Sto djabłów/Tom I/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sto djabłów |
Podtytuł | Mozajka z czasów czteroletniego sejmu |
Wydawca | Wydawnictwo „Kraj“ |
Data wyd. | 1870 |
Druk | Druk Karola Budweisera |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Późno w noc zaczynała się reduta w Radziwiłłowskim pałacu, na którą uczęszczano tak tłumnie, iż biletów na nią nie starczyło spragnionym zabawy pełnéj uroku. Ta właśnie była wyjątkową i ostatnią. Karnawał minął oddawna, ale wszyscy się bawić potrzebowali, na czas i porę nie zważano bardzo. Reduta tak była wszystkim wygodną i tylu potrzebom serdecznym odpowiadała, iż się o nią wszyscy napraszali, wyprawiono więc jeszcze jedną. Tego dnia wieczory prywatne były prawie puste, w teatrze osób niewiele, a te które się tam pokazały, poznikały wszystkie... aktorowie dokończyli przedstawienia przed próżnemi ławkami.
Gdy się sale otwarły, tłum, który już oczekiwał przed drzwiami, wpłynął w nie z wrzawą i oznakami wesołości szalonéj. Pisk, śpiewy, okrzyki napełniły wszystkie kąty.
Co chwila powozy nowe zataczały się w dziedziniec, szczególniéj najęte fjakry, karetki i bomby, po których właścicieli ich wieczornych niepodobna się było domyśleć. Kilka znanych ekwipażów między niemi niewiele nauczyć mogły. Wiedziano dobrze, iż najczęściéj gdy konie stały w podwórzu, panowie co je tu zostawili znajdowali się gdzieindziéj.
Chwilami z sal wymykały się dwa domina zawinięte w płaszcze, siadały do bezimiennéj karetki, znikały na parę godzin i powracały nieznacznie.
Strojów charakterystycznych było mało, kilku mnichów, kilka pasterek niby wiejskich, arlekin, turcy, hiszpanie. Dwa czy trzy ubiory uderzały niezmierném bogactwem klejnotów, ale tych łatwo się było po nich domyśleć.
Wśród gwaru głównych sal, przesuwały się i postacie niezamaskowane z najlepszego towarzystwa. Ukazał się niejeden kontusz, niejeden obcy dyplomata wyfryzowany, upudrowany i wcale nie dbający o incognito. Maseczki zaczepiały najchętniéj tych panów, którzy z błogą galanterją im się uśmiechali. Obok młodzież i kilku polonusów staréj daty ze drzwi bufetu wyglądali z kieliszkami w ręku, pełnemi burgunda i węgrzyna.
Jeszcze daléj grano, a gra była zajadła. Kupy złota leżały w pośrodku... blady bankier z zawiniętemi rękawkami ciągnął faraona... stawili podchmieleni po tysiąc dukatów czasem. Krzyku i przekleństw nie brakło. Ta wyjątkowa reduta zamykająca już wiosną szereg zabaw zimowych, odznaczała się nadzwyczajną wesołością i ożywieniem.
Jakąś gorączką zdawali się przejęci gracze, biesiadnicy, tancerze, widzę, maski i starzy nawet senatorowie, którzy się dali namówić na ten spektakl niezwykły.
Sale w godzinę zostały przepełnione, napchane, a ciągle jeszcze ktoś przybywał. Fałszywe bilety w przedpokoju po cichu sprzedawano po cenach bajecznych.
We drzwiach wiodących do wielkiéj sali nabitéj piszczącemi maseczkami, z kielichem w ręku stał mężczyzna dosyć otyły, z twarzą rumianą, świeżą, wypogodzoną, z wygoloną czupryną, krzepki, zdrów, silny, wesół... jeden z tych typowych starych polaków, których już w XVIII wieku trudno było spotkać w Warszawie, chyba ich wieś dostarczyła. Był to widocznie obywatel wiejski chwilowo przebywający w mieście, na którego cerze i zdrowiu jeszcze stolica i troski żywota miejskiego nie położyły swego piętna. Wąs miał siwiejący, krótko i prozaicznie podcięty, ażeby do łyżki nie zaglądał; z pod niego widać było usta rumiane, uśmiechające się wesoło. Na czole pogodném występowały krople potu, które ocierał ogromną chustą.
Naprzeciw niego drugi, starszy o wiele mężczyzna, na trzcinie oparty, z twarzą bladą i zmęczoną, chmurny, pił z kielicha ale bez tego wesela, które trunek obudza. Zdawało się, że wino zwiększało tylko jego strapienie, bo coraz grubszemi fałdy okrywało się czoło.
— Co asindziej chcesz, — mówił pierwszy głosem jasnym i swobodnym — młodzież się musi bawić! dlaczego nie ma się rozerwać. To trudno, nam to już nie smakuje, bo myśmy swoje odbyli, pokosztowali wszystkiego i stracili gust...
— Ale za naszych czasów, panie kasztelanie, dalipan, bawiono się inaczéj.... to licho wié co... groch z kapustą. Kto tu pozna, co się może wkręcić między nasze karmazyny... i łyk bestja... i cham nawet, byle miał czém grzbiet przykryć. Miszkulancja obrzydliwa.
— No, bo i świat teraz taki, — westchnął pierwszy, — darmo płynąć przeciw wodzie, nasz szlachecki świat się skończył, a nowy bodaj rozpoczyna, na którym my królować nie będziemy.
— A kto temu winien? — zawołał chmurny starzec — jak nam we Francji, sam i kat wié gdzie zaśpiewają, tak my tańcujemy. Zwichnęliśmy się ze swéj osi, a nim drugą kołodziej przyprawi, pono o ziemię wóz się wywali.
— Ej! ej! co tam znowu złego tak bardzo ma być... wybrniemy z tego, mości dobrodzieju, wybrniemy.
Stuknął o kieliszek starego.
— Bodaj się nam dobrze działo!
— Bodaj... ale wątpię...
Gdy tak gwarzą, od drzwi wchodowych szmer, hałas i wrzawa słyszeć się dały, cisnąć się zaczęli widzowie ku nim; na salę wchodził ktoś znać ciekawy, kilka piskliwych głosków niewieścich odezwało się.
— To on! to on!..
Kasztelan wychylił się i ujrzał wsuwającego się starca z długą siwą brodą w sukni pustelniczéj, w ogromnéj mitrze białéj, zapisanéj znakami kabalistycznemi na głowie, z laską wieszczbiarską w ręku. Nowo przybyły nie miał maski na twarzy i nie potrzebował jéj, gdyż włosy, brwi, broda, wąsy osłaniały go tak, że rysów jéj prawie dostrzedz nie było podobna.
Laską stukając wsunął się do środka sali, a chór otaczających maseczek powtarzał ciągle i wiódł go głosami:
— To on! to on!..
Kasztelan nie mógł zrozumieć co to znaczyło, gdy nagle maski poczęły wołać:
— Sto djabłów! sto djabłów!!
W téjże chwili prawie sala, już i tak do zbytku przepełniona, poczęła się zalewać tłumem przybywających djabłów czerwonych, rogatych, paskudnych, ubranych całkiem jednakowo i formujących prawdziwy regiment djabelski. Na widok szatańskiego zastępu kobiece domina i maseczki poczęły się tulić i uciekać. Czarnoksiężnik podniósł laskę, jakby chciał ich zażegnać, ale djabli otoczyli go tańcując, i stał się cud, albowiem zamiast zwyciężyć owych stu djabłów, starzec został zwyciężony, zrzucił z siebie szybko okrywającą go suknię i czapkę, i ukazał się takim szkaradnym djabłem jak reszta. Okrzyk zgrozy towarzyszył téj metamorfozie.
Starzec z kieliszkiem w ręku patrzał na to z jakiémś politowaniem i zgrozą, a widząc wrażenie, jakie djabli czynili na tłumie, zapytał kasztelana:
— Djabli! djabli! cóżto to znaczy wszystko? ci szatani, ten wieszczbiarz i ten wielki strach kobiecy. Ja w téj waszéj Warszawie teraźniejszéj nic a nic nie rozumiem! Gdzieżby to kto dawniéj był chciał z prawowiernych chrześcjan przybierać dobrowolnie postać szatana? A tożby się obawiał, aby go w istocie djabli jak swego nie wzięli. A w gruncie co to innego jeśli nie naigrawanie się z religji, z djabła... i ze wszystkiego w cośmy dotąd wierzyli święcie!
Kasztelan się uśmiechnął.
— Mój mości dobrodzieju, — rzekł, — inne czasy, inne przekonania i wyobrażenia. Ową rogatą personifikacją djabelską nikt nas pono dziś nie nastraszy... Śmiejemy się z djabła, ale to nie przeszkadza wierzyć w pana Boga...
— A ja się lękam, że my pono sami już od tych djabłów niewiele jesteśmy lepsi, — dodał stary, — jak mi Bóg miły, wszystko to rozpusta...
— I gdybyś jeszcze asindziej wiedział, co to te djabły znaczą! — dodał kasztelan.
— Na miłość Bożą, a cóż, jeśli nie swawolę... — zawołał stary.
— Swawolę, ale jaką swawolę!.. ba! ba! — począł szeptać zcicha wesoły starzec. — Urodziło się to nie wiem jak i z czego, ale przed temi stu djabłami, których nikt nie zna, wszystko drży... kto do tego towarzystwa należy, dojść nie było podobna, to pewna, że nasza tężyzna najlepiéj wie o tém i że cała młodzież podejrzana, iż do téj farmazonji się zapisała... powstało to od niedawna, a już całemu miastu jest znane i trwogą nabawia... Stowarzyszenie to, które zdaje się mieć na celu dręczyć ludzi, dokuczać kobietom, mężów niepokoić... szaleństwa broi i bezkarnie się najgrawa ze wszystkich i oto, patrz asindziej, na publiczne zgromadzenie wystąpiło, jakby straży marszałkowskiéj, która ich pochwytać powinna, urągać się chciało...
Ztąd ten przestrach, gdy się djabli ukazali in persona, bo dotąd tylko dawali się czuć po psikusach, jakie wyrządzali.
Tysiące biletów bezimiennych z podpisem stu djabłów, krąży po mieście. Odbierają je wszyscy, zwłaszcza ci, którym się zdaje, że broją tajemnie, najcnotliwsze kobiety są wystawione na szyderstwa... pokój domowy zakłócony...
Starszy splunął z gniewem.
— Uciekać, — rzekł, — z téj waszéj Warszawy... Sodoma i Gomora... wieża Babel... brakło jeszcze tych stu djabłów.
— Wystawże sobie mój cześniku, — dodał kasztelan, — i ten czarnoksiężnik, co się w djabła przemienił, nie był bez kozery...
Od kilku dni rozeszła się wieść po mieście, że jakiś cudowny starzec prorokuje przyszłość, odgaduje przeszłość... kobiecięta na to jak na lep... niejedna się tam spłakała i dowiedziała o tém, co sądziła, że wszystkim zakryte... niejedna złapana wypaplała... a oto jawnie i oczywiście okazuje się, że ów czarnoksiężnik należał do bandy djabelskiéj, a jego konsultacje były drwinami poprostu.
— Ale jakże u kaduka, — przerwał cześnik ręką w stół bijąc, — pozwala na to wasza władza strzegąca bezpieczeństwa...
— A cóż ma zrobić? — szepnął kasztelan, — nuż się porwie, a pod maską znajdzie kogo takiego... no! rozumie się... że go tknąć nie będzie podobna...
Cześnik ramionami ruszył.
— Niech tam was z waszą Warszawą — zawołał, — nigdybym tu nie żył. Nie dziwię się drugim, ale wam panie kasztelanie, wam, co macie młodą żonę...
Kasztelan się rozśmiał.
— Dobrodzieju, o takie jak moja, nie ma się co obawiać...
Domawiał tych słów, gdy ujrzał stojącego djabła przed sobą, który mu się ukłonił... kasztelan uchylił się, ale szatan przystąpił do ucha i rzekł cichuteńko:
— Spytaj jejmości swéj, kędy wieczorem szarym zakwefiona jeździła?..
Dopowiedziawszy tych słów zniknął, stary zarumienił się, porwał, chciał biedz za nim, ale djabła już nie było, znikł w tłumie innych.
— Co on ci to powiedział? — spytał cześnik ciekawie.
— A!! błazeństwo... — odparł kasztelan, któremu jednak krew nabiegła do głowy...
Gdy tu się to działo, w sali, w któréj kręciły się maski, popłoch panował nie do opisania, za ukazaniem się owego regimentu, którym teraz dowodził czarnoksiężnik, część kobiet uciekać chciała, ale djabli zawarli drogę odedrzwi. Jakby się podzielili publicznością, wzięli w obroty każdy jakąś grupę... Djabli ci byli tak zręczni, iż potrafili się wcisnąć wszędzie, każdéj z pań coś szepnąć na ucho... a rzadko która, usłyszawszy słowa djabelskie, wstrzymała się od wykrzyku... zgrozy i oburzenia...
Najdaléj w kątek ciemny schroniły się były dwie maseczki, które wśród tłoku niedawno się znalazły widać i poznały. Jedna z nich miała wytworny strój francuski z kapelusikiem pasterskim, huletą i koszyczkiem kwiatów. Czarny maleńki loup osłaniał część górną twarzyczki białéj jak śnieg i młodziuchnéj.
Druga miała na sobie strój dawny z czasów Katarzyny Medicis i zasłonę zarzuconą na twarz.
Maleńki zręczny djablik wsunął się ku pasterce.
— A! królowo moja! jakże zachwycająco wyglądasz! — zawołał piskliwie, — ale godziłoż się tobie ubierać za pastuszkę? hę? chyba myślisz paść tę trzodę głupich gęsi, co patrząc w twe oczka posłusznie idą za tobą. Powinnaś się była przebrać za Djanę myśliwą... tyle bydła nazabijałaś, nie wyjmując męża...
— Mości panie!.. — zawołała pasterka.
— Ani panie, ani mości, jestem prosty djabeł, który kiedyś przyjdzie po jejmościną duszyczkę i ściśnie ją do jedwabnego woreczka na przysmak dla Lucypera...
Pasterka chciała uciekać.
— Pamiętaj, — szepnął szatan, — co ci powiedział czarnoksiężnik dzisiaj... djabli wszystko wiedzą... Pamiętaj! źle się skończy gra twoja...
A — djable! — dokończył szasnąwszy nogą i odszedł; pasterka padła napół zemdlona i poczęła płakać z gniewu.
Tymczasem drugi djabeł szeptał w ucho owej medycejskiéj damie:
— Kasztelanowo dobrodziejko, czas dług swój odebrać. Serce pana starosty jutro będzie wolne... a poczciwy stary kasztelan o niczém się nie dowie, choćby oczyma własnemi patrzał, nie uwierzy.
Wprawdzie go dziś jeden z naszych zaintrygował nieco... ale jéjmość się z tego wykręci... Widzisz pani, nie godzi się udawać cnotę, kiedy się tak okrutnie w sercu grzeszy, kochając cudzego...
Kasztelanową nazwana oburzona podniosła głowę, a djabeł śmiejąc się uciekł...
Podobnych scen i gorszych jeszcze daleko, było mnóstwo... zgroza powszechna... Żony demaskując się, biegły do mężów błagać ich, żeby choć jednego djabła schwytano... żeby się można przekonać, kto do tej kliki szatańskiéj należy... Ruszyli się starzy ku przedsieniom... posłano po straże... popłoch na sali zrobił się wielki, ale wśród niego, jak i którędy znikli djabli, tego sobie nikt wytłómaczyć nie umiał, nie wychodzili bowiem drzwiami... to pewna, nie widziano ich wylatujących oknami. Dosyć, że nie było w kwadrans ani jednego. Zwarzyło to zabawę... reduta osmutniała... panie siedziały po kątach chmurne, wiele z nich wyjechało natychmiast.
W sali gry tylko i w około butelek równie było pełno jak przedtém, owszem ścisk się zwiększył, a rozmowa podniosła wyżéj o jeden ton i podnosiła co pół godziny więcéj po wypróżnieniu znaczniejszéj ilości burgunda, szampana i węgrzyna. Starzy trzymali się jeszcze tego tradycjonalnego napoju, ale młodzież i wielki świat wolał drogiego burgunda i świeżo naturalizowanego, właśnie w czasie czteroletniego tego sejmu, szampana, którego ludzie dawnéj daty nazywali sektem.
Około kieliszków toczyły się rozmowy naturalnie tyczące się polityki, któréj wszystko było pełne... patrjoci młodzi brali górę, stara szlachta wiejska słuchała nadąsana... gorętsza nie rozumiała patrjotyzmu, który złotéj wolności szlacheckiéj zagrażał.. Mówiono téż wiele o życiu stolicy, o wypadkach bieżących, a głównie o owych stu djabłach na reducie. Mężowie instynktowo brali w obronę żony i siebie, krzycząc przeciw rozpuście i rozwiązłości nic nie szanującéj młodzieży.
— Świat przewrócony do góry nogami — wołał Suchorzewski, bijąc się w piersi — staréj Polski wkrótce śladu nie zostanie, niepodobna się zrozumieć w tym chaosie... sami sobie grób kopiemy...
— A no powoli, — przerwał drugi — nie tak zapalczywie, trzeba się uczyć rozumu i od drugich. Stojąc w miejscu, niewiele zrobimy, gdy inni idą, zmiany w ustawie rzeczypospolitéj potrzebne, konieczne... Nie mówię, aby wszystko wywracać, ale wiele się popsuło, naprawić należy.
— Tak! tak! — rzekł trzeci — będziemy naprawiali, jak mazur kozika naprawiał, co mu dał naprzód okładki nowe i mówił, że kozik ten sam; potém żelezce odnowił, kozik znowu ten sam miał być, ino w nim nic już nie pozostało starego...
Wszyscy w śmiech.
— Bajcie zdrowi — ozwał się starosta M... — my tu już niewiele rozumiemy, co się święci, a jedno widziemy, że nam na pogrzeb dzwonią...
Milczenie nastało grobowe, ten i ów westchnął... aż z grona, którego i połowa sobie nieznaną była, wysunął się człowiek, którego pono nikt a nikt nie znał. Wyglądał na te czasy i na to miejsce osobliwie — gdyby nie butna mina, wziąłby go może niejeden z tych panów za sługę, bo był odziany więcéj niż skromnie, czarno, bez najmniejszego haftu, ozdoby i guzika... mężczyzna był młody jeszcze, twarzy pociągłéj, oliwkowéj cery, czarnego oka, głowę miał wygoloną, wąs zawiesisty.. koło ust drgało mu coś nieustannie, jakby buchającéj z wnętrza mowy powstrzymać nie zdołał, a silił się próżno. Zmierzył dosyć zuchwałemi oczyma zgromadzenie, podparł się na stole i podnosząc kieliszek, zawołał:
— Proszę o głos, mości panowie!
Wszyscy zamilkli.
— Qui tacet, consentire videtur! — dodał po chwili — choć nie taję, że słodkich rzeczy prawić nie myślę... Jestem sam szlachcicem... ale jestem przedewszystkiem człowiekiem... Nie ma tu co w bawełnę obwijać... szlachta przepada i zginie...
Nikt temu nie winien, ani moskal i carowa, ani prusak i jego chytrość, ani król jegomość, ani pan Bóg, ani djabeł, tylko szlachta sama...
Czasy szlacheckie minęły a ludzkie nadeszły... a my chcemy zawsze jeszcze jak narośl i guz na ciele rzeczpospolitéj ssać z niéj soki na to, aby je we wrzodowatą ciecz przerabiać!! Hej! hej! mości panowie, było tego dosyć kilkaset lat... Chamaśmy dusili, jedli, pili... a choć z nim do jednego chodziliśmy kościoła, brat w Chrystusie był zwierzęciem naszego worka... Ale darmo, sprawiedliwość Boża przychodzi.. Mówił o tém ks. Skarga, pisał ks. Starowolski, ostrzegali ludzie rozumni, myśmy robili swoje...
A żebyśmy téż choć potrafili obronić rzeczypospolitéj? Ale na nas stało wszystko, a my nie robiące nic, jak oto i dziś, bawiliśmy się kieliszkami, sądząc, że świat jest stworzony, aby nam w nie nalewał...
Djabli nas wezmą, mości panowie! bośmy na to pracowali usilnie, aby nas wzięli... Obejrzyjmy się i uderzmy się w piersi, cośmy to warci?? Co robimy? Udajemy sensatów, patrjotów, ministrów, a z nas próżniaki, niedołęgi i rozpustniki. Mało co umiemy, nie robiemy nic... gnijemy na pniu... Nie mamy się co okłamywać... Jeszcze sto lat, a szlachcica polskiego, zabalsamowanego, za szkłem, pokazywać będą po muzeach...
Dixi! — i kamionujcie, kiedy chcecie... kamień mi innego słowa nie wyciśnie z piersi...
Napaść była tak gwałtowna, tak nieprzebaczająca nikomu, iż wszyscy osłupieli.
Jeden tylko ktoś z tłumu wyrwał się z wyrazem: Jakubin! precz z Jakubinem!!
— A no tak! Jakóbin, jeśli chcecie... i oni więcéj mają od was rozumu...
— Co za jeden? kto to taki? — pytano w koło.
— Kat go wie! nikt go nie zna...
— Jakiś chamski syn! — wołali inni.
Mężczyzna oliwkowéj cery powiódł oczyma po zgromadzeniu, westchnął, postawił kielich i powoli wyszedł do sali. Ustąpili mu się wszyscy, gdy wychodził.
Jeden młody człowiek w progu podał mu rękę milczący, ale w tém z tyłu słyszeć się dało:
— Tchórz! wynosi się za drzwi! tchórz...
Nieznajomy się odwrócił, brwi namarszczył i takim samym krokiem poważnym, poszedł do stołu, przed którym stał przed chwilą.
— Na dowód, żem nie tchórz... oto mnie waszmość macie, — rzekł, — i na dowód, iż się ani was, ani prawdy nie ulęknę, powiem wam ja raz jeszcze... Od dwóchset lat niemal, lament i utyskiwanie powszechne, iż rzeczpospolita ginie... aby ją utrzymać, trzeba było ludzi silnych, charakterów wielkich, spartanów i rzymian, a my schodząc powoli, zeszliśmy na pieszczonych karzełków i Sardanapolowe dziecięta... Starzy piją i kłócą się, młodzież bawi się i szaleje, nie pracuje nikt... Jedno pokolenie oddaje drugiemu swoje wady i choroby, a każde do spadku coś jeszcze przyczynia; fortuny tracimy, ale wad i kalectw nabywamy codzień więcéj. A jak ją kraj i społeczność utrzymać może, którą cnota żadna nie wiąże, którą wszystko rozprzęga nic nie łączy?..
Spojrzał po starych...
— Widzę czupryny polskie i wąsy polskie, ale serce polskich już nie ma, owych obywateli, co w niebezpieczeństwie kraju święcili dlań zdrowie i mienie... owych surowo wychowanych rycerzy, co sypiali w zbroi i o razowym chlebie obozowali na kresach, miljony sypiąc na wojska... owych senatorów niezłomnych, owych ludzi wielkich a pokornych... kto mi dziś pokaże? Polska ginie przez brak polskiéj cnoty...
Spojrzał ku drzwiom i młodzieży.
— Jakie ojce takie syny, — rzekł, — francuzi to czy niemcy, nie poznać! Całą siłę młodzież szafuje na rozpusty, bawią się w stu djabłów, w czarnoksiężników, końmi i dziewczętami... Rzeczpospolita ginie, oni skaczą; rzeczpospolita stoi bezbronna otworem obcym gospodarzom, co w niéj sobie czynią co chcą, oni za złoto moskiewskie sprawiają baliki nierządnicom... Wszędzie, gdzie zajrzeć, zgnilizna... jesteśmy trupem... a trup padnie pastwą kruków i dzikiego zwierza...
Zamilkł.
— Mościpanie, — odezwał się ośmielony nieco, ale pełen oburzenia kasztelan, którego twarz zarumieniła się cała, — w wolnéj rzeczypospolitéj obywatelowi nawet tak obrażające dla całego narodu wyrazy godzi się głosić... ale nikt incognito nie miota obelg, o które się ktoś przecie ująć możeby zechciał. Zdejmże asindziej maskę i powiedz nam to, kto jesteś?
— Rozumiem, — rzekł nieznajomy z ironicznym uśmiechem, — chcecie wiedzieć, czy to czasem nie łyczek, nie cham, nie przybłęda jaki, przyszedł was tu w żywe oczy bezcześcić? Szlachcicowi to może być tolerowaném... ale nie komu innemu... Wiedzcie więc ichmość, że i ja szlachcicem byłem, jeśli nim nie jestem, i tak dobrym jako wy tu wszyscy... ale szlachectwo dziś ustąpić musi przed tytułem człowieka. Zowią mnie Konstantym kniaziem Korjatowiczem Kurcewiczem, ród niczego, ale tak zeszkapiał, jak wy wszyscy... coście na zgubę przeznaczeni... Kto zechce mnie na rękę wyzwać, służę, jeno mu tę uwagę uczynię, że zabiwszy mnie, i Polski nie zbawi i siebie nie naprawi. Na męztwie nam nie zbywało nigdy, pójść, huknąć, stuknąć, ściąć się, zabić lub być zabitym, o to najłatwiéj... ale pracować cicho, skromnie a wytrwale, tego ichmość nie potraficie, ani młodzi ani starzy...
— Mości kniaziu — ozwał się kasztelan — a jegomość żeś to lepszy... daj dowody...
— Nie lepszy jestem od was — rzekł kniaź — ale mi przeto wolno złe widzieć i karcić, a gdy kto moje zobaczy i pozwie mnie, przyjmę...
— Ino jeszcze tak bardzo źle, jak waszmość sobie poetyzujesz, nie jest — ozwał się któryś z młodszych — pracuje się nad naprawą rzeczypospolitéj.
Kniaź się uśmiechnął.
— Jak? — zapytał — nad literą prawa? A wieleż to lat trzeba, aby prawo nieszanowane społeczność zmieniło? Poprawcie rodzinę, ludzi, a najgorsze prawa szkodliwemi być przestaną. Darmo tam konstytucje pisać, gdzie one słowem zostają i co kilka lat się wywracają.
— Toby już na to wyszło, iż zginęliśmy bezpowrotnie, w całun się zawinąć i do trumny! — szepnął inny.
— Nie inaczéj — dodał kniaź z ironją — nalejcie sobie węgrzyna, nalejcie burgunda, huknijcie: oby się nam dobrze działo! jakoś to będzie, potém: kochajmy się! i idźcie spać, powierzywszy swe losy ambasadorowi carowéj — tak lepiéj... i nie ma nad czém głowy łamać.
Dokończywszy, znowu się oddalił od stolika i szedł ku drzwiom, tym razem nikt go już nie wstrzymywał. W progu tylko oczekiwał nań młodzieniec, który mu był wprzódy rękę podał.
— Bardzo to pięknie i heroicznie — zawołał doń — że wy kniaziu stajecie mężnie przeciwko całemu zastępowi sam jeden... ale czy to się na co przyda i czy wy na tém szwankować nie będziecie?
— Ja! — uśmiechnął się kniaź Konstanty — albo to o mnie idzie?
— Starych i młodych podrażniliście, narobiliście sobie nieprzyjaciół... a choć Polska, jak mówicie, nie ma dosyć siły, by się oprzeć nieprzyjaciołom, znajdzie się dość, by zgnieść jednego człowieka, co śmié mówić prawdę...
Kniaź popatrzał na młodzieńca i uśmiechnął się.
— Nie straszcie mnie, bo się nie zlęknę — rzekł obojętnie — tam gdzie potopem i ogniem ma być wytępiony świat, co znaczy jedna krwi ludzkiéj kropelka?
— Widzicie zaczarno — przerwał wstrzymując go młody człowiek — musieliście świeżo przybyć do Warszawy i nie poznaliście jeszcze, jak szlachetnym ożywioną jest duchem.
— Nie od dziś tu jestem, choć mnie nikt nie zna. Chodzę na sesje sejmowe, widzę usiłowania pewne odrodzenia rzeczypospolitéj, ale to — umarłemu kadzidło...
Rzucił ręką i postąpił daléj, nikt go nie powstrzymywał... znikł w tłumie.
Młodzi i starzy pozostali pod wrażeniem jego smutnego proroctwa...
— W tém ma słuszność — ozwał się jeden ze starych — zdegenerowani jesteśmy. Dawniéj gdyby tam nie wiem kto, choćby stokroć kniaziem był, przyszedł szlachcie naszéj niemiłemi wyrazy pluć w oczy, wszyscyby się do szabel porwali i trutniaby nie stało, boby go rozsiekano... a dziś daliśmy mu wyjść cało...
— Czekaj pan — przerwał głos z tłumu — reduta nie plac boju... mamy sto djabłów, którzy nas wezmą w obronę, zobaczymy jak kniaziątko z tego wyjdzie, jeśli cichaczem jutro nie wyruszy z Warszawy...
Wyrazy te były wymówione głośno, i z za tłumu głos na nie odpowiedział:
— Do usług, nie wyjeżdżam, nie... kto zechce, mieć mnie będzie... służę...
Znowu w sali około kieliszków nastało milczenie.
— At! zapićby tę sprawę! — ozwał się rumiany, otyły wojewoda czernichowski — zwyczajnie... kazanie malkontenta! Nasłuchała się ich rzeczpospolita dosyć... i w imię dobrych chęci przebaczyła ostre wyrazy. Wnoszę więc toast, który wszystkich zaspokoi... naprawy rzeczypospolitéj!
— Rzeczpospolita nie potrzebuje naprawy! — oburzył się inny — tylko jéj nie psujcie waszém kołodziejstwem... a zostawcie piastę jak była... pojedzie wóz daléj.
— Kochajmy się! — krzyknął inny.
— Kochajmy się! kochajmy się! I we wrzawie ogólnéj, wywołanéj tém zdrowiem, utonęły pojedyncze głosy...