Szuanie czyli Bretania w roku 1799/Rozdział 1

<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Szuanie czyli Bretania w roku 1799
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1884
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisław Zawadzki
Tytuł orygin. Les chouans
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ I.
Zasadzka.

W pierwszych dniach roku VIII-go, na początku miesiąca Vendémiaire, czyli, mówiąc językiem kalendarza zwyczajnego, ku schyłkowi września 1799 roku, drużyna wieśniaków, licząca około stu ludzi, tudzież dość znaczna liczba mieszczan, wyruszywszy rankiem z Fougères w podróż do Mayenny, wspinała się na górę de la Pèlerine, położoną w połowie drogi, wiodącéj z Fougères do Ernée, małego miasteczka, w którém podróżni zwykle zatrzymują się dla wypoczynku. Grono to, podzielone na grupy mniéj lub więcéj liczne, przedstawiało mieszaninę kostiumów tak dziwacznych, zbiorowisko ludzi, pochodzących z tak różnych okolic i należących do tak różnych zawodów, że nie będzie rzeczą zbyteczną opisać charakterystyczne ich znamiona, ażeby opowiadaniu temu nadać żywe barwy, do których tyle wagi dziś przywiązują, jakkolwiek, zdaniem pewnych krytyków, szkodzi to malowidłu uczuć.
Niektórzy z wieśniaków — a nawet znaczna ich większość — szli pieszo, za całe zaś odzienie służyła im płachta z koziéj skóry, która pokrywała ich od szyi aż do kolan, i spodnie z białego, bardzo grubego płótna, którego nici nierówne oskarżały przemysł krajowy o niedbalstwo. Płaskie kosmyki ich długich włosów mieszały się tak zręcznie z sierścią koziéj skóry i przysłaniały tak zupełnie ich twarze, spuszczone ku ziemi, iż można było tę skórę wziąć za ich własną i na pierwsze spojrzenie sądzić, że są-to owe raczéj zwierzęta, których zdarta skóra służyła im za okrycie. Ale zpomiędzy włosów błyszczały ludzkie oczy, jak krople rosy wśród bujnéj zieloności, a spojrzenia ich, zwiastujące inteligencyą, więcéj niewątpliwie budziły trwogi, niż uciechy. Na głowach mieli brudne okrycia z czerwonéj wełny, podobne do owéj czapki frygijskiéj, jaką rzeczpospolita przyjęła za godło wolności. Na barkach dźwigali wszyscy grube kije z sękatych dębów, na których wisiały długie sakwy płócienne, dosyć puste. Inni na wierzchu czapek mieli jeszcze grube kapelusze pilśniowe o szerokich brzegach, obwieszone rodzajem wełnianéj różnobarwnéj tkaniny. Ci znowu, ubrani od stóp do głowy w płótno, z którego uszyte były spodnie i sakwy pierwszych, nie posiadali nic w swojém ubraniu, coby mogło wyobrażać nowoczesną cywilizacyą. Długie ich włosy spadały na kołnierz okrągłego kaftana z małemi kieszonkami u boków, sięgającego do bioder — zwyczajny strój wieśniaków zachodniéj Francyi. Pod kaftanem otwartym dostrzedz można było kamizelkę z tegoż samego płótna, z dużemi guzikami. Niektórzy zpomiędzy nich mieli na nogach saboty, podczas kiedy inni, przez oszczędność, nieśli trzewiki swe w rękach. Stroje te, długiém używaniem zbrudzone, zczerniałe od kurzu i potu, mniéj oryginalne od poprzednich, miały tę zasługę historyczną, iż tworzyły niejako przejście do kostiumów prawie okazałych kilku ludzi, którzy rozproszeni w pojedyńczych grupach, błyszczeli pomiędzy niemi tu i owdzie, jak kwiaty. Istotnie, spodnie ich z błękitnego płótna, ich kamizelki czerwone albo żółte, ozdobione dwoma równoległemi rzędami guzików skórzanych i podobne do czworokątnych pancerzów, odbijały tak żywo od białych sukien i skór towarzyszy, jak bławaty i maki polne od płowego zboża. Niektórzy mieli na nogach owe saboty, które wieśniacy bretońscy sami wyrabiają; wszyscy jednak prawie zresztą nosili podkute trzewiki i suknie z materyi bardzo grubéj, krojone według staro-francuskiéj mody, któréj kształt wiernie dochowują nasi wieśniacy. Kołnierze ich koszul były spięte guzikami srebrnemi, przedstawiającemi serca lub kotwice. Nareszcie ich sakwy wydawały się obficiéj zaopatrzonemi, niż u towarzyszy; niektórzy pośród nich nieśli prócz tego wydrążone dynie zapewne z wodą, sznurkami przewieszone na szyi. Wpośrodku tych ludzi nawpół dzikich kręciło się kilku mieszczan, jakby dla uwydatnienia najwyższego wyrazu cywilizacyi tych okolic. Okryci kapeluszami okrągłemi lub kaszkietami, nosili buty ze sztylpami lub trzewiki w kamaszach, przedstawiając, podobnie jak wieśniacy, w ubiorach swoich znaczne różnice. Kilku z nich nosiło owe kamizelki republikańskie, zwane karmaniolami. Inni, widocznie bogaci rzemieślnicy, byli od stóp do głowy ubrani w suknie jednego koloru. Najwykwintniejsze z ich kostiumów składały się z fraków lub surdutów, wyrobionych z błękitnego lub zielonego sukna, mniéj lub więcéj wytartych. Ci, jako prawdziwe personaty, nosili buty o rozmaitych kształtach i bawili się grubemi trzcinami, wyglądając na ludzi, którzy z przejść losu nic sobie nie robią. Kilka głów starannie było upudrowanych, o warkoczach dość zgrabnie zaplecionych. Patrząc na tych ludzi, zdziwionych własnym widokiem i spędzonych razem jakby wolą przypadku, rzekłbyś, iż są-to mieszkańcy jakiegoś zamku, wyrzuceni przez pożar z domowego ogniska. Wszakże czas i miejsce nadawały wcale inny charakter temu zgromadzeniu. Spostrzegacz, wtajemniczony w tajniki niezgód wewnętrznych, które miotały podówczas Francyą, rozpoznałby z łatwością w téj drużynie, złożonéj prawie bez wyjątku z ludzi, którzy o cztery lata wpierw przeciwko niéj walczyli, kółko obywateli, na których rzeczpospolita mogła liczyć. Jeszcze rys jeden uderzający nie pozostawia żadnéj wątpliwości co do opinij, które dzieliły zebranych tu towarzyszów. Tylko republikanie stąpali z wyrazem pewnéj wesołości. Co do innych w téj zbieraninie, to — jeżeli rozmaitość ubiorów dzieliła ich między sobą — postaci ich i postawy miały ten wspólny wyraz, którego użycza nieszczęście. Mieszczanie i wieśniacy nosili na twarzach ślady głębokiéj melancholii; ich milczenie miało w sobie coś dzikiego; zdawali się wszyscy przygarbieni pod jarzmem téj saméj myśli, strasznéj bezwątpienia, ale starannie ukrywanéj, gdyż wejrzenia ich były nieprzeniknione; tylko powolność niezwyczajna ich kroków mogła zdradzać tajemną ich troskę. Od czasu do czasu niektórzy zpomiędzy nich, wyróżniający się różańcami na szyjach, pomimo niebezpieczeństwa, na jakie się narażali, nosząc godło religii ujarzmionéj, ale nie wytępionéj, potrząsali głowami i podnosili je w górę z niedowierzaniem. Ukradkiem spojrzenia ich badały ciekawie drzewa, ścieżki i kamieniołomy, które otaczały drogę, w taki sposób, w jaki pies wietrzy w polu zwierzynę; poczém, nie dosłyszawszy nic więcéj oprócz stąpania milczących towarzyszów, spuszczali znowu do ziemi głowy i przybierali dawny wyraz rozpaczy, podobni do więźniów, prowadzonych na galery, aby tam żyć lub umrzéć.
Pochód téj kolumny ku Mayennie, różnorodność żywiołów, które ją składały, i uczucia, które zdawała się wyrażać, usprawiedliwiały się obecnością innéj kolumny, tworzącéj czoło oddziału. Około stu pięćdziesięciu żołnierzy postępowało naprzód z bronią i bagażami, pod dowództwem szefa pół-brygady. Nie będzie rzeczą zbyteczną zauważyć dla tych, którzy nie uczestniczyli w dramacie Rzeczypospolitéj, że ten tytuł zastępował rangę pułkownika, usuniętą przez patryotów, jako zbyt arystokratyczną. Ci ludzie należeli do półbrygady piechoty, stojącéj załogą w Mayennie. W owych czasach niezgod i rozterek mieszkańcy zachodniej Francyi nazywali żołnierzy całéj rzeczypospolitéj Błękitnemi. Przydomek ten pochodził od błękitnych i czerwonych mundurów, których pamięć jest nazbyt świeżą, abym je bliżéj miał opisywać. Oddział „błękitnych“ służył więc za eskortę téj drużynie ludzi niezadowolonych ze swéj podróży do Mayenny, kędy karność wojskowa miała ubrać ich w tegoż samego ducha, w też same suknie i postawę, zacierając różnice, które ich obecnie dzieliły.
Kolumna nasza stanowiła kontyngens rekrutów z okręgu Fougères, wybrany z trudnością wedle przepisów poboru, zarządzonego przez dyrektoryat wykonawczy rzeczypospolitéj francuskiéj prawem z dnia 10 messidora. Rząd podówczas potrzebował pięciuset milionów fr. i pięciukroć sto tysięcy ludzi, żeby wyprawić coprędzéj posiłki swoim armiom, bitym przez Austryaków we Włoszech, przez Prusaków w Niemczech, zagrożonych w Szwajcaryi przez Rosyan, któremi Suworow obiecywał zawojować Francyą. Departamenty zachodnie, znane pod nazwą Wandei, Bretania i część dolnéj Normandyi, uspokojone od trzech lat za staraniem generała Hoche, zdawały się chwytać dobrą chwilę do wznowienia walki. Wobec tylu sprzymierzonych napaści, rzeczpospolita odnalazła w sobie pierwotną swoję energią. Przedewszystkiém pomyślała o obronie departamentów zagrożonych, powierzając jednym z artykułów rzeczonego prawa z 10 messidora trud o nie patryotyzmowi mieszkańców. W istocie, rząd, nie mając ani wojska, ani pieniędzy, któremi mógłby rozporządzić wewnątrz kraju, ominął trudność ustawodawczą fanfaronadą: nie mogąc wysłać wojska, ani pieniędzy do departamentów zbuntowanych, obdarzył je swém zaufaniem. Może spodziewał się, iż ten środek, uzbrajając jednych obywateli przeciwko drugim, stłumi powstanie w samym zarodzie. Artykuł ten, źródło nieszczęsnych przejść, brzmiał tak: „Należy utworzyć kompanie ochotnicze w departamentach zachodnich“. To rozporządzenie niepolityczne nadało zachodowi postawę tak nieprzyjazną, iż dyrektoryat zwątpił zrazu o możności pokonania go. W kilka dni późniéj zażądał on od zgromadzenia szczególnego pełnomocnictwa co do organizacyi lekkich oddziałów w duchu owego prawa o kompaniach ochotniczych. Nowe zatém prawo, ogłoszone na parę dni przed rozpoczęciem naszego opowiadania, polecało z tych słabych ruchawek tworzyć legiony. Miały one nosić nazwy departamentów: Sarthe, Orne, Mayenne, Ille-et-Vilaine, Morbihan, Loire-Inférieure i Maineet-Loire. „Legiony te (mówiło prawo), specyalnie utworzone dla zwalczenia Szuanów, nie będą mogły być pod żadnym pozorem użyte do obrony granic“. Są-to szczegóły nudne, ale nieznane czytelnikom; wyjaśniają zarazem i stan niemocy, w jakim znajdował się dyrektoryat, i cel pochodu téj drużyny ludzi, prowadzonych przez oddział Błękitnych. Nie będzie również zbyteczném dodać, że piękne te i patryotyczne postanowienia rządu nie przyoblekały się nigdy w ciało, oprócz ogłoszenia ich w „Dzienniku Praw“. Nie oparte na idejach moralnych, patryotyzmie lub strachu, które do niedawna zapewniały im skuteczność, rozporządzenia rzeczypospolitéj stwarzały miliony i wojska, które nie wchodziły ani do skarbu, ani do armii. Energia rzeczypospolitéj zużyła się w nieudolnych rękach i prawa w zastosowaniu swém naginały się do okoliczności, miasto nad niemi panować.
Departamenty Mayenny i Ille-et-Vilaine podlegały wówczas komendzie starego oficera, który, pragnąc w sposób najdogodniejszy wywiązać się z zadania, postanowił ściągnąć przeznaczony kontyngens rekrutów z Bretanii, a zwłaszcza z Fougères, będącego jedném z najstraszniejszych ognisk ruchu Szuanów. Spodziewał on się w ten sposób osłabić siłę tych groźnych dla rzeczypospolitéj okolic. Gorliwy ten żołnierz korzystał ze złudnych przewidzeń prawa i ogłosił, że wyekwipuje i uzbroi niezwłocznie rekrutów, gdyż ma do swego rozporządzenia żołd całomiesięczny, przyobiecany mu przez rząd dla wojsk wyjątkowych. Jakkolwiek Bretania zżymała się początkowo na myśl o wszelkiéj służbie wojskowéj, projekt udał się wszakże odrazu na wiarę owych obietnic i to z taką szybkością, że oficer uczuł się zdumionym. Ale był to jeden z tych szczwanych lisów, trudnych do podejścia. Skoro tylko obaczył część nadpływających kontyngensów, zaczął podejrzywać je o ukryte pobudki tak szybkiego stawienia się na rozkazy i może odgadł prawdę, przypuszczając, że szło im o stworzenie sobie armii. Nie wyczekując przeto na opóźniających się, poczynił przygotowania, ażeby wycofać się w porę do Alençon i tém samém zbliżyć się do okolic już uspokojonych, jakkolwiek rosnące powstanie tych stron nie rokowało powodzenia planowi spokojnego przedarcia się przez nie. Oficer nasz, dochowując, według instrukcyi, najściślejszéj tajemnicy o klęskach francuskich armij i o nowych, dosyć niepokojących ruchach Wandei, usiłował wszakże pomimo tego zrana w dniu, w którym zaczyna się nasze opowiadanie, dotrzéć pośpiesznym marszem do Mayenny, gdzie przyrzekał sobie rozporządzić się według własnéj woli, wypełniając kadry swojéj pół-brygady temi „popisowemi“ (conscrits) Bretanii. Ten wyraz, później tak utarty, zastąpił po raz pierwszy w ustawie nazwę „rekwirowanych“ (réquisitionnaires), pierwotnie przysługującéj rekrutom republikańskim. Zanim opuścił Fougères, komendant polecił sekretnie żołnierzom wziąć ze sobą kartusze i racye chleba, tak, aby nie zwracać uwagi popisowych na długość drogi; liczył on, iż nie zatrzyma się w Ernée, gdzie rekruci mogliby się porozumiéć snadniéj z Szuanami, rozproszonemi niewątpliwie w pobliskich wioskach. Ponure milczenie, które panowało w szeregach popisowych, zdziwionych manewrem starego republikanina, i powolność ich marszu wśród gór tamtejszych, budziły najwyższy niepokój w umyśle szefa pół-brygady, nazwiskiem Hulot; uderzające rysy, któreśmy przywiedli na początku opowiadania, trwożyły go niemało; postępował on również milcząco wpośrodku pięciu młodych oficerów, którzy umieli uszanować niemą troskę swego dowódcy. Ale w chwili, gdy weszli na wierzchołek Peleriny, Hulot, jakby instynktem tknięty, odwrócił nagle głowę, aby pochwycić na gorącym uczynku usposobienie, malujące się na obliczach popisowych. Stopniowe opóźnianie się Bretonów rozdzieliło już ich od eskorty o jakie dwieście kroków. Hulot też charakterystyczną zrobił minę, sobie właściwą, i przerwał długie milczenie:
— Cóż u dyabła z temi fanfaronami? — zawołał donośnym głosem. — Nasi rekruci zbierają nogi w kupę, zamiast je wyciągać.
Na te słowa oficerowie, towarzyszący komendantowi, obrócili się także mimowolnym ruchem po-za siebie, podobni do śpiących, których niespodziewany hałas porywa na równe nogi. Sierżanci, kaprale powtórzyli ten ruch także i cała kompania stanęła, pomimo, że nie odebrała pożądanego rozkazu: stój! Jeżeli zrazu oficerowie rzucili spojrzenie na kolumnę, wspinającą się, jak długi żółw, po grzbiecie góry, to młodzi ci ludzie, których żądza obrony kraju uniosła do chlubnych wysiłków, a w których wszakże wojna nie wypleniła jeszcze do szczętu poczucia piękna, zanadto silnie przejęli się widokiem natury, który roztaczał się przed niemi, aby nie zapomniéć o pierwotnym a nieznanym sobie celu obserwacyi. Jakkolwiek wychodzili z Fougères, na którego obraz, co prawda pod działaniem perspektywy znacznie przekształcony, tylokrotnie spoglądali z obojętnością, nie mogli odmówić sobie raz jeszcze rozkoszy przypatrzenia mu się, podobni do owych dyletantów, którym muzyka tém większą sprawia rozkosz, im lepiéj rozumieją jéj szczegóły.
Z wierzchołka góry oko wędrowca padało na wielką dolinę Couesnon, któréj szczyt, jeden z najwyższych wśród widnokręgu, zajmuje miasto Fougères. Zamek jego panuje ze szczytu skały, na któréj zbudowany, po-nad kilkoma ważnemi drogami, co go zdawna czyniło kluczem do wnętrza Bretanii. Stąd-to oficerowie nasi podziwiali tę kotlinę, uposażoną zarówno bujną żyznością gruntu, jak i rozmaitością widoków. Ze wszystkich stron wznoszą się tu amfiteatralnie łupkowe góry, różane swoje boki ubierając w lasy dębowe i w pochyłościach swych kryjąc pełne czerstwéj woni rozdoły. Skały te zakreślają szeroki łuk, w głębi którego wyściela się łagodną linią niezmierzona okiem łąka, podobna do ogrodów angielskich. Mnóstwo żywopłotów, otaczających liczne, a nieregularnie założone, gęsto obsadzone drzewami gospodarstwa, nadaje temu zielonemu kobiercowi jeden z najbardziéj uderzających wyrazów pejzażowych we Francyi i mieści bogate tajemnice powabu w tych niezliczonych kontrastach, których wrażenie zdolne jest przejąć do głębi najzimniejsze dusze. W owéj chwili widok okolicy ożywiały te przewiewne blaski, któremi natura lubi czasem podnosić urok swych nieśmiertelnych tworów. Podczas gdy oddział wszedł w dolinę, wschodzące słońce rozpraszało już tymczasem z widnokręgu te białe i wiotkie opary, które w porankach wrześniowych zwykły pląsać po łąkach. W chwili, gdy żołnierze się odwrócili, niewidzialna ręka zdawała się z krajobrazu podnosić ostatnią już zasłonę, którą był owinięty, mgłę rozwiewną, podobną do całuna przezroczystéj gazy, która zdaje się ukrywać drogie klejnoty, nadając im osobny urok. Na szerokim widnokręgu, który objęli spojrzeniem oficerowie, niebo nie majaczyło już ową mgłą lekką, któréj łagodny blask srebrny pozwala dojrzéć, że to olbrzymie błękitne sklepienie jest firmamentem. Byłto raczéj baldachim jedwabny, podtrzymywany nierównemi szczytami gór i umieszczony w powietrzu, jakoby dla opieki, po-nad wspaniałą panoramą pól, łąk, strumyków i gajów. Oficerowie nie omieszkali przyjrzéć się uważnie krajobrazowi, z którego tryskało tyle piękności przyrody. Jedni wahali się długo, zanim zdołali uwięzić wzrok swój w jednym punkcie, wśród nieskończonéj mnogości zielonych gajów, których barwę urozmaicały tu i owdzie kolorem brązu kępy drzew pożółkłych, i które na szmaragdowéj pościeli łąk, posypanych krzewiną, tém jaśniéj występowały. Inni podziwiali kontrasty, wytwarzające się z czerwonawych pól, na których ścięta tatarka piętrzyła się w stożkowatych snopach, podobnych do pęków broni, co ją biwakujący żołnierz ustawia w kozły, a tuż obok żyto leżało na pokosach, złocąc ugory. Tu i owdzie, jak czarne tablice, widnieją strzechy chat, z których wywiewają się w górę białe dymy; tam znowu srebrne ruchliwe przekopy, w których wiją się wężem liczne strumienie doliny Couesnon, wabiąc oko niejedném z tych złudzeń optycznych, które niewiedziéć dlaczego owładają duszę nieokreśloném rozmarzeniem. Balsamiczna świeżość jesiennych powiewów, silna woń lasów wznoszą się, jak mgła kadzideł, i upajają tych admiratorów pięknego widoku, którzy z zachwyceniem przyglądają się tym nieznanym sobie kwiatom, téj bujnéj roślinności, téj zieleni, współzawodniczącéj z sąsiednią angielską. Parę zwierząt ożywiało scenę i tak już dramatyczną. Ptaki śpiewały, przelewając w dolinę tę słodką, nieokreśloną melodyą, jaką drgało powietrze. Jeżeli skupiona wyobraźnia zechce z całą uwagą przyjrzéć się bogatéj grze światła i cieniów, mglistym widnokręgom gór, fantastycznym perspektywom, otwierającym widoki, których drzewa kryły się, wody pozostawały, wabiące zakręty ścieżek gubiły; jeżeli wspomnienie ubarwi tak rysunek ten podobnie rozwiewny, jak chwila, która go ujęła, osoby, dla których te obrazy nie przemkną bez zajęcia, nabiorą choć słabego wyobrażenia o magicznym uroku widowiska, które przejęło do głębi wrażliwe jeszcze dusze młodych oficerów.
Przypuszczając, iż biedni ci ludzie porzucali z żalem swój kraj i swe drogie obyczaje domowe, ażeby umrzéć gdzieś na obcéj ziemi, przebaczyli im mimowolnie opóźnienie, którego przyczynę rozumieli. Z szlachetnością, właściwą sercom żołnierskim, nadali oni owéj pobłażliwości pozór, jakoby chcieli zbadać pozycye wojenne téj pięknéj okolicy. Ale Hulot — którego odtąd nazywać będziemy komendantem, ażeby ominąć konieczność nadawania mu niedość harmonijnie brzmiącego tytułu szefa pół-brygady — należał do tych żołnierzy, co to wśród grożącego niebezpieczeństwa nie pozwalają ująć się wdziękom pejzażów, choćby te były rajem ziemskim. Potrząsł więc głową, robiąc giest przeczący i ściągnął dwoje grubych, czarnych brwi, które nadawały wyraz surowy jego obliczu.
— Czemuż u dyabła oni nie idą? — zapytał po raz drugi swym głosem zgrubiałym wśród wojennych mozołów. — Czy we wsi znajduje się jaka madonna, której chcą rękę uścisnąć?
— Pytasz, dlaczego? — ozwał się jakiś głos na to.
Wtém usłyszawszy dźwięki rogów, któremi wieśniacy tych dolin nawołują swe trzody, komendant obrócił się szybko, jakby uczuł dotknięcie szpady, i o dwa kroki od siebie ujrzał człowieka, ubranego jeszcze dziwaczniéj od tych, których prowadził do Mayenny, aby ich oddać w służbę rzeczypospolitéj. Nieznajomy ten, figura przysadkowata, o szerokich barkach, miała głowę prawie tak wielką jak u wołu, z którym łączyło ją nie to jedno zresztą podobieństwo. Grube nozdrza czyniły nos jego krótszym jeszcze, niż był istotnie. Szerokie wargi, podgięte zębami jak śnieg białemi, wielkie i okrągłe czarne oczy, otoczone groźnemi brwiami, uszy obwisłe i ryże włosy nie przypominały w niczém naszéj białéj rasy kaukaskiéj, ale zbliżały go do trawożernych. Nareszcie i brak wszelkich innych cech człowieka społecznego tém charakterystyczniéj piętnował odkrytą głowę nieznanego człowieka. Twarz, zbrązowiała od słońca, ze swemi kończastemi rysami tworząca niejaką analogią z granitem, który wydaje grunt tych okolic, była jedyną widzialną częścią téj szczególnéj istoty. Począwszy od szyi, był on odziany w siermięgę, mającą kształt bluzy z rudawego płótna, jeszcze grubszego, niż na spodniach mniéj zamożnych rekrutów. Ta siermięga, w której starożytnik odkryłby sayę (saga), lub saxon Gallów, kończyła się w połowie ciała, wiążąc się z dwiema płachtami z koziéj skóry za pomocą kawałków drzewa, zgruba zaledwie ociosanego i korą tu i owdzie pokrytego. Skóra ta, zakrywając mu uda i łydki, nie pozwalała dopatrzyć żadnego kształtu ludzkiego. Olbrzymie saboty okrywały jego nogi. Długie, błyszczące włosy, podobne do sierści na koziéj skórze, spadały z obu stron na szyję, przedzielone na dwie równe części i podobne do warkoczy na tych posągach średniowiecznych, jakie dotąd widzimy po niektórych katedrach. Zamiast sękatych kijów, które popisowi mieli na barkach, trzymał oparty na piersiach w kształcie strzelby wielki bicz, którego rzemień, zręcznie pleciony, zdawał się być dwa razy dłuższym, niż u zwyczajnych batów. Szorstka powierzchowność téj dziwacznéj postaci zdawała się jasno tłómaczyć. Na pierwszy rzut oka niektórzy oficerowie przypuszczali, iż nieznajomy był jednym z rekrutów, należących do pozostałéj w tyle kolumny. Niemniéj przeto pojawienie się tego człowieka mocno zdziwiło komendanta; jakkolwiek nie okazał najmniejszego zatrwożenia, czoło jego zasępiło się, a zmierzywszy okiem nieznajomego, powtórzył machinalnie, jakby zajęty ponuremi myślami:
— Tak, czemu nie nadchodzą? Czy ty nie wiesz?
— Dlatego — odezwał się ponury interlokutor akcentem, który stwierdzał małą biegłość w wymowie francuskiéj, wskazując szorstką i szeroką ręką w kierunku Ernée — tam jest Maine, a tam się kończy Bretania.
Poczém silnie tupnął w ziemię, rzucając ciężką rękojeść swego bicza pod nogi komendanta. Wrażenie, wywołane na widzach téj sceny lakoniczną przemową nieznajomego, podobne było do tego, jakie sprawia nagłe uderzenie tam-tamu wśród muzyki. Parę tych słów nie zdołało zamknąć w sobie całéj nienawiści i wszystkich pragnień zemsty, jakie wyrażał giest dumny, urywana mowa i postawa, nacechowana dziką i zimną energią. Prostactwo tego człowieka, jakby wyrąbanego siekierą, jego nabrzmiała skóra i niedołężna głupota, ciążąca na rysach oblicza, czyniły go podobnym do pół-bożka dzikich. Stał on w proroczéj postawie i wydawał się jakby uosobionym gieniuszem Bretanii, który podniósł się ze snu trzechletniego, ażeby rozpocząć na nowo wojnę, w któréj zwycięstwo po czyjéjkolwiek stronie okrywało się całunem podwójnéj żałoby.
— A to mi cacany kokos! — rzekł Hulot do siebie. — Ma on minę, jak gdyby był ambasadorem zuchów, chcących parlamentować z nami za pośrednictwem strzałów.
Wybąkawszy pod nosem te słowa, komendant skierował wzrok swój od wieśniaka na krajobraz, stąd na oddział, a z tegoż na urwiste pochyłości drogi, której brzeg ocieniony był wysokiemi jałowcami bretońskiemi; nareszcie zwrócił nagle oczy znów na nieznajomego, jakby pragnąc go wybadać w milczeniu. Po chwili jednak przerwał je szorstkiém zapytaniem:
— Skąd idziesz?
Natarczywe i przenikliwe jego spojrzenie usiłowało odkryć tajemnicę tego niezbadanego oblicza, które tymczasem przybrało głupowaty wyraz odrętwienia, właściwy wieśniakom w chwilach bezczynności.
— Z kraju Garsów — odpowiedział człowiek, nie zdradzając pomieszania.
— Twoje nazwisko?
Marche-a-Terre.
— Dlaczego wbrew prawu nosisz przydomek szuański?
Marche-a-Terre (kiedy tak się nazwał) popatrzył na komendanta z wyrazem głupoty, tak przekonywającym, iż tenże w mniemaniu, że wieśniak go nie zrozumiał, ponowił swe zapytanie:
— Czy należysz do oddziału rekwirowanych z Fougères?
Na te słowa Marche-a-Terre odpowiedział jedném z owych: Ja nie wiem, których nieszczęsny akcent urywa wszelką rozmowę. Usiadł spokojnie na brzegu drogi, wyciągnął ze swéj siermięgi szczupły kawałek czarnego hreczanego suchara, tego narodowego przysmaku, którego smutne rozkosze zrozumie tylko Bretończyk, i począł go jeść z idyotyczną obojętnością. Budził on wiarę w tak zupełny brak inteligencyi, że oficerowie porównywali go w tém położeniu po kolei bądź do zwierząt, wyżerających tłuste pastwiska dolin, bądź do dzikich Ameryki lub Przylądka Dobréj Nadziei. Złudzony tą postawą, komendant przestał się już niepokoić, gdy wtém, rzucając ostatnie spojrzenie badawcze na człowieka, w którym upatrywał herolda przyszłéj rzezi, dostrzegł na jego włosach, siermiędze i na koziéj skórze mnóstwo ciernia, szczątków liścia, łodyg chróstu, co wszystko zdradzało, że Szuan ten długą musiał odbyć wędrówkę wśród zarośli. Rzucił więc wzrok znaczący na swego adjutanta Gerarda, który stał w pobliżu, ścisnął go silnie za rękę i rzekł półgłosem:
— Szliśmy szukać wełny, a powrócimy ostrzyżeni.
Zdziwieni oficerowie spoglądali po sobie w milczeniu.
Należy tu zrobić dygresyą, ażeby wytłómaczyć obawy komendanta Hulot’a pewnym zapleśniałym umysłom, nawykłym wątpić o wszystkiém, ponieważ nic nie wiedzą, któreby mogły podać w wąpliwość istnienie Marche-a-Terre’a i wieśniaków zachodu, o których mówił tajemniczy wędrowiec.
Słowo gars, które wymawia się , jest szczątkiem mowy celtyckiéj. Z narzecza niższo-bretońskiego przeszło ono do języka francuskiego i mieści w sobie niemało wspomnień starożytnych. Gais nazywano główną broń u Gaelów, czyli Gallów; gaisde znaczyło: uzbrojony; gais — odwagę, gas — siłę. Te podobieństwa dowodzą pokrewności słowa gars z wyrażeniami języka naszych przodków. Ma ono analogią z łacińskim wyrazem vir, człowiek, będącym źródłosłowem wyrazu virtus, cnota, śmiałość. Rozprawa ta posłuży może do zrehabilitowania w ogólném przekonaniu wyrazów: gars, garçon, garçonette, garce, garcette, powszechnie wyrzuconych z rozmowy, jako nieprzyzwoitych, a których początek jest tak rycerski i które pojawią się nieraz w toku naszego opowiadania. Bretania jest prowincyą, w której obyczaje gallijskie pozostawiły silniejsze ślady, niż w całéj Francyi. Części téj prowincyi, w których do naszych czasów dochowały się dzikie obyczaje i przesądny duch naszych nieokrzesanych przodków w całéj sile, noszą nazwę krainy chłopów (des gars). Gdy który kanton zamieszkany jest przez pewną liczbę dzikich, podobnych do tego, który pojawił się w tej scenie, ludzie okoliczni powiadają: Oto chłopi (les gars) z téj a z téj parafii; a to nazwisko klasyczne jest jakoby nagrodą wierności, z jaką ludzie ci usiłują przechować tradycye mowy i obyczajów gallijskich; dodajmy, że życie ich dąży głęboko wyoraną brózdą wierzeń i praktyk zabobonnych staréj epoki. Tam zachowują dziś jeszcze feudalne obyczaje. Tam starożytnicy odnajdują dziś jeszcze w całości dochowane ołtarze druidów, tam gieniusz cywilizacyi nowoczesnéj napełnia się trwogą wśród niezmierzonych przestrzeni pierwotnych lasów. Bezprzykładna dzikość, brutalny upór, ale zarazem wiara w dochowanie przysięgi; zupełny brak naszych praw, naszych obyczajów, naszego stroju, naszych dzisiejszych monet, naszéj mowy; ale zarazem patryarchalna prostota i bohaterskie cnoty łączą się tutaj, aby mieszkańców tych okolic postawić niżéj pod względem inteligencyi od Mohikanów i czerwonoskórych Ameryki północnéj, ale jednocześnie zrobić ich silnemi, przebiegłemi i surowemi, jak tamci. Położenie Bretanii w środku Europy czyni ją ziemią ciekawszą od Kanady. Otoczona ogniskami, których dobroczynne ciepło jéj nie przenika, kraina ta podobną jest do ostygłego węgla, który w łonie jarzącego ogniska pozostałby zimnym i czarnym. Usiłowania, podejmowane przez niektóre wyższe umysły, ażeby piękną tę, bogatą w nieodkryte dotąd skarby, cząstkę Francyi zdobyć dla życia społecznego i pomyślności: wszystko, nawet usiłowania rządów, martwieje w zetknięciu z głuchą nieruchomością tego ludu, oddanego praktykom stężałéj od niepamiętnych czasów rutyny. Nieszczęście to usprawiedliwia się naturą gleby, pooranéj wyrwiskami, strumieniami, jeziorami i moczarami, najeżonéj płotami, rodzajem bastyonów, które z każdego kawałka gruntu robią cytadelę; ogołoconéj z dróg i kanałów; następnie, skutkiem usposobienia ciemnych mieszkańców, popadłéj w otchłań przesądów, których groźne skutki wykażą następne rozdziały naszego opowiadania, a wreszcie czującéj wstręt do nowoczesnych zasad gospodarstwa rolnego. Malowniczy układ téj krainy i zabobony jéj mieszkańców wykluczają i gromadzenie się jednostek i dobrodziejstwa, płynące z porównania i wymiany pojęć. Niéma tam wiosek. Nędzne budowle, które nazywają mieszkaniami, zrzadka są tam posiane wśród rozległych pustkowi. Każda rodzina żyje tu jak na puszczy. Jedynie w niedziele i święta religijne zbierają się chwilowo po parafiach liczniejsze drużyny. Te milczące zgromadzenia, którym przewodniczą proboszczowie, jedyni władcy tych surowych natur, trwają zaledwie kilka godzin. Usłyszawszy groźny głos kapłana, wieśniak powraca na cały tydzień do swych niezdrowych siedzib; wychodzi z nich do pracy, powraca na nocleg. Odwiedza go tam chyba proboszcz, dusza okolicy. Na głos tych proboszczów tysiące ludzi rzucało się na rzeczpospolitą, i te-to okolice Bretanii na pięć lat przed epoką, w któréj rozpoczyna się nasze opowiadanie, dostarczały tłumów żołnierzy pierwszéj szuaneryi. Bracia Cottereau, zuchwali kontrabandziści, którzy nazwiskiem swém ochrzcili tę wojnę, prowadzili swoje zgubne rzemiosło na przestrzeni od Lavalu do Fougères. Ale powstanie tych okolic nie miało w sobie nic szlachetnego i można na pewno twierdzić, że jeżeli Wandea prowadziła wojnę zbójecką, to właśnie Bretania nadała jéj zbójecki charakter. Proskrypcye książąt i obalenie religii stanowiły dla Szuanów tylko pozór do rabunku, a wypadki owéj wojny domowéj zawdzięczają znaczną miarę swéj dzikości obyczajom téj okolicy. Gdy prawdziwi obrońcy rzeczypospolitéj przybyli rekrutować żołnierzy wśród téj ludności ciemnéj i wojowniczéj, usiłowali napróżno, rozwijając nad niemi biały sztandar, otoczyć pewną wielkością te czyny, które zohydziły szuaneryą, i Szuanie pozostaną na zawsze pamiętném świadectwem niebezpieczeństw, jakie tkwią w poruszeniu nieoświeconych mas ludu.
Widok pierwszéj doliny, którą roztaczała Bretania przed okiem wędrowca, wizerunek ludzi, którzy stanowili oddział rekwirowanych, opisanie Garsa, który zjawił się na szczycie góry, dają w skróceniu wierny obraz prowincyi i jéj mieszkańców. Żywa wyobraźnia może z tych szczegółów wyrozumiéć teatr i narzędzia wojny — oto były jéj żywioły. Kwieciste opłotki tych dolin osłaniały sobą niewidzialnych napastników. Każde pole było fortecą, każde drzewo groziło zasadzką, każdy pień staréj wierzby wchodził w plan owéj strategii. Plac boju był wszędzie. Strzały dosięgały w zaułkach ulic Błękitnych, których dziewczęta, śmiejąc się, ciągnęły pod ogień luf, nie wiedząc, że zdradzają; szły one z ojcami i braćmi o fortele i odpusty błagać madonny w spróchniałych drzewach. Religia, czyli raczéj fetyszyzm tych ciemnych istot, koił w nich męczeństwo wyrzutów sumienia. Gdy raz zawrzała tu walka, wszystko stało się w kraju niebezpieczném: wrzawa zarówno jak milczenie, łagodność jak srogość, ognisko domowe, jak droga publiczna. W tych zdradach było przekonanie. Dzicy ci służyli Bogu i królowi w sposób, w jaki walczą Mohikanie. Ażeby jednak pod każdym względem obrazowi téj walki nadać rysy prawdziwe i ścisłe, historyk powinien dodać, że w chwili, w któréj pokój z Hochem został podpisany, cala kraina uśmiechnęła się i dawne związki przyjaźni odżyły. Rodziny, które rozdzierały się wczoraj, nazajutrz wieczerzały bez obawy pod jednym dachem.
W chwili, gdy Hulot poznał zdradliwą tajemnicę, jaka się kryła w koziéj skórze Marche-a-Terre’a, przekonał się, że błogi ten pokój, zawarty przez generała Hoche’a, był złamany i że dalsze utrzymanie go stało się niemożliwém. Tak więc wojna odradzała się, bezwątpienia straszniejsza po trzechletniéj bezczynności, niż dawniéj. Rewolucya złagodniała od 9 termidora, groziła może ponowném nabraniem cech terroryzmu, tak wstrętnego dla uczciwych umysłów. Wszak złoto angielskie podsycało, jak zawsze, rozterki Francyi. Rzeczpospolita, opuszczona przez Bonapartego, który uchodził za opiekuńczy jéj gieniusz, zdawała się nie być w możności oparcia się tylu nieprzyjaciołom, z których najsroższym był ostatni. Wojna domowa, zapowiadana mnóstwem nieznacznych, częściowych rozruchów, nabierała poważnego charakteru nanowo od chwili, w któréj Szuanie powzięli zamiar uderzenia na tak silną eskortę.
Takie uwagi przewijały się w umyśle Hulota, chociaż w daleko zwięźlejszéj formie, odkąd w pojawieniu się Marche-a-Terre’a ujrzał zapowiedź przygotowanéj zręcznie zasadzki. On jeden bowiem od pierwszéj chwili zrozumiał tajemnicę grożącego niebezpieczeństwa.
Milczenie, które towarzyszyło proroczym słowom komendanta do Gérarda, posłużyło Hulotowi do nabrania zimnéj krwi. Stary żołnierz prawie się zachwiał. Nie mógł rozproszyć chmur, które pokrywały jego czoło, odkąd przyszło mu na myśl, że jest już otoczony wszystkiemi okropnościami wojny, któréj dzikości wyparliby się może kannibale. Kapitan Merle i adjutant Gérard, dwaj przyjaciele komendanta, starali się wytłómaczyć sobie obawę, tak nową dla nich, którą zdradzała postać szefa, i spoglądali ciekawie na Marche-a-Terre’a, spożywającego na kopcu przydrożnym swoje suchary, nie mogąc odszukać żadnego związku pomiędzy tym kształtem zwierzęcia a niepokojem nieustraszonego ich wodza. Ale oblicze Hulota wyjaśniło się niebawem. Opłakując niedolę rzeczypospolitéj, uradował się, że przyjdzie mu walczyć za nią; przyrzekał sobie z rozkoszą, że nie da się oszukać Szuanom i że przeniknął człowieka tak tajemniczo przebiegłego, którego oni wysłali przeciw niemu.
Zanim powziął jakiekolwiek postanowienie, począł badać pozycyą, w któréj nieprzyjaciele chcieli go napaść. Widząc, że droga, na któréj się znajdował, wchodziła w rodzaj wąwozu niezbyt głębokiego wprawdzie, ale otoczonego po bokach drzewami, w których gubiło się kilka ścieżek, zmarszczył silnie swe czarne, grube brwi i rzekł do obu przyjaciół głuchym, mocno wzruszonym głosem:
— Wpadliśmy w gniazdo os...
— I kogoż to się obawiasz, komendancie? — zapytał Gérard.
— Obawiam?.. — podchwycił Hulot — tak, obawiam się... Bałem się zawsze, żeby mię nie zastrzelono, jak psa, w lesie, nie zapytawszy: kto idzie...
— Czyż jesteśmy istotnie w niebezpieczeństwie? — zapytał Gérard, zarówno zdziwiony teraz zimną krwią Hulota, jak wprzódy jego przelotną trwogą.
— Cicho! — rzekł komendant — jesteśmy w paszczy wilka; ciemno tutaj, jak w piecu; potrzeba zapalić świeczkę. Szczęście, że jesteśmy na grzbiecie tego pagórka...
I ubrawszy go w energiczny przydomek, dodał:
— Może dobrze będzie, jeżeli tu zrobię jasno.
Tu komendant, pociągnąwszy ku sobie dwóch oficerów, spojrzał bystro na Marche-a-Terre’a; ten udając, jakoby zrozumiał, że jest mu niewygodnym, nagle zerwał się z miejsca.
— Zostań tam, drabie! — zawołał Hulot i potrącił go tak, że chłop runął na kopiec, na którym siedział.
Odtąd szef pół-brygady nie przestał ani na chwilę śledzić uważném okiem zaniepokojonego Bretończyka.
— Przyjaciele moi — rzekł po chwili zcicha do obu oficerów — czas jest powiedziéć wam, że buda zapadła się tam w dole... Dyrektoryat dał kijem po plecach naszym sprawom. Ci pastuszkowie, te lalki (bo tak lepiéj po francusku) wypuścili z rąk tęgi brzeszczot: Bernadotte już nie z niemi!
— I któż go zastąpi? — zapytał żywo Gérard.
— Milet-Mureau, stara peruka. Zły czas wybrano na mielenie językiem. Oto angielskie strzelby lezą nam na boki. Wszystkie te chrabąszcze, Wandejczycy i Szuanie, brzęczą nam w uszach, a ci, co się kryją po-za temi maryonetkami, umieli wybrać właśnie chwilę, w której giniemy.
— Jakto? — zagadnął Merle.
— Armie nasze są pobite na wszystkich punktach — ciągnął daléj Hulot, dławiąc swój głos coraz bardziéj. — Szuanie podchwycili już dwa razy kuryerów, a moje depesze i ostatnie dekreta otrzymałem dopiéro przez osobnego posłańca, którego wyprawił Bernadotte w chwili, gdy opuszczał ministeryum. Szczęściem, przyjaciele donieśli mi poufnie o jego upadku. Fouché odkrył, że tyran Ludwik XVIII otrzymał wskazówkę od paryskich zdrajców, ażeby przysłał do kraju szefa swoim kaczorom. Myślą, że Barras zdradza rzeczpospolitą. Dosyć, że Pitt i książęta wysłali człowieka silnego, pełnego talentu, który jednocząc usiłowania Wandejczyków z Szuanami, chce zdeptać czapkę rzeczypospolitéj. Koleżka ten wysiadł w Morbihan — pierwszy dostałem wiadomość o tém — i nazwał się Garsem. Wszystkie te bestye — rzekł wskazując na Marche-a-Terre’a — przywdziewają imiona, które sprawiłyby rżnięcie uczciwemu człowiekowi, gdyby je nosił. Otóż ten człowiek znajduje się w tym okręgu. Przybycie tego Szuana — tu wskazał na Marche-a-Terre’a — upewnia mię, że chce on wsiąść nam na karki. Ale nie uczy się staréj małpy w obroży grymasów, i wiem, że mi dopomożecie zapędzić moje czeczoty napowrót do klatki, i to w mgnieniu oka! Byłby ze mnie ładny lala, gdybym się dał na lep złowić, jak wrona, temu szlachetce, co przybywa z Londynu, aby otrzepać nasze czapki.
Słysząc o tych nieznanych a krytycznych wypadkach, obaj oficerowie, którzy wiedzieli, że ich komendant nie alarmuje się napróżno, nabrali tego poważnego wyrazu, jaki miewają żołnierze w chwili najwyższego niebezpieczeństwa, jako ludzie silnie zahartowani i nawykli patrzeć na rzeczy ludzkie z dalszéj perspektywy. Gérard, którego stopień, następnie zniesiony, zbliżał więcéj do szefa, chciał coś odpowiedziéć i rozpytać się szczegółowo o nowiny polityczne, których część widocznie pokrywało milczenie; ale znak dany przez Hulota zatrzymał go i wszyscy trzej poczęli wpatrywać się w Marche-a-Terre’a.
Szuan ten nie dawał najmniejszych znaków zaniepokojenia, siedząc pod śledczém spojrzeniem tych ludzi, których inteligencya i siła cielesna zarówno były dlań groźne. Ciekawość obu oficerów, dla których ten sposób prowadzenia wojny był czémś zupełnie nowém, żywo rozbudzoną została wydarzeniem, które miało romantyczny prawie charakter. Chcieli więc pożartować, ale za pierwszém słowem, które wymknęło się z ich ust, Hulot spojrzał na nich surowo i rzekł:
— Do pioruna! Nie będziemy kurzyli fajki na beczce prochu, obywatele. Potrzeba mieć odwagę tam, gdzie ona jest na miejscu. Gérard — rzekł nareszcie, nachylając się do ucha adjutanta — zbliż się nieznacznie do tego rozbójnika i za najlżejszém poruszeniem się podejrzaném weź go na rożen. Co do mnie, poczynię kroki, żeby przerwać gawędkę, gdyby ją nasi nieznajomi chcieli rozpocząć.
Gérard skłonił zlekka głowę na znak posłuszeństwa, poczém zaczął się rozglądać wśród widoków doliny, do któréj można było sercem przylgnąć; zdawał się chcieć ją baczniéj obejrzeć i postąpił kilka kroków naprzód, udając zupełną obojętność; pomyliłby się jednak ten, ktoby sądził, że młody oficer zajęty był krajobrazem. Siedzący na boku Marche-a-Terre nie przeczuwał bynajmniéj, ażeby manewr oficera zagrażał mu w czémkolwiek; patrząc, w jaki sposób bawił się on swoim batogiem, można było myśléć, że łowi ryby na wędkę w rowie.
Podczas kiedy tak Gérard starał się zająć pozycyą wobec Szuana, komendant rzekł zcicha do Merle’a:
— Dobierz dziesięciu tęgich ludzi z sierżantem i idź sam umieścić ich powyżéj nas, na szczycie pochyłości, w tém miejscu, w którém gościniec rozszerza się w płaszczyznę i z którego widzisz dobry kawał drogi do Ernée. Wybierz miejsce, w którem droga nie jest otoczona drzewami, tak, aby sierżant mógł miéć widok otwarty na pole. Wezwij Clef-des-Coeurs’a; on jest inteligentny. Niéma się z czego śmiać; nie dałbym kawałka mojéj skóry, że nam nawarzą bigosu.
Podczas gdy kapitan Merle wykonywał to polecenie z łatwym do zrozumienia pośpiechem, komendant ruchem prawéj ręki nakazywał głębokie milczenie żołnierzom, którzy go otaczali, wesoło gawędząc. Innym giestem rozkazał pochwycić za broń. Gdy spokój powrócił, powiódł wzrokiem po obu stronach drogi, nadsłuchując z niespokojném wytężeniem, czy nie złowi jakich głuchych odgłosów, jakiego szczęku broni, jakich kroków, zwiastujących oczekiwane starcie. Czarne, bystre jego oko zdawało się przenikać drzewa w ich głębi; wszakże nie znalazłszy tu żadnéj wskazówki, począł, wzorem dzikich, radzić się piasku na drodze, byle odkryć jakiekolwiek ślady swych niewidzialnych przeciwników, których odwaga była znaną. Zrozpaczony, że nic nie dostrzega, coby usprawiedliwiało jego obawy, udał się w bok drogi, począł wspinać się z wysiłkiem po lekkich wyniosłościach wzgórz i przebiegał zwolna ich szczyty.
Uczuł wtedy, jak zbawienną była jego przezorność dla dobra oddziału i zstąpił na dół. Twarz jego zachmurzyła się jeszcze bardziéj; w owych bowiem czasach dowódcy żałowali zawsze, ilekroć nie podjęli się sami najtrudniejszéj roboty. Reszta oficerów i żołnierzy, widząc niepokój szefa, którego charakter uwielbiali, a męstwo powszechnie znali, poczęli domyślać się wreszcie, iż to nadzwyczajne zajęcie się komendanta zwiastuje im jakieś niebezpieczeństwo; nie zdolni jednak ocenić jego doniosłości, stali w milczeniu, wstrzymując prawie oddech. Było-to instynktowe. Podobni do psów, usiłujących odgadnąć myśl zręcznego strzelca, którego rozkazów nie pojmują, ale ich niewolniczo słuchają, żołnierze ci spoglądali po kolei to na dolinę Couesnon, to na drzewa przy drodze, to wreszcie na surową postać swojego komendanta, starając się z jego twarzy wyczytać swe przeznaczenie. Zapytywali się nawzajem wzrokiem i niejeden uśmiech z jednych ust przebiegł na drugie.
Gdy Hulot stroił swe tajemnicze miny, Beau-Pied, młody sierżant, uchodzący za wesołego ducha kompanii, rzekł cichym głosem:
— Gdzież to u dyabła wsadzili nas, że ten stary Hulot ma minę taką zadeszczoną? Wygląda jak rada wojenna.
Hulot rzucił surowe spojrzenie na Beau-Pied’a i cisza, niezbędna pod bronią, zapanowała natychmiast. Podczas tego uroczystego milczenia ospałe kroki rekwirowanych, od których piasek ciężko jęczał, wysyłały regularne echo, potęgujące wzruszenie powszechne trwogi. Nieokreślone to uczucie zdolni pojąć tylko ci, którzy skazani na okrutne wyczekiwanie w ciszy nocnéj, słuchali ciężkich uderzeń serca, potęgowanych tajemniczą wrzawą, któréj monotonne powtarzanie się nabawiało ich trwogą.
Stanąwszy znów w środku oddziału, komendant zapytał w duchu samego siebie:
— Czy tylko nie łudzę siebie?
Z najwyższym gniewem, ziejącym błyskawicami w oczach, spojrzał teraz na spokojną i głupowatą twarz Marche-a-Terre’a; lecz dzika ironia, którą zdołał wyczytać w zamglonym wzroku Szuana, przekonała go, iż nie powinien zaniechać zbawiennych przygotowań. W téjże chwili kapitan Merle, spełniwszy rozkazy Hulota, powrócił do oddziału. Niemi aktorowie téj sceny, podobni do tysiąca innych, którzy nadali téj wojnie piętno najwyższéj dramatyczności, oczekiwali niecierpliwie nowych wrażeń, ciekawi, jak się dalszemi krokami Hulota wyjaśnią ciemne punkta ich położenia.
— Dobrze, zrobiliśmy kapitalnie — rzekł komendant — żeśmy w końcu oddziału pomieścili tych kilkunastu patryotów, których liczymy pomiędzy rekwirowanemi. Weź jeszcze z tuzin tęgich chłopów, z podporucznikiem Lebrun na czele i umieść ich nagle na tyle oddziału; wesprą oni patryotów, którzy tam się znajdują, i przynaglą tych leniuchów, aby dotarli coprędzéj do wzgórza, na którém stoi nasza drużyna. Czekam na ciebie.
Kapitan znikł pomiędzy żołnierzami. Komendant wypatrzył tymczasem czterech ludzi nieustraszonych, których zręczność i zwinność były mu znane, wezwał ich skinieniem ręki ku sobie, dając im poufały znak, polegający na kilkakrotném, szybkiém zbliżeniu wskazującego palca ku nosowi. Przystąpili.
— Służyliście ze mną pod Hochem — rzekł do nich — gdyśmy to nawrócili do rozumu tych rozbójników, co nazywają się „Strzelcami króla“; wiecie, jak się kryli, aby z zasadzek wystrzelać Błękitów.
Na tę pochwałę czteréj żołnierze potrząśli głowami, robiąc znaczące miny. Mieli oni te heroiczne, marsowe wejrzenia, których spokojna rezygnacya wskazywała, że od rozpoczęcia wojny pomiędzy Francyą a Europą myśl ich nie sięgnęła po-za ładownicę z boku i bagnet z przodu. Z wargami ściśniętemi, jak worek zawiązany powrozem, patrzyli na komendanta wzrokiem pełnym uwagi i ciekawości.
— A zatém — rzekł Hulot, władający po mistrzowsku malowniczym językiem obozów, — niepodobna, abyśmy się, jak cielęta, oddali na rzeź Szuanom, a tu jest coś, albo nie nazywam się Hulot. Pójdziecie w czterech przetropić obie strony téj drogi. Oddział będzie postępował zwolna. Idźcie więc odważnie, nie traćcie baczności i zdajcie mi raport — żywo!
Następnie wskazał im na niebezpieczne wzgórza około drogi. Wszyscy, na znak podziękowania, podnieśli ręce do starych swych trójrożnych kapeluszy, których wysokie brzegi, zbite deszczem i osłabione wiekiem, pogięły się nieforemnie. Jeden z nich, nazwiskiem Larose, kapral, dobrze znany Hulotowi, rzekł doń, uderzając o strzelbę:
— Zagramy im aryą na klarynecie, mój komendancie!
Poczém rozeszli się jedni wprawo, drudzy wlewo. Nie bez wewnętrznego wzruszenia patrzyła kompania, jak znikali po obu stronach drogi. Obawę tę podzielał i komendant, który wiedział, że wysyła ich na śmierć pewną. Uczuł nawet mimowolny dreszcz, gdy stracił z oczu głowy ich kapeluszów. Oficerowie i żołnierze wsłuchiwali się w niknący stopniowo szelest ich stóp wśród zeschłych liści z uczuciem tém boleśniejszém, im głębiej było ono tajoném. Zdarzają się wypadki na wojnie, gdy czterech ludzi, posłanych na pewną zgubę, wzniecają więcéj obawy, niż tysiące trupów, walających się na polach Jemmapes. Te fizyognomie żołnierskie mają wejrzenie tak rozmaite, tak zmienne, że ich malarze zmuszeni są odwoływać się do pamięci żołnierzy i ludziom żyjącym prawidłowo zalecać uważne badanie tych postaci dramatycznych, gdyż pełne burzliwych szczegółów ich dzieje nie dadzą się treściwie opisać.
W chwili gdy bagnety czterech żołnierzy przestały błyszczéć w zaroślach, powrócił kapitan Merle, wykonawszy rozkazy komendanta z szybkością błyskawicy. Teraz Hulot wydał kilka jeszcze rozkazów i ustawił resztę żołnierzy w pozycyi bojowéj wpośrodku drogi; poczém rozkazał wydostać się oddziałowi na szczyt góry, gdzie stała nieliczna awangarda. Sam szedł ostatni w szeregu i to cofając się tyłem, ażeby śledzić bacznie wszystko, coby zajść mogło na téj scenie, którą przyroda otoczyła tylu czarami, a którą człowiek ubierał w taką grozę.
Dotarł w ten sposób do miejsca, na którém Gérard pilnował Marche-a-Terre’a, gdy nagle ten ostatni, co okiem na pozór obojętném śledził wszystkie manewry komendanta i z niesłychaną bystrością baczył na dwóch żołnierzy, ustawionych w lasku po prawéj stronie drogi, świsnął po trzykroć w sposób, naśladujący wyraźnie przenikliwy krzyk sowy. Trzéj sławni kontrabandziści, których nazwiska były już cytowane, wydawali podczas nocy podobne odgłosy, aby się wzajemnie ostrzegać przed zasadzką, przed wszelkiém grożącém niebezpieczeństwem i uwiadamiać się o wszystkiém, co się ich tyczyło. Stąd pochodził przydomek Chuin, oznaczający w narzeczu tych okolic sowę (chouette). Słowo to, późniéj zepsute, posłużyło do nazwania tych, którzy w pierwszéj wojnie naśladowali czyny i hasła trzech braci. Usłyszawszy podejrzany ten świst, komendant zatrzymał się, aby spojrzeć uważnie na Marche-a-Terre’a. Udawał on, iż dał się podejść głupowatéj minie Szuana, byle mógł zbliska śledzić jego grę twarzy, jako barometr, wskazujący ruchy nieprzyjaciela. Dlatego zatrzymał rękę Gérarda, który gotował się już wyprawić na tamten świat Marche-a-Terre’a. Poczém umieścił dwóch żołnierzy o parę kroków od szpiega i rozkazał im głośno i zrozumiale, aby strzelili do niego za najlżejszym odgłosem, jakiby z siebie wydał. Pomimo tak grożącego niebezpieczeństwa, Marche-a-Terre nie zdradzał najmniejszego wzruszenia. Komendant, który badał go wytrwale, widząc jego obojętność, rzekł do Gérarda:
— Nie tęgi to gracz! Niełatwo wyczytać cokolwiek z figury Szuana; ale ten zdradził się żądzą pokazania, że jest nieustraszonym. Widzisz, Gérard, gdyby się był uląkł, wziąłbym go był za prostego niedołęgę. On i ja bylibyśmy warci siebie. Czułem się doprowadzony do ostateczności. O! będą nas atakować. Ale, cobądź-by zaszło, jestem przygotowany.
Wymówiwszy te słowa głosem przytłumionym, a z miną tryumfującą, stary żołnierz zatarł sobie dłonie i spojrzał na Marche-a-Terre’a szyderczo; potém skrzyżował ręce na piersiach, stanął na środku drogi pomiędzy obu miłemi sobie oficerami i oczekiwał wyniku swych rozporządzeń. Pewny, że będzie bitwa, patrzył na żołnierzy z męskim spokojem.
— Będziemy mieli rozprawę! — rzekł zcicha Beau-Pied — komendant zatarł ręce!
Położenie krytyczne, w jakiém znajdował się komendant Hulot i jego oddział, było jedném z tych, w których życie rzucone jest na kartę, tak, iż ludzie energiczni uważają za obowiązek honoru zachować zimną krew i przytomność umysłu. Tu każdy człowiek wydaje sąd na siebie. Tak i komendant, głębiéj przekonany o niebezpieczeństwie, niż dwaj oficerowie, włożył w to całą miłość własną, aby się okazać spokojnym. Z oczyma po kolei zwróconemi to na Marche-a-Terre’a, to na lasek i drogę, nie bez trwogi oczekiwał salwy karabinowéj gienerała Szuanów, o których sądził, że, jak złe duchy, ukryci są dokoła niego; ale postać jego nie zdradzała najmniejszego wzruszenia. W chwili gdy oczy wszystkich żołnierzy utkwione były w jego wzroku, zmarszczył zlekka swe brązowe, ospowate policzki, podgiął silnie prawą wargę i przymrużył oczy — giest uważany za oznakę wesołości przez jego żołnierzy, — poczém uderzył Gérarda po ramieniu i rzekł:
— Teraz jesteśmy spokojni. Co chciałeś mówić do mnie przed chwilą?
— W jakiémże to nowém przesileniu znajdujemy się, mój komendancie?
— Rzecz nie nowa — rzekł tenże zcicha. — Cała Europa jest przeciw nam, i tym razem wiedzie się jéj. Podczas gdy nasi dyktatorowie tłuką się między sobą, jak konie w stajni, gdy nie dostaną owsa, i kiedy wszystko rozpada się na sztuki w ich rządzie, armie nie otrzymują zasiłków. Jesteśmy zgubieni we Włoszech! Tak, przyjaciele, musieliśmy opuścić Mantuę po klęskach nad Trebią, a Joubert przegrał bitwę pod Novi. Sądzę, że Massena utrzyma wąwozy szwajcarskie, zaatakowane przez Suwarowa. Jesteśmy wyparci do Renu. Dyrektoryat wysłał tam Moreau. Ale czy to niebożątko obroni granicę?.. Pragnąłbym szczerze, ale zdaje mi się, że koalicya rozbije nas, a na nieszczęście jedyny gienerał, który mógłby nas ocalić, siedzi tam gdzieś do dyabła w Egipcie! Zresztą czyż może wrócić? Anglia jest panią morza.
— Nieobecność Bonapartego nie trwoży mię, komendancie — odpowiedział młody adjutant Gérard, u którego staranne wychowanie rozwinęło wyższe pojęcia. — Miałażby się nasza rewolucya zatrzymać w pochodzie? Wszakże nie chodzi tylko o obronę ziemi francuskiéj; mamy podwójną misyą. Czyż nie mamy zarazem ocalić ducha téj ziemi, te wzniosłe zasady wolności i niepodległości, te prawa rozumu ludzkiego, podniesione przez Zgromadzenie, które zdobywać sobie będą grunt po piędzi. Francya podobną jest do podróżnika, niosącego światło; trzyma je ona w jednéj ręce, a drugą się broni; jeżeli nowiny pańskie są prawdziwe, nigdy, od lat dziesięciu, nie byliśmy otoczeni liczniejszym tłumem tych, którzy chcą zgasić światło. Zasady i kraj, wszystko tu zginąć może.
— Niestety! tak — rzekł, wzdychając, komendant Hulot. — Te poliszynele z dyrektoryatu umieli pokłócić się ze wszystkiemi, którzy zdołaliby posterować dziś naszym żaglem. Bernadotte, Carnot, wszyscy, nawet obywatel Talleyrand, opuścili nas. Krótko i węzłowato, jeden tylko został nam dobry patryota, brat Fouche, który trzyma wszystko w rękach swojej policyi; to mi człowiek. On-to przestrzegł mię zawczasu o dzisiejszém powstaniu. Jesteśmy w pułapce, to pewna...
— O! jeżeli armia nie wmiesza się trochę do rządu — rzekł Gérard — adwokaci zaprowadzą nas w gorsze błoto, niż mieliśmy przed rewolucją. Czyż te świszczypały znają się na komendzie?!
— Obawiam się zawsze — rzekł Hulot — żebym pewnego poranku nie usłyszał, iż traktują z Burbonami. Do stu kartaczów! gdyby się porozumieli, jaka byłaby tutaj nasza pozycya?
— Nie, nie, komendancie! nie dojdziemy do tego! — rzekł adjutant. — Armia podniesie głos, a wtedy spodziewam się, że, byle nie zapożyczyła wyrazów ze słowniczka Pichegru, nienapróżno dawaliśmy się rąbać przez lat dziesięć.
— Ach! tak! — rzekł komendant — dyabelnie nas kosztowała zmiana kostiumu!
— A więc — rzekł kapitan Merle — działajmy jak dobrzy patryoci i nie pozwólmy naszym Szuanom skomunikować się z Wandeą; bo gdy się porozumieją i Anglia się w to wmiesza, w takim razie nie odpowiadam za czapkę naszéj rzeczypospolitéj, jednéj i niepodzielnéj.
Tu głos puszczyka, który dał się słyszéć w dość znacznéj odległości, przerwał rozmowę. Komendant, zaniepokojony, spojrzał znów na Marche-a-Terre’a, którego twarz obojętna nie zdradzała, rzec można, śladów życia. Rekruci, zebrani w kupę przez oficera, stanęli, jak trzoda zwierząt, na środku drogi, w odległości może trzydziestu kroków od kompanii. O jakie dziesięć kroków po-za niemi znajdowali się patryoci i żołnierze z komendy Lebruna. Komendant spojrzał na cały ten szyk bojowy i jeszcze rzucił okiem na pikietę, postawioną na przodzie. Zadowolniony ze swych rozporządzeń, obrócił się, ażeby wydać rozkazy do marszu, gdy obaczył kokardy trójkolorowe dwóch żołnierzy, którzy powracali, przeszukawszy lasek, położony po lewéj stronie drogi. Komendant, nie widząc dwóch towarzyszów, wysłanych naprawo, chciał czekać na nich.
— Może to stamtąd ma bomba wypaść — rzekł do swych oficerów, wskazując im lasek, wśród którego jakby się zagrzebali dwaj na śmierć posłani wiarusy.
W chwili, gdy obydwaj tyralierzy składali mu rodzaj raportu, Hulot odwrócił wzrok od Marche-a-Terre’a. Szuan świsnął teraz żywo w taki sposób, ażeby głos jego dał się słyszéć daleko; poczém, zanim czuwający żołnierze zmierzyli do niego strzelby, wyciął ich batogiem tak silnie, że obadwaj wpadli do rowu. W téjże chwili krzyk albo raczéj dzikie wycie doszło do uszu republikanów. Straszliwa salwa, wystrzelona z lasku nad stokiem wzgórka, na którym siedział Szuan, powaliła wnet siedmiu czy ośmiu żołnierzy. Marche-a-Terre, do którego wnet pięciu czy sześciu żołnierzy strzeliło, chybiając wszakże, znikł w zaroślach, wdrapawszy się na wzgórek z szybkością dzikiego kota; saboty jego stoczyły się do rowu, a na nogach Szuana dały się widziéć grube podkute trzewiki, jakie nosili „strzelcy króla“. Za pierwszym okrzykiem, wydanym przez Szuanów, rekruci poskoczyli pomiędzy drzewa naprawo, podobni do gromady ptactwa, które ulatuje za zbliżeniem się wędrowca.
— Strzelajcie na tych kundlów — zawołał Hulot.
Kompania dała ognia, ale rekruci potrafili zabezpieczyć się przed strzałami, przycisnąć się z tyłu do drzew; a zanim powtórzono ogień, już ich nie było.
— Oto są legiony departamentowe! A co? — rzekł Hulot do Gérarda!— Trzeba być głupim, jak dyrektoryat, ażeby liczyć na rekrutów z tych okolic. Zgromadzenie zrobiłoby lepiéj, nie wotując tyle mundurów, pieniędzy, amunicyi, ale nam je dając.
— Te ropuchy wolą swoje suchary od chleba pieczonego na prochu! — rzekł Beau-Pied, dowcipniś kompanii.
Na te słowa śmiechy i urągania żołnierzy republikańskich poleciały za dezerterami, ale za chwilę zapanowała znów cisza. Ujrzano złażących mozolnie po pochyłości wzgórza dwóch strzelców, których komendant wysłał dla przeszukania lasku po prawéj. Lżéj ranny podtrzymywał drugiego, który broczył krwią swoją pagórek. Obydwaj biedacy dotarli do połowy stoku, gdy Marche-a-Terre pokazał swą twarz obrzydliwą i wycelował tak dobrze w żołnierzy, że obadwaj padli za jednym strzałem staczając się powolnie do rowu. Zaledwo dostrzeżono grubą jego głowę, trzydzieści luf podniosło się ku niemu, ale Szuan, jak senna fantasmagorya, znikł po-za fatalnemi pękami dębów. Wypadki te, których opis wymaga tylu wyrazów, odegrały się w jedném mgnieniu oka; poczém w jednym także momencie, patryoci i żołnierze z tylnéj straży połączyli się z resztą eskorty.
— Naprzód! — zawołał Hulot.
Kompania ruszyła pędem na wzniesione a odkryte miejsce, na którém stała pikieta, tu komendant ustawił kompanię do boju; wszakże nie dostrzegł żadnéj demonstracyi nieprzyjacielskiéj ze strony Szuanów i sądził, że uwolnienie nowozaciężnych było jedynym celem zasadzki.
— Hałas, jaki robią — rzekł do oficerów, wskazuje mi, że niema ich dużo. Maszerujmy więc pośpiesznie, a może zdołamy dotrzeć do Ernée bez szwanku.
Słowa te, dosłyszawszy jeden z dobrze myślących patryotów, wystąpił z szeregów i stanął, salutując przed Hulotem.
— Mój gienerale — rzekł, odbywałem już kompanię z Szuanami. Czy mogę wtrącić dwa słowa?
— Adwokat z niego! musi bywać codziennie na audyencyi — rzekł komendant do ucha Merle’owi. — Ano! broń sprawy — dodał, kierując się do młodego rekruta z Fougères.
— Mój komendancie — Szuanie przynieśli niewątpliwie broń dla naszych rekrutów, z któremi się przed chwilą połączyli. Otóż, jeżeli wyruszymy podeszwą, będą czyhać na nas za każdym pniem lasu i wystrzelają nas do nogi, nim dostaniemy się do Ernée. Potrzeba bronić sprawy, jak mówisz komendancie, ale nabojami. Podczas bitwy, która potrwa dłużéj, niż myślisz, jeden z moich towarzyszów będzie mógł pośpieszyć do Fougères po gwardyę narodową i wolne kompanie. Chociaż jesteśmy prostemi rekrutami, przekonasz się, że pochodzimy z rasy kruków.
— Sądzisz, że Szuanie są w znacznéj liczbie?
— Osądź sam, obywatelu komendancie.
Tu zaprowadził Hulota na miejsce wśród płaszczyzny, na którém piasek był odmieciony, jakby grabkami; następnie, zwróciwszy na to uwagę komendanta, powiódł go ku dosyć odległéj ścieżce, gdzie obaczyli ślady przejścia znacznéj gromady ludzi. Liście leżały tu głęboko wtłoczone w ziemię.
— Są-to Garsy z Vitré — rzekł rekrut, szli oni tędy połączyć się z Normandczykami.
— Jak się nazywasz, obywatelu? — zapytał Hulot.
— Gudin, komendancie.
— A więc, Gudin, mianuję cię kapralem obywateli z Fougères. Masz minę człowieka poważnego. Wybierz sobie jednego z twych kolegów i wyślij go do Fougères. A będziesz się trzymał przy moim boku. Przedewszystkiém, idź i zabierz wraz z twemi współobywatelami strzelby, ładownice i mundury naszych biednych druhów, których ci rozbójnicy powalili na drodze. Nie zostaniemy tutaj, aby połykać ich strzały, nie odpłacając im gotówką.
Nieustraszeni rekruci z Fougères poszli ściągnąć garderobę z poległych, a cała kompania dawała im osłonę, utrzymując żywy ogień w kierunku lasu, tak aby mogli rozebrać trupów nie tracąc ani jednego człowieka.
— Z tych Bretończyków — rzekł Hulot do Gérarda, mogą być tęgie piechury!
Wysłaniec Gudina pobiegł uboczną ścieżką przez lasek po lewéj. Żołnierze zajęci opatrywaniem swéj broni, gotowali się do walki; komendant obchodził ich, lustrując, uśmiechał się do niektórych a wreszcie ustawił się z dwoma ulubionemi sobie oficerami na kilka kroków przed szeregiem, oczekując mężnie napadu Szuanów. Milczenie zapanowało znowu na chwilę, ale nie trwało długo. Trzystu Szuanów, których kostiumy podobne były do ubrania rekwirowanych, wypadło z prawego lasku i w dzikim bezładzie wydając z piersi przeraźliwe ryki, rzuciło się na drogę, którą zajmował słaby batalion Hulota. Komendant rozdzielił swoje wojsko na dwa równe oddziały, z których każdy miał front z dziesięciu ludzi. W środku ustawił dwunastu rekwirowanych z Fougères naprędce przystrojonych w pełne mundury, i stanął sam na ich czele. Tę małą armię osłaniały dwa skrzydła, każde po dwudziestu pięciu ludzi, które manewrować miały z obu stron drogi, pod rozkazami Gérarda i Merle’a. Ci oficerowie mieli uderzyć na Szuanów z boku i przeszkodzić, aby się tamtejszym zwyczajem nie rozsypali. Szuanie bowiem posiadali sztukę rozpraszania się w okolicy w taki sposób, iż każdy wieśniak zosobna obierał sobie pozycyę, z któréj wygodnie mógł strzelać na Błękitnych; wojska republikańskie nie wiedziały już, skąd brać swoich nieprzyjaciół.
Te rozporządzenia, wydane przez komendanta z szybkością niezbędną w takich okolicznościach, napoiły dobrym duchem żołnierzy, i milcząc rozpoczęto atak na Szuanów. Po upływie kilku minut potrzebnych na zbliżenie się ku sobie obu przeciwnych wojsk, gruchnęły strzały, siejące śmierć po każdéj stronie. W téjże chwili dwa skrzydła republikańskie, którym nie mogli Szuanie przeciwstawić swoich, wpadły na ich boki i gęstym a ostrożnym ogniem szerzyły zamieszanie i mord w szeregach nieprzyjaciół. Manewr ten wypełnił prawie brak równowagi liczebnéj po obu stronach. Ale Szuanie zdradzali wypróbowaną nieugiętość i męstwo; nie poruszyli się nawet z miejsca, ciężkie straty nie zachwiały ich; ściskając się coraz bardziéj usiłowali otoczyć mały ale wybornie ustawiony przez Hulota oddziałek republikanów, którzy zajęli tak szczupłe miejsca, iż zdawali się podobni do królowéj-matki, pomiędzy rojem pszczół. Wywiązała się jedna z tych bitew straszliwych, w których odzywający się zrzadka łoskot muszkietów, ustępuje miejsca dźwiękowi stali, kiedy to ciało ociera się o ciało i przy jednakiém męstwie, liczba rozstrzyga o wygranéj. Szuanie byliby znieśli odrazu obydwa skrzydła, komenderowane przez Merle’a i Gérarda, gdyby tymże nie powiodło się kilku salwami wystrzałów danemi zukosa, zachwiać kolumną swych nieprzyjaciół. To też Błękitni powinni byli pozostać na swych flankowych stanowiskach celując daléj zręcznie w przeciwników; zamiast tego jednak, zagrzani widokiem niebezpieczeństwa, na jakie narażał się bohaterski batalion, zewsząd otoczony przez „strzelców królewskich“, rzucili się z obu stron na drogę z bagnetem w ręku, kipiąc wściekłością, i na parę chwil zrównali trochę istotnie stosunek sił walczących. Obydwie strony wpadły teraz w rozjuszenie, zaostrzone całém okrucieństwem i zajadłością owego ducha partyi, który wojnie téj nadał cechy wyjątkowe. Każdy, baczny na grożące mu niebezpieczeństwo, walczył milcząc. Zrobiło się ponuro i zimno, jak na łonie śmierci. Wśród téj ciszy, nie słychać było, oprócz szczęku broni i zgrzytania piasku pod nogami, jak tylko głuche, i ciężkie okrzyki, wydarte z piersi tych, którzy ciężko ranieni lub umierający, padali na ziemię. W środku kolumny republikańskiéj dwunastu rekwirowanych broniło z takiém męstwem komendanta, zajętego wydawaniem rozkazów, że co chwila koledzy ich żołnierze musieli przytakiwać głośném: brawo!
Hulot pełen zimnéj krwi ale baczny na wszystko, odróżnił zaraz pomiędzy Szuanami człowieka, który w otoczeniu wyborowego żołnierza wyglądał na dowódcę. Sądził rzeczą konieczną przyjrzéć się bliżéj temu oficerowi, ale napróżno czynił usiłowania, aby rozpoznać rysy, które co chwila mu zakrywały czerwone czapki i kapelusze o szerokich brzegach. Spostrzegł tylko Marche-a-Terre’a, który umieściwszy się obok gienerała, powtarzał jego rozkazy głosem chrapliwym i ustawicznie pracował karabinem. Komendanta niecierpliwił ten przeciwnik świeżéj pamięci. Wziął więc szpadę do ręki, zagrzał swoich rekrutów, i uderzył w środek Szuanów z taka furyą, iż wybił wpośród nich wyłom i oko w oko mógł spotkać się z wodzem, którego figurę nieszczęściem zakrywał zupełnie wielki pilśniowy kapelusz o białéj kokardzie. Ale zdziwiony tak śmiałym atakiem, tenże wykonał ruch wsteczny, zadzierając zuchwale czapkę do góry; teraz dopiéro dokładnie mógł Hulot obejrzeć rysy nieznajomego. Młody wódz, który zdaniem Hulota nie mógł liczyć nad dwadzieścia pięć lat, nosił myśliwską kamizelkę z zielonego sukna. Na białéj przepasce wisiały pistolety. Trzewiki nosił podkute, jak u Szuanów. Kamasze strzeleckie sięgały mu aż do kolan i pasowały do grubych spodni drylichowych, uzupełniając kostium okrywający kibić średnich rozmiarów, ale smukłą i dobrze zarysowaną. Wściekły widokiem docierających aż do niego Błękitnych, nasunął kapelusz na oczy i postąpił naprzeciw nich, ale natychmiast otoczyli go: Marche-a-Terre i kilku przestraszonych jego odwagą Szuanów. Hulotowi wydało się teraz, że dostrzegł czerwoną wstęgę na wpół otwartéj kamizelce młodego wodza. Oczy komendanta, porwane widokiem téj dekoracyi królewskiéj, dzisiaj zupełnie zapomnianéj, padły teraz nagle na twarz, którą wszakże utracił zaraz z przed oczu, zmuszony czuwać nad wypadkami bitwy i ruchami drobnego oddziałku. Tak więc, zaledwie mógł dostrzedz iskrzące się oczy o niepewnéj barwie, jasne włosy i dosyć delikatne rysy spalone od słońca. Najwięcéj go przecież uderzył blask obnażonéj szyi, któréj białość podnosił czarny krawat związany wolno i niedbale. Niecierpliwe i ożywione ruchy młodego szefa kipiały duchem żołnierskim, zdradzając usposobienie tych, którzy do boju wnoszą pewną poezyę układu. Ręce, starannie ukryte w rękawiczkach, wymachiwały w powietrzu szpadą, błyszczącą od blasku słonecznego. Zachowanie się jego zdradzało zarazem elegancyą i siłę. Jego świadome siebie uniesienie, spotęgowane jeszcze wdziękiem młodości i wytwornemi manierami, dawało uroczy obraz szlachectwa francuskiego; kontrastował on wielce z Hulotem, który o cztery kroki od niego, przedstawiał widok téj dzielnéj rzeczypospolitéj, za którą stary żołnierz walczył, marsową swą postacią, błękitnym mundurem z czerwonemi startemi wyłogami, i poczerniałym epoletem malując dokładnie potrzebę chwili i swój charakter.
Pełna wdzięku postawa i wyraz młodego oblicza nie uszły uwadze Hulota, który, pragnąc się z nim spotkać, zawołał:
— Ano! baletniku, naprzód, abym cię przewrócił!
Wódz rojalistów, rozwścieklony chwilowém niepowodzeniem, rzucił się naprzód rozpaczliwym ruchem. W téjże chwili, gdy jego towarzysze spostrzegli zuchwałe natarcie wodza, ruszyło wszystko całą siłą na Błękitnych. Tu nagle łagodny i jasny głos zapanował nad wrzawą walki:
— Tu zginął święty Lescure. — Czyż go nie pomścicie?
Na te magiczne słowa natarcie Szuanów nabrało takiéj zapalczywości, że republikanie z najwyższym zaledwo wysiłkiem zdołali utrzymać się, nie łamiąc swego drobniuchnego ordre de bataille.
— Gdyby to nie był młokos — mówił do siebie Hulot, cofając się krok za krokiem, nie bylibyśmy atakowani. Czy widział kto, aby Szuanie wydawali bitwę? Ale tém lepiéj, nie wystrzelają nas, jak psów po drodze.
Poczém podnosząc głos tak, aby odbił się echem wśród drzew, zawołał:
— Najprzód, żywo, dzieci! — Czyż mamy się wydać jak bydło na rzeź tym rozbójnikom?... Gérard! Merle! zbierzcie do kupy swoich ludzi, a formujcie ich w bataliony, zbierzcie się na tyłach, palcie w łby tym psom i niech już raz będzie koniec!
Rozkazy Hulota spełniono nie bez trudu, gdyż usłyszawszy głos swego przeciwnika, młody wódz Szuanów zawołał:
— Na świętą Annę z Auray, nie puszczajcie ich cało! równajcie się i naprzód garsy!
Skoro tylko dwa skrzydła, dowodzone przez Merla i Gérarda, wydobyły się znowu ze zbitego kłębka walczących, natychmiast rzuciły się na każden z nich gromady zaciekłych a przemagających siłą liczebną Szuanów. Stare te kozie skóry otoczyły ze wszystkich stron żołnierzy Merle’a i Gérarda, wydając złowrogie wrzaski, podobne do ryku zwierząt.
— Zamilczcież panowie, chcę słyszéć, jak morduję! — zawołał Beau-Pied.
Ten żart wzmocnił ducha Błękitnych. Zamiast bić się na jedném miejscu, republikanie poczęli bronić się teraz na trzech różnych punktach płaskowzgórza, a huk strzałów budził tysiączne echa w spokojnych doniedawna wąwozach.
Walka taka mogłaby toczyć się długo jeszcze bez rezultatu, aż obu stronom zabrakłoby walczących. Szuanie i Błękitni rozwijali jednakie męstwo. Wściekłość wzmagała się po obu stronach, gdy w pewnéj odległości dał się nagle słyszéć stłumiony huk bębna; sądząc wedle kierunku, jaki przybierał, oddział wojska zbliżał się ku dolinie Couësnon.
— To gwardya narodowa z Fougères! — zawołał silnym głosem Gudin; widocznie spotkał się z nią Vannier na drodze!
Na ten okrzyk, który dobiegł do uszów młodego szefa Szuanów i jego dzikiego pomocnika, rojaliści poczęli się cofać, ale zatrzymało ich gwałtowne odezwanie się rozjuszonego Marche-a-Terre’a. Po kilku poleceniach w narzeczu niższo-bretońskiém wydanych cichym głosem przez komendanta a przesłanych dalszym szeregom Szuanów przez Marche-a-Terre’a, wykonali oni odwrót z taką zręcznością, iż zmieszało to republikanów a nawet Hulota. W pierwszym szeregu ustawili się najsilniejsi zpomiędzy Szuanów, tworząc poważny front, po-za którym postępowała reszta żołnierzy wraz z rannemi, nabijając pierwszym strzelbę. Poczém nagle z tą zwinnością, któréj dowody złożył niedawno Marche-a-Terre, ranni zajęli wierzchołek wzgórza rozlegający się po prawéj stronie gościńca a tuż za nimi poczęła wdrapywać się na pochyłość i część zdrowych żołnierzy. Niebawem widać było tylko energiczne ich głowy. Zrobili tam bowiem coprędzéj z drzewa szaniec i skierowali zpoza niego lufy strzelb na resztki eskorty, która za ponowionym rozkazem Hulota zbierała się tymczasem w wyciągniętą linią, ażeby wzdłuż gościńca przeciwstawić Szuanom front równy im siłą. Ci cofali się zwolna i, broniąc terenu, kierowali się w taki sposób, aby zostawać pod osłoną ognia swych towarzyszy. Skoro zaś dosięgli rowu, zamykającego drogę, poczęli wdrapywać się także na pochyłość, której wierzchołek był już zajęty przez drugą część oddziału i połączyli się szczęśliwie z niemi, wytrzymując dzielnie ogień republikanów, którzy strzelali tak celnie, iż rów niebawem napełnił się trupami Szuanów. Żołnierze, którzy byli u szczytu wzgórza, odpowiadali ogniem nie mniéj morderczym.
W téj chwili gwardya narodowa z Fougères przybyła krokiem pośpiesznym na plac boju a zjawienie się jéj zakończyło sprawę. Gwardziści i kilku gorętszych żołnierzy przebyli już rów drogi, by zapuścić się w lasek, ale komendant krzyknął za niemi głosem marsowym:
— Czy chcecie tam łby potracić?
Połączyli się więc z batalionem republikańskim, który utrzymywał się na placu, nie bez dotkliwych strat wszakże. Stare kapelusze powywieszano teraz na ostrza bagnetów, karabiny podniosły się do góry, a żołnierze krzyknęli jednogłośnie, dwukrotnie okrzyk powtarzając: Niech żyje Rzeczpospolita!
Nawet ranni, umieszczeni na bocznym stoku drogi, podzielali powszechny zapał, a Hulot uścisnął rękę Gérarda, mówiąc doń:
— Oto masz, co znaczą u mnie króliki.
Merlowi polecono zająć się pogrzebaniem trupów w pobliskim parowie. Innych żołnierzy przeznaczono do transportu rannych. Zarekwirowano wozy i konie z ferm pobliskich. Przed wyruszeniem w pochód, gwardya z Fougères oddała Hulotowi Szuana, niebezpiecznie rannego, którego schwytała na urwistéj pochyłości, dokąd zatoczył się, wyczerpany z sił.
— Dziękuję wam, obywatele, za pomoc waszéj ręki — rzekł komendant. — Do stu grzmotów! Bez was bylibyśmy trudną mieli chwilę! Miejcie się teraz na baczności! Wojna się rozpoczęła. Bądźcie zdrowi, moje zuchy! — Tu zwrócił się do jeńca i zapytał:
— Jak się nazywa twój gienerał?
— Gars!
— Jak? Marche-a-Terre?
— Nie, Gars.
— Skądże się ten Gars wziął tutaj?
Na to pytanie, strzelec królewski, którego dziką i szorstką postać ból złamał, nie wyrzekł ani słowa, ale wziął do ręki różaniec i począł odmawiać swą modlitwę.
— Garsem nazywasz zapewne tego młokosa w czarnym krawacie? Wysłany tu zapewne przez tyrana i jego sprzymierzonych Pitta i Cobourga?
Na te słowa obojętny dotąd Szuan podniósł dumnie głowę i rzekł:
— Wysłany przez Boga i króla!
Słowa te wypowiedział z energią, która wyczerpała jego siły. Komendant przekonał się, że trudno było badać człowieka umierającego którego całe zachowanie się zdradzało głęboki fanatyzm; odwrócił więc głowę od niego, marszcząc brwi. Dwaj żołnierze, przyjaciele tych, których Marche-a-Terre zmiótł jednym strzałem na pochyłości lasku, oddalili się o parę kroków, zmierzyli do Szuana, którego osłupiałe oczy nie drgnęły nawet pod lufami karabinów, i powalili go dwoma strzałami o ziemię. Gdy potém zbliżyli się ku niemu, ażeby go pogrzebać, Szuan silnym jeszcze głosem zawołał: — Niech żyje król!
— Tak, tak, mruku — odezwał się Clef-des-Coeurs — idź na suchary do twojéj świętéj panienki!
— Komendancie — przerwał Beau-Pied — rozbójnik ma swoje papiery!
— Ho! ho! — zawołał Clef-des Coeurs — ten piechur Boga jegomości ma kolory na brzuchu.
Hulot z kilku żołnierzami zbliżył się do obnażonych zwłok Szuana i w okolicy piersi dostrzegli rodzaj plamy, na błękitno wytatuowanéj, która wyrażała płomieniste serce. Było-to godło związkowe należących do bractwa Świętego Serca. Pod niém odczytał Hulot napis: „Marya Lambrequin“, bezwątpienia nazwisko Szuana.
— Widzisz go — rzekł Beau-Pied do Glef-des-Coeurs‘a. — Sto dekad odgadywałbyś napróżno, co znaczy ten mundurek.
— Czyż ja znam się na uniformach papieskich! — odparł Clef-des-Coeurs.
— A, ty niedołęgo, niczego się nie nauczysz na świecie? — zagadał znów Beau-Pied. — Jakto, nie wiesz, że temu orzeszkowi przyrzeczono zmartwychwstanie, i że pomalował sobie brzuszek, aby go lepiéj poznano na tamtym świecie.
Na ten żarcik, który nie był bez myśli, sam Hulot nie mógł powstrzymać się od śmiechu. W téjże chwili Merle ukończył czynność grzebania zabitych; rannych zaś pomieszczono, jak można było, na dwóch wozach. Inni żołnierze, postępując w dwóch szeregach wzdłuż zaimprowizowanego ambulansu, schodzili stokiem góry, skąd otwiera się widok na piękną dolinę de la Pélerine, rywalkę doliny Couësnon. Hulot, w towarzystwie obu swoich przyjaciół, Gérarda i Merle’a zwolna kroczył za oddziałem, gorąco pragnął, aby się udało bez dalszego wypadku dotrzéć do Ernée, gdzie zaopatrzyć miano rannych.
Potyczka ta, prawie niezauważona wpośród wielkich wypadków, jakie się gotowały we Francyi, przybrała nazwę od miejsca, na którem ją stoczono. Przecież zwróciła ona pewną uwagę na Zachodzie, którego mieszkańcy dostrzegli zmiany w sposobie, w jaki Szuanie rozpoczynali nową wojnę. Niegdyś nie odważali się oni atakować tak znacznych oddziałów wojska. Wedle wnioskowania Hulota, młody rojalista, którego widział na czele Szuanów, był Garsem — nowym gienerałem wysłanym z Francyi przez książąt, który wedle zwyczaju rojalistycznych dowódców ukrył swój stopień i swoje nazwisko pod jedném z tych żartobliwych przydomków wojennych. Ta okoliczność zaniepokoiła komendanta po smutném jego zwycięstwie, niemniéj jak niedawno przeczucie gotującéj się zasadzki; obejrzał się téż kilkakrotnie ku płaskowzgórzu, które zostawiał po-za sobą, od którego dochodził go jeszcze od czasu do czasu głuchy odgłos bębnów gwardyi, co schodziła w dolinę Couësnon w tym samym czasie, gdy Błękitni zstępowali w przeciwległą dolinę de la Pélerine.
— Czy który z was — rzekł gniewnie do swych towarzyszy — potrafi odgadnąć, dlaczego Szuanie nas zaatakowali? U nich strzelanina zdaje się być rodzajem przemysłu, i nie wiem doprawdy, co na nim zyskują. Stracili najmniéj stu ludzi, a my, dodał układając do uśmiechu prawy policzek i mrużąc oczy — my nie straciliśmy więcéj jak sześćdziesięciu. Do stu piorunów! Nie rozumiem téj spekulacyi. Hultaje powinniby odzwyczaić się od napadania nas, wyglądamy teraz, jak list wyszpilkowany na poczcie od zarazy. I wskazał smutnym giestem na dwa wozy z rannemi. Może chcieli nam powiedziéć: dzień dobry!.
— Ależ, komendancie, wszakże odbili naszych stu pięćdziesięciu rekrutów.
— Rekruci mogli rozskoczyć się jak żaby po lesie, me bylibyśmy przecież tam leźli, ażeby ich łowić. Nie, nie, coś jest w tém innego. — I obrócił się raz jeszcze ku Pelerinie. — Cicho! — zawołał — widzicie?
Pomimo, iż trzéj oficerowie dosyć już byli oddaleni od nieszczęsnego wzgórza, oczy ich rozpoznały jednak Marche-a-Terre’a i kilku Szuanów, którzy zajmowali je znowu.
— Pośpieszajcie! — zawołał Hulot na żołnierzy — rozłóżcie dobrze nogi i popędzajcie, ile wam sił starczy, konie. Czy łydki wam podrętwiały? Czyż-by to znowu byli ludzie Pitta i Cobourga?
Słowa te ożywiły ruch maszerujących żołnierzy.
— Co do zagadki, która wydała mi się trudną do rozwikłania, dobrze byłoby — rzekł do obu oficerów — ażeby się rozwiązała pukaniną w Ernée. Przeczuwam, że na drodze znajdziemy jeszcze królewskich.
Problem strategiczny, który najeżył wąs komendanta Hulota, nie mniejszy budził niepokój w ludziach, których dojrzał na szczycie góry. Skoro tylko przygłuchł huk bębnów gwardyi z Fougères, i Marche-a-Terre zobaczył Błękitnych u dołu długiéj pochyłości, po któréj zeszli, wydał znowu radosny okrzyk, naśladujący sowę, na które-to hasło znowu pojawili się Szuanie, tylko mniéj liczni. Wielu z nich było niewątpliwie zajętych opatrywaniem rannych we wiosce de la Pélerine położonéj na stoku góry, pochylającym się ku dolinie Couësnon. Kilku dowódców znalazło się obok Marchea-Terrea. O parę kroków od nich, młody szlachcic usiadłszy na granitowym złomie skały, zdawał się być pochłoniętym rozlicznemi myślami, które obudziło w nim rozpamiętywanie napotkanych już w téj wyprawie trudności. Marche-a-Terre przyłożył rękę w kształcie daszka do oczów, ażeby je ustrzedz od blasku słońca i patrzył zatroskany na drogę, którą podążali republikanie wzdłuż doliny. Czarne i przenikliwe jego drobne oczy starały się zbadać, co się dzieje po drugiéj stronie pochyłości, spływającéj w dolinę.
— Błękitni pochwycą kuryera — rzekł dzikim głosem ten z dowódców, który znajdował się najbliżéj Marche-a-Terre’a.
— Na świętą Annę z Auray! — zawołał drugi — naco pozwoliłeś nam dać się pobić? Czy nato, ażeby ocalić własną skórę?
Marche-a-Terre rzucił na niego spojrzenie, zatrute jadem, i bił gniewnie o ziemię ciężkim karabinem.
— Czyż ja tu jestem dowódcą? — zapytał, a po chwili dodał: — Gdybyście się bili wszyscy, jak ja, ani jedna z tych błękitnych bestyj nie uszłaby — i tu wskazał na resztki oddziału Hulota. Ale może kuryer dostanie się tu przecie.
— Czyż myślisz — zapytał trzeci — że oniby pomyśleli o przytrzymaniu go, gdybyśmy ich byli spokojnie przepuścili?
— Aby ocalić swoję mordę — dorzucił obracając się do innych — pozwolił się nam zarzynać, i do tego możemy stracić jeszcze dwadzieścia tysięcy pięknego złotka.
— Ej, strzeż ty swojéj mordy — krzyknął Marche-a-Terre, cofając się o trzy kroki i mierząc do swego przeciwnika. — Ty to nie Błękitnych nienawidzisz, ale złoto kochasz. Umieraj więc bez spowiedzi, ty potępiony chamie, coś nie brał komunii tego roku.
Na tę obelgę Szuan zbladł i głuche przekleństwo wydobyło się z jego piersi w chwili, gdy podnosił karabin, ażeby mierzyć do Marche-a-Terre’a. Młody komendant rzucił się pomiędzy nich i wytrącił im karabiny z rąk, uderzając po nich lufą własnéj strzelby; poczém zażądał wytłómaczenia przyczyny sporu, ponieważ rozmowa toczyła się w narzeczu niższo-bretońskiém, z którém nie był oswojony.
— Panie markizie — rzekł Marche-a-Terre kończąc swą skargę — tém gorzéj dla nich, jeżeli cierpią do mnie urazę zato, żem zostawił Pille-Miche’a, ażeby wyratował dyliżans ze szponów tych złodziei.
I wskazał na Błękitnych, którzy w oczach tych wiernych sług ołtarza i tronu, uchodzili wszyscy za morderców Ludwika XVI i rozbójników.
— Jakto! — zawołał młody komendant z gniewem — więc to dla zatrzymania wozu zostajecie tutaj, tchórze, którzyście nie umieli zwyciężyć w pierwszéj bitwie, jak wam kazałem? Ale jakże tu można tryumfować przy takich pobudkach? Obrońcy Boga i króla są łupieżcami? Na świętą Annę z Auray! jesteśmy na to, aby prowadzić wojnę z Rzecząpospolitą a nie z dyliżansami. Ci, którzy odtąd staną się winnemi tak haniebnych napadów, nie znajdą przebaczenia ani względów, przeznaczonych dzielnym sługom królewskim.
Lekki szmer dał się słyszéć w grupie żołnierzy. Łatwo było dostrzedz, że powaga młodego wodza, tak trudna do utrzymania wśród tych hord niesfornych, bliską była narażenia się. Młody człowiek, którego baczności ruch ten nie uszedł, zamierzał już podjąć kroki celem uratowania honoru komendy, kiedy nagle wśród ciszy ozwało się kłusowanie konia. Wszystkie głowy skierowały się w stronę, skąd przypuszczalnie ktoś przybywał: Była-to młoda kobieta, siedząca w poprzek na małym koniku bretońskim, którego puściła galopem, aby tém prędzéj dobiedz do oddziału, na czele którego ujrzała młodego wodza.
— Co się tu dzieje? — zapytała patrząc z kolei na Szuanów i komendanta.
— Czy uwierzyłabyś pani, że oni tu czekają na pocztę z Mayenny do Fougères, ażeby ją złupić, podczas kiedy przed chwilą pragnąc uwolnić naszych garsów z Fougères, stoczyliśmy potyczkę, która nas kosztowała dużo ludzi i to napróżno, bo nie zdołaliśmy pobić Błękitnych.
— A cóż się stało złego? — zapytała młoda kobieta, któréj instynkt niewieści odkrył tajemnicę téj sceny. — Straciłeś pan troszkę ludzi — nigdy nam ich nie zbraknie. Kuryer wiezie pieniądze, a tych potrzebujemy zawsze... Pogrzebiemy naszych zabitych, którzy pójdą do nieba, a zdobędziemy pieniądze, które pójdą do kieszeni tych dzielnych chłopców. Jakaż w tém trudność?
Szuanie jednomyślnym uśmiechem przytakiwali tym słowom.
— Niemasz w tém nic, coby mogło panią zarumienić? — zapytał głosem stłumionym młody oficer. — Czyż tak potrzebujecie pieniędzy, aby je łupić po drogach?
— Jestem tak głodną, markizie, że oddałabym własne serce w zastaw, gdyby w nim nic już nie było — rzekła, z zalotnym uśmiechem. Ale skądże-to pan przychodzisz myśląc, że zdołasz utrzymać w karbach Szuanów, nie pozwalając im od czasu do czasu zrabować coś na Błękitnych? Nie znasz pan przysłowia: kradnie jak sowa. A cóż jest Szuan?... Zresztą dodała głośniéj, czyż-to nie jest rzecz słuszna? Czyż Błękitni nie rabowali wszystkich dóbr kościelnych i naszych?
Nowy szmer, ale zupełnie różny od gniewnego pomruku, który towarzyszył słowom markiza, odezwał się w gronie Szuanów. Młodzieniec, którego czoło zasępiło się, odprowadził na bok młodą kobietę i zapytał ją tonem człowieka, umiejącego miarkować swe rozdrażnienie:
— Czy ci panowie przyjdą na dzień oznaczony do Vivetière?
— Tak — odrzekła, wszyscy, Intimat, Grand-Jacques, a może i Ferdynand.
— Pozwól pani, że odjadę; nie potrafiłbym obecnością moją uświęcać podobnych łupiestw. Tak, pani, powiadam, łupiestw. Jest rzeczą szlachty, być okradzonym, ale...
— Dobrze więc — rzekła przerywając mu — wezmę pańską część i dziękuję naprzód, że mi ją odstępujesz. Ten przybytek dochodu bardzo mi posłuży. Matka moja spóźniła się z wysyłką pieniędzy dla mnie tak, że doprawdy jestem w rozpaczy.
— Żegnam panią — zawołał oficer.
I znikł; młoda kobieta pobiegła jednak szybko za nim.
— Czemu pan odchodzisz? — rzekła, rzucając nań spojrzenie nawpół despotyczne, nawpół pieszczotliwe, którém kobiety, mające prawo do szacunku u mężczyzny, umieją tak wybornie wyrażać swe życzenia.
— Wszak chcesz pani rabować dyliżans?
— Rabować? — co za szczególny wyraz! Pozwłl pan sobie wytłómaczyć...
— Ani słowa — rzekł, biorąc jej ręce i całując je z powierzchowną galanteryą dworaka. — Słuchaj mię pani — rzekł po chwili, gdybym pozostał tu w czasie napadu moich ludzi na dyliżans, oni zabiliby mię, bo ja ich...
— Nie zabiłbyś ich — podjęła żywo — gdyż oni związaliby ci ręce ze czcią należną twemu stopniowi, a odebrawszy od republikanów swoję kontrybucyą, potrzebną im na wyekwipowanie się, na życie, na zakup prochu, byliby ci znowu posłuszni.
— I pani chcesz, ażebym w tych warunkach dowodził? — Jeżeli moje życie potrzebném jest sprawie, któréj bronię, pozwól mi pani ocalić honor mojéj władzy. Usuwając się, mogę nic nie wiedziéć o téj podłości. Powrócę, abym mógł pani towarzyszyć.
I szybko oddalił się. Młoda kobieta słuchała odgłosu jego kroków z widoczném niezadowoleniem. Gdy szelest suchych liści zwolna znikł, pozostała chwilę na miejscu, jak osłupiała, poczém zwróciła się szybko ku Szuanom. Zrobiła giest pogardy i rzekła do Marche-a-Terre’a, który pomagał jéj zsiąść z konia...
— Ten młokos chciałby wydać wojnę regularną Rzeczypospolitéj!... Co tam! jeszcze parę dni, a zmieni swoje zdanie! — Jak on się ze mną obszedł! — rzekła do siebie po chwili.
Usiadła na kamieniu, który przed chwilą służył markizowi, i w milczeniu oczekiwała nadejścia dyliżansu.
Nie było-to jedném z mniejszych zjawisk epoki, ta młoda kobieta wysokiego rodu, rzucona gwałtowną namiętnością w walkę monarchistów z duchem wieku, i popchnięta żywością usposobienia do czynów, których, rzec można, nie była wspólniczką; podobna w tém do tylu innych, równych uniesieniem, tak płodném w wielkich sprawach. Równie jak ona, wiele kobiet grało role bohaterskie albo nikczemne w ówczesnéj zawierusze. Sprawa królewska nie miała czynniejszych i wierniejszych emisaryuszów nad te kobiety; ale żadna z bohaterek tego obozu nie opłaciła błędów swego poświęcenia i tych wyjątkowych położeń, ich płci wzbronionych, droższą pokutą nad rozpacz téj kobiety, gdy, usiadłszy na kamieniu przy drodze, nie mogła odmówić podziwu szlachetnéj pogardzie i lojalności młodego wodza. Mimowolnie utonęła w głębokiém zamyśleniu. Gorzkie wspomnienia obudziły w niéj żądzę powrotu pierwszych lat niewinności, i żal, że nie stała się ofiarą téj rewolucyi, której pochodu zwycięskiego nie mogły powstrzymać tak słabe ręce.
Dyliżans opuścił Ernée na chwilę przed utarczką obu oddziałów. Nic nie maluje lepiéj kraju, jak natura jego żywiołu towarzyskiego. Z tego względu, wehikuł ten zasługuje na zaszczytną wzmiankę. Nawet rewolucya nie zdołała go usunąć; koła jego toczą się po gościńcach do dnia dzisiejszego. Gdy Turgot wykupił przywiléj, za Ludwika XIV będący w rękach prywatnéj kompanii, wyłącznego przewozu podróżnych w całém królestwie, i gdy założył przedsiębiorstwo tak zwanych turgotynek, stare karety panów de Vousges, Chanteclaire i wdowy Lacombe rozpłynęły się po prowincyi. Jedna z tych lichych karet utrzymywała podówczas komunikacyą pomiędzy Mayenną i Fougères. Kilku upartych nazywało ją dla sprzeczności turgotyną, aby małpować Paryż, lub z nienawiści do ministra, który wprowadził nowość. Ta turgotyna był-to nędzny kabryolet na dwóch bardzo wysokich kołach, w którego głębi dwie trochę otyłe osoby z trudnością zdołałyby się pomieścić. Szczupłość téj wątłéj machiny nie pozwalała wiele na nią ładować, a kufer, tworzący siedzenie, służył wyłącznie dla poczty; jeżeli więc podróżni mieli jakie pakunki, musieli trzymać je pomiędzy nogami, i tak już torturowanemi w pudle, mającém kształt miecha. Pierwotna barwa powozu i kół stanowiła nierozstrzygniętą zagadkę dla podróżujących. Dwie firanki skórzane, sztywne pomimo długiéj służby, miały osłaniać tych męczenników przed zimnem i deszczem.
Pocztylion, siedzący na ławeczce podobnéj do najgorszych „kukułek“ paryskich, musiał chcąc nie chcąc uczestniczyć w rozmowie, skutkiem pomieszczenia pomiędzy czworo i dwunożnemi swemi ofiarami. Cały ekwipaż podobnym był do tych zgrzybiałych staruszków, którzy przebyli sporą liczbę katarów i apopleksyj, a których jednak śmierć oszczędza: posuwając się, stękał i wydawał od czasu do czasu jękliwe odgłosy. Podobny do człowieka, pogrążonego w ciężkim śnie, kołysał się ciągle to w tył, to naprzód, jak gdyby usiłował oprzéć się gwałtownéj akcyi swoich małych koników bretońskich, które go ciągnęły po chropowatéj drodze. Zabytek ten innego wieku mieścił w sobie trzech podróżnych, którzy wyjechawszy z Ernée, gdzie go przeprzęgano, prowadzili z pocztylionem rozmowę rozpoczętą jeszcze przed stacyą.
— Jakże pan chcesz, aby Szuanie mogli pokazać się w tych stronach? — mówił konduktor. — W Ernée mówiono mi, że komendant Hulot nie opuścił jeszcze Fougères.
— O! o, przyjacielu — odpowiedział młodszy z podróżnych — ty nie ryzykujesz nic prócz twego kadłuba. Gdybyś, jak ja, miał trzysta talarów przy sobie a znanym był, jako patryota, nie byłbyś tak spokojnym.
— W każdym razie jesteś pan gadułą — rzekł pocztylion potrząsając głową.
— Policz trzodę, a wilki ci ją zjedzą — dorzucił francuskie przysłowie drugi podróżny.
Ten ostatni, ubrany czarno, zdawał się liczyć lat około czterdziestu i wydawał się proboszczem z okolicy. Podbródek jego wznosił się na dwóch piętrach, a kwitnąca barwa jego policzków zdradzała, iż należał do stanu duchownego. Chociaż gruby a krótki, rozwijał on pewną ruchliwość, ilekroć potrzeba było wysiąść z karety lub do niéj wrócić.
— Czyż należycie do Szuanów — zawołał człowiek o trzystu talarach, którego bujny płaszcz z koziéj skóry okrywał pantalony z dobrego sukna i oryginalną kamizelkę, zdradzającą w nim zamożnego rolnika. — Na duszę świętego Robespierra! przysięgam, że źle was poczęstuję! — Poczém powiódł swe siwe oczy po obu rozmawiających z nim towarzyszach podróży i wskazał na dwa pistolety w ładownicy.
— Bretończycy nie boją się tego — rzekł proboszcz z lekceważeniem. — A my wszakże nie mamy wejrzenia ludzi, chcących się dobrać do pańskich pieniędzy?
Każdym razem, ilekroć wymawiano wyraz: pieniądze, pocztylion stawał się milczącym, proboszcz zaś posiadał na tyle przytomności umysłu, iż zwątpił, aby gadatliwy patryota miał pieniądze, natomiast uwierzył, iż ma pocztylion.
— Jesteś dzisiaj obładowanym, Coupiau? — zapytał ksiądz.
— Ach! ojcze Gudin, nie mam nic prawie — odrzekł pocztylion.
Ojciec Gudin, badając pilnie figury Coupiau i patryoty zauważył, iż obydwaj w téj chwili nie zdradzali żadnego wzruszenia.
— Tém lepiéj dla ciebie — rzekł patryota — co do mnie uciekłbym się do swoich środków obrony w razie nieszczęścia...
Tak despotycznie zastrzeżona dla siebie dyktatura oburzyła Coupiau, który szorstko się odezwał:
— Jestem panem w moim dyliżansie, i bylem tylko pana miał w opiece...
— Czyś ty patryotą, czy Szuanem? — zagadnął żywo, przerywając mu, podróżny.
— Ani ten, ani ów — odrzekł Coupiau. — Jestem pocztylionem i Bretończykiem, co znaczy więcéj; jadąc, nie obawiam się ani błękitnych ani dżentlemanów.
— Chciałeś powiedziéć, ani rozbójników — rzekł patryota z ironią.
— Odbierają tylko to, co im sprzątnięto — odparł żywo proboszcz.
Obydwaj podróżni spojrzeli bystro na siebie, aż do białek oczu, zapytując się wzajemnie spojrzeniem, czy można doprowadzać tu rozmowę do takich granic? W głębi karety siedział bowiem trzeci podróżny, zachowujący w czasie tych rozpraw najgłębsze milczenie. Pocztylion, patryota a nawet Gudin nie zwracali dotąd uwagi na tę niemą figurę. Był-to istotnie jeden z tych gości niewygodnych w podróży i nietowarzyskich, którzy podobni są w dyliżansie do zrezygnowanych cieląt prowadzonych na targ sąsiedni ze związanemi nogami. Zaczynają oni od owładnięcia całém prawnie przeznaczoném dla siebie siedzeniem, a kończą zaśnięciem bez żadnych skrupułów na barkach swoich sąsiadów. Patryota, Gudin i konduktor pozostawili go sobie samemu, wierząc w sen jego i przekonawszy się, iż było rzeczą zbyteczną mówić do człowieka, którego zakamieniała figura zdradzała przeszłość spędzoną przy łokciu, a myśl troszczyła się jedynie o to, że w dobréj wierze odprzedał towar drożéj, aniżeli kosztował.
Gruby ten człowieczek, zwinięty w kłębek w swoim kącie, otwierał od czasu do czasu drobne oczka, jakby z błękitnego fajansu, i pokolei kierował je na każdego z podróżnych z wyrazami przestrachu, zwątpienia i nieufności. Zdawało się wszakże, iż obawia się tylko swych towarzyszów podróży, nie troszcząc się o Szuanów. W tém rozpoczęła się strzelanina walczących na górze oddziałów.
Coupiau, zaniepokojony, powstrzymał powóz.
— Och! och! — rzekł duchowny, który zdawał się znać na tém — to rozprawa naseryo, zdaje się, że tam niemało ludzi.
— Zajedźmy — dodał patryota — do téj oberży na dole; skryjemy się tam i będziemy czekali na wypadek bitwy.
To ostrzeżenie wydało się tak rozumném, że Coupiau poddał się. Patryota dopomógł pocztylionowi do ukrycia powozu przed okiem ludzkiém po-za kupą chróstu. Proboszcz skorzystał ze sposobności, aby zapytać półgłosem Coupiau: — Czy ma on téż doprawdy pieniądze?.
— Ej! ojcze Gudin — gdyby to, co on ma, weszło do kieszeni waszéj wielebności, nie bardzoby ją wypchało.
Republikanie, pośpieszając do Ernée, mijali karczmę, me wstępując do niéj. Na odgłos szybkiego ich pochodu, Gudin i oberżysta, podniesieni ciekawością, wyszli przed bramę dziedzińca, aby im się przypatrzyć. Nagle gruby duchowny podbiegł do żołnierza, który pozostał nieco w tyle.
— Ej! Gudin, ty waryacie, ty się bratasz z Błękitnemi? Chłopcze mój, co ci przyszło do głowy?
— Tak, wuju — odrzekł kapral. — Przysiągłem bronić Francyi.
— Nieszczęśliwy! zgubisz swą duszę — rzekł wuj usiłując obudzić w swoim siostrzeńcu uczucia religijne, tak potężne w piersiach Bretonów.
— Mój wuju! gdyby król stanął był na czele swéj armii, nie mówiłbym...
— Ach, głupcze, co ty mówisz o królu? Czy twoja republika rozdaje opactwa? Ona zniszczyła wszystko. Do czegoż chcesz dojść? Pozostań z nami; my zwyciężymy dziś albo jutro i zostaniesz radcą jakiego parlamentu.
— Parlamentu? — rzekł młody Gudin tonem szyderskim. — Adieu, mój wuju.
— Nie dostaniesz ode mnie w spadku ani trzech ludwików! Wydziedziczam cię!
— Bóg zapłać! — rzekł republikanin.
Rozłączyli się. Jabłecznik, którym patryota częstował Coupiau podczas przemarszu republikanów, zaćmił inteligencyę pocztyliona; ocknął się jednak radośnie, gdy oberżysta, dowiedziawszy się o wypadku walki, zwiastował zwycięstwo Błękitnych. Coupiau wyjechał znowu na gościniec swoją karetą i niebawem wjechano w wąwozy Péleriny, skąd łatwo było rozeznać płaszczyzny Maine i Bretanii. Podobny był teraz nasz dyliżans do szczątków okrętu, prujacego fale po świeżo przebytéj burzy.
Przybywszy na szczyt góry, na którą Błękitni zwolna wstępowali, z którego widać było jeszcze w oddali Pélerinę, Hulot odwrócił się, aby obaczyć, czyli Szuanie znajdują się jeszcze na niéj. Słońce przebłyskując na lufach ich bagnetów, ukazywało ich, jak drobne świecące punkciki. Rzucając ostatnie spojrzenie w dolinę, którą niebawem miał stracić z oczu, zstępując w dolinę Ernée, mógł rozeznać na szerokim gościńcu ekwipaż Coupiau.
— Czy nie dyliżans to z Mayenny? — zapytał swoich adjutantów.
Obydwaj oficerowie, patrząc bystro na starą turgotynę, poznali ją odrazu.
— Jakimże sposobem nie spotkaliśmy jéj na drodze? — zauważył Hulot.
Spojrzeli po sobie milcząc.
— Otóż jeszcze jedna zagadka! — zawołał komendant — zaczynamy przezierać teraz prawdę.
W téjże saméj chwili Marche-a-Terre, który znał także turgotynę, zwiastował jéj nadejście towarzyszom, a odgłos powszechnéj radości ocknął młodą kobietę z jéj zadumy. Nieznajoma postąpiła naprzód i ujrzała dyliżans, który nadjeżdżał z fatalną szybkością. Niebawem nieszczęśliwa turgotyna znalazła się na płaszczyźnie. Szuanie, którzy ukryli się nanowo, wpadli teraz na swoję zdobycz z chciwością, która dodawała polotu ich ruchom. Niemy podróżny potoczył się w głąb’ karety i skurczył, przybierając kształt paczki.
— Bierz dyabli zresztą! — zawołał Coupiau ze szczytu swego kozła, wskazując na ziemianina — przewąchaliście patryotę; ma on pełen worek złota!
Szuanie przyjęli te słowa wybuchem ogólnego śmiechu i poczęli wołać: — Pille Miche! Pille Miche! Pille Miche!
Wśród tych okrzyków, którym sam Pille Miche wtórował, jak echo, Coupiau zawstydzony złaził z siedzenia. Gdy Cibot, przezwany Pille Michem, dopomagał swemu towarzyszowi do wydobycia się z karety, podniósł się szmer ogólny, pełen uszanowania.
— To ojciec Gudin! — kilka głosów zawołało.
Na to czcigodne imię wszystkie głowy odkryły się, Szuanie uklękli przed kapłanem i poczęli prosić go o błogosławieństwo, którego tenże z powagą im udzielił.
— Oszukałby on samego świętego Piotra i wykradł mu klucze raju — rzekł potém, klepiąc po ramieniu Pille-Miche’a. — Gdyby nie on, Błękitni-by nas pochwycili.
Tu spostrzegłszy młodą damę, ojciec Gudin postąpił ku niéj dla rozmówienia się na osobności. Marche-a-Terre, który tymczasem otworzył zwinnie kufer dyliżansu, ujrzał tam z dziką radością worek, którego kształty zdradzały obecność złotych rulonów. Nie zostawało wiele czasu na podzielenie się niemi. Każdy z Szuanów otrzymał z rąk jego swoję cząstkę z taką akuratnością, iż podział nie wywołał najmniejszéj sprzeczki. Poczém tenże zwrócił się do młodéj damy i księdza, przynosząc im kwotę około sześciu tysięcy franków.
— Czy mogę przyjąć je z czystém sumieniem, ojcze Gudin? — zapytała czując potrzebę przyzwolenia.
— Czemu nie, moja pani? Kościół, który zatwierdzał niegdyś konfiskatę dóbr cudzoziemców, czemużby miał oszczędzać rewolucyonistów, którzy przeczą Boga, niszczą kościoły i prześladują religią.
Z kazaniem połączył ojciec Gudin przykład, przyjmując bez skrupułu dziesięcinę nowego rodzaju, którą ofiarował mu Marche-a-Terre.
— Zresztą — dodał — mogę teraz poświęcić wszystko, co posiadam, na obronę Boga i króla. Siostrzeniec mój przeszedł do Błękitnych.
Coupiau lamentował tymczasem i krzyczał na całe gardło, że zgubiony.
— Chodź z nami — rzekł doń Marche-a-Terre — dostaniesz część dla siebie.
— I do tego będą myśleli, że ja się pozwoliłem złupić dobrowolnie, jeśli powrócę bez żadnych śladów gwałtu!
— Jeżeli chodzi tylko o to — rzekł Marche-a-Tere i dał znane hasło, a salwa strzałów przeszyła wnet turgotynę.
Na ten niespodziewany deszcz kul, stare karecisko zajęczało boleśnie tak, że zabobonni Szuanie odskoczyli z przerażenia, ale Marche-a-Terre dostrzegł przytém jak w głębi pudła skoczył i znowu powalił się blady kadłub milczącego podróżnika.
— Ale ty masz jeszcze drób’ w twoim kojcu! — rzekł zcicha Marche-a-Terre do Coupiau.
Pill-Miche, przymrużył oczy na znak, że zrozumiał rzecz.
— Tak — odpowiedział pocztylion — ale ja stawiam to za warunek mego wciągnięcia się do waszych szeregów, że pozwolicie mi tego samego człowieka odstawić zdrowo i cało do Fougères. Zobowiązałem się do tego na imię świętej Anny z Auray.
— Któż-to jest? — zagadnął Pille-Miche.
— Tego wam powiedzieć nie mogę — odparł Coupiau.
— Zostaw go przecie! — rzekł Marche-a-Terre, trącając w łokieć Pille-Miche’a — przysiągł na świętą Annę z Auray i musi dotrzymać obietnicy.
— Ależ — dodał Szuan zwracając się do Coupiau, nie zjeżdzaj zaprędko z góry, pośpieszymy za tobą, nie bez powodu. Muszę zobaczyć mordę twego pasażera, wszak mu potrzeba dać paszport.
W téjże chwili usłyszano tętent konia, zbliżający się szybko od Péleriny. Niebawem zjawił się młody szef oddziału. Dama szybko ukryła worek, który trzymała w ręce.
— Możesz pani zachować te pieniądze bez skrupułu — rzekł młody człowiek. — Oto list, który znalazłem dla pani pomiędzy temi, co oczekiwały na mnie w Vivetière; list od matki pani.
Spojrzawszy zaś kolejno po Szuanach, którzy pogubili się tymczasem w lasku, i rzuciwszy okiem na dyliżans, który zjeżdżał w dolinę Couësnon, dodał:
— Pomimo szczeréj chęci, nie zdołałem na czas przybyć! Obym się tylko pomylił w mych podejrzeniach!
— To były pieniądze mojéj biednéj matki! — zawołała dama, otworzywszy list, którego pewne wyrazy wydarły jéj z piersi ten okrzyk.
Kilka przytłumionych śmiechów ozwało się w lasku. Młody człowiek sam nie miał siły powstrzymać się od śmiechu patrząc na worek, który zawierał część na damę przypadającą z rabunku, dokonanego na własnych jéj pieniądzach. Ona sama zaczęła śmiać się.
— Ha! cóż robić, markizie, niech idzie na chwałę bożą! Na ten raz wychodzę ze sprawy bez nagany — rzekła do młodego wodza.
— Wkładasz pani lekkomyślność we wszystko, nawet w wyrzuty sumienia — zauważył tenże.
Dama zarumieniła się i spojrzała na markiza z taką skruchą, że uczuł się rozbrojonym. Ksiądz zwrócił uprzejmie, ale z dwuznacznym wyrazem, dziesięcinę, którą dopiéro co otrzymał; następnie postąpił za młodym oficerem, który skierował się w bok na drogę, dopiero co przebytą. Młoda dama, zanim udała się ich śladem, skinęła na Marche-a-Terre’a, który zbliżył się ku niéj.
— Udacie się do Mortagne — rzekła do niego głosem stłumionym. Wiem, że Błękitni mają wysłać do Alençon znaczną sumę w gotówce, ażeby przyjść w pomoc uzbrojeniom téj okolicy. Jeżeli poświęcam łup dzisiejszy twym towarzyszom, to tylko pod warunkiem, że potrafią mię odszkodować. Przedewszystkiém chodzi o to, ażeby Gars nie dowiedział się o celu wyprawy: zapewne sprzeciwiłby się jéj; w razie nieszczęścia wszakże, potrafię go ułagodzić.
— Pani — rzekł markiz, na którego koniu dama usiadła teraz oddawszy swojego księdzu, przyjaciele moi z Paryża piszą mi, że potrzeba się miéć na ostrożności: Rzeczpospolita postanowiła zgnieść nas podstępem i zdradą.
— To nie wielkie nieszczęście — odrzekła — ci ludzie miewają pomysły. Chciałabym pójść z nimi o lepsze i wyszukać sobie współzawodników.
— Wierzę! — zawołał markiz. — Pichegru ostrzega mię, ażebym był ostrożnym i rozważnym w zawieraniu przyjaźni. Rzeczpospolita czyni mi ten zaszczyt, iż sądzi mię niebezpieczniejszym od wszystkich Wandejczyków razem, i liczy na me słabostki, pragnąc mię pozyskać.
— Miałżebyś mi nie ufać? — rzekła, kładąc mu na sercu rękę, która tuliła się do niego.
Młody oficer nachylił ku niéj czoło, które objęła czule dłońmi.
— Tak, tak — wmieszał się Gudin — policya Fouché’go niebezpieczniejszą będzie dla nas, niż bataliony ruchome i republikańscy Szuanie.
— Masz słuszność, wielebny ojcze.
— Ach! ach! — zawołała dama — miałżeby Fouché wyprawić przeciwko tobie kobiety?... Czekam na nie — rzekła po krótkiéj pauzie, nadając głosowi ton głęboki.
Na kilka strzałów od pustéj płaszczyzny, którą wodzowie opuścili, odbyła się jedna z owych scen, które przez długi czas jeszcze wydarzały się dosyć często na wielkich gościńcach. Przy wyjściu z małéj wioski na Pélerinie, Pille-Miche i Marche-a-Terre zatrzymali znowu dyliżans wśród wąwozu. Coupiau zsiadł z kozła po niejakim oporze. Milczący podróżny wydobyty ze swéj kryjówki przez Szuanów, klęczał teraz wśród gęstwiny jałowcu.
— Kto jesteś? — zapytał dzikim głosem Marche-a-Terre.
Podróżny milczał, ale Pille-Miche powtórzył pytanie, łącząc z niém uderzenie kolbą.
— Nazywam się — rzekł nareszcie rzucając spojrzenie na Coupiau — Jakób Pinaud, jestem ubogim kupcem płótna.
Coupiau zrobił giest przeczący, nie przeczuwając, iż zdradza go. Ten znak objaśnił Pille-Miche’a, który wycelował niezwłocznie karabin na nieznajomego, podczas gdy Marche-a-Terre wygłaszał następujące straszliwe ultimatum: Zanadto jesteś upartym, ażebyś miał znać kłopoty biedaka. Jeżeli jeszcze raz zmusisz nas do pytania się o nazwisko, kolega mój Pille-Miche jednym strzałem z téj lufy zjedna sobie szacunek i wdzięczność twoich spadkobierców. Któż jesteś więc? — dorzucił po chwili.
— Jestem d’Orgemont z Fougères.
— Ach! ach! — zawołali obydwaj Szuanie.
— To nie ja pana nazwałem, panie d’Orgemont — rzekł Coupiau. — Święta panienka moim świadkiem, że go dobrze broniłem.
— Ponieważ pan jesteś panem d’Orgemont z Fougères — rzekł Marche-a-Terre z wyrazem ironicznego uszanowania — puścimy pana bez szwanku. Że jednak nie jesteś ani dobrym Szuanem ani prawdziwym Błękitnym, że daléj nabyłeś dobra opactwa Juvigny, zapłacisz nam — tu zdawało się, jakoby Szuan liczył głowy swych towarzyszów — trzysta sześcio-frankówek, tytułem okupu. Neutralność warta tego.
— Trzysta frankówek! — powtórzyli chórem nieszczęśliwy bankier Pille-Miche i Coupiau, wszakże każdy z innym wyrazem.
— Niestety! drogi panie — ciągnął d’Orgemont — jestem zrujnowany. Pożyczka przymusowa stu milionów, zaciągnięta przez tę dyabelską Rzeczpospolitą, otaksowała mię tak wysoko, że mię wyssano do grosza.
— I wieleż to zażądała od ciebie ta Rzeczpospolita?
— Tysiąc talarów, drogi panie — rzekł bankier z wyrazem pragnącym wywołać politowanie i ulgę w sumie.
— Jeżeli Rzeczpospolita twoja wydziera ci przymusowe i znaczne pożyczki, to widzisz, że z nami tylko zyskać możesz; nasz rząd jest mniéj drogim. Trzysta sześcio-frankówek czyż to za drogo na ciebie?
— Ale skądże je wezmę?
— W twojéj kasie — rzekł Pille Miche. — Albo papiery twoje cięte będą, albo ci obetniemy pazury przy ogniu.
— Gdzież wam je wypłacę? — zapytał d’Orgemont.
— Dom twój letni w Fougères leży niedaleko od fermy Giberry, gdzie mieszka kuzyn mój Galope-Chopine, inaczéj nazywany wielkim Cibot, tam je odstawisz — rzekł Pille Miche.
— To nie będzie w porządku — zauważył d’Orgemont.
— Cóż-to nas obchodzi? — odrzekł Marche-a-Terre. — Uważ tylko, że jeśli za dwa tygodnie nie znajdą się w rękach Galope-Chopine’a, złożymy ci małą wizytkę, która cię wyleczy z podagry jeżeli na nią cierpisz.
— Co do ciebie Coupiau — rzekł Marche-a-Terre — nazywać się odtąd będziesz Mène-à-Bien.
Po tych słowach obydwaj Szuanie oddalili się; podróżny wsiadł napowrót do powozu, który, dzięki biczowi Coupiau, skierował się pędem ku Fougères.
— Gdybyś pan miał broń — rzekł Coupiau — bylibyśmy się mogli trochę lepiéj bronić.
— Głupcze, ja wiozę dziesięć tysięcy franków przy sobie — rzekł d’Oigemont, pokazując na swoje grube trzewiki. Czy można bronić się, mając taką kwotę przy sobie?
Mnèe-à-Bien poskrobał się po-za uszy i spojrzał za siebie, ale nowi koledzy jego znikli już z widnokręgu.
Hulot z oddziałem swoim zatrzymał się w Ernée dla złożenia rannych w szpitaliku tego małego miasteczka; następnie bez żadnego już nieprzyjaznego wypadku, kolumna republikańska dotarła do Mayenny. Tutaj mógł komendant nazajutrz zaspokoić wszystkie swe wątpliwości co do kuryera; mieszkańcy bowiem tutejsi wiedzieli już o zrabowaniu dyliżansu.
W parę dni potém, władze wysłały do Mayenny sporo nowozaciężnych patryotów, ażeby Hulot mógł niemi wypełnić kadry swojéj półbrygady. Niebawem poczęły szerzyć się pogłoski, niezbyt dodające otuchy, o powstaniu. Rozszerzyło się ono na wszystkie miejscowości, w których, podczas ostatniéj wojny, Szuanie i Wandejczycy rozdmuchali główne ogniska pożaru.
W Bretanii opanowali rojaliści Pontorson, ażeby zawiązać komunikacyę z morzem. Małe miasteczko Saint-James, położone pomiędzy Pontorson i Fougères, wpadło także w ich ręce i w niém to zdawali się chcieć założyć chwilowo główne ognisko swych operacyj i główny skład wojennych zapasów. Stąd mogli też bezpiecznie znosić się z Normandyą i Morbihanem. Podrzędni dowódcy przebiegali trzy te prowincye wzdłuż i wszerz, werbując ochotników dla sprawy królewskiéj i wiążąc pojedyncze ruchy w całość. Te knowania zbiegały się z wiadomościami z Wandei, gdzie podobneż intrygi snuło czterech głównych przewódców: Abbé Vernal, hrabia de Fontaine, de Châtillon i Suzannet. Kawaler de Valois, markiz d’Esgrignon i Troisville’owie znosili się z niemi w departamencie Orne. Wodzem operacyj, na szerokie rozmiary podjętych, które rozwijały się zwolna lecz nie mniéj groźnie, był w istocie Gars, — przydomek nadany przez Szuanów markizowi Montauran od chwili wylądowania. Raporty o tém wszystkiém, wysyłane przez Hulota do ministrów, sprawdzały się jaknajzupełniéj. Na znaczeniu tego wodza, przysłanego z zagranicy, poznano się natychmiast.
Markiz ujął dosyć sprężyście władzę nad Szuanami, pragnąc dokładnie ich poznajomić z celami wojny i przekonać ich, że nadużycia i wybryki plamiły szlachetną sprawę, którą podjęli. Stanowczy charakter, męstwo, zimna krew, zdolności tego młodego pana ożywiły nadzieje nieprzyjaciół Rzeczypospolitéj i podsyciły tak dalece ponure namiętności tych okolic, że najmniéj nawet gorliwi rzucili się gorąco do dzieła, przygotowującego wypadki stanowcze dla pokonanej monarchii.
Hulot nie otrzymywał żadnéj odpowiedzi na pytania i raporty, ustawicznie wysyłane do Paryża. Ta dziwna cisza zwiastowała niewątpliwie nowe przesilenie rewolucyjne.
— Miałożby dziać się z naszym rządem to, co się dzieje ze skarbem? — mówił stary szef do swoich towarzyszy. — Czyż wszystkie nasze prośby rzucają się do kosza?
Tu nagle rozniosła się magiczna sława powrotu Bonapartego i wieść o wypadkach 18 brumaira. Komendanci zachodnich prowincyj zrozumieli teraz powód milczenia ministrów. Nie mniéj przeto niewątpliwie pragnęli oni zepchnąć z siebie odpowiedzialność, która ciążyła na nich, i poznać coprędzéj kroki, które przedsięwziąć zamierzy rząd nowy. Na wiadomość, że gienerał Bonaparte mianowany został pierwszym konsulem Rzeczypospolitéj, zapanowała powszechna radość w kołach żołnierzy; poraz-to pierwszy jeden z nich stawał na czele rządów. Francya, dla któréj młody gienerał stał się bożyszczem, upajała się nadzieją. Energia narodu powróciła. Stolica, zmęczona już swą ponurą postawą, pogrążyła się w szale zabaw i uciech, których od długiego czasu była pozbawioną. Pierwsze postanowienia konsulatu nie zachwiały żadnych nadziei i wolność nie czuła się niemi dotkniętą. Pierwszy konsul wydał proklamacyę do mieszkańców Zachodu. Jego wymowne zwroty, wystosowane do mas, a przez Bonapartego, rzec można wynalezione, wywołały w owych czasach patryotyzmu i cudów nieobliczone skutki. Głos jego rozlegał się po świecie jak głos proroka, gdyż każdą z jego dotychczasowych odezw utwierdzało zwycięstwo.
„Mieszkańcy!
Bezbożna wojna powtórnie nawiedziła departamenty wschodnie.
Sprawcami tych zaburzeń są zdrajcy, zaprzedani Anglikom albo rabusie, którzy w publicznych rozterkach szukają pola i bezkarności dla swoich zbrodni.
Wobec takich ludzi rząd nie widzi potrzeby ani pobłażliwości ani wyznawania swoich zasad.
Są jednak obywatele drodzy ojczyźnie, których ci burzyciele uwiedli, tym winniśmy słowa wyjaśnienia i prawdy.
Ogłoszono i wykonano prawa niesłuszne; kroki samowolne zaniepokoiły obywateli i swobodę ich sumienia; zuchwałe wpisywanie się na listy wychodźców zdumiało téż obywateli, nareszcie, wielkie zasady porządku społecznego pogwałcono.
Konsulowie oświadczają, że wolność wyznań, poręczona przez konstytucyę, prawo z 11 prairiala roku III, które pozostawia w rękach obywateli domy przeznaczone dla religijnych obrzędów, zostanie wykonane.
Rząd przebaczy; dopełni on prawa łaski nad żałującemi, pobłażanie będzie całkowite i zupełne; będzie jednakże ścigał każdego, któryby po téj deklaracyi odważył się jeszcze opierać wszechwładzy narodu.“
— Czy tylko — rzekł Hulot po przeczytaniu publiczném téj odezwy konsula, akt ten nie jest za ojcowski? Zobaczycie teraz, że ani jeden rabuś rojalistowski nie zmieni swéj opinii.
Komendant miał słuszność. Ta proklamacya posłużyła tylko na to, aby każdego utwierdzić w swojém zdaniu. W kilka dni potem Hulot i jego towarzysze otrzymali posiłki. Nowy minister wojny doniósł im, że jenerał Brune otrzymał rozkaz udania się na Zachód Francyi celem objęcia tamże komendy. Hulot, którego doświadczenie powszechnie znano, sprawował prowizorycznie rządy w departamentach Orne i Mayenne. Nieznane dotąd życie zawrzało we wszystkich wydziałach rządu. Okólnik ministra wojny i ministra policyi zapowiadał, że zostały podjęte kroki stanowcze powierzone dowódcom wojskowym, celem stłumienia rewolucyi w jéj podstawach. Ale Szuanie i Wandejczycy skorzystali już z bezczynności Rzeczypospolitéj, zbuntowawszy prowincye i owładnąwszy niemi zupełnie: Ogłoszono więc nową odezwę konsula. Tym razem gienerał przemawiał do armii.
„Żołnierze!
Cały Zachód należy dziś już do rozbójników, emigrantów i żołdaków Anglii.
Armia składa się z przeszło sześćdziesięciu tysięcy zuchów; obym usłyszał rychło, że dowódcy buntowników nie żyją. Sławę, zdobywa się tylko trudem; gdyby można ją znaleść próżnując w głównych kwaterach po wielkich miastach, któżby jéj nie miał?
Żołnierze, jakikolwiek stopień piastujecie w szeregach armii, wdzięczność narodu was czeka. Aby na nią zasłużyć, potrzeba przemódz niepogody, śniegi, lodowce i nadzwyczajne zimna w nocy; potrzeba wytępić tych nędzników, czyniących ujmę honorowi imienia francuskiego.
Kampania powinna być krótką a zwycięską; bądźcie nieubłagani dla rozbójników, ale zachowujcie surową karność.
Gwardye narodowe, połączcie trudy waszych ramion z wysiłkiem wojsk liniowych!
Jeżeli napotkacie pomiędzy sobą ludzi sprzyjających złoczyńcom, uwięźcie ich! Niechaj nigdzie nie znajdą schronienia przed ścigającym ich żołnierzem; a jeżeli się znajdzie zdrajca, któryby ośmielił się ich przyjąć i bronić, niech ginie razem z niemi!“
— To mi kmotr! — zawołał Hulot; sam dzwoni na mszę i sam ją odprawia. Tak samo robił we Włoszech.
— Mówi sam i w swojém tylko imieniu, zauważył Gerard, którego poczęły niepokoić następstwa 18 brumaira.
— E! bierz licho, niech mówi, jak chce, skoro tylko jest żołnierzem — zawołał Merle.
Nieopodal od nich kilku żołnierzy skupiło się przed odezwą, przylepioną na murze. Ponieważ ani jeden z ich grona nie umiał czytać, podziwiali ją przeto w milczeniu, jedni z wyrazem niepokoju, inni z prostą ciekawością, podczas gdy dwóch albo trzech śledziło po drodze, czy nie przechodzi jaki obywatel mający minę uczonego.
— I co ten szmat papieru znaczy? — odezwał się Beau-Pied rubasznie żartobliwym tonem do swego towarzysza.
— Albo to trudno odgadnąć — odparł Clef-des-Coeurs.
Na te słowa wszyscy rzucili spojrzenia na obu towarzyszy gotowych zawsze odegrać swoję rolę.
— Patrz tylko — mówił Clef-des-Coeurs, pokazując na umieszczoną w nagłówku odezwy winietę, która przedstawiała otwarty kompas. To znaczy, że potrzeba, abyśmy tęgo maszerowali! Nie napróżno postawili tutaj otwarty kompas, to emblemat...
— Mój chłopcze — odparł Beau-Pied, schowaj się z twoją mądrością, to się nazywa problemat. Służyłem dawniéj w artyleryi. Moi oficerowie zęby na tém pozjadali.
— Mówię, że emblemat.
— A ja mówię, że problemat.
— Stoi zakład?
— O co?
— O twoję fajkę niemiecką!
— Trzymam.
— Bez urazy, panie adjutancie, nieprawdaż, że to emblemat a nie problemat — zapytał z obleśną miną Clef-des-Coeurs Gérarda, który w głębokiém zamyśleniu szedł za Hulotem i Merlem.
— I jedno i drugie! — rzekł oficer poważnie i poszedł daléj...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Bronisław Zawadzki.