Sąsiedzi (Demolder)

>>> Dane tekstu >>>
Autor Eugène Demolder
Tytuł Sąsiedzi
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1908
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Cecylia Niewiadomska
Tytuł orygin. L'héritage de la mère Labouvolle
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
BIBLJOTECZKA MŁODZIEŻY SZKOLNEJ 83


E. DEMOLDER
SĄSIEDZI
OPRACOWAŁA
C.  N.
WARSZAWA
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
KRAKÓW — G. GEBETHNER I SPÓŁKA
1908





KRAKÓW. — DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI.




SĄSIEDZI.

Józef jest stolarzem. Co dnia zrywa się z jutrzenką, której złote promienie oświecają potem jego męską, barczystą postać, spiesznie przebiegającą puste, uśpione ulice. W pracowni, na białym dębowym warsztacie czeka już na niego niecierpliwy hebel z połyskliwem ostrzem i piła srebrzysta, z zębami zatopionymi w piękną klonową tarcicę, ujętą silnie w mocne kleszcze.
Józef podnosi się zwykle ostrożnie, po izbie chodzi na palcach i ubiera się cicho, żeby nie pobudzić śpiących dokoła dzieci. Wie on, że starszy człowiek, zahartowany przez trud i życie, musi w pocie czoła pracować na kawałek chleba — ale dzieci, zanim wyrosną na tęgich, zdrowych ludzi, długo potrzebują ciepła rodzinnego gniazdka, czy ono wysłane puchem, jak u ptaszków, czy miękką pościelą u zamożnych, czy choćby słomą, paprocią, łodygami owsa, jak po wsiach u chłopów.
Gromadka stolarza sypia na heblowinach i drobnych, delikatnych wiórkach, co mienią się niby złote, niby promienne loki, klęczących na świętym obrazku aniołków. Aromatyczne, pachnące, przepojone żywiczną wonią sosen — wydają się dzieciom jakby królewskie posłanie. I do snów słodkich kołyszą zmęczone całodziennem bieganiem główki, a kiedyś, kiedyś, po długiem pracowitem życiu, utulą cicho na spoczynek wieczny — bo z desek sosnowych ostatnie ziemskie posłanie człowieka.
Ale tego ranka — a właśnie był ósmy październik, i niebo całą noc płakało, pewnie litując się nad ubogimi, bo to smutny dzień wypłaty należności na mieszkanie, — tego ranka stolarz zerwał się raźno z pościeli, zanim jeszcze promyk słoneczny przebił szare chmury — i zaczął nawoływać dzieci, żeby się odziewały bez zbytków, a prędko.
— Dalej! dalej, smyki! — powtarza gromkim głosem. — Nie marudzić! Ubierać się duchem! Przeprowadzka!
Zbliża się teraz do okna i przeciera ręką zapotniałe szyby. Brr! Co za pogoda! A na podwórku moknie z rezygnacją wózek, na którym mają przewozić dobytek. Czy się tylko pomieszczą?!
Ubogi stolarz mieszka w suterenie, i słońce, żeby przedrzeć się do ciemnej izby — musi prześlizgać się między kratami żelaznych balkonów i ganków, przybranych w cudne kwiaty, które piją światło i ciepło całem wnętrzem rozchylonych z rozkoszą kielichów.
Szczęśliwe kwiaty! Szczęśliwsze od dzieci, gnieżdżących się w ciasnej suterenie, gdzie niezdrowa wilgoć obsiada nagie mury szarozielonawą pleśnią.
Wilgoć stąd właśnie wypędza stolarza.
Józef pracuje za sześciu, ale rozumie dobrze, że do tego potrzeba przedewszystkiem zdrowia. Broń Boże, paraliżu, albo innego nieszczęścia! Tymczasem ostatniej zimy coś się dziwnego wyprawiało z ręką! Ociężała, osłabła, łamało po stawach. Więc heblował z podwójnym zapałem, wbijał gwoździe w pocie czoła — zło przeszło, chwała Bogu — ale nie myśli się więcej narażać. Z pewnością zawiniła wilgoć. Więc też wynalazł schludną, obszerną stancyjkę i z uśmiechem myśli o nowem mieszkaniu!
— Ależ prędzej! — woła co chwila na żonę. — Raźniej zbierajcie się. Wstawać malcy!
Bose nóżki wesoło dudnią po podłodze, dzieci ubierają się z pośpiechem, gorączkowo, najmłodsze przecierają zaspane oczy drobnemi piąstkami, krzyk, wrzawa, zamieszanie. Wreszcie dziesięcioletnia Tośka z powagą ciągnie na wózek spory pakunek rupieci, drugą ręką przytrzymuje na głowie chwiejące się mocno krzesełko. Lulu, osiem lat liczący, z przejęciem dźwiga sporą klatkę z przerażonym niezwykłą bieganiną kanarkiem, a sześcioletni Józio oburącz piastuje jakieś drogocenne, błyszczące skorupki.
Ojciec z matką przymocowali na wózku łóżko i białą, kredensową szafkę, najzbytkowniejszy mebel ubogiej stancyjki; dzieci znoszą pakunki, zawiniątka, paczki — jakieś chusteczki pełne tajemniczych skarbów — całe stosy!
— Nic już nie zmieści się więcej! — oznajmia wkońcu stolarz z wielką stanowczością.
Ale żona z niezachwianym spokojem nawleka jeszcze na drąg wózka nieduży, obficie sadzami okopcony kocieł, potem cebrzyk, kosz, koszyczek, koszyk... wreszcie starożytną, nawpół wyłysiałą miotłę.
Lulu, który umie czytać, sylabizuje zwolna, z dumnym błyskiem w oczach: wy-wy-na-jem wó-wózków rę-ręcznych. Napis bieleje ogromnemi literami na jaskrawem, szkarłatnem tle szerokich desek; trochę niżej wymalowano: Za godzinę pobiera się 20 groszy. Zielone koła, barwy śpinaku i trawy, nadają pojazdowi wiosenny jakiś wygląd.
Nakoniec Józef zaciska rzemienne pasy na ramionach, i cały orszak rusza z miejsca tryumfalnie. W mieszkaniu zostaje tylko samotny stos pomiętych wiórów i roje ściennych, bronzowych zwierzątek. Tośka uroczyście niesie ślubny bukiet matki i ogląda się ukradkiem na opuszczony przed kilku minutami domek. Jak ładnie pną się kwiaty po tych gankach! Szkoda, że było wilgotno, wielka, wielka szkoda...
Idących wkrótce mija inna, podobna gromadka.
— Ooo! Nowi lokatorzy — szepczą dzieci, obrzucając tamtych ciekawem spojrzeniem.
— Już wolne! — objaśnia stolarz z uprzejmością.
— Dziękujemy!
Przypatrują się sobie nawzajem ciekawie.
Mijają jednostajnymi rzędami biegnące ulice, które powoli ożywiają się porannym ruchem. Tu i ówdzie ukazują się czysto pomyte dorożki, przekupki otwierają ubogie sklepiki, rachują stosy zakupionych gazet — tam znów z pośpiechem dążą na targ zieleniarki, z koszami przepełnionymi sałatą i czerwoną marchwią — inne uginają się pod ciężarem rumianych jabłek i wonnych, jesiennych owoców. Gdzieniegdzie powiewają czerwone chorągiewki wędrownych farbiarzy, dalej jeszcze suną usmolone postacie roznoszących węgiel — budzi się życie, rośnie, potężnieje, aż ku południowi tryśnie wielkomiejskim zgiełkiem.
A teraz wszyscy przyprzęgają się raźno do wózka. Ulica podnosi się, zakręca, wstępuje na górę — stolarz ciągnie ubogi dobytek z trudnością, aż się rzemienie powpijały w ciało, aż pot kroplami sączy się po czole. Pochylił głowę, żyły mu nabrzmiały fioletową pręgą. Nagle świst przeraźliwy przecina powietrze, pociąg z głuchym chrzęstem przebiega tunelem, i prawie równocześnie wózek zatrzymuje się przed niewielkim, nizkim, białym domkiem.
— Jesteśmy na miejscu — oznajmia ojciec wzruszonym mimo woli głosem.
— Tak tu jakoś dziwnie — odzywa się nieśmiało Tośka. — Tak jakoś inaczej.
Wszystkie parterowe okna są otwarte, z kilku buchają siwe pary pralni, przez inne widnieją długie, wązkie stoły, otoczone rzędami dziewcząt w jasnych bluzkach — ręce uzbrojone w maleńkie żelazka migają szybko, sprawnie, jednostajnie. Z najbliższego okna wychyla się świeża rumiana twarz hożej prasowaczki, ze skupieniem i wprawą prasuje śnieżnej białości koszulę. Nagle podnosi głowę, chwilę przypatruje się stojącej przed domem gromadce, potem przyjazny uśmiech ożywia jej usta.
— Dzień dobry wam, sąsiedzi — zaczyna uprzejmie. — Jakoś nie szczęści wam się na początek! Nie możecie się jeszcze wprowadzić, bo pani Lavolle wczoraj dopiero umarła, a jutro będzie pogrzeb. Niespodziewanie zmarło się biedaczce. Onegdaj zachorowała, już nawpół żywa przywlokła się z miasta. Ledwie doniosła swój koszyk z towarem do progu. Pomogłyśmy staruszce rozebrać się, położyć, i zaczęła kasłać, kasłać, kasłać! Serce się krajało słuchać, jak się biedna męczy! No, i umarła w nocy! Gospodyni właśnie chciała was uprzedzić — pocoście tak rano wstali?!
Rzemienie zaprzęgu wysunęły się z rąk stolarza, i wózek opuścił się ciężko na ziemię. Rozsypały się z głośnym brzękiem garnki i garnuszki, cebrzyk z kotłem zwarły się głuchem zderzeniem.
— Co począć teraz?! — wybiegło z ust skłopotanego ojca.
— Wracajcie do siebie — radzi prasowaczka ze szczerem współczuciem i przysuwa do policzka świeżo rozgrzane żelazko.
— Dawne mieszkanie nasze już zajęte — objaśnia Józef bezradnym tonem.
— Masz tobie!
Chwila głuchej ciszy — potem rozlega się stłumiony płacz stolarzowej. Co teraz będzie? Gdzie się podzieją z dziećmi? I taka jest zmęczona!
Tośka rozumie także zmartwienie rodziców i głośno wtóruje matce, a łzy, jak groch wielkie, sypią się na woskowe kwiaty ślubnego bukietu. Wkrótce cała gromadka zawodzi piskliwym, przyciszonym chórem — Józio i Lulu nie wiedzą, o co tam właściwie chodzi — ale — z przyzwyczajenia — to robią co wszyscy.
— A cicho — tam — do stu tysięcy! — klnie nakoniec rozgniewany ojciec. — Zaraz mi przestać tego chlipania, smarkacze! Że matka się martwi, to już myślą, że im wolno wyprawiać brewerje! Cicho!
Prawie jednocześnie w drzwiach ukazuje się tęga kobieta, w pięknym, kunsztownie rurkowanym czepcu i badawczem spojrzeniem ogarnia przybyłych. Po chwili twarz dobrotliwa oblewa się wielką litością.
— Biedaki! — szepcze do siebie serdecznie. — Tyli drobiazg — rzeczy — i bez dachu, bez łyżki ciepłej strawy!
Zbliża się powoli do zmartwionej rodziny stolarza — zaczyna rozmowę, wypytuje — nagle jasny uśmiech rozjaśnia jej rysy.
— Znalazłam lekarstwo na waszą biedę — odzywa się wesoło. — Przyjmijcie sąsiedzką grzeczność. Mąż mój jest woźnicą i zajmujemy tutaj sporą izbę z kuchnią. W kuchni sypia wprawdzie Stefan, syn nasz, także woźnica, jak ojciec, ale przyjęłabym was szczerem sercem. Będzie ciasno, zawsze jednak lepiej, niż moknąć na dworze. I na noc coś się wymyśli, nie damy przecie sąsiadom spać pod gołem niebem.
— Dziękujemy z duszy. Niechże wam Pan Bóg wynagrodzi za tę dobroć — odpowiada stolarz miękko.
— I coś przekąsić się znajdzie — ciągnie po krótkim namyśle poczciwa kobieta. — Doleje się do zupy trochę wody, szczyptę soli więcej — i pożywimy się wszyscy. Najgorzej będzie ze spaniem. W stajni jest kilka snopów świeżej słomy — ale ponadto nie mam nic lepszego! Konie są spokojne i nie zrobiłyby nic złego, tylko... Jedna noc przeleci prędko — kończy prawie nieśmiało.
Ale słowa jej w gromadce wywołują zachwyt. — Z gęstwiny ciemnych i złocistych włosów błyszczą rozpromienione spojrzenia uszczęśliwionych malców, niby szafirowe oczy chabrów w wybujałem zbożu
— Ojcze! Tatku! Tatusiu! — podnosi się głośne wołanie. — Czy pozwolisz? Czy się zgadzasz na to, co mówi ta pani?!
— Wsiądę na konia! — prosi radośnie najstarszy.
— A ja go wezmę za ogon tak, żeby nie widział — oznajmia Józia z powagą.
— Czy będzie można je pogłaskać? — pyta Tośka lękliwym, przyciszonym szeptem.
Maleńka Lili czepia się rąk siostry. I ona chce także. I ona chce należeć do tego wybranego towarzystwa.
Na twarzy stolarza maluje się wielkie wzruszenie. Mocno ściska wyciągniętą przyjaźnie rękę poczciwej sąsiadki. Przyjmuje z wdzięcznem sercem, da Bóg, że kiedyś odpłaci w dwójnasób.
Tymczasem niebo przesłoniły znowu ciężkie chmury, i deszcz mżyć zaczął drobnym, mokrym pyłem. Więc wózek z rzeczami zaraz wsunięto do szopy i zastawiono starym, połamanym wozem. Lulu związał dowcipnie dwa zwisające od wózka rzemienie; urządził na prędce huśtawkę. Czas mu przynajmniej nie będzie się dłużył!
Pani Réné, poczciwa sąsiadka, ofiarowała dzieciom talerz, pełen świeżych kromek chleba, ale wszystkie odmówiły grzecznie. Nie nadużywajcie gościnności — ostrzegała je niedawno matka. I gospodyni wróciła do przerwanej pracy, zadowolona, że rozpoczęła dzień dobrym uczynkiem. Stary tam pewnie trochę wieczorem pozrzędzi, że tyle sobie sprawiła kłopotu, ale i on rad będzie w gruncie rzeczy, bo sam jest z kościami poczciwy. A Stefan jak się ucieszy! Bo niby to już dorosły, niby nawet pracuje na siebie, ale tak naprawdę — to jeszcze z niego wielki dzieciak — w niedzielę nieraz całemi godzinami bawi się drewnianą frygą. Więc z radością pożartuje z dziećmi.
Stolarz raz jeszcze podziękował za gościnę i z rozpogodzonem czołem pobiegł do warsztatu. Tak mu na duszy lekko i świątecznie. Są więc serca poczciwe na świecie. Z zapałem, raźno posuwa heblem po chropowatem drzewie.
A rozbawiona gromadka otoczyła matkę z wielką prośbą.
— Chodźmy gdzie, mamo — powtarzają gorąco, błagalnie. — Chodźmy na spacer. Niech dziś będzie święto.
I pogoda łaskawa: chmury się już rozpierzchły, i błękitnieje wszędzie czyste niebo. Stolarzowa waha się krótką chwileczkę — dzieci rzeczywiście mają słuszność — tak mniej kłopotu narobią sąsiadce.
— Pójdziemy za miasto, do lasku — mówi wreszcie z uśmiechem.
Malcy klaszczą w ręce, oczy im błyszczą, promienieją twarze.
— Och! Dobrze! Dobrze!
— Co za szczęście!
— Czy zobaczymy owieczki z pastuszką? — odzywa się prosząco Lili.
— A czy tam są wilki? — podchwytuje Lulu trochę niepewnym głosikiem.
Tośka już była z ojcem, więc teraz wyręcza matkę i opowiada rodzeństwu, że tam jest prześlicznie. Chłód, cieniste ścieżki, ogromne, piękne drzewa.
— Chodźmy! Chodźmy jak najprędzej! — woła płaczliwie Józio.
I cały orszak wyrusza z bramy uroczyście — Tośka piastuje pusty koszyk. Wstępują do piekarza, matka kupiła ogromny bochen jeszcze gorącego chleba, trochę dalej u rzeźnika kilka apetycznie pachnących kiełbasek. Tośka dzisiaj sama załatwia sprawunki, wybiera, próbuje, targuje się, jakby dorosła osoba, i czuje się niezwykle dumną z nowej roli.
Teraz posuwają się piękną, szeroką aleją. Daleko, na przeciwległym końcu widnieje wspaniały pomnik. Aleją toczą się długim szeregiem pojazdy, kiedy niekiedy przemknie jeździec na pięknym wierzchowcu, czasem wojskowy ze świecącymi guzikami.
Zbliżają się wreszcie do lasku. Na drzewach, liściach, trawach już się pokładły jaskrawe barwy jesieni, migoce czerwień i złoto, poprzez gałęzie, niby cieniuchne strzały, drżą wązkie smugi słonecznego światła, krople niedawnego deszczu załamują je tysiącem blasków.
A wszędzie ruch, wesołość, życie! Wszędzie słonecznie, promiennie i jasno.
W jednej z głównych alei bawi się gromadka strojnych dzieci. Śmieją się, biegają, grają w chowanego, fruwają po zaroślach, niby zwinne, barwne motylki i ptaszki. Świeżo przybyła gromadka przygląda im się z uwielbieniem.
Ale stać i patrzeć to się prędko sprzykrzy. Więc rozbiegają się po lesie, błądzą w labiryncie pni poważnych jodeł, topoli i sosen, ostrożnie dotykają złotawych pasm kory, z rozkoszą gładzą mchy aksamitne, wonne, delikatne trawy. I nagle z przytłumionym, radosnym okrzykiem rzucają się na ciemnozielone krzaki czarnych jeżyn, małe ząbki zanurzają się chciwie w soczystym owocu.
A potem wszystkie pędem wracają do matki.
— Mamo! Mamusiu! Jeść się chce okropnie! — wołają zgodnym, rozbawionym chórem.
— Daj nam chleba, kochana, chleba i tych wybornych kiełbasek.
Stolarzowa spojrzała uważnie na słońce. Dziesiąta być musi, nie więcej, a dzieci od świtu nic prawie nie jadły. Siada na pniu jakiegoś zwalonego drzewa, bierze na kolana drogocenny koszyk, drobiazg otacza ją łaknącym wieńcem. Kochany, dobry koszyk i dobra mamusia, co pomyślała, że malcy pewno będą głodne. I z miłością podnoszą oczy na bladą, zadumaną matkę.
Stolarzowa rozchyla zwolna krawędzie koszyka, wyjmuje chleb, zapasy, kraje, przyrządza, dzieli. Potem zapada uroczysta cisza — kiełbaski, białe kromki, znikają błyskawicą w głodnych ustach dzieci, milczenie przerywa tylko pospieszne chrupanie jedzących. Aż ptaszki wokoło pomilkły, z ciekawością przekrzywiają główki i lękliwie przyglądają się ludzkiej rodzinie. A kiedy odeszli wszyscy i w szmaragdowej trawie rozsypali białe okruszyny — ptaszki zleciały zewsząd rojną chmurą, skrzętnie wydziobały resztki, a potem zaśpiewały dzieciom hymn dziękczynny.
A dzieci przeniosły się w inną, ustronniejszą trochę część lasku i całą duszą korzystają z niezwykłego święta, całemi piersiami piją ożywcze, pełne żywicznych zapachów powietrze. Już bawili się w kotka i w myszkę, w czarnego luda, w cztery kąty, a teraz śpiewają: »Stoję, stoję na gorącym kamieniu« — i skaczą na jednej nodze wkółko, jak szalone. Chłopcy wdzierają się na większe drzewa i z upragnieniem szukają wiewiórek. Teraz znów zaczynają grać w lisa i gąskę. Lulu z zapałem kopie spory dołek, Tośka prowadzi młodsze dzieci i suną wśród drzew długim sznurem:

»— Kopię, kopię, dołeczek do wody grzania
— A na co ta woda?
— Do gąsek parzenia.

— A skąd te gąski?
— Od ciebie kupię.
— A jeśli nie dam?
— To ci połapię! —«

I tak się pomęczyli, że droga powrotna dłużyła się strasznie, a pomęczone nóżki z trudnością stawiały równe, jednostajne kroki. Słońce już zaszło, poszarzało wszystko, z pomiędzy drzew wypełzły jakieś tajemnicze cienie i przejmują dzieci dziwnem, niemiłem uczuciem. Głód przytem kruczy po pustych żołądkach, a tu dziś ani ognia, ani nawet domu, matka nie uwarzy zupy.
Stolarzowa nieśmiało puka do mieszkania gościnnych sąsiadów. Już przez drzwi zamknięte dochodzi odgłos brząkających łyżek: kolację widać jedzą.
— Proszę wejść! — ozwał się szorstko głos męski.
Aż się dzieci cofnęły, zdjęte nagłym strachem.
— Tatusiu! Chcę do tatusia! — zaczyna Lili nawpół z płaczem.
Stolarzowa zmieszała się także, drżące ręce dotknęły klucza zamiast klamki, przekręciła — zamknięte! Ktoś wstrząsnął drzwi ze środka — darmo — ani drgnęły.
— Masz, babo, placek! Otośmy w klatce — zrzędzi głos mężczyzny z niezadowoleniem.
Dzieci rozpierzchają się po ciemnych zakątkach podwórka, niby spłoszone stado głodnych wróbli. Po chwili okno stancyjki otwiera się z chrzęstem i na bruk zsuwa się wysmukła postać.
— To głupstwo! — Nic wielkiego! — uspakaja struchlałą kobietę, która w splątanych słowach tłumaczy swoją niezręczność.
— Zamek zardzewiały — objaśnia chłopak łagodnie. — Trzeba z nim umieć się obchodzić! Znam ja się dobrze z tym gratem.
Dotknął, zakręcił, i drzwi otworzyły się z głuchym łoskotem.
Zbiegły się zewsząd ośmielone dzieci, wkraczają powoli do izby.
Na stole pali się nieduża, migotliwa lampka, na zydlu wygodnie siedzi stary woźnica, obok żona. Przyjaźnie skinął pani Józefowej głową i zaraz bierze na kolana najmłodszego malca, ostrożnie gładzi powichrzone włoski, do drobnych ustek przytyka łyżkę ciepłej zupy.
— Dobre! Oj, dobre! — szepcze z cicha dziecko.
I otwiera szeroko buzię.
— Ha! Ha! Ha! Niczem głodne pisklę! — śmieje się z dumą woźnica. Czuje, że większej przyjemności nie sprawiłoby mu nawet ujeżdżenie najdzikszego konia. Takie przytulne, poczciwe dzieciątko!
A stolarzowa przeprasza, kłania się, dziękuje, wita serdecznie sąsiadkę.
— Dziękuję pani, dziękuję za dobroć — powtarza cała pomieszana. — Za kłopot przepraszam i za wszystko.
— Ale gdzież tam! Co znowu! Przyjmujemy całem sercem!
Gospodyni ustawia przed przybyłemi fajansowe głębokie talerze, nalewa dymiącego kapuśniaku aż po brzegi, i zgłodniała gromadka zasiada do uczty. Oczy się malcom błyszczą, ostrożnie, zwolna dmuchają na gorącą zupę. Ulubiony przysmak.
I znajomość zawarła się prędko — gwar — wesołe śmiechy. Białe ściany izdebki oddawna nie pamiętają takich hałaśliwych czasów i przyglądają się rozbawionym dzieciom z pełnem powagi zgorszeniem. Stary woźnica opowiada jakąś cudowną historję, i wszyscy słuchają z przejęciem. O dziewiczym lesie bez drogi, ni końca, o małpach, co wędrownemu kramarzowi ukradły podczas snu towar — bawełniane czapki, i przystroiły niemi brunatne czupryny.
— To dopiero! Biedaczysko! I co? Co dalej? Co się potem stało? — dopytują zaciekawione dzieci.
— Szczęśliwie skończyło się wszystko — uspakaja staruszek gromadkę. — Bo to, widzicie, małpy zawsze naśladują ludzi, o tym zwyczaju wiedział mądry kupiec i nawet nie zmartwił się bardzo, kiedy się obudził, tylko zdjął z głowy własną czapkę, otrzepał i wsunął do podróżnego worka. A potem ukrył się za drzewem. Przez chwilkę było cicho, później zewsząd zaczęły zbiegać się zwinne małpki — wszystkie potrząsały czapkami i chowały troskliwie do torby. W kilka sekund towar powrócił do rąk pana.
Zaległo króciutkie milczenie. A wtem drzwi skrzypnęły i w progu stanął spracowany stolarz. Zdumionem spojrzeniem ogarnął stół, talerze, własną rozweseloną gromadkę.
— Czy nie nadużywacie gościnności państwa? — zwraca się z niepokojem do żony.
Pani Józefowa porusza przecząco głową. Gdzież tam! Tacy poczciwi, serdeczni ludzie! Więc zrzuca z ramion wór pełen pachnących, świeżych, miękkich wiórów, potem drugi mniejszy, odwiązuje zwolna węzły worka.
— Przyniosłem coś dobrego — mówi tajemniczo.
I z dumą składa na stole pięknie opakowaną w czysty, lśniący papier — głowiznę sporego prosięcia, przystrojoną w przezroczyste paski żółtej galarety.
Potem wita się z gospodarstwem; — uprzejmy sąsiad zaprasza na zydel, do siebie, na poczesne miejsce, sąsiadka nalewa zupy, stolarzowa podsuwa przyniesione prosię, częstują się nawzajem całem sercem, a dzieci oddawna nie pamiętają takiej uczty. Bal prawdziwy!
Na zakończenie zjedli parę przewybornych jabłek, które gospodyni wyjęła z głębi śpiżarnianej szafy. Teraz Stefan ofiarowuje się zabawić towarzystwo. Wyciąga z kieszeni duży kościany guzik, końcem nożyka ostrzy uważnie zapałkę, przetyka ją przez środek — i fryga gotowa! Zakręca z rozmachem i wprawą, i kręci się jak szalona, furkocze, brzęczy, niby żywa pszczółka. Dzieci z uwielbieniem śledzą prędkie ruchy, chłopcy ukradkiem odrywają po jednym guziku od kurtek, proszą o zrobienie podobnej zabawki. Już teraz kilka fryg kręci się po stole, zbiegają się i oddalają, uderzają z przyciszonem furczeniem, coraz prędzej migają, coraz prędzej, prędzej, jakby oszołomione śmiechem i wołaniem malców, niektóre przewracają się i dyszą ciężko, inne tańczą i tańczą w rytm skocznej, zawrotnej melodji, — policzki płoną, oczy błyszczą, promienieją twarze, dzieci głośnem klaskaniem objawiają radość.
I patrzyłyby chyba tak bez końca, gdyby nie stanowczy głos ojca. Dość już zabawy, noc krótka, a ze świtem przecie trzeba zerwać się do pracy.
— Spać pora! — oznajmia swojej gromadce donośnie.
— Z końmi! Z konikami! Z końmi! — zrywa się uradowany chór głosów.
Spiesznie podnoszą się wszyscy, stary woźnica zapala dużą latarnię, i wychodzą na podwórko. Przez rozbitą szybę latarki wpada nagle ostry podmuch wiatru, bez ceremonji zakręca płomieniem, i knotek kopci, chwieje się czerwone światło. Pan Réné odsuwa zwolna ciężkie rygle, i dzieci z tłumionym oddechem wkraczają do zaczarowanego królestwa. Lampka rzuca migotliwe blaski i oświeca stajnię bladą smugą: drabiny, pełne żółtych obroków, snopy złocistej słomy, uprząż, jeszcze dalej istnieje czarna głębia...
— Cieś! Cieś! koniki! — cmoka przyjaźnie woźnica.
W odzew przypływają trzy radosne rżenia, i prawie jednocześnie czuje dotknięcia nieśmiałych, dziecinnych rączek. Malcy aż drżą z niecierpliwości i trochę ze wzruszenia, nie z bojaźni przecież, broń Boże!
— Nic się nie bójcie! — mówi staruszek z dobrocią. — Nic, a nic, zupełnie. One nie zrobią krzywdy najdrobniejszemu stworzeniu. Chodź, Lulu, chodź, zuchu, śmiało.
Dzieciak zbliża się trochę lękliwie.
— Nastąp się, Siwa! — woła rozkazująco woźnica i uderza klacz po zgrabnym zadzie. Konie zdziwionym wzrokiem mierzą nocnych gości.
Siwa porusza się z godnością i powtórnie zagłębia nos w pełnych drabinkach. Pan Réné sadza jej najstarszego chłopca okrakiem na grzbiecie. Nawet nie raczyła się obejrzeć!
— Takbym chciał pojechać na tym czarnym — odzywa się Józio błagalnym półszeptem.
Stefan podnosi małego jak piórko, potem Lili. I siedzą już oboje. Aż zaniemówili z radości. Koń z uległością znosi te zachcianki, cóż mu przeszkadzać może taki drobiazg, niewiele co cięższy od muchy!
— A teraz dosyć! — komenderuje po chwili staruszek. — Spać pójdziemy wszyscy. Zostawiam tu na noc latarnię.
Zawiesza ją na wielkim haku.
— Ulokujcie się, moi państwo, jak możecie — ciągnie po krótkiej przerwie trochę ciszej. — Radzę tylko uważać na dzieci. Zawszę to przecie zwierzęta. Dlatego najlepiej byłoby wszystek drobiazg zapakować do tamtego kąta, a wy, sąsiedzie, moglibyście położyć się gdzie koło Siwej. Ona najspokojniejsza, tak będzie najlepiej.
Szepczą coś jeszcze na stronie.
— To i do jutra. Do jutra, jeśli was zastanę żywych! — żegna wesoło, żartobliwie. Dobrej nocy!
Cofa się z synem do proga.
— Trochę tu pachnie — ale trudno — ofiarowane zato szczerem sercem — dorzuca półgłosem.
Pani Józefowa rozpostarła rzędem złote snopy, ułożyła dzieci pokotem od ściany, okryła kołdrą, sama legła przy nich, i w niespełna godzinę zapanowała niczem niezmącona cisza. Tylko ojciec poczciwy walczy ze snem, ciążącym uporczywie na powiekach. Od czasu do czasu kopyto końskie donośniej dźwięknie po podłodze, więc zaraz powtarza surowym, groźnym głosem:
— Tss! Siwa! Bo jeśli się ruszysz!
I trwało tak do trzecich kurów; a wtedy zbudziła się matka i zluzowała męża w męczącem czuwaniu.
O piątej woźnica z synem zjawił się po konie.
— Jakże się spało?
Głos starego odstręczający, ostry, prawie suchy, ale oczy patrzą poczciwie, serdecznie. Taki już zawsze: napozór szorstki, w gruncie choć do rany przyłóż najzacniejsza dusza.
— Dzieci przespały jednym tchem, ani zbudziło się żadne — odpowiada stolarz, trąc ociężałe powieki. — Myślę, że Jezusikowi i Matce w stajence Betleemskiej nie mogło być lepiej. A ja szczęśliwy jestem, jak sam święty Józef. Do końca życia nie zapomnę poczciwości waszej i tej nocy. A tem więcej, że następna nie będzie do pozazdroszczenia. Co prawda, to sto razy wolę stajenny zapach, niż wprowadzać się do izby po umarłym!
— Słusznie mówicie, sąsiedzie — przytakuje staruszek z powagą. — To też zawierzcie doświadczeniu i zróbcie, co radzę. Okna nowego mieszkania całą noc zostawcie otwarte, to najdzie świeżego, czystego powietrza, a sami z rodziną jeszcze prześpijcie się tutaj. Nic was nie będzie kosztowało, a o wiele zdrowiej. Ja tam nie miałem łóżka, dopókim się nie ożenił. A zdrów jestem dotąd, jak ryba. I wam nie zaszkodzi.
W oczach stolarza błyska szczera radość, gorąco ściska wyciągniętą rękę. Przyjaźń na resztę życia!
Tymczasem Stefan czyści z troskliwością konie, raz po raz po lśniącej skórze przesuwa dużem zgrzebłem[1], a zwierzęta ulegle się poddają operacji, łakomie dojadając owsa. Aż dzieci się pobudziły, unoszą się na posłaniu, przecierają oczy i przyglądają się niewidzianemu nigdy obrządkowi. Stefan zakłada na szyję Siwej wielkie, obciągnięte niebieską skórą chomąto, potem przekłada ogon w podogonie, zaciska rzemienne popręgi. Teraz zakłada uzdę i pomiędzy wielkie, żółte zęby klaczy wsuwa błyszczące wędzidło. Dzieci z podziwem patrzą na młodego chłopca: toż musi być mądry, a mocny! Lulu i Józio zapinają ubranie z pośpiechem i już na krok nawet nie odstępują Stefana, który zaprzęga konie, nakłada jakąś kapotę, obramowaną jaskrawą listewką, wskoczył na kozieł, ujął cugle, trzasnął z bata, aż się rozległo po podwórku, i ruszył z uroczystą miną.
— Na bok!
Zadudniało, i wóz zniknął w mgłach porannych i w szarych obłokach kurzu, co zerwał się nagle tumanem.
Gromadka dzieci rozpierzchła się po dziedzińcu, szperają, zwiedzają wszystkie kąty. Wtem w bramie ukazali się dziwni, od stóp do głowy czarno przystrojeni ludzie. Malcy z nowiną pobiegli do izby.
— Grabarze! Żałobnicy!
— Przyszli po tę staruszkę — objaśnia półgłosem sąsiadka.
Stolarzowa wychyla się z mieszkania, rozpytuje, namyśla się krótką chwileczkę. Pogrzeb natychmiast wyruszy na cmentarz. Przy trumnie stoi sama jedna kulawa jakaś starowina — siostra zmarłej.
— Nie czekamy na nikogo — odzywa się nagle martwym, stępionym głosem. — Mnie jedną miała biedaczka na świecie.
Karawan rusza z przeciągłem jęknięciem. Staruszka kulejąc, z trudnością podąża za trumną — łzy ciche spływają po zwiędłej, pomarszczonej twarzy.
— I my idziemy także — oznajmia pani Józefowa dzieciom. Okropnie żal jej tej kaleki, współczucie ludzkie każdemu miłe w ciężkiej chwili. Tamta umarła niczego już nie potrzebuje, ta żywa stokroć biedniejsza.
Biegnie pospiesznie do szopy, rozwija zawiniątko, wyciąga czapki chłopców, kapelusz dla siebie, pomięte wszystko, pogniecione, ale trudno. Kładzie swój na głowę z rezygnacją, resztę rozdaje dzieciom.
Dogonili orszak i posuwają się teraz w milczeniu. Po chwili przyłącza się jeszcze prasowaczka w świeżo wyrurkowanym czepeczku.
Idą długo, długo. I dzieci jakoś spoważniały. Lulu nie rozumie, czemu ludzie zdejmują czapki: przed grabarzami może, czy przed ciałem? A cmentarz tak daleko. Staruszce tyle nie kłaniali się przez całe życie, i nigdy pewno nie jechała takim ślicznym wozem.
I tak dziwnie smutno patrzeć na tę drugą, jak skulona, ze zwieszoną głową, posuwa się za trumną. Nie wiadomo naprawdę, która z nich biedniejsza.
Ale kończą się przecież i największe smutki.
Umarłą na cmentarzu powitały dzwony przeciągłem, żałobnem graniem, grabarze trumnę spuścili do ziemi, ksiądz pokropił poświęcaną wodą, każdy z obecnych rzucił garstkę piasku, i skończyło się wszystko.
Z powrotem zwyciężyło życie... I choć zmęczeni, ale szli jakoś weselej i raźniej.
— Ciekaw jestem, dlaczego teraz nam się ludzie nie kłaniają?! — dziwi się Lulu.
Na zakręcie ulicy usadowiła się przekupka z piecykiem i straganem, pełnym świeżutko obranych ziemniaków. Co chwila miesza warząchwią w kociołku, na wszystkie strony rozchodzi się przyjemny zapach. Kulawa staruszka powoli zbliża się do sprzedającej, wyjmuje z kieszeni garść błyszczących groszy, coś objaśnia kobiecie półgłosem, i przekupka po sześćkroć zanurza wielką łyżkę w kipiącym kociołku, napełnia tłuszczem papierowe, żółte torebki w kształcie zgrabnych łódek, na wierzchu składa przyrumienione, gorące kartofle, przyprawia solą i podaje uradowanym dzieciom.
Dziękują dobrej staruszce, i całe towarzystwo zasiada na dużej ławce, ocienionej zakurzonym, nawpół ogołoconym już z liści kasztanem. Jakaż to była przewyborna uczta!
Jak przyjemnie odpoczywać pod cienistem drzewem i zajadać takie przysmaki! Na cmentarzu przybłąkał się do nich jakiś wychudły, zbiedzony pies, i teraz każde z dzieci litośnie rzuca mu kawałek kartofla. Niech i on się pożywi, niech pokosztuje dobrego! Nie na tem koniec! Dobra staruszka spostrzegła zmęczenie dzieci, zatrzymała omnibus, który nadjeżdżał właśnie, i zaprosiła wszystkich. Malcy nie chcieli prawie wierzyć uszom, nigdy w życiu jeszcze nie jechali takim pięknym wozem. Wdrapali się na wierzch pomostu jak wiewiórki, matka dopomogła wsiąść kalece, i teraz mkną długim szeregiem ulice, aż oczy bolą patrzeć, aż w głowie się mąci.
Cudna, niezapomniana podróż! Tłumy przechodniów wyglądają z wysoka, niby czarne, we wszystkie strony poruszające się muszki, lśnią szyby sklepów, w oknach migają towary barwnym, nieskończonym szlakiem, zabawki jakieś nieznane, nęcą owoce, ciastka...
Nakoniec omnibus zatrzymał się przed małym domkiem, wysiedli wszyscy.
W przyszłem mieszkaniu ktoś już na roścież pootwierał okna, światło i ciepło napływa szeroką falą, słońce złoci sufit, podłogę i ściany, kolorową tęczą przegląda się w szybach.
Staruszka wchodzi pierwsza, za nią stolarzowa, potem dzieci.
— Uboga spuścizna! Ubożuchna — szepcze kaleka pobladłemi usty — łzy znowu świecą w przejrzystych, wypłakanych oczach. Smutnym wzrokiem obejmuje wąziuchny tapczan, stół o trzech nogach, dwa połamane krzesełka, trochę odzienia, zawieszonego na haku na ścianie, — biednie, szaro, pusto. Ciszę przerywa tylko jednostajny głos zegara, którego twarz zniszczona odbija błękitną barwą od białego muru i w dół się chyli ciężko, oplątana brudno-szarą pajęczyną. Ze wszystkich kątów wieje dziwną pustką.
— Zegar jest jeszcze dobry — zwraca się staruszka po chwili głuchego milczenia do stojącej na uboczu stolarzowej. — Przyjmijcie go ode mnie na pamiątkę i jako dowód wdzięczności za to, żeście się okazali poczciwie względem zmarłej siostry, żeście jej nie zmącili spokoju. I zachowajcie te trzy koszyki orzechów, — starym zębom nic po tem, a dzieciaki będą miały uciechę, co się zowie! A resztę rupieci zabierze gałganiarz.
Raz jeszcze ogarnia izdebkę wilgotnem spojrzeniem.
Potem całuje dzieci długo i serdecznie.
— Do widzenia — szepcze zdławionym ze wzruszenia głosem. — A jeśli znajdziecie w jakiej dziurze parę groszy, to zabierzcie z czystem sumieniem. Mnie już niedługo do ziemi, a chcę, żebyście życzliwie wspominali zmarłą.
I kiedy stolarz powrócił wieczorem, zastał już wszystko w największym porządku. Kąty wymiecione czysto, pod białą ścianą ciemnieje łóżko ze świeżą pościelą, nad niem zegar z wymytą starannie tarczą. Na sosnowym kredensie połyskuje szereg fajansowych talerzy, dwa półmiski i waza w piękne żółte i czerwone kwiaty; pani Józefowa znalazła to w jakimś kącie, przysypane grubą warstwą dziesięcioletniego kurzu. Stół na środku, wokoło krzesła i stołki, pod oknem zydel, zasłany wzorzystą chustą; — porządnie, czysto, aż przyjemnie spojrzeć!
W starej pończosze pomiędzy ubogiem ubraniem znaleziono jeszcze złoty pieniądz z wizerunkiem Napoleona. Jak gwiazda błyszczał wśród mnóstwa czarnych, wytartych groszaków. Tośka przeliczyła je z uwagą — było sto dwadzieścia sześć małych pieniążków. Potem przyszła kolej na orzechy. Tych nikt już nie miał odwagi policzyć, alboż to istnieją liczby, zdolne określić te nieprzebrane masy?! Trzy duże kosze, pełne dojrzałych, zdrowych, prześlicznych orzechów?? Dzieci raczyły się przez całą zimę ulubionym przysmakiem, a całe życie nie przestały wspominać z wdzięcznością poczciwej staruszki; kiedy zaś umarła, na grób obydwóch nosiły w dzień Zaduszny zielone gałązki jedliny i kwiaty.






  1. Szczotka druciana do czyszczenia i czesania koni.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Demolder i tłumacza: Cecylia Niewiadomska.