Sto djabłów/Tom I/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sto djabłów |
Podtytuł | Mozajka z czasów czteroletniego sejmu |
Wydawca | Wydawnictwo „Kraj“ |
Data wyd. | 1870 |
Druk | Druk Karola Budweisera |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Wiesz — mówiła piękna Gietta (zwana pieszczono tém imieniem, które niby z włoska miało oznaczać Ludwisię), — wiesz kochana przyjaciołko... wielką nowinę, która całą obiega Warszawę! Niepodobieństwo, żebyś ty jéj nie wiedziała... jak śmieszna jestem, że się pytam!
To powiedziawszy śliczna pani, ruchem pieszczonéj kotki rzuciła się w róg sofy, zakryła na pół usta wachlarzem i poczęła się śmiać śmiechem stłumionym.
Gietta... była śliczna, wiedziała o tém dobrze i zalotnie popisywała się z wdziękiem swym (ktoby się tego domyślił?) nawet przed współzawodniczkami. W téj zaś chwili czuła się cudnie piękną, oczka jéj gorzały, usta drżały niecierpliwą radością jakąś, cerę miała jak krew z mlekiem, wyraz zwycięzki; całe szczęście młodości niewątpiące o niczém promieniało z niéj. Nie miała więcéj nad lat dwadzieścia, choć doświadczeniem i świadomością o wiele zdawała się być starszą... była jedną z najczarowniejszych w świecie blondynek; oczka miała szafirowe, włosy popielato złote, nóżkę sylfidy (jak naówczas mówiono), a rączkę różowego szatanika... długą, utoczoną, chciwą uścisku, złota, kwiatów, berła bodajby — byle cacka i nowości. Znać było, że to mamcia wypieściła od pieluszek, że nigdy zimny wiaterek nie zawiał na ten klejnocik, że cały świat dogadzał mu, że się nauczyła, przywykła, ażeby jéj ulegało wszystko.. że miała nieszczęście albo za bajkę wymyśloną dla strachu, albo za rzecz przeznaczoną tylko dla tych biednych ludzi z ulicy, dla tłumu łachmanowego, co do uprzywilejowanéj nie należał kasty.
W przepysznym saloniku biało-złotym było ich dwie w przedobiedniéj godzinie, Gietta piękna gospodyni domu i jéj serdeczna przyjaciołka od dzieciństwa, z którą się nienawidziły, choć bez siebie żyć nie mogły. Przyjaciołka była także blondynką, ale włos miała jaskrawszy, złocistszy, oko czarne... wyglądała starzéj, choć były rówieśnicami. Rysy jéj twarzy o wiele poważniejsze, surowsze, były może klasyczniéj piękne, ale im brakło tego pieszczotliwego wdzięku, który Giettę czynił niezwyciężoną. Trzpiotek zachwycał... przyjaciółka (którą pieszczono w poufałem towarzystwie zwano Niną, a nosiła imię Antoniny), obudzała pewien strach i cześć... Nawet gdy chciała być wesołą, nie umiała, śmiejąc się, uśmiechała się smutnie... wejrzenie jéj głęboko wnikało w każdego i zostawiało niepokonane wrażenie.
Dwie, zresztą nie tak bardzo różne od siebie istoty, charakterami i fizjonomją stanowiły zupełną sprzeczność. Może to właśnie i kłóciło je z sobą i pociągało ku sobie, a nikt nie odgadnie, jakim cudem tak się znały, rozumiały i odgadywały, iż zaledwie jedna coś pomyślała, już druga przeczuwała i od pół słowa dobadywała się reszty.
— Widzisz Gietta! jak ty jesteś nielitościwa dla mnie, — odpowiedziała pierwsza — żartujesz sobie z mojéj nieświadomości w żywe oczy i tak bezecnie! Któż lepiéj nad ciebie przekonanym być może, że ja nic nie wiem, co się koło mnie dzieje? O! ty filutko!
I pogroziła jéj palcem Nina...
— Czegóż się śmiejesz?
— Czego ja się śmieję! biedna, zaślepiona Nino moja! czyż ty i tego nie wiesz, z czego ja się śmieję? czyż myślisz, że ja się śmieję z ciebie? Ale ja śmieję się, bo mi świat wesół, bo śmiech należy do życia mojego jak tchnienie, bo go potrzebuję jak powietrza... bo gdy nikogo nie ma i powodu żadnego, ja uśmiecham się do zwierciadła, do siebie saméj, do echa, które wesołość moją powtarza... Śmieję się, bo jestem śmiechem! weselem... powiedz, jeśli chcesz, dzieckiem. No, no, i już nie gdérz, ty stara babuniu!..
Było to jedno z przezwisk, które Gietta dawała przyjaciołce Ninie...
Wysłuchawszy tego tlómaczenia poważna pani, ruszyła ramionami, uśmiechnęła się także, ale po swojemu, smutnie i spytała:
— No.. a nowina twoja?
— Ale jakże ci wreszcie nie wstyd o nią pytać? — chichocząc i bawiąc się wachlarzem, zawołała pieszczoszka, — ależ o niéj sroczki na dachach szczebioczą i wróble ją noszą... a ty warszawianka nic nie wiesz... i nie rumienisz się?
— Moja duszo ty jesteś światłem, a ja niewiadomością uosobioną — odpowiedziała chłodno Nina — ja nie wiem, kiedy jest niedziela, kto się z kim żeni, kto się w kim kocha, kto kogo rozwodzi... kto umarł lub urodził się. Zapominam nawet, którego dnia przyjmuje pani krakowska i marszałkowa Mniszchowa, choć obu mam szczęście być kuzynką... a ty chcesz, żebym wiedziała to, o czém sroczki z wróblami szczebioczą? Śmieszna pretensja.
— A gdybym ja ci niepowiedziała? — drażniąc się, poczęła piękna Gietta...
— To wiedzieć nie będę i płakać nie będę...
— O! ale ja muszę się zlitować nad tobą przecie... prawda?
— Jak chcesz, — obojętnie dodała pierwsza, — mów, jeśli się ślicznym usteczkom twym chce szczebiotać... nie mów, jeśli złośliwemu serduszku zachciewa się mnie drażnić...
— Śliczne usteczka nie płacą za złośliwe serduszko, kochana Nino, winnaś mi coś dodatku...
— Do usteczek dodam płomienistych ocząt dwoje... to dosyć?
— Skąpa jesteś!
Nina ruszyła ramionami.
— Nienasycona z ciebie.
Gietta śmiała się, swawoliła; nagle cała zwinąwszy się w kłębuszek, podsunęła się ku przyjaciółce, położyła głowę na jéj ramieniu, wyciągnęła rączki cacane, aby niemi dodać wyrazistości opowiadaniu i poczęła tym głoskiem, jakim dzieci sobie mówią bajki o strachach:
— Ninusiu moja! wystaw sobie... wystaw sobie... ale to rzecz cudowna... zjawisko osobliwsze.. o tém się mówi na ucho pod sekretem tylko, chociaż wszyscy już wiedzą o tém... W jednym domu na Podwalu niewiadomo zkąd... kto... od kilku tygodni przybyły czarownik, wieszczbiarz... cudów dokazuje, opowiada przeszłość, zgaduje przyszłość, odsłania tajemnice największe... prawi o rzeczach skrytych, jakby czytał w sercach na dnie. Ma to być starzec z siwą brodą, pustelnik... nie wiem tam kto... Za proroctwa nic nawet nie bierze, ale niezmiernie trudno się do niego dostać...
— Ale to są żarty jakieś!
— Jak to żarty? — oburzyła się Gietta... ja ci przysięgam na to, co mara najdroższego, że mówię szczerą prawdę, czarnoksiężnik, magik...
— Czarnoksiężnik! prorok! po cóżby tu się zjawiał, gdzie w czary nikt już nie wierzy, a proroków kamienowanoby śmiechem... Cóż mu z tego, że ludziom banialuki prawi?
— Ale jaka bo ty jesteś nudna z tém rozumowaniem: na co? dlaczego? on musi mieć do tego powołanie! Duch go proroczy męczy i zmusza mówić ludziom dla przestrogi...
Nina ruszyła ramionami.
— Nie rozumiem.
— Duszko, ja także nic rozumiem, i to właśnie mnie nęci, że rzecz jest niezrozumiałą. Wystaw sobie, księżna wojewodzina była u niego, marszałkowa koronna, podczaszyna, nawet pani krakowska... osoby poważne... Wszyscy się cisną... a ja — dodała ręce załamując Gietta — ja dotąd nie byłam... Nie mam z kim pójść!!
— A! otóż słowo zagadki! — śmiejąc się przerwała Nina... — daléj już wiem, idzie ci o to, nieprawdaż, abym poszła z tobą?
Gietta rzuciła się jej na szyję...
— Złota moja! wiedziałam, że ty to zaraz swoim rozumkiem odkryjesz... a! tak! tak! sama nie mogę... mężowi o tém ani mówić! i jakże z nim iść! ani myśleć... z kim? boję się... z tobą jednąbym poszła.
— Ale ja nie mam najmniejszéj ochoty, żadnych się dobadywać tajemnic, o nic pytać... przyszłość powinna być zasłonioną dla nas... tak lepiéj, przeszłość noszę w sercu jak żałobę — westchnęła — pocóż pójdę?
— Egoistka! — zawołała Gietta... pójdziesz dla mnie... nie pytaj się sobie, bylebyś mi towarzyszyła... Możesz przecie dla przyjaciołki to uczynić i być moją suivante...
— A ty zrobiłabyś to dla mnie? — zapytała Nina...
— Dlaczegóż nie? — ręce załamując odpowiedziała Gietta... — czyż wątpisz? ja, dla ciebie... wszystko...
— Wszystko? — cicho jeszcze raz spytała Nina niedowierzająco.
Zamiast odpowiedzi, trzpiot rzucił się jéj na szyję, począł ściskać i całować, i pieścić, i wymógł... prawie obietnicę.
— Jakkolwiek mi się ta cała awantura pomieścić w głowie nie może — rzekła po chwili przyjaciołka — ty wiesz, że trudno odmówić, gdy czego zapragniesz; ale jak to wykonać?
— Najłatwiéj w świecie — poczęła cicho z wielkim pośpiechem piękna pani — z niezmierną trudnością udało mi się dostać adres tego proroka... dano mi go z największém zaklęciem, ażebym nikomu nie udzielała... Mam zapisany numer domu... najdokładniéj. Przyjmuje tylko w wieczornych godzinach... wymkniemy się do ciebie, od ciebie pójdziemy pieszo, bo powozem zajeżdżać niepodobna.
— Ale cóż ludzie pomyślą o téj nocnéj wycieczce?... Dwie kobiety same jedne, wieczorem w takiém miejscu!... A, nie, ja na to nie pozwolę.
— Cóż się nam stać może?
— Motłoch, wojskowi... Ja nie wiem, ale ja pieszo nie pójdę.
— Widzisz, to ja jestem odważniejszą od ciebie — z wymówką odparła Gietta. — Ja wiem, że niktby nie śmiał...
Nina się obruszyła...
— Weźmiemy fjakra z ulicy.
— No, dobrze, fjakra... to mi wszystko jedno... Ale jeszcze dziś, dziś wieczorem, dziś koniecznie. Prorok mi uciec może, a ja chcę wiedzieć z ust jego przyszłość moją!
— O dziecko moje — zawołała Nina. — Jabym ci ją przepowiedziała, nie będąc prorokiem. Rodziłaś się, by być szczęśliwą; będziesz nią, choćby twe szczęście najwięcéj drugich kosztować miało... Będzie ci się powodziło, i z uśmiechem na różowych ustach nie potrafisz się nawet zestarzeć.
Gietta zerwała się z sofy, zrzuciła szal, którym była spowita, i klaszcząc w rączki, poczęła skakać po pokoju. Wzięła w drobne paluszki sukienkę, stanęła naprzeciw zwierciadła, ułożyła kibić, przegięła się, śmiała się do siebie. Wtém nagle, co u trzpiota nie nowina, porzuciwszy taniec nierozpoczęty, przybiegła do przyjaciołki i siadła przy niéj.
— Obie... słuchaj... ubierzemy się czarno, jednakowo; ja się zakwefię, aby twarzy mojéj nie widział; zmienię głos, aby nie wiedział, czym stara czy młoda.
Nina się rozśmiała.
— Ty to potrafisz!
— No, zobaczysz. Przyjadę do ciebie, konie zostaną w dziedzińcu, my wymkniemy się pieszo furtką od ogrodu; weźmiemy fjakra i w godzinę powrócimy. A! — poczęła, ręce łamiąc z niecierpliwości i główkę przechylając — jaka ja jestem ciekawa, co on mi powie.
— No, a jeśli co strasznego?
— To nie może być! — zakrzyczała Gietta i nagle zamilkła.
— Ale gdyby...
Nastąpiła chwila milczenia.
— Ty zawsze marzysz o czémś straszném, tobie strachy tylko w głowie. Co ma być strasznego i dlaczego? Gdyby nawet... No, to powiedzże mi, jak się tu powstrzymać?... Wszystkie tam były, mówię ci, nasze panie... do jednéj.
— A cóż im mówił?
— A, właśnie żadna powtórzyć nie chce; ale musiało to być coś nadzwyczajnego, osłupiającego, bo gdy o nim mówią, blednieją z podziwu, usta im drżą... i jakby przerażone milkną.
— A ty się nie lękasz?
— Jaka bo ty jesteś, Nińciu... ale ja tego właśnie dlatego tak pragnę, że się lękam...
Nina śmiała się smutnie, wstała z sofy powoli, jakby chciała przyjaciołkę pożegnać.
— Stój, czekaj, nie puszczę... więc pewno?... więc po południu?
— Stanie się wola twoja, — odrzekła Nina, — tak jak zawsze, gdy ty czegoś się uprzesz zażądać, ale pamiętaj droga Gietto... jeśli... potém nie będziesz rada z konferencji, nie składaj na mnie winy, tak jak to ty zwykłaś, gdy ci się co nie uda...
Brew gospodyni zmarszczyła się nagle groźno... targnęła za suknię stojącą przyjaciołkę.
— Co to ty powiedziałaś? powtórz. Że ja zwykłam winę składać na drugich?.. kiedy i jak to było?..
Poważnie z macierzyńskiem prawie uczuciem Nina powoli pocałowała ją w czoło, wzdychając...
— Tak to mi się wyrwało... niewiedzieć co! — rzekła niemal zawstydzona, — przepraszam cię.
Spojrzały na siebie, w oczach Gietty był tłumiony gniew, który może tylko dlatego powstrzymała, że potrzebowała przyjaciołki, że jéj teraz drażnić nie chciała... ale upomnienie się o wyrządzoną sobie krzywdę odłożyła na potém i zapisała ją w rubrykę długów do odzyskania...
Żegnały się, gdy kamerdyner wszedł oznajmując pana starostę, męża gospodyni, i tuż w ślad za nim na progu ukazał się on sam.
Zdziwić to może nieświadomych ówczesnego obyczaju domów na pańskiéj stopie utrzymywanych, że mąż się oznajmywał z wizytą swéj żonie. W istocie jednak pańskie owe stadła urządzone były w ten sposób, iż pani miała dom i służbę, apartamenta i towarzystwo zupełnie oddzielne, pan swoich ludzi, konie, pokoje, przyjaciół, przyjaciołki, a tylko w nadzwyczajnych razach uroczystych przyjęć dwa domy oddzielne w jeden się łączyły.
Tak było i tutaj, mimo że państwo się dopiero od półtora roku pobrali. Dobry ton wymagał, aby starosta oznajmywał się, ilekroć chciał panią odwiedzić. Widząc na progu ukazującego się męża, starościna nieznacznie położyła paluszek na ustach, a Nina tém spieszniéj chciała ujść natychmiast, gdy głos nadchodzącego dał się słyszeć za niemi:
— Czy to ja panią kasztelanową wypędzam?
Nina podniosła oczy, chłodném, nieco surowém wejrzeniem mierząc gospodarza i rzekła:
— Wychodziłam już, gdy pana oznajmiono...
— Prawdziwie jestem nieszczęśliwy... — z galanterją rzekł młody człowiek, schylając przed wychodzącą głowę.
— Cher ami, kasztelanowa się spieszy... ma interesa... mówiła mi...
W téj chwili drzwi się za nią zamknęły, Gietta upadła na kanapę, starosta milczący stanął wpatrując się w nią...
Był to pięknych rysów mężczyzna, młody, z obliczem myślącém, prawie smutném, któremu strój obcy nadawał jakąś cudzoziemską fizjognomję, rzekłbyś, francuza lub anglika. Typ polski starł się nie wiemy jakim trafem z twarzy, którą europejską, arystokratyczną, rasową nazwać było można...
W mowie téż akcent miał cudzoziemski, a gdy się zmusił do mówienia po polsku, często język kaleczył... Ubrany był bardzo wytwornie, z największą elegancją, ale skromnie. Czarne suknie, fjołkowy frak aksamitny, ciemna kamizelka, wszystkie akcesorja stroju, harmonijnie i ze smakiem były dobrane. Ręce, które zpod koronkowych mankietów wyciągał właśnie poprawiając je, były niemal kobiecéj piękności, białe, pulchne i poznać było łatwo, że nigdy ich żadna nie znużyła praca... Były to ręce do bawienia się niemi... nie do walki z losem, któremu twarda tylko dłoń podołać może.
Popatrzył na żonę, która z kokieterją dwoje rąk białych zarzuciła w tył i sparłszy na nich główkę leżała, jakby spoczywając...
— Jakże dziś? czy znowu trafiam na muszki w nosie? Nerwy? migrena? kaprysiki?..
— Jak tylko pytasz o nie, to je rodzisz! — zawołała Gietta, — ale wy wszyscy, mężczyzni jesteście despoci... wam trzeba, żeby nieszczęśliwa kobieta na rozkaz była dla was wesoła, żeby jak piesek skakała na dwóch łapkach przed wami...
Starosta westchnął tylko ironicznie się uśmiechając.
— Nieszczęśliwe ofiary tyranji naszéj! — zawołał załamując ręce komicznie. — Cóż więcéj?
— WPan jesteś nieznośny! wiesz, że ja żartów nie lubię...
— Ale cóż lubisz? — spytał mąż.
— Jak to? więc serce nie umie odgadnąć co ja lubię? więc ja muszę mówić... a! to nieznośne! przyznaj, że to jest... naigrawanie się z kobiety...
— Wiesz co, kochana starościno, mówmy o czém inném...
Gietta westchnęła.
— Tak jest... o czém inném... Co pan dziś robisz?
— Ale naprzód w téj chwili jadę na sesję sejmową, — rzekł starosta, — a na chwilę jeszcze do Małachowskiego... Posiedzenie będzie ożywione, wątpię, żebym mógł przybiedz na objad w porę, wyskoczę na chwilę do Radziwiłłów, aby co przekąsić... wieczorem jesteśmy u księcia podkomorzego, a może na chwilę wbiegnę na redutę... a pani?..
— Pani będzie jeść objad w domu... po objedzie ma być u kasztelanowéj, potém zobaczymy! Nie cierpię z góry układanych planów na dnie całe, to paraliżuje zabawę, to jéj odejmuje wdzięk cały... ja tylko tém się cieszę, co jest niespodziane...
— I nie zobaczymy się?
— Aż jutro... — prędko dodała Gietta.
To mówiąc spojrzała nań, był smutny, ale milczał.
— I to się nazywa małżeństwem? życiem dwojga istot, które sobie miłość, wierność, wspólność wszystkiego zaprzysięgły?..
Starościna się rozśmiała.
— Ale cóż ty chcesz, — przerwała skubiąc róg szalu, — żebyśmy się zamknęli na wieki wieków tête-à-tête, między czterema ścianami, żebyś ty mnie, ja ciebie znienawidziła co prędzéj... A tak... przynajmnéj ty tęsknisz i wzdychasz...
— A pani? — zapytał mąż z rezygnacją.
— Pani się — uśmiecha... — odpowiedziała Gietta.
— Powiedz, że się śmieje całemi ustami... i całém sercem, bo dla kobiety nie ma nic przyjemniejszego nad męczenie powolne ofiary, zwłaszcza kiedy czuje, że ona cierpi...
— Vous êtes adorable! — przerwała błyskając oczyma pieszczoszka, — ktoby powiedział, że kochanek najczulszy, a to prozaiczny pan małżonek...
— Czy małżonek nie może być kochankiem? — spytał starosta.
— Ale to przecież zakazane, toby było śmieszne... mieszczańskie, chłopskie. Chciałeś się WPan kochać we mnie, naówczas nie trzeba się było żenić...
Staroście uśmiech osobliwszy po ustach przeleciał... zamilkł... ruszył lekko ramionami, przeszedł się po salonie, spojrzał na zegarek.
— Dzień prześliczny, wiosna cudowna, a tu się trzeba zamknąć między czterema murami i nudzić nad rozbieraniem jakichś kwestji prawnych, konstytucyjnych, politycznych i słuchać mów i popisów elokwencji... A! gdyby nie książę... gdyby nie... o! uciekłbym ztąd dawno porwawszy moją panią — za granicę...
— Tak, aby podróżować w cztery oczy! — przerwała ruszając ramionami. — Zawsze ten nieszczęśliwy romans, którego ci z głowy nie mogę wybić...
— Z serca, — poprawił starosta i zabierał się wychodzić.
— Śmieszny jesteś jak nikt! — zawołała Gietta... Wyciągnęła jednak śliczną rączkę, dając mu ją do pocałowania... Starosta zbliżył się, usta do niéj przycisnął i cicho szepnął:
— Żeby w tak cudnéj istocie nigdy nie przemówiło serce! a! to być nie może... żeby ona nie poczuła miłości i nie zapragnęła jéj odwzajemnić...
Starościna śmiała się...
— Gdyby kto nas posłyszał! — rzekła, — całe miastoby się śmiało...
Nagle młody pan podniósł czoło zarumienione, i głosem pełnym wzruszenia odezwał się:
— I miałoby słuszność, miałoby stokroć słuszność... bo w istocie ja jestem w najwyższym stopniu śmieszny... a pani...
— A ja? a ja? — gorączkowo spytała zrywając się z siedzenia żona, — a ja?.. dokończże...
Ale gdy to mówiła, starosta już był się ukłonił nisko i pośpiesznym krokiem wybiegł za drzwi.
Gietta rzuciła się na sofę zniecierpliwiona, oczy zwróciła na sufit, wśród którego owalu tłuste amorki igrały wśród opalowych obłoczków.
Zamyśliła się, co się jéj rzadko trafiało, potém westchnęła, co także nie było jéj zwyczajem; widocznie ten maż zakochany ją nudził.
Zegar na kominie, w którego ozdobach porcelanowych także amorki grały rolę niepoślednią razem z pasterkami, wskazywał godzinę późną... trzeba się było ubierać... Gietta krokiem znużonym od sofki powlokła się przez salon, parę pokojów i znikła w tajemniczych głębinach niedostępnego apartamentu, poświęconego wielkiemu obrzędowi przystrojenia. Wszystkie drzwi się pozamykały, cisza głęboka zaległa pałacyk, pani trapiła teraz nieszczęśliwe swe sługi złym humorem, który wyniosła z salonu.
Z rana jeszcze pragnęła niezmiernie widzieć tego tajemniczego proroka odgadującego, jak powiadano, przyszłość... tłómaczącego przeszłość... szepczącego do ucha o wypadkach, o rzeczach, o których nikt a nikt w świecie nie wiedział; a teraz, gdy się zbliżała godzina konsultacji psychjatrycznéj, czuła się wielce niespokojną. Co on powié?.. Prosiła z sobą do towarzystwa kasztelanową i to ją niepokoiło... Przyjaciołkę uczynić powiernicą tajemnic, czy było dobrém? Wprawdzie jako przyjaciołka miała ona wiedzieć już wszystko, ale przed najszczerszemi jeszcze się coś zawsze ukrywa.
W tych myślach, które pofałdowały czoło pięknemu trzpiotowi nienawykłemu do troski, przeszły godziny samotne do wieczora. Mops faworyt dostał parę klapsów i poszedł spać zgryziony do różowemi poduszeczkami wysłanego koszyka, wiosenny dzień wydał się jéj posępnym, a im bardziéj zbliżała się godzina stanowcza, tém starościna większy okazywała niepokój. Z całego objadu jadła tylko trochę deseru i wysączyła pomału kieliszeczek słodkiego wina.
Po objedzie zadzwoniła o konie, przybrała się czarno, przed zwierciadłem spróbowała kwefu, szalu, zarzutki. Kamerdyner oznajmił, że konie były gotowe, z gorączkowym niepokojem wybiegła, rozkazując jechać do kasztelanowéj.
Ta kochana Nina, któréj Gietta nie kochała wcale, miała pałacyk przy Krakowskiém... wcale niepodobny do maleńkiego choć wytwornego domku pani starościnéj, co także nie jednało jéj serca współzawodniczki. Starosta, którego ojciec żył jeszcze, nie władał całym majątkiem, czekał. Kasztelanowa była panią dóbr znacznych, a mieszkanie jéj, choć nie tak wyświeżone i błyskotliwe, poważniejsze było, bardziéj pańsko wyglądające.
Wprawdzie zaślubiła wdowca, człowieka niemłodego, ale mąż naówczas nie wchodził w rachunek tylko jako worek, jako kasjer i dawca tytułu swego i znaczenia. Jadąc znajdowała Gietta, że Nina jakkolwiek młoda i ładna, nie zasłużyła na los, który ją spotkał. Kasztelan był trochę nudny, stary nieco, miał swe nałogi i nawyknienia, niedosyć był dobrego tonu, nosił się po polsku, należał do innego świata nieeuropejskiego, przecież był bogaty, a żona jego zasiadała zawsze wyżéj od téj biednéj starościnéj.
Ruszyła ramionami nieszczęśliwa istota myśląc o tém i pocieszyła się tém, że gdziekolwiek usiadła, chociażby w najciemniejszym kątku, koło niéj zaraz stawało koło promieniste wielbicieli, do którego pokornie nawet mąż się wciskał.
W pałacu było cicho, kasztelan jeszcze nie powrócił z posiedzenia sejmowego. Nina czarno ubrana wyszła naprzeciw przyjaciołki i znalazła ją, jak na tak upragnioną chwilę, dosyć smutną. Obie milcząc prawie, zamieniwszy ledwie słów kilka, przesunęły się z salonu przyciemnionego do mieszkania kasztelanowéj. Gietta spojrzała na zegar.
— Chodźmy, — zawołała — chodźmy prędzéj, cięży mi to... radabym już tam być i powrócić... boję się.
— A cóż zmusza nas jechać? — spytała gospodyni.
— Ja com raz postanowiła, to dokonać muszę! — zawołała starościna. — Wyjdziemy do ogrodu, nie każ przyjmować nikogo... chodźmy.
Z sypialni kasztelanowéj przez garderobę wymknąwszy się bocznemi schodkami, zeszły panie do ogrodu.
Pałacowy ogród składał się z kilku kasztanowych alei i lipowego gęstego szpaleru przytykającego do muru, który go opasywał. W murze była furtka, a od niéj klucz wzięła gospodyni; przeszły się parę razy milcząc po alei i popatrzywszy w uliczkę pustą, wybiegły w nią trzymając się pod ręce. Nieopodal widać było już przez otwór ulicy wrzawliwe i ruchliwe Krakowskie-Przedmieście. Mrok właśnie padać zaczynał. Fjakry szczęściem stały u wnijścia samego, a jeden z nich, jakby na nie oczekujący, otwarty... Starościna rzuciła się w głąb, zasuwając, ażeby nie być postrzeżoną, kasztelanowa za nią, i szepnęła adres kamienicy na Podwalu... Woźnica, który jedném wejrzeniem zbadał, iż wiezie jakąś tajemnicę... uśmiechając się, ruszył żywo.... Milczenie panowało w powozie... a jedno w nim serce przynajmniéj biło mocno... niespokojnie. Obu paniom zdawało się, że od niedawna ruszyły z miejsca, gdy powóz już się zastanowił i — już wysiadać było potrzeba... Przed kamienicą dwa fjakry podobne stały w małém oddaleniu... Starościna pochwyciła rękę towarzyszki swéj i poczęła żywo drapać się po dosyć ciemnych i niewygodnych wschodach. W połowie ich dwie panie zakwefione czarno, schodzące na dół, minęły je milcząc; ale ciemność nietylko rysów, postawy ich nawet rozpoznać nie dozwalała. Starościna ścisnęła niespokojnie rękę towarzyszki... Na pierwszém piętrze drzwi przed niemi otwarły się same; z trwogą starościna wcisnęła się do przedpokoju, w którym nikogo nie było, oprócz małego murzynka otwierającego drzwi; ten wskazał, nic nie mówiąc, paniom kanapę.
Pokój, w którym się znajdowały, pusty był, pospolity i nic niemówiący, a wcale niewytworny. Należał widocznie do mieszczańskiego mieszkania, umeblowanego ubogo i licho. Stół niegdyś z jadalni pochodzący, sofa, krzesła wytarte, składały sprzęt wszystek. Jedno okno słabo oświecało ściany, okryte obiciem szarém, spłowiałém, bezbarwném. W głębi widać było drzwi zamknięte, a z poza nich szemrało coś jakby cicha przerywana rozmowa...
Starościnę przywykłą do zbytków, do elegancji, spodziewającą się czegoś nadzwyczajnego, prozaiczne przedsienie owo nieprzyjemnie uderzyło; wyobraźnia wcześnie uprzedzona o cudach, zwinęła skrzydła przed tą rzeczywistością ubogą i pospolitą. Chciałaby się była zawrócić. Mógłże prorok, mieszkający w takiéj szkaradnéj izbie, jasno czytać w przeszłości i przyszłości. Nie śmiała nic szepnąć kasztelanowéj, czekały w zaciemnionym siedząc kątku, gdy w głębi drzwi się otworzyły gwałtownie pchnięte, kobieta słusznego wzrostu, okryta woalem, wybiegła z nich jakby wylękła i pędem, nie patrząc prawie, pośpieszyła ku wyjściu. Murzynek otworzył jéj drzwi, rzuciła mu woreczek i znikła.
— Kolej na nas — zawołała starościna.
— Na ciebie — szepnęła kasztelanowa — bo ja nie pójdę, będziesz miała przecie dosyć odwagi, by sam na sam się z nim rozmówić, ja tu zostanę...
Starościna wstawała już, murzynek ręką pokazywał jéj drzwi, wyprzedzał i stanął u nich. Kasztelanowa ścisnąwszy rękę, szepnęła tylko:
— Będę tu... nie lękaj się... idź...
Żywym krokiem ale niespokojna Gietta podbiegła ku murzynkowi, otwarły się drzwi. Za niemi była jeszcze ciężka zasłona czarna... trzeba ją było podnieść... Piękna pani dźwignąwszy sukno, znalazła się w dosyć obszernéj sali, wybitéj całkowicie kirem. Okna były pozasłaniane. Na ścianach u góry jakieś znaki kabalistyczne stały powypisywane. W głębi nie ujrzała nic tylko draperję, przed którą suknem ponsowém obciągnięty — był stół, a na nim klepsydra, naczynie z wodą i jakieś straszne, tajemnicze narzędzie niezrozumiałe. Z boku zwrócona ku wchodzącéj śmiała się zębami białemi trupia głowa, na ogromnéj leżąca księdze. Kilka foljantów oprawnych w pargamin rozrzuconych było po stoliku.
Ale nikt przy nim nie siedział, krzesło tylko puste, aksamitem wybite, z poręczami, staroświecką formą, oczekiwać się zdawało na niewidzialnego proroka. Drugie lżejsze nieco, zapraszało przybyłą, aby na niém usiadła... Samotność, kiry, trupia głowa, czarnoksięzki sprzęt, nastraszyły trzpiota nienawykłego do podobnych obrazów, sparła się naprzód na poręczy krzesła, potém zwolna osunęła na nie.
W téjże chwili zasłona w głębi z chrzęstem jakimś rozsunęła się gwałtownie, a gdy starościna podniosła oczy zlęknione, ujrzała już w fotelu siedzącego poważnego starca, z niezmiernie długą, białą, po pas brodą, brwiami nawisłemi na oczy, głową łysą, zgarbionego w pół i zdającego się wpatrywać w nią w milczeniu.
Obrazek był jakby z jakiéjś malarskiéj sceny skopjowany, nadto sztuczny, zbyt oklepany, ażeby na kim innym uczynił wrażenie, ale dla biednéj kobieciny... ten urzeczywistniony sztych Rembrandt’a wydał się... przerażającym.
Po dosyć długiém milczeniu, widocznie przeciągnioném dla uczynienia tém mocniejszego wrażenia, starzec, który się ciągle wpatrywał w Giettę, jakby wzrokiem chciał gęstą zasłonę, okrywającą jéj twarz przeniknąć... wyciągnął rękę milczący. Starościna domyśliła się, że swą dłoń podać była powinna... wysunęła ją z pod szalu, ale w rękawiczce. Starzec potrząsnął głową, żądając, aby zrzucono okrycie... Starościna z pośpiechu rozdarła rękawiczkę ciasną i rzuciła ją na ziemię. Śliczna długa jéj rączka, drżąc położyła się na stoliku... i spotkała w drodze dłoń starca... niemając czasu ni przytomności spostrzedz, iż prorocze ręce wcale do ascetycznych nie były podobne. Z pod szerokiego rękawa tajemniczego owego wieszczbiarza, wysunęła się ręka biała, pieszczona, prawie młoda... ujęła dłoń starościnéj, a oczy jego ciekawie się w nią długo wpatrywały.
Milczenie panowało chwilę.
Z pod brody ozwał się wreszcie głos przytłumiony:
— Przeszłość czy przyszłość?
Cicho odpowiedziała starościna:
— Wszystko! wszystko...
Starzec zamilkł... oczekiwanie zwiększało trwogę... Powoli się namyślał, pochylił twarz, oczów ni ust dojrzeć nie było można, dźwięk głosu dziwny, jakby na maskaradzie, wychodzący z pod kartonowéj pożyczanéj twarzy, uderzał pożyczoną intonacją.
— Przeszłość różowa jak jutrzenka — mówił powoli — gniazdka z puchów złotych usłane... niebo jasne, zielone nad gniazdkiem gałęzie, pachnące kwiaty, ranek wiosenny, promienisty... szczęśliwy... Ale to najgorsze poranki, gdy słońce się obietnicami oświadcza i pogodą, gdy wstaje wcześnie... gdy na niebie nie ma ani białéj chmurki, ani mgły szaréj... takiemu życiu, co się zaczyna piosenką — biada! biada! biada...
Ręka drżéć poczynała.
— Serce twe kochać nie umié... nie cierpiało, nie otworzyło się, zasklepiło. Śmiejesz się z rozpaczy, odpychasz wielbicieli, posługujesz tłumem, bawisz cierpieniem... Zabrałaś komuś serce do szczęścia potrzebne, na przekorę tylko, aby je położyć sobie pod nóżki maleńkie i deptać je codzień? Nie masz litości, ale może przyszłość téż jéj nad tobą mieć nie będzie... Jesteś czysta jak lód, zimna jak on... a możesz się rozpłynąć w kroplę... w łzę, gdy zapóźno miłość cię ogrzeje...
Starościna z tego wszystkiego słyszała tylko jedno — biada! zrozumiała tylko groźbę, krew uderzyła jéj do głowy, nie ze strachu tym razem, ale z oburzenia na tego głupiego proroka, wyrwała mu dłoń żywo...
— Nie rozumiem — szepnęła.
— Mam być zrozumialszym, kobieto! — zawołał starzec — drżyj, bo ci odsłonię to, czego ty się lękasz sama wyjawić przed sobą?
— Naprzykład? — przerwała z gniewem starościna.
— Nie kochasz męża, choć wart kochania, a odebrałaś go téj, która go kochała, którą on byłby kochał, gdyby nie twoje zaloty podstępne... Wiesz o kim mówię... ofiara twoja o trzy kroki od ciebie.
Starościna zarumieniła się i pobladła.
— Ale strzeż się pani! strzeż się piękna Gietto... nie piękność sama mężczyzn przyciąga i więzi... serce jest talizmanem, a ty nie masz serca!
— Ja nie mam serca! — rozśmiała się starościna — nie mam serca! cóż daléj?
— Mąż jeszcze dziś cię kocha, ale jutro, nieznalazłszy w tobie przywiązania, pójdzie go szukać gdzieindziéj...
— Niech szuka!
— Czy ci to obojętne?
— Zupełnie...
Staruszek zamilkł, ujął znowu dłoń niechętnie sobie podaną i czytał w niéj.
— Życie długie... droga jego z początku szeroka, jasna, wesoła... zwęża się potém, plączą ją wpadające ścieżki inne... gmatwa się los... ot tu widzę plamy wypalone od łez... opuszcza cię towarzysz... przychodzi w jego miejsce inny, zdradza cię.. kochasz niekochana...
Starościna pocichu rozśmiała się sarkastycznie.
— Koniec ginie w czarnych jakichś mrokach, pełnych skał i przepaści...
Nastąpiło milczenie... Starzec się zasunął w głąb krzesła. Piękna pani patrzała nań, czekając, aby się poprawił, ale skinął na nią, by odeszła... a w chwili, gdy się odwróciła, zniknął...
Szybkim krokiem wybiegła ku drzwiom zadąsana królowa, otworzyły się przed nią... W przedpokoju na tém samem miejscu, w którém ją zostawiła, znalazła towarzyszkę, podała jej rękę niecierpliwie pragnąc wyjść co najprędzéj, gdy murzynek przypadł do kasztelanowéj i milcząc począł jéj pokazywać drzwi. Nie mówił nic, ciągle i uparcie usiłując ją do wnijścia nakłonić. Nina opierała się zrazu... potém zawahała... Starościna, która się czuła obrażoną i rada była, aby przyjaciołka także wyniosła ztąd przykre wrażenie, rzuciła się na kanapę, z uśmiechem wymuszonym popychając ją ku drzwiom.
Sama nie wiedząc, jak i po co, Nina mimowolnie prawie znalazła się w izbie proroka...
Ten sam czekał ją tu ceremonjał przyjęcia, ale chłodniejsze oko kasztelanowéj teatralnym przyborem zostało prawie do nieufności zrażone. Ruszyła ramionami uśmiechając się. Ukazał się starzec.
— Żądasz pani wiedzieć przyszłość? — spytał ponuro.
— Nie, — odparła Nina, — wytłómacz mi moją przeszłość, jeśli potrafisz...
Stary namyślać się zdawał.
— Krótka, — rzekł, — prosta, jasna; początki życia twarde... dzieciństwo bolesne, młodość zimna, ale ponad nią świeci miłość...
Kasztelanowa się zarumieniła.
— Miłość dla człowieka, co może jéj był niewart. Przyjaciołka odbiera ci kochanka nie dlatego, aby jéj do szczęścia był potrzebnym, ale żebyś ty go nie miała. Tobie narzucono starca i przykuto do grzyba... Cierpliwości! Po chmurach słońce, po nocy dzień jasny... przecierpisz? któż wie... możesz być jeszcze szczęśliwą.
— Ale ja nie chcę przyszłości wiedzieć! — przerwała Nina.
— A przeszłość twa nie jest tajemnicą... Obudzą litość... Szkoda, żeś się nie urodziła do dni naszych!
Kasztelanowa powoli wysunęła rękę.
— Miałabyś, cobyś zapragnęła, gdybyś chcieć umiała!
Kasztelanowa zrazu obojętna i szyderska prawie, słuchała z uwagą i marszczyła brwi, on dodał cicho po chwili na pół stłumionym głosem:
— Wola może złamać przeznaczenie! Chcieć to módz!!
Starzec pospiesznie domówiwszy tych wyrazów, zniknął za zasłoną. Nina w zamyśleniu głębokiém podeszła ku drzwiom, które jéj otworzono... Spodziewała się tu znaleść oczekującą starościnę tylko, a oczy jéj uderzyła scena niespodziana. Przedpokój mieścił już nie jedną Giettę, tulącą się w ciemny kątek, aby nie być poznaną, ale kilka zakwefionych kobiet, niespokojnie unikających siebie, rozpierzchłych w różne strony, ciekawych poznać towarzyszki, a starających się o to, aby nikt ich nie mógł odgadnąć...
Starościna wstała żywo, ujęły się pod ręce i wyszły...
Na wschodach była prawdziwa procesja zakwefionych postaci, które milcząc i tuląc twarze zawstydzone ciągnęły ku górze. Dwie przyjaciołki zbiegły szukać swojego fjakra, znalazły go z trudnością wśród nagromadzonych powozów i nie mówiąc do siebie słowa, odjechały...
Wróciwszy do kasztelanowéj, Gietta padła na kanapkę, siedziała na niéj długo... nie śmiały się spytać jedna drugiéj o nic i rozstały się milczące... Obie czuły odrazę jakąś do siebie... a starościna odjechała niewiedzieć dlaczego, prawie gniewna.