Przygody księcia Ottona/Księga trzecia/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Przygody księcia Ottona |
Wydawca | Wydawnictwo Tygodnika Illustrowanego |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Cecylia Niewiadomska |
Tytuł orygin. | Prince Otto |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
KSIĘGA TRZECIA.
SZCZĘŚCIE W NIESZCZĘŚCIU.
|
Wzmagający się hałas sprowadził widocznie ze stanowiska odźwiernego księcia, któremu powierzono straż bocznego wejścia: furtka stała otwarta pośród ciemnej nocy, i Serafina wymknęła się niepostrzeżona. A kiedy, jak cień lekka, bez szelestu przesuwała się pomiędzy drzewami, zstępując coraz niżej po tarasach, — od strony miasta zbliżał się tłum groźny, ryczący niby fala, a głuche i ciężkie stąpania miarowym szmerem napełniały powietrze. Zdala przypominało to pochód konnicy. Brzęk tłuczonych latarni kiedy niekiedy ostrym trzaskiem wyróżniał się od wrzawy głosów, a nad tem wszystkiem, jak echo przeciągłe, rozlegało się długim, dzikim krzykiem nienawistne imię Serafiny. Od strony koszar ozwała się trąbka, padł strzał, krzyk tłumu dosięgnął potęgi, i szturmująca masa ze wściekłością żywiołu rzuciła się na pałac.
Ścigana odgłosami tej burzy, księżna biegła przez ogród, niby ptak spłoszony, zaledwie stopą dotykając ziemi. Minęła park, z trudnością rozpoznając drogę przy blasku gwiazd, wśród sieci ścieżek i alei, i znalazła się pod schronieniem lasu. Tym sposobem, w przeciągu chwil kilku zaledwie, z wysokości książęcej potęgi i uciech dworskiego życia spadła w tę puszczę dziką, bezbronna, strwożona, obdarta, nędzna i samotna, księżna-kopciuszek.
Szła szybko wprost przed siebie, kierując się z początku ku jaśniejszym miejscom, jakie tworzyły regularne poręby lub naturalne polanki; widok gwiaździstego sklepienia był jedynym jej przewodnikiem. Wkrótce jednak otoczyła ją ciemność zupełna; proste, wysokie świerki stały przed nią zwartym i czarnym szeregiem, przyjęły ją w swą głębię, osłoniły zwieszonemi gałęziami, niby namiot olbrzymi.
Noc była dziwnie cicha w tej gęstwinie; najlżejszy wietrzyk nie poruszał lekkich igieł żywicznych, drzewa stały nieruchome. Lecz wśród tej martwej ciszy i ciemności, której nie rozjaśniał najbledszy promyk, ogarnęła ją trwoga nocy, podobna do przeczucia rzeczy tajemniczych, które nas otaczają niewidzialne i potężne. Z kroplami potu zimnego na skroni i zapartym oddechem, posuwała się naprzód po omacku, rękoma szukając drogi w nieprzejrzanym mroku, wpadając na pnie twarde, zaczepiając suknią o kolące krzaki, tracąc chwilami siły i nadzieję wydobycia się z tej gęstwiny, to znów przystając i z sercem bijącem nasłuchując, czy nie ścigają jej krzyki rozszalałego tłumu.
Grunt się podnosił zwolna, ale ciągle, i to jej dodawało odwagi: była pewną, że idzie wciąż w jednym kierunku; jakoż istotnie, po długiej i męczącej drodze, znalazła się na szczycie skalistego wzgórza, panującego nad tem morzem lasów.
Tu jaśniej było. Nad sobą ujrzała znowu błękitne, gwiaździste sklepienie, a dokoła bądź ostre i sterczące skały, bądź faliste i ciemne szczyty lasów sosnowych, osłaniające stoki łagodne pagórków, bądź wreszcie czarne zupełnie otchłanie dolin, przegradzających wyniosłości. A w dali nieskończony, już szary na wschodzie horyzont i profil gór dalekich.
Wieczne źródło uspokojenia, powaga i głębia natury, koiło zwolna swoim wpływem dobroczynnym wstrząśniętą i znużoną duszę Serafiny. Usiadła na odłamie wystającym skały i wysłała wzrok w przestrzeń, zanurzając go w dali przejrzystej, jak rękę rozpaloną w chłodnem źródle, — i w tem subtelnem zetknięciu z naturą odzyskiwała spokój.
Wspaniałe słońce, krążąc w błękitnem przestworzu, które przesyca złotem swych promieni, jaśnieje w wysokości hasłem dla milionów, ale z jednostką ludzką nie ma nic wspólnego; srebrzysty księżyc, niby ojciec dobrotliwy, spogląda na nas smutnie lub łagodnie; lecz tylko jasne, migające gwiazdy przemawiają do nas, niby przyjaciółki: cicho, poufale, serdecznie; jak wróżki, pełne odwiecznej mądrości i wyrozumienia bez granic, słuchają one z łagodnym uśmiechem skarg naszych i opowiadań o nędzy przeznaczenia ludzkiego, a ruchem swoim, tak miłym dla oka, a mówiącym do wyobraźni, wskazują nieskończoność i całą różnicę między wiecznością nieśmiertelnej w całości swojej natury, a znikomem przeznaczeniem ludzkiego żywota.
Na twardym odłamie skały nad przepaścią siedziała Serafina, czerpiąc nadziemską pociechę w tem obcowaniu z myślą nieśmiertelną Stwórcy, ujętą w formy nieśmiertelnych światów. I zwolna w jej pamięci budzić się zaczęły wspomnienia, pełno dźwięków i obrazów, i niby mgły wieczorne nad wilgotną łąką, podnosiły się zwolna, lekkie i przejrzyste, zmieniały barwy, kształty, i jak panorama przesuwały się przed jej wyobraźnią. I widziała hrabinę piękną i zuchwałą, z wachlarzem w ręku — jej ruchy, jej słowa, wyraz jej twarzy; wielkiego barona na kolanach, z oczyma ku niej wzniesionemi... krew na podłodze; słyszała uderzenia we drzwi; tam znów ludzie księcia niosą lektykę, z tarasu pałacowego, aleją, wiodącą ku miastu; ktoś wchodzi — to posłaniec od kanclerza: „Uciekaj!..” — krzyk z pospólstwa — strzały i groźny, wzrastający hałas...
Wszystko to jednak płynęło gdzieś w dali, niby widziadła, a jednocześnie miała rozkoszną świadomość bezpieczeństwa i ciszy tej nocy gwiaździstej, krzepiącej ducha swoim potężnym spokojem.
Zwolna zwróciła oczy ku Mittwalden; po za wzgórzami, które widok zasłaniały, krwawy blask nieba zwiastował pożogę. Tem lepiej... Wolała upaść tragicznie, wśród burzy, w blasku płonących pałaców i w gruzy walącej się wielkości.
Gondremark?.. Ten nie budził w niej politowania — był jej tak obojętnym, jak los Grunewaldu. Ten okres życia jej był już zamknięty, pogrzebany na zawsze. Jedynem wspomnieniem zostało jej uczucie dotkliwego bólu zranionej miłości własnej.
Zresztą — jedną tylko miała myśl trzeźwą i jasną: uciekać. I drugą, mniej wyraźną, nawpół odpychaną, a jednakże rosnącą w siłę przekonania: uciekać w stronę Felsenburga. Wszak miała tam obowiązek do spełnienia: czyż nie powinna była jak najprędzej uwolnić z pod zamknięcia Ottona? Rozum powiedział jej to trzeźwo i spokojnie, a serce dziwnie ciepło przyjęło ten rozkaz — ręka jej pożądała uścisku przyjaźni, życzliwego dotknięcia.
Podniosła się nagle, gdyż to wspomnienie wstrząsnęło ją dreszczem, i z nerwowym pośpiechem utonęła znowu w ponurym gąszczu leśnym. Schodziła teraz z wysokiego wzgórza stroną przeciwną, bór przyjął ją w milczeniu pod swoją osłonę i, niby otchłań czarna, zamknął ją w swojem objęciu. I znów zaczęła błądzić gorączkowo w nieprzejrzanej ciemności, bez kierunku i przewodnika. Tu i owdzie jedynie kiedy niekiedy błysnęło blade światło przez rzadsze gałęzie; tu i owdzie pień drzewa jaśniejszym konturem zarysował się na tle ciemnej masy; tu i owdzie jednakże cień zdawał się zgęszczać, mienić zwodniczem światłem, by za chwilę znowu większą jeszcze czarnością przerażać źrenicę. Cisza i ciemność stawały się jakieś kamienne, ciężkie, duszące; księżnę ogarniało rozpaczne poczucie własnej niemocy, nicości i trwogi; zatrzymywała się nagle, nasłuchując w ciszy najlżejszego szelestu; ale wówczas cisza zdawała się powiększać, stawała się martwą, otaczała ją jakimś murem niewidzialnym a nieprzebytym, strasznym; chwytała za gardło, dusiła ją... Z krzykiem zamarłym na ustach Serafina zrywała się znów do ucieczki, uderzając o drzewa, upadając czasem, lecz zrywając się szybko, aby śpieszyć dalej.
Wkrótce las cały zaczął biedz z nią razem, chwiać się i skakać. Echo jej kroków w tej ciszy okropnej rozlegało się dziwnie, przeraźliwie, tysiącem głosów, które podwajały, potęgowały jej rosnącą trwogę. Strach ją ścigał. Ujrzała go między drzewami, gdzie czyhał na nią, chwytając zdradziecko za suknię, za włosy, kalecząc ręce; ciemność nieprzejrzana ożywiła się nagle, pełna tajemniczych kształtów, sił tajemniczych. Księżna uciekała; tchu już jej brakło, ale ostatnim wysiłkiem uciekała przed własną trwogą.
Wprawdzie w głębi jej mózgu niezgasłe światełko błyskało czasem jasną, trzeźwą myślą, ale strach i ciemność tłumiły ją znowu. Pojmowała jednakże, choć nie była w stanie iść za tym głosem wiedzy, pojmowała jednak, że trzeba się zatrzymać, odetchnąć, ochłonąć — ale nie mogła i biegła wciąż dalej.
Wiedziała prawie, że szał ją ogarnia, że zginąć musi... Wtem przed nią przestrzeń wolna, choć niewielka; jakieś cienie i światła, jakieś dźwięki nowe — krok jeszcze — i zabrakło jej gruntu pod stopą. Spadła gdzieś w przepaść, ale się zerwała jeszcze o własnej sile, by natychmiast potem stracić przytomność i upaść nanowo.
Kiedy przyszła do siebie, leżała na wilgotnej skale, nad szemrzącym strumieniem, który obmywał jej stopy; woda, staczająca się po pochyłości, pryskała na nią chłodnemi kroplami; włosy jej były mokre, suknie przejęte wilgocią.
Podniosła się z trudnością; dreszcze wstrząsały jej ciałem, chłód ją przenikał; lecz przed sobą widziała jasną wstęgę wody i drżące gwiazdy, które się w niej przeglądały, białą pianę na skałach i sosny wysokie po obu brzegach spadzistych potoku.
Ten prosty widok powrócił jej spokój; przez chwilę z upajającem wrażeniem rozkosznego spoczynku wsłuchywała się w cichy szmer tej górskiej strugi. To była rzeczywistość, głos istniejący, prawda — nie złudzenie.
Drżąca z zimna, z trudem czepiając się mszystych kamieni, Serafina usiłowała iść naprzód z biegiem strumienia. Ruch tylko mógł ją rozgrzać i ocalić. Wiedziała teraz, iż byłoby zgubą, szałem z jej strony zapuszczać się znowu w czarną głąb lasu, lecz w tej dolince, rozjaśnionej blaskiem gwiazd migotliwych, ożywionej pluskiem wody bieżącej, zamkniętej i cichej, a nie grobowej, nie martwej i nie czarnej, tu — czuła się bezpieczną i była gotową czekać spokojnie na świt nowej zorzy.
Strumień łagodnie toczył się po pochyłości, jak wąż olbrzymi wijąc się wśród lasu; łożysko jego, chwilami ścieśnione, rozszerzało się znowu, a tu i owdzie słały się po brzegu wilgotne, bujną trawą pokryte polanki. Jedną z nich Serafina obrała sobie za schronienie na resztę nocy. Cień drzew posępny osłaniał jej brzegi, lecz była dość rozległą, aby na jasnej przestrzeni przechadzać się swobodnie po miękkiej murawie. Zaczęła krążyć wkoło, przecinać ją wpoprzek, wzdłuż, wszerz. Pod wpływem myśli przyśpieszała kroku, to znów zwalniała. Kiedy niekiedy nie myślała o niczem; jej umysł znużony znajdował wypoczynek, patrząc na obraz niezwykły, który ją dziś otaczał. Tam z wysokiego wzgórza setką drobnych wodospadów spływał spieniony potok, podążając ku niej; tu wśród łagodnych brzegów płynął spokojnie i cicho, odzyskując przejrzystość fali, a ponad nim wznosiło się jasne sklepienie, pełne ogni niebieskich.
Chłodny wieczór zmienił się zwolna w noc ciepłą; wietrzyk ucichł zupełnie, a z ciemności lasu płynęło ciepłe, balsamiczne tchnienie, niby łagodny oddech żyjącej istoty; rosa spadła obficie na bujne mchy leśne, wysokie trawy i igły sosnowe.
Pierwszą noc w życiu księżna spędzała w ten sposób, sama, pod otwartem niebem, wobec natury, — i teraz, kiedy ocknęła się z trwogi, czuła w duszy głęboką i spokojną radość, wielkie wzruszenie wobec tego majestatu spokoju i prostoty. Jakiż kontrast ze sztucznem i pełnem drobiazgów życiem człowieka, z przewrotnością intryg i walką sprzecznych uczuć! Tu gwiazdy odwieczne dobrotliwie patrzały z wysokiego nieba, a czysty strumień krzepił ją swym głosem, który był prawdą samą.
Nagle z bijącem sercem spostrzegła, że staje się wkoło niej światłość, — a chociaż w tej chwili było to raczej poblednięcie mroku, jej przecież to przeczucie jasności wydało się wspanialszem od łuny jaskrawej płonącego pałacu. I natura cała odczuła tchnienie dnia pierwsze: wszystko dokoła zdawało się zmieniać, przeistaczać, ożywiać; sosny stały się wyższe, uroczystsze; skały, trawa na łączce i wody strumienia zmieniły barwę, zdały się rozumieć zbliżanie wielkiej chwili.
Serafina patrzała na to w zamyśleniu, z sercem wzruszonem nieznaną radością, przeczuciem rzeczy wielkich. Jakaś tajemnicza i nieuchwytna łączność spoiła ją z nieznaną jej dotąd przyrodą — uczuła się jej cząstką. Spojrzała na niebo: gwiazdy pogasły na niem, kilka już tylko błyszczało światłem zamglonem, niepewnem i drżącem, gotowe zniknąć za chwilę, jak inne. I kolor nieba zmienił się zupełnie: zbladł szafir nocy, przesycony światłem bladoróżowo-złotem, które poprzedza jutrzenkę.
— Świt! — zawołała Serafina głosem, drżącym z radosnego wzruszenia.
Zręcznym i lekkim ruchem przeskoczyła strumień i zaczęła się wdzierać na szczyt najbliższego wzgórza. „Jasno! jasno! dzień! światło!” — śpiewało jej w duszy, a w odpowiedzi chór stokroć piękniejszy rozbrzmiewał dokoła: chór drobnego ptactwa w gniazdkach, ukrytych wśród leśnej gęstwiny, w nędznych, słabych lepiankach, opartych o stare, silne konary. Głos ich, piękniejszy nad tony muzyki, tysiącem lekkich fal wstrząsał powietrze, tysiące drobnych i błyszczących oczu świeciły wśród zieleni, tysiące serc małych biły radosnem biciem na powitanie słońca i dnia wschodzącego. Serce Serafiny wyrywało się do tych powietrznych śpiewaków, przytulonych do siebie parami w gniazdeczkach i ze zdziwieniem rzucających bystre, baczne spojrzenia na księżnę kopciuszka w poszarpanej odzieży, lekkim, szybkim krokiem przesuwającą się po mchów kobiercu.
Wreszcie znalazła się na szczycie wzgórza, skąd mogła objąć okiem horyzont szeroki i podziwiać wspaniałość cudnego zjawiska. Od wschodu ciemność cofała się drżąca, mdlejąca w świetle; ostatnie gwiazdy gasły na błękicie, jak nocne światła ludzkich siedzib gasną, zbyteczne przy dnia blasku. Szara białość sklepienia stawała się srebrną, ciepłe tchnienie blask srebrny zabarwiło złotem, złoto rozgrzało się w płomień różowy, a zaraz potem jasne czoło wschodu zapłonęło purpurą. Pierwsze dnia tchnienie przemknęło po ziemi, jasne, chłodne, spokojne, — przeniknęło nawskroś jej płaszcz roślinny i jej wód głębiny; ostatnie ślady nocy pierzchnęły, drzewa zadrżały cichem, głębokiem westchnieniem — i zamilkło wszystko. W tej samej chwili jednym potężnym ruchem słońce wypłynęło z pod horyzontu. Serafina spotkała pierwsze jego strzały okiem pełnem zachwytu, lecz olśniona blaskiem, spuścić musiała powieki. Spłoszone cienie przypadły do ziemi, rozpływając się w nicość. Dzień był. Dzień panował jasny, olśniewający, blasków pełen. Po sklepieniu czystem zwycięskie słońce płynęło powoli, wznosząc się coraz wyżej, królewskie i majestatyczne.
Serafina, oparta o pień starej sosny, upojona cudownym widokiem, na chwilę uczuła, że ją siły opuszczają: tak wiele szczęścia objąć nie mogło jej serce. I tyle wrażeń! Wszystkie odżyły na nowo wspomnieniem: noc, las i trwoga, — pierwszy brzask jutrzenki, radość — i dzień znów jasny, długi...
Dlaczegóż z nim razem zbudził się w niej niepokój? Z westchnieniem spojrzała dokoła. Słup dymu, podnoszący się gdzieś z głębi puszczy wzrok jej zatrzymał: oto schronienie człowieka — tam, niedaleko. Jakaś istota ludzka grzeje się przy ognisku. Wątpić o tem nie można. Ludzkie ręce złożyły stos suchych gałęzi, ludzkie tchnienie roznieciło pośród nich płomienie, które gorącym i czerwonym blaskiem padają teraz na twarz twórcy swego.
I ten obraz tak żywo stanął przed jej myślą, iż uczuła się znowu samą, opuszczoną, zziębłą, słabą. Blask i majestat słońca, powaga natury i piękno puszczy nużyć ją zaczęły i onieśmielać. Jakimże atomem wobec nich była! I osłonione zacisze domowe, pokój wygodny, ciepłe i jasne ognisko i komfort — w innym zupełnie kierunku zwróciły jej pragnienie. W tej chwili nic bardziej pociągać jej nie mogło: łóżko, stół nakryty, krzesło wygodne — jakież to rozkosze!
Kolumna dymu, tchnieniem wiatru zgięta, zwróciła się w jej stronę, niby gościnny przewodnik, i zaledwie zdając sobie z tego sprawę, młoda kobieta, instynktem wiedziona, powstała i zwróciła się w gęstwinę lasu, w kierunku pożądanego ogniska.
Opuszczając szczyt wzgórza i schodząc w gąszcz leśny, Serafina rozstała się znów z blaskiem dziennym; tu pod sklepieniem zielonem panował chłód, wilgoć rosy przejmująca i błękitnawy odcień porannego światła. Tylko wierzchołki sosen kąpały się w blasku, który się wlewał miejscami w gęstwinę szeroką, złotą smugą.
Serafina szła ścieżką, krokiem pewnym, przyśpieszonym. Dym straciła tu z oczu, lecz usiłowała kierować się podług słońca. Wkrótce nowe znaki za pewniejszych posłużyć mogły przewodników, i ślady rąk ludzkich stawały się bardziej widoczne na każdym prawie kroku: tutaj pień zrąbany, tam drzazgi i odpadki drzewa już usuniętego, tu stos gałęzi, tam drwa ułożone. Kierując się drogowskazami takimi, wyszła nakoniec na małą polankę, którą jej w pierwszej chwili zasłonił słup dymu. Za chwilę jednak ujrzała w kaskadach spadający potoczek i chatę na brzegu. Przed chatą siedział drwal z twarzą surową, ogorzałą od słońca, i ręce założywszy z tyłu, patrzał na niebo.
Serafina zbliżała się prosto ku niemu, z oczyma pałającemi jak gwiazdy, cudownie piękna w nieładzie książęcego stroju, w łachmanach szat kosztownych. Gwiazdy dyamentów jaśniały w jej uszach, rozdarty stanik i lekka koronka nie osłaniały jej szyi i ramion, suknia w strzępach spływała z jej smukłej postaci. O wschodzie słońca podobne zjawisko w gęstwinie lasu nie było rzeczą naturalną, nic też dziwnego, że surowy prostak cofnął się przed niem z zabobonną trwogą.
Lecz Serafina przemówiła głosem spokojnym:
— Jestem znużoną i zziębłą, pozwól mi odpocząć w swej chacie.
Drwal nic nie odpowiedział; trwoga i pomieszanie malowały się na jego twarzy.
— Zapłacę wam — dodała młoda kobieta niebacznie, a choć pożałowała natychmiast wyrazów, spostrzegłszy iskrę chciwości w spojrzeniu wieśniaka, nie czas było ich cofać. Zresztą, w jej usposobieniu przeszkody i niebezpieczeństwa podniecały tylko energię, — więc nie czekając dłużej na odpowiedź, minęła gospodarza i weszła do chaty.
Wstał i wszedł za nią prawie machinalnie, wciąż jeszcze pogrążony w zabobonnej trwodze.
Wnętrze chaty przedstawiało widok posępny i twardy, ale na kamieniu, który służył za ognisko, stos suchych drzazeg i świeżych gałęzi płonął wesoło, napełniając izbę migotliwym blaskiem żywego płomienia. Dla Serafiny było to wystarczającem, nie widziała nic więcej i z dreszczem rozkoszy umieściła się najbliżej ogniska, wyciągając do niego ręce, grzejąc mokre stopy, zachwycając oko grą jasnych płomieni albo fajerwerkami strzelających iskier.
Drwal, milcząc, patrzał na nią, posępne spojrzenie przesuwał po kosztownych, choć zniszczonych sukniach, nagiej szyi, rozdartej koronce, klejnotach... Ale nic nie mówił.
— Daj mi co jeść — rzekła księżna. — Przynieś mi tu, do ogniska.
Spojrzał jej w twarz, a potem bez jednego słowa postawił przy niej na ziemi dzban lichego wina, położył kawał chleba, sera i garść surowej cebuli. Chleb był kwaśny i twardy, ser suchy jak kamień, a surowa cebula nie może być także policzoną między książęce potrawy. Lecz Serafina jadła to, co jej podano, odważnie i stanowczo. Głód zaspokoiła i piła z dzbanka kwaśne, ciepłe wino. Nie widziała jeszcze dotychczas tak nędznego pożywienia, nie piła z nikim jeszcze z jednej szklanki, lecz kobieta w okolicznościach niezwykłych często więcej miewa stanowczości i odwagi od najdzielniejszego mężczyzny.
A przez ten czas drwal nie odwracał od niej wzroku, w którym coraz wyraźniej czytać można było walkę chciwości z zabobonną trwogą.
Serafina w tym wzroku czytała myśl jego i zrozumiała, że czas się oddalić.
Podniosła się, i podając mu florena, rzekła:
— Wszak to wystarczy?
W oczach wieśniaka błysnęło coś dziko, odzyskał nagle mowę.
— Więcej mi się należy — rzekł grubo i szorstko.
— Nic więcej nie mam — odparła spokojnie i przeszła obok niego, nie podnosząc głowy, nie odwracając się, aby nań spojrzeć.
A przecież w duszy miała strach śmiertelny, bo spostrzegła ruch ręki, którym pragnął ją zatrzymać, i ukośne spojrzenie, rzucone znienacka na siekierę u progu.
Szła jednak prosto, krokiem równym i spokojnym, zieloną ścieżką ku stronie zachodniej, dopóki pierwszy zakręt nie skrył jej przed okiem groźnego gospodarza. Tu odetchnęła: wydawało się jej, że chciwe oko śledzić jej dalej nie może, i pośpiesznie zwróciwszy w gęstwinę na prawo, biegła co tchu, bez drogi, pomiędzy drzewami, dopóki nie uczuła się zarazem bezpieczną i wyczerpaną.
Słońce podniosło się już dość wysoko, i przez zielone igły złociste promienie przenikały gęstwinę, rzucając czerwone, ogniste plamy na żywiczną korę pni starych i zielone, błyszczące od rosy kobierce mchu i murawy. Silna woń żywiczna napełniła powietrze cudownym balsamem; na pniach sosnowych krople ogniste stały błyszczące, wonne, rozgrzane od słońca. Wiatr zrywał się chwilami i kołysał zlekka blaski i cienie w jakimś tańcu napowietrznym, szybszym niż ruch jaskółki, — i ucichał znowu, czy uciekał gdzieś dalej.
Serafina szła naprzód, nie zatrzymując się wcale, schodząc po pochyłościach, lub wstępując na nie, idąc w słońcu lub w cieniu; czasem stromą ścieżką przesuwała się pomiędzy skałami, pełznąc po ziemi, niby żmija lub jaszczurka, to przedzierała się bez żadnej drogi przez gąszcz drzew młodych, to w jasnej, odkrytej dolinie kąpała się w blaskach słońca, to ze szczytu wzgórza ogarniała spojrzeniem sąsiednie pagórki, i horyzont szeroki, i kręgi rozlegle, które pod jasnem niebem zataczały ptaki.
Niekiedy spostrzegała w dali chatę nizką, albo leśną osadę, pośród drzew ukrytą, lecz wtedy śpiesznie zwracała swe kroki w stronę przeciwną. To znowu biała smuga mgły przezroczystej i szmer jednostajny wskazywały bieg potoku u stóp jej, w pobliżu; tu i owdzie przejrzyste i chłodne źródełka biły z pośród kamieni, cienką, srebrną nitką sącząc się po zielonym mchu i nizkiej trawie. W dolinkach całe sieci tych potoczków łączyły się, zlewały i szumiały głośno, spadając po kamieniach, albo rozlewając się miniaturowem, zielono-błękitnem jeziorkiem, albo z wierzchołka skały spadając szeroką, w mgłę stubarwną rozpryskującą się kaskadą.
Serafina, mijając te cuda natury, widziane po raz pierwszy, poiła się niemi z pełnym zachwytu podziwem. Tyle wrażeń niezwykłych, nowych i nieznanych odświeżało jej duszę, niby nowe życie, karmiło wszystkie zmysły subtelną rozkoszą, roztaczało przed nią niezbadane światy. A nad pięknością dziewiczą tej ziemi niebo bez chmurki i słońce złociste.
Kraina piękna!
Znużona wreszcie drogą, pośpiesznie przebytą, zatrzymać się musiała nad wodą, szeroko, chociaż płytko rozlaną na obszernej łące. Duże kamienie, niby wyspy karłów, leżały na tem niezwykłem jeziorze, krzaki zielone ocieniały brzegi, dno mech zaściełał i korzenie sosen, odbijających w tem jasnem zwierciadle swe zielone konary. Serafina lekko pochyliła się także nad powierzchnią i ze zdziwieniem patrzała w swój obraz. To była ona!.. to zjawisko blade, o wielkich, ogniem błyszczących źrenicach i stroju fantastycznym z książęcych łachmanów... To była ona!
Wiatr lekki, drobną falą marszcząc wód powierzchnię, zmieniał jej rysy; uśmiechnęła się do tego widoku, i obraz, fantastycznie ożywiony ruchem lekko wzburzonej fali, przesłał jej nawzajem uśmiech dobrotliwy i pełen wyrazu.
Długo tak stała, kąpiąc się w promieniach słońca i litując nad sobą, nad nieładem stroju, nagością ramion, podrapanych w biegu, poranionych w upadku; była powalaną, brudną i obdartą i nie miała możności, a nawet nadziei doprowadzenia wkrótce do porządku braków swej toalety!
Z uśmiechem i westchnieniem zapragnęła wreszcie skorzystać z naturalnego zwierciadła i zatrzeć chociaż trochę na swej fizyognomii ślady nocnej przeprawy. Umyła twarz i ręce, wyjęła z uszu brylantowe kolce i zawinęła je w cienką chusteczkę, poprawiła cokolwiek nieład swojej sukni i rozpuściła włosy, które osłoniły ciemnym i gęstym płaszczem jej ramiona i szyję. Przejrzała się w tym stroju, dość zadowolona z pomysłu swego. Przypomniało się jej, że Otton utrzymywał niegdyś, iż jej włosy wydają woń fiołków; chciała przekonać się o tem, lecz potrząsnęła głową ze smutnym uśmiechem i zaśmiała się cicho.
Śmiech dziecięcy odpowiedział jej, jak echo. Podniosła głowę i spostrzegła o kilka kroków, u pnia starej sosny, nad brzegiem wody, dwoje dzieci, dziewczynkę i chłopca, drobnych jak dwie zabawki, śmiejących się z figlarną trwogą. Serafina nie lubiła dzieci, i na widok tej parki uczuła w sercu urazę.
— Kto jesteście? — zapytała głosem dosyć szorstkim.
Dzieci drgnęły i przytuliły się do siebie. Przestraszyła je widocznie, i wyrzucała sobie, że spłoszyła wesołość istot tak drobnych i słabych, a jednakże czujących. Mimowolnie porównała je do ptaków, — objęła je spojrzeniem: były większe, prawda, lecz o ileż niewinniejsze i nieudolniejsze? Na ich otwartych i jasnych twarzyczkach czytała teraz bojaźń, w oczach, przejrzystych jak woda jeziora, przeglądała myśl każda.
W najlepszych zamiarach księżna postąpiła ku nim.
— Nie bójcie się mnie, — rzekła — chodźcie tutaj!
Ale niestety, w tej samej sekundzie coś mignęło pod sosną, coś się poruszyło, zachwiały się gałązki kilku młodych świerków — i widzenie zniknęło.
Bez śladu.
Serafina stała, jak zastygła w ruchu, upokorzona, zmieszana, zgnębiona... Poczucie samotności boleśnie ścisnęło jej serce. Dwadzieścia dwa lata, prawie 23 skończone, i nikogo na świecie, ktoby ją kochał prawdziwie, — nikogo prócz Ottona! Ottona?.. Kto wie?.. Kto wie, czy i on teraz zechce jej przebaczyć?..
Nagle uczuła taką rozpaczliwą trwogę, iż zrozumiała, że teraz, wśród lasu, oddać się dobrowolnie na pastwę tym myślom — to śmierć albo szaleństwo. Prędzej, uciec od nich!
Odczuła tę myśl raczej, jak dotknięcie rozpalonego żelaza, niż zdała sobie sprawę jasno i wyraźnie; wiedziała tylko, że uciekać trzeba, śpieszyć się, dalej, dalej, byle nie rozmyślać.
I z pośpiechem zwinęła rozpuszczone włosy, stłumiła ból odważnie, i myśląc jedynie o kierunku swej drogi, ruszyła dalej krokiem szybkim i stanowczym.
Było już po dziesiątej, gdy ujrzała wreszcie szeroką szosę, niby rzekę światła, płynącą między dwoma ciemnemi lasami.
Ogarnęło ją szczególne wrażenie, jak gdyby się znalazła u celu podróży, a zarazem teraz dopiero odczuła całe śmiertelne, fizyczne znużenie, całą niemoc i wyczerpanie ostateczne. Jasna, słoneczna droga, ręką ludzką bita, jak nić cywilizacyi łączyła ją znowu ze światem, pokrzepiała otuchą, i jak żyjąca istota, zdawała się udzielać jej opieki. I strudzona, bezsilna, nie myśląc o niczem, położyła się na miękkiej murawie, pod cieniem młodej, rozłożystej sosny, pod strażą bitej drogi. Uczuła, że zapada w sen ciężki i twardy, sen, który spada na nią niby wróg zwycięski, podobny do omdlenia, ale słodki i rozkoszny z chwilą, gdy mu się przestała opierać ostatnim, instynktownym wysiłkiem.
To była najpewniejsza, zupełna ucieczka, przynajmniej na czas jakiś, przed bólem, znużeniem, troską i niepokojem, spoczynek na ojcowskiem łonie. Bezwładne ciało w książęcych łachmanach leżało koło drogi pod osłoną sosny, a zadziwione ptactwo, spoglądając na nie, wykrzykiwało głośno swe uwagi z powodu gościa tak niezwyczajnego.
Słońce tymczasem, zwykłą przebywając drogę, coraz wyżej podnosiło się nad horyzontom, granice cienia stawały się krótsze; już złociste promienie objęły swym ciepłym uściskiem nogi uśpionej i zwolna a cicho posuwały się dalej, gby ogarnąć ją całą, kiedy płochliwe ptaki rzuciły wieść nową o zbliżającym się drogą powozie.
W tem miejscu spadek drogi był dość znaczny, to też powóz widocznie posuwał się zwolna, konie z trudnością ciągnęły go w górę, i turkot słychać było jeszcze dość daleko. W kilka minut jednakże ukazał się człowiek, idący brzegiem szosy. Szedł zwolna, spokojnie, rozglądając się po okolicy, zatrzymując się czasem, aby w notesie, który trzymał w ręku, zanotować jakąś uwagę. Ktoś niewidzialny, śledzący go zblizka, przekonałby się wtedy, że człowiek ów coś mówił do siebie półgłosem, skandując jakieś słowa z rytmicznym akcentem.
Powóz tymczasem słychać było wciąż zdaleka, — widocznie podróżujący znacznie go wyprzedził.
Był prawie obok śpiącej Serafiny, kiedy spostrzegł ją nareszcie. W wyrazie jego twarzy odmalowało się wielkie zdziwienie; postąpił krok jeszcze z wyciągniętą szyją, z głową naprzód schyloną, machinalnie usiłując jednocześnie wsunąć do kieszeni swój notatnik. Ale po chwili zwykły, obojętny spokój osiadł znów na jego chłodnej fizyognomii. Obok księżny leżał kamień ze znakiem granicznym; nieznajomy usiadł na nim i zaczął uważnie przypatrywać się śpiącej.
Serafina leżała na boku, skulona, prawie zwinięta w kłębek, z czołem opartem na nagiem ramieniu; druga ręka spływała bezwładnie wzdłuż ciała. Wyglądała jak przedmiot, rzucony niedbale na ziemię, gdyż nie dawała prawie znaku życia, nie widać było nawet śladów jej oddechu. Cała jej martwa, bezwładna istota była jednym wyrazem śmiertelnego znużenia, tak wymownym, iż nie potrzebował objaśnienia.
Obcy człowiek uśmiechnął się chłodnym uśmiechem, rozpatrywał ją, niby piękny posąg, i prawie mimowolnie, obok wad rysunku czy kolorytu, odkrywać zaczął niedostrzeżone odrazu, a przecież niepospolite zalety tego dzieła Stwórcy. I sumując z matematyczną ścisłością usterki i powaby młodego ciała, ze zdziwieniem spostrzegł, iż rezultat niespodziewanie wypadł na korzyść księżny. Odczuł wdzięk nieuchwytny tej bezbronnej postaci, przypominającej mu złamaną różę, jeszcze niezupełnie rozwiniętą z pączka — i poruszył się na swoim kamieniu.
— Słowo honoru, anibym uwierzył, że jest tak ładną... — szepnął półgłosem do siebie. — I pomyśleć, że mi nie wolno wspominać o niej ani słowa!
Odetchnął głębiej z wyrazem niezadowolenia i lekko dotknął księżny swoją laską.
Ocknęła się natychmiast i z lekkim okrzykiem, z błędnem spojrzeniem usiadła na ziemi.
Nieznajomy skinął głową w sposób nieokreślony.
— Sądzę, że Wasza Książęca Mość spała przyjemnie? — zapytał z powagą.
Dźwięk głuchy, nieokreślony był całą odpowiedzią księżny.
— Uspokój się, pani, przedewszystkiem — zauważył obcy, własnym przykładem dając jej wzór doskonałej zimnej krwi i panowania nad sobą. — Powóz mój nadjedzie wkrótce, i zdaje się, iż będę miał rzadką przyjemność porwania i uwiezienia panującej księżny.
— Sir John! — zawołała Serafina.
— Na rozkazy Waszej Książęcej Mości.
Zerwała się ruchem szybkim i stanęła przed nim.
— Czy jedziesz pan z Mittwalden? — zapytała.
— Wyjechałem stamtąd dziś rano, i sądzę, iż jestem jedynym człowiekiem, który mniej od ciebie, księżno, może mieć nadzieję powrotu do tego miasta.
— Baron... — zaczęła Serafina szybko, ale umilkła nagle.
— Pani... przyznaję ci zupełną słuszność — byłaś nową Judytą; jednakże... przypuszczam, iż po upływie tych kilku godzin miło ci będzie usłyszeć, że twa ofiara żyje. Przed wyjazdem dowiadywałem się o jego zdrowie. Powiedziano mi, iż ma się nieźle, ale cierpi bardzo. Tak, tak... w drugim pokoju słychać jego jęki.
— A książę? Co mówią o nim? Czy wiedzą cokolwiek?
— Słyszałem, — odparł tonem obojętnym, ale z dziwnym wyrazem — iż pod tym względem ty, księżno, sama wiesz najwięcej.
Serafina drgnęła widocznie.
— Czy zechcesz pan być tak wspaniałomyślnym, aby mi na czas jakiś użyczyć powozu? — zapytała z żywem wzruszeniem. — Potrzebuję być w Felsenburgu w sprawie najwyższej wagi. Czy zawieziesz mię tam, sir Johnie?
— Niema rzeczy, której mógłbym odmówić ci, pani — odparł stary gentleman, tym razem z zupełną powagą. — Cokolwiek mogę uczynić dla ciebie, uczynię z całą przyjemnością. Powóz mój, który nadjedzie za chwilę, jest na rozkazy twoje... Ale — dodał po chwili dawnym lekkim tonem — co to znaczy, że nie pytasz mię pani o pałac?
— A cóż on mię obchodzi? — zawołała księżna. — Zdaje się, że go spalono.
— „Zdaje się!“ To wspaniałe! — zawołał baronet. — Strata czterdziestu kosztownych toalet nie wzrusza cię, pani, wcale? W istocie, księżno, podziwiam siłę twego charakteru. A państwo? W chwili, kiedy opuszczałem stolicę, ogłaszano stan oblężenia. Nowy rząd już się utworzył tymczasowo, a imiona dwóch przynajmniej urzędników nie są pani obce: jeden z nich — Sabra, zdaje się, iż miał szczęście należeć do twej służby osobistej... lokaj, jeśli się nie mylę? Jest tam i przyjaciel nasz stary, kanclerz Greisengesang, choć zajmuje podrzędniejsze nieco stanowisko. Ale trudno się dziwić: w podobnych przewrotach pierwsi stają się zwykle ostatnimi, a ostatni pierwszymi — jak mówi Pismo Święte.
— Sir John, — przerwała księżna z wyrazem szczerości — nie wątpię, że to mówisz w najlepszym zamiarze, ale mnie już te sprawy nie obchodzą wcale.
Baronet spojrzał na nią ze zdziwieniem, a nie wiedząc na razie, co ma odpowiedzieć, rad był, iż ukazanie się powozu na nowy przedmiot skierowało ich uwagę. Zaproponował, aby pośpieszyli naprzeciwko, co też uczynili oboje niezwłocznie. Z prawdziwie dworską uprzejmością Anglik pomógł wsiąść księżnie, a następnie zajął sam miejsce obok. Konie ruszyły. Teraz, niby gospodarz uprzejmy, wyjmować zaczął z kryjówek i skrytek, w które wygodny i obszerny powóz hojnie był zaopatrzony, — wyjmować zaczął przeróżne zapasy: owoce, mięso zimne, ciasto, butelkę wina, całą zastawę stołu, zdolną zadowolić smak wybredniejszy. Z ojcowską powagą i dobrotliwym a szczerym uśmiechem grał swoją rolę: zapraszał, zachęcał, usługiwał, podawał, i ulegając może prawom gościnności, pozbył się na tę chwilę śladu złośliwej ironii w całem obejściu. Życzliwość jego zdawała się tak naturalną, iż wzruszyła Serafinę, która zapragnęła wyrazić mu swą wdzięczność.
— Wiem, — rzekła — iż w gruncie rzeczy nie cierpisz mię, baronecie; powiedz mi zatem, dlaczego jesteś dziś tak prawdziwie dobrym dla mnie?
— Szanowna pani, — odparł, nie przecząc jej wcale — jestem wielkim i szczerym przyjacielem twego męża, a do pewnego stopnia jego wielbicielem.
— Pan?! — zawołała. — A mnie powiedziano, że napisałeś o nas straszne rzeczy, o mnie i o Ottonie.
— W istocie, tą dziwną drogą nastąpiło nasze zbliżenie — odrzekł spokojnie Anglik. — Napisałem rzeczywiście „straszne rzeczy” (jeśli to jest wyraz właściwy), dotyczące szczególnie twojej osoby, pani. Mąż twój je czytał i — zwrócił mi wolność, dał pasport, powóz zaopatrzony we wszystko, czego w podróży potrzebować można, a następnie z prawdziwie młodzieńczym zapałem wyzwał mię na pojedynek. Znając cokolwiek jego domowe stosunki, przyznaję, iż byłem pokonany tą szlachetnością, tą prawością bez granic. „Nie lękaj się — rzekł do mnie: — jeśli mię zabijesz, nikt tego nie zauważy tak prędko...” Zdaje się, że ty, księżno, podzielasz to zdanie? Lecz oddalam się od przedmiotu. Otóż starałem się mu wytlómaczyć, że nie mogę przyjąć jego propozycyi i że się bić nie będę. „Choćbym cię spoliczkował?” — zapytał mię wtedy. Znakomite! I nie mogę pomieścić tego w pamiętniku! Jednem słowem, byłem pokonany; podarłem swój skandaliczny rękopis i otworzyłem serce dla człowieka, którego można sądzić, lecz niepodobna nie kochać. Księciu zatem zawdzięczasz pani, że umilkłem.
Serafina milczała także krótką chwilę. Nigdy nie dbała o to, ażeby być zrozumianą przez tłum, przez ludzi, którymi gardziła; nie czuła tak, jak Otton, tej ciągłej potrzeby pochwał, uznania, hołdów i zachęty; do obranego celu szła prosto i dumnie, z czołem wzniesionem. Lecz przed tym człowiekiem, po tem, co jej powiedział, przed przyjacielem męża — gotową była, pragnęła zniżyć się do wyjaśnień.
— Co myślisz pan o mnie? — spytała nagle.
— To już pani powiedziałem — odparł sir John uprzejmie: — myślę, że powinnaś jeszcze wypić szklaneczkę wina.
— To odpowiedź niegodna pana, baronocie — rzekła stanowczym tonem; — wszak nie masz zwyczaju lękać się wypowiadania swych myśli? Nazywasz się przyjacielem mego męża, więc w imię tej przyjaźni proszę cię i żądam: mów pan otwarcie!
— Podziwiam twą odwagę, księżno — rzekł baronet; — po za tem jednak, przyznaję, odgadłaś słusznie, iż mało między nami jest sympatyi. Zbyt różnimy się usposobieniem i upodobaniami.
— Czy masz na myśli skandal, baronecie? Czy istotnie był skandal?
— Dostateczny, księżno.
— I pan wierzyłeś temu?
— O pani!.. co za pytanie!
— Dziękuję ci za tę odpowiedź, sir Johnie! — zawołała gorąco Serafina. — A teraz ci przysięgam na honor, na duszę, na wszystko, co jest świętem, że wbrew wszelkim skandalom i opinii całego świata, byłam i jestem uczciwą kobietą.
— Nie wiem jeszcze, czy zgadzamy się, księżno, w pojmowaniu tego wyrazu: uczciwość — zauważył sir John spokojnie.
— Ach! — zawołała z lekkiem drżeniem w głosie — względem Ottona byłam niegodziwą, sama wiem o tem i nie to miałam na myśli. Pragnę tylko, abyś pan wiedział, pan, przyjaciel mego męża, chcę, abyś mię zrozumiał: mogę mu spojrzeć w oczy zawsze czystem okiem.
— Być może, księżno; nie chcę o tem sądzić, nie mam żadnego prawa.
— Pan nie chcesz mi wierzyć! — zawołała gwałtownie. — Masz mię za żonę występną? Sądzisz, że ten człowiek był moim kochankiem!
— Pani, — odparł baronet chłodno i spokojnie — rozdzierając pamiętnik, dałem słowo mężowi twemu, iż waszemi sprawami zajmować się już nie będę; przyjmij więc po raz ostatni szczere zapewnienie, że nie pragnę cię sądzić.
— Bo nie chcesz rozgrzeszyć. Bozumiem cię, baronecie. Ale on — on przebaczy, on będzie mi wierzył — on zna mię lepiej!
Sir John uśmiechnął się zlekka, dyskretnie.
— Moje cierpienie bawi pana? — zapytała z nietajoną goryczą.
— Nie cierpienie, księżno, lecz twoja pewność siebie. Mężczyzna nie miałby tyle odwagi, tyle wiary w siłę swoich argumentów... Jest to może zresztą bardzo naturalne, i nie wątpię, że słuszne; jednak — jeżeli mówimy poważnie, jeżeli żądasz, księżno, ażebym był szczerym — oto co myślę i czuję w tej chwili: nie mam dla ciebie szczerego współczucia, ani nawet litości. To, co nazywasz cierpieniem, jest tylko nieuniknioną konsekwencyą twych własnych czynów, karą zasłużoną. Byłaś tak doskonałą egoistką w szczęściu, iż w złej doli powinnaś mieć odwagę i siłę pożywania owoców tych, jakie posiałaś. Gdybyś wcześniej myślała niekiedy o mężu, nie zaś wyłącznie i zawsze o sobie — nie byłabyś dziś samą, opuszczoną, bezsilną, ze śladami krwi na ciele, bezbronną, skazaną na słuchanie słów gorzkich z ust starego dziwaka i prawd dotkliwszych może, niżeli złorzeczenia.
— Dziękuję panu — rzekła drżącym głosem Serafina. — Masz zupełną słuszność. Proszę, każ zatrzymać powóz.
— Nie, moje dziecko, nie zostawię cię samej na drodze, póki nie będziesz zupełnie spokojną i panią siebie.
Nastąpiło milczenie; powóz toczył się po drodze, wśród skał i lasów. Po niejakim czasie Serafina odezwała się spokojnie:
— Sądzę, iż jestem teraz panią siebie, i wymagam od pana, jak od człowieka honoru, abyś mi pozwolił wysiąść.
— Nie przyznaję słuszności żądaniu twemu, księżno, i proszę cię usilnie, racz korzystać z powozu, który jest na twe usługi.
— Sir Johnie, — rzekła Serafina dumnie — gdybym wiedziała, że na pierwszym kroku śmierć mię czeka na drodze, wysiadłabym bez wahania. Nie mam do ciebie urazy, dziękuję ci za szczerość. Wiem tylko teraz jasno, co ludzie myślą o mnie. Ale oddychać tem samem powietrzem, co ktoś, kto ma o mnie podobną opinię, o!...
Głosu jej zabrakło.
Sir, John zatrzymał powóz, wysiadł pierwszy i chciał jej pomódz, ale nie przyjęła jego ręki.
Droga w tem miejscu przestała płynąć po równinie i wspięła się do wysokości, z której dokładnie można było objąć okiem urwisty kant północnej granicy Grunewaldu. Serafina znalazła się na nagiej prawie, wysokiej skale, uwieńczonej kilku nędznemi sosnami, które szał wichrów pogiął i poskręcał. U stóp jej, nizko, błękitniała przestrzeń, zlewająca się w dali na zachodzie z błękitem nieba; przed nią bita droga pięła się coraz wyżej, spadała w doliny i wznosiła się znowu aż do wysokości, na której w oddaleniu widzieć można było samotną, panującą swojem stanowiskiem nad okolicą, wieżę Felsenburga.
Baronet ręką wskazał ją Serafinie.
— Oto cel twej podróży, Felsenburg, księżno! Żałuję, bardzo, iż nie mogę być ci dłużej użytecznym. Przyjmij życzenie szczęśliwej podróży.
Wsiadł znowu do powozu, dał znak, konie ruszyły, i wkrótce ekwipaż jego zniknął z oczu księżny.
Serafina, zostawszy samą na szczycie skały, stała przez długą chwilę nieruchoma, patrząc przed siebie, ale nic nie widząc. Sir John już zniknął z jej myśli bez śladu; nienawidziła go: to wystarczało, by przestał istnieć dla niej; było to cechą jej stanowczej natury, iż czego nienawidziła, albo czem gardziła, przybierało natychmiast rozmiary tak drobne, tak niegodne uwagi, iż zajmować jej dłużej nie mogło.
Inne zresztą wrażenia opanowały jej umysł zupełnie: wspomnienie ostatniego widzenia się z Ottonem stanęło przed nią żywo i plastycznie, ze szczegółami intonacyi głosu, wyrazu twarzy... I cała rozmowa, której mu dotychczas jeszcze przebaczyć nie mogła, ukazała się nagle w innem oświetleniu. Więc tak... On przyszedł do niej pod świeżem wrażeniem odebranej zniewagi, wzburzony i drżący, wprost od sir Johna, z którym stoczył walkę o nią, o cześć jej. Teraz rozumiała. Jakże inne znaczenie nadawała teraz jego wyrazom! O, tak, on ją kochał!.. To było odwagą i męstwem z jego strony, nie słabością.
A ona? Czy była zdolną kochać?.. Mogła wątpić o tem, niestety!..
I hamując łzy, które cisnęły się jej do oczu, stała się nagle jednem gorącem pragnieniem ujrzenia znów Ottona, aby mu wyjaśnić wszystko, by na kolanach błagać go o przebaczenie i zwrócić mu przynajmniej wolność osobistą, której go tak okrutnie pozbawiła.
I pod wpływem tych uczuć, pokrzepiona, silna, szybko ruszyła w drogę, zstępując w doliny, wdzierając się na wzgórza, krążąc i zbaczając od głównego kierunku razem z szeroką szosą, dla złagodzenia stromych pochyłości, tracąc z oczu cel główny i widząc go znowu w sinej dali, samotny, dziki i odosobniony.
Wchodząc do ruchomego swojego więzienia, Otton zauważył, iż nie było puste: w kącie karety, skulona i drobna, siedziała jakaś postać. Światła wewnątrz nie było, a zresztą towarzysz tej przymusowej drogi miał twarz ukrytą w podniesionym kołnierzu podróżnego płaszcza, iż niepodobna było nic odgadnąć z tej sylwetki człowieka.
Pułkownik Gordon usiadł na przedniem siedzeniu, zatrzasnął drzwiczki, i w tej samej chwili konie ruszyły z miejsca szybkim kłusem.
Dość długą chwilę trwało zupełne milczenie. Gordon przerwał je pierwszy.
— Doprawdy, panowie, jeśli mamy czas przepędzać w podobny sposób, lepiej było zostać w domu. Na taki zawód, słowo daję, nie liczyłem. Nie wątpię, iż moja rola wydaje się wam niegodną zazdrości, więcej powiem: przykrzejszą, niżli wasza własna; lecz z drugiej strony — rozważcie, panowie, iż jest w tem pewna korzyść, że macie przed sobą człowieka wykształconego, z pewnem wyrobionem zdaniem, który próbował pióra nie bez powodzenia, i którego rozmowa — śmiem sobie pochlebiać — oprzeć się może na gruncie poważnym. W żołnierskiem życiu podobna sposobność, jaka mi się zdarzyła, dzięki waszemu nieszczęściu, nie jest do pogardzenia; przyznaję, iż obiecywałem sobie bardzo wiele; więc błagam was, panowie, nie burzcie mych rozkosznych złudzeń! Mówiłem sobie: wprowadzam w ciszę i samotność kwiat dworu — prawda, bez płci pięknej, ale trudno — w każdym razie mam uczonego doktora.
— Gotthold!? — zawołał Otton z najwyższem zdumieniem.
— Tak jest — rzekł doktor gorzko. — Zdaje się, iż musimy podróżować razem. Wasza Książęca Mość na to nie był przygotowanym?
— Co to ma znaczyć? — spytał Otton zdziwiony. — Czyś doszedł do przekonania, że z mego rozkazu jesteś aresztowany?
— Wniosek jest zupełnie prosty.
— Pułkowniku, — rzekł książę — bądź łaskaw wyjaśnić tę sprawę doktorowi Hohenstockwitz!
— Obaj panowie jesteście aresztowani na podstawie tego samego rozkazu, własnoręcznego rozkazu księżny Serafiny, datowanego przedwczoraj w południe, potwierdzonego pieczęcią i podpisem pierwszego ministra, barona Gondremarka. Jak widzicie, panowie, odsłaniam przed wami tajemnicę więzienia.
— Przebacz mi, Ottonie... przebacz niesprawiedliwe moje podejrzenia — prosił żałośnie Gotthold.
— Nie wiem, czy zdobędę się na to, Gottboldzie. Nie wiem, czy będę mógł.
— A ja — przerwał Gordon — jestem pewien, iż Wasza Książęca Mość uczyni to wspaniałomyślnie. Niech mi jednak będzie wolno wtrącić w tej sprawie słówko. W ojczyźnie mojej religia, którą wyznajemy, naucza, iż „łaska” różnemi drogami zstępuje w duszę ludzką; otóż chcę zaproponować panom jedną drogę.
To powiedziawszy, zapalił latarkę, umieszczoną w rogu karety, a następnie ostrożnie wyjął z pod siedzenia mały koszyczek miłej powierzchowności, z którego wysuwała się ciekawie szyjka najpowabniejszej pod słońcem butelki.
— Tu spem reducis!.. — zawołał wesoło. — Panie doktorze, proszę dokończyć tego ustępu. Panowie, — ciągnął dalej — w przekonaniu własnem czuję się i uważam do pewnego stopnia za gospodarza domu, mającego zaszczyt przyjmować najdostojniejszych gości: sądzę jednak, panowie, iż pojmujecie obaj całą trudność i draźliwość mojej roli, i jako ludzie delikatni, więcej nawet: subtelni, nie zechcecie mi jej utrudniać, odmawiając zaszczytu uznania się za moich gości. Nie wątpiąc o tem ani na jedną sekundę, ośmielam się wznieść zdrowie księcia!
— Na honor, pułkowniku, przekonywam się w tej chwili, — odparł uprzejmie Otton — iż los dał nam przynajmniej najweselszego gospodarza. Wznoszę nawzajem zdrowie pułkownika Gordona!
I po raz wtóry wypróżnili szklanki. W tej samej chwili turkot kół oznajmił, iż kareta wjechała na bity gościniec i z podwójną szybkością podążać zaczęła do celu.
Nie psuło to humoru podróżnym. Wesołość zagościła trwale między nimi. Wewnątrz karety — ciepło, jasno, gwarno, brzęk szkła, śmiech, przezdrowia, ożywiona rozmowa, migotliwy blask lampy, nocny powiew wiatru, niosący zapach rosy, wilgoci i lasu. Przez otwarte okna, przy blasku gwiazd, widać przesuwające się wzdłuż drogi plamy pól jasnych, mglistych i ciemnych, balsamicznych lasów; turkot kół, uderzenia podków o grunt twardy i tętent koni, w pewnem oddaleniu biegnących za karetą, mieszały się z gwarem wesołych głosów ludzkich. Wino ożywiło barwą rumieńca nawet bladą twarz Gottholda, kieliszki krążyły żywo i wesoło, zmieniały się toasty, życzenia, grzeczne i uprzejme słówka.
Po pewnym czasie jednak gwar zaczął przycichać, coraz częściej i dłużej po głośnym wybuchu następowało milczenie i spokój, przerywany śmiechem lub szeptem poufnym.
— Ottonie, — przerwał Gotthold jedną z tych chwil — wiem teraz, że nie mam prawa prosić cię o przebaczenie. Nie proszę o nie. Ja na twojem miejscu nie umiałbym przebaczyć!
— Tak się to mówi — odparł z cichem westchnieniem książę. — Przebaczyłem ci zresztą, chociaż słowa twoje i podejrzenia utkwiły mi w sercu. I nie w mojej mocy usunąć je stamtąd. Czy tylko twoje?.. Daremnem byłoby wobec rozkazu, który spełniasz, pułkowniku, ukrywać i osłaniać domowe rozterki. Nie ja wydałem je na pastwę tłumu. A więc, panowie, czy zdaniem waszem mogę przebaczyć własnej żonie? Przebaczam jej, jednakże... przebaczenie nie jest jeszcze zapomnieniem. I wina przebaczona nie zawsze być może usuniętą bez śladu. Przebaczyłem jej, prawda, nie myślę o zemście, ale nie w mojej mocy, aby ta kobieta pozostała dla mnie tem samem, czem była.
— Wasza Książęca Mość zechce pozwolić mi wtrącić słówko — podjął pułkownik. — Wszak się nie mylę, sądząc, iż mam do czynienia z chrześcijanami? A na zasadzie tej Boskiej nauki, którą wszyscy wyznajemy, czyż każdy z nas nie jest słabym i nędznym grzesznikiem?
— Mów za siebie, pułkowniku! — przerwał gorąco Gotthold. — Co do mnie, dzięki kropli szlachetnego wina, które wróciło sprężystość mej myśli, nie poddaję się podobnemu wyrokowi. Odrzucam twą zasadę, pułkowniku.
— Jakto? — zapytał Gordon. — A więc czujesz się doktorze, bez winy? A jednakże przed chwilą prosiłeś o przebaczenie? Prosiłeś towarzysza własnej twej niedoli, nie Boga, Pana światów!
— Na to nie mam odpowiedzi... poddaję się — rzekł doktor. — Widzę, iż dysputa jest niebezpieczną z panem; masz cały zapas argumentów, z którymi walczyć trudno.
— Pochlebiasz mi, doktorze! Chociaż — w swoim czasie — byłem istotnie dosyć mocno uzbrojony w uniwersytecie w Aberdeen. Ale powracając do kwestyi przebaczania win, ja rozstrzygam ją w ten sposób: czystość zasady, słabość natury ludzkiej. I w tem zawiera się wszystko. Co do was, panowie, zbyt wysoko cenię zasługi wasze, abym mógł stawić was w szeregu ludzi, potrzebujących przebaczenia.
— Trochę sztuczny paradoks — zauważył Gotthold.
— Przepraszam, pułkowniku; teraz mnie pozwól otwarcie wyrazić swoje zdanie — wtrącił książę. — Przyjmuję słowa twoje jako wyraz przekonania, mimo to jednak, ileż w nich okrutnej i gryzącej ironii! Czyż przypuszczasz, że pochwały mniemanych cnót moich mogą mi być przyjemne w chwili, gdy (przyznaję jak ty, z całą szczerością) pokutować muszę za wszystkie winy przeszłości?
— Winy? — powtórzył Gordon. — Przebacz, książę, ale mojem zdaniem, żaden z was nie wie nawet, co to wina. Żaden z was nie był wyrzuconym z kursów teologicznych za zaniedbanie obowiązku. Żaden z was — a ja byłem wypędzony. Co tu mówić!.. Zaniedbanie obowiązku — czy wy wiecie, co to znaczy? Prawdę mówiąc, było to po pijanemu. Odtąd nie upijam się nigdy. Wasza Książęca Mość, — ciągnął drżącym nieco głosem, napełniając na nowo swoją szklankę — mogę pić bez końca, ale upić się nie mogę — to wspomnienie mię trzeźwi. Kto nie stracił pamięci, ten pijanym nie jest! Wszak zgodzicie się na to? Tak, panowie, najdostojniejsi goście moi, kto się przekonał, iż sam własne życie uczynił zwiędłym liściem, marną igraszką losu, ten w kwestyi przebaczenia ma swoje teorye. Być może, iż z chwilą, kiedy wreszcie przebaczę sam sobie, przestanę przebaczać innym — lecz nie prędzej. A co prawda, panowie, dzień taki wydaje mi się jeszcze bardzo odległym. Aleksander Gordon, mój ojciec, sługa świętej Ewangelii, był człowiekiem bez winy... lecz twardym dla bliźnich. Ja złym jestem i słabym — więc muszę być pobłażającym. W tem różnica. I dlatego może, człowiek, który nie umie przebaczać, będzie dla mnie zawsze jedynie młokosem.
— Słyszałem jednak wiele o pańskich pojedynkach — zauważył Gotthold spokojnie.
— To co innego, panie, najzupełniej co innego: wprost kwestya etykiety. Nie przeszkadza mi to wcale do chrześcijańskiej wyrozumiałości.
Oparł głowę o poduszki i po krótkiej chwili zasnął snem mocnym, zdrowym, połączonym z lekkiem chrapaniem.
Książę i doktor spojrzeli na siebie.
— Śmieszny żołdak — rzekł Gotthold.
— I niezwykły dozorca. Z tem wszystkiem jednak ma wiele słuszności.
— Tak — dodał Gotthold tonem zamyślenia, jakby nawpół do siebie; — rozpatrzywszy to lepiej, przyznać trzeba, iż słusznie nie mamy prawa przebaczać sobie, skoro tak trudno jest przebaczyć innym.
— Czyż zbytnia pobłażliwość nie przynosi ujmy? — za pytał Otton. — Czyż nie kładzie jej granic naturalne poczucie własnej godności?
— Poczucie godności! A znasz ty człowieka, któryby rzeczywiście czuł się godnym szacunku? W oczach takiego oto prostego żołnierza możemy uchodzić za ludzi honoru, ale we własnych?.. Czyż nimi jesteśmy w istocie? Nazewnątrz szyld, jaskrawo, pięknie malowany, ale wewnątrz — deliquium, bezwładność i niemoc.
— Być może.. — odparł książę — tak... co do większości. Lecz ty, Gottholdzie? Ty, pracowniku niestrudzony, poświęcony idei, nauce, jej celom, gardzący rozkazami i pokusami tego świata — gdzież słabość twoja? Nie wiesz, jak ci zazdroszczę i zazdrościłem zawsze!
— Odpowiem ci jednem słowem, ciężkiem, twardem słowem. Niech to upokorzenie okupi me winy. Ja piję, Ottonie. Skrycie jestem pijakiem. Zrozumiałeś? Ten nałóg odrywa mię od pracy, nauki, pozbawia trud mój istotnej wartości i wpływu na otoczenie. Ten nałóg paczy mi charakter. Ta rozmowa, to moje uniesienie nieszczęsne względem ciebie — czy sądzisz, iż płynęło tylko z miłości prawdy? Niestety, nie umiałbym dziś już sam obliczyć, ile w tem było wina, ile przekonania. Tak, Ottonie, jesteśmy tylko grzesznikami, nędznymi ludźmi, jak słusznie powiedział ten biedak, któremu duma moja śmiała przeczyć. Nędzni grzesznicy, rzuceni na ziemię, znający dobro, szukający złego, nadzy i zawstydzeni przed obliczem Pana.
— Czy podobna? — szepnął Otton przerażony. — Czy podobna? Lecz w takim razie czemże są najlepsi pomiędzy nami? Najlepsi...
— Najlepszych niema wcale — przerwał Gotthold. — Najlepszego nic nie może być w człowieku. Nie jestem najlepszym z ludzi, lecz prawdopodobnie nie jestem gorszym od ciebie, albo tego śpiocha. Jestem poprostu pozą, pretensyą do czegoś i nic więcej. Wiesz teraz, co masz o mnie myśleć, wiesz, co wart jestem.
— I to nie wpływa wcale na zmianę mych uczuć — odparł Otton łagodnie. — Daj szklankę, Gottholdzie, wypijemy teraz za trwałość ostatniego dobra w tem złem życiu: wypijemy za przyjaźń naszą. A następnie zapomnij o słusznej przyczynie do urazy i żalu i wypij razem ze mną za zdrowie mojej żony; żony mojej, względem której zawiniłem, i która zawiniła wobec mnie nawzajem; żony mojej, którą lekkomyślnie opuściłem w niebezpieczeństwie. Cóż to znaczy, czy jesteśmy złymi czy dobrymi, póki możemy kochać i jesteśmy kochani?
— Brawo, Ottonie! To najlepsza odpowiedź na pesymizm, to najwyższy cud wśród ludzkości! Więc kochasz mię jeszcze? Możesz przebaczyć swej żonie? W takim razie mamy prawo krzyknąć na sumienie, aby milczało — głos jego jest podobny do głosu psa, który szczeka na cień.
Obaj przyjaciele zapadli w milczenie; doktor bębnił palcami po pustej szklaneczce, Otton wyglądał oknem.
Powóz tymczasem wyjechał z doliny i posuwał się płaskim grzbietem wyniosłości, stanowiącej z tej strony granicę Grunewaldu i Gerolsteinu. Na prawo, u stóp lasu, spowity w mgły jasne, spadając tu i owdzie szumiącą kaskadą, toczył się bystry strumień w szeroką równinę, nad którą rozpostarła się noc czarna, nieprzejrzana. Na lewo światło latarni powozu przesuwało się po skalistej ścianie lub oświetlało brzeg czarnej przepaści; tu i owdzie nizka, karłowata sosna błysnęła nagle wszystkiemi igłami, aby za chwilę zniknąć w nocnym mroku. Z pod kół żelaznych sypały się iskry od uderzenia o grunt granitowy. Tu i owdzie na skręcie Otton spostrzegał w pewnem oddaleniu oddział ułanów, eskortujący karetę.
Nakoniec tuż przed nimi, na skale wysokiej, dumnie się wznosząc ku sklepieniu nieba i rysując na niem swym twardym konturem, ukazała się wieża Felsenburga.
— Patrz, Gottboldzie, oto nasze przeznaczenie — rzekł książę głosem spokojnym.
Doktor zbudził się z zadumy.
— Myślałem o tem, — rzekł z cichem westchnieniem — dlaczegoś się dał porwać, wiedząc o niebezpieczeństwie? Mówiono mi, żeś przyjął rozkaz bez oporu. A czy nie powinieneś był pozostać, choćby wbrew jej woli, dla niej samej, ażeby jej bronić?
Otton zbladł mocno, ale nic nie odpowiedział.
Nie będzie w tem przesady, jeżeli powiemy, że opuszczając pokój Serafiny, pani Rosen uczuła pierwszy dreszcz trwogi śmiertelnej. W korytarzu przystanęła, usiłując zebrać myśli, zdać sobie sprawę z własnych słów i czynów. Wachlarz przybierał znowu wymowne pozycye, lecz ani ruchy jego, ani chłód orzeźwiający nie mogły jej powrócić utraconego spokoju i pogody umysłu.
„Mała straciła głowę — pomyślała wreszcie. — Zdaje mi się jednakże, — dodała po chwili — iż zaszłam zbyt daleko.“
I w mgnieniu oka zdecydowała się ustąpić, na czas jakiś przynajmniej, na pierwszy ogień zniknąć z niebezpiecznej sceny.
W podmiejskim lesie, w zacisznem ustroniu, pani Rosen posiadała własną willę, którą w poetycznem natchnieniu nazwała: „Czar Leśny,” lecz którą ludzie pospolici nazywali poprostu: Mała Struga. Tam postanowiła znaleźć bezpieczne schronienie, póki się nie wyjaśni stosunek jej do Gondremarka.
Powóz jej oczekiwał; nie zwlekając dłużej, ruszyła w drogę. W pałacowej bramie minęła się z baronem, udając jednakże, iż go nie widzi, a ponieważ Mała Struga położoną była przeszło o dwie mile od stolicy, w głębi niewielkiej, zamkniętej doliny, hrabina przepędziła w niej noc, nic nie wiedząc o zaburzeniach w mieście — las i wzgórza stłumiły wszelkie echa wrzawy i zasłoniły jej widok pożaru.
Mimo to pani Rosen źle spała tej nocy: możliwe lub nieuniknione następstwa wczorajszego tryumfu i wszelkich rozkoszy stawały przed nią w coraz innej formie, a zawsze niepokojąco i groźne. Widziała się już skazaną zaocznie na przymusowy pobyt w tej pustelni, na niełatwą i przykrą piśmienną obronę swojej osoby i postępowania, a chwilami wątpiła, czy wrodzona zręczność i tym razem zapewnić jej zdoła zwycięstwo.
Z nudów, od niechcenia, przejrzała tymczasem papiery, otrzymane od Ottona i przekazujące jej prawo własności kupionego folwarku. Lecz i to nie rozjaśniło jej myśli: w czasach tak niespokojnych folwark nadgraniczny nie nęcił jej bynajmniej, a oprócz tego przekonaną była, iż go przepłacono, i drogą sprzedaży nie mogłaby odzyskać włożonych pieniędzy.
W gorączkowym rozstroju rozkaz uwolnienia księcia poprostu palił ręce intrygantki, podniecał ją, nasuwał jej tysiączne myśli, plany, zamiary, chęci.
Nie mogła doczekać się ranka.
Dzień ujrzał ją na koniu, w długiej amazonce i kapeluszu z dużem rondem, podążającą w stronę Felsenburga. Być może, iż nie miała jeszcze jasnego planu, lecz przedewszystkiem chciała własnemi oczyma zobaczyć, co się stało, a następnie dać folgę nerwowej potrzebie ruchu, czynu, działania.
Komendant Gordon, wezwany do furty, przyjął wszechpotężną hrabinę z młodzieńczą galanteryą, jakkolwiek przy świetle dziennem okazał się człowiekiem nie pierwszej już młodości.
— Mamy niespodziankę, panie komendancie! — zawołała hrabina tajemniczo, skinąwszy głową z pełnem wyrazu spojrzeniem.
— O pani, świat mój kończy się obecnie na tym progu — odparł pułkownik; — pozostaw mię w spokoju z moimi więźniami, chyba iż sama zechcesz dzielić nasze losy. Przyznaję, iż w tym razie byłbym najszczęśliwszym z ludzi.
— Psułbyś mię pan, nie prawdaż?
— Usiłowałbym, hrabino — odparł uprzejmie Gordon, podając jej ramię.
Przyjęła je z uśmiechem, zebrała tren długi, i zalotnie przysuwając się do pułkownika, mówiła tonem swobodnym i szczerym:
— Przybyłam, aby zobaczyć się z księciem... Człowieku małej wiary, tylko bez podejrzeń: kwestya stanu i sprawy państwa! Jestem posłem Gondremarka, i jego to wola zrobiła ze mnie w tej chwili kuryera. Czy wyglądam na kuryera, panie Gordon?
I spojrzała mu w oczy swym palącym wzrokiem.
— Wyglądasz pani na anioła z nieba — odparł komendant z wyszukaną grzecznością.
Ale hrabina wybuchnęła śmiechem.
— Anioł z nieba na koniu! — zawołała wesoło. — Wspaniały widok!
— Zjawiłaś się tu, pani, spojrzałaś i zwyciężyłaś — mówił tymczasem Gordon, podnosząc wymowę swą pięknym gestem, szczerze zachwycony własną swoją osobą i dowcipem. — W drodze piliśmy twoje zdrowie, pani... piliśmy je winem starem, znakomitem... zdrowie najpiękniejszych oczu w Grunewaldzie! Co do mnie, nie widziałem jeszcze takich w życiu... chyba raz jeden, tam, w ojczyźnie mojej, kiedy byłem jeszcze młokosem w kollegium... Nazywała się Tomasina Haig, i słowo daję, jak dwie krople wody podobną była do ciebie, o pani.
— Widzę z tego, że w drodze było wam wesoło — zauważyła hrabina, z wdziękiem tłumiąc ziewanie.
— Tak, na honor! Bawiliśmy się rozmową najprzyjemniejszą w świecie. Zdaje się tylko, iż wypiliśmy więcej, niż książę jest przyzwyczajony, i zauważyłem dziś rano, iż wygląda na zgnębionego. Ale przed wieczorem humor mu powróci, postaramy się o to... To drzwi księcia Ottona.
— Dobrze — szepnęła; — pozwól mi pan odetchnąć... Nie, nie, nie odchodź. Bądź mi gotów drzwi otworzyć.
I prostując się, niby pod wpływem natchnienia, hrabina swoim pięknym, pełnym głosem zaczęła śpiewać: „Lascia ch’io pianga...” W chwili, gdy z patetyczną deklamacyą wybuchnęła potęgą żalu po wolności, drzwi otworzyły się na jej skinienie, i lekka postać, z okiem blyszczącem zapałem, świeża i jasna, niby promień słońca, wbiegła do pokoju księcia. Było to wejście prawdziwie sceniczne i spadło na Ottona, jak zbudzenie ze snu.
— Pani tutaj? — zawołał, śpiesząc naprzeciwko.
Rzuciła na Gordona znaczące spojrzenie, a skoro drzwi zamknęły się za pułkownikiem, padła na szyję księcia.
Zdało się jej wszakże, iż Otton w tym uścisku zesztywniał. Cofnęła się też zaraz.
— Moje biedne dziecko, — rzekła ze współczuciem, obejmując go spojrzeniem — biedne dziecko! Siądź tutaj, przy mnie, blizko, i opowiedz wszystko. Serce mię boli, gdy patrzę na ciebie. Jakże ci czas upływa?
— Pani, — odparł książę, odzyskując zwykłą swoją galanteryę — do chwili oddalenia się twego czas zbyt szybko upłynie. Lecz nie o to chodzi. Pragnę zapytać: co niesiesz nowego? Wyrzucam sobie gorzko swoją wczorajszą apatyę. Rada twa dobrą była... dobrą, rozumną, szlachetną. Powinienem był zostać, powinienem był stawić opór gwałtowi... Zbłądziłem. Lecz ty, pani, jaśniejesz w mych oczach wszystkimi przymiotami prawdziwego przyjaciela. Masz prawe, szlachetne serce.
— Zlituj się, Ottonie! To za wiele. Ja nie wiem...
nie wiem, jakie mam serce. Drogie, biedne me dziecię — ja mam także obowiązki — lecz kiedy ciebie widzę, zapominam o nich — wszystkie najlepsze me postanowienia we mgłę się rozpływają.
— Moje zazwyczaj przychodzą za późno — westchnął Otton ze smutkiem. — Cóżbym dziś dał za to, żebym był wczoraj oparł się przemocy. Cóżbym dziś dał za wolność!
— Za wolność?.. Co dałbyś? — spytała żywo.
Wachlarz rozwinął się szybko i twarz zasłonił, oczy tylko z po za niego błyszczały, jak dwie gwiazdy.
— Ja?.. Co to ma znaczyć? Co chcesz pani powiedzieć? Jaką masz dla mnie nowinę?
— O! o!... — szepnęła z miną tajemniczą.
Książę upadł jej do nóg.
— Nie żartuj, hrabino, nie igraj tak okrutnie z mojem sercem! — błagał. — Powiedz, o, powiedz, droga pani Rosen! Tyś prawa, tyś szlachetna, ty nie masz w naturze okrucieństwa... O, powiedz! Powiedz, co dać mogę? Wiesz, że nic nie mam... Nic! Błagać mogę tylko.
— Nie proś, Ottonie, to za wiele dla mnie! Znasz moją słabość, zlituj się nade mną; o, bądź wspaniałomyślny!
— Ty, pani, tylko możesz być wspaniałomyślną, ty miej litość!
Klęczał przed nią, okrywając ręce jej pocałunkami, powtarzając błagania, zaklęcia i prośby. Hrabina z przyjemnością przedłużała ten szturm gorący, wkońcu jednak dała się wzruszyć. Wstała nagle, rozpięła stanik gorączkowo i rozkaz, ciepły jeszcze od zetknięcia z ciałem, rzuciła na podłogę.
— Masz go! — zawołała. — Wydarłam jej! Na moją zgubę zrób z tego użytek!
I odwróciła twarz, jak gdyby chciała ukryć silne wzruszenie.
Otton pochwycił papier i wydał okrzyk radości.
— Niech hędzie błogosławioną!.. Dzięki, dzięki, dzięki!..
I ucałował papier.
— Niewdzięczny! — rzekła posępnie hrabina. — Wszak to ja jej wydarłam. Aby to otrzymać, zdradziłam swoich, a ty jej dziękujesz!
— Czy możesz mieć mi to za złe, hrabino? Kocham ją.
— Widzę, niestety... a mnie?
— Ciebie, hrabino? Tyś jest moim przyjacielem, najdroższym i najszlachetniejszym. Byłabyś mi najmilszą i najbliższą razem, gdybyś nie była tak zachwycającą. Sama wiesz o tem. Wiesz, jaki urok rzucasz. Bawiłaś się nieraz słabością moją, i przyznaję, chętnie brałem wówczas udział w tej miłej zabawie... Lecz dziś nie... Dziś stanęłaś przede mną w innej, wyższej roli, jak przyjaciel prawdziwy, prawy, pewny i poważny, i pozwalasz zapomnieć, że ty jesteś piękną, a ja bywałem słaby. Dziś przyjacielem tylko jesteś dla mnie, któremu dłoń podaję z ufnością, miłością i głębokim szacunkiem.
Wyciągnął rękę, którą uścisnęła szczerze.
— Oczarowałeś mię, książę — szepnęła. — Nie mogę nazwać inaczej wrażenia, jakie rzuciłeś na mnie.
Nagle wybuchnęła śmiechem.
— Otóż złamałam moją laskę czarnoksięską! — zawołała wesoło: — nie mam jej! Pozostaje mi jedynie złożyć ci, książę, moje wysokie uznanie; wywiązałeś się świetnie z trudnego zadania, i przyznać muszę, żeś o tyle zręczny, o ile mnie uważasz za zachwycającą.
Położyła nacisk na ostatni wyraz i uśmiechnęła się przytem wymownie.
— Pani, — rzekł Otton — nie zgadza się z naszą umową, abyś była tak piękną, jak jesteś w tej chwili.
Błagalnie i poważnie patrzał w jej wielkie oczy. Hrabina energicznie potrząsnęła głową.
— To mój ostatni nabój — odparła z westchnieniem. — Teraz jestem bezbronną. To tylko muszę ci jeszcze powiedzieć: jeżeli chcesz opuścić to więzienie, jesteś wolny, a ja — zgubioną. Wybieraj.
— Już wybrałem, hrabino, i jadę natychmiast. Obowiązek mię wzywa, którego Książę Piórko zbyt długo zaniedbywał. Ale się nie lękaj: ty nic na tem nie stracisz. Oddaję ci się dobrowolnie, z władzą nieograniczoną. Prowadź mię do barona, niby wilka w sieci. Nie mam żadnego wstydu i żadnej ambicyi: uczynię wszystko, czego będzie żądał, a za tę cenę pragnę jedynie ocalić żonę moją od grożącego jej niebezpieczeństwa. I bądź pewną, iż zadowolę jego wymagania, choćby był Lewiatanem. Wszyscy więc otrzymamy to, czego pragniemy, dzięki tobie, dobra wróżko tej czarodziejskiej sztuki!
— Zgoda — rzekła hrabina. — Przyjmuję ten układ. Od tej chwili nie istnieje Książę Piórko, jest tylko Książę Solon, Książę Wielki Czarodziej. Jedźmy więc zaraz! Ale — przerwała z żywością — pozwól mi, książę, jeszcze zwrócić sobie te papiery. Tobie się podobał ten piękny folwarczek, ja nigdy go nie widziałam. Ty chciałeś oddać przysługę staremu wieśniakowi... A zresztą, dokończyła z komicznem zakłopotaniem — prawdę mówiąc, wolę gotówkę.
Roześmieli się oboje.
— Więc jestem znowu gospodarzem wiejskim, — westchnął Otton — i do tego zadłużonym!
Hrabina nacisnęła dzwonek, i komendant stanął na progu.
— Panie komendancie, — rzekła ze spokojną powagą — zabieram z sobą dostojnego więźnia. Rozmowa nasza dowiodła, iż zgadzamy się pod każdym względem, a tem samem zamach stanu już skończony. Oto rozkaz.
Pułkownik Gordon założył na nos srebrne binokle i uważnie odczytał papier.
— Tak... — rzekł — księżna, to dobrze, ale pierwszy rozkaz był podpisany...
— Przez Henryka — dokończyła pani Rosen. — Tak jest, i dlatego właśnie jestem tu osobiście, aby go reprezentować.
— W takim razie — z ukłonem odezwał się Gordon — pozostaje mi tylko życzyć księciu panu wszelkich przyjemności, których ja zostałem pozbawionym. Piękność zdobyła cię. Mości Książę, a ja pozostanę tu sam, aby nad tem ubolewać ze względu na samego siebie. Na szczęście, pozostawiono mi jeszcze doktora: probus, doctus, lepidus, jucundus... autor, człowiek uczony.
— To prawda, — zawołał książę — w rozkazie nie wspomniano wcale o Gottholdzie.
— Na pociechę dla komendanta. Czyż chciałbyś go, książę, zostawić tu samego?
— Wasza Książęca Mość pozwoli jeszcze — wtrącił Gordon — zapytać, czy mam prawo powiedzieć sobie, iż w czasie tego krótkiego zaćmienia słonecznej tarczy Waszej Książęcej Mości spełniłem rolę swoją z należnym szacunkiem, dodałbym: z pewnym taktem? Wesołość moja była przybraną rozmyślnie. Sądziłem, że dobre wino i swobodny humor to najlepsi towarzysze i pocieszyciele.
— Towarzystwo twoje, pułkowniku, było wystarczającym i najlepszym pocieszycielem — rzekł Otton, wyciągając rękę do komendanta. Dziękuję ci nietylko za twój dobry humor, lecz i za twoją lekcyę filozofii, której potrzebowałem do pewnego stopnia. Mam też nadzieję, że to nie ostatnie nasze spotkanie; tymczasem na pamiątkę chwil razem spędzonych pozwól ofiarować sobie ten drobny wierszyk, nad którym pracowałem w chwili przybycia hrabiny. Lichym jestem poetą, a krata więzienna nie sprzyjała natchnieniu, które wolność kocha; lecz zachowaj go jako osobliwość.
Na twarzy komendanta odmalowała się radość promienna, z pośpiechem włożył na nos swe srebrne binokle i przysunął papier do oczu.
— Aleksandryny! — zawołał z zapałem. — Miara tragiczna... Miłościwy książę, pamiątka ta stanie się dla mnie relikwią... Nie powinienem może mówić tego o sobie, a jednak jest to prawdą, iż nie mogłeś wybrać dla mnie właściwszego daru.
„Boże przestrzeni wielkich i rozległych lasów...” — czytał półgłosem.
„...i od dozorcy przyjmować naukę!..”
— Ależ to nieporównane!
— Bardzo piękne, komendancie; ale przeczytasz te wiersze, skoro ruszymy w drogę, a tymczasem, proszę, otwórz nam bramy naszego więzienia. Czekają na nas! — zapewniała pani Rosen.
— Przepraszam tysiąc razy! Ale wiersz ten dla człowieka mego usposobienia, moich upodobań... I ta alluzya do naszej rozmowy... wzruszyła mię głęboko. Czy mam dać eskortę?
— Nie, nie! — zawołała z pośpiechem hrabina — opuścimy to miejsce incognito, tak, jak znaleźliśmy się tutaj. Pojedziemy oboje konno. Pośpiech i tajemnica — oto wszystko, czego pragniemy i żądamy od ciebie, komendancie.
I niecierpliwie pośpieszyła naprzód.
Lecz Otton musiał jeszcze pożegnać się z Gottholdem, a komendant z papierem w ręku i binoklami na nosie, dzielił się swą radością i wzruszeniem z każdym napotkanym po drodze podwładnym, odczytując mu stosowne ustępy i wyrażając o nich swoje zdanie. I z każdym nowym wierszem zapał jego wzrastał.
— Słowo honoru! — zawołał nakoniec tonem człowieka, który odkrył wielką tajemnicę — słowo honoru, ten wiersz przypomina znakomite utwory Burnsa!
Wszystko jednakże kończy się na świecie, i książę znalazł się nakoniec obok hrabiny Rosen, przechadzającej się tam i napowrót dosyć nerwowym, niecierpliwym krokiem po murawie przed zamkiem. Tuż obok służący oprowadzał dwa konie, gotowe do drogi. Dokoła świat szeroki, słońce, lekki wietrzyk, śpiew ptactwa, niebo i przestrzeń bez końca, wolność! A bliżej — skały, szum potoku, jasna zieloność murawy i droga równa, gładka.
Z początku w milczeniu jechali obok siebie, gdyż jakkolwiek Otton pragnął się przygotować do rozmowy z Gondremarkiem, rozkosz swobody i piękność natury pochłaniały go z siłą, której oprzeć się nie umiał. Skoro jednak zjechali ze skalistej wyniosłości, na której wznosiła się wieża Felsenburga, i groźne mury skryły się przed ich oczyma, hrabina odezwała się wesoło:
— A teraz oddamy konie Karolowi i pójdziemy przez las piechotą. Szalenie lubię błądzić po bezdrożach. Zsiadajmy, książę.
Lecz w tej samej chwili na skręcie drogi ukazała się kareta podróżna, obładowana, sunąca powoli po pochyłości drogi. Wyprzedzał ją o kilka kroków podróżny, mężczyzna wysoki, idąc krokiem spokojnym, z notatnikiem w ręku.
— Sir John! — zawołał książę.
Podróżny schował naprzód do kieszeni swój notatnik, potem spojrzał przez lornetkę na zbliżającą się parę. Poznał ich widać, podniósł laskę w górę, dając nią jakieś znaki. Książę i pani Rosen przyśpieszyli kroku.
Spotkali się na skręcie, gdzie drobny potoczek białą kaskadą spadał ze skalistej ściany i ginął wśród zarośli. Baronet poważnie i z całą etykietą złożył księciu ukłon, pełen szacunku, ale przed hrabiną pochylił głowę lekko, z wyrazem zdziwienia i nieukrywanej ironii.
— Czy to podobna, — rzekł tonem pytania — abyś pani o niczem dotąd nie wiedziała? Pani?
— O czem mam wiedzieć?
— Rzeczy pierwszorzędnej wagi: rewolucya w Mittwalden, Rzeczypospolita ogłoszona, pałac książęcy w popiołach, Gondremark ciężko ranny...
— Henryk ciężko ranny?! — krzyknęła hrabina.
— I mocno cierpiący — dodał baronet poważnie. — Jęki jego...
Nie skończył, gdyż w tejże sekundzie z ust hrabiny padło tak grube przekleństwo, iż w każdej innej chwili słuchacze byliby zadrżeli ze zdumienia. W mgnieniu oka zwinna kobieta znalazła się znów na siodle, i nie troszcząc się o nikogo, w pełnym galopie zniknęła im z oczu.
Dopiero po dłuższej chwili, przyszedłszy do siebie, służący pośpieszył za nią, wszystkiemi siłami przynaglając do biegu swojego rumaka. Konie u karety, spłoszone tym nagłym porywem, w bok się rzuciły, i z trudem zdołano powstrzymać je na brzegu znacznej pochyłości. Echo uderzeń podków o skalistą drogę rozlegało się ciągle, równe, szybkie, jednostajne: hrabina jak błyskawica mknęła po słonecznej drodze. Na jednym z nagłych jej skrętów kobieta, idąca pieszo i z trudem pod górę, ledwo zdążyła umknąć jej z drogi, zachwiała i padła o kilka cali od przepaści. Lecz hrabina nie zwróciła na nią żadnej uwagi: w tej chwili życie ludzkie nie miało dla niej wartości, jeden cel tylko widziała przed sobą i śpieszyła wciąż naprzód, poganiając konia, mijając lotem strzały wzgórza i doliny, szalejąc w biegu.
— Gwałtowna kobieta — zauważył baronet. — Nie myślałem, że ją tak obchodzi...
Ale w tej samej chwili znalazł się w objęciach księcia.
— Moja żona! Gdzie księżna! — błagał przerażony Otton.
— Za mną, na drodze, o dwadzieścia minut... rozstaliśmy się właśnie...
Lecz książę już nie słuchał, biegł we wskazanym kierunku, nie troszcząc się o przyjaciela i szczegóły jego informacyi.
Książę nie zwalniał biegu, śpieszył naprzeciw żony wszystkiemi siłami, ale gwałtowne bicie jego serca zamierało powoli. Tracił odwagę. Nie dlatego, aby los Serafiny był mu obojętnym, aby nie pragnął zobaczyć jej znowu, ale wspomnienie jej chłodu i dumy zbudziło się w nim żywo, wywołując zwykłe w jego usposobieniu wahanie, niepewność, brak wiary w siebie.
Gdyby sir John przynajmniej miał czas opowiedzieć mu to, co wiedział, gdyby go uwiadomił, iż księżna śpieszyła w kierunku Felsenburga, byłby z zapałem pragnął oszczędzić jej drogi, dążąc na jej spotkanie. Tymczasem z każdą chwilą widział jaśniej, iż znowu powraca do swej roli urzędowego natręta, i wydawało mu się wstrętną niedelikatnością to narzucanie swojej opieki kobiecie nieszczęśliwej i opuszczonej, która w pomyślności odepchnęła go z pogardą. Zraniona miłość własna stała się nanowo raną palącą, gniew przybierał formę dumnej i zimnej wspaniałomyślności; tak, bez wątpienia, przebaczy jej wszystko, przebaczy bez zastrzeżeń i wyrzutów, osłoni obojętną i zimną małżonkę najtroskliwszą opieką, będzie usiłował ocalić ją, pocieszyć, — lecz spełni to wszystko z chłodem wyniosłym, z milczącem zaparciem się własnych uczuć, szanując jej niechęć względem swej osoby, jak szanowałby niewinność dziecięcia.
W takiem usposobienia spostrzegł ją nakoniec na pustej drodze, i pragnąc natychmiast okazać jasno, w jakiej występuje roli, zatrzymał się i czekał, czy księżna nie cofnie się przed nim.
Serafina ze swej strony ujrzała go także i w pierwszej chwili z okrzykiem radości rzuciła się ku niemu, — widząc jednakże, iż on się zatrzymał, zwolniła także kroku, i schylając głowę pod ciężarem wyrzutów własnego sumienia, postępowała naprzód nieśmiało, ze skruchą, jak winowajca.
Otton stał nieruchomy, gdy się zbliżyła do niego.
— Wszystko zgubiłam! — szepnęła z pokorą.
— Serafino!.. — zawołał nieszczęśliwy książę głosem podobnym do łkania.
Lecz umilkł, nie poruszył się z miejsca, nie wyciągnął ręki. Było to po części następstwem powziętych przez niego postanowień, po części jednakże był odurzony widokiem nieładu w stroju małżonki, jej rąk podrapanych, zmęczonej twarzy.
Gdyby przez chwilę jeszcze milczeli oboje, byliby niewątpliwie padli sobie w objęcia, lecz Serafina także myślała o blizkiem spotkaniu z mężem i przygotowała sobie wyrazy, które zastąpić nie mogły niemego, gorącego uścisku miłości.
— Wszystko zgubiłam sama, — powtórzyła — lecz mię wysłuchaj przez litość, Ottonie. Nie pragnę usprawiedliwiać się przed tobą, lecz wyznać swoje błędy. Otrzymałam tak straszną, surową naukę, iż musiałam je poznać i z goryczą żalu myśleć o nich, o sobie. Świat zmienił się dla mnie. Inaczej go dziś widzę, niż widziałam wczoraj. Byłam głucha i ślepa, bez czucia, jak kamień. Wzgardziłam rzeczywistem i prawdziwem szczęściem, a żyłam urojeniem. Lecz kiedy sen pierzchnął, kiedy poznałam, że zdradziłam ciebie, i sądziłam przez chwilę, że jestem mordercą...
Zawahała się nagle, twarz jej bladą oblał rumieniec.
— Sądziłam, iż zabiłam Gondreraarka, — rzekła — i znalazłam się wtedy nagle samą, jak mi przepowiedziałeś.
Imię Gondremarka jak ostroga ukłuło dumę i wspaniałomyślność Ottona.
— Moja w tem wina jedynie! — zawołał: — ja tylko zawiniłem. Stać obok ciebie było moim obowiązkiem, bez względu na uczucia, jakie miałaś dla mnie. Poddałem się lenistwu i słabości, i łatwiej mi było opuścić cię, zamknąwszy oczy na niebezpieczeństwo, niż walczyć z tobą w imię twego dobra. Nigdy nie umiałem spełnić tego właśnie, co jest najpiękniejszem i najwznioślejszem w miłości: walczyć dla niej samej i o nią. A jednak ona żyła w mojem sercu, miłość prawdziwa!.. Teraz, gdy cacko nasze, państwo nasze, stracone niepowrotnie przez brak zasługi z mojej strony i brak doświadczenia z twojej — teraz, gdyśmy oboje nędzni jak Job i sami, mężczyzna i kobieta, nic więcej, — teraz pozwól mi prosić cię o zapomnienie i przebaczenie moich słabości, o zaufanie moim serdecznym uczuciom. Chciej mię tylko zrozumieć! — zawołał gorąco, widząc, iż Serafina pragnie odpowiedzieć. — Chciej mię zrozumieć! W tej ogniowej próbie i moja miłość zmieniła charakter, została oczyszczoną i uszlachetnioną: dziś ona nic nie żąda i na nic nie liczy, nie pragnie nawet twojej wzajemności. Raz na zawsze z ufnością i wiarą zapomnij, że byłem twoim mężem, skoro w tej roli nieszczęsnej zdobyłem tylko twą niechęć i odrazę; od dziś chcę być twym bratem — wszakże to uczucie wstrętu nie budzi w tobie?
— Jesteś zbyt wspaniałomyślnym, Ottonie — rzekła księżna. — Wiem dobrze, iż na miłość twą nie zasługuję, ale ofiary przyjąć nie powinnam. Porzuć mię lepiej — odejdź i nie troszcz się o mnie.
— Nie, — odparł książę — muszę przedewszystkiem wyrwać cię z tej przepaści, w którą sam cię sprowadziłem; mój honor tego wymaga. Powiedziałem przed chwilą, żeśmy jak Job ubodzy, jednakże — posiadamy coś na ziemi. Z drugiej strony granicy mam niewielki domek, do którego mogę cię wprowadzić. Książę Otton istnieć przestał; zobaczymy teraz, czego dokazać zdoła Otton Myśliwy. Okaż mi przebaczenie swoje, Serafino, powierzając los swój mej pieczy, i podążmy zgodnie do tego schronienia, jedynego, jakie w tej chwili jest istotną naszą własnością. Powiedziałaś niegdyś, droga przyjaciółko, iż — niemożliwy jako mąż i książę — jako towarzysz mogę być przyjemnym. Nie jestem dzisiaj księciem, ani mężem, możesz więc z całą swobodą korzystać z mojego towarzystwa. Pójdźmy więc, śpieszmy, — byłoby niedorzecznością pozwolić się ująć wrogom. Czy możesz iść jeszcze? Możesz? Tem lepiej — w drogę!
Szli obok siebie w milczeniu, spokojnie, pochłonięci napozór jedynie pragnieniem szybkiego znalezienia się u celu. Nieco niżej w dolinie droga prowadziła przez most nad bystrym i silnym potokiem, który przepływał pod nim czystą, szumiącą falą w głębi zielonego parowu. Od drogi, w zwężający się gardziel wąwozu, wiodła, niby nić cienka, wydeptana ścieżka, wijąca się po skałach, czepiająca urwisk, przemykająca pośród wilgotnych zarośli, przecinająca jasne kobierce murawy, fantastyczna, kręta, śmiała, lekka jak dotknięcie myśli. Po pochyłości wzgórzy spływały splątane, białe, szumiące, bystre smugi wód przejrzystych, pracą wieków żłobiące skaliste koryta, aby je zmienić, rzucić, splątać i rozwinąć w sieć misterną i sztuczną. Szumiący strumień przyjmował je wszystkie w swe kamienne łożysko, i wzrastając w siłę, coraz zuchwałej dążył do celów nieznanych. Tu i owdzie, podmyte pracą wód podziemną, stare, potężne drzewo rzucało swe ciężkie, połamane konary na brzeg przeciwległy, tu rozciągały się łączki kwieciste, kobierce barwne stokrotek, pierwiosnków albo błękitnych niezapominajek. A między nimi, jak małe zwierciadła, połyskiwały jeziorka niewielkie, migocąc w blasku słońca przejrzystym kryształem wód srebrno błękitnawych.
W tę ustroń wonną, odludną i piękną książę sprowadził z bitego gościńca odzyskaną małżonkę. Fantastyczna ścieżka jedynym miała odtąd być ich przewodnikiem; więcej jej ufał, niż mierzonej drodze. Sam szedł naprzód, torując przejście Serafinie, w trudniejszych miejscach podawał jej rękę, a ile razy stawał i zwracał się do niej, twarz księżny rozpromieniała się pod jego wzrokiem, a jej ogromne i wymowne oczy zdawały się przemawiać do niego miłośnie.
Otton to widział, ale nie śmiał wierzyć, nie śmiał rozumieć. — „Nie kocha mię, — powtarzał sobie uporczywie — to wyrzuty sumienia... to wdzięczność z jej strony... nie godzi się korzystać z chwilowej słabości, nie godzi się nadużywać położenia...”
Szli tak blizko godzinę, kiedy nagle strumień, już dość potężny tutaj i szeroki, wstrzymany został w biegu mocną tamą, i trzecia część wód jego, objęta drewnianem łożyskiem, skierowaną została ręką człowieka do pracy. Przejrzysta woda bystrą i wesołą falą przepływała koryto, zdobiąc wilgotną zielenią dno i boki tego nowego łożyska. Ścieżka wiodła tuż obok pod skałą, przybraną w dzikie róże kwitnące. Wkrótce się ukazały ciemne dachy zabudowań i wielkie koła wodne, siejące dyamenty, a jednocześnie ciszę leśną przerwał równy i monotonny odgłos pracującego tartaka.
Właściciel stał na progu. Spojrzał na przybyłych i na czerwonej, tłustej jego twarzy odmalowało się wielkie zdziwienie.
W oczach Ottona błysnął ten sam wyraz, ale z uśmiechem zbliżył się do tracza.
— Dzień dobry, gospodarzu — rzekł uprzejmie. — Zdaje się, iż słuszność była po twojej stronie w naszej ostatniej rozmowie. Przynoszę ci nowiny i radzę pośpieszyć natychmiast do Mittwalden. Przyjaciele Feniksa zagarnęli władzę, i tron mój już obalony.
Twarz tracza wyrażała najwyższe zdumienie.
— A Wasza Książęca Mość? — spytał naiwnie, nieco stłumionym głosem.
— Moja Książęca Mość zmyka prosto ku granicy, jak widzisz, dobry człowieku — zaśmiał się Otton wesoło.
— Książę ucieka? Porzuca Grunewald? Syn takiego ojca?.. Na to nie można pozwolić!
— Czy chcesz nas aresztować, przyjacielu? — spytał Otton z uśmiechem.
— Aresztować? ja? księcia? Za kogóż mię bierze Wasza Książęca Mość? Wiedz o tem, mój panie, że niema w Grunewaldzie jednego człowieka, któryby się poważył podnieść rękę na ciebie... Ja to powiadam!
I potężną dłonią uderzył w pierś szeroką.
— A jednak jesteś w błędzie, tym razem przynajmniej, przyjacielu. Od ciebie wszakże, który w czasie mej potęgi okazałeś się hardym i zuchwałym, widzę, iż w dniach niedoli mogę się spodziewać pomocy i usługi.
Czerwone oblicze tracza przybrało barwę burakową.
— Możecie liczyć na to, — rzekł poważnie — a tymczasem bądź łaskaw, mój książę, z tą panią wstąpić do mojej chaty.
— Nie mamy na to czasu — odparł spokojnie książę; — jeśli chcecie jednak oddać nam usługę, przynieś nam tutaj po szklaneczce wina. Będę ci za to szczerze i prawdziwie wdzięczny.
Tracz zaczerwienił się znów aż po włosy, ale już nic nie mówiąc, pośpieszył do chaty. Za chwilę wyniósł stamtąd dzbanek wina i trzy czyste kubki szklane.
— Niech Wasza Książęca Mość nie myśli o mnie, że jestem nałogowym pijakiem — przemówił, napełniając kubki chłodnym i czystym napojem. — Wtedy, gdy na nieszczęście spotkałem się z księciem, podpiłem sobie istotnie troszeczkę, ale to był wypadek. W całym Grunewaldzie niema wstrzemięźliwszego ode mnie człowieka. Nie pijam prawie wcale, a i teraz zdrowie Wasze, miłościwy książę i tej damy, to piję tylko przez szczere życzenie. Dla kompanii... to nadzwyczajny wypadek.
Napili się kolejno z zachowaniem zwykłej wieśniaczej etykiety, potem wymówiwszy się od gościnności niezmiernie uprzejmego dzisiaj tracza, książęca para wyruszyła dalej.
Droga szła ciągle na dół; ciasny wąwóz zwolna rozszerzał się, miejscami stawał się równiną, tu i owdzie po zboczach zarastał las stary, z drzew grubych, prostych, strzelających w górę zielonemi koronami.
— Winienem był człowiekowi temu zadosyćuczynienie — rzekł książę, gdy droga pozwoliła przez chwilę iść mu obok Serafiny. — Przed kilku dniami, podczas przypadkowego spotkania, obraziłem go dotkliwie, nie mając za sobą słuszności. Sądząc po sobie jednak, przyszedłem do przekonania, iż zniewagi i upokorzenia najgorzej oddziaływają na człowieka.
— A przecież czasem to bardzo potrzebna nauka — zauważyła księżna.
— O Boże, — odparł jej zakłopotany — nie mogę zgodzić się z tobą w tej chwili, a nie pragnę ci przeczyć... Myślmy lepiej wyłącznie o zapewnieniu sobie bezpieczeństwa. Nie sądzę źle o tym traczu, ale nie mogę zbyt polegać na nim. Wolałbym, aby nie znał mojej drogi. Idąc z biegiem strumienia, po licznych zakrętach, dojdziemy wreszcie do domku, o którym ci wspomniałem, że jest dzisiaj jedynem naszem schronieniem na ziemi. Ale dostawszy się na ten pagórek, możemy przez polankę przejść na inną, drogę, krótszą i prostszą, chociaż może więcej uciążliwą miejscami. Ale za to spokojną i odosobnioną! Duchy chyba nawiedzają ją niekiedy. Czy czujesz się na siłach, aby przejść tamtędy?
— Jak chcesz, Ottonie; sam wybieraj drogę, a ja pójdę za tobą.
— Nie, — odparł — wybierz sama. Chciałem cię uprzedzić, że tamta nie jest łatwą: na górę i na dół, — a wąwozy głębokie, urwiste, zarosłe kolącymi krzakami.
— Wszystko mi jedno, — rzekła — pójdę, dokąd mię zaprowadzisz. Jesteś jedynym moim przewodnikiem, wskazuj mi drogę.
I zaczęli oboje wdzierać się na wzgórze przez nizkie krzaki i gęste zarośla. Po półgodzinnym trudzie, ścieżka nad potokiem znikła im z oczu, i stanęli na równem miejscu, pod zielonem sklepieniem dziewiczego lasu, w otoczeniu drzew starych, szumiących coś z cicha.
Otton przystanął i pełnem zachwytu spojrzeniem objął to ciche, rozkoszne ustronie, — nagle wzrok jego spotkał oczy Serafiny, rozszerzone, ogromne, pełne tajemniczej siły. I ogarnęła go niemoc fizyczna i bezsilność moralna; na chwilę przynajmniej rozprzęgły się zupełnie nici jego woli, i nie miał siły oderwać spojrzenia od bladej twarzy żony.
— Odpocznijmy tu — szepnął głosem wyczerpanym i wskazał jej wygodne miejsce na mchu miękkim.
Sam usiadł obok.
Serafina w milczeniu zajęła miejsce wskazane i siedziała cicha, ze spuszczonemi oczyma, podobna do dziewicy, oczekującej wyznania, które w niej zbudzi duszę. Biała jej ręka machinalnym ruchem gładziła mech zielony. I cisza była. Lekkie tchnienie wiatru musnęło w górze igły balsamiczne, zaszumiało coś śpiewnie, przeciągle, marząco i pomknęło gdzieś dalej, powtarzając głosem słabszym i cichszym jakieś słowa tajemnicze. Nad nimi, na gałęzi, ptak jakiś śpiewał głosem przerywanym, pełnym niepokoju. Wszystko to stanowiło tło rozmarzające, z duszy Ottona rwały się dźwięki cudowne, dźwięki zgodne z nastrojem wiosennej natury, lecz tłumiła je duma, i ostatek woli.
Patrzał na drobną, białą, delikatną rączkę, przesuwającą się po mchu zielonym, i ogarnęło go wielkie wzruszenie, — tchu mu zabrakło, oczy zamknęły się same, pot wystąpił na czoło.
— Serafino, — szepnął głosem stłumionym — powinnaś to wiedzieć, że nigdy... że...
Chciał dodać, że: „nigdy, na chwilę nie posądziłem cię o rzeczy zdrożne,” — lecz nie miał siły. Czyż było to prawdą? A jeśli nawet było, czyż szlachetnie mówić jej o tem dzisiaj?
Więc umilkł zmieszany.
— Powiedz, co chciałeś... proszę cię, Ottonie. Błagam cię o to!
— Chciałem ci powiedzieć, że cię rozumiem i nie mam urazy, nie mogę cię potępiać. Kobieta jak ty, silna i odważna, musiała czuć pogardę dla słabego mężczyzny. Wiem, żeś zbłądziła nieraz, lecz usiłowałem zrozumieć to i rozumiem cię obecnie. Więc nie może być mowy już o zapomnieniu, ani o przebaczeniu, Serafino, skoro cię zrozumiałem tak zupełnie...
— Nie mów tak do mnie, Ottonie — szepnęła. — Wiem, co zrobiłam. Nie jestem tak słabą, aby dać sobie wmówić to, co dobroć twoja znajdzie na mą obronę. Wiem dobrze, czem byłam... Widzę się sama. I nie zasługuję nawet na gniew twój, nie mówiąc już o przebaczeniu. W całej tej katastrofie i w całej tej nędzy widzę nas tylko dwoje: ciebie takim, jak jesteś, jakim byłeś zawsze, i siebie taką, jaką byłam wtedy... siebie najlepiej widzę i nie mogę odwrócić oczu. I muszę myśleć o tem, muszę myśleć ciągle!
— W takim razie, — rzekł Otton — zmieńmy role. Wczoraj nauczył mię pewien przyjaciel, iż przebaczamy innym chętnie, chociaż sobie przebaczyć nie możemy. Nie myślmy więc o sobie, ale przebaczmy innym winy, względem nas spełnione. Czy możesz to uczynić, Serafino? Czy możesz mi przebaczyć z głębi serca?
Zamiast odpowiedzi, gestem szybkim i stanowczym wyciągnęła do niego obie ręce. Ujął je silnym, gorącym uściskiem, ogarnął całą tę drobną muszelkę swą wielką dłonią, i zdawało mu się, że prąd miłości potężny, gorący złączył ich dwie istoty w jednolitą całość.
— Serafino! — zawołał — nie myśl o przeszłości, zapomnij o niej! Pozwól służyć sobie, czuwać nad sobą, pozwól mi być twoim sługą, niewolnikiem! Nic więcej nie żądam, chcę być tylko przy tobie... Nie odpychaj mię, droga! pozwól sobie służyć!..
Błagał ją z trwogą dziecka, z zapałem kochanka.
— Nie żądam twej miłości, — powtarzał namiętnie — moja wystarczy, lecz chcę żyć dla ciebie.
— Ottonie! — rzekła z bolesnem westchnieniem.
Podniósł wzrok na nią: cała postać Serafiny była natchnioną i przeistoczoną wyrazem niewysłowionej tkliwości i żalu. Rysy jej, oczy jaśniały miłością.
— Serafino! — zawołał głosem stłumionym wzruszeniem. — Serafino najdroższa!
— Spojrzyj dokoła siebie — rzekła słodkim szeptem. — Patrz na te młode drzewka i gałązki, na te kwiaty, rozwijające się z pączków, wszystko to żyć zaczyna — świat się odradza cały. I w mojem sercu jest pragnienie życia, nowego życia! Zapomnijmy o tem, co jest za nami, wstańmy i żyjmy znowu odrodzeni. Przeszłość niech będzie grobem grzechów naszych, niech spocznie na niej miłosierdzie Boże i zapomnienie ludzkie.
— Amen, Serafino. Przeszłość niech zniknie, jak sen przykry i zwodniczy. Pozwól mi, jak obcemu, zacząć od początku. Śniłem, o, śniłem długo o kobiecie, pięknej, okrutnej i wyższej ode mnie, ale tak zimnej, tak straszliwie zimnej, jak lodowce północne... I śnię dziś znowu o niej, ale jak odmiennie!.. Widzę ją tkliwą, pełną życia i zapału i dobrą dla mnie... Ja nie mam zasługi innej nad miłość moją, której jestem niewolnikiem, a więc tulę się do niej, pełen nadziei i trwogi, abym się znów nie zbudził...
— Nie budź się, — rzekła — pozostań tu przy mnie... bliżej... najdroższy!..
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Las szumiał pieśń starą, wiosna budziła w pączkach młode życie — a tymczasem w Mittwalden, w ratuszowej sali, ogłaszano Rzeczpospolitą...
O losach Grunewaldu ciekawym czytelnikom niechaj opowie historya. Najlepszem źródłem do dziejów tych są pamiętniki znanego nam kanclerza, P. Greisengesanga (Lipsk, 7 tomów), opracowane krytycznie przez licencyata Roederera, który zbyt może podniósł postać swego autora, czyniąc ją rzeczywistym motorem wszystkiego, po za tem jednak objął rzecz krytycznie i napisał ją dobrze.
Niemniej ciekawą pracą z epoki współczesnej są pamiętniki sir Johna Crabtree (Londyn, 2 tomy, Longman, Hurst, Rees, Orme i Brown); obraz to pełen siły i plastyki, wzbudzający powszechne zainteresowanie. Rozdział o Grunewaldzie, jakkolwiek podarty w ogrodzie pałacowym, w obecności księcia, i w drukowanem dziele opuszczony, zgodnie z uroczyście danem przyrzeczeniem, nie został jednak dla mnie tajemnicą, gdyż autor, zawsze przezorny, posiadał dwie kopie rękopisu, nie licząc brulionu.
W bibliografii znajdziemy także wiadomości o kilku jeszcze naszych bohaterach. Mam w tej chwili przed sobą tomik niewielki poezyi, zatytułowany: „Poezye Fryderyka i Amelii,” bez miejsca, daty i nieistniejący w handlu. Egzemplarz mój należy do niewielkiej liczby, przeznaczonej przez autora dla przyjaciół. Doszedł rąk moich pośrednio, a imię pierwszego właściciela tej książeczki wypisanem jest na niej własną ręką księcia Ottona. Do autora też zapewne należy krytyczna uwaga: „Rym niebogaty,” zresztą bardzo słuszna, gdyż poezye wydały mi się dość nudnemi. Ustępy zwłaszcza, pisane widocznie przez księżnę, są ciężkie i niezmiernie pracowite. Mimo to podobały się w kołach, dla których były przeznaczone, i mam powód mniemać, iż wyszedł także drugi tom „Poezyi,” jakkolwiek dzisiaj trudno go odszukać. To ostatnia wiadomość o księciu Ottonie i dostojnej jego małżonce, z którą w przykładnej zgodzie spędził resztę życia na książęcym dworze jej ojca, pisząc rymy francuskie i osobiście czuwając nad ich staranną korektą.
Śledząc wciąż bibliografię, znalazłem, iż kilka sonetów i jedną ze swych pieśni Swinburne poświęcił pamięci znakomitego polityka, Gondremarka. Imię to powtórzyło kilka gorących pieśni patryotycznych; znalazłem o nim wreszcie bardziej osobistą wzmiankę w dzienniku J. Hogg Cotterill, Esquire.
Oto wyjątek: „W Neapolu (27 maja) byłem przedstawiony baronowi Gondremarkowi i jego małżonce. Człowiek ten dał się poznać w świecie politycznym, dzięki swym niepospolitym zdolnościom; baronowa dziś jeszcze jaśnieje urodą. Oboje ludzie zręczni i inteligentni. Ona podziwiała moją wymowę francuską, zapewniając, iż wcale nie zdradza Anglika. Znała mojego wuja, sir Johna, w czasie jego podróży po Niemczech, i odnalazła w rysach moich podobieństwo do szlachetnej jego twarzy. Zapewniała mię także, iż go przypominam obejściem, pełnem dworskiej galanteryi i wrodzonej szlachetności. Prosiła, bym ich odwiedził wieczorem.”
„Dnia 30 maja oddałem wizytę baronowej Gondremark. Niezmiernie przyjemna osoba, bardzo inteligentna i subtelna, jedna z tej wielkiej szkoły dam, z której, niestety, coraz mniej spotykamy dzisiaj wychowanek. Czytała właśnie „Uwagi o Sycylii,” które jej przypomniały pamiętniki mego wuja. Mówiliśmy następnie o jego talencie i wartości literackiej jego dzieła, którą podnosiła wysoko. Mam głęboki szacunek dla tej prawdziwej patrycyuszki.”
Znalazłem w tym dzienniku kilka podobnych ustępów; w ostatnim, autor, żegnając Neapol, zmuszony do przyśpieszenia wyjazdu zbiegiem przykrych okoliczności, wyraża żal najszczerszy z powodu rozstania z kobietą „tak niepospolitą i sympatyczną, która go już uważała prawie za młodszego brata.”