walczyć? Czy wolałabyś mię widzieć szarpiącego się i gryzącego, jak mysz w pułapce? Nie, pani. Powiedz tym, którzy cię przysłali, że jestem gotów jechać. Pragnę przedewszystkiem uniknąć skandalu.
— Pragniesz jechać? — zawołała z oburzeniem hrabina. — Pojedziesz z własnej woli?
— Ściśle się wyrażając, tak powiedzieć nie mogę, ale pojadę bez oporu. Dawno pragnąłem zmiany i tę przynajmniej znajdę. Aby spokojnie, bez śmieszności. Dzięki Bogu, nie jestem tak ograniczony, abym podobną farsę choć na mgnienie oka brał za tragedyę.
Uśmiechnął się gorzko i końcem palca trącił rozkaz Serafiny, rzucony na stół.
— Tak, szanowna pani, możesz oznajmić tam, że jestem gotów — dodał wyniośle.
— O, nie złudzisz mię, książę! — zawołała hrabina. — Widzę, że gniew twój większy, niż to chcesz okazać.
— Gniew? — powtórzył z ironią. — Mylisz się, pani, zupełnie. O cóż miałbym się gniewać? Ze wszystkich stron słyszę o swoich błędach, słabości, niezdolności prowadzenia interesów państwa, niedołęstwie. Jestem do niczego, hrabino, wiem o tem; książę bez władzy, człowiek wątpliwej wartości... Sama zresztą, pomimo swego pobłażania, sama dwukrotnie mogłaś się przekonać, jak jestem lekkomyślny. Więc skąd prawo do gniewu? Mogę cierpieć, widząc, w jaki sposób najbliżsi uznali za stosowne postąpić z moją osobą, lecz rozsądek i uczciwość pozwalają mi jeszcze ocenić rzeczywiste i słuszne przyczyny tego zamachu stanu.
— Co to znaczy? — zawołała, cofając się pani Rosen. — Kto mógł podobne myśli nasunąć ci, książę? Ty nie umiesz postępować? Ty źle postępujesz? Ależ, książę, gdybyś nie był tak piękny i młody, nienawidziłabym cię za twoje cnoty! Posuwasz się pod tym względem aż do pospolitości. Nie, Mości Książę, i taka niewdzięczność...
— Zechciej mię zrozumieć, hrabino, przez litość — odparł Otton pośpiesznie, rumieniąc się lekko. — Nie chodzi tu o niewdzięczność, lecz o dumę. Zostałaś pani wmieszaną — nie wiem, w jaki sposób, lecz przypuszczam, iż przez szczególną życzliwość dla mnie — zostałaś więc pani wmieszaną w sprawy moje czysto rodzinne, w które, rzecz naturalna, nie możesz być wtajemniczoną dostatecznie. Skąd np. możesz pani sądzić o tem, co przeszła i wycierpiała moja żona, a twoja monarchini, nim się zdecydowała na skreślenie tych kilku wyrazów? I dlatego nie masz pani najmniejszego prawa, ani ja nawet, potępiać jej za to. Co do mnie, w zupełności uznaję swoje błędy — a zresztą, czyż to nie śmieszne mówić o miłości, a nie być dla niej zdolnym do drobnego upokorzenia? Wszak powtarzamy wszyscy i na wszystkie tony, że dla damy swego serca przed śmiercią nawet cofać się niewolno... a tutaj chodzii tylko o proste zamknięcie!..
Otton mówił spokojnie, z uśmiechem nawpół ironicznym, w połowie smutnym, ale hrabina oczy utkwiła w suficie i rozłożyła ręce, jakby mury i sprzęty obecne wzywała na świadki.
— Miłości! — powtórzyła. — Ależ w jaki sposób miłość ci nakazuje pozwolić się rzucić do lochu? Miłości! Ależ ja wiem, panie, co to miłość! Dla mnie to życie samo. Lecz przyznaję, że nie rozumiem — zwłaszcza ze strony mężczyzny — podobnego uczucia bez wzajemności... Co to jest?.. Obłąd, złudzenie, czy prosta niedorzeczność?
— Wybacz, pani, — rzekł Otton — jakkolwiek nie wątpię, że umiesz kochać i żyjesz uczuciem, pozwalam sobie twierdzić, iż moje męskie serce ma prawo czuć inaczej i bardziej bezwzględnie... Ale po co to wszystko? Nie jesteśmy przecież trubadurami, by się bawić układaniem hymnów na cześć miłości wzajemnej lub niewzajemnej.
— W każdym razie o jednem zapomniałeś, książę — rzekła wyzywająco pani Rosen: — kobieta, która knuje spiski z Gondremarkiem na twoją wolność, może równie podstępnie sięgnąć po twój honor.
— Mój honor? Ty przemawiasz do mnie w taki sposób?.. ty, hrabino?.. kobieta?.. Doprawdy wyjść nie mogę z podziwienia. Jeżeli nie umiałem zdobyć jej miłości, ani utrzymać się na stanowisku męża — jakież mam do niej prawo? Nie umiałem wypełnić swoich obowiązków, więc gdzież mój honor? Nie mogę go dostrzedz po takiej klęsce. Jestem dla niej obcym. Nie kocha mię, a więc idę chętnie do więzienia, ponieważ tego żąda... A jeżeli rzeczywiście kocha innego, gdzież dla mnie właściwsze miejsce?.. I kto winien wszystkiemu? Ja sam tylko. Ty, hrabino, nie przemawiasz dzisiaj jak kobieta, lecz używasz argumentów, którymi wojują mężczyźni, lecz ja — ja, gdybym był uległ pokusie — a Bogu tylko wiadomo, jak tego byłem blizki, — ja byłbym drżał, a jednak z promykiem nadziei błagał jej o przebaczenie. Wobec miłości byłoby to zdradą, a przecież... pani, — zawołał z gniewem wzrastającym — gdy mąż wyczerpie cierpliwość kobiety, nikt oprócz niego nie ma prawa jej potępiać, nie ma prawa jej sądzić. Dano mi skarb i nie umiałem go zachować, — więc go już nie posiadam, nie mam do niego prawa. Ona jest wolną. Ja tylko okazałem się jej niegodnym.
— Ponieważ cię nie kocha?! Jak gdybyś nie wiedział, że nie jest zdolną do tego uczucia!
— Powiedz pani raczej, że ja nie jestem zdolny zbudzić go w kobiecie.
Pani Rosen wybuchnęła głośnym śmiechem.
— Szalony! — zawołała. — Ależ książę, ja jestem w tobie zakochana, ja we własnej osobie!
— O, pani jesteś zbyt wyrozumiałą! — z uśmiechem odparł książę. — Ale bawimy się bardzo wesołą rozmową, a nie czas na to. Jestem zdecydowany i wiem, co uczynić powinienem; powiem nawet — ażeby dorównać ci, pani, pod względem otwartości — że w tym wypadku widzę i korzyść dla siebie. Przygoda niepowszednia ma zawsze dla mnie pewien urok, — jestem w tej chwili w położeniu fałszywem... i widzi to nietylko moje blizkie otoczenie. Czyż więc dziwi cię, pani, że podobne wyjście uważam za rzecz pożądaną i pomyślną?
Pani Rosen wymownie wzruszyła ramionami.
— Skoro zdecydowałeś się, książę, — rzekła z wymuszonym spokojem — nie mam prawa walczyć z twem postanowieniem. Przyznaję zresztą, że to dla mnie lepiej. Jedź więc, książę, i zabierz z sobą moje serce i więcej myśli mojej, niżbym ci sama dać chciała. Nie zasnę dzisiaj w nocy, myśląc o tobie i twojem nieszczęściu. Ale się nie bój, nie stanę więcej na twej drodze. Uczyń, jak powiedziałeś, bohaterski szaleńcze!
— Niestety, — szepnął Otton — te nieszczęsne pieniądze.. Nie powinienem był ich przyjmować, ale masz pani taki dziwny sposób nalegania... Na szczęście, dzięki Bogu, jestem przynajmniej w możności zapewnienia ci do nich prawa.
Zbliżył się do kominka i wziął leżące na nim papiery.
— Oto są dokumenty, nadające ci, pani, prawo do tej ziemi — rzekł, podając je pani Rosen. — W mojem przyszłem schronieniu nie mogą mieć dla mnie wartości żadnej, a nie mam już dziś nadziei znalezienia innego sposobu, któryby mi pozwolił wywdzięczyć ci się za twą dobroć. Wczoraj słuchałaś tylko głosu swego serca, i stałem się twym dłużnikiem, nie dopełniwszy nawet najprostszych formalności; dziś role się zmieniły: słońce moje gaśnie, i nie wątpię, znając twą szlachetność, pani, iż ze względu na moje położenie, raz jeszcze odłożyć zechcesz na bok ceremonie i przyjmiesz to, co jedynie ofiarować ci mogę w tej chwili. Myśl, że ten zacny starzec nie będzie zmuszony opuścić przed śmiercią swego rodzinnego kąta, i że szlachetna moja przyjaciółka nie poniesie straty z mojego powodu — będzie osłodą w mem osamotnieniu.
— To okropne! — zawołała ze wstrętem hrabina. — Czyż nie pojmujesz, książę, w jakiem mię stawiasz położeniu? Podstawą mej fortuny ma być twoja zguba? Czyż możesz tego żądać?
— Wiem, pani, że pragnęłaś nakłonić mię do oporu i że nie masz odwagi wyrzec się tej myśli. Ale przyjmijmy rzeczy jako niecofnione i chciejmy się przystosować do rzeczywistości. W żadnym razie nie zmieni ona naszego stosunku, ani wzajemnej przyjaźni. Ponieważ zaś naturalne życzenie i prośba moja przykrość ci sprawia, hrabino, użyję po raz ostatni przysługującego mi jeszcze prawa rozkazu. Rozkazuję ci, pani, przyjąć te dokumenta, w których przelewam na ciebie prawo własności zakupionej ziemi.
I z powagą księcia podał jej papiery.
— Samo dotknięcie ich wstręt we mnie budzi! — zawołała hrabina.
Przez chwilę milczeli oboje.
— O której godzinie — spytał wreszcie Otton — mam być aresztowany, jeśli to pani wiadomo?
— O której się spodoba Waszej Książęcej Mości. Nigdy — jeżeli raczysz rozedrzeć ten papier!
— Wolałbym, żeby skończono z tem wkrótce. Pragnę tylko napisać jeszcze list do księżny.
— W takim razie... książę, — szczerze, serdecznie radziłam ci walczyć, bronić się, — skoro jednak niewzruszenie chcesz pozwolić ująć się w sidła bez krzyku, muszę pomyśleć o przykrych szczegółach tego wypadku. Podjęłam się tego, — dodała z widocznem wahaniem — podjęłam się w nadziei, że tym sposobem łatwiej będę ci mogła oddać przyjacielską usługę... Wszak nie wątpisz o tem? — Nie, nie wyrządziłbyś mi podobnej krzywdy. A więc, gdy nie chcesz korzystać z moich propozycyi, pomóż mi się wywiązać z moich zobowiązań; gdy będziesz gotów, o której sam zechcesz, przyjdź znowu do wzlatującego Merkurego, gdzie widzieliśmy się tej nocy. Dla ciebie to wszystko jedno, a mówiąc otwarcie, dla nas to o wiele dogodniej.
— Ależ rozumie się, kochana hrabino! Z całą ochotą spełnię twe życzenie. Skoro się zdecydowałem na złe główne, szczegóły nie mają dla mnie żadnego znaczenia. Rozkazuj więc, hrabino, i urządzaj, jak sobie życzysz, a ja napiszę tylko kilka słów pożegnania i pośpieszę na schadzkę, którą mi naznaczyłaś. Żałuję jedynie, — dodał z uśmiechem pełnym galanteryi — że nie spotka mię tam dzisiaj tak niebezpieczny młodzieniec.
Po odejściu pani Rosen, książę pozostał przez chwilę nieruchomy i posępny, usiłując odzyskać zimną krew i równowagę umysłową. Wobec okoliczności nieprzyjaznych pragnął zachować swoją godność. W głównej kwestyi nie miał żadnych wątpliwości, wahania lub obawy; po rozmowie z Gottholdem czuł się tak upokorzonym, tak złamanym, podeptanym i bezsilnym, że prawie z przyjemnością myślał o więzieniu: tam go przynajmniej nikt nie będzie sądził, ani potępiał. To zresztą dla niego najprostsze wyjście ze wszystkich trudności.
Usiadł, aby napisać kilka słów do Serafiny, ale w tej chwili objął go znowu żal wielki. Cala jego wyrozumiałość i dobroć stanęła mu w pamięci, przybierając niemal potworne rozmiary. On pozwalał, pobłażał, dawał... A z drugiej strony potworniejsze jeszcze kształty przybierał chłód, egoizm, okrucieństwo kobiety, które potrzebowały tego pobłażania i bez skrupułów i bez granic żadnych korzystały z niego do ostatniej chwili. I pod wpływem tych wspomnień pióro drżało mu w ręce, spokojna rezygnacya pierzchła gdzieś bez śladu i daremnie usiłował zdobyć się na nią powtórnie.
A trzeba było skończyć.
W kilku gorących słowach pożegnał wreszcie Serafinę, gniew i żal swój nazywając przebaczeniem, rozpacz — miłością. Następnie jednym szybkim rzutem oka pożegnał mury, wśród których płynęło mu dotąd życie i wyszedł pośpiesznie, zdając sobie sprawę, iż jest niewolnikiem własnej dumy i miłości.
Minął korytarz, który przebiegał tak często w różnych okolicznościach i nastrojach ducha. Stary odźwierny otworzył drzwi przed nim, i Otton po raz ostatni przestąpił próg swojego pałacu. Powitała go noc chłodna i cicha i czysty blask gwiazd na ciemnem, lecz przejrzystem niebie. Spojrzał wokoło i z rozkoszą, głęboko odetchnął świeżą, zdrową wonią ziemi. Następnie podniósł oczy ku sklepieniu nieba, i widok nieskończonej i cichej przestrzeni ukoił go łagodnie. Czemże był on wobec wielkości wszechświata? I życie własne, wzruszenia, uczucia zmalały do istotnych swych rozmiarów, i sam sobie się wydał pyłkiem nieskończenie małym wśród nocy uroczystej, pod czystem sklepieniem.
I pod wpływom takich wrażeń, urazy i żale rozpływały się w nicość; ożywcze tchnienie nocy i spokój natury ukołysały dziwnym śpiewem jego serce.
— Tak, — szepnął — przebaczyłem. Jeśli to istotnie może się przydać na co... przebaczam jej...
I szybkim, energicznym krokiem mijał ścieżki ogrodu, wszedł w ciemne i ciche aleje parku, kierując się w stronę greckiego bożka.
Ciemna sylwetka podniosła się w cieniu i zarysowała jasno na tle białego posągu. Lekki krok dał się słyszeć; ktoś ze strony przeciwnej zbliżał się ku niemu.
— Wybacz pan, jeśli się mylę, biorąc cię za księcia Ottona — odezwał się głos znany. — Powiedziano mi jednak, iż mam czekać tutaj na spotkanie umówione z Waszą Książęcą Mością.
— Pan Gordon? — spytał książę.
— Pułkownik Gordon — poprawił oficer. — Nie jest to rzeczą miłą być wplątanym w sprawę podobną, to też z prawdziwą ulgą widzę, iż rzeczywiście wszystko się jeszcze układa dość gładko. Powóz czeka w pobliżu. Czy Wasza Książęca Mość rozkaże, bym mu towarzyszył?
— Pułkowniku, — rzekł książę — sam wiesz, iż dożyłem tej niezwykle szczęśliwej chwili, w której wolno mi tylko odbierać rozkazy.
— Uwaga filozoficzna, Mości Książę, i zastosowana znakomicie! To mogłoby być z Plutarcha. Jestem tu zupełnie obcym w tym kraju, Mości Książę, i wyznaję, iż to ułatwia mi spełnienie obowiązku, który w innych warunkach byłby stokroć przykrzejszym. Lecz ponieważ tak jest, i ponieważ ja ze swojej strony czuję się w sumieniu spokojnym, a w uczuciach zupełnie zdrowym, Wasza Książęca Mość zdaje się także brać rzeczy z dobrej strony, więc — mam nadzieję i zaczynam wierzyć, że czas będzie nam wspólnie upływał przyjemnie. Wspaniale nawet, Mości Książę! W gruncie rzeczy dozorca jest towarzyszem więźnia, a różnica między nimi dość subtelna.
— Czy mogę cię zapytać jednak, panie Gordon, — przemówił książę — co skłoniło cię do przyjęcia obowiązku tak niebezpiecznego i śmiem powiedzieć — niewdzięcznego?
— Rzecz bardzo prosta — odparł oficer spokojnie: — żołd mój podwyższono.
— Rozumiem, i nie śmiałbym krytykować przyczyny tak racyonalnej ze strony cudzoziemca. Ale otóż i powóz.
Istotnie w pobliżu na przecięciu dwóch głównych alei parku widać było powóz, zaprzężony w cztery konie i zaopatrzony w latarnie. Nieco dalej pod drzewami rysowały się zbrojne postacie ułanów.


ROZDZIAŁ XIII.
Rola hrabiny Rosen. Akt trzeci. W pokoju Serafiny.

Pożegnawszy księcia, pani Rosen pośpieszyła odszukać pułkownika Gordona. Była w tym stopniu przejęta swą rolą, iż jej nie wystarczało osobiste układanie szczegółów i przygotowań do mającego nastąpić wypadku, lecz pragnęła towarzyszyć wybranemu oficerowi na oznaczone miejsce, ażeby być naocznym świadkiem całej sprawy.
Pułkownik podał jej ramię, i szli oboje wśród ciemności krokiem pewnym i spokojnym, prowadząc ożywioną, i wesołą rozmowę. Hrabina odzyskała już całą swobodę, czuła się upojoną wrażeniami miezwykłemi, waźnością swojej roli, własną egzaltacyą; usta jej nie zamykały się prawie, oczy błyszczały, nerwowe rumieńce ożywiały twarz zwykle bladą. Czuła swą wyższość, czuła swą potęgę, — nie wątpiła, iż chwila jeszcze, a pułkownik Gordon znalazłby się u nóg jej, pokonany siłą uczucia. Nie pożądała tego i pogardziłaby podobną myślą, gdyby stała się pragnieniem, lecz jako przekonanie była jej przyjemną.
W pobliżu Merkurego, za krzewami, ukryta piękna pani z zajęciem i życzliwem współczuciem śledziła szczegóły aresztowania Ottona, wysłuchała jego rozmowy z Gordonem, która ucichła wreszcie w oddaleniu, a wkrótce potem turkot kół i tętent koni oznajmiły jej wyraźnie, że plan już spełniony. Jeszcze chwila, i wszystko znikło w oddaleniu, rozpłynęło się w ciszy.
Książę był porwany.
Pani Rosen spojrzała na zegarek: było jeszcze dość czasu na wieczorny przysmak, którym chciała ukoronować rozkoszne wrażenia dnia dzisiejszego, więc nie zwlekając, pośpieszyła do pałacu. Myśl, że Gondremark zjawi się tam lada chwila, dodawała jej skrzydeł: musiała go przecież wyprzedzić.
Przez damę dyżurującą prosić kazała księżny o przyjęcie; wiedziała jednak, iż własne jedynie nazwisko napewno nie otworzyłoby przed nią upragnionych podwojów, to też wystąpiła bez namysłu w charakterze wysłańca barona i była niezwłocznie wezwaną do sali jadalnej.
Serafina siedziała sama jedna przy stole, udając, że je obiad. Pani Rosen zauważyła natychmiast, iż była uróżowaną, lecz oczy miała zagasłe, zmęczone; widocznie od dnia wczorajszego nie jadła i nie spała, toaleta jej nawet była zaniedbaną. Zgnębienie biło z jej całej postaci; moralnie i fizycznie była wykolejoną.
Hrabina oceniła to jednym rzutem oka, i własna piękność i siła wobec tego opuszczenia dodały jej pewności siebie.
— Przychodzisz pani w imieniu barona Gondremarka — spytała księżna głosem cichym i zmęczonym. — Proszę, siądź pani. Co masz mi do powiedzenia?
— Do powiedzenia! — powtórzyła pani Rosen, wznosząc oczy do góry. — O, wiele, wiele rzeczy!.. Wiele rzeczy, o których wolałabym milczeć, i wiele takich, które pragnęłabym wypowiedzieć otwarcie, choć zamilczeć muszę. Bo ja, księżno, jak święty Paweł — zawsze pragnę tego, co mi jest wzbronione. Jednem słowem, wyrażając się krótko i jasno, kategorycznie... tak, to będzie najwłaściwszy wyraz — a więc twój rozkaz, pani, doręczyłam księciu. Nie wierzył swoim oczom. „Droga pani Rosen, to niepodobna, to nieprawdopodobne! — mówił. — Ja nie wierzę; chcę usłyszeć to z ust jej własnych! Żona moja jest dzieckiem, które ma złego doradcę... Bywa lekkomyślną, lecz nie jest okrutną!” — „Panie, — odpowiedziałam — dzieci bywają zwykle okrutne: mordują muchy, gdy nikogo więcej zamordować nie mogą.” Ale trudno mu było zrozumieć tę prawdę.
— Kto panią przysłał tutaj, pani Rosen? — odezwała się księżna spokojnie, choć widoczne wzruszenie twarz jej okryło rumieńcem. — Kto przysłał cię i w jakim celu? Racz się wytłómaczyć.
— O księżno, ani wątpię, iż rozumiesz mię doskonale — odparła pani Rosen. — Jestem tego pewną. Ale ja nie posiadam twojej filozofii, serce noszę na dłoni... więc wybacz otwartość, która cię razić może. To takie proste serce.. zresztą nie mieszam się zwykle do niczego.
— Czy chcesz pani powiedzieć, że książę jest już aresztowany? — zapytała, wstając, Serafina.
— Kiedy ty, pani, spokojnie siedziałaś przy stole! — odpowiedziała hrabina, niedbale, lecz z wdziękiem opierając się o poręcz krzesła.
— To dobrze. Spełniłaś pani swoje polecenie. Dłużej cię nie zatrzymuję.
— O, nie, pani! Nie skończyłam jeszcze, jeśli łaska. Za wiele wycierpiałam dziś wieczorem, służąc ci, pani. Tak jest, cierpiałam bardzo. Cierpiałam, służąc tobie!..
Mówiąc to, poruszała spokojnie wachlarzem. Jego powolne ruchy nie zdradzały wcale szybkości pulsu właścicielki, i tylko olśniewający blask ogromnych oczu, świeżość cery nerwowa i prawie zuchwałe, wyzywające spojrzenie hrabiny zdradzały gorączkowe jej wzruszenie.
I cóż dziwnego: wszak to godzina obrachunku. Pomiędzy temi dwiema kobietami stały całe szeregi palących i drażniących wspomnień — tak przynajmniej przekonaną była pani Rosen. A teraz uderzyła godzina zwycięstwa, tryumfu na całej linii!
— O ile mi wiadomo, — rzekła Serafina — nigdy pani nie zaliczałam do osób, które mi służą w ten lub inny sposób.
— To prawda, pani — żywo odparła hrabina; — obie jednak — wiesz dobrze — służymy jednemu panu. A może nie wiesz o tem? W takim razie z przyjemnością mogę cię poinformować w tej kwestyi. Wistocie, postępowanie twoje, księżno, było tak lekkomyślne... tak lekkomyślne... — powtarzała przeciągle i niby z wahaniem, podnosząc nieco wachlarz i poruszając nim subtelnie — tak lekkomyślne, iż można przypuszczać, że sama go nie rozumiałaś.
Zsunęła nagle wachlarz i stanowczym ruchem położyła go na kolanach. Jednocześnie przybrała pozę mniej zaniedbaną i poważniejszy wyraz twarzy.
— Tak jest, księżno — ciągnęła tonem życzliwości; — każda młoda kobieta w twojem położeniu zasługiwałaby na szczere współczucie. Cóż dziwnego, że nie mogę oprzeć się przykrości, kiedy na ciebie patrzę? Wstępowałaś w życie tak uposażona, — urodzenie, majątek, świetne stanowisko, znakomite małżeństwo... uroda nawet, nie można zaprzeczyć — i oto dokąd doszłaś! Biedne dziecko, nie mogę myśleć o tem! Ale rzecz wiadoma, nic na świecie nie rodzi tylu klęsk i nieszczęść, co brak zastanowienia, lekkomyślność — dokończyła z westchnieniem, tonem smutnej wymówki, prostując się na krześle.
Rozwinęła zarazem wachlarz i chłodziła się z afektacyą.
— Co to znaczy? — zawołała Serafina, odurzona w pierwszej chwili tem zuchwalstwem. — Jak pani śmiesz?.. Zabraniam ci przemawiać do mnie! Zabraniam zapominać się w ton sposób!.. Nie! ona oszalała?..
— Oszalała... Nie, księżno. Mam zmysły zupełnie zdrowe i najsilniejsze przekonanie, iż nie poważysz się targnąć na mnie dziś wieczorem. Z tego pragnę skorzystać, oto wszystko. Widziałam księcia mego, kochanego, pięknego księcia, gorącemi łzami opłakującego swoje stracone cacko, lalkę gumową. Niestety, księżno, ja mam serce tkliwe i kocham księcia, szlachetnego, pięknego księcia. Ty tego nie zrozumiesz, a ja umieram z pragnienia zwrócenia mu zabawki, którą tak ukochał. I niczego nie pragnę szczerzej i goręcej, niż osuszyć z tych drogich oczu łzy rozpaczy, oddać mu jego lalkę, oddać mu szczęście stracone... Ale ty wcale tego nie rozumiesz, zimna, bezmyślna, bezduszna istoto! pozytywko, nakręcana ręką mistrza!..
Podniosła się wzburzona, wyciągając zamknięty wachlarz w stronę księżny. Ręce drżały jej lekko, twarz płonęła, oczy rzucały błyskawice gniewu i pogardy.
— Lalko woskowa! — zawołała nagle. — Czyż niema w tobie krwi, serca, wnętrzności, temperamentu, duszy? Czyż nie czujesz, nie rozumiesz, że ten człowiek cię kocha, dzieciaku głupi? Kocha! O, możesz być pewną, że ci się to nie zdarzy po raz drugi w życiu! Miłości nie znajduje się na drodze, jak zgubionej podkowy. Ileż to kobiet pięknych, rozumnych i zręcznych pożąda jej i szuka nadaremnie! A ty, zarozumiały, nędzny niedorostku, śmiesz ją deptać bezkarnie?.. zaślepiona próżnością, nie rozumiejąca własnego położenia, wlasnej roli! Nim się ośmieliłaś rządzić państwem, trzeba było nauczyć się postępować w państwie serca swego, przy ognisku rodzinnem. To królestwo kobiety!
Zatrzymała się na chwilę i po krótkiem milczeniu niespodziewanie wybuchnęła śmiechem, przyciszonym, dziwnym śmiechem.
— Powiem ci coś, — zaczęła — powiem coś takiego, czego ci powiedzieć nie chciałam... ta Rosenowa, moja księżno, więcej trochę warta od ciebie, choć nie podniesiesz się nigdy do tej przykrej wysokości, aby sobie z tego zdać sprawę. A teraz słuchaj: kiedy mu podałam twój rozkaz, kiedy ujrzałam jego twarz zmienioną, o, wtedy w głębi duszy uczułam wzruszenie. I mówię ci otwarcie: tu, na mojem sercu dać mu pragnęłam chwilę wypoczynku, słodkiego zapomnienia!
Otworzyła ramiona i wspaniałym ruchem postąpiła krok naprzód.
Serafina cofnęła się przed nią z pośpiechem.
— O, nie lękaj się, pani! — zawołała hrabina z krótkim, nerwowym śmiechem — nie dla ciebie to schronienie przed burzami życia. Na świecie całym jeden tylko człowiek chętnie ofiarowałby ci coś podobnego... ale go odepchnęłaś. „Dla niej gotów jestem zostać męczennikiem, całować ciernie” — powiedział mi, kiedy — przyznaję — błagałam go, aby stawił ci opór, i oddałam papier w jego ręce... Ty, pani, bez skrupułu zdradzałaś małżonka i pana swego; teraz zapewne zdradzisz mnie przed Gondremarkiem, ale on, książę, nie chciał nikogo zdradzić. Pojmij to, pani: tylko jego dobrej woli zawdzięczasz, że znajdujesz się tu jeszcze, że cieszysz się złudzeniem władzy. Od niego tylko zależało (środki mu podałam), by zmienił z tobą role. Nie chciał; pozwolił się wrzucić do więzienia, zamiast ciebie w niem zamknąć!
Wyzywająco patrzała na księżnę, która z widocznem i przykrem wzruszeniem zaczęła mówić cicho:
— Gwałtowność twoja, pani, obraża mię i boli, lecz gniewać się nie mogę o uczucia, które — pomimo wszystko zaszczyt ci przynoszą... Powinnam była zresztą wiedzieć o tem wszystkiem. To słuszne. Zstąpię nawet przed tobą z mojej wysokości aż do wyznania, że po ciężkiej walce i z głęboką boleścią widziałam się jednak zmuszoną do tego kroku. I ja oceniam księcia... Pod wielu względami cenię go i szanuję... I nieszczęście nasze wspólnem jest, — chętnie biorę na siebie część winy — nie jesteśmy dobrani. Jego przymioty osobiste, wielkie — i dla mnie mają urok... Znam je, nie sądź, że ich nie widzę. Gdybyśmy nie byli tem, czem jesteśmy dla siebie, czułabym i myślała, jak ty, pani. Istnieją jednak względy wyższe, względy stanu, przed którymi ustąpić musi nawet serce: i taki obowiązek nakazał mi czyn, przed którym cofnąć się nie miałam prawa — mimo wstrętu. Lecz skoro minie groza, która mię zmusiła dla ocalenia państwa być okrutną i zimną — książę będzie uwolniony natychmiast. Bądź pani pewną, — przyrzekam ci to uroczyście. Inna na mojem miejscu — prawie każda — byłaby obrażoną na ciebie albo przestraszoną, onieśmieloną, — lecz ja cię pojmuję, hrabino, i usprawiedliwiam, dlatego ze spokojem przyjęłam niewłaściwe twoje uniesienie. Nie jestem tak okrutną i nieludzką, jak pani przypuszczasz — dodała z wyrazem twarzy, który miał prawdopodobnie oznaczać spokój i poczucie swej godności, lecz który mógł jedynie wzbudzić dla niej trochę współczucia.
Pani Rosen uśmiechnęła się wzgardliwie i potrząsnęła głową.
— Ale ja nie rozumiem cię, pani — odparła. — Suchymi względami stanu równoważyć miłość człowieka! Ależ to niedorzeczne!
Teraz Serafina wyprostowała się dumnie w poczuciu swej wyższości moralnej.
— Suche względy stanu to kwestya życia lub śmierci wielu osób, pani, — odezwała się z wyniosłym spokojem — może samego księcia i każdej z nas między innymi. Jakkolwiek młodą jestem, przeszłam twardą szkołę na swojem stanowisku, nim uznałam tę prawdę, że uczucia moje osobiste wobec spraw państwa nie mają prawa do istnienia i nie mogą być nigdy brane pod uwagę.
— O pisklęca niewinności! — zaśmiała się ironicznie pani Rosen. — Czyż podobna, abyś pani nie domyślała się nawet, jaką intrygą jesteś otoczona! Pomimo wszystko, mam litość nad tobą, widząc, jak naiwnie odgrywasz tę śmieszną rolę, którą ci narzucono bez twej wiedzy. Bądź co bądź, obie przecież jesteśmy kobietami... Biedne dziecko, biedne dziecko!.. Być kobietą to znaczy urodzić się po to, aby być oszukiwaną. Nienawidzę i gardzę kobietami, ale twój obłąd litość we mnie budzi... dlatego ci przebaczam.
Podniosła się i złożyła przed księżną ukłon głęboki.
— Wasza Książęca Mość! — zaczęła znowu innym już tonem, rozkładając wachlarz. — Wasza Książęca Mość zechce pozwolić, iż ją znieważę przez to, co uczynię teraz, zdradzając człowieka, który jest moim kochankiem. Masz władzę, możesz mścić się, zgubić mię i zburzyć całą mą przyszłość, — nie waham się jednak... A, cóż to za prawdziwie francuska komedya!.. oszukuję, oszukujesz, oszukuje, oszukujemy i t. d. bez końca. Lecz zaczynam swoją rolę. Oto list, Mościa Księżno. Bez listu nie obejdzie się żadna komedya. A ten — racz spojrzeć: autentyczny i nietknięty; pieczątka nienaruszona, adres ręką znaną. Oddaję ci go takim, jakim go znalazłam dzisiaj rano przy łóżku. Nie przeczytałam go sama, bo nie miałam humoru, a przytem nazbyt często spotyka mię ta przyjemność. Przez miłość samej siebie, w imię miłości najszlachetniejszego z książąt, o pani, wzywam cię i proszę, przez myśl o bezpieczeństwie tego kraju, które ciąży na twem sumieniu — otwórz ten list i czytaj!
— Czy chcesz, pani, powiedzieć przez to, że ten list mnie dotyczę pod jakimkolwiek względem? — spytała Serafina.
— Nie czytałam go, pani; wszak widzisz pieczątkę? Ale należy do mnie, i proszę cię, zróbmy próbę.
— Nie chcę i nie mam prawa czytać go pierwsza, hrabino. To list prywatny; mogą być w nim kwestye, o których wiedzieć nie powinnam.
Hrabina rozerwała pośpiesznie kopertę, przebiegła okiem kilka skreślonych wyrazów i rzuciła list księżnie. Serafina poznała pismo Gondromarka, wzięła kartkę do ręki i czytała:
„Droga Anno! Przyjdź natychmiast. Ratafia się dorznęła: zamykamy jej małżonka. To odda mi tę maryonetkę w moc zupełną. Kość rzucona. Będzie tańczyła teraz, jak rozkażę. Jest o czem pomówić. Przychodź prędzej.
Henryk.”
— Uspokój się, księżno! — zawołała nagle przestraszona pani Rosen, widząc straszliwą bladość Serafiny. — Nie myśl z nim walczyć. To daremnie. Gondremark ma władzę w ręku, a źródła jej są potężniejsze od twej łaski lub niełaski, Może cię zgubić jutro jednem słowem. Wierz mi. Czy sądzisz, że bez tej pewności zdradziłabym go w taki sposób? Lecz ja o niego drżeć nie potrzebuję: Henryk to mężczyzna, to siła... Bawił się tobą, jak każdą inną maryonetką, której potrzebował przez chwilę. Dziś to zbyteczne. A ty wiesz przynajmniej, dla kogo poświęciłaś księcia. Kropelkę wina, księżno? Widzę, iż byłam okrutną!
— Okrutną? Nie, hrabino; byłaś tylko lekarzem — odparła Serafina z uśmiechem widma. — Dziękuję. Nic mi nie potrzeba. Odurzyło mię na chwilę zadziwienie. Lecz to minie — wkrótce. Muszę pomyśleć o tem.
Ścisnęła rękoma skronie i czas jakiś stała tak nieruchoma, pogrążona w rozpatrywaniu burzy własnych myśli i uczuć.
— W każdym razie, — rzekła wreszcie głosem spokojnym, choć cichym — wiadomość tę przyniosłaś mi, hrabino, w chwili, kiedy potrzebowałam jej najbardziej. O, rada jestem! Nie postąpiłabym sama nigdy w ten sposób, jak ty postąpiłaś, ale — jestem ci wdzięczną szczerze... i dziękuję. Zawiodłam się okropnie na baronie Gondremarku.
— Dajże mi pokój, księżno, i myśl o własnym mężu! — zawołała pani Rosen niecierpliwie.
— Przemawiasz, pani, znowu w imię uczuć osobistych, — rzekła Serafina — ale nie ganię ci tego... Myśli mi się plączą... Jednakże ponieważ uważam cię za szczerą przyjaciółkę mego... ponieważ uważam panią za osobę szczerze życzliwą Ottonowi, powierzę ci natychmiast rozkaz przywrócenia mu wolności. Podaj mi, proszę, pióro i atrament.
Usiadła przy stoliku, i oparłszy rękę, która drżała jej mocno, pośpiesznie nakreśliła nowe rozporządzenie.
— Oto jest — rzekła, podając papier pani Rosen; — nie zapomnij jednak, hrabino, iż na razie niewolno ci robić z tego żadnego użytku. Ani mówić o nim! Dopóki się nie zobaczę z baronem, każdy krok nierozważny... Ach, gubię się w myślach! To odkrycie niespodziewane pozbawiło mię równowagi i spokoju.
— Przyrzekam ci chętnie, księżno, iż przed otrzymaniem od ciebie rozkazu żadnego użytku z tego papieru nie zrobię. I nie wspomnę o nim nikomu, choć byłoby pożądanem, aby książę jak najprędzej rozgrzał swe biedne serce tą nowiną. Ach, zapomniałam: książę zostawił list do ciebie, pani. Pozwól, że ci go przyniosę. To drzwi — zdaje mi się do jego pokoju?
I nacisnęła klamkę.
— Zasunięto z tamtej strony — rzekła, rumieniąc się mocno, Serafina.
— O!.. — zauważyła ze zdziwieniem pani Rosen.
Nastąpiła chwila przykrego milczenia.
— Sama pójdę — odezwała się księżna nakoniec. — A tymczasem pozwól mi, pani, zostać samą. Proszę cię o to. Dziękuję ci za wszystko, lecz jak o łaskę proszę: pozostaw mię samą!
Hrabina Rosen z godnością złożyła swej monarchini ukłon głęboki i oddaliła się w milczeniu.


ROZDZIAŁ XIV.
W którym się dowiadujemy o przyczynie wybuchu rewolucyi.

Serafina niewątpliwie należała do kobiet silnych i inteligentnych, do kobiet, które nie drżą przed niebezpieczeństwem, a jednak, zostawszy samą, zmuszoną była szukać mocnego oparcia, by nie upaść na ziemię. Czuła się obezwładnioną i złamaną; grunt zapadał się pod jej stopami; świat jej cały, gmach, który z takim trudem budowała, walił się jej na głowę.
Prawda, że w gruncie rzeczy nie lubiła nigdy Gondremarka i nigdy nie ufała mu zupełnie, — instynktownie bardzo często posądzała go o obłudę, a fałsz w jego uczuciach uważała zawsze za rzecz prawdopodobną i możliwą. Ale to co innego. Niechby mu zostały choć te wielkie zalety prawdziwego męża stanu, które w nim tak ceniła! niechby mogła wierzyć w uczciwość jego dążeń politycznych!.. Ale intrygant, który jej używał za narzędzie dla swoich celów osobistych, szydząc z jej naiwności... O, to oszaleć można! Można dostać zawrotu głowy.
Czuła, że spada z szaloną szybkością w jakąś przepaść bez końca, — otaczał ją chaos, — myśl jasna była dla niej udręczeniem, — gdzież ucieczka? Chwilami ogarniała ją ciemność zupełna, to znowu światła jakieś błyskały w jej mózgu; nie chciała wierzyć i znowu wierzyła... Męczarnia.
Machinalnie wyciągnęła rękę, by raz jeszcze odczytać bilet pani Rosen. Ale nie było już kartki na stole.
Nic dziwnego: hrabina należała zawsze do kobiet doświadczonych i przezornych, to też wzruszenie nawet zaostrzało raczej, nigdy zaś nie tłumiło w niej głosu rozsądku.
Ale ta okoliczność przypomniała księżnie o liście, pozostawionym przez Ottona. Zapragnęła go dostać z taką gwałtownością, że zerwała się z miejsca i nawpół przytomna pobiegła przez korytarz i znane komnaty do zbrojowni, którą odwiedzała tak niedawno.
W bibliotece stary szambelan znajdował się na stanowisku; jego widok obudził w duszy Serafiny gniew i niechęć: oto nowy świadek jej upokorzenia. I krew wzburzona uderzyła jej do głowy.
— Wyjdź pan! — zawołała gniewnie w dziecinnem jakiemś uniesieniu.
Ale gdy starzec skierował się ku drzwiom, odwołała go znowu.
— Zostań pan — przemówiła spokojniej. — Gdy baron Gondremark przyjdzie, wezwać go tu do mnie natychmiast.
— Niezwłocznie wydam rozkaz — rzekł szambelan.
— Był list do mnie... — zaczęła niepewnym głosem Serafina.
— Wasza Książęca Mość znajdzie list w zbrojowni na stole. Tam był pozostawiony. Nie otrzymałem żadnego rozkazu, gdyż inaczej byłbym oszczędził Waszej Książęcej Mości tego trudu.
— Nie, nie! — zawołała Serafina, widząc, iż szambelan chce jej towarzyszyć — sama go znajdę. Chcę być tutaj samą.
I znów doznała ulgi, znalazłszy się samą w pokoju. Pochwyciła list śpiesznie. Ale czy mogła go czytać, rozumieć? Umysł jej pogrążony był jeszcze chwilami w ciemności, którą rozjaśniały tylko krótkie błyski, niby światło księżyca po burzy, na niebie, zasnutem jeszcze ciężkiemi chmurami.
List jednak nie był długi.
„Serafino! Ani jedna litera tego listu nie będzie dla ciebie wyrzutem: widziałem rozkaz twój i odjeżdżam. Cóż mógłbym innego uczynić? Zmarnowałem skarb uczucia i zostałem nędzarzem. Nic nie mam i nic mię nie czeka w przyszłości. Nie potrzebuję pisać, że nie obwiniam cię o to; przebaczam wszystko. Teraz przynajmniej rozłączeni jesteśmy na zawsze. Ty sama zerwałaś więzy, którymi się własnowolnie skrępowałem. Bez oporu pozwalam zamknąć się w więzieniu; oto ostatnie słowo miłości i gniewu, jakie usłyszysz ode mnie. Usuwam się z twego życia. Odetchnij swobodnie: uwolnioną jesteś od małżonka, który pozwolił sobą wzgardzić, od księcia, który złożył władzę w twoje ręce, od męża kochającego, który był dumnym, osłaniając cię swoją osobą przed każdem wrogiem tchnieniem. Czem zapłaciłaś mu za to? Własne serce odpowie ci głośniej, wymowniej, niż słowa moje; przyjdzie dzień, w którym twe złudne marzenia rozproszą się, jak chmury, i zostaniesz samą i uczujesz się smutną i osamotnioną. Wówczas wspomnienia złączą cię znowu z Ottonem.“
Czytała z przerażeniem, z zapartym oddechem: ależ ten dzień już nadszedł! Czyż nie była samą? I jak samotną!
Wyrzuty sumienia obudziły się nagle z siłą niepojętą: czyż nie była okrutną? nieuczciwą? podstępną?
Wtem drgnęła nowa struna: próżność, — miłość własna zdeptana i upokorzona. Być tak oszukaną... zwodzoną!.. O, wstydzie! I gdzież jej moc i władza?.. Zdradzać siebie, usiłując zdradzić męża, — żyć lat tyle pochlebstwem, karmić się niem jak niemowlę, bezkrytycznie, głupio, śmiesznie, — połykać co dzień te pigułki, przyprawiane przez zuchwałego intryganta — i wierzyć — i dać się prowadzić, nie wiedząc dokąd...
Jej bystry, przenikliwy umysł ocknął się nagle i zrozumiał wszystkie nieuniknione a groźne następstwa własnych jej czynów: widziała przed sobą zgubę, niechęć powszechną, nienawiść, pogardę i wstyd i rozgłos tego smutnego upadku, rozbrzmiewający daleko, daleko, po całej Europie. A potwarz, którą gardziła do dzisiaj, stanęła przed nią teraz straszna, wstrętna i groźna. I już nie miała siły zmierzyć się z nią dumnie. Uchodzić w oczach ludzkich za kochankę tego człowieka — to za wiele, doprawdy! A kto wie, czy to właśnie nie będzie przyczyną...
Zamknęła oczy. Nie, nie miała siły, nie mogła patrzeć w przyszłość. Uciec! Dokąd?
Jak myśl szybko, pochwyciła nagle błyszczący sztylet, który pośród broni połyskiwał na ścianie.
Oto jest ucieczka! Jedyne wyjście z okropnego położenia, jedyna niezawodna i pewna ochrona od tych szeptów i śmiechów, tych spojrzeń złośliwych i rąk krwawych, które widziała przeczuciem wyciągnięte ku sobie groźnie i brutalnie. Nie, nie, — nie chce już oglądać nikogo, — wstręt ma do ludzi, boi się ich twarzy, ich okropnego śmiechu.
Przymknęła powieki, blade jej usta szepnęły kilka słów modlitwy, a obie ręce mocno i namiętnie przycisnęły do łona jasne ostrze stali.
Skutek był szybki, lecz nieprzewidziany: uczucie bólu wyrwało z jej piersi okrzyk przestrachu — zbudziło myśl trzeźwą z szału gorączki. Była ocaloną. Kropla krwi na staniku została jedynym i drobnym śladem tej chwili rozpaczy. Chęć samobójstwa zniknęła bez śladu wobec rozbudzonej na nowo energii.
Bystry jej słuch rozróżnił nagle w korytarzu krok dobrze znany, równy, nieco ciężki: baron nadchodził. Wszystka krew gwałtownie spłynęła jej do serca, które uderzać zaczęło głośno i mocno, niby wezwanie do walki. Szybkim ruchem ukryła sztylet w fałdach sukni, i prostując się w całej swojej wysokości, stanęła dumna, groźna, gniewem pałająca.
Szambelan cichym głosem wymienił nazwisko barona, który też wszedł natychmiast. Wszedł wezwany do kobiety, z którą stosunek zawsze był dla niego ciężką i nudną pańszczyzną. Znosił go z konieczności cierpliwie do czasu, lecz Serafina była tem dla niego, czem dla ucznia klasyczna łacińska poezya, której ani ocenić jeszcze nie umie, ani jej nie pragnie poznać.
W tej chwili jednakże, ujrzawszy ją wzburzoną, pałającą gniewem, wspaniałą w blasku podnieconych uczuć, doznał nowego, miłego wrażenia: — zbudziła w nim szczery podziw, iskrę uwielbienia. Uczucia to powitał z prawdziwą radością: wszak to broń nowa, nowe środki w jego ręku.
„Gdybym teraz był zmuszony grać rolę zakochanego, — pomyślał, a ta troska dręczyła go niejednokrotnie — zdaje mi się, że mógłbym wlać w nią trochę duszy!“.
Jednocześnie z właściwym mu ociężałym wdziękiem składał ukłon głęboki i pełen szacunku.
— Postanowiłam — rzekła Serafina głosem mocno zmienionym — zwrócić księciu wolność i zrzec się zamiaru rozpoczęcia wojny.
— Wiedziałem... przewidywałem to, księżno — rzekł baron. — Nie wątpiłem, iż przykre środki, do których zmuszeni byliśmy się uciec, zbyt boleśnie zranią twe szlachetne serce. Tak, pani, wierz mi, nie jestem niegodny być twoim sprzymierzeńcem: rozumiem cię i oceniam, — wiem, ile skarbów posiada twa dusza, i uważam je za najcenniejsze klejnoty naszego przymierza. Przezorność monarchini nie zatarła w tobie cech kobiety: tkliwości i dobroci; masz łzę dla cierpienia, uśmiech zachęty, nagrody dla mężnych. O, znam cię, pani! Ja umiem tylko rozkazywać, jestem od groźby, lecz ty, księżno!.. A jednak — masz odwagę zapanować nad własną słabością, nad słabością, która jest kwiatem twego serca. Na głos rozumu umiesz swe własne przymioty zdeptać, skrępować wolą i poczuciem wyższego obowiązku. Alboż raz to podziwiałem, w twojej nawet obecności — tak, w twojej obecności — powtórzył wzruszonym głosem, jakby się rozkoszował jakiemś drogiem wspomnieniem. — Dziś wszakże...
— Dzisiaj jednak, baronie Gondremark, — przerwała Serafina — nie czas na komplementa. Chcę wiedzieć jasno: jesteś mi wiernym, czy zdrajcą? Spójrz w serce swoje i odpowiedz. Żądam. Chcę poznać dzisiaj twoje serce.
„Uhm — pomyślał Gondremark — rozumiem!“
— O pani, — odparł głośno, cofając się niby z obawą, chociaż uczucie dumy i radości zarumieniło mu śniade oblicze. — Pani... ty, księżno, każesz mi... ośmielasz spojrzeć we własne serce?
— Przypuszczasz, iż się lękam? — zapytała z błyszczącym wzrokiem i uśmiechem, który spłoszył ostatnie wątpliwości Gondremarka.
— Pani! — wybuchnął, padając przed nią na kolana. — Serafino! Pozwalasz? Pozwalasz naprawdę? Czyś przeniknęła moją tajemnicę?.. A więc — tak jest — to prawda... Z wiarą i radością oddaję ci me życie. Władaj mną, rozkazuj! Kocham cię, pani, księżno, kocham cię z całym zapałem, jak równą, jak władczynię i kochankę, jak przyjaciela, jak kobietę ubóstwianą, upragnioną, słodką... O małżonko mego ducha i mych zmysłów — litości!.. litości dla mego uczucia!
Serafina wyprostowana, w tył nieco przegięta, słuchała ze zdumieniem, które zmieniło się szybko w szał gniewu i pogardy. Czuła, iż każde słowo jest dla niej zniewagą, uderza ją, jak policzek, i patrząc na tarzającego się przed nią człowieka, który wstręt tylko mógł wzbudzić w jej duszy, wybuchnęła nerwowym, spazmatycznym śmiechem, śmiechem nawpół przytomnym, jak we śnie,
— Wstyd!.. Wstrętne!... brudne!.. O, coby hrabina na to powiedziała!.. — wyjąkała z odrazą i szyderstwem.
Baron klęczał nieruchomy. Śmiech Serafiny spadł nań jak maczuga; przez chwilę doznał wrażenia, że ściany walą mu się na głowę, — potem... w najzaciętszym wrogu mógł litość wzbudzić stanem swojego umysłu... Zraniona próżność w piersi tej herkulesowej zamieniła się we wściekłość, pełną trującego jadu... Ach, cofnąć, cofnąć wymówione słowa!.. głupie słowa!.. choć kilka!.. Gdyby nie użył przynajmniej tego wyrazu: małżonka!.. Ten najgłośniej szumiał mu w uszach, kiedy przebiegał w pamięci tak nieoględne i śmieszne wyznanie. Cofnąć je, cofnąć!..
Chwiejąc się, wstał nakoniec, lecz w tej samej chwili niema i głucha wściekłość zawrzała w nim z siłą brutalną i wybuchnęła w slowach, w których zdradzały się wszystkie nizkie instynkta tej grubej natury. Zaślepiony jadem złości i upokorzenia, rzucił zuchwały wyraz, za który następnie długo i gorzko musiał pokutować.
— Hrabina! — zaśmiał się głosem szyderczym. — Aa! teraz zrozumiałem niezwykłe wzruszenie Waszej Książęcej Mości!
Ton jego głosu poparł siłniej jeszcze tę zniewagę. Serafinie nagle pociemniało w oczach, jakiś huragan podniósł się w jej piersi, zaćmił jej rozum, odebrał przytomność. Płomień gorący buchnął jej do twarzy... a kiedy się ocknęła, ujrzała przed sobą krwawy sztylet we własnej ręce. Gondremark blady, dłonią przyciskając ranę, patrzał na nią dziko i strasznie. Odrzuciła broń z uczuciem odrazy, ale w tej samej chwili z przekleństwem na ustach baron rzucił się na nią, i niepewną ręką chwycił za szyję. Ostatnim wysiłkiem w najwyższej trwodze zdołała się wyrwać i odepchnąć od siebie ciężkie, chwiejące się ciało, które z łoskotem padło na podłogę.
Wszystko to zaszło w jednem mgnieniu oka: uderzenie sztyletu, opamiętanie, wściekłość Gondremarka, napad i upadek. Baron raz jeszcze podniósł się wsparty na łokciu, — oczy miał błędne, rękę i pierś krwawą. Serafina, kredowo blada, patrzała nań z przerażeniem.
— Anno! Anno! Ratunku... — szepnął konający.
Wtem zabrakło mu siły, głowa opadła bezwładnie, powieki się przymknęły...
Serafina zasłoniła oczy dłonią. Ogarnął ją strach najwyższy, trwoga, dochodząca do szału. Nic już nie rozumiała i nic nie wiedziała, pragnęła tylko uciec, obudzić się z tego snu okropnego. Wydała krzyk, i łamiąc ręce w przerażeniu, biegała po pokoju, głośno wzywając pomocy.
Stanęła nagle: ktoś zapukał do drzwi. Z szybkością błyskawicy objęła całe położenie, lecz nie straciła teraz przytomności: strach siły jej podwoił. Jak zranione zwierzę, rzuciła się ku drzwiom i oparła o nie z szalonym wysiłkiem, zdyszana, blada, drżącymi palcami usiłując spuścić zasuwkę.
Gdy jej się to udało, uczuła się uspokojoną cokolwiek. Odstąpiła od progu, ażeby przytomniej spojrzeć na swą ofiarę. Stukanie do drzwi stawało się coraz gwałtowniejsze, a tu trup... Niepodobna o tem wątpić. Nie żyje! Zabiła go. Ostatniem słowem na tej ziemi wzywał hrabiny. Czy jej kto wzywać będzie w podobnej godzinie?.. Zabiła go... Ta ręka, zaledwie dość silna, by wytoczyć jedną kroplę krwi z własnego łona, ta sama ręka znalazła dość siły, by jednem uderzeniem obalić olbrzyma!..
Pukanie do drzwi stawało się groźnem, połączonem z licznymi głosami dworzan i osób, zebranych za progiem. Jeszcze chwila, a skandal stanie się publicznym. Co począć? Jak uniknąć następstw własnych czynów?
Serafina nie miała dzisiaj dość odwagi, by śmiało stawić im czoło. Głosy za drzwiami wołały ją już po imieniu. Co odpowiedzieć? Nagłe zdało jej się, iż poznaje między nimi głos kanclerza. On, czy kto inny, zrozumiała jednak, ze ktoś tutuj wejść musi. Zdecydowała się szybko.
— Czy pan Greisengesang jest tam? — zapytała, zbliżając usta do drzwi.
— Jestem, księżno — odparł głos znany. — Usłyszeliśmy krzyki i upadek. Czy się co stało?
— Nic, nic — rzekła Serafina. — Lecz chcę pomówić z panem. Odeślij innych.
Chwila stanowcza nadeszła, nie było rady. Ale umysł Serafiny pozostał teraz jasnym. Tylko wielkie oczy, sinym cieniem okrążone, i twarz kredowo blada świadczyły o wstrząśnieniu, które przeszła. Spuściła śpiesznie ciężką, fałdzistą portyerę i dopiero wtedy odsunęła rygiel, zabezpieczona przed wzrokiem ciekawych. Kanclerz wsunął się z nizkimi ukłony i obłudnym wyrazem, a zaraz za nim zasuwka zapadła na nowo.
Kanclerz stanął na krótką chwilę przed portyerą, po grążony w ciemności, dopóki ręka księżny nie odsunęła przed nim tej zasłony.
Wówczas wydał krzyk trwogi, podobny do głosu ptaka.
— Boże wielki! pan baron!
— Zabiłam go! — szepnęła drżącym głosem Serafina.
— Wielki Boże! — powtórzył starzec — rzecz niepojęta, niesłychana... nieszczęście. Kłótnia miłosna — dodał, żałośnie potrząsając głową — redintegratio...
Umilkł i okrągłe oczy, pełne trwogi, podniósł na księżnę.
— Na miłość Boską, pani, cóż teraz poczniemy? — zawołał innym tonem. — To rzecz strasznie poważna. Biorąc z punktu moralnego, to okropne. Ośmielam się przemawiać do Waszej Książęcej Mości, jak do córki... jak do córki, którą kocham, a jednakże z całym szacunkiem... Chcę powiedzieć, iż niepodobna zaprzeczyć, że z punktu moralnego cały ten wypadek stawia cię, księżno, w świetle bardzo nieprzyjemnem, bardzo nieokreślonem... A przytem... Boże wielki, co począć z tym trupem?
Serafina nie spuszczała oczu z mówiącego, i jej nadzieja zmieniła się prędko w pogardę. Lecz widok niedołęstwa i słabości powrócił jej energię.
— Zobacz pan, czy nie żyje! — rzekła sucho i wyniośle.
Ani słowa obrony albo wyjaśnienia: uważałaby za niegodne siebie usprawiedliwiać się przed tym człowiekiem. „Zobacz pan, czy nie żyje” — oto wszystko.
Z wyrazem skruchy i obawy kanclerz zbliżył się do Gondremarka, który w tej samej chwili błysnął białkami oczu.
— Żyje! — krzyknął stary dworak w uniesieniu, zwracając — się do Serafiny. — Żyje jeszcze, księżno!
— Więc zajmij się nim, kanclerzu — odparła chłodno, nie poruszając się z miejsca. — Przewiąż mu ranę.
— Ależ, księżno, — szepnął starzec z przerażeniem — ja nie mam czem...
— Nie masz pan chustki od nosa, krawata, czegokolwiek zresztą? — spytała oburzona.
Jednocześnie szarpnęła silnie za falbanę od lekkiej sukni, oddarła ją i wzgardliwie rzuciła na podłogę.
— Weź pan to na bandaż — rzekła, zwracając się do ministra.
Po raz pierwszy znaleźli się naprzeciw siebie. Greisengesang wydał nagle słaby okrzyk, podniósł ręce do góry z wyrazem zgorszenia, i przymykając oczy, zwolna odwrócił głowę: szarpnięcie upadającego barona rozerwało na piersi lekki stanik Serafiny.
— Wasza Książęca Mość, — szepnął kanclerz słabym głosem — ten nieład w toalecie...
— Weź pan tę falbanę i przewiąż go — rozkazała. — Człowiek może umrzeć.
Drżąc widocznie, minister zbliżył się do rannego i niezręcznie, nieumiejętnie zaczął opatrywać mu ranę.
— Oddycha jeszcze — powtarzał zarazem. — Nie skonał jeszcze... jeszcze nie wszystko skończone.
— Jeżeli pan nic więcej pomódz tu nie możesz, odejdź teraz — rzekła księżna. — Idź, sprowadź ludzi, trzeba go natychmiast przenieść do jego mieszkania.
— Ależ pani! — zawołał przerażony kanclerz — jeżeli ludzie z miasta wejdą tutaj, jeśli zobaczą ten okropny obraz... o nieba! państwo runie... — westchnął, przymykając oczy.
— Jest lektyka w pałacu — zauważyła Serafina. — Pańskim obowiązkiem przedewszystkiem jest przenieść tego człowieka w bezpieczne i właściwe miejsce. Rozkazuję ci to, kanclerzu, i czynię cię odpowiedzialnym za spełnienie mego rozkazu.
— Widzę to — bąknął kanclerz. — Wasza Książęca Mość... Rozumiem... Ale jak? Kogo użyć? Kogo znaleźć?.. Ha! ludzie księcia... tak... Ci są życzliwi. Ci może będą wierni.
— Nie, nie! Nie ci! — przerwała nagle Serafina. — Weź mego służącego, Sabrę; temu ufam.
— Sabra? Wielki mason! — zawołał przestraszony kanclerz. — Niech Bóg Najwyższy broni! Gdyby wiedział, co się stało, uderzyłby natychmiast w wielki dzwon na trwogę, i w mgnieniu oka bylibyśmy wszyscy wymordowani!
Serafina uśmiechnęła się z goryczą: każde słowo malowało jej dokładnie położenie, z którego dotąd nie zdawała sobie sprawy.
— Więc bierz, kogo chcesz, kogo możesz, — rzekła — i sprowadź tu lektykę.
Pozostawszy sama w pokoju, zbliżyła się znów do barona, i walcząc ze wzrastającym wstrętem, usiłowała za pomocą, silniejszego przewiązania powstrzymać upływ krwi z rany. Ale każde dotknięcie ciała szarlatana przenikało ją dreszczem odrazy. W jej oczach niedoświadczonych rana wydawała się śmiertelną i przerażała ją swoim widokiem. Pokonała jednakże wstręt i przerażenie i w każdym razie zręczniej od kanclerza zbandażowala krwawiącą się ranę.
Dla oczu nie zaślepionych nienawiścią baron zemdlony wyglądał wspaniale. Ogromne jego muskularne ciało budziło podziw proporcyonalnością, rozmiarami i kształtem: potężna i piękna machina, nagle wstrzymana w ruchu. Nawet rysy jego twarzy, uwolnione w omdleniu od wyrazu gniewu i obłudy, mogły budzić podziw czystością i pięknością linii.
Lecz Serafina tego nie widziała. Jej ofiara, nieruchoma, drgająca kiedy niekiedy, z odkrytą szeroką piersią, odrażała ją właśnie ogromem i brzydotą. I po raz pierwszy od dawnego czasu dusza jej z utęsknieniem zwróciła się ku Ottonowi.
W pałacu tymczasem powstał ruch i wrzawa, wzrastająca niemal z każdą chwilą; szybkie kroki rozlegały się w różnych kierunkach; tu i owdzie podniesione, niespokojne głosy, szepty i nawoływania; na głównych schodach ruch panował ożywiony.
Nakoniec w długiej galeryi rozległy się ciężkie stąpania: to kanclerz wracał do księżny, prowadząc czterech ludzi Ottona, niosących lektykę. Wszedłszy do gabinetu, słudzy stanęli u progu, ze zdumieniem patrząc na swą monarchinię z włosami w nieładzie, w podartej sukni, i na sztywne ciało rannego, rozciągnięte na podłodze. Nie wolno im było mówić, lecz myśli podejrzliwe i zuchwałe malowały się na ich twarzach. Pod dyrekcyą kanclerza umieszczono dość ostrożnie barona w lektyce, zapuszczono firankę, czterech silnych tragarzy podniosło ją zgodnym ruchem, i pod przewodnictwem bladego Greisengesanga cala gromadka opuściła pokój.
Serafina pobiegła do okna i przycisnęła do wilgotnej szyby czoło suche i rozpalone. Widzieć stąd mogła oświetlony taras i drogę wyznaczoną dwoma rzędami latarni, wiodącą ku miastu. A nad wszystkiem noc ciemna i niebo gwiaździste.
I ujrzała po chwili drobny, ciemny orszak, wychodzący z przedsionka i posuwający się pośród ciemności oświetloną aleją. Blask latarni kolejno przesuwał się po nim, lektyka kołysała się łagodnie, unoszona przez czterech ludzi; kanclerz zamykał pochód.
Gromadka oddalała się zwolna, w milczeniu, i zniknęła w ciemnościach nocy. Serafina przeprowadzała ją wzrokiem i myślą, pełna niezwykłych uczuć, z niepokojem i bólem patrząc okiem duszy na ruinę swych dążeń, celów i ambicyi. Cóż się stało w przeciągu tych godzin kilku z jej życiem, z nią samą?.. Komu zaufać teraz? Komu wierzyć?.. Nikomu. Nie widziała wkoło siebie ani jednego człowieka, na którego prawości w najmniejszej drobnostce ośmieliłaby się odtąd polegać. A wierność! Rozumiała, że z upadkiem Gondremarka, upadło całe jej drobne stronnictwo — jeśli istniało kiedykolwiek.
Stała tak oparta o wilgotną szybę, wstrząsana lekkim dreszczem nerwowej gorączki i chłodu nocy, od którego lekka, rozerwana suknia zabezpieczyć jej nie mogła. I czuła, że ogarnia ją znowu bezwładność, gorycz, zwątpienie, rozpacz.
Tymczasem nieprzerwany łańcuch konsekwencji rozwijał się sam przez się i jak przeznaczenie wiódł do następstw nieuniknionych i groźnych: wśród ciemności już błyskał krwawy płomień buntu, chwiały się mury gmachu, który miał paść w ruinę.
Lektyka przebyła wkrótce bramę pałacową i zniknęła w ulicach miasta, oświetlonych słabo niepewnym blaskiem dość rzadkich latarni. Tu jednak napotkała ruch niezwykły. Jakim cudem niepokojąca i nieokreślona wieść przeniknęła mury pałacowe? jaki wiatr tajemniczy rozniósł ją po mieście? Odgadnąć trudno, nawet niepodobna. A jednak miasto odczuło wstrząśnienie. Coś płynęło z powietrzem i w sercach ludności budziło echa trwogi, ciekawości i głuchego wzburzenia. Mieszkańcy wychodzili z domów, sami nie wiedząc dlaczego, gromadzili się na ulicach, w Topolowej Alei tworzyli liczne grupy. Szeptano, opowiadano, pytano. Tu i owdzie tłum czarny zapełniał ulicę.
I nagle oczom tych wyczekujących i niespokojnych tłumów ukazał się nieliczny i milczący orszak: czterech ludzi książęcych niosło zamkniętą lektykę; za nimi postępował wielki dygnitarz państwa, kanclerz Greisengesang.
Tłum przepuszczał go, milcząc i śledząc spojrzeniem, — ale po przejściu, szmer wzmagał się za nim szybko, następowało wrzenie. Grupy się dzieliły, rozpraszały, skupiały, szły naprzód, i wkrótce zwarta procesya ciemnych i groźnych postaci postępowała za lektyką.
Milczące zrazu masy stawały się coraz głośniejsze, ten i ów, śmielszy, następował bliżej, zwracał się do ministra z zapytaniem. Inni wyczekiwali słowa odpowiedzi.
Nigdy dotąd kanclerz nie miał takiej sposobności spożytkowania swej zręcznej obłudy i talentu kłamstwa, w którem całe życie ćwiczył się z najpomyślniejszym dla swej tuszy rezultatem. W tej pięknej chwili jednak potknął się, niestety: zdradził go strach — jego słabość kardynalna. Zarzucany pytaniami, stracił przytomność umysłu, zmieszał się. Jednocześnie z potrąconej lektyki rozległ się jęk bolesny. Było to uderzenie dzwonu, oczekiwano hasło.
Jedno uczucie, niby powiew wiatru, który pochyla lasy, wstrząsnęło tłumem. Kanclerz je odczuł także, potęgą przerażenia zrozumiał natychmiast, że wybiła godzina... Na sekundę jednak zapomniał w tej ostateczności o sobie — niech mu za to przebaczone będą ciężkie grzechy! Pociągnął mocno za rękaw jednego z niosących lektykę i szepnął mu do ucha:
— Biegnij do księżny, powiedz: niech ucieka! Wszystko stracone!
W następnej chwili walczył już o własne życie, przemawiając do tłumu, usiłując wzbudzić w nim zaufanie, wytargować dla siebie bezpieczeństwo.
Tymczasem pokojowiec księcia wpadł zdyszany do zbrojowni.
— Wszystko stracone! — zawołał na progu. — Kanclerz kazał powiedzieć, że trzeba uciekać!
Jednocześnie wrzawa wzburzonego miasta uderzyła o mury pałacowe; przez okno widać było już tłum czarny, zbliżający się od bramy ku jasno oświetlonym tarasom.
— Dziękuję ci, Grzegorzu — rzekła Serafina. — Wyjdź stąd prędzej. Ratuj się.
Lecz człowiek się wahał: nie śmiał jej tak opuszczać.
— Uciekaj! — powtórzyła z naleganiem. — Proszę cię o to. Skryj się.
Tym sposobem w kilka godzin po wyjeździe księcia Amelia Serafina, ostatnia księżna Grunewaldu, tą samą drogą, przez ten sam korytarz i boczne wyjście opuściła pałac książęcy, aby już do niego nie powrócić.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: Cecylia Niewiadomska.