Szuanie czyli Bretania w roku 1799/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Szuanie czyli Bretania w roku 1799 | |
Wydawca | S. Lewental | |
Data wyd. | 1884 | |
Druk | S. Lewental | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Bronisław Zawadzki | |
Tytuł orygin. | Les chouans | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron | ||
Artykuł w Wikipedii |
Варшава, 26 Декабря 1883 г.
W pierwszych dniach roku VIII-go, na początku miesiąca Vendémiaire, czyli, mówiąc językiem kalendarza zwyczajnego, ku schyłkowi września 1799 roku, drużyna wieśniaków, licząca około stu ludzi, tudzież dość znaczna liczba mieszczan, wyruszywszy rankiem z Fougères w podróż do Mayenny, wspinała się na górę de la Pèlerine, położoną w połowie drogi, wiodącéj z Fougères do Ernée, małego miasteczka, w którém podróżni zwykle zatrzymują się dla wypoczynku. Grono to, podzielone na grupy mniéj lub więcéj liczne, przedstawiało mieszaninę kostiumów tak dziwacznych, zbiorowisko ludzi, pochodzących z tak różnych okolic i należących do tak różnych zawodów, że nie będzie rzeczą zbyteczną opisać charakterystyczne ich znamiona, ażeby opowiadaniu temu nadać żywe barwy, do których tyle wagi dziś przywiązują, jakkolwiek, zdaniem pewnych krytyków, szkodzi to malowidłu uczuć.
Niektórzy z wieśniaków — a nawet znaczna ich większość — szli pieszo, za całe zaś odzienie służyła im płachta z koziéj skóry, która pokrywała ich od szyi aż do kolan, i spodnie z białego, bardzo grubego płótna, którego nici nierówne oskarżały przemysł krajowy o niedbalstwo. Płaskie kosmyki ich długich włosów mieszały się tak zręcznie z sierścią koziéj skóry i przysłaniały tak zupełnie ich twarze, spuszczone ku ziemi, iż można było tę skórę wziąć za ich własną i na pierwsze spojrzenie sądzić, że są-to owe raczéj zwierzęta, których zdarta skóra służyła im za okrycie. Ale zpomiędzy włosów błyszczały ludzkie oczy, jak krople rosy wśród bujnéj zieloności, a spojrzenia ich, zwiastujące inteligencyą, więcéj niewątpliwie budziły trwogi, niż uciechy. Na głowach mieli brudne okrycia z czerwonéj wełny, podobne do owéj czapki frygijskiéj, jaką rzeczpospolita przyjęła za godło wolności. Na barkach dźwigali wszyscy grube kije z sękatych dębów, na których wisiały długie sakwy płócienne, dosyć puste. Inni na wierzchu czapek mieli jeszcze grube kapelusze pilśniowe o szerokich brzegach, obwieszone rodzajem wełnianéj różnobarwnéj tkaniny. Ci znowu, ubrani od stóp do głowy w płótno, z którego uszyte były spodnie i sakwy pierwszych, nie posiadali nic w swojém ubraniu, coby mogło wyobrażać nowoczesną cywilizacyą. Długie ich włosy spadały na kołnierz okrągłego kaftana z małemi kieszonkami u boków, sięgającego do bioder — zwyczajny strój wieśniaków zachodniéj Francyi. Pod kaftanem otwartym dostrzedz można było kamizelkę z tegoż samego płótna, z dużemi guzikami. Niektórzy zpomiędzy nich mieli na nogach saboty, podczas kiedy inni, przez oszczędność, nieśli trzewiki swe w rękach. Stroje te, długiém używaniem zbrudzone, zczerniałe od kurzu i potu, mniéj oryginalne od poprzednich, miały tę zasługę historyczną, iż tworzyły niejako przejście do kostiumów prawie okazałych kilku ludzi, którzy rozproszeni w pojedyńczych grupach, błyszczeli pomiędzy niemi tu i owdzie, jak kwiaty. Istotnie, spodnie ich z błękitnego płótna, ich kamizelki czerwone albo żółte, ozdobione dwoma równoległemi rzędami guzików skórzanych i podobne do czworokątnych pancerzów, odbijały tak żywo od białych sukien i skór towarzyszy, jak bławaty i maki polne od płowego zboża. Niektórzy mieli na nogach owe saboty, które wieśniacy bretońscy sami wyrabiają; wszyscy jednak prawie zresztą nosili podkute trzewiki i suknie z materyi bardzo grubéj, krojone według staro-francuskiéj mody, któréj kształt wiernie dochowują nasi wieśniacy. Kołnierze ich koszul były spięte guzikami srebrnemi, przedstawiającemi serca lub kotwice. Nareszcie ich sakwy wydawały się obficiéj zaopatrzonemi, niż u towarzyszy; niektórzy pośród nich nieśli prócz tego wydrążone dynie zapewne z wodą, sznurkami przewieszone na szyi.
Wpośrodku tych ludzi nawpół dzikich kręciło się kilku mieszczan, jakby dla uwydatnienia najwyższego wyrazu cywilizacyi tych okolic. Okryci kapeluszami okrągłemi lub kaszkietami, nosili buty ze sztylpami lub trzewiki w kamaszach, przedstawiając, podobnie jak wieśniacy, w ubiorach swoich znaczne różnice. Kilku z nich nosiło owe kamizelki republikańskie, zwane karmaniolami. Inni, widocznie bogaci rzemieślnicy, byli od stóp do głowy ubrani w suknie jednego koloru. Najwykwintniejsze z ich kostiumów składały się z fraków lub surdutów, wyrobionych z błękitnego lub zielonego sukna, mniéj lub więcéj wytartych. Ci, jako prawdziwe personaty, nosili buty o rozmaitych kształtach i bawili się grubemi trzcinami, wyglądając na ludzi, którzy z przejść losu nic sobie nie robią. Kilka głów starannie było upudrowanych, o warkoczach dość zgrabnie zaplecionych. Patrząc na tych ludzi, zdziwionych własnym widokiem i spędzonych razem jakby wolą przypadku, rzekłbyś, iż są-to mieszkańcy jakiegoś zamku, wyrzuceni przez pożar z domowego ogniska. Wszakże czas i miejsce nadawały wcale inny charakter temu zgromadzeniu. Spostrzegacz, wtajemniczony w tajniki niezgód wewnętrznych, które miotały podówczas Francyą, rozpoznałby z łatwością w téj drużynie, złożonéj prawie bez wyjątku z ludzi, którzy o cztery lata wpierw przeciwko niéj walczyli, kółko obywateli, na których rzeczpospolita mogła liczyć. Jeszcze rys jeden uderzający nie pozostawia żadnéj wątpliwości co do opinij, które dzieliły zebranych tu towarzyszów. Tylko republikanie stąpali z wyrazem pewnéj wesołości. Co do innych w téj zbieraninie, to — jeżeli rozmaitość ubiorów dzieliła ich między sobą — postaci ich i postawy miały ten wspólny wyraz, którego użycza nieszczęście. Mieszczanie i wieśniacy nosili na twarzach ślady głębokiéj melancholii; ich milczenie miało w sobie coś dzikiego; zdawali się wszyscy przygarbieni pod jarzmem téj saméj myśli, strasznéj bezwątpienia, ale starannie ukrywanéj, gdyż wejrzenia ich były nieprzeniknione; tylko powolność niezwyczajna ich kroków mogła zdradzać tajemną ich troskę. Od czasu do czasu niektórzy zpomiędzy nich, wyróżniający się różańcami na szyjach, pomimo niebezpieczeństwa, na jakie się narażali, nosząc godło religii ujarzmionéj, ale nie wytępionéj, potrząsali głowami i podnosili je w górę z niedowierzaniem. Ukradkiem spojrzenia ich badały ciekawie drzewa, ścieżki i kamieniołomy, które otaczały drogę, w taki sposób, w jaki pies wietrzy w polu zwierzynę; poczém, nie dosłyszawszy nic więcéj oprócz stąpania milczących towarzyszów, spuszczali znowu do ziemi głowy i przybierali dawny wyraz rozpaczy, podobni do więźniów, prowadzonych na galery, aby tam żyć lub umrzéć.
Pochód téj kolumny ku Mayennie, różnorodność żywiołów, które ją składały, i uczucia, które zdawała się wyrażać, usprawiedliwiały się obecnością innéj kolumny, tworzącéj czoło oddziału. Około stu pięćdziesięciu żołnierzy postępowało naprzód z bronią i bagażami, pod dowództwem szefa pół-brygady. Nie będzie rzeczą zbyteczną zauważyć dla tych, którzy nie uczestniczyli w dramacie Rzeczypospolitéj, że ten tytuł zastępował rangę pułkownika, usuniętą przez patryotów, jako zbyt arystokratyczną. Ci ludzie należeli do półbrygady piechoty, stojącéj załogą w Mayennie. W owych czasach niezgod i rozterek mieszkańcy zachodniej Francyi nazywali żołnierzy całéj rzeczypospolitéj Błękitnemi. Przydomek ten pochodził od błękitnych i czerwonych mundurów, których pamięć jest nazbyt świeżą, abym je bliżéj miał opisywać. Oddział „błękitnych“ służył więc za eskortę téj drużynie ludzi niezadowolonych ze swéj podróży do Mayenny, kędy karność wojskowa miała ubrać ich w tegoż samego ducha, w też same suknie i postawę, zacierając różnice, które ich obecnie dzieliły.
Kolumna nasza stanowiła kontyngens rekrutów z okręgu Fougères, wybrany z trudnością wedle przepisów poboru, zarządzonego przez dyrektoryat wykonawczy rzeczypospolitéj francuskiéj prawem z dnia 10 messidora. Rząd podówczas potrzebował pięciuset milionów fr. i pięciukroć sto tysięcy ludzi, żeby wyprawić coprędzéj posiłki swoim armiom, bitym przez Austryaków we Włoszech, przez Prusaków w Niemczech, zagrożonych w Szwajcaryi przez Rosyan, któremi Suworow obiecywał zawojować Francyą. Departamenty zachodnie, znane pod nazwą Wandei, Bretania i część dolnéj Normandyi, uspokojone od trzech lat za staraniem generała Hoche, zdawały się chwytać dobrą chwilę do wznowienia walki. Wobec tylu sprzymierzonych napaści, rzeczpospolita odnalazła w sobie pierwotną swoję energią. Przedewszystkiém pomyślała o obronie departamentów zagrożonych, powierzając jednym z artykułów rzeczonego prawa z 10 messidora trud o nie patryotyzmowi mieszkańców. W istocie, rząd, nie mając ani wojska, ani pieniędzy, któremi mógłby rozporządzić wewnątrz kraju, ominął trudność ustawodawczą fanfaronadą: nie mogąc wysłać wojska, ani pieniędzy do departamentów zbuntowanych, obdarzył je swém zaufaniem. Może spodziewał się, iż ten środek, uzbrajając jednych obywateli przeciwko drugim, stłumi powstanie w samym zarodzie. Artykuł ten, źródło nieszczęsnych przejść, brzmiał tak: „Należy utworzyć kompanie ochotnicze w departamentach zachodnich“. To rozporządzenie niepolityczne nadało zachodowi postawę tak nieprzyjazną, iż dyrektoryat zwątpił zrazu o możności pokonania go. W kilka dni późniéj zażądał on od zgromadzenia szczególnego pełnomocnictwa co do organizacyi lekkich oddziałów w duchu owego prawa o kompaniach ochotniczych. Nowe zatém prawo, ogłoszone na parę dni przed rozpoczęciem naszego opowiadania, polecało z tych słabych ruchawek tworzyć legiony. Miały one nosić nazwy departamentów: Sarthe, Orne, Mayenne, Ille-et-Vilaine, Morbihan, Loire-Inférieure i Maineet-Loire. „Legiony te (mówiło prawo), specyalnie utworzone dla zwalczenia Szuanów, nie będą mogły być pod żadnym pozorem użyte do obrony granic“. Są-to szczegóły nudne, ale nieznane czytelnikom; wyjaśniają zarazem i stan niemocy, w jakim znajdował się dyrektoryat, i cel pochodu téj drużyny ludzi, prowadzonych przez oddział Błękitnych. Nie będzie również zbyteczném dodać, że piękne te i patryotyczne postanowienia rządu nie przyoblekały się nigdy w ciało, oprócz ogłoszenia ich w „Dzienniku Praw“. Nie oparte na idejach moralnych, patryotyzmie lub strachu, które do niedawna zapewniały im skuteczność, rozporządzenia rzeczypospolitéj stwarzały miliony i wojska, które nie wchodziły ani do skarbu, ani do armii. Energia rzeczypospolitéj zużyła się w nieudolnych rękach i prawa w zastosowaniu swém naginały się do okoliczności, miasto nad niemi panować.
Departamenty Mayenny i Ille-et-Vilaine podlegały wówczas komendzie starego oficera, który, pragnąc w sposób najdogodniejszy wywiązać się z zadania, postanowił ściągnąć przeznaczony kontyngens rekrutów z Bretanii, a zwłaszcza z Fougères, będącego jedném z najstraszniejszych ognisk ruchu Szuanów. Spodziewał on się w ten sposób osłabić siłę tych groźnych dla rzeczypospolitéj okolic. Gorliwy ten żołnierz korzystał ze złudnych przewidzeń prawa i ogłosił, że wyekwipuje i uzbroi niezwłocznie rekrutów, gdyż ma do swego rozporządzenia żołd całomiesięczny, przyobiecany mu przez rząd dla wojsk wyjątkowych. Jakkolwiek Bretania zżymała się początkowo na myśl o wszelkiéj służbie wojskowéj, projekt udał się wszakże odrazu na wiarę owych obietnic i to z taką szybkością, że oficer uczuł się zdumionym. Ale był to jeden z tych szczwanych lisów, trudnych do podejścia. Skoro tylko obaczył część nadpływających kontyngensów, zaczął podejrzywać je o ukryte pobudki tak szybkiego stawienia się na rozkazy i może odgadł prawdę, przypuszczając, że szło im o stworzenie sobie armii. Nie wyczekując przeto na opóźniających się, poczynił przygotowania, ażeby wycofać się w porę do Alençon i tém samém zbliżyć się do okolic już uspokojonych, jakkolwiek rosnące powstanie tych stron nie rokowało powodzenia planowi spokojnego przedarcia się przez nie. Oficer nasz, dochowując, według instrukcyi, najściślejszéj tajemnicy o klęskach francuskich armij i o nowych, dosyć niepokojących ruchach Wandei, usiłował wszakże pomimo tego zrana w dniu, w którym zaczyna się nasze opowiadanie, dotrzéć pośpiesznym marszem do Mayenny, gdzie przyrzekał sobie rozporządzić się według własnéj woli, wypełniając kadry swojéj pół-brygady temi „popisowemi“ (conscrits) Bretanii. Ten wyraz, później tak utarty, zastąpił po raz pierwszy w ustawie nazwę „rekwirowanych“ (réquisitionnaires), pierwotnie przysługującéj rekrutom republikańskim. Zanim opuścił Fougères, komendant polecił sekretnie żołnierzom wziąć ze sobą kartusze i racye chleba, tak, aby nie zwracać uwagi popisowych na długość drogi; liczył on, iż nie zatrzyma się w Ernée, gdzie rekruci mogliby się porozumiéć snadniéj z Szuanami, rozproszonemi niewątpliwie w pobliskich wioskach. Ponure milczenie, które panowało w szeregach popisowych, zdziwionych manewrem starego republikanina, i powolność ich marszu wśród gór tamtejszych, budziły najwyższy niepokój w umyśle szefa pół-brygady, nazwiskiem Hulot; uderzające rysy, któreśmy przywiedli na początku opowiadania, trwożyły go niemało; postępował on również milcząco wpośrodku pięciu młodych oficerów, którzy umieli uszanować niemą troskę swego dowódcy. Ale w chwili, gdy weszli na wierzchołek Peleriny, Hulot, jakby instynktem tknięty, odwrócił nagle głowę, aby pochwycić na gorącym uczynku usposobienie, malujące się na obliczach popisowych. Stopniowe opóźnianie się Bretonów rozdzieliło już ich od eskorty o jakie dwieście kroków. Hulot też charakterystyczną zrobił minę, sobie właściwą, i przerwał długie milczenie:
— Cóż u dyabła z temi fanfaronami? — zawołał donośnym głosem. — Nasi rekruci zbierają nogi w kupę, zamiast je wyciągać.
Na te słowa oficerowie, towarzyszący komendantowi, obrócili się także mimowolnym ruchem po-za siebie, podobni do śpiących, których niespodziewany hałas porywa na równe nogi. Sierżanci, kaprale powtórzyli ten ruch także i cała kompania stanęła, pomimo, że nie odebrała pożądanego rozkazu: stój! Jeżeli zrazu oficerowie rzucili spojrzenie na kolumnę, wspinającą się, jak długi żółw, po grzbiecie góry, to młodzi ci ludzie, których żądza obrony kraju uniosła do chlubnych wysiłków, a w których wszakże wojna nie wypleniła jeszcze do szczętu poczucia piękna, zanadto silnie przejęli się widokiem natury, który roztaczał się przed niemi, aby nie zapomniéć o pierwotnym a nieznanym sobie celu obserwacyi. Jakkolwiek wychodzili z Fougères, na którego obraz, co prawda pod działaniem perspektywy znacznie przekształcony, tylokrotnie spoglądali z obojętnością, nie mogli odmówić sobie raz jeszcze rozkoszy przypatrzenia mu się, podobni do owych dyletantów, którym muzyka tém większą sprawia rozkosz, im lepiéj rozumieją jéj szczegóły.
Z wierzchołka góry oko wędrowca padało na wielką dolinę Couesnon, któréj szczyt, jeden z najwyższych wśród widnokręgu, zajmuje miasto Fougères. Zamek jego panuje ze szczytu skały, na któréj zbudowany, po-nad kilkoma ważnemi drogami, co go zdawna czyniło kluczem do wnętrza Bretanii. Stąd-to oficerowie nasi podziwiali tę kotlinę, uposażoną zarówno bujną żyznością gruntu, jak i rozmaitością widoków. Ze wszystkich stron wznoszą się tu amfiteatralnie łupkowe góry, różane swoje boki ubierając w lasy dębowe i w pochyłościach swych kryjąc pełne czerstwéj woni rozdoły. Skały te zakreślają szeroki łuk, w głębi którego wyściela się łagodną linią niezmierzona okiem łąka, podobna do ogrodów angielskich. Mnóstwo żywopłotów, otaczających liczne, a nieregularnie założone, gęsto obsadzone drzewami gospodarstwa, nadaje temu zielonemu kobiercowi jeden z najbardziéj uderzających wyrazów pejzażowych we Francyi i mieści bogate tajemnice powabu w tych niezliczonych kontrastach, których wrażenie zdolne jest przejąć do głębi najzimniejsze dusze. W owéj chwili widok okolicy ożywiały te przewiewne blaski, któremi natura lubi czasem podnosić urok swych nieśmiertelnych tworów. Podczas gdy oddział wszedł w dolinę, wschodzące słońce rozpraszało już tymczasem z widnokręgu te białe i wiotkie opary, które w porankach wrześniowych zwykły pląsać po łąkach. W chwili, gdy żołnierze się odwrócili, niewidzialna ręka zdawała się z krajobrazu podnosić ostatnią już zasłonę, którą był owinięty, mgłę rozwiewną, podobną do całuna przezroczystéj gazy, która zdaje się ukrywać drogie klejnoty, nadając im osobny urok. Na szerokim widnokręgu, który objęli spojrzeniem oficerowie, niebo nie majaczyło już ową mgłą lekką, któréj łagodny blask srebrny pozwala dojrzéć, że to olbrzymie błękitne sklepienie jest firmamentem. Byłto raczéj baldachim jedwabny, podtrzymywany nierównemi szczytami gór i umieszczony w powietrzu, jakoby dla opieki, po-nad wspaniałą panoramą pól, łąk, strumyków i gajów. Oficerowie nie omieszkali przyjrzéć się uważnie krajobrazowi, z którego tryskało tyle piękności przyrody. Jedni wahali się długo, zanim zdołali uwięzić wzrok swój w jednym punkcie, wśród nieskończonéj mnogości zielonych gajów, których barwę urozmaicały tu i owdzie kolorem brązu kępy drzew pożółkłych, i które na szmaragdowéj pościeli łąk, posypanych krzewiną, tém jaśniéj występowały. Inni podziwiali kontrasty, wytwarzające się z czerwonawych pól, na których ścięta tatarka piętrzyła się w stożkowatych snopach, podobnych do pęków broni, co ją biwakujący żołnierz ustawia w kozły, a tuż obok żyto leżało na pokosach, złocąc ugory. Tu i owdzie, jak czarne tablice, widnieją strzechy chat, z których wywiewają się w górę białe dymy; tam znowu srebrne ruchliwe przekopy, w których wiją się wężem liczne strumienie doliny Couesnon, wabiąc oko niejedném z tych złudzeń optycznych, które niewiedziéć dlaczego owładają duszę nieokreśloném rozmarzeniem. Balsamiczna świeżość jesiennych powiewów, silna woń lasów wznoszą się, jak mgła kadzideł, i upajają tych admiratorów pięknego widoku, którzy z zachwyceniem przyglądają się tym nieznanym sobie kwiatom, téj bujnéj roślinności, téj zieleni, współzawodniczącéj z sąsiednią angielską. Parę zwierząt ożywiało scenę i tak już dramatyczną. Ptaki śpiewały, przelewając w dolinę tę słodką, nieokreśloną melodyą, jaką drgało powietrze. Jeżeli skupiona wyobraźnia zechce z całą uwagą przyjrzéć się bogatéj grze światła i cieniów, mglistym widnokręgom gór, fantastycznym perspektywom, otwierającym widoki, których drzewa kryły się, wody pozostawały, wabiące zakręty ścieżek gubiły; jeżeli wspomnienie ubarwi tak rysunek ten podobnie rozwiewny, jak chwila, która go ujęła, osoby, dla których te obrazy nie przemkną bez zajęcia, nabiorą choć słabego wyobrażenia o magicznym uroku widowiska, które przejęło do głębi wrażliwe jeszcze dusze młodych oficerów.
Przypuszczając, iż biedni ci ludzie porzucali z żalem swój kraj i swe drogie obyczaje domowe, ażeby umrzéć gdzieś na obcéj ziemi, przebaczyli im mimowolnie opóźnienie, którego przyczynę rozumieli. Z szlachetnością, właściwą sercom żołnierskim, nadali oni owéj pobłażliwości pozór, jakoby chcieli zbadać pozycye wojenne téj pięknéj okolicy. Ale Hulot — którego odtąd nazywać będziemy komendantem, ażeby ominąć konieczność nadawania mu niedość harmonijnie brzmiącego tytułu szefa pół-brygady — należał do tych żołnierzy, co to wśród grożącego niebezpieczeństwa nie pozwalają ująć się wdziękom pejzażów, choćby te były rajem ziemskim. Potrząsł więc głową, robiąc giest przeczący i ściągnął dwoje grubych, czarnych brwi, które nadawały wyraz surowy jego obliczu.
— Czemuż u dyabła oni nie idą? — zapytał po raz drugi swym głosem zgrubiałym wśród wojennych mozołów. — Czy we wsi znajduje się jaka madonna, której chcą rękę uścisnąć?
— Pytasz, dlaczego? — ozwał się jakiś głos na to.
Wtém usłyszawszy dźwięki rogów, któremi wieśniacy tych dolin nawołują swe trzody, komendant obrócił się szybko, jakby uczuł dotknięcie szpady, i o dwa kroki od siebie ujrzał człowieka, ubranego jeszcze dziwaczniéj od tych, których prowadził do Mayenny, aby ich oddać w służbę rzeczypospolitéj. Nieznajomy ten, figura przysadkowata, o szerokich barkach, miała głowę prawie tak wielką jak u wołu, z którym łączyło ją nie to jedno zresztą podobieństwo. Grube nozdrza czyniły nos jego krótszym jeszcze, niż był istotnie. Szerokie wargi, podgięte zębami jak śnieg białemi, wielkie i okrągłe czarne oczy, otoczone groźnemi brwiami, uszy obwisłe i ryże włosy nie przypominały w niczém naszéj białéj rasy kaukaskiéj, ale zbliżały go do trawożernych. Nareszcie i brak wszelkich innych cech człowieka społecznego tém charakterystyczniéj piętnował odkrytą głowę nieznanego człowieka. Twarz, zbrązowiała od słońca, ze swemi kończastemi rysami tworząca niejaką analogią z granitem, który wydaje grunt tych okolic, była jedyną widzialną częścią téj szczególnéj istoty. Począwszy od szyi, był on odziany w siermięgę, mającą kształt bluzy z rudawego płótna, jeszcze grubszego, niż na spodniach mniéj zamożnych rekrutów. Ta siermięga, w której starożytnik odkryłby sayę (saga), lub saxon Gallów, kończyła się w połowie ciała, wiążąc się z dwiema płachtami z koziéj skóry za pomocą kawałków drzewa, zgruba zaledwie ociosanego i korą tu i owdzie pokrytego. Skóra ta, zakrywając mu uda i łydki, nie pozwalała dopatrzyć żadnego kształtu ludzkiego. Olbrzymie saboty okrywały jego nogi. Długie, błyszczące włosy, podobne do sierści na koziéj skórze, spadały z obu stron na szyję, przedzielone na dwie równe części i podobne do warkoczy na tych posągach średniowiecznych, jakie dotąd widzimy po niektórych katedrach. Zamiast sękatych kijów, które popisowi mieli na barkach, trzymał oparty na piersiach w kształcie strzelby wielki bicz, którego rzemień, zręcznie pleciony, zdawał się być dwa razy dłuższym, niż u zwyczajnych batów. Szorstka powierzchowność téj dziwacznéj postaci zdawała się jasno tłómaczyć. Na pierwszy rzut oka niektórzy oficerowie przypuszczali, iż nieznajomy był jednym z rekrutów, należących do pozostałéj w tyle kolumny. Niemniéj przeto pojawienie się tego człowieka mocno zdziwiło komendanta; jakkolwiek nie okazał najmniejszego zatrwożenia, czoło jego zasępiło się, a zmierzywszy okiem nieznajomego, powtórzył machinalnie, jakby zajęty ponuremi myślami:
— Tak, czemu nie nadchodzą? Czy ty nie wiesz?
— Dlatego — odezwał się ponury interlokutor akcentem, który stwierdzał małą biegłość w wymowie francuskiéj, wskazując szorstką i szeroką ręką w kierunku Ernée — tam jest Maine, a tam się kończy Bretania.
Poczém silnie tupnął w ziemię, rzucając ciężką rękojeść swego bicza pod nogi komendanta. Wrażenie, wywołane na widzach téj sceny lakoniczną przemową nieznajomego, podobne było do tego, jakie sprawia nagłe uderzenie tam-tamu wśród muzyki. Parę tych słów nie zdołało zamknąć w sobie całéj nienawiści i wszystkich pragnień zemsty, jakie wyrażał giest dumny, urywana mowa i postawa, nacechowana dziką i zimną energią. Prostactwo tego człowieka, jakby wyrąbanego siekierą, jego nabrzmiała skóra i niedołężna głupota, ciążąca na rysach oblicza, czyniły go podobnym do pół-bożka dzikich. Stał on w proroczéj postawie i wydawał się jakby uosobionym gieniuszem Bretanii, który podniósł się ze snu trzechletniego, ażeby rozpocząć na nowo wojnę, w któréj zwycięstwo po czyjéjkolwiek stronie okrywało się całunem podwójnéj żałoby.
— A to mi cacany kokos! — rzekł Hulot do siebie. — Ma on minę, jak gdyby był ambasadorem zuchów, chcących parlamentować z nami za pośrednictwem strzałów.
Wybąkawszy pod nosem te słowa, komendant skierował wzrok swój od wieśniaka na krajobraz, stąd na oddział, a z tegoż na urwiste pochyłości drogi, której brzeg ocieniony był wysokiemi jałowcami bretońskiemi; nareszcie zwrócił nagle oczy znów na nieznajomego, jakby pragnąc go wybadać w milczeniu. Po chwili jednak przerwał je szorstkiém zapytaniem:
— Skąd idziesz?
Natarczywe i przenikliwe jego spojrzenie usiłowało odkryć tajemnicę tego niezbadanego oblicza, które tymczasem przybrało głupowaty wyraz odrętwienia, właściwy wieśniakom w chwilach bezczynności.
— Z kraju Garsów — odpowiedział człowiek, nie zdradzając pomieszania.
— Twoje nazwisko?
— Marche-a-Terre.
— Dlaczego wbrew prawu nosisz przydomek szuański?
Marche-a-Terre (kiedy tak się nazwał) popatrzył na komendanta z wyrazem głupoty, tak przekonywającym, iż tenże w mniemaniu, że wieśniak go nie zrozumiał, ponowił swe zapytanie:
— Czy należysz do oddziału rekwirowanych z Fougères?
Na te słowa Marche-a-Terre odpowiedział jedném z owych: Ja nie wiem, których nieszczęsny akcent urywa wszelką rozmowę. Usiadł spokojnie na brzegu drogi, wyciągnął ze swéj siermięgi szczupły kawałek czarnego hreczanego suchara, tego narodowego przysmaku, którego smutne rozkosze zrozumie tylko Bretończyk, i począł go jeść z idyotyczną obojętnością. Budził on wiarę w tak zupełny brak inteligencyi, że oficerowie porównywali go w tém położeniu po kolei bądź do zwierząt, wyżerających tłuste pastwiska dolin, bądź do dzikich Ameryki lub Przylądka Dobréj Nadziei. Złudzony tą postawą, komendant przestał się już niepokoić, gdy wtém, rzucając ostatnie spojrzenie badawcze na człowieka, w którym upatrywał herolda przyszłéj rzezi, dostrzegł na jego włosach, siermiędze i na koziéj skórze mnóstwo ciernia, szczątków liścia, łodyg chróstu, co wszystko zdradzało, że Szuan ten długą musiał odbyć wędrówkę wśród zarośli. Rzucił więc wzrok znaczący na swego adjutanta Gerarda, który stał w pobliżu, ścisnął go silnie za rękę i rzekł półgłosem:
— Szliśmy szukać wełny, a powrócimy ostrzyżeni.
Zdziwieni oficerowie spoglądali po sobie w milczeniu.
Należy tu zrobić dygresyą, ażeby wytłómaczyć obawy komendanta Hulot’a pewnym zapleśniałym umysłom, nawykłym wątpić o wszystkiém, ponieważ nic nie wiedzą, któreby mogły podać w wąpliwość istnienie Marche-a-Terre’a i wieśniaków zachodu, o których mówił tajemniczy wędrowiec.
Słowo gars, które wymawia się gâ, jest szczątkiem mowy celtyckiéj. Z narzecza niższo-bretońskiego przeszło ono do języka francuskiego i mieści w sobie niemało wspomnień starożytnych. Gais nazywano główną broń u Gaelów, czyli Gallów; gaisde znaczyło: uzbrojony; gais — odwagę, gas — siłę. Te podobieństwa dowodzą pokrewności słowa gars z wyrażeniami języka naszych przodków. Ma ono analogią z łacińskim wyrazem vir, człowiek, będącym źródłosłowem wyrazu virtus, cnota, śmiałość. Rozprawa ta posłuży może do zrehabilitowania w ogólném przekonaniu wyrazów: gars, garçon, garçonette, garce, garcette, powszechnie wyrzuconych z rozmowy, jako nieprzyzwoitych, a których początek jest tak rycerski i które pojawią się nieraz w toku naszego opowiadania. Bretania jest prowincyą, w której obyczaje gallijskie pozostawiły silniejsze ślady, niż w całéj Francyi. Części téj prowincyi, w których do naszych czasów dochowały się dzikie obyczaje i przesądny duch naszych nieokrzesanych przodków w całéj sile, noszą nazwę krainy chłopów (des gars). Gdy który kanton zamieszkany jest przez pewną liczbę dzikich, podobnych do tego, który pojawił się w tej scenie, ludzie okoliczni powiadają: Oto chłopi (les gars) z téj a z téj parafii; a to nazwisko klasyczne jest jakoby nagrodą wierności, z jaką ludzie ci usiłują przechować tradycye mowy i obyczajów gallijskich; dodajmy, że życie ich dąży głęboko wyoraną brózdą wierzeń i praktyk zabobonnych staréj epoki. Tam zachowują dziś jeszcze feudalne obyczaje. Tam starożytnicy odnajdują dziś jeszcze w całości dochowane ołtarze druidów, tam gieniusz cywilizacyi nowoczesnéj napełnia się trwogą wśród niezmierzonych przestrzeni pierwotnych lasów. Bezprzykładna dzikość, brutalny upór, ale zarazem wiara w dochowanie przysięgi; zupełny brak naszych praw, naszych obyczajów, naszego stroju, naszych dzisiejszych monet, naszéj mowy; ale zarazem patryarchalna prostota i bohaterskie cnoty łączą się tutaj, aby mieszkańców tych okolic postawić niżéj pod względem inteligencyi od Mohikanów i czerwonoskórych Ameryki północnéj, ale jednocześnie zrobić ich silnemi, przebiegłemi i surowemi, jak tamci. Położenie Bretanii w środku Europy czyni ją ziemią ciekawszą od Kanady. Otoczona ogniskami, których dobroczynne ciepło jéj nie przenika, kraina ta podobną jest do ostygłego węgla, który w łonie jarzącego ogniska pozostałby zimnym i czarnym. Usiłowania, podejmowane przez niektóre wyższe umysły, ażeby piękną tę, bogatą w nieodkryte dotąd skarby, cząstkę Francyi zdobyć dla życia społecznego i pomyślności: wszystko, nawet usiłowania rządów, martwieje w zetknięciu z głuchą nieruchomością tego ludu, oddanego praktykom stężałéj od niepamiętnych czasów rutyny. Nieszczęście to usprawiedliwia się naturą gleby, pooranéj wyrwiskami, strumieniami, jeziorami i moczarami, najeżonéj płotami, rodzajem bastyonów, które z każdego kawałka gruntu robią cytadelę; ogołoconéj z dróg i kanałów; następnie, skutkiem usposobienia ciemnych mieszkańców, popadłéj w otchłań przesądów, których groźne skutki wykażą następne rozdziały naszego opowiadania, a wreszcie czującéj wstręt do nowoczesnych zasad gospodarstwa rolnego. Malowniczy układ téj krainy i zabobony jéj mieszkańców wykluczają i gromadzenie się jednostek i dobrodziejstwa, płynące z porównania i wymiany pojęć. Niéma tam wiosek. Nędzne budowle, które nazywają mieszkaniami, zrzadka są tam posiane wśród rozległych pustkowi. Każda rodzina żyje tu jak na puszczy. Jedynie w niedziele i święta religijne zbierają się chwilowo po parafiach liczniejsze drużyny. Te milczące zgromadzenia, którym przewodniczą proboszczowie, jedyni władcy tych surowych natur, trwają zaledwie kilka godzin. Usłyszawszy groźny głos kapłana, wieśniak powraca na cały tydzień do swych niezdrowych siedzib; wychodzi z nich do pracy, powraca na nocleg. Odwiedza go tam chyba proboszcz, dusza okolicy. Na głos tych proboszczów tysiące ludzi rzucało się na rzeczpospolitą, i te-to okolice Bretanii na pięć lat przed epoką, w któréj rozpoczyna się nasze opowiadanie, dostarczały tłumów żołnierzy pierwszéj szuaneryi. Bracia Cottereau, zuchwali kontrabandziści, którzy nazwiskiem swém ochrzcili tę wojnę, prowadzili swoje zgubne rzemiosło na przestrzeni od Lavalu do Fougères. Ale powstanie tych okolic nie miało w sobie nic szlachetnego i można na pewno twierdzić, że jeżeli Wandea prowadziła wojnę zbójecką, to właśnie Bretania nadała jéj zbójecki charakter. Proskrypcye książąt i obalenie religii stanowiły dla Szuanów tylko pozór do rabunku, a wypadki owéj wojny domowéj zawdzięczają znaczną miarę swéj dzikości obyczajom téj okolicy. Gdy prawdziwi obrońcy rzeczypospolitéj przybyli rekrutować żołnierzy wśród téj ludności ciemnéj i wojowniczéj, usiłowali napróżno, rozwijając nad niemi biały sztandar, otoczyć pewną wielkością te czyny, które zohydziły szuaneryą, i Szuanie pozostaną na zawsze pamiętném świadectwem niebezpieczeństw, jakie tkwią w poruszeniu nieoświeconych mas ludu.
Widok pierwszéj doliny, którą roztaczała Bretania przed okiem wędrowca, wizerunek ludzi, którzy stanowili oddział rekwirowanych, opisanie Garsa, który zjawił się na szczycie góry, dają w skróceniu wierny obraz prowincyi i jéj mieszkańców. Żywa wyobraźnia może z tych szczegółów wyrozumiéć teatr i narzędzia wojny — oto były jéj żywioły. Kwieciste opłotki tych dolin osłaniały sobą niewidzialnych napastników. Każde pole było fortecą, każde drzewo groziło zasadzką, każdy pień staréj wierzby wchodził w plan owéj strategii. Plac boju był wszędzie. Strzały dosięgały w zaułkach ulic Błękitnych, których dziewczęta, śmiejąc się, ciągnęły pod ogień luf, nie wiedząc, że zdradzają; szły one z ojcami i braćmi o fortele i odpusty błagać madonny w spróchniałych drzewach. Religia, czyli raczéj fetyszyzm tych ciemnych istot, koił w nich męczeństwo wyrzutów sumienia. Gdy raz zawrzała tu walka, wszystko stało się w kraju niebezpieczném: wrzawa zarówno jak milczenie, łagodność jak srogość, ognisko domowe, jak droga publiczna. W tych zdradach było przekonanie. Dzicy ci służyli Bogu i królowi w sposób, w jaki walczą Mohikanie. Ażeby jednak pod każdym względem obrazowi téj walki nadać rysy prawdziwe i ścisłe, historyk powinien dodać, że w chwili, w któréj pokój z Hochem został podpisany, cala kraina uśmiechnęła się i dawne związki przyjaźni odżyły. Rodziny, które rozdzierały się wczoraj, nazajutrz wieczerzały bez obawy pod jednym dachem.
W chwili, gdy Hulot poznał zdradliwą tajemnicę, jaka się kryła w koziéj skórze Marche-a-Terre’a, przekonał się, że błogi ten pokój, zawarty przez generała Hoche’a, był złamany i że dalsze utrzymanie go stało się niemożliwém. Tak więc wojna odradzała się, bezwątpienia straszniejsza po trzechletniéj bezczynności, niż dawniéj. Rewolucya złagodniała od 9 termidora, groziła może ponowném nabraniem cech terroryzmu, tak wstrętnego dla uczciwych umysłów. Wszak złoto angielskie podsycało, jak zawsze, rozterki Francyi. Rzeczpospolita, opuszczona przez Bonapartego, który uchodził za opiekuńczy jéj gieniusz, zdawała się nie być w możności oparcia się tylu nieprzyjaciołom, z których najsroższym był ostatni. Wojna domowa, zapowiadana mnóstwem nieznacznych, częściowych rozruchów, nabierała poważnego charakteru nanowo od chwili, w któréj Szuanie powzięli zamiar uderzenia na tak silną eskortę.
Takie uwagi przewijały się w umyśle Hulota, chociaż w daleko zwięźlejszéj formie, odkąd w pojawieniu się Marche-a-Terre’a ujrzał zapowiedź przygotowanéj zręcznie zasadzki. On jeden bowiem od pierwszéj chwili zrozumiał tajemnicę grożącego niebezpieczeństwa.
Milczenie, które towarzyszyło proroczym słowom komendanta do Gérarda, posłużyło Hulotowi do nabrania zimnéj krwi. Stary żołnierz prawie się zachwiał. Nie mógł rozproszyć chmur, które pokrywały jego czoło, odkąd przyszło mu na myśl, że jest już otoczony wszystkiemi okropnościami wojny, któréj dzikości wyparliby się może kannibale. Kapitan Merle i adjutant Gérard, dwaj przyjaciele komendanta, starali się wytłómaczyć sobie obawę, tak nową dla nich, którą zdradzała postać szefa, i spoglądali ciekawie na Marche-a-Terre’a, spożywającego na kopcu przydrożnym swoje suchary, nie mogąc odszukać żadnego związku pomiędzy tym kształtem zwierzęcia a niepokojem nieustraszonego ich wodza. Ale oblicze Hulota wyjaśniło się niebawem. Opłakując niedolę rzeczypospolitéj, uradował się, że przyjdzie mu walczyć za nią; przyrzekał sobie z rozkoszą, że nie da się oszukać Szuanom i że przeniknął człowieka tak tajemniczo przebiegłego, którego oni wysłali przeciw niemu.
Zanim powziął jakiekolwiek postanowienie, począł badać pozycyą, w któréj nieprzyjaciele chcieli go napaść. Widząc, że droga, na któréj się znajdował, wchodziła w rodzaj wąwozu niezbyt głębokiego wprawdzie, ale otoczonego po bokach drzewami, w których gubiło się kilka ścieżek, zmarszczył silnie swe czarne, grube brwi i rzekł do obu przyjaciół głuchym, mocno wzruszonym głosem:
— Wpadliśmy w gniazdo os...
— I kogoż to się obawiasz, komendancie? — zapytał Gérard.
— Obawiam?.. — podchwycił Hulot — tak, obawiam się... Bałem się zawsze, żeby mię nie zastrzelono, jak psa, w lesie, nie zapytawszy: kto idzie...
— Czyż jesteśmy istotnie w niebezpieczeństwie? — zapytał Gérard, zarówno zdziwiony teraz zimną krwią Hulota, jak wprzódy jego przelotną trwogą.
— Cicho! — rzekł komendant — jesteśmy w paszczy wilka; ciemno tutaj, jak w piecu; potrzeba zapalić świeczkę. Szczęście, że jesteśmy na grzbiecie tego pagórka...
I ubrawszy go w energiczny przydomek, dodał:
— Może dobrze będzie, jeżeli tu zrobię jasno.
Tu komendant, pociągnąwszy ku sobie dwóch oficerów, spojrzał bystro na Marche-a-Terre’a; ten udając, jakoby zrozumiał, że jest mu niewygodnym, nagle zerwał się z miejsca.
— Zostań tam, drabie! — zawołał Hulot i potrącił go tak, że chłop runął na kopiec, na którym siedział.
Odtąd szef pół-brygady nie przestał ani na chwilę śledzić uważném okiem zaniepokojonego Bretończyka.
— Przyjaciele moi — rzekł po chwili zcicha do obu oficerów — czas jest powiedziéć wam, że buda zapadła się tam w dole... Dyrektoryat dał kijem po plecach naszym sprawom. Ci pastuszkowie, te lalki (bo tak lepiéj po francusku) wypuścili z rąk tęgi brzeszczot: Bernadotte już nie z niemi!
— I któż go zastąpi? — zapytał żywo Gérard.
— Milet-Mureau, stara peruka. Zły czas wybrano na mielenie językiem. Oto angielskie strzelby lezą nam na boki. Wszystkie te chrabąszcze, Wandejczycy i Szuanie, brzęczą nam w uszach, a ci, co się kryją po-za temi maryonetkami, umieli wybrać właśnie chwilę, w której giniemy.
— Jakto? — zagadnął Merle.
— Armie nasze są pobite na wszystkich punktach — ciągnął daléj Hulot, dławiąc swój głos coraz bardziéj. — Szuanie podchwycili już dwa razy kuryerów, a moje depesze i ostatnie dekreta otrzymałem dopiéro przez osobnego posłańca, którego wyprawił Bernadotte w chwili, gdy opuszczał ministeryum. Szczęściem, przyjaciele donieśli mi poufnie o jego upadku. Fouché odkrył, że tyran Ludwik XVIII otrzymał wskazówkę od paryskich zdrajców, ażeby przysłał do kraju szefa swoim kaczorom. Myślą, że Barras zdradza rzeczpospolitą. Dosyć, że Pitt i książęta wysłali człowieka silnego, pełnego talentu, który jednocząc usiłowania Wandejczyków z Szuanami, chce zdeptać czapkę rzeczypospolitéj. Koleżka ten wysiadł w Morbihan — pierwszy dostałem wiadomość o tém — i nazwał się Garsem. Wszystkie te bestye — rzekł wskazując na Marche-a-Terre’a — przywdziewają imiona, które sprawiłyby rżnięcie uczciwemu człowiekowi, gdyby je nosił. Otóż ten człowiek znajduje się w tym okręgu. Przybycie tego Szuana — tu wskazał na Marche-a-Terre’a — upewnia mię, że chce on wsiąść nam na karki. Ale nie uczy się staréj małpy w obroży grymasów, i wiem, że mi dopomożecie zapędzić moje czeczoty napowrót do klatki, i to w mgnieniu oka! Byłby ze mnie ładny lala, gdybym się dał na lep złowić, jak wrona, temu szlachetce, co przybywa z Londynu, aby otrzepać nasze czapki.
Słysząc o tych nieznanych a krytycznych wypadkach, obaj oficerowie, którzy wiedzieli, że ich komendant nie alarmuje się napróżno, nabrali tego poważnego wyrazu, jaki miewają żołnierze w chwili najwyższego niebezpieczeństwa, jako ludzie silnie zahartowani i nawykli patrzeć na rzeczy ludzkie z dalszéj perspektywy. Gérard, którego stopień, następnie zniesiony, zbliżał więcéj do szefa, chciał coś odpowiedziéć i rozpytać się szczegółowo o nowiny polityczne, których część widocznie pokrywało milczenie; ale znak dany przez Hulota zatrzymał go i wszyscy trzej poczęli wpatrywać się w Marche-a-Terre’a.
Szuan ten nie dawał najmniejszych znaków zaniepokojenia, siedząc pod śledczém spojrzeniem tych ludzi, których inteligencya i siła cielesna zarówno były dlań groźne. Ciekawość obu oficerów, dla których ten sposób prowadzenia wojny był czémś zupełnie nowém, żywo rozbudzoną została wydarzeniem, które miało romantyczny prawie charakter. Chcieli więc pożartować, ale za pierwszém słowem, które wymknęło się z ich ust, Hulot spojrzał na nich surowo i rzekł:
— Do pioruna! Nie będziemy kurzyli fajki na beczce prochu, obywatele. Potrzeba mieć odwagę tam, gdzie ona jest na miejscu. Gérard — rzekł nareszcie, nachylając się do ucha adjutanta — zbliż się nieznacznie do tego rozbójnika i za najlżejszém poruszeniem się podejrzaném weź go na rożen. Co do mnie, poczynię kroki, żeby przerwać gawędkę, gdyby ją nasi nieznajomi chcieli rozpocząć.
Gérard skłonił zlekka głowę na znak posłuszeństwa, poczém zaczął się rozglądać wśród widoków doliny, do któréj można było sercem przylgnąć; zdawał się chcieć ją baczniéj obejrzeć i postąpił kilka kroków naprzód, udając zupełną obojętność; pomyliłby się jednak ten, ktoby sądził, że młody oficer zajęty był krajobrazem. Siedzący na boku Marche-a-Terre nie przeczuwał bynajmniéj, ażeby manewr oficera zagrażał mu w czémkolwiek; patrząc, w jaki sposób bawił się on swoim batogiem, można było myśléć, że łowi ryby na wędkę w rowie.
Podczas kiedy tak Gérard starał się zająć pozycyą wobec Szuana, komendant rzekł zcicha do Merle’a:
— Dobierz dziesięciu tęgich ludzi z sierżantem i idź sam umieścić ich powyżéj nas, na szczycie pochyłości, w tém miejscu, w którém gościniec rozszerza się w płaszczyznę i z którego widzisz dobry kawał drogi do Ernée. Wybierz miejsce, w którem droga nie jest otoczona drzewami, tak, aby sierżant mógł miéć widok otwarty na pole. Wezwij Clef-des-Coeurs’a; on jest inteligentny. Niéma się z czego śmiać; nie dałbym kawałka mojéj skóry, że nam nawarzą bigosu.
Podczas gdy kapitan Merle wykonywał to polecenie z łatwym do zrozumienia pośpiechem, komendant ruchem prawéj ręki nakazywał głębokie milczenie żołnierzom, którzy go otaczali, wesoło gawędząc. Innym giestem rozkazał pochwycić za broń. Gdy spokój powrócił, powiódł wzrokiem po obu stronach drogi, nadsłuchując z niespokojném wytężeniem, czy nie złowi jakich głuchych odgłosów, jakiego szczęku broni, jakich kroków, zwiastujących oczekiwane starcie. Czarne, bystre jego oko zdawało się przenikać drzewa w ich głębi; wszakże nie znalazłszy tu żadnéj wskazówki, począł, wzorem dzikich, radzić się piasku na drodze, byle odkryć jakiekolwiek ślady swych niewidzialnych przeciwników, których odwaga była znaną. Zrozpaczony, że nic nie dostrzega, coby usprawiedliwiało jego obawy, udał się w bok drogi, począł wspinać się z wysiłkiem po lekkich wyniosłościach wzgórz i przebiegał zwolna ich szczyty.
Uczuł wtedy, jak zbawienną była jego przezorność dla dobra oddziału i zstąpił na dół. Twarz jego zachmurzyła się jeszcze bardziéj; w owych bowiem czasach dowódcy żałowali zawsze, ilekroć nie podjęli się sami najtrudniejszéj roboty. Reszta oficerów i żołnierzy, widząc niepokój szefa, którego charakter uwielbiali, a męstwo powszechnie znali, poczęli domyślać się wreszcie, iż to nadzwyczajne zajęcie się komendanta zwiastuje im jakieś niebezpieczeństwo; nie zdolni jednak ocenić jego doniosłości, stali w milczeniu, wstrzymując prawie oddech. Było-to instynktowe. Podobni do psów, usiłujących odgadnąć myśl zręcznego strzelca, którego rozkazów nie pojmują, ale ich niewolniczo słuchają, żołnierze ci spoglądali po kolei to na dolinę Couesnon, to na drzewa przy drodze, to wreszcie na surową postać swojego komendanta, starając się z jego twarzy wyczytać swe przeznaczenie. Zapytywali się nawzajem wzrokiem i niejeden uśmiech z jednych ust przebiegł na drugie.
Gdy Hulot stroił swe tajemnicze miny, Beau-Pied, młody sierżant, uchodzący za wesołego ducha kompanii, rzekł cichym głosem:
— Gdzież to u dyabła wsadzili nas, że ten stary Hulot ma minę taką zadeszczoną? Wygląda jak rada wojenna.
Hulot rzucił surowe spojrzenie na Beau-Pied’a i cisza, niezbędna pod bronią, zapanowała natychmiast. Podczas tego uroczystego milczenia ospałe kroki rekwirowanych, od których piasek ciężko jęczał, wysyłały regularne echo, potęgujące wzruszenie powszechne trwogi. Nieokreślone to uczucie zdolni pojąć tylko ci, którzy skazani na okrutne wyczekiwanie w ciszy nocnéj, słuchali ciężkich uderzeń serca, potęgowanych tajemniczą wrzawą, któréj monotonne powtarzanie się nabawiało ich trwogą.
Stanąwszy znów w środku oddziału, komendant zapytał w duchu samego siebie:
— Czy tylko nie łudzę siebie?
Z najwyższym gniewem, ziejącym błyskawicami w oczach, spojrzał teraz na spokojną i głupowatą twarz Marche-a-Terre’a; lecz dzika ironia, którą zdołał wyczytać w zamglonym wzroku Szuana, przekonała go, iż nie powinien zaniechać zbawiennych przygotowań. W téjże chwili kapitan Merle, spełniwszy rozkazy Hulota, powrócił do oddziału. Niemi aktorowie téj sceny, podobni do tysiąca innych, którzy nadali téj wojnie piętno najwyższéj dramatyczności, oczekiwali niecierpliwie nowych wrażeń, ciekawi, jak się dalszemi krokami Hulota wyjaśnią ciemne punkta ich położenia.
— Dobrze, zrobiliśmy kapitalnie — rzekł komendant — żeśmy w końcu oddziału pomieścili tych kilkunastu patryotów, których liczymy pomiędzy rekwirowanemi. Weź jeszcze z tuzin tęgich chłopów, z podporucznikiem Lebrun na czele i umieść ich nagle na tyle oddziału; wesprą oni patryotów, którzy tam się znajdują, i przynaglą tych leniuchów, aby dotarli coprędzéj do wzgórza, na którém stoi nasza drużyna. Czekam na ciebie.
Kapitan znikł pomiędzy żołnierzami. Komendant wypatrzył tymczasem czterech ludzi nieustraszonych, których zręczność i zwinność były mu znane, wezwał ich skinieniem ręki ku sobie, dając im poufały znak, polegający na kilkakrotném, szybkiém zbliżeniu wskazującego palca ku nosowi. Przystąpili.
— Służyliście ze mną pod Hochem — rzekł do nich — gdyśmy to nawrócili do rozumu tych rozbójników, co nazywają się „Strzelcami króla“; wiecie, jak się kryli, aby z zasadzek wystrzelać Błękitów.
Na tę pochwałę czteréj żołnierze potrząśli głowami, robiąc znaczące miny. Mieli oni te heroiczne, marsowe wejrzenia, których spokojna rezygnacya wskazywała, że od rozpoczęcia wojny pomiędzy Francyą a Europą myśl ich nie sięgnęła po-za ładownicę z boku i bagnet z przodu. Z wargami ściśniętemi, jak worek zawiązany powrozem, patrzyli na komendanta wzrokiem pełnym uwagi i ciekawości.
— A zatém — rzekł Hulot, władający po mistrzowsku malowniczym językiem obozów, — niepodobna, abyśmy się, jak cielęta, oddali na rzeź Szuanom, a tu jest coś, albo nie nazywam się Hulot. Pójdziecie w czterech przetropić obie strony téj drogi. Oddział będzie postępował zwolna. Idźcie więc odważnie, nie traćcie baczności i zdajcie mi raport — żywo!
Następnie wskazał im na niebezpieczne wzgórza około drogi. Wszyscy, na znak podziękowania, podnieśli ręce do starych swych trójrożnych kapeluszy, których wysokie brzegi, zbite deszczem i osłabione wiekiem, pogięły się nieforemnie. Jeden z nich, nazwiskiem Larose, kapral, dobrze znany Hulotowi, rzekł doń, uderzając o strzelbę:
— Zagramy im aryą na klarynecie, mój komendancie!
Poczém rozeszli się jedni wprawo, drudzy wlewo. Nie bez wewnętrznego wzruszenia patrzyła kompania, jak znikali po obu stronach drogi. Obawę tę podzielał i komendant, który wiedział, że wysyła ich na śmierć pewną. Uczuł nawet mimowolny dreszcz, gdy stracił z oczu głowy ich kapeluszów. Oficerowie i żołnierze wsłuchiwali się w niknący stopniowo szelest ich stóp wśród zeschłych liści z uczuciem tém boleśniejszém, im głębiej było ono tajoném. Zdarzają się wypadki na wojnie, gdy czterech ludzi, posłanych na pewną zgubę, wzniecają więcéj obawy, niż tysiące trupów, walających się na polach Jemmapes. Te fizyognomie żołnierskie mają wejrzenie tak rozmaite, tak zmienne, że ich malarze zmuszeni są odwoływać się do pamięci żołnierzy i ludziom żyjącym prawidłowo zalecać uważne badanie tych postaci dramatycznych, gdyż pełne burzliwych szczegółów ich dzieje nie dadzą się treściwie opisać.
W chwili gdy bagnety czterech żołnierzy przestały błyszczéć w zaroślach, powrócił kapitan Merle, wykonawszy rozkazy komendanta z szybkością błyskawicy. Teraz Hulot wydał kilka jeszcze rozkazów i ustawił resztę żołnierzy w pozycyi bojowéj wpośrodku drogi; poczém rozkazał wydostać się oddziałowi na szczyt góry, gdzie stała nieliczna awangarda. Sam szedł ostatni w szeregu i to cofając się tyłem, ażeby śledzić bacznie wszystko, coby zajść mogło na téj scenie, którą przyroda otoczyła tylu czarami, a którą człowiek ubierał w taką grozę.
Dotarł w ten sposób do miejsca, na którém Gérard pilnował Marche-a-Terre’a, gdy nagle ten ostatni, co okiem na pozór obojętném śledził wszystkie manewry komendanta i z niesłychaną bystrością baczył na dwóch żołnierzy, ustawionych w lasku po prawéj stronie drogi, świsnął po trzykroć w sposób, naśladujący wyraźnie przenikliwy krzyk sowy. Trzéj sławni kontrabandziści, których nazwiska były już cytowane, wydawali podczas nocy podobne odgłosy, aby się wzajemnie ostrzegać przed zasadzką, przed wszelkiém grożącém niebezpieczeństwem i uwiadamiać się o wszystkiém, co się ich tyczyło. Stąd pochodził przydomek Chuin, oznaczający w narzeczu tych okolic sowę (chouette). Słowo to, późniéj zepsute, posłużyło do nazwania tych, którzy w pierwszéj wojnie naśladowali czyny i hasła trzech braci. Usłyszawszy podejrzany ten świst, komendant zatrzymał się, aby spojrzeć uważnie na Marche-a-Terre’a. Udawał on, iż dał się podejść głupowatéj minie Szuana, byle mógł zbliska śledzić jego grę twarzy, jako barometr, wskazujący ruchy nieprzyjaciela. Dlatego zatrzymał rękę Gérarda, który gotował się już wyprawić na tamten świat Marche-a-Terre’a. Poczém umieścił dwóch żołnierzy o parę kroków od szpiega i rozkazał im głośno i zrozumiale, aby strzelili do niego za najlżejszym odgłosem, jakiby z siebie wydał. Pomimo tak grożącego niebezpieczeństwa, Marche-a-Terre nie zdradzał najmniejszego wzruszenia. Komendant, który badał go wytrwale, widząc jego obojętność, rzekł do Gérarda:
— Nie tęgi to gracz! Niełatwo wyczytać cokolwiek z figury Szuana; ale ten zdradził się żądzą pokazania, że jest nieustraszonym. Widzisz, Gérard, gdyby się był uląkł, wziąłbym go był za prostego niedołęgę. On i ja bylibyśmy warci siebie. Czułem się doprowadzony do ostateczności. O! będą nas atakować. Ale, cobądź-by zaszło, jestem przygotowany.
Wymówiwszy te słowa głosem przytłumionym, a z miną tryumfującą, stary żołnierz zatarł sobie dłonie i spojrzał na Marche-a-Terre’a szyderczo; potém skrzyżował ręce na piersiach, stanął na środku drogi pomiędzy obu miłemi sobie oficerami i oczekiwał wyniku swych rozporządzeń. Pewny, że będzie bitwa, patrzył na żołnierzy z męskim spokojem.
— Będziemy mieli rozprawę! — rzekł zcicha Beau-Pied — komendant zatarł ręce!
Położenie krytyczne, w jakiém znajdował się komendant Hulot i jego oddział, było jedném z tych, w których życie rzucone jest na kartę, tak, iż ludzie energiczni uważają za obowiązek honoru zachować zimną krew i przytomność umysłu. Tu każdy człowiek wydaje sąd na siebie. Tak i komendant, głębiéj przekonany o niebezpieczeństwie, niż dwaj oficerowie, włożył w to całą miłość własną, aby się okazać spokojnym. Z oczyma po kolei zwróconemi to na Marche-a-Terre’a, to na lasek i drogę, nie bez trwogi oczekiwał salwy karabinowéj gienerała Szuanów, o których sądził, że, jak złe duchy, ukryci są dokoła niego; ale postać jego nie zdradzała najmniejszego wzruszenia. W chwili gdy oczy wszystkich żołnierzy utkwione były w jego wzroku, zmarszczył zlekka swe brązowe, ospowate policzki, podgiął silnie prawą wargę i przymrużył oczy — giest uważany za oznakę wesołości przez jego żołnierzy, — poczém uderzył Gérarda po ramieniu i rzekł:
— Teraz jesteśmy spokojni. Co chciałeś mówić do mnie przed chwilą?
— W jakiémże to nowém przesileniu znajdujemy się, mój komendancie?
— Rzecz nie nowa — rzekł tenże zcicha. — Cała Europa jest przeciw nam, i tym razem wiedzie się jéj. Podczas gdy nasi dyktatorowie tłuką się między sobą, jak konie w stajni, gdy nie dostaną owsa, i kiedy wszystko rozpada się na sztuki w ich rządzie, armie nie otrzymują zasiłków. Jesteśmy zgubieni we Włoszech! Tak, przyjaciele, musieliśmy opuścić Mantuę po klęskach nad Trebią, a Joubert przegrał bitwę pod Novi. Sądzę, że Massena utrzyma wąwozy szwajcarskie, zaatakowane przez Suwarowa. Jesteśmy wyparci do Renu. Dyrektoryat wysłał tam Moreau. Ale czy to niebożątko obroni granicę?.. Pragnąłbym szczerze, ale zdaje mi się, że koalicya rozbije nas, a na nieszczęście jedyny gienerał, który mógłby nas ocalić, siedzi tam gdzieś do dyabła w Egipcie! Zresztą czyż może wrócić? Anglia jest panią morza.
— Nieobecność Bonapartego nie trwoży mię, komendancie — odpowiedział młody adjutant Gérard, u którego staranne wychowanie rozwinęło wyższe pojęcia. — Miałażby się nasza rewolucya zatrzymać w pochodzie? Wszakże nie chodzi tylko o obronę ziemi francuskiéj; mamy podwójną misyą. Czyż nie mamy zarazem ocalić ducha téj ziemi, te wzniosłe zasady wolności i niepodległości, te prawa rozumu ludzkiego, podniesione przez Zgromadzenie, które zdobywać sobie będą grunt po piędzi. Francya podobną jest do podróżnika, niosącego światło; trzyma je ona w jednéj ręce, a drugą się broni; jeżeli nowiny pańskie są prawdziwe, nigdy, od lat dziesięciu, nie byliśmy otoczeni liczniejszym tłumem tych, którzy chcą zgasić światło. Zasady i kraj, wszystko tu zginąć może.
— Niestety! tak — rzekł, wzdychając, komendant Hulot. — Te poliszynele z dyrektoryatu umieli pokłócić się ze wszystkiemi, którzy zdołaliby posterować dziś naszym żaglem. Bernadotte, Carnot, wszyscy, nawet obywatel Talleyrand, opuścili nas. Krótko i węzłowato, jeden tylko został nam dobry patryota, brat Fouche, który trzyma wszystko w rękach swojej policyi; to mi człowiek. On-to przestrzegł mię zawczasu o dzisiejszém powstaniu. Jesteśmy w pułapce, to pewna...
— O! jeżeli armia nie wmiesza się trochę do rządu — rzekł Gérard — adwokaci zaprowadzą nas w gorsze błoto, niż mieliśmy przed rewolucją. Czyż te świszczypały znają się na komendzie?!
— Obawiam się zawsze — rzekł Hulot — żebym pewnego poranku nie usłyszał, iż traktują z Burbonami. Do stu kartaczów! gdyby się porozumieli, jaka byłaby tutaj nasza pozycya?
— Nie, nie, komendancie! nie dojdziemy do tego! — rzekł adjutant. — Armia podniesie głos, a wtedy spodziewam się, że, byle nie zapożyczyła wyrazów ze słowniczka Pichegru, nienapróżno dawaliśmy się rąbać przez lat dziesięć.
— Ach! tak! — rzekł komendant — dyabelnie nas kosztowała zmiana kostiumu!
— A więc — rzekł kapitan Merle — działajmy jak dobrzy patryoci i nie pozwólmy naszym Szuanom skomunikować się z Wandeą; bo gdy się porozumieją i Anglia się w to wmiesza, w takim razie nie odpowiadam za czapkę naszéj rzeczypospolitéj, jednéj i niepodzielnéj.
Tu głos puszczyka, który dał się słyszéć w dość znacznéj odległości, przerwał rozmowę. Komendant, zaniepokojony, spojrzał znów na Marche-a-Terre’a, którego twarz obojętna nie zdradzała, rzec można, śladów życia. Rekruci, zebrani w kupę przez oficera, stanęli, jak trzoda zwierząt, na środku drogi, w odległości może trzydziestu kroków od kompanii. O jakie dziesięć kroków po-za niemi znajdowali się patryoci i żołnierze z komendy Lebruna. Komendant spojrzał na cały ten szyk bojowy i jeszcze rzucił okiem na pikietę, postawioną na przodzie. Zadowolniony ze swych rozporządzeń, obrócił się, ażeby wydać rozkazy do marszu, gdy obaczył kokardy trójkolorowe dwóch żołnierzy, którzy powracali, przeszukawszy lasek, położony po lewéj stronie drogi. Komendant, nie widząc dwóch towarzyszów, wysłanych naprawo, chciał czekać na nich.
— Może to stamtąd ma bomba wypaść — rzekł do swych oficerów, wskazując im lasek, wśród którego jakby się zagrzebali dwaj na śmierć posłani wiarusy.
W chwili, gdy obydwaj tyralierzy składali mu rodzaj raportu, Hulot odwrócił wzrok od Marche-a-Terre’a. Szuan świsnął teraz żywo w taki sposób, ażeby głos jego dał się słyszéć daleko; poczém, zanim czuwający żołnierze zmierzyli do niego strzelby, wyciął ich batogiem tak silnie, że obadwaj wpadli do rowu. W téjże chwili krzyk albo raczéj dzikie wycie doszło do uszu republikanów. Straszliwa salwa, wystrzelona z lasku nad stokiem wzgórka, na którym siedział Szuan, powaliła wnet siedmiu czy ośmiu żołnierzy. Marche-a-Terre, do którego wnet pięciu czy sześciu żołnierzy strzeliło, chybiając wszakże, znikł w zaroślach, wdrapawszy się na wzgórek z szybkością dzikiego kota; saboty jego stoczyły się do rowu, a na nogach Szuana dały się widziéć grube podkute trzewiki, jakie nosili „strzelcy króla“. Za pierwszym okrzykiem, wydanym przez Szuanów, rekruci poskoczyli pomiędzy drzewa naprawo, podobni do gromady ptactwa, które ulatuje za zbliżeniem się wędrowca.
— Strzelajcie na tych kundlów — zawołał Hulot.
Kompania dała ognia, ale rekruci potrafili zabezpieczyć się przed strzałami, przycisnąć się z tyłu do drzew; a zanim powtórzono ogień, już ich nie było.
— Oto są legiony departamentowe! A co? — rzekł Hulot do Gérarda!— Trzeba być głupim, jak dyrektoryat, ażeby liczyć na rekrutów z tych okolic. Zgromadzenie zrobiłoby lepiéj, nie wotując tyle mundurów, pieniędzy, amunicyi, ale nam je dając.
— Te ropuchy wolą swoje suchary od chleba pieczonego na prochu! — rzekł Beau-Pied, dowcipniś kompanii.
Na te słowa śmiechy i urągania żołnierzy republikańskich poleciały za dezerterami, ale za chwilę zapanowała znów cisza. Ujrzano złażących mozolnie po pochyłości wzgórza dwóch strzelców, których komendant wysłał dla przeszukania lasku po prawéj. Lżéj ranny podtrzymywał drugiego, który broczył krwią swoją pagórek. Obydwaj biedacy dotarli do połowy stoku, gdy Marche-a-Terre pokazał swą twarz obrzydliwą i wycelował tak dobrze w żołnierzy, że obadwaj padli za jednym strzałem staczając się powolnie do rowu. Zaledwo dostrzeżono grubą jego głowę, trzydzieści luf podniosło się ku niemu, ale Szuan, jak senna fantasmagorya, znikł po-za fatalnemi pękami dębów. Wypadki te, których opis wymaga tylu wyrazów, odegrały się w jedném mgnieniu oka; poczém w jednym także momencie, patryoci i żołnierze z tylnéj straży połączyli się z resztą eskorty.
— Naprzód! — zawołał Hulot.
Kompania ruszyła pędem na wzniesione a odkryte miejsce, na którém stała pikieta, tu komendant ustawił kompanię do boju; wszakże nie dostrzegł żadnéj demonstracyi nieprzyjacielskiéj ze strony Szuanów i sądził, że uwolnienie nowozaciężnych było jedynym celem zasadzki.
— Hałas, jaki robią — rzekł do oficerów, wskazuje mi, że niema ich dużo. Maszerujmy więc pośpiesznie, a może zdołamy dotrzeć do Ernée bez szwanku.
Słowa te, dosłyszawszy jeden z dobrze myślących patryotów, wystąpił z szeregów i stanął, salutując przed Hulotem.
— Mój gienerale — rzekł, odbywałem już kompanię z Szuanami. Czy mogę wtrącić dwa słowa?
— Adwokat z niego! musi bywać codziennie na audyencyi — rzekł komendant do ucha Merle’owi. — Ano! broń sprawy — dodał, kierując się do młodego rekruta z Fougères.
— Mój komendancie — Szuanie przynieśli niewątpliwie broń dla naszych rekrutów, z któremi się przed chwilą połączyli. Otóż, jeżeli wyruszymy podeszwą, będą czyhać na nas za każdym pniem lasu i wystrzelają nas do nogi, nim dostaniemy się do Ernée. Potrzeba bronić sprawy, jak mówisz komendancie, ale nabojami. Podczas bitwy, która potrwa dłużéj, niż myślisz, jeden z moich towarzyszów będzie mógł pośpieszyć do Fougères po gwardyę narodową i wolne kompanie. Chociaż jesteśmy prostemi rekrutami, przekonasz się, że pochodzimy z rasy kruków.
— Sądzisz, że Szuanie są w znacznéj liczbie?
— Osądź sam, obywatelu komendancie.
Tu zaprowadził Hulota na miejsce wśród płaszczyzny, na którém piasek był odmieciony, jakby grabkami; następnie, zwróciwszy na to uwagę komendanta, powiódł go ku dosyć odległéj ścieżce, gdzie obaczyli ślady przejścia znacznéj gromady ludzi. Liście leżały tu głęboko wtłoczone w ziemię.
— Są-to Garsy z Vitré — rzekł rekrut, szli oni tędy połączyć się z Normandczykami.
— Jak się nazywasz, obywatelu? — zapytał Hulot.
— Gudin, komendancie.
— A więc, Gudin, mianuję cię kapralem obywateli z Fougères. Masz minę człowieka poważnego. Wybierz sobie jednego z twych kolegów i wyślij go do Fougères. A będziesz się trzymał przy moim boku. Przedewszystkiém, idź i zabierz wraz z twemi współobywatelami strzelby, ładownice i mundury naszych biednych druhów, których ci rozbójnicy powalili na drodze. Nie zostaniemy tutaj, aby połykać ich strzały, nie odpłacając im gotówką.
Nieustraszeni rekruci z Fougères poszli ściągnąć garderobę z poległych, a cała kompania dawała im osłonę, utrzymując żywy ogień w kierunku lasu, tak aby mogli rozebrać trupów nie tracąc ani jednego człowieka.
— Z tych Bretończyków — rzekł Hulot do Gérarda, mogą być tęgie piechury!
Wysłaniec Gudina pobiegł uboczną ścieżką przez lasek po lewéj. Żołnierze zajęci opatrywaniem swéj broni, gotowali się do walki; komendant obchodził ich, lustrując, uśmiechał się do niektórych a wreszcie ustawił się z dwoma ulubionemi sobie oficerami na kilka kroków przed szeregiem, oczekując mężnie napadu Szuanów. Milczenie zapanowało znowu na chwilę, ale nie trwało długo. Trzystu Szuanów, których kostiumy podobne były do ubrania rekwirowanych, wypadło z prawego lasku i w dzikim bezładzie wydając z piersi przeraźliwe ryki, rzuciło się na drogę, którą zajmował słaby batalion Hulota. Komendant rozdzielił swoje wojsko na dwa równe oddziały, z których każdy miał front z dziesięciu ludzi. W środku ustawił dwunastu rekwirowanych z Fougères naprędce przystrojonych w pełne mundury, i stanął sam na ich czele. Tę małą armię osłaniały dwa skrzydła, każde po dwudziestu pięciu ludzi, które manewrować miały z obu stron drogi, pod rozkazami Gérarda i Merle’a. Ci oficerowie mieli uderzyć na Szuanów z boku i przeszkodzić, aby się tamtejszym zwyczajem nie rozsypali. Szuanie bowiem posiadali sztukę rozpraszania się w okolicy w taki sposób, iż każdy wieśniak zosobna obierał sobie pozycyę, z któréj wygodnie mógł strzelać na Błękitnych; wojska republikańskie nie wiedziały już, skąd brać swoich nieprzyjaciół.
Te rozporządzenia, wydane przez komendanta z szybkością niezbędną w takich okolicznościach, napoiły dobrym duchem żołnierzy, i milcząc rozpoczęto atak na Szuanów. Po upływie kilku minut potrzebnych na zbliżenie się ku sobie obu przeciwnych wojsk, gruchnęły strzały, siejące śmierć po każdéj stronie. W téjże chwili dwa skrzydła republikańskie, którym nie mogli Szuanie przeciwstawić swoich, wpadły na ich boki i gęstym a ostrożnym ogniem szerzyły zamieszanie i mord w szeregach nieprzyjaciół. Manewr ten wypełnił prawie brak równowagi liczebnéj po obu stronach. Ale Szuanie zdradzali wypróbowaną nieugiętość i męstwo; nie poruszyli się nawet z miejsca, ciężkie straty nie zachwiały ich; ściskając się coraz bardziéj usiłowali otoczyć mały ale wybornie ustawiony przez Hulota oddziałek republikanów, którzy zajęli tak szczupłe miejsca, iż zdawali się podobni do królowéj-matki, pomiędzy rojem pszczół. Wywiązała się jedna z tych bitew straszliwych, w których odzywający się zrzadka łoskot muszkietów, ustępuje miejsca dźwiękowi stali, kiedy to ciało ociera się o ciało i przy jednakiém męstwie, liczba rozstrzyga o wygranéj. Szuanie byliby znieśli odrazu obydwa skrzydła, komenderowane przez Merle’a i Gérarda, gdyby tymże nie powiodło się kilku salwami wystrzałów danemi zukosa, zachwiać kolumną swych nieprzyjaciół. To też Błękitni powinni byli pozostać na swych flankowych stanowiskach celując daléj zręcznie w przeciwników; zamiast tego jednak, zagrzani widokiem niebezpieczeństwa, na jakie narażał się bohaterski batalion, zewsząd otoczony przez „strzelców królewskich“, rzucili się z obu stron na drogę z bagnetem w ręku, kipiąc wściekłością, i na parę chwil zrównali trochę istotnie stosunek sił walczących. Obydwie strony wpadły teraz w rozjuszenie, zaostrzone całém okrucieństwem i zajadłością owego ducha partyi, który wojnie téj nadał cechy wyjątkowe. Każdy, baczny na grożące mu niebezpieczeństwo, walczył milcząc. Zrobiło się ponuro i zimno, jak na łonie śmierci. Wśród téj ciszy, nie słychać było, oprócz szczęku broni i zgrzytania piasku pod nogami, jak tylko głuche, i ciężkie okrzyki, wydarte z piersi tych, którzy ciężko ranieni lub umierający, padali na ziemię. W środku kolumny republikańskiéj dwunastu rekwirowanych broniło z takiém męstwem komendanta, zajętego wydawaniem rozkazów, że co chwila koledzy ich żołnierze musieli przytakiwać głośném: brawo!
Hulot pełen zimnéj krwi ale baczny na wszystko, odróżnił zaraz pomiędzy Szuanami człowieka, który w otoczeniu wyborowego żołnierza wyglądał na dowódcę. Sądził rzeczą konieczną przyjrzéć się bliżéj temu oficerowi, ale napróżno czynił usiłowania, aby rozpoznać rysy, które co chwila mu zakrywały czerwone czapki i kapelusze o szerokich brzegach. Spostrzegł tylko Marche-a-Terre’a, który umieściwszy się obok gienerała, powtarzał jego rozkazy głosem chrapliwym i ustawicznie pracował karabinem. Komendanta niecierpliwił ten przeciwnik świeżéj pamięci. Wziął więc szpadę do ręki, zagrzał swoich rekrutów, i uderzył w środek Szuanów z taka furyą, iż wybił wpośród nich wyłom i oko w oko mógł spotkać się z wodzem, którego figurę nieszczęściem zakrywał zupełnie wielki pilśniowy kapelusz o białéj kokardzie. Ale zdziwiony tak śmiałym atakiem, tenże wykonał ruch wsteczny, zadzierając zuchwale czapkę do góry; teraz dopiéro dokładnie mógł Hulot obejrzeć rysy nieznajomego. Młody wódz, który zdaniem Hulota nie mógł liczyć nad dwadzieścia pięć lat, nosił myśliwską kamizelkę z zielonego sukna. Na białéj przepasce wisiały pistolety. Trzewiki nosił podkute, jak u Szuanów. Kamasze strzeleckie sięgały mu aż do kolan i pasowały do grubych spodni drylichowych, uzupełniając kostium okrywający kibić średnich rozmiarów, ale smukłą i dobrze zarysowaną. Wściekły widokiem docierających aż do niego Błękitnych, nasunął kapelusz na oczy i postąpił naprzeciw nich, ale natychmiast otoczyli go: Marche-a-Terre i kilku przestraszonych jego odwagą Szuanów. Hulotowi wydało się teraz, że dostrzegł czerwoną wstęgę na wpół otwartéj kamizelce młodego wodza. Oczy komendanta, porwane widokiem téj dekoracyi królewskiéj, dzisiaj zupełnie zapomnianéj, padły teraz nagle na twarz, którą wszakże utracił zaraz z przed oczu, zmuszony czuwać nad wypadkami bitwy i ruchami drobnego oddziałku. Tak więc, zaledwie mógł dostrzedz iskrzące się oczy o niepewnéj barwie, jasne włosy i dosyć delikatne rysy spalone od słońca. Najwięcéj go przecież uderzył blask obnażonéj szyi, któréj białość podnosił czarny krawat związany wolno i niedbale. Niecierpliwe i ożywione ruchy młodego szefa kipiały duchem żołnierskim, zdradzając usposobienie tych, którzy do boju wnoszą pewną poezyę układu. Ręce, starannie ukryte w rękawiczkach, wymachiwały w powietrzu szpadą, błyszczącą od blasku słonecznego. Zachowanie się jego zdradzało zarazem elegancyą i siłę. Jego świadome siebie uniesienie, spotęgowane jeszcze wdziękiem młodości i wytwornemi manierami, dawało uroczy obraz szlachectwa francuskiego; kontrastował on wielce z Hulotem, który o cztery kroki od niego, przedstawiał widok téj dzielnéj rzeczypospolitéj, za którą stary żołnierz walczył, marsową swą postacią, błękitnym mundurem z czerwonemi startemi wyłogami, i poczerniałym epoletem malując dokładnie potrzebę chwili i swój charakter.
Pełna wdzięku postawa i wyraz młodego oblicza nie uszły uwadze Hulota, który, pragnąc się z nim spotkać, zawołał:
— Ano! baletniku, naprzód, abym cię przewrócił!
Wódz rojalistów, rozwścieklony chwilowém niepowodzeniem, rzucił się naprzód rozpaczliwym ruchem. W téjże chwili, gdy jego towarzysze spostrzegli zuchwałe natarcie wodza, ruszyło wszystko całą siłą na Błękitnych. Tu nagle łagodny i jasny głos zapanował nad wrzawą walki:
— Tu zginął święty Lescure. — Czyż go nie pomścicie?
Na te magiczne słowa natarcie Szuanów nabrało takiéj zapalczywości, że republikanie z najwyższym zaledwo wysiłkiem zdołali utrzymać się, nie łamiąc swego drobniuchnego ordre de bataille.
— Gdyby to nie był młokos — mówił do siebie Hulot, cofając się krok za krokiem, nie bylibyśmy atakowani. Czy widział kto, aby Szuanie wydawali bitwę? Ale tém lepiéj, nie wystrzelają nas, jak psów po drodze.
Poczém podnosząc głos tak, aby odbił się echem wśród drzew, zawołał:
— Najprzód, żywo, dzieci! — Czyż mamy się wydać jak bydło na rzeź tym rozbójnikom?... Gérard! Merle! zbierzcie do kupy swoich ludzi, a formujcie ich w bataliony, zbierzcie się na tyłach, palcie w łby tym psom i niech już raz będzie koniec!
Rozkazy Hulota spełniono nie bez trudu, gdyż usłyszawszy głos swego przeciwnika, młody wódz Szuanów zawołał:
— Na świętą Annę z Auray, nie puszczajcie ich cało! równajcie się i naprzód garsy!
Skoro tylko dwa skrzydła, dowodzone przez Merla i Gérarda, wydobyły się znowu ze zbitego kłębka walczących, natychmiast rzuciły się na każden z nich gromady zaciekłych a przemagających siłą liczebną Szuanów. Stare te kozie skóry otoczyły ze wszystkich stron żołnierzy Merle’a i Gérarda, wydając złowrogie wrzaski, podobne do ryku zwierząt.
— Zamilczcież panowie, chcę słyszéć, jak morduję! — zawołał Beau-Pied.
Ten żart wzmocnił ducha Błękitnych. Zamiast bić się na jedném miejscu, republikanie poczęli bronić się teraz na trzech różnych punktach płaskowzgórza, a huk strzałów budził tysiączne echa w spokojnych doniedawna wąwozach.
Walka taka mogłaby toczyć się długo jeszcze bez rezultatu, aż obu stronom zabrakłoby walczących. Szuanie i Błękitni rozwijali jednakie męstwo. Wściekłość wzmagała się po obu stronach, gdy w pewnéj odległości dał się nagle słyszéć stłumiony huk bębna; sądząc wedle kierunku, jaki przybierał, oddział wojska zbliżał się ku dolinie Couësnon.
— To gwardya narodowa z Fougères! — zawołał silnym głosem Gudin; widocznie spotkał się z nią Vannier na drodze!
Na ten okrzyk, który dobiegł do uszów młodego szefa Szuanów i jego dzikiego pomocnika, rojaliści poczęli się cofać, ale zatrzymało ich gwałtowne odezwanie się rozjuszonego Marche-a-Terre’a. Po kilku poleceniach w narzeczu niższo-bretońskiém wydanych cichym głosem przez komendanta a przesłanych dalszym szeregom Szuanów przez Marche-a-Terre’a, wykonali oni odwrót z taką zręcznością, iż zmieszało to republikanów a nawet Hulota. W pierwszym szeregu ustawili się najsilniejsi zpomiędzy Szuanów, tworząc poważny front, po-za którym postępowała reszta żołnierzy wraz z rannemi, nabijając pierwszym strzelbę. Poczém nagle z tą zwinnością, któréj dowody złożył niedawno Marche-a-Terre, ranni zajęli wierzchołek wzgórza rozlegający się po prawéj stronie gościńca a tuż za nimi poczęła wdrapywać się na pochyłość i część zdrowych żołnierzy. Niebawem widać było tylko energiczne ich głowy. Zrobili tam bowiem coprędzéj z drzewa szaniec i skierowali zpoza niego lufy strzelb na resztki eskorty, która za ponowionym rozkazem Hulota zbierała się tymczasem w wyciągniętą linią, ażeby wzdłuż gościńca przeciwstawić Szuanom front równy im siłą. Ci cofali się zwolna i, broniąc terenu, kierowali się w taki sposób, aby zostawać pod osłoną ognia swych towarzyszy. Skoro zaś dosięgli rowu, zamykającego drogę, poczęli wdrapywać się także na pochyłość, której wierzchołek był już zajęty przez drugą część oddziału i połączyli się szczęśliwie z niemi, wytrzymując dzielnie ogień republikanów, którzy strzelali tak celnie, iż rów niebawem napełnił się trupami Szuanów. Żołnierze, którzy byli u szczytu wzgórza, odpowiadali ogniem nie mniéj morderczym.
W téj chwili gwardya narodowa z Fougères przybyła krokiem pośpiesznym na plac boju a zjawienie się jéj zakończyło sprawę. Gwardziści i kilku gorętszych żołnierzy przebyli już rów drogi, by zapuścić się w lasek, ale komendant krzyknął za niemi głosem marsowym:
— Czy chcecie tam łby potracić?
Połączyli się więc z batalionem republikańskim, który utrzymywał się na placu, nie bez dotkliwych strat wszakże. Stare kapelusze powywieszano teraz na ostrza bagnetów, karabiny podniosły się do góry, a żołnierze krzyknęli jednogłośnie, dwukrotnie okrzyk powtarzając: Niech żyje Rzeczpospolita!
Nawet ranni, umieszczeni na bocznym stoku drogi, podzielali powszechny zapał, a Hulot uścisnął rękę Gérarda, mówiąc doń:
— Oto masz, co znaczą u mnie króliki.
Merlowi polecono zająć się pogrzebaniem trupów w pobliskim parowie. Innych żołnierzy przeznaczono do transportu rannych. Zarekwirowano wozy i konie z ferm pobliskich. Przed wyruszeniem w pochód, gwardya z Fougères oddała Hulotowi Szuana, niebezpiecznie rannego, którego schwytała na urwistéj pochyłości, dokąd zatoczył się, wyczerpany z sił.
— Dziękuję wam, obywatele, za pomoc waszéj ręki — rzekł komendant. — Do stu grzmotów! Bez was bylibyśmy trudną mieli chwilę! Miejcie się teraz na baczności! Wojna się rozpoczęła. Bądźcie zdrowi, moje zuchy! — Tu zwrócił się do jeńca i zapytał:
— Jak się nazywa twój gienerał?
— Gars!
— Jak? Marche-a-Terre?
— Nie, Gars.
— Skądże się ten Gars wziął tutaj?
Na to pytanie, strzelec królewski, którego dziką i szorstką postać ból złamał, nie wyrzekł ani słowa, ale wziął do ręki różaniec i począł odmawiać swą modlitwę.
— Garsem nazywasz zapewne tego młokosa w czarnym krawacie? Wysłany tu zapewne przez tyrana i jego sprzymierzonych Pitta i Cobourga?
Na te słowa obojętny dotąd Szuan podniósł dumnie głowę i rzekł:
— Wysłany przez Boga i króla!
Słowa te wypowiedział z energią, która wyczerpała jego siły. Komendant przekonał się, że trudno było badać człowieka umierającego którego całe zachowanie się zdradzało głęboki fanatyzm; odwrócił więc głowę od niego, marszcząc brwi. Dwaj żołnierze, przyjaciele tych, których Marche-a-Terre zmiótł jednym strzałem na pochyłości lasku, oddalili się o parę kroków, zmierzyli do Szuana, którego osłupiałe oczy nie drgnęły nawet pod lufami karabinów, i powalili go dwoma strzałami o ziemię. Gdy potém zbliżyli się ku niemu, ażeby go pogrzebać, Szuan silnym jeszcze głosem zawołał: — Niech żyje król!
— Tak, tak, mruku — odezwał się Clef-des-Coeurs — idź na suchary do twojéj świętéj panienki!
— Komendancie — przerwał Beau-Pied — rozbójnik ma swoje papiery!
— Ho! ho! — zawołał Clef-des Coeurs — ten piechur Boga jegomości ma kolory na brzuchu.
Hulot z kilku żołnierzami zbliżył się do obnażonych zwłok Szuana i w okolicy piersi dostrzegli rodzaj plamy, na błękitno wytatuowanéj, która wyrażała płomieniste serce. Było-to godło związkowe należących do bractwa Świętego Serca. Pod niém odczytał Hulot napis: „Marya Lambrequin“, bezwątpienia nazwisko Szuana.
— Widzisz go — rzekł Beau-Pied do Glef-des-Coeurs‘a. — Sto dekad odgadywałbyś napróżno, co znaczy ten mundurek.
— Czyż ja znam się na uniformach papieskich! — odparł Clef-des-Coeurs.
— A, ty niedołęgo, niczego się nie nauczysz na świecie? — zagadał znów Beau-Pied. — Jakto, nie wiesz, że temu orzeszkowi przyrzeczono zmartwychwstanie, i że pomalował sobie brzuszek, aby go lepiéj poznano na tamtym świecie.
Na ten żarcik, który nie był bez myśli, sam Hulot nie mógł powstrzymać się od śmiechu. W téjże chwili Merle ukończył czynność grzebania zabitych; rannych zaś pomieszczono, jak można było, na dwóch wozach. Inni żołnierze, postępując w dwóch szeregach wzdłuż zaimprowizowanego ambulansu, schodzili stokiem góry, skąd otwiera się widok na piękną dolinę de la Pélerine, rywalkę doliny Couësnon. Hulot, w towarzystwie obu swoich przyjaciół, Gérarda i Merle’a zwolna kroczył za oddziałem, gorąco pragnął, aby się udało bez dalszego wypadku dotrzéć do Ernée, gdzie zaopatrzyć miano rannych.
Potyczka ta, prawie niezauważona wpośród wielkich wypadków, jakie się gotowały we Francyi, przybrała nazwę od miejsca, na którem ją stoczono. Przecież zwróciła ona pewną uwagę na Zachodzie, którego mieszkańcy dostrzegli zmiany w sposobie, w jaki Szuanie rozpoczynali nową wojnę. Niegdyś nie odważali się oni atakować tak znacznych oddziałów wojska. Wedle wnioskowania Hulota, młody rojalista, którego widział na czele Szuanów, był Garsem — nowym gienerałem wysłanym z Francyi przez książąt, który wedle zwyczaju rojalistycznych dowódców ukrył swój stopień i swoje nazwisko pod jedném z tych żartobliwych przydomków wojennych. Ta okoliczność zaniepokoiła komendanta po smutném jego zwycięstwie, niemniéj jak niedawno przeczucie gotującéj się zasadzki; obejrzał się téż kilkakrotnie ku płaskowzgórzu, które zostawiał po-za sobą, od którego dochodził go jeszcze od czasu do czasu głuchy odgłos bębnów gwardyi, co schodziła w dolinę Couësnon w tym samym czasie, gdy Błękitni zstępowali w przeciwległą dolinę de la Pélerine.
— Czy który z was — rzekł gniewnie do swych towarzyszy — potrafi odgadnąć, dlaczego Szuanie nas zaatakowali? U nich strzelanina zdaje się być rodzajem przemysłu, i nie wiem doprawdy, co na nim zyskują. Stracili najmniéj stu ludzi, a my, dodał układając do uśmiechu prawy policzek i mrużąc oczy — my nie straciliśmy więcéj jak sześćdziesięciu. Do stu piorunów! Nie rozumiem téj spekulacyi. Hultaje powinniby odzwyczaić się od napadania nas, wyglądamy teraz, jak list wyszpilkowany na poczcie od zarazy. I wskazał smutnym giestem na dwa wozy z rannemi. Może chcieli nam powiedziéć: dzień dobry!.
— Ależ, komendancie, wszakże odbili naszych stu pięćdziesięciu rekrutów.
— Rekruci mogli rozskoczyć się jak żaby po lesie, me bylibyśmy przecież tam leźli, ażeby ich łowić. Nie, nie, coś jest w tém innego. — I obrócił się raz jeszcze ku Pelerinie. — Cicho! — zawołał — widzicie?
Pomimo, iż trzéj oficerowie dosyć już byli oddaleni od nieszczęsnego wzgórza, oczy ich rozpoznały jednak Marche-a-Terre’a i kilku Szuanów, którzy zajmowali je znowu.
— Pośpieszajcie! — zawołał Hulot na żołnierzy — rozłóżcie dobrze nogi i popędzajcie, ile wam sił starczy, konie. Czy łydki wam podrętwiały? Czyż-by to znowu byli ludzie Pitta i Cobourga?
Słowa te ożywiły ruch maszerujących żołnierzy.
— Co do zagadki, która wydała mi się trudną do rozwikłania, dobrze byłoby — rzekł do obu oficerów — ażeby się rozwiązała pukaniną w Ernée. Przeczuwam, że na drodze znajdziemy jeszcze królewskich.
Problem strategiczny, który najeżył wąs komendanta Hulota, nie mniejszy budził niepokój w ludziach, których dojrzał na szczycie góry. Skoro tylko przygłuchł huk bębnów gwardyi z Fougères, i Marche-a-Terre zobaczył Błękitnych u dołu długiéj pochyłości, po któréj zeszli, wydał znowu radosny okrzyk, naśladujący sowę, na które-to hasło znowu pojawili się Szuanie, tylko mniéj liczni. Wielu z nich było niewątpliwie zajętych opatrywaniem rannych we wiosce de la Pélerine położonéj na stoku góry, pochylającym się ku dolinie Couësnon. Kilku dowódców znalazło się obok Marchea-Terrea. O parę kroków od nich, młody szlachcic usiadłszy na granitowym złomie skały, zdawał się być pochłoniętym rozlicznemi myślami, które obudziło w nim rozpamiętywanie napotkanych już w téj wyprawie trudności. Marche-a-Terre przyłożył rękę w kształcie daszka do oczów, ażeby je ustrzedz od blasku słońca i patrzył zatroskany na drogę, którą podążali republikanie wzdłuż doliny. Czarne i przenikliwe jego drobne oczy starały się zbadać, co się dzieje po drugiéj stronie pochyłości, spływającéj w dolinę.
— Błękitni pochwycą kuryera — rzekł dzikim głosem ten z dowódców, który znajdował się najbliżéj Marche-a-Terre’a.
— Na świętą Annę z Auray! — zawołał drugi — naco pozwoliłeś nam dać się pobić? Czy nato, ażeby ocalić własną skórę?
Marche-a-Terre rzucił na niego spojrzenie, zatrute jadem, i bił gniewnie o ziemię ciężkim karabinem.
— Czyż ja tu jestem dowódcą? — zapytał, a po chwili dodał: — Gdybyście się bili wszyscy, jak ja, ani jedna z tych błękitnych bestyj nie uszłaby — i tu wskazał na resztki oddziału Hulota. Ale może kuryer dostanie się tu przecie.
— Czyż myślisz — zapytał trzeci — że oniby pomyśleli o przytrzymaniu go, gdybyśmy ich byli spokojnie przepuścili?
— Aby ocalić swoję mordę — dorzucił obracając się do innych — pozwolił się nam zarzynać, i do tego możemy stracić jeszcze dwadzieścia tysięcy pięknego złotka.
— Ej, strzeż ty swojéj mordy — krzyknął Marche-a-Terre, cofając się o trzy kroki i mierząc do swego przeciwnika. — Ty to nie Błękitnych nienawidzisz, ale złoto kochasz. Umieraj więc bez spowiedzi, ty potępiony chamie, coś nie brał komunii tego roku.
Na tę obelgę Szuan zbladł i głuche przekleństwo wydobyło się z jego piersi w chwili, gdy podnosił karabin, ażeby mierzyć do Marche-a-Terre’a. Młody komendant rzucił się pomiędzy nich i wytrącił im karabiny z rąk, uderzając po nich lufą własnéj strzelby; poczém zażądał wytłómaczenia przyczyny sporu, ponieważ rozmowa toczyła się w narzeczu niższo-bretońskiém, z którém nie był oswojony.
— Panie markizie — rzekł Marche-a-Terre kończąc swą skargę — tém gorzéj dla nich, jeżeli cierpią do mnie urazę zato, żem zostawił Pille-Miche’a, ażeby wyratował dyliżans ze szponów tych złodziei.
I wskazał na Błękitnych, którzy w oczach tych wiernych sług ołtarza i tronu, uchodzili wszyscy za morderców Ludwika XVI i rozbójników.
— Jakto! — zawołał młody komendant z gniewem — więc to dla zatrzymania wozu zostajecie tutaj, tchórze, którzyście nie umieli zwyciężyć w pierwszéj bitwie, jak wam kazałem? Ale jakże tu można tryumfować przy takich pobudkach? Obrońcy Boga i króla są łupieżcami? Na świętą Annę z Auray! jesteśmy na to, aby prowadzić wojnę z Rzecząpospolitą a nie z dyliżansami. Ci, którzy odtąd staną się winnemi tak haniebnych napadów, nie znajdą przebaczenia ani względów, przeznaczonych dzielnym sługom królewskim.
Lekki szmer dał się słyszéć w grupie żołnierzy. Łatwo było dostrzedz, że powaga młodego wodza, tak trudna do utrzymania wśród tych hord niesfornych, bliską była narażenia się. Młody człowiek, którego baczności ruch ten nie uszedł, zamierzał już podjąć kroki celem uratowania honoru komendy, kiedy nagle wśród ciszy ozwało się kłusowanie konia. Wszystkie głowy skierowały się w stronę, skąd przypuszczalnie ktoś przybywał: Była-to młoda kobieta, siedząca w poprzek na małym koniku bretońskim, którego puściła galopem, aby tém prędzéj dobiedz do oddziału, na czele którego ujrzała młodego wodza.
— Co się tu dzieje? — zapytała patrząc z kolei na Szuanów i komendanta.
— Czy uwierzyłabyś pani, że oni tu czekają na pocztę z Mayenny do Fougères, ażeby ją złupić, podczas kiedy przed chwilą pragnąc uwolnić naszych garsów z Fougères, stoczyliśmy potyczkę, która nas kosztowała dużo ludzi i to napróżno, bo nie zdołaliśmy pobić Błękitnych.
— A cóż się stało złego? — zapytała młoda kobieta, któréj instynkt niewieści odkrył tajemnicę téj sceny. — Straciłeś pan troszkę ludzi — nigdy nam ich nie zbraknie. Kuryer wiezie pieniądze, a tych potrzebujemy zawsze... Pogrzebiemy naszych zabitych, którzy pójdą do nieba, a zdobędziemy pieniądze, które pójdą do kieszeni tych dzielnych chłopców. Jakaż w tém trudność?
Szuanie jednomyślnym uśmiechem przytakiwali tym słowom.
— Niemasz w tém nic, coby mogło panią zarumienić? — zapytał głosem stłumionym młody oficer. — Czyż tak potrzebujecie pieniędzy, aby je łupić po drogach?
— Jestem tak głodną, markizie, że oddałabym własne serce w zastaw, gdyby w nim nic już nie było — rzekła, z zalotnym uśmiechem. Ale skądże-to pan przychodzisz myśląc, że zdołasz utrzymać w karbach Szuanów, nie pozwalając im od czasu do czasu zrabować coś na Błękitnych? Nie znasz pan przysłowia: kradnie jak sowa. A cóż jest Szuan?... Zresztą dodała głośniéj, czyż-to nie jest rzecz słuszna? Czyż Błękitni nie rabowali wszystkich dóbr kościelnych i naszych?
Nowy szmer, ale zupełnie różny od gniewnego pomruku, który towarzyszył słowom markiza, odezwał się w gronie Szuanów. Młodzieniec, którego czoło zasępiło się, odprowadził na bok młodą kobietę i zapytał ją tonem człowieka, umiejącego miarkować swe rozdrażnienie:
— Czy ci panowie przyjdą na dzień oznaczony do Vivetière?
— Tak — odrzekła, wszyscy, Intimat, Grand-Jacques, a może i Ferdynand.
— Pozwól pani, że odjadę; nie potrafiłbym obecnością moją uświęcać podobnych łupiestw. Tak, pani, powiadam, łupiestw. Jest rzeczą szlachty, być okradzonym, ale...
— Dobrze więc — rzekła przerywając mu — wezmę pańską część i dziękuję naprzód, że mi ją odstępujesz. Ten przybytek dochodu bardzo mi posłuży. Matka moja spóźniła się z wysyłką pieniędzy dla mnie tak, że doprawdy jestem w rozpaczy.
— Żegnam panią — zawołał oficer.
I znikł; młoda kobieta pobiegła jednak szybko za nim.
— Czemu pan odchodzisz? — rzekła, rzucając nań spojrzenie nawpół despotyczne, nawpół pieszczotliwe, którém kobiety, mające prawo do szacunku u mężczyzny, umieją tak wybornie wyrażać swe życzenia.
— Wszak chcesz pani rabować dyliżans?
— Rabować? — co za szczególny wyraz! Pozwłl pan sobie wytłómaczyć...
— Ani słowa — rzekł, biorąc jej ręce i całując je z powierzchowną galanteryą dworaka. — Słuchaj mię pani — rzekł po chwili, gdybym pozostał tu w czasie napadu moich ludzi na dyliżans, oni zabiliby mię, bo ja ich...
— Nie zabiłbyś ich — podjęła żywo — gdyż oni związaliby ci ręce ze czcią należną twemu stopniowi, a odebrawszy od republikanów swoję kontrybucyą, potrzebną im na wyekwipowanie się, na życie, na zakup prochu, byliby ci znowu posłuszni.
— I pani chcesz, ażebym w tych warunkach dowodził? — Jeżeli moje życie potrzebném jest sprawie, któréj bronię, pozwól mi pani ocalić honor mojéj władzy. Usuwając się, mogę nic nie wiedziéć o téj podłości. Powrócę, abym mógł pani towarzyszyć.
I szybko oddalił się. Młoda kobieta słuchała odgłosu jego kroków z widoczném niezadowoleniem. Gdy szelest suchych liści zwolna znikł, pozostała chwilę na miejscu, jak osłupiała, poczém zwróciła się szybko ku Szuanom. Zrobiła giest pogardy i rzekła do Marche-a-Terre’a, który pomagał jéj zsiąść z konia...
— Ten młokos chciałby wydać wojnę regularną Rzeczypospolitéj!... Co tam! jeszcze parę dni, a zmieni swoje zdanie! — Jak on się ze mną obszedł! — rzekła do siebie po chwili.
Usiadła na kamieniu, który przed chwilą służył markizowi, i w milczeniu oczekiwała nadejścia dyliżansu.
Nie było-to jedném z mniejszych zjawisk epoki, ta młoda kobieta wysokiego rodu, rzucona gwałtowną namiętnością w walkę monarchistów z duchem wieku, i popchnięta żywością usposobienia do czynów, których, rzec można, nie była wspólniczką; podobna w tém do tylu innych, równych uniesieniem, tak płodném w wielkich sprawach. Równie jak ona, wiele kobiet grało role bohaterskie albo nikczemne w ówczesnéj zawierusze. Sprawa królewska nie miała czynniejszych i wierniejszych emisaryuszów nad te kobiety; ale żadna z bohaterek tego obozu nie opłaciła błędów swego poświęcenia i tych wyjątkowych położeń, ich płci wzbronionych, droższą pokutą nad rozpacz téj kobiety, gdy, usiadłszy na kamieniu przy drodze, nie mogła odmówić podziwu szlachetnéj pogardzie i lojalności młodego wodza. Mimowolnie utonęła w głębokiém zamyśleniu. Gorzkie wspomnienia obudziły w niéj żądzę powrotu pierwszych lat niewinności, i żal, że nie stała się ofiarą téj rewolucyi, której pochodu zwycięskiego nie mogły powstrzymać tak słabe ręce.
Dyliżans opuścił Ernée na chwilę przed utarczką obu oddziałów. Nic nie maluje lepiéj kraju, jak natura jego żywiołu towarzyskiego. Z tego względu, wehikuł ten zasługuje na zaszczytną wzmiankę. Nawet rewolucya nie zdołała go usunąć; koła jego toczą się po gościńcach do dnia dzisiejszego. Gdy Turgot wykupił przywiléj, za Ludwika XIV będący w rękach prywatnéj kompanii, wyłącznego przewozu podróżnych w całém królestwie, i gdy założył przedsiębiorstwo tak zwanych turgotynek, stare karety panów de Vousges, Chanteclaire i wdowy Lacombe rozpłynęły się po prowincyi. Jedna z tych lichych karet utrzymywała podówczas komunikacyą pomiędzy Mayenną i Fougères. Kilku upartych nazywało ją dla sprzeczności turgotyną, aby małpować Paryż, lub z nienawiści do ministra, który wprowadził nowość. Ta turgotyna był-to nędzny kabryolet na dwóch bardzo wysokich kołach, w którego głębi dwie trochę otyłe osoby z trudnością zdołałyby się pomieścić. Szczupłość téj wątłéj machiny nie pozwalała wiele na nią ładować, a kufer, tworzący siedzenie, służył wyłącznie dla poczty; jeżeli więc podróżni mieli jakie pakunki, musieli trzymać je pomiędzy nogami, i tak już torturowanemi w pudle, mającém kształt miecha. Pierwotna barwa powozu i kół stanowiła nierozstrzygniętą zagadkę dla podróżujących. Dwie firanki skórzane, sztywne pomimo długiéj służby, miały osłaniać tych męczenników przed zimnem i deszczem.
Pocztylion, siedzący na ławeczce podobnéj do najgorszych „kukułek“ paryskich, musiał chcąc nie chcąc uczestniczyć w rozmowie, skutkiem pomieszczenia pomiędzy czworo i dwunożnemi swemi ofiarami. Cały ekwipaż podobnym był do tych zgrzybiałych staruszków, którzy przebyli sporą liczbę katarów i apopleksyj, a których jednak śmierć oszczędza: posuwając się, stękał i wydawał od czasu do czasu jękliwe odgłosy. Podobny do człowieka, pogrążonego w ciężkim śnie, kołysał się ciągle to w tył, to naprzód, jak gdyby usiłował oprzéć się gwałtownéj akcyi swoich małych koników bretońskich, które go ciągnęły po chropowatéj drodze. Zabytek ten innego wieku mieścił w sobie trzech podróżnych, którzy wyjechawszy z Ernée, gdzie go przeprzęgano, prowadzili z pocztylionem rozmowę rozpoczętą jeszcze przed stacyą.
— Jakże pan chcesz, aby Szuanie mogli pokazać się w tych stronach? — mówił konduktor. — W Ernée mówiono mi, że komendant Hulot nie opuścił jeszcze Fougères.
— O! o, przyjacielu — odpowiedział młodszy z podróżnych — ty nie ryzykujesz nic prócz twego kadłuba. Gdybyś, jak ja, miał trzysta talarów przy sobie a znanym był, jako patryota, nie byłbyś tak spokojnym.
— W każdym razie jesteś pan gadułą — rzekł pocztylion potrząsając głową.
— Policz trzodę, a wilki ci ją zjedzą — dorzucił francuskie przysłowie drugi podróżny.
Ten ostatni, ubrany czarno, zdawał się liczyć lat około czterdziestu i wydawał się proboszczem z okolicy. Podbródek jego wznosił się na dwóch piętrach, a kwitnąca barwa jego policzków zdradzała, iż należał do stanu duchownego. Chociaż gruby a krótki, rozwijał on pewną ruchliwość, ilekroć potrzeba było wysiąść z karety lub do niéj wrócić.
— Czyż należycie do Szuanów — zawołał człowiek o trzystu talarach, którego bujny płaszcz z koziéj skóry okrywał pantalony z dobrego sukna i oryginalną kamizelkę, zdradzającą w nim zamożnego rolnika. — Na duszę świętego Robespierra! przysięgam, że źle was poczęstuję! — Poczém powiódł swe siwe oczy po obu rozmawiających z nim towarzyszach podróży i wskazał na dwa pistolety w ładownicy.
— Bretończycy nie boją się tego — rzekł proboszcz z lekceważeniem. — A my wszakże nie mamy wejrzenia ludzi, chcących się dobrać do pańskich pieniędzy?
Każdym razem, ilekroć wymawiano wyraz: pieniądze, pocztylion stawał się milczącym, proboszcz zaś posiadał na tyle przytomności umysłu, iż zwątpił, aby gadatliwy patryota miał pieniądze, natomiast uwierzył, iż ma pocztylion.
— Jesteś dzisiaj obładowanym, Coupiau? — zapytał ksiądz.
— Ach! ojcze Gudin, nie mam nic prawie — odrzekł pocztylion.
Ojciec Gudin, badając pilnie figury Coupiau i patryoty zauważył, iż obydwaj w téj chwili nie zdradzali żadnego wzruszenia.
— Tém lepiéj dla ciebie — rzekł patryota — co do mnie uciekłbym się do swoich środków obrony w razie nieszczęścia...
Tak despotycznie zastrzeżona dla siebie dyktatura oburzyła Coupiau, który szorstko się odezwał:
— Jestem panem w moim dyliżansie, i bylem tylko pana miał w opiece...
— Czyś ty patryotą, czy Szuanem? — zagadnął żywo, przerywając mu, podróżny.
— Ani ten, ani ów — odrzekł Coupiau. — Jestem pocztylionem i Bretończykiem, co znaczy więcéj; jadąc, nie obawiam się ani błękitnych ani dżentlemanów.
— Chciałeś powiedziéć, ani rozbójników — rzekł patryota z ironią.
— Odbierają tylko to, co im sprzątnięto — odparł żywo proboszcz.
Obydwaj podróżni spojrzeli bystro na siebie, aż do białek oczu, zapytując się wzajemnie spojrzeniem, czy można doprowadzać tu rozmowę do takich granic? W głębi karety siedział bowiem trzeci podróżny, zachowujący w czasie tych rozpraw najgłębsze milczenie. Pocztylion, patryota a nawet Gudin nie zwracali dotąd uwagi na tę niemą figurę. Był-to istotnie jeden z tych gości niewygodnych w podróży i nietowarzyskich, którzy podobni są w dyliżansie do zrezygnowanych cieląt prowadzonych na targ sąsiedni ze związanemi nogami. Zaczynają oni od owładnięcia całém prawnie przeznaczoném dla siebie siedzeniem, a kończą zaśnięciem bez żadnych skrupułów na barkach swoich sąsiadów. Patryota, Gudin i konduktor pozostawili go sobie samemu, wierząc w sen jego i przekonawszy się, iż było rzeczą zbyteczną mówić do człowieka, którego zakamieniała figura zdradzała przeszłość spędzoną przy łokciu, a myśl troszczyła się jedynie o to, że w dobréj wierze odprzedał towar drożéj, aniżeli kosztował.
Gruby ten człowieczek, zwinięty w kłębek w swoim kącie, otwierał od czasu do czasu drobne oczka, jakby z błękitnego fajansu, i pokolei kierował je na każdego z podróżnych z wyrazami przestrachu, zwątpienia i nieufności. Zdawało się wszakże, iż obawia się tylko swych towarzyszów podróży, nie troszcząc się o Szuanów. W tém rozpoczęła się strzelanina walczących na górze oddziałów.
Coupiau, zaniepokojony, powstrzymał powóz.
— Och! och! — rzekł duchowny, który zdawał się znać na tém — to rozprawa naseryo, zdaje się, że tam niemało ludzi.
— Zajedźmy — dodał patryota — do téj oberży na dole; skryjemy się tam i będziemy czekali na wypadek bitwy.
To ostrzeżenie wydało się tak rozumném, że Coupiau poddał się. Patryota dopomógł pocztylionowi do ukrycia powozu przed okiem ludzkiém po-za kupą chróstu. Proboszcz skorzystał ze sposobności, aby zapytać półgłosem Coupiau: — Czy ma on téż doprawdy pieniądze?.
— Ej! ojcze Gudin — gdyby to, co on ma, weszło do kieszeni waszéj wielebności, nie bardzoby ją wypchało.
Republikanie, pośpieszając do Ernée, mijali karczmę, me wstępując do niéj. Na odgłos szybkiego ich pochodu, Gudin i oberżysta, podniesieni ciekawością, wyszli przed bramę dziedzińca, aby im się przypatrzyć. Nagle gruby duchowny podbiegł do żołnierza, który pozostał nieco w tyle.
— Ej! Gudin, ty waryacie, ty się bratasz z Błękitnemi? Chłopcze mój, co ci przyszło do głowy?
— Tak, wuju — odrzekł kapral. — Przysiągłem bronić Francyi.
— Nieszczęśliwy! zgubisz swą duszę — rzekł wuj usiłując obudzić w swoim siostrzeńcu uczucia religijne, tak potężne w piersiach Bretonów.
— Mój wuju! gdyby król stanął był na czele swéj armii, nie mówiłbym...
— Ach, głupcze, co ty mówisz o królu? Czy twoja republika rozdaje opactwa? Ona zniszczyła wszystko. Do czegoż chcesz dojść? Pozostań z nami; my zwyciężymy dziś albo jutro i zostaniesz radcą jakiego parlamentu.
— Parlamentu? — rzekł młody Gudin tonem szyderskim. — Adieu, mój wuju.
— Nie dostaniesz ode mnie w spadku ani trzech ludwików! Wydziedziczam cię!
— Bóg zapłać! — rzekł republikanin.
Rozłączyli się. Jabłecznik, którym patryota częstował Coupiau podczas przemarszu republikanów, zaćmił inteligencyę pocztyliona; ocknął się jednak radośnie, gdy oberżysta, dowiedziawszy się o wypadku walki, zwiastował zwycięstwo Błękitnych. Coupiau wyjechał znowu na gościniec swoją karetą i niebawem wjechano w wąwozy Péleriny, skąd łatwo było rozeznać płaszczyzny Maine i Bretanii. Podobny był teraz nasz dyliżans do szczątków okrętu, prujacego fale po świeżo przebytéj burzy.
Przybywszy na szczyt góry, na którą Błękitni zwolna wstępowali, z którego widać było jeszcze w oddali Pélerinę, Hulot odwrócił się, aby obaczyć, czyli Szuanie znajdują się jeszcze na niéj. Słońce przebłyskując na lufach ich bagnetów, ukazywało ich, jak drobne świecące punkciki. Rzucając ostatnie spojrzenie w dolinę, którą niebawem miał stracić z oczu, zstępując w dolinę Ernée, mógł rozeznać na szerokim gościńcu ekwipaż Coupiau.
— Czy nie dyliżans to z Mayenny? — zapytał swoich adjutantów.
Obydwaj oficerowie, patrząc bystro na starą turgotynę, poznali ją odrazu.
— Jakimże sposobem nie spotkaliśmy jéj na drodze? — zauważył Hulot.
Spojrzeli po sobie milcząc.
— Otóż jeszcze jedna zagadka! — zawołał komendant — zaczynamy przezierać teraz prawdę.
W téjże saméj chwili Marche-a-Terre, który znał także turgotynę, zwiastował jéj nadejście towarzyszom, a odgłos powszechnéj radości ocknął młodą kobietę z jéj zadumy. Nieznajoma postąpiła naprzód i ujrzała dyliżans, który nadjeżdżał z fatalną szybkością.
Niebawem nieszczęśliwa turgotyna znalazła się na płaszczyźnie. Szuanie, którzy ukryli się nanowo, wpadli teraz na swoję zdobycz z chciwością, która dodawała polotu ich ruchom. Niemy podróżny potoczył się w głąb’ karety i skurczył, przybierając kształt paczki.
— Bierz dyabli zresztą! — zawołał Coupiau ze szczytu swego kozła, wskazując na ziemianina — przewąchaliście patryotę; ma on pełen worek złota!
Szuanie przyjęli te słowa wybuchem ogólnego śmiechu i poczęli wołać: — Pille Miche! Pille Miche! Pille Miche!
Wśród tych okrzyków, którym sam Pille Miche wtórował, jak echo, Coupiau zawstydzony złaził z siedzenia. Gdy Cibot, przezwany Pille Michem, dopomagał swemu towarzyszowi do wydobycia się z karety, podniósł się szmer ogólny, pełen uszanowania.
— To ojciec Gudin! — kilka głosów zawołało.
Na to czcigodne imię wszystkie głowy odkryły się, Szuanie uklękli przed kapłanem i poczęli prosić go o błogosławieństwo, którego tenże z powagą im udzielił.
— Oszukałby on samego świętego Piotra i wykradł mu klucze raju — rzekł potém, klepiąc po ramieniu Pille-Miche’a. — Gdyby nie on, Błękitni-by nas pochwycili.
Tu spostrzegłszy młodą damę, ojciec Gudin postąpił ku niéj dla rozmówienia się na osobności. Marche-a-Terre, który tymczasem otworzył zwinnie kufer dyliżansu, ujrzał tam z dziką radością worek, którego kształty zdradzały obecność złotych rulonów. Nie zostawało wiele czasu na podzielenie się niemi. Każdy z Szuanów otrzymał z rąk jego swoję cząstkę z taką akuratnością, iż podział nie wywołał najmniejszéj sprzeczki. Poczém tenże zwrócił się do młodéj damy i księdza, przynosząc im kwotę około sześciu tysięcy franków.
— Czy mogę przyjąć je z czystém sumieniem, ojcze Gudin? — zapytała czując potrzebę przyzwolenia.
— Czemu nie, moja pani? Kościół, który zatwierdzał niegdyś konfiskatę dóbr cudzoziemców, czemużby miał oszczędzać rewolucyonistów, którzy przeczą Boga, niszczą kościoły i prześladują religią.
Z kazaniem połączył ojciec Gudin przykład, przyjmując bez skrupułu dziesięcinę nowego rodzaju, którą ofiarował mu Marche-a-Terre.
— Zresztą — dodał — mogę teraz poświęcić wszystko, co posiadam, na obronę Boga i króla. Siostrzeniec mój przeszedł do Błękitnych.
Coupiau lamentował tymczasem i krzyczał na całe gardło, że zgubiony.
— Chodź z nami — rzekł doń Marche-a-Terre — dostaniesz część dla siebie.
— I do tego będą myśleli, że ja się pozwoliłem złupić dobrowolnie, jeśli powrócę bez żadnych śladów gwałtu!
— Jeżeli chodzi tylko o to — rzekł Marche-a-Tere i dał znane hasło, a salwa strzałów przeszyła wnet turgotynę.
Na ten niespodziewany deszcz kul, stare karecisko zajęczało boleśnie tak, że zabobonni Szuanie odskoczyli z przerażenia, ale Marche-a-Terre dostrzegł przytém jak w głębi pudła skoczył i znowu powalił się blady kadłub milczącego podróżnika.
— Ale ty masz jeszcze drób’ w twoim kojcu! — rzekł zcicha Marche-a-Terre do Coupiau.
Pill-Miche, przymrużył oczy na znak, że zrozumiał rzecz.
— Tak — odpowiedział pocztylion — ale ja stawiam to za warunek mego wciągnięcia się do waszych szeregów, że pozwolicie mi tego samego człowieka odstawić zdrowo i cało do Fougères. Zobowiązałem się do tego na imię świętej Anny z Auray.
— Któż-to jest? — zagadnął Pille-Miche.
— Tego wam powiedzieć nie mogę — odparł Coupiau.
— Zostaw go przecie! — rzekł Marche-a-Terre, trącając w łokieć Pille-Miche’a — przysiągł na świętą Annę z Auray i musi dotrzymać obietnicy.
— Ależ — dodał Szuan zwracając się do Coupiau, nie zjeżdzaj zaprędko z góry, pośpieszymy za tobą, nie bez powodu. Muszę zobaczyć mordę twego pasażera, wszak mu potrzeba dać paszport.
W téjże chwili usłyszano tętent konia, zbliżający się szybko od Péleriny. Niebawem zjawił się młody szef oddziału. Dama szybko ukryła worek, który trzymała w ręce.
— Możesz pani zachować te pieniądze bez skrupułu — rzekł młody człowiek. — Oto list, który znalazłem dla pani pomiędzy temi, co oczekiwały na mnie w Vivetière; list od matki pani.
Spojrzawszy zaś kolejno po Szuanach, którzy pogubili się tymczasem w lasku, i rzuciwszy okiem na dyliżans, który zjeżdżał w dolinę Couësnon, dodał:
— Pomimo szczeréj chęci, nie zdołałem na czas przybyć! Obym się tylko pomylił w mych podejrzeniach!
— To były pieniądze mojéj biednéj matki! — zawołała dama, otworzywszy list, którego pewne wyrazy wydarły jéj z piersi ten okrzyk.
Kilka przytłumionych śmiechów ozwało się w lasku. Młody człowiek sam nie miał siły powstrzymać się od śmiechu patrząc na worek, który zawierał część na damę przypadającą z rabunku, dokonanego na własnych jéj pieniądzach. Ona sama zaczęła śmiać się.
— Ha! cóż robić, markizie, niech idzie na chwałę bożą! Na ten raz wychodzę ze sprawy bez nagany — rzekła do młodego wodza.
— Wkładasz pani lekkomyślność we wszystko, nawet w wyrzuty sumienia — zauważył tenże.
Dama zarumieniła się i spojrzała na markiza z taką skruchą, że uczuł się rozbrojonym. Ksiądz zwrócił uprzejmie, ale z dwuznacznym wyrazem, dziesięcinę, którą dopiéro co otrzymał; następnie postąpił za młodym oficerem, który skierował się w bok na drogę, dopiero co przebytą. Młoda dama, zanim udała się ich śladem, skinęła na Marche-a-Terre’a, który zbliżył się ku niéj.
— Udacie się do Mortagne — rzekła do niego głosem stłumionym. Wiem, że Błękitni mają wysłać do Alençon znaczną sumę w gotówce, ażeby przyjść w pomoc uzbrojeniom téj okolicy. Jeżeli poświęcam łup dzisiejszy twym towarzyszom, to tylko pod warunkiem, że potrafią mię odszkodować. Przedewszystkiém chodzi o to, ażeby Gars nie dowiedział się o celu wyprawy: zapewne sprzeciwiłby się jéj; w razie nieszczęścia wszakże, potrafię go ułagodzić.
— Pani — rzekł markiz, na którego koniu dama usiadła teraz oddawszy swojego księdzu, przyjaciele moi z Paryża piszą mi, że potrzeba się miéć na ostrożności: Rzeczpospolita postanowiła zgnieść nas podstępem i zdradą.
— To nie wielkie nieszczęście — odrzekła — ci ludzie miewają pomysły. Chciałabym pójść z nimi o lepsze i wyszukać sobie współzawodników.
— Wierzę! — zawołał markiz. — Pichegru ostrzega mię, ażebym był ostrożnym i rozważnym w zawieraniu przyjaźni. Rzeczpospolita czyni mi ten zaszczyt, iż sądzi mię niebezpieczniejszym od wszystkich Wandejczyków razem, i liczy na me słabostki, pragnąc mię pozyskać.
— Miałżebyś mi nie ufać? — rzekła, kładąc mu na sercu rękę, która tuliła się do niego.
Młody oficer nachylił ku niéj czoło, które objęła czule dłońmi.
— Tak, tak — wmieszał się Gudin — policya Fouché’go niebezpieczniejszą będzie dla nas, niż bataliony ruchome i republikańscy Szuanie.
— Masz słuszność, wielebny ojcze.
— Ach! ach! — zawołała dama — miałżeby Fouché wyprawić przeciwko tobie kobiety?... Czekam na nie — rzekła po krótkiéj pauzie, nadając głosowi ton głęboki.
Na kilka strzałów od pustéj płaszczyzny, którą wodzowie opuścili, odbyła się jedna z owych scen, które przez długi czas jeszcze wydarzały się dosyć często na wielkich gościńcach. Przy wyjściu z małéj wioski na Pélerinie, Pille-Miche i Marche-a-Terre zatrzymali znowu dyliżans wśród wąwozu. Coupiau zsiadł z kozła po niejakim oporze. Milczący podróżny wydobyty ze swéj kryjówki przez Szuanów, klęczał teraz wśród gęstwiny jałowcu.
— Kto jesteś? — zapytał dzikim głosem Marche-a-Terre.
Podróżny milczał, ale Pille-Miche powtórzył pytanie, łącząc z niém uderzenie kolbą.
— Nazywam się — rzekł nareszcie rzucając spojrzenie na Coupiau — Jakób Pinaud, jestem ubogim kupcem płótna.
Coupiau zrobił giest przeczący, nie przeczuwając, iż zdradza go. Ten znak objaśnił Pille-Miche’a, który wycelował niezwłocznie karabin na nieznajomego, podczas gdy Marche-a-Terre wygłaszał następujące straszliwe ultimatum: Zanadto jesteś upartym, ażebyś miał znać kłopoty biedaka. Jeżeli jeszcze raz zmusisz nas do pytania się o nazwisko, kolega mój Pille-Miche jednym strzałem z téj lufy zjedna sobie szacunek i wdzięczność twoich spadkobierców. Któż jesteś więc? — dorzucił po chwili.
— Jestem d’Orgemont z Fougères.
— Ach! ach! — zawołali obydwaj Szuanie.
— To nie ja pana nazwałem, panie d’Orgemont — rzekł Coupiau. — Święta panienka moim świadkiem, że go dobrze broniłem.
— Ponieważ pan jesteś panem d’Orgemont z Fougères — rzekł Marche-a-Terre z wyrazem ironicznego uszanowania — puścimy pana bez szwanku. Że jednak nie jesteś ani dobrym Szuanem ani prawdziwym Błękitnym, że daléj nabyłeś dobra opactwa Juvigny, zapłacisz nam — tu zdawało się, jakoby Szuan liczył głowy swych towarzyszów — trzysta sześcio-frankówek, tytułem okupu. Neutralność warta tego.
— Trzysta frankówek! — powtórzyli chórem nieszczęśliwy bankier Pille-Miche i Coupiau, wszakże każdy z innym wyrazem.
— Niestety! drogi panie — ciągnął d’Orgemont — jestem zrujnowany. Pożyczka przymusowa stu milionów, zaciągnięta przez tę dyabelską Rzeczpospolitą, otaksowała mię tak wysoko, że mię wyssano do grosza.
— I wieleż to zażądała od ciebie ta Rzeczpospolita?
— Tysiąc talarów, drogi panie — rzekł bankier z wyrazem pragnącym wywołać politowanie i ulgę w sumie.
— Jeżeli Rzeczpospolita twoja wydziera ci przymusowe i znaczne pożyczki, to widzisz, że z nami tylko zyskać możesz; nasz rząd jest mniéj drogim. Trzysta sześcio-frankówek czyż to za drogo na ciebie?
— Ale skądże je wezmę?
— W twojéj kasie — rzekł Pille Miche. — Albo papiery twoje cięte będą, albo ci obetniemy pazury przy ogniu.
— Gdzież wam je wypłacę? — zapytał d’Orgemont.
— Dom twój letni w Fougères leży niedaleko od fermy Giberry, gdzie mieszka kuzyn mój Galope-Chopine, inaczéj nazywany wielkim Cibot, tam je odstawisz — rzekł Pille Miche.
— To nie będzie w porządku — zauważył d’Orgemont.
— Cóż-to nas obchodzi? — odrzekł Marche-a-Terre. — Uważ tylko, że jeśli za dwa tygodnie nie znajdą się w rękach Galope-Chopine’a, złożymy ci małą wizytkę, która cię wyleczy z podagry jeżeli na nią cierpisz.
— Co do ciebie Coupiau — rzekł Marche-a-Terre — nazywać się odtąd będziesz Mène-à-Bien.
Po tych słowach obydwaj Szuanie oddalili się; podróżny wsiadł napowrót do powozu, który, dzięki biczowi Coupiau, skierował się pędem ku Fougères.
— Gdybyś pan miał broń — rzekł Coupiau — bylibyśmy się mogli trochę lepiéj bronić.
— Głupcze, ja wiozę dziesięć tysięcy franków przy sobie — rzekł d’Oigemont, pokazując na swoje grube trzewiki. Czy można bronić się, mając taką kwotę przy sobie?
Mnèe-à-Bien poskrobał się po-za uszy i spojrzał za siebie, ale nowi koledzy jego znikli już z widnokręgu.
Hulot z oddziałem swoim zatrzymał się w Ernée dla złożenia rannych w szpitaliku tego małego miasteczka; następnie bez żadnego już nieprzyjaznego wypadku, kolumna republikańska dotarła do Mayenny. Tutaj mógł komendant nazajutrz zaspokoić wszystkie swe wątpliwości co do kuryera; mieszkańcy bowiem tutejsi wiedzieli już o zrabowaniu dyliżansu.
W parę dni potém, władze wysłały do Mayenny sporo nowozaciężnych patryotów, ażeby Hulot mógł niemi wypełnić kadry swojéj półbrygady. Niebawem poczęły szerzyć się pogłoski, niezbyt dodające otuchy, o powstaniu. Rozszerzyło się ono na wszystkie miejscowości, w których, podczas ostatniéj wojny, Szuanie i Wandejczycy rozdmuchali główne ogniska pożaru.
W Bretanii opanowali rojaliści Pontorson, ażeby zawiązać komunikacyę z morzem. Małe miasteczko Saint-James, położone pomiędzy Pontorson i Fougères, wpadło także w ich ręce i w niém to zdawali się chcieć założyć chwilowo główne ognisko swych operacyj i główny skład wojennych zapasów. Stąd mogli też bezpiecznie znosić się z Normandyą i Morbihanem. Podrzędni dowódcy przebiegali trzy te prowincye wzdłuż i wszerz, werbując ochotników dla sprawy królewskiéj i wiążąc pojedyncze ruchy w całość. Te knowania zbiegały się z wiadomościami z Wandei, gdzie podobneż intrygi snuło czterech głównych przewódców: Abbé Vernal, hrabia de Fontaine, de Châtillon i Suzannet. Kawaler de Valois, markiz d’Esgrignon i Troisville’owie znosili się z niemi w departamencie Orne. Wodzem operacyj, na szerokie rozmiary podjętych, które rozwijały się zwolna lecz nie mniéj groźnie, był w istocie Gars, — przydomek nadany przez Szuanów markizowi Montauran od chwili wylądowania. Raporty o tém wszystkiém, wysyłane przez Hulota do ministrów, sprawdzały się jaknajzupełniéj. Na znaczeniu tego wodza, przysłanego z zagranicy, poznano się natychmiast.
Markiz ujął dosyć sprężyście władzę nad Szuanami, pragnąc dokładnie ich poznajomić z celami wojny i przekonać ich, że nadużycia i wybryki plamiły szlachetną sprawę, którą podjęli. Stanowczy charakter, męstwo, zimna krew, zdolności tego młodego pana ożywiły nadzieje nieprzyjaciół Rzeczypospolitéj i podsyciły tak dalece ponure namiętności tych okolic, że najmniéj nawet gorliwi rzucili się gorąco do dzieła, przygotowującego wypadki stanowcze dla pokonanej monarchii.
Hulot nie otrzymywał żadnéj odpowiedzi na pytania i raporty, ustawicznie wysyłane do Paryża. Ta dziwna cisza zwiastowała niewątpliwie nowe przesilenie rewolucyjne.
— Miałożby dziać się z naszym rządem to, co się dzieje ze skarbem? — mówił stary szef do swoich towarzyszy. — Czyż wszystkie nasze prośby rzucają się do kosza?
Tu nagle rozniosła się magiczna sława powrotu Bonapartego i wieść o wypadkach 18 brumaira. Komendanci zachodnich prowincyj zrozumieli teraz powód milczenia ministrów. Nie mniéj przeto niewątpliwie pragnęli oni zepchnąć z siebie odpowiedzialność, która ciążyła na nich, i poznać coprędzéj kroki, które przedsięwziąć zamierzy rząd nowy. Na wiadomość, że gienerał Bonaparte mianowany został pierwszym konsulem Rzeczypospolitéj, zapanowała powszechna radość w kołach żołnierzy; poraz-to pierwszy jeden z nich stawał na czele rządów. Francya, dla któréj młody gienerał stał się bożyszczem, upajała się nadzieją. Energia narodu powróciła. Stolica, zmęczona już swą ponurą postawą, pogrążyła się w szale zabaw i uciech, których od długiego czasu była pozbawioną. Pierwsze postanowienia konsulatu nie zachwiały żadnych nadziei i wolność nie czuła się niemi dotkniętą. Pierwszy konsul wydał proklamacyę do mieszkańców Zachodu. Jego wymowne zwroty, wystosowane do mas, a przez Bonapartego, rzec można wynalezione, wywołały w owych czasach patryotyzmu i cudów nieobliczone skutki. Głos jego rozlegał się po świecie jak głos proroka, gdyż każdą z jego dotychczasowych odezw utwierdzało zwycięstwo.
„Mieszkańcy!
Bezbożna wojna powtórnie nawiedziła departamenty wschodnie.
Sprawcami tych zaburzeń są zdrajcy, zaprzedani Anglikom albo rabusie, którzy w publicznych rozterkach szukają pola i bezkarności dla swoich zbrodni.
Wobec takich ludzi rząd nie widzi potrzeby ani pobłażliwości ani wyznawania swoich zasad.
Są jednak obywatele drodzy ojczyźnie, których ci burzyciele uwiedli, tym winniśmy słowa wyjaśnienia i prawdy.
Ogłoszono i wykonano prawa niesłuszne; kroki samowolne zaniepokoiły obywateli i swobodę ich sumienia; zuchwałe wpisywanie się na listy wychodźców zdumiało téż obywateli, nareszcie, wielkie zasady porządku społecznego pogwałcono.
Konsulowie oświadczają, że wolność wyznań, poręczona przez konstytucyę, prawo z 11 prairiala roku III, które pozostawia w rękach obywateli domy przeznaczone dla religijnych obrzędów, zostanie wykonane.
Rząd przebaczy; dopełni on prawa łaski nad żałującemi, pobłażanie będzie całkowite i zupełne; będzie jednakże ścigał każdego, któryby po téj deklaracyi odważył się jeszcze opierać wszechwładzy narodu.“
— Czy tylko — rzekł Hulot po przeczytaniu publiczném téj odezwy konsula, akt ten nie jest za ojcowski? Zobaczycie teraz, że ani jeden rabuś rojalistowski nie zmieni swéj opinii.
Komendant miał słuszność. Ta proklamacya posłużyła tylko na to, aby każdego utwierdzić w swojém zdaniu. W kilka dni potem Hulot i jego towarzysze otrzymali posiłki. Nowy minister wojny doniósł im, że jenerał Brune otrzymał rozkaz udania się na Zachód Francyi celem objęcia tamże komendy. Hulot, którego doświadczenie powszechnie znano, sprawował prowizorycznie rządy w departamentach Orne i Mayenne. Nieznane dotąd życie zawrzało we wszystkich wydziałach rządu. Okólnik ministra wojny i ministra policyi zapowiadał, że zostały podjęte kroki stanowcze powierzone dowódcom wojskowym, celem stłumienia rewolucyi w jéj podstawach. Ale Szuanie i Wandejczycy skorzystali już z bezczynności Rzeczypospolitéj, zbuntowawszy prowincye i owładnąwszy niemi zupełnie: Ogłoszono więc nową odezwę konsula. Tym razem gienerał przemawiał do armii.
„Żołnierze!
Cały Zachód należy dziś już do rozbójników, emigrantów i żołdaków Anglii.
Armia składa się z przeszło sześćdziesięciu tysięcy zuchów; obym usłyszał rychło, że dowódcy buntowników nie żyją. Sławę, zdobywa się tylko trudem; gdyby można ją znaleść próżnując w głównych kwaterach po wielkich miastach, któżby jéj nie miał?
Żołnierze, jakikolwiek stopień piastujecie w szeregach armii, wdzięczność narodu was czeka. Aby na nią zasłużyć, potrzeba przemódz niepogody, śniegi, lodowce i nadzwyczajne zimna w nocy; potrzeba wytępić tych nędzników, czyniących ujmę honorowi imienia francuskiego.
Kampania powinna być krótką a zwycięską; bądźcie nieubłagani dla rozbójników, ale zachowujcie surową karność.
Gwardye narodowe, połączcie trudy waszych ramion z wysiłkiem wojsk liniowych!
Jeżeli napotkacie pomiędzy sobą ludzi sprzyjających złoczyńcom, uwięźcie ich! Niechaj nigdzie nie znajdą schronienia przed ścigającym ich żołnierzem; a jeżeli się znajdzie zdrajca, któryby ośmielił się ich przyjąć i bronić, niech ginie razem z niemi!“
— To mi kmotr! — zawołał Hulot; sam dzwoni na mszę i sam ją odprawia. Tak samo robił we Włoszech.
— Mówi sam i w swojém tylko imieniu, zauważył Gerard, którego poczęły niepokoić następstwa 18 brumaira.
— E! bierz licho, niech mówi, jak chce, skoro tylko jest żołnierzem — zawołał Merle.
Nieopodal od nich kilku żołnierzy skupiło się przed odezwą, przylepioną na murze. Ponieważ ani jeden z ich grona nie umiał czytać, podziwiali ją przeto w milczeniu, jedni z wyrazem niepokoju, inni z prostą ciekawością, podczas gdy dwóch albo trzech śledziło po drodze, czy nie przechodzi jaki obywatel mający minę uczonego.
— I co ten szmat papieru znaczy? — odezwał się Beau-Pied rubasznie żartobliwym tonem do swego towarzysza.
— Albo to trudno odgadnąć — odparł Clef-des-Coeurs.
Na te słowa wszyscy rzucili spojrzenia na obu towarzyszy gotowych zawsze odegrać swoję rolę.
— Patrz tylko — mówił Clef-des-Coeurs, pokazując na umieszczoną w nagłówku odezwy winietę, która przedstawiała otwarty kompas. To znaczy, że potrzeba, abyśmy tęgo maszerowali! Nie napróżno postawili tutaj otwarty kompas, to emblemat...
— Mój chłopcze — odparł Beau-Pied, schowaj się z twoją mądrością, to się nazywa problemat. Służyłem dawniéj w artyleryi. Moi oficerowie zęby na tém pozjadali.
— Mówię, że emblemat.
— A ja mówię, że problemat.
— Stoi zakład?
— O co?
— O twoję fajkę niemiecką!
— Trzymam.
— Bez urazy, panie adjutancie, nieprawdaż, że to emblemat a nie problemat — zapytał z obleśną miną Clef-des-Coeurs Gérarda, który w głębokiém zamyśleniu szedł za Hulotem i Merlem.
— I jedno i drugie! — rzekł oficer poważnie i poszedł daléj...
W ostatnich dniach miesiąca brumaira, w chwili, gdy Hulot ćwiczył swoję półbrygadę, skoncentrowaną w Mayennie, z wyższego rozkazu umyślny posłaniec przybyły z Alençon wręczył mu depesze, podczas czytania których w całéj postawie komendanta malowało się silne rozdraźnienie.
— A zatém naprzód! — zawołał z gniewem, ciskając papiery na dno kapelusza. Dwie kompanie pójdą ze mną do Mortagne. Są tam Szuanie.
— Będziecie mi towarzyszyli — rzekł daléj, zwracając się do Merla i Gérarda. Jeżeli rozumiem słowo z mojéj depeszy, wart jestem zostać szlachcicem. Ale niech mię nazwą bydlęciem, mniejsza o to, naprzód! Niema chwili do stracenia.
— A cóż tam się kryje tak barbarzyńskiego w téj sakiewce? — zapytał Merle, końcem buta wskazując na kopertę ministeryalnéj depeszy.
— Milion kartaczy! Niema nic albo nas mają za bydlęta. Ilekroć komendant zaklął w ten sposób, zwiastowało to zawsze jakąś burzę; rozmaite intonacye tego zwrotu wskazywały stopień uniesienia i stanowiły dla półbrygady ciepłomierz powściągliwości szefa; a otwartość starego żołnierza pozwalała go odgadnąć z taką łatwością, że najnędzniejszy dobosz znał swojego Hulota na wylot, obserwując rozmaite odmiany giestu, polegającego na ściągnięciu twarzy i zmrużeniu oka. Tym razem, głuchy gniew, który towarzyszył tym słowom, zalecał obu przyjaciołom Hulota milczenie. Nawet lekkie znaki ospy, które poorały marsowe to oblicze, wydały się w tej chwili głębszemi a cera ciemniejszą, niż zwykle. Szeroki jego harcap, zakończony plecionką, oparł się na jednym z epoletów; Hulot odrzucił go z taką wściekłością, że warkocz się rozpadł na sztuki. Kiedy tak stał jak wryty, z zaciśniętemi pięściami, z ramionami silnie skrzyżowanemi na piersiach, z wąsem najeżonym, Gerard ośmielił się nareszcie zapytać:
— Czy wyruszamy natychmiast?
— Tak, jeśli ładownice są wypchane — odrzekł, mrucząc pod nosem.
— Są, komendancie.
— Na ramię broń! czwórkami wlewo, naprzód marsz! — zawołał Gérard, naśladując giestykulacyę szefa.
I dobosze stanęli na czele dwóch kompanij, wskazanych przez Gérarda. Na odgłos bębna komendant zatopiony dotąd w swych myślach, ocknął się i wyruszył z miasta wraz z obu przyjaciółmi, nie mówiąc wszakże do nich ani słowa. Merle i Gérard spoglądali na siebie w milczeniu, jakby nawzajem się pytając: Czy długo trzymać nas będzie w tym rygorze? I, w pełnym będąc marszu, ukradkiem rzucali częste spojrzenia na Hulota, który zdawał się wypuszczać przez zęby luźne wyrazy. Od czasu do czasu brzmiały one w uszach żołnierzy, jak przekleństwo; ale żaden z nich nie śmiał ust otworzyć; w razie potrzeby bowiem wszyscy umieli tu zachować surową karność, do któréj nawykli pod komendą Bonapartego we Włoszech. Większa część z nich, jak i sam Hulot, należeli do resztek tych sławnych batalionów, które kapitulowały w Moguncyi pod obietnicą, że nie będą użyte na granicach; armie nazywały ich Moguntczykami. Trudno było znaleść żołnierzy i oficerów, którzyby lepiéj się rozumieli.
Nazajutrz po wyruszeniu w pochód Hulot i dwóch jego przyjaciół znajdowali się o wczesnym poranku na drodze Alençońskiéj, o milę blisko od tego miasta ku Mortagne, w okolicy rozległych pastwisk, użyźnionych nurtami Sarthy. Malownicze widoki tych łąk ścielą się kolejno po lewéj stronie, podczas gdy prawa, okrążona grubemi pniami drzew łączących się z wielkim borem Menil-Proust, tworzy jakoby tło dla rozkosznych widoków nadbrzeża. Ścieżki po obu stronach drogi graniczą z przekopami, których ziemia, wyrzucana ustawicznie na rolę, wytworzyła rodzaj pagórków, uwieńczonych krzewami kolczatego jałowcu. Krzew ten, bujnie się gałężący dostarcza w zimie wybornego pokarmu dla koni i zwierząt; gdy zaś nie był spaszonym, Szuanie kryli się wygodnie w ciemnozielonych jego gęstwinach. Te wzgórki i ten jałowiec, zwiastujące podróżnemu sąsiedztwo Bretanii, sprawiały, że część ta drogi nie mniéj była niebezpieczną, jak piękną.
Niebezpieczeństwa, które zagrażały podróżnym na drodze z Mortagne do Alençon i z Alençon do Mayenny, wywołały potrzebę wyruszenia Hulota w drogę; i oto zarazem powód gniewu, którego nie zdołał utaić. Eskortował on starą pocztową landarę, strudzeni jego żołnierze musieli postępować zwolna. Kompania Błękitnych, należąca do garnizonu w Mortagne, która straszliwy ten wehikuł konwojowała aż do granic ich etapu, gdzie Hulot ich zastąpił w służbie, słusznie nazywanéj piłą patryotyczną, powróciła do Mortagne. Widać ją było jeszcze na widnokręgu, jak czarny punkcik. Jedna z obu kompanij starego republikanina trzymała się nieco w tyle, druga wyprzedzała karetę.
Hulot, który znajdował się pomiędzy Merlem i Gérardem, w połowie drogi pomiędzy awangardą i wozem pocztowym, rzekł nagle do nich:
— Do stu piorunów! Czy sądzicie, że to dla konwojowania dwóch spódnic, które znajdują się w furgonie, gienerał wysłał nas z Mayenny?
— Ależ, komendancie — rzekł z uśmiechem Gérard, gdyśmy zajęli pozycye nasze w obliczu obywatelek, salutowałeś je z miną wcale nie tak zadąsaną.
— Infamia! Ci strojnisie paryscy każą nam czuwać nad swemi samiczkami! Czy godzi się tak ubliżać dobrym i dzielnym patryotom, każąc im robić honory babskiéj jupce? O! co do mnie, ja idę prostą drogą i nie lubię gzygzaków u innych. Gdy obaczyłem u Dantona metresy, u Barrasa metresy, rzekłem im: „Obywatele! gdy Rzeczpospolita wybrała was, abyście nią rządzili, to nie na to, aby zatwierdzać rozpustę starych rządów“. Powiecie mi na to, że kobiety?... O! prawda, że są kobiety... Ale dosyć igraszek, gdy zagraża niebezpieczeństwo... Nacóż było wymiatać brudy i nadużycia starych rządów, jeżeli patryoci je wznowili.. Patrz na pierwszego konsula! to mi człowiek: ani jednéj kobiety, cały oddany sprawom. Dałbym lewy wąs w zakład, że on nie wie o głupiéj służbie, którą w téj chwili spełniamy.
— Na honor, komendancie — rzekł Merle wesoło — dojrzałem koniec noska młodéj damy, ukrytéj w głębi powozu i wyznaję, że mało kto nie uczułby świerzbiączki, którą ja czuję, do podkradzenia się pod karetę i poszczebiotania z wojażerkami.
— Niech cię Bóg strzeże — zawołał Gérard. — Fryzowane sroczki mają towarzysza, i to przebiegłego, któryby cię, jak nic złowił w łapkę.
— Kto? Ten inkrojablik, którego małe oczka biegają ciągle z jednéj strony drogi na drugą, jakby wietrzył wszędzie Szuanów? ten strojniś, u którego łydek domacać się nie potrafisz? Ten mazgaj, wyglądający jak kaczor w pasztecie, zabroniłby mi popieścić się ładną czeczotką?
— Kaczor! Czeczotka! Biedaku, straszliwie, zabrnąłeś w ornitologię! Ale nie wierz kaczorowi. Zielone jego oczka wydają mi się zdradliwemi, jak oczy u żmii, a przebiegłemi jak żony, która przebacza mężowi. Mniéj niedowierzam Szuanom, niźli tym adwokatom, których figury podobne są do karafek z limonadą.
— Ba! — zawołał ochoczo Merle — za pozwoleniem komendanta, ryzykowałbym! Ta kobieta ma oczy jak gwiazdy, można wszystko rzucić na kartę, byle je obaczyć.
— On dostał bzika, komendancie — rzekł do Hulota Gérard — zaczyna mówić od rzeczy.
Hulot zrobił giest sobie właściwy, wzruszył ramionami rzekł:
— Nim spożyje zupkę, radzę mu skosztować.
— Dzielny chłopak z tego Merla — zauważył znów Gérard, wnioskując po zwolnieniu jego kroków, że stara się stopniowo zrównać z jadącym z tyłu powozem. Wesoła dusza. Jedyny to człowiek, który mógłby żartować sobie ze śmierci kolegi bez posądzenia go o nieczułość.
— To prawdziwy żołnierz francuski — rzekł głosem poważnym Hulot.
— Patrz, jak nasuwa swoje epolety na ramiona, aby pokazać, że jest kapitanem — zawołał śmiejąc się Gérard — jak gdyby stopień tutaj coś znaczył!
Powóz, około którego plątał się młody oficer, wiózł istotnie dwie kobiety, z których jedna wydawała się służącą drugiéj.
— Te kobiety chodzą zawsze parami! — zauważył Hulot.
Mały człowieczek, suchy i chudy, wlókł się na koniu obok landary, to wyprzedzając ją, to przyzostając w tyle; wszakże pomimo, iż zdawał się towarzyszyć uprzywilejowanym turystkom, nikt nie spostrzegł dotąd, ażeby wymienili pomiędzy sobą jedno słowo. To milczenie, dowód pogardy albo czci, bagaże i pudła téj, którą komendant nazywał księżniczką, wszystko, aż do kostiumu jéj „kawalera“, burzyło żółć w Hulocie. Kostium nieznajomego przedstawiał wierny obraz mody, która wydawała podówczas karykatury Inkrojablów. Wyobraźmy sobie postać okrytą w surdut, którego rękawy były tak krótkie, że pozwalały dostrzedz pięć albo sześć guzików u kaftana, przeciwnie zaś poły tak długie, że przypominały ogon sztokfisza, porównanie dotąd używane w ich opisach. Olbrzymi krawat dokoła jego szyi zakreślał taką obfitość konturów, że drobna główka wyzierająca z tego labiryntu muszlinów, usprawiedliwiała porównanie gastronomiczne kapitana Merle’a. Nieznajomy miał pantalony obcisłe i trzewiki à la Suwarow. Olbrzymia kamea biała i błękitna służyła za spinkę u koszuli. Dwa łańcuszki od zegarka biegły równolegle od pasa; włosy spadające na dół jak korkociągi, u obu stron głowy, zakrywały mu prawie całe czoło. Nareszcie jako ostatnie upiększenie, kołnierze jego koszuli i surduta sięgały tak wysoko, iż głowa jego podobną się wydawała do bukietu włożonego w trąbkę z papieru. Dodajmy do tych jaskrawych szczegółów, które kłóciły się ze sobą, tworząc chaos kolorów i kształtów, ucieszną opozycyę żółtych pantalonów, czerwonéj kamizelki, cynamonowego surduta a będziemy mieli wierny obraz najwyższego tonu, któremu ulegali eleganci w pierwszych czasach konsulatu. Ten kostium w stylu barokko zdawał się wynalezionym na to, aby wystawiał na ciężką próbę wdzięk ludzkiéj figury i dowiódł, że niéma rzeczy tak śmiesznéj, któréj-by moda nie zdołała uświęcić.
Kawaler zdawał się dosięgać trzydziestu lat wieku, wszakże liczył dopiero lat dwadzieścia dwa; pozór ten zawdzięczał albo zniszczeniu zdrowia, albo grozom owéj epoki. Pomimo téj „empirycznéj“ toalety układ jego zdradzał pewną elegancyę, po któréj poznać było można człowieka dobrze wychowanego. Gdy kapitan znalazł się w pobliżu karety, „strojniś“ zdawał się odgadywać jego zamiar i ułatwiał mu zadanie powstrzymując krok swego konia; Merle, który rzucił nań spojrzenie szydercze, znalazł w nim jednę z owych twarzy nieprzenikliwych, przyzwyczajonych przez burze rewolucyjne do ukrywania wszelkich wzruszeń, nawet najlżejszych. W chwili, gdy zakrzywiony róg trójkątnego kapelusza i epolety kapitana dały się widziéć damom, głosik anielskiéj słodyczy z powozu zapytał:
— Panie oficerze! czy nie raczyłbyś nam objaśnić, w jakiéj okolicy znajdujemy się?
Tkwi jakiś czar niewysłowiony w zapytaniu rzuconém przez nieznajomą towarzyszkę podróży; najmniejsze słowo zdaje się wtedy mieścić całą przygodę; wszakże, gdy kobieta domaga się pewnéj opieki, opierając się na swéj słabości i na pewnéj nieznajomości rzeczy, czyliż każdy z nas nie uczuje się skłonnym do wysnucia niemożliwéj bajki, w któréj się widzi szczęśliwym?
To téż słowa: „panie oficerze!“, uprzejma forma prośby, przejęły nieznaném wzruszeniem serce kapitana. Usiłował przyjrzéć się nieznajoméj, ale niestety doznał przykrego zawodu, bo zazdrośna woalka ukrywała starannie jéj rysy; zaledwo mógł dostrzedz oczy, które, pomimo gazy, błyszczały, jak dwa oniksy w promieniach słońca.
— Jesteśmy teraz o milę drogi od Alençon — rzekł nareszcie.
— Alençon, już! — I nieznajoma dama rzuciła się albo raczéj spłynęła w głąb’ powozu, nie rzekłszy słowa więcéj.
— Alençon! — powtórzyła druga kobieta, jakby się ze snu ocknęła. — Obaczysz więc znowu tę ziemię.
Spojrzała na kapitana i umilkła. Merle, zawiedziony w nadziei obaczenia pięknéj nieznajoméj, począł przypatrywać się towarzyszce. Było-to dziewczę lat około dwudziestu sześciu, blondynka, o pięknéj kibici, cera jéj miała tę świeżość, ten zdrowy blask, który zwykł cechować płeć kobiecą w okolicach Alençon. Spojrzenie błękitnych jéj oczu nie zdradzało wyższego umysłu, ale natomiast moc charakteru, połączoną z pewną tkliwością. Miała suknię z materyi pospolitéj. Włosy jéj, zaczesane w górę pod małą czapeczką ówczesnego kroju bez żadnéj pretensyi, dodawały jej postaci prostoty pełnéj wdzięku. Jéj układ, jakkolwiek nie okazywał konwencyonalnych form salonu, nie był pozbawiony owéj godności, tak właściwej młodemu skromnemu dziewczęciu, które mogło patrzyć na karty ubiegłych dni swoich, nie znajdując wśród nich pobudek do żalu. Jedném spojrzeniem oka odkrył w niéj Merle ów kwiat polny, co przeniesiony do cieplarni paryskich, kędy tak wiele przepalających bije promieni słonecznych, nie utracił ani swoich barw czystych, ani świeżości wiejskiéj. Naiwny układ dziewczęcia i skromność jego spojrzeń przekonały Merle’a, iż zbytecznym tu jest towarzyszem. W istocie, gdy się oddalił, obie nieznajome zawiązały wnet cichą rozmowę, któréj szmer ledwo dochodził do jego uszu.
— Odjechałaś pani tak śpiesznie — rzekła młoda wieśniaczka — że nie miałaś czasu nawet się ubrać. — Ładnie wyglądasz! — Gdybyśmy miały jechać daléj, niż do Alençon, potrzebaby koniecznie przebrać się...
— Och! Och! Fanszeto! — przerwała z uśmiechem.
— Jakto?
— Oto po raz już trzeci próbujesz wybadać kres i cel mojéj podróży.
— Czyż powiedziałam cokolwiek, coby zasługiwało na ten zarzut?
— O! poznałam ja dobrze twoję chytrość. — Skromniutka i niewinna napozór, nauczyłaś się nieco fortelów w mojéj szkole. Zaczynasz czuć wstręt do zapytań. Masz słuszność, moje dziecko. Zpomiędzy wszystkich sposobów wydarcia tajemnicy, ten jest, mojém zdaniem, najniezręczniejszy.
— Dobrze więc! — rzekła Fanszeta — ponieważ nie mogę nic ukryć przed tobą, przyznaj, czyż zachowanie się twoje nie obudziłoby ciekawości świętego? Wczoraj bez sposobu do życia, dzisiaj ręce pełne złota, w Mortagne dają ci złupiony dyliżans, którego konduktora zabito, jesteś protegowaną przez wojska rządowe i jedziesz nareszcie w towarzystwie człowieka, który mi się wydaje twoim złym gieniuszem...
— Kto, Korentyn? — zagadnęła nieznajoma akcentując te słowa dwoma dźwiękami głosu, pełnemi pogardy, która kryła się nawet w gieście, jakim wskazała na „kawalera“. Słuchaj, Fanszeto, czy przypominasz sobie Patryotę, owę małpę, którą nauczyłam naśladować Dantona, a która tak serdecznie nas bawiła?
— Tak, pani.
— Czy bałaś jéj się?
— Ależ ona była zaczarowaną.
— A Korentyn ma kaganiec, moje dziecko.
— Bawiłyśmy się całemi godzinami z Patryotą — mówiła Fanszeta — to prawda, ale kończyło się zawsze na tém, że nam zrobił coś złego.
I z temi słowy usunęła się żywo Fanszeta w głąb’ powozu, zbliżyła się do swojéj pani i poczęła pieścić jéj ręce, mówiąc głosem pełnym czułości:
— Odgadłaś mię a jednak mi nie odpowiadasz. — Jakto? po tylu chwilach smutku, które mię tak bolały, w dwudziestu czterech godzinach, możesz odzyskać szalony humor, jak wtedy, gdy mówiłaś o zabójstwie? Skąd pochodzi ta zmiana? Mam prawo wymagać czegoś na rachunek twojego serca. Ono należy do mnie więcéj, niż do kogokolwiek, bo nikt cię więcéj ode mnie kochać nie potrafi. — Mów więc pani.
— Jakto, Fanszeto — więc nie widzisz dokoła nas powodów mojéj wesołości? Spojrzyj na żółte kiście tych drzew w oddali? Ani jedna z nich nie jest podobną do drugiéj. Patrząc na nie zdaleka, rzekłabyś, że to stare obicia w zamku. Patrz na te opłotki, po-za któremi w każdéj chwili obaczyć możesz Szuanów. Gdy patrzę na ten jałowiec, zdaje mi się, że widzę lufy strzelb. Lubię to nowe niebezpieczeństwo, które nam zagraża. Ilekroćrazy droga nabiera ponurego wejrzenia, przypuszczam, że usłyszymy za chwilę strzały, wtedy uderza we mnie serce, nieznane wzruszenie mną owłada. A nie są-to dreszcze trwogi, ani wzruszenia rozkoszy; nie, to lepsze, to gra wszystkiego, co żyje we mnie, to samo życie. Czyż miałabym nie być wesołą, gdy ożywię posuchę mego istnienia.
— Ach! okrutna! ależ to wszystko nic mi nie mówi. Święta Panienko! — dodała, zwracając boleśnie oczy do nieba — przed kim wyspowiada się ona, jeżeli się kryje przede mną?
— Fanszeto — rzekła poważnie młoda nieznajoma — nie mogę ci wyznać mojego przedsięwzięcia. Ten raz jeden to straszne...
— Pocóż robić źle, wiedząc, że to nie dobre?
— Cóż chcesz? Czuję, że myślę, jak gdybym miała lat pięćdziesiąt, a działam, jak piętnastoletnia. Ty byłaś zawsze moim rozsądkiem, drogie dziecię, ale w téj jednéj sprawie, muszę stłumić w sobie sumienie.
A po chwili, westchnąwszy, dodała:
— Zresztą nie zastanawiam się nad tém sama. Jakże chcesz więc, abym szukała spowiednika równie surowego, jak ty...
I uderzyła ją z uśmiechem po rękach.
— Czyż kiedy robiłam ci wyrzuty? — zapytała Fanszeta. — Nawet błąd u ciebie ma wdzięk swój. Tak, święta Anna z Auray, którą błagam codziennie o twoje zbawienie, przebaczy ci wszystko. A zresztą, czyż nie jestem przy twoim boku w téj podróży, chociaż nie wiem, gdzie jedziemy?
I cała wzburzona ucałowała jéj ręce.
— Ale — rzekła Marya — możesz mię opuścić, jeżeli twe sumienie...
— Milcz, pani! — zawołała Fanszeta, robiąc zadąsaną minkę. — Nie mów mi o tém.
— Więc ani słowa — rzekła Marya stanowczym głosem. — Wiedz tylko o tém, że nienawidzę téj wyprawy, zarówno jak tego, który językiem złota mi ją narzucił. Chcę być wolną, wyznaję ci, że nie poddałabym się ich zamiarom, gdybym w téj nikczemnéj farsie nie doznała wzruszenia grozy pomieszanéj z miłością, które mię skusiło. Zresztą nie chciałam zejść z tego marnego świata, nie dotknąwszy kwiatu, który mię może zabije. Ale pamiętaj, dla honoru mojéj pamięci, że gdybym była szczęśliwa, widok ostrego ich noża, gotowego spaść na mą głowę, nie zmusiłby mię przyjąć roli w téj tragiedyi. O! bo to jest tragiedya... Teraz — dodała z giestem zniechęcenia — gdyby go odwrócono, rzuciłabym się w nurty Sarthy; i nie byłoby to samobójstwem, nie żyłam jeszcze dotąd.
— Ach! święta Panienko z Auray, przebacz jéj — westchnęła boleśnie Fanszeta.
— Czego się trwożysz? — Drobne przygody życia powszedniego nie podniecają mych namiętności, wiesz o tém. To złe dla kobiety; ale dusza moja posiada jakąś wyżéj nastrojoną wrażliwość, która łaknie najgwałtowniejszych wzruszeń... Mogłabym być, jak ty, słodkiém, potulném stworzeniem... I dlaczegoż podniosłam się nad płeć moję czy też niżéj upadłam od niéj? Ach! jak szczęśliwą jest żona Bonapartego... Słyszysz, umrę młodo, jeżeli przestanę czuć rozkosz tam, gdzie krew jest do picia, jak mówił biedny Danton. Ale zapomnij o tém, co mówię — to mówiła kobieta pięćdziesięcioletnia. Bogu dzięki! piętnastoletnie dziewczę odezwie się za chwilę.
Młoda towarzyszka drżała. Ona jedna znała porywczy i wrzący charakter swojéj pani. Ona jedna wtajemniczoną była w misterya téj duszy, pochopnéj do egzaltacyi, w uczucia téj istoty, która biegła dotąd za życiem, jak za niepochwytnym cieniem, pragnąc go ująć. Posiawszy pełną dłonią, a nic nie zbierając, kobieta ta pozostała dziewicą, ale nawskroś podrażnioną mnóstwem niezaspokojonych pragnień. Znużona walką bez przeciwnika, doszła w zwątpieniu swojém do tego, iż przenosiła dobre nad złe, jeżeli zawierało rozkosz, złe nad dobre, jeżeli przedstawiało jakąś poezyę, nędzę nad mierność, jako coś wznioślejszego, ponurą i nieznaną przyszłość śmierci nad życie ubogie w nadziei, a nawet w cierpieniu. Nigdy tyle prochu nie oczekiwało iskry, nigdy tyle bogactwa uczucia na pochłonięcie, nakoniec nigdy córka Ewy nie miała tyle złota w swojéj glinie. Podobna do ziemskiego anioła, Fanszeta czuwała nad tą istotą, w któréj podziwiała doskonałość, wierząc, iż spełnia niebieskie posłannictwo, zostawując ją dla chóru serafinów, z którego sądziła ją wygnaną na odpokutowanie grzechu pychy.
— Oto dzwonnica Alençońska — odezwał się „kawaler“ zbliżając się do powozu.
— Widzę — odrzekła sucho młoda kobieta.
— Pani daruje! — dorzucił jeździec, oddalając się z oznakami niewolniczéj uległości pomimo doznanego zawodu.
— Prędzéj! prędzéj! — zawołała dama do pocztyliona. — Teraz niéma się już czego obawiać! Jedź kłusem albo galopem, byle prędzéj. Czyż nie jesteśmy pewni na bruku Alençońskim?
Gdy powóz przejeżdżał obok komendanta, zawołała słodkim głosem:
— Wszak spotkamy się w oberży, panie komendancie. — Nieprawdaż?... Przyjdź mnie obaczyć.
— Napewno — odrzekł mrucząc do siebie Hulot. W oberży! Przyjdź mnie obaczyć! Jak to stworzenie mówi do szefa półbrygady...
I powiódł palcem za dyliżansem, który toczył się szybko po gościńcu.
— Nie skarż się, komendancie, ona ma twój stopień gieneralski w kieszeni — zauważył śmiejąc się Korentyn, który starał się puścić swojego konia galopem za ujeżdżającym dyliżansem.
— Alboż ja dałbym z siebie dudka robić tym parafianom — rzekł Hulot z gniewem do swych przyjaciół. — Wolałbym wrzucić uniform gieneralski do fosy, niż zdobyć go w łóżku. I czego chcą od nas te trutnie? Czy pojmujecie co z tego wszystkiego?
— O tak! — rzekł Merle, ja np. wiem, że jest-to najpiękniejsza z kobiet, jakie kiedykolwiek widziałem. Zdaje mi się, że źle rozumiecie metaforę tego panicza. To musi być żona pierwszego konsula.
— Ba! żona pierwszego konsula jest starą, a ta jest młoda — zareplikował Hulot. Zresztą, rozkaz, który otrzymałeś od ministra, nazywa ją panną de Verneuil. Była niegdyś szlachcianką. Czyż ja się na tém nie znam? Przed rewolucyą wszystkie one pełniły to rzemiosło; za kiwnięciem palca można było zostać szefem półbrygady; potrzeba było tylko umiéć gładko włożyć do ucha parę razy: Moje serce!
Gdy tak żołnierze gawędzili, straszliwa karoca, służąca za wóz pocztowy, szybko dojechała do hotelu Trzech Maurów położonego w środku wielkiéj ulicy w Alençon. Hałas żelaziwa przy tym niekształtnym wehikule wywołał gospodarza na próg hotelu. Był-to rzadki wypadek w Alençon, ażeby wóz pocztowy zajeżdżał do hotelu Trzech Maurów; straszliwa katastrofa w Mortagne dodała tém szczególniejszego zajęcia widokowi tak, że kto żyw, wyruszył na oględziny dyliżansu. Kobiety podróżne, pragnąc ujść ciekawości tłumu, coprędzéj wbiegły do kuchni, stanowiącéj, powszechnym zwyczajem na Zachodzie, przedpokój oberży, a gospodarz właśnie przygotowywał się do ofiarowania im swoich usług, gdy pocztylion zatrzymał go za ramię.
— Baczność, obywatelu Brutusie, jest tu eskorta Błękitnych. Ponieważ niéma ani konduktora ani depesz, przywożę ci obywatelki; zapłacą z pewnością jak dawne księżniczki, a zatém...
— A zatém wypijemy razem po szklaneczce wina, mój chłopcze — rzekł uczciwy gospodarz.
Rzuciwszy okiem po kuchni, okopconéj dymem i po stole zakrwawionym surowém mięsem, panna Verneuil frunęła do sąsiedniéj izby z lekkością ptaka, nie mogąc znieść widoku ani zapachu kuchennego, a nie mniéj uczuwszy odrazu wstręt do brudnego gospodarza i grubéj jego małżonki, którzy uważnie poczęli jéj się przypatrywać.
— Cóż teraz poczniemy? — zapytał żonę oberżysta. — Czy dyabeł mógł przeczuć, że nagle dostaniemy tyle gości w tym czasie. Zanim potrafię sporządzić jakie-takie śniadanko dla tamtych, ta pani zniecierpliwi się. Ale, na honor: przychodzi mi dobra myśl: jeżeli to są ludzie dobrego towarzystwa, zaproponuję im, aby zjedli śniadanie razem. Hę?
Gdy tak oberżysta zabierał się do wyszukania nowéj przybyszki, obaczył Fanszetę. Uprowadzając ją przeto ku głębi kuchni, ażeby oddalić się od tych, którzy mogliby go niepotrzebnie usłyszéć, rzekł z cicha:
— Mam wyborną zastawę przygotowaną dla pewnéj damy i jéj syna. Goście ci nie będą mieli z pewnością nic przeciwko temu aby podzielić się z paniami swojém śniadaniem. To są osoby z towarzystwa.
Zaledwie dokończył tego frazesu, biedny gospodarz uczuł śmignięcie biczem po plecach; obrócił się gniewnie w tył i obaczył za sobą małego, przysadkowatego człowieczka, który wyszedł cichym krokiem z sąsiedniéj izdebki a którego pojawienie się zmroziło strachem oberżystę, tłustą jego małżonkę i kuchcika. Oberżysta zbladł. Człowieczek wstrząsnął włosami, które mu zakrywały czoło i oczy, stanął na palcach, aby dosięgnąć do uszów gospodarza i rzekł mu:
— Wiesz, co znaczy nieostrożność i denuncyacya, wiesz, jaka monetą płacimy za nią. Jesteśmy wspaniałomyślni.
Do słów tych dołączył giest, który oberżyście wydał się straszliwym komentarzem. Jakkolwiek Fanszeta nie mogła dostrzedz osoby nieznajomego, którą pokryła przestronna tusza gospodarza, przecież podchwyciła parę wyrazów, przezeń wymówionych półgłosem i stanęła jak rażona piorunem, usłyszawszy ochrypły akcent bretonski.
Wśród ogólnego przerażenia podbiegła w stronę, z któréj głos wychodził, ale mały człowieczek, którego ruchy przypominały szybkością swoją ruchy dzikiego zwierza, zniknął już we drzwiach głównych wychodzących na podwórze. Fanszeta zmuszoną była przypuścić, że słuch ją omylił, dostrzedz bowiem tylko zdołała brudną, szarą, czarniawą skórę niedźwiedzia średniego wzrostu. Zdziwiona pobiegła do okna i przez szyby pożółkłe od dymu poczęła przyglądać się nieznajomemu, wlokącemu się powolnym krokiem ku stajni. Nim wszedł jednak do niéj, odwrócił się, spojrzał uważnie wyrazistemi czarnemi oczyma na pierwsze piętro karczmiska a stąd skierował wzrok swój na powóz pocztowy, jakby pragnął w ten sposób dać znak swojemu wspólnikowi i zakomunikować mu wzrokiem ważne jakieś spostrzeżenie co do powozu.
Dzięki temu ruchowi, który pozwolił Fanszecie dojrzeć twarz tego człowieka, poznała nareszcie w nim po ogromnym bacie i chodzie kaczkowatym, chociaż niezmiernie zwinnym w razie potrzeby, Marche a-Terre’a. Ciemności panujące we wnętrzu stajni, do któréj wszedł, utrudniały jéj badanie; dostrzegła jednak, że położył się tam na słomie w taki sposób, iż mógł śledzić wszystko, co się działo w oberży. Marche-a-Terre zwinął się w kłębek tak, że czy zdaleka czy zbliska, można go było wziąć za dużego czarnego psa, jaki zwyczajnie towarzyszy woźnicom furgonów po gościńcach francuskich, śpiącego, zwyczajem swoim z mordą na łapach wspartą. Postępowanie Szuana przekonało Fanszetę, iż jéj nie poznał. W trudnych warunkach, w jakich znajdowała się jéj pani, dziewczyna nie wiedziała, czy się ma z tego cieszyć, czy smucić. Tajemniczy jednak związek, który istniał pomiędzy groźną uwagą Szuana i propozycyą oberżysty, dość jednak zwyczajną u karczmarzy, chętnych zawsze do wyciągania podwójnego zysku, zaciekawił ją mocno.
Opuściła więc brudną i zatłuszczoną szybę, przez którą śledziła bezkształtną czarną bryłę, wyobrażającą Marche-a-Terre’a, i zwróciła się ku gospodarzowi, stojącemu w pozycyi studenta, złowionego na gorącym uczynku swawoli i nie wiedzącego jakby się wytłomaczyć z występku. Griest Szuana zmroził go strachem. Nikomu na zachodzie Francyi obcemi nie były okrucieństwa, z jakiemi „strzelcy królewscy“ karali ludzi, posądzonych o niedyskrecyę; to téż nieszczęśliwy gospodarz czuł już ostrze ich nożów na swojém gardle. Z przerażeniem patrzył więc oberżysta w gorejące ognisko przypominając sobie, iż nieraz Szuanie przy takich ogniskach przygrzewali nogi pochwyconych donosicieli i szpiegów. Mała, okrąglutka jego żona trzymała w jednéj ręce nóż, w drugiéj ziemniak, do połowy przekrojony, i nieruchoma, jakby zamieniona w słup soli, wlepiła oczy w również nieruchomą postać męża. Kuchcik nareszcie szukał myślą sekretu, nieznanego mu, téj milczącéj paniki.
Ciekawość Fanszety wzmogła się wśród nieméj sceny, któréj główny aktor, choć nieobecny, wszystkim stał przed oczyma. Dziewczynie podobała się ta straszna potęga Szuana i chociaż w skromnym jéj charakterze nie leżała właściwa pokojówkom złośliwość, zanadto czuła się tém wszystkiém zajętą, ażeby nie skorzystać z dobréj sposobności.
— Panienka przyjmuje waszę propozycyę, gospodarzu — rzekła poważnie do oberżysty, na którym słowa te uczyniły takie wrażenie, jak na śpiącym strzał z pistoletu, dany tuż nad uchem.
— Jaką? — zapytał nieprzytomny.
— Jaką? — powtórzył wchodzący do izby Korentyn.
— Jaką? — zapytała panna de Verneuil.
— Jaką? — zapytał wreszcie głos czwarty, wychodzący z ust osoby, która w téj chwili z ostatniego schodu lekką stopą wskoczyła do kuchni.
— Propozycyę zjedzenia śniadania wspólnie z temi dystyngowanemi osobami, o których mówiliście przed chwilą! — wykrzyknęła zniecierpliwiona Fanszeta.
— Dystyngowanemi! — podchwycił z ironią i złośliwością schodzący ze schodów młodzieniec. — Wydaje mi się to lichym żartem, kochanku, mówiąc wogóle, ale jeżeli masz zamiar dać nam za towarzyszkę tę młodą obywatelkę, to wyjątkowo trzebaby waryata, aby odmówić! — dodał, spoglądając na pannę de Verneuil. W nieobecności i w imieniu mojéj matki przyjmuję! — wykrzyknął, uderzając ogłupiałego oberżystę po ramieniu.
Trzpiotowatość młodzieńca pokrywała nieco doniosłość wymówionych słów, które zwróciły uwagę wszystkich uczestników téj sceny na niego. Oberżysta miał teraz minę Piłata, umywającego ręce po osądzeniu Chrystusa. Cofnął się o dwa kroki ku żonie i szepnął jéj do ucha:
— Biorę cię za świadka, że jeżeli się stanie jakie nieszczęście, nie jestem temu winien. W każdym razie — dodał jeszcze ciszéj — uprzedź lepiéj o tém wszystkiém pana Marche-a-Terre.
Młody człowiek, który swém wystąpieniem nanowo zawikłał sprawę, był wzrostu średniego. Miał na sobie frak błękitny. Wysokie czarne kamasze sięgały mu powyżéj kolan, okrywając sukienne, również błękitne spodnie. Prosty ten skromny mundur bez szlif nosili wychowańcy szkoły politechnicznéj. Jednym rzutem oka panna de Verneuil umiała ocenić pod zwyczajną tą suknią piękność noszącego ją mężczyzny i dostrzedz ten rys nieokreślony, który zdradzał wyższe urodzenie. Dosyć pospolita z pozoru twarz młodzieńca zwracała jednak uwagę pewnemi odcieniami, w których malowała się zdolność do wielkich czynów. Cera ciemna, włosy blond, wijące się w pukle, oczy niebieskie błyszczące, nos kształtny, ruchy pełne swobody, wszystko w nim zresztą zdradzało życie, ulegające wpływom wzniosłych uczuć, a charakter, nawykły do rozkazywania. Najcharakterystyczniejszym wszakże symbolem jego inteligencyi był podbródek à la Bonaparte i dolna warga ust, która łączyła się z górną rzutem linii, przypominającym liść wyrzeźbiony pod kapitelem korynckim. Natura w te dwa rysy włożyła wdzięk niepokonany.
— Ten młodzieniec dziwnie jest dystyngowany, jak na republikanina — zauważyła w myśli panna de Verneuil.
Spostrzedz odrazu to wszystko, ożywić się chęcią podobania się, pochylić lekko główkę na bok, uśmiechnąć się z kokieteryą, rzucić jedno z tych spojrzeń aksamitnych, które budzą serca zamarłe dla miłości, przysłonić ogień swych pięknych czarnych oczu powiekami, których gęste rzęsy zarysowały na policzkach linię cieniu, i wydobyć najsłodsze brzmienie głosu dla okraszenia przejmującym wdziękiem najzwyklejszéj odpowiedzi „bardzo jesteśmy panu wdzięczne“: wszystko to wymagało mniéj czasu, aniżeli go zajął ten mój opis.
Następnie panna de Verneuil, zwracając się do oberżysty, kazała sobie wskazać przeznaczony dla niéj pokój i udając się we wskazanym kierunku, znikła razem z Fanszetą na schodach. Pozostawiła młodzieńcowi trud odgadnięcia, czy odpowiedź ta oznaczała odmowę albo przyjęcie zaprosin.
— Kto jest ta kobieta? — zapytał żywo student politechniki głupiejącego coraz bardziéj oberżystę.
— Jest-to obywatelka Verneuil — odpowiedział cierpko Korentyn mierząc młodzieńca zazdrosném okiem — dawniéj szlachcianka. Czego chcesz od niéj?
Nieznajomy, który nucił swobodnie jakąś piosnkę republikańską, podniósł dumnie głowę i spojrzał prosto w oczy Korentynowi. Dwaj młodzi ludzie patrzyli tak na siebie przez chwilę, jak dwa koguty gotujące się do walki. Ze spojrzenia tego wytrysła wieczna nienawiść. O ile niebieskie oko wojskowego było czyste i szczere, o tyle zielona źrenica Korentyna zionęła złośliwością i fałszem. Pierwszy wrodzone miał maniery szlachetne, drugi niezręcznie udawał, że je posiada; pierwszy byłby przeskoczył baryerę na swéj drodze, drugi przecisnąłby się pod nią; pierwszy nakazywał uszanowanie, drugi starał się je zdobyć; hasłem pierwszego mogło być: „zwyciężajmy!“, hasłem drugiego: „podzielmy się!“
— Czy jest tu obywatel du Gua-Saint-Cyr? — zapytał wchodzący wieśniak.
— Jestem! czego chcesz? — rzekł podchodząc ku niemu młodzieniec.
Wieśniak skłonił się nisko i wręczył mu list, który politechnik wrzucił do ognia po przeczytaniu. Za całą odpowiedź skinął głową.
Wieśniak odszedł.
— Jedziesz zapewne z Paryża, obywatelu? — rzekł Korentyn, zbliżając się ku młodzieńcowi ruchem, któremu pragnął nadać wyraz swobody, z miną przyjazną i towarzyską, która wszakże odrazu wydała się nieznośną obywatelowi du Gua.
— Tak — odpowiedział sucho.
— I pewno świeżo otrzymałeś stopień oficerski w artyleryi?
— Nie, obywatelu, w marynarce.
— A więc jedziesz do Brestu? — badał daléj Korentyn tonem swobodnym.
Ale młody marynarz wykręcił się lekko na obcasach swoich trzewików i, wymijając odpowiedź, oddał się z wielkiém przejęciem takiéj czynności, któraby robiła nadzieję, jakie na widok jego męskiéj twarzy roiła sobie panna de Verneuil. Zajął się mianowicie przygotowaniem do śniadania z ciekawością prawie dziecinną; wypytywał kucharza i gospodynią o ich kulinarne sekreta, dziwił się zwyczajom prowincyonalnym, jak prawdziwy Paryżanin, ten ślimak wydarty ze swéj czarownéj muszli; okazywał przytém wybredność jakiéjby się nie powstydziła najkapryśniejsza kobieta, i w tych drobiazgach okazał charakter słaby tém jaskrawiéj, im postać jego marsowa i ruchy swobodne kazały więcéj przypuszczać w nim siły. Korentyn uśmiechnął się z politowaniem, patrząc, jak oficer skrzywił się, kosztując najlepszego cydru normandzkiego.
— Pfe! — zawołał du Gua — jak wy to możecie przełknąć, moi drodzy? Ależ tym napojem i najeśćby się można odrazu. Rzeczpospolita ma słuszność, że nie pokłada zaufania w prowincyi, w któréj napój wyrabiają cepami a na drogach publicznych z zaułków strzelają do ludzi. Nie stawiajcie nam przynajmniéj na stole karafki tego lekarstwa. Dajcie wina — niech będzie Bordeaux czerwone albo białe! A idźcież tam zobaczyć, czy ogień się dobrze pali na kominku. Ci poczciwi ludziska wydają mi się bardzo zacofanemi w cywilizacyi... Ach! — dodał po chwili z westchnieniem — niema to na świecie, jak Paryż! Szkoda tylko, że go na morze wziąć ze sobą nie można!... — Co ty robisz, niezdaro! — Jakże możesz do téj potrawy z pulard nalewać octu, kiedy tu oto masz cytrynę. Co zaś do was, tłuściutka gosposiu, to także nie spisujesz mi się! Dałaś mi prześcieradła tak grube i tak ostre, że nie mogłem oka przez całą noc zmrużyć.
Następnie zaczął się bawić laseczką i, wywijając nią na różne strony, wykonywał rozliczne ewolucye, w których większa lub mniejsza zręczność była oznaką wyższego lub niższego stopnia w hierarchii złotéj młodzieży.
— I to takiemi gagatkami — zauważył z cicha Korentyn zwrócony do gospodarza — zamyślają podnieść i uszlachetnić marynarkę Rzeczypospolitéj?
— Ten człowiek — mówił w téj saméj chwili marynarz do ucha gospodyni — jest niezawodnie ajentem Fouché’go. Policyę ma na twarzy wypisaną, i przysiągłbym, że plamka, jaką ma na podbródku, to ślad błota paryskiego... Ale czém tłustsza mysz, tém lepszego warta kota.
W téjże chwili weszła do izby dama, ku której marynarz podbiegł natychmiast ze wszystkiemi oznakami najgłębszego szacunku.
— Przybywaj, droga mateczko — zawołał. — O ile mi się zdaje, przez czas twojéj nieobecności zyskałem współbiesiadników do zamówionego śniadania.
— Współbiesiadników? — zagadnęła — cóż-to znów nowego?
— Jest-to panna de Verneuil — szepnął jéj do ucha.
— Ale co mówisz! — odparła matka — panna de Verneuil zginęła na rusztowaniu w sprawie Saveneya.
— Mylisz się pani — wtrącił z wymuszoną układnością Korentyn, kładąc nacisk na wyraz „pani“ — było dwie panny de Verneuil. Jak pani wiadomo, wszystkie wielkie rodziny mają zawsze kilka pobocznych linij.
Dama, zdziwiona tém spoufaleniem, odstąpiła o kilka kroków wstecz, jakby chciała przyjrzéć się nieproszonemu i niepytanemu uczestnikowi rozmowy; zatrzymała na nim przez chwilę czarne swoje oczy, pełne téj roztropności tak naturalnéj u kobiet, i zdawała się namyślać, jakiby nieznajomy ten człowiek miał interes w tak stanowczém potwierdzeniu istnienia panny de Verneuil.
W tymże czasie Korentyn, który zpod oka przyglądał się kobiecie uchodzącéj za matkę młodego marynarza, zdążył ogołocić ją w umyśle swoim z praw macierzyńskich do młodzieńca i zastąpić je prawami miłości.
Nie wierzył on w dwudziestoletniego syna kobiety, któréj świetna cera, brwi gęste jeszcze, półkoliste, rzęsy pełne i długie podziw i uwielbienie w nim budziły, i któréj obfite czarne włosy, rozdzielone nad czołem, świadczyły o młodości téj twarzy, pełnéj wdzięku i dowcipu. Lekkie zmarszczki czoła nie zdawały się oznaczać brózd wieku, ale przeciwnie, siłę młodych namiętności. Wreszcie — tak sobie pomyślał — jeżeli blask tych oczu jest nieco przyćmiony, nie można ręczyć, czyli to ślad znużenia w podróży, czy też obfitego czerpania z czary rozkoszy? Nakoniec zauważył Korentyn, że dama ta miała na sobie okrycie z materyi angielskiéj i że forma jéj kapelusza, prawdopodobnie zagranicznego, nie miała żadnego podobieństwa z formą à la grecque, która panowała podówczas w Paryżu.
Korentyn należał do tych istot, które z charakteru swego zawsze bywają skłonne do podejrzewania u ludzi raczéj złego, niż dobrego, zwątpił natychmiast o „obywatelskości“ obojga podróżujących.
Ze swojéj strony dama, która również szybko dokonała przeglądu osoby Korentyna, zwróciła się ku synowi z miną, która wytłomaczyćby się dała pytaniem: Kto jest ten oryginał? Czy on z téj saméj, co i my, gliny?
Na to nieme pytanie, marynarz odpowiedział w ten sam sposób spojrzeniem, ruchem i giestem: Nie wiem sam, słowo daję! jest mi on więcéj jeszcze podejrzanym, niż tobie.
Następnie, pozostawiając matce trud odgadnięcia tajemnicy, zwrócił się do gospodyni i rzekł jéj do ucha:
— Dowiedźcie się téż, co-to jest za bałwan, czy on na prawdę towarzyszy pannie de Verneuil i w jakim celu?
— A więc jesteś pewnym obywatelu — zapytała pani du Gua Korentyna — że panna de Verneuil żyje?
— Żyje ona z krwią i kośćmi, pani, jak żyje obywatel du Gua Saint-Cyr.
Odpowiedź ta mieściła w sobie głęboką ironię, któréj nikt od osoby nią dotkniętéj, poznać i odczuć nie mógł. Każda inna zmieszałaby się z pewnością. Syn téż jéj spojrzał bystro na Korentyna, który z najspokojniejszą miną wyjmował zegarek, zdając się nie zważać na wrażenie, jakie wywołał.
Pani du Gua zaniepokojona i niepewna, czy odpowiedź była dziełem przypadku, czy téż w istocie tchnęła świadomą złośliwością, rozpoczęła dalszą rozmowę z Korentynem.
— Mój Boż! — rzekła — jak téż drogi są teraz niepewne w naszym kraju. Powyżéj Mortagne na publicznéj drodze napadli nas Szuanie. Syn mój omało nie został na placu, dwie kule przeszyły mu kapelusz.
— Jakto? więc państwo znajdowaliście się w dyliżansie, który rabusie złupili, pomimo eskorty, i który nas teraz przywiózł? A więc państwo musicie znać tę karetę! A mnie mówili, gdym przejeżdżał przez Mortagne, że Szuanie napadli na powóz w sile dwóch tysięcy ludzi i że wszystko zginęło, nawet podróżni. Otóż-to w taki sposób wkradają się błędy do historyi!...
Ton swobodny i mina głupowata, jaką przybrał Korentyn, mówiąc to, czyniły go podobnym do bywalca małéj kawiarni prowincyonalnéj, który się przekonywa z boleścią, że nowy kierunek polityki zewnętrznéj jest błędnym.
— Niestety! pani — mówił daléj — jeżeli już zabijają podróżnych i poczty tuż pod Paryżem, cóż stąd wnosić należy o bezpieczeństwie dróg Bretanii! Na honor, wolę wrócić do Paryża, niż puszczać się w dalszą podróż.
— Czy panna de Verneuil jest młoda i ładna? — zapytała dama, zwracając się do gospodyni pod wpływem nagle zbudzonego podejrzenia.
W téjże chwili przerwał rozmowę oberżysta, zawiadamiając, że śniadanie podano.
Młody marynarz podał niezwłocznie ramię swéj matce z poufałością nieco przesadną, co jeszcze bardziéj utwierdziło Korentyna w jego domysłach.
Wstąpiwszy na wschody, du Gua odwrócił się i rzekł szorstko do Korentyna:
— Obywatelu! jeżeli towarzyszysz istotnie pannie de Verneuil, i jeżeli ona przyjęła zaproszenie do wspólnego stołu, to i ciebie prosimy. Zresztą zrób, jak ci wygodniéj.
Chociaż i dobór słów i sposób ich wymówienia nie nazbyt były zachęcające, Korentyn poszedł za niemi. Młody człowiek ścisnął ukradkiem rękę kobiety i szepnął jéj do ucha: — Oto widzisz pani, na jakie niebezpieczeństwa narażają nas twoje nierozsądne wybryki. Jeżeli nas odkryją, jak się stąd wydobędziemy? I jaką ja tu gram dziwną rolę!
Wszyscy troje weszli do izby dość obszernéj. Nie trzeba było wiele podróżować po zachodzie Francyi, ażeby poznać odrazu, że oberżysta cudów dokazał i że dla przyjęcia swych gości roztoczył wszystkie skarby, jakie posiadał, rozłożył cały dobytek, na jaki się mógł zdobyć. Stół był starannie nakryty. Ciepło, wychodzące z ogniska na wielkim kominie, wypędzało wilgoć z pokoju. Wreszcie bielizna, krzesła i obicia nie były zbyt brudne. To téż Korentyn łatwo zauważył, że oberżysta dla przypodobania się swoim gościom przeszedł, jak-to mówią, sam siebie.
— A więc — pomyślał sobie — ci ludzie nie są tém, za co uchodzić pragną. Ten młokos, to przebiegła sztuka... Z początku brałem go za głupca, ale przekonywam się, że on ma tyle sprytu, co ja sam....
Marynarz, jego matka i Korentyn oczekiwali na pannę de Verneuil, którą gospodarz poszedł zawiadomić o gotowém śniadaniu. Piękna podróżna jednak nie śpieszyła. Wychowaniec szkoły politechnicznéj przeczuwając, że powstać tam musiały jakieś trudności, wyszedł, nucąc pod nosem i skierował kroki swe ku pokojowi, zajmowanemu przez pannę de Verneuil, pragnąc pokonać jéj skrupuły i przyprowadzić ją ze sobą do stołu. Może podniecała go ku temu żądza wyjaśnienia trawiących go podejrzeń i wątpliwości, a może pragnął doświadczyć potęgi tego wpływu, jaki każdy przystojny mężczyzna wywierać sobie rości na piękną kobietę.
— No, jeżeli to jest republikanin — pomyślał znowu Korentyn — to niech mię teraz powieszą! Ruchy jego, a zwłaszcza ruch ramion, zdradzają dworaka, nawykłego do królewskich salonów... A ta znowu — myślał spoglądając na panią du Gua — jeżeli ona jest matką jego, to ja jestem, co najmniéj, papieżem. Niéma wątpliwości, to są Szuanie! Trzeba się tylko przekonać, jakiego kalibru.
Niebawem drzwi się otwarły i młody człowiek ukazał się w nich, prowadząc za rękę pannę de Verneuil, którą przywiódł aż do samego stołu z galanteryą i grzecznością wyszukaną. Godzina, która upłynęła, nie przeszła daremnie. Piekło nic na niéj nie straciło. Panna de Verneuil z pomocą Fanszety uzbroiła się w toaletę podróżną, straszniejszą może jeszcze dla nieprzyjaciela, niż niejeden strój balowy. Skromność jéj posiadała ten wdzięk, który wynika ze sztuki, z jaką kobieta dość piękna, aby się mogła obejść bez wszelkich upiększeń, umie strój swój do tyla uprościć, iżby stał się podrzędną tylko piękności jéj podporą.
Panna de Verneuil miała na sobie suknię zieloną doskonałego kroju, której stanik, ubrany szamerowaniem i pętlicami, uwydatniał jéj kształty z pewną przesadą, dla młodéj osoby niezbyt stosowną. Do pięknéj figury, jéj bogatego biustu i wdzięcznych ruchów stanik ten cudownie przypadał. Weszła z uprzejmym uśmiechem na ustach i z tą pewnością siebie, jaką ma każda kobieta, wiedząca o tém, że przy uśmiechu może w usteczkach różowych pokazać ząbki równe jak perły, przezroczyste jak porcelana, a na policzkach dwa dołki tak świeże, jak u małego dziecka.
Odrzuciwszy kapotkę, która znaczną część jéj wdzięków ukrywała przed okiem młodzieńca, mogła użyć swobodnie tych mnóstwa drobnych, napozór nieznacznych sztuczek kokieteryi, które są wrzekomo tak naiwne, a któremi zręczna kobieta wydobywa i podziwiać każe wszystkie piękności swojéj twarzy i wszystkie wdzięki swéj pięknéj głowy. Zgodność, jaka panowała pomiędzy jéj manierami a ubraniem, odmładzała ją tak, że pani du Gua, dając jéj w myśli swéj lat dwadzieścia, czuła się nader hojną. Zalotność tego stroju, przywdzianego widocznie dla przypodobania się, powinna była podsycić nadzieję w młodym człowieku, ale panna de Verneuil ukłoniła mu się, nie spojrzawszy nań nawet, tak lekkiém skinieniem głowy i zdawała się nie dostrzegać go z tak dziecinną swobodą, że go tém znowu wszystkich pozbawiła nadziei. Skromne to zachowanie się nie zdradzało ani ostrożności ani kokieteryi, ale znamionowało obojętność naturalną lub téż udaną. Wyraz słodyczy naiwnéj, jaki przybrała twarz podróżnéj, okrywał ją tém głębszą tajemnicą. Nie okazywała ona żadnego dążenia do obmyślanych zgóry tryumfów i zdawała się posiadać z natury to przyjemne obejście się, które już wyprowadziło w pole i rozdrażniło miłość własną młodego marynarza. To téż powrócił on na swoje miejsce przy stole z pewném niezadowoleniem i jakby nieco urażony.
Panna de Verneuil, wziąwszy Fanszetę za rękę, zwróciła się do pani du Gua:
— Pani — rzekła pieszczonym głosikiem — czy pani raczysz w swéj dobroci pozwolić, ażeby ta panienka, którą uważam raczéj za przyjaciółkę, niż za służącą, usiadła z nami razem do stołu? W tych burzliwych czasach poświęcenie wynagradza się tylko sercem, które zresztą jedyne nam pozostało.
Pani du Gua na te ostatnie słowa, wypowiedziane prawie półgłosem, odpowiedziała półukłonem, nazbyt może ceremonialnym, który zdradził wrażenie, jakiego doznała, spotykając niespodziewanie tak piękną kobietę. Potém nachylając się do ucha swojego syna, rzekła pocichu:
— Źle jest... Burzliwe czasy, poświęcenie, służąca i pani!... Musi to nie być panna de Verneuil, ale prawdopodobnie jedna z tych dziewczyn, któremi lubi się posługiwać Fouché!...
Współbiesiadnicy mieli już zasiąść do stołu, gdy panna de Verneuil spostrzegła Korentyna, który, stojąc pod oknem, badał daléj wzrokiem panią du Gua i syna jéj, zaniepokojonych nieco tém ciągłém śledzeniem ich osób.
— Obywatelu — rzekła — spodziewam się, że okażesz lepsze wychowanie i przestaniesz mi być nieodstępnym towarzyszem. Wysyłając rodziców moich na rusztowanie, Rzeczpospolita w swéj wspaniałomyślności nie zdobyła się na danie mi opieki. Jeżeli w rycerskiéj twéj galanteryi, niepraktykowanéj od średnich wieków, postanowiłeś mi towarzyszyć pomimo méj woli (tu westchnęła jakby mimowolnie), to pozwól, że nie ścierpię, iżby trudy opiekuńcze, któremi się tak obarczasz, miały cię pozbawiać swobody. Idź, gdzie ci będzie lepiéj, niż między nami. Mnie tu żadne nie grozi niebezpieczeństwo, możesz mię tu spokojnie zostawić.
Rzuciła nań spojrzenie ostre i pogardliwe. Zrozumiano ją. Korentyn powściągnął uśmiech, który wykrzywił kąt jego ust złośliwych, i skłonił się jéj z uszanowaniem.
— Obywatelko — rzekł — zawsze będę uważał sobie za prawdziwy zaszczyt być ci posłusznym. Piękność jedyną jest królową, któréj prawy republikanin może służyć.
I odszedł.
Gdy drzwi się za nim zamknęły, oczy panny de Verneuil błysły radością tak żywą i tak naiwną, spojrzała na Fanszetę, przesyłając jéj uśmiech porozumienia z takim wyrazem szczęścia, że w umyśle pani du Gua, w któréj poczynały się budzić już zazdrość i niedowierzanie, naiwnością tą rozproszyła wszystkie podejrzenia i obawy, jakie się w niéj na widok niezwykłéj i doskonałéj piękności panny de Verneuil zbudziły.
— Kto wie, a może to istotnie panna de Verneuil? — rzekła pocichu do syna.
— A eskorta? — zauważył również pocichu młodzieniec, który w skutek zawodu w nadziejach co do panny de Verneuil stał się rozważniejszym. — Czy jest ona więźniem pod strażą, czy też otacza ją straż honorowa? Czy-to przyjaciółka, czy wróg rządu?
Pani du Gua mrugnęła oczyma na znak, że postara się wyświetlić tę tajemnicę. Tymczasem odejście Korentyna uśmierzyło nieco obawy młodego człowieka, którego twarz straciła surowy swój wyraz. Rzucał spojrzenia na pannę de Verneuil, które dowodziły raczéj skłonności ogólnéj do kobiet, aniżeli pierwszych trosk budzącego się uczucia. Młoda kobieta okazywała tém większą oziębłość i wszystkie grzeczne słówka zwracała do pani du Gua. Marynarz gniewał się o to w duchu i postanowił walczyć z nią tąż samą bronią, udawać nawzajem obojętność.
Panna de Verneuil zdawała się nie uważać na to wcale i okazała się swobodną bez bojaźliwości, skromną bez pruderyi. To spotkanie się osób, których, jak się zdawało, przeznaczeniem nie było wejść ze sobą w bliższe stosunki, nie obudziło téż żadnych żywszych sympatyj. Towarzystwo całe było więc nieco sobą zakłopotane, i ten obopólny brak zaufania psuł całą przyjemność, jaką obiecywali sobie ze spotkania przy wspólnym stole tak panna de Verneuil jak i młody marynarz.
Kobiety jednak posiadają ten takt, godny podziwienia, lub téż tak niepohamowane pragnienie wzruszeń, że umieją zawsze w takich wypadkach przełamać lody. I tu więc, ni-stąd-ni zowąd, samo z siebie przyszło do tego, że dwie te piękne kobiety, jakby jedną potrącone myślą, poczęły niewinnie żartować ze swego wspólnego i jedynego towarzysza, współzawodnicząc zarówno w dowcipkowaniu z niego jak i w dogadzaniu mu we wszystkiém. Ta jedność myśli powróciła im swobodę. Słowo lub spojrzenie, które przedtem zwróciłoby uwagę, wśród żartów przechodziło niepostrzeżenie. Krótko mówiąc, dwie te kobiety, przed chwilą skryte wrogi, w pół godziny wydawały się najserdeczniejszemi przyjaciółkami. Młody marynarz jednak nie odzyskał ani humoru, ani swobody, miał on do panny de Verneuil taką samę pretensyę za jéj swobodne i wesołe usposobienie, jaką przed chwilą miał za obojętność. Tak mocno go to drażniło, że począł wyrzucać sobie przyjęcie wspólnego śniadania.
— Proszę pani — rzekła panna de Verneuil do pani du Gua — czy syn twój zawsze tak smutny, jak dzisiaj?
Marynarz pośpieszył z odpowiedzią.
— Pytałem siebie w téj chwili, co warto jest szczęście, które nas opuszcza. Tajemnica mego smutku tłomaczy się siłą przyjemności, jakiéj doznaję.
— Ależ to są madrygały — odparła śmiejąc się — które czuć bardziéj dworskim salonem, niż szkołą politechniczną.
— Wyraził on tylko myśl nam obojgu wspólną a przytém bardzo naturalną — dodała pani du Gua, która miała swoje powody w ugłaskaniu i przyswojeniu nieznajoméj.
— No! śmiéjże się pan — zawołała panna de Verneuil z miłym uśmiechem do młodzieńca. — Jakiż pan być musisz, gdy płaczesz, jeżeli to, co się panu szczęściem nazywać podoba, tak pana zasmuca.
Ten uśmiech, dodany do spojrzenia zaczepnego, wróciły trochę nadziei młodzieńcowi. Ale ulegając naturze, która skłania kobietę zawsze do zbytecznéj powściągliwości albo zbytecznéj otwartości, panna de Verneuil zdawała się teraz ośmielać młodzieńca spojrzeniem, w którém błyszczały obfite obietnice miłości, to znów po chwili na gorętsze jego odezwania się wylewała zimną wodę surowéj obojętnéj powściągliwości. Jestto zresztą zwykły sposób, jakiego używają kobiety dla ukrycia swoich wzruszeń. Raz tylko w jednę chwilę, gdy oboje sądzili nawzajem o sobie, że powieki ich są spuszczone, jedném spojrzeniem zakomunikowali sobie prawdziwe swoje myśli, ale za chwilę już spojrzenia te zaćmiły się, i to tak szybko, jak błysnęły te blaski, które oświecając ich dusze, wstrząsnęły niemi do głębi. Wstydząc się, że sobie tak wiele w jednym rzucie oka powiedzieli, nie śmieli więcéj spojrzéć na siebie. Panna de Verneuil niezadowolona, że nieznajomego sobie młodzieńca wyprowadziła tém spojrzeniem z błędu, wróciła do zimnéj grzeczności i zdawała się nawet oczekiwać powstania od stołu z niecierpliwością.
— Musiałaś pani bardzo cierpiéć w więzieniu — zagadnęła ją pani du Gua.
— Niestety, pani! dotąd jeszcze zdaje mi się, że jestem uwięzioną.
— Czy towarzysząca pani eskorta ma na celu obronę jéj czy téż nadzór nad panią? Jesteś pani drogą Rzeczypospolitéj, czy téż jéj podejrzaną?
Panna de Verneuił instynktowo przeczuła, że niewiele przyjaźni od pani du Gua spodziewać się może. Strwożyła się więc tém pytaniem.
— Pani — odpowiedziała po chwili, nie wiem doprawdy, jakiéj natury są w téj chwili stosunki moje z Rzecząpospolitą.
— Może drży ona przed panią — wtrącił młody człowiek z ironią.
— Dlaczegoż nie mamy uszanować sekretów panny de Verneuil — zauważyła pani du Gua.
— O pani! tajemnice młodéj kobiety, która w życiu poznała tylko nieszczęścia i smutki, nie są wcale ciekawe.
— Ale — ciągnęła daléj pani du Gua, nie chcąc przerwać wątku rozmowy, z któréj mogła dowiedziéć się tego, czego pragnęła, pierwszy konsul zdaje się miéć obecnie wyborne zamiary. Podobno, jak mi mówiono, pragnie on zawiesić dekreta przeciw wychodźcom?
— To prawda — odrzekła zbyt może pochopnie — ale w takim razie dlaczego podburzamy Wandeę i Bretanię? Na cóż podpalamy Francyę?
Szlachetny ten wykrzyknik, którym zdawała się sama siebie obarczać wyrzutem, silne wywarł wrażenie na marynarzu. Spojrzał uważnie na pannę de Verneuil, ale nie mógł odkryć w jéj twarzy żadnego wyrazu. Cera ta, któréj koloryt świadczył o delikatności błony, nie dawała się przeniknąć. Te trudności bardziéj jeszcze podrażniły młodzieńca i tém silniéj przywiązywały go do kobiety, do któréj pociągały go już wdzięki.
— Czy pani, jeżeli wolno spytać, jedziesz do Mayenny? — za pytała po chwili sąsiadkę panna de Verneuil.
— Tak, pani — odpowiedział za matkę młodzieniec, zwracając ku niéj wzrok pytający.
— A więc — ciągnęła daléj panna de Verneuil — ponieważ syn pani służy w armii Rzeczypospolitéj (wymówiła te słowa niby obojętnie, ale rzuciła przytém na nieznajomych jedno z tych spojrzeń przelotnych, jakie właściwe są tylko kobietom i dyplomatom) musicie się państwo obawiać Szuanów. W takim razie silna eskorta jest rzeczą nie-do-pogardzenia. Jesteśmy już prawie towarzyszami podróży, jedźmy więc razem do Mayenny.
Syn i matka zawahali się. Widocznie naradzali się wspólnie wzrokiem.
— Nie wiem, pani — odpowiedział młody człowiek — czy jestto z méj strony dosyć ostrożnie wyznać, że interesa wielkiéj wagi wymagają obecności naszéj téj nocy w okolicy Fougères i że dotąd nie znaleźliśmy środków transportu, ale kobiety są z natury tak szlachetne, że wstydziłbym się nie miéć do pani zaufania. Niemniéj — dodał — zanim się oddamy w ręce pani, chcielibyśmy wprzód wiedziéć, czy się stamtąd będziemy mogli wydostać cali i zdrowi? Czy pani jesteś królową czy niewolnicą swojéj eskorty? Wybacz pani tę otwartość, ale wyznam pani, że w położeniu jéj widzę coś nienaturalnego...
— Żyjemy w czasach, w których nic z tego, co się robi, nie jest naturalném. Wierzcie mi państwo, że możecie przyjąć moję ofiarę bez skrupułu, nie obawiając się żadnéj zdrady w téj propozycyi uczynionej przez kobietę, która nie przejmuje się politycznemi sympatyami ani nienawiściami.
— Podróż taka wspólna nie będzie wolną od niebezpieczeństw — rzekł młodzieniec, wzrokiem nadając odpowiedzi téj znaczenie, jakiego miéć się nie zdawała.
— Czyż pan się boisz jeszcze? — zapytała z ironicznym uśmiechom — ja nie widzę niebezpieczeństwa dla nikogo.
— Czyż kobieta, która to mówi, jest tą samą osobą, któréj spojrzenie zdradzało przed chwilą tyle pokrewnych z mojemi namiętnościami? — pomyślał w duchu marynarz. Coś w tém jest. Miejmy się na baczności.
W téjże chwili krzyk ostry i przenikliwy puhacza, który zdawał się pochodzić ze szczytu komina, zahuczał w powietrzu, jakby sygnał ostrzegający.
— Co to jest? — zawołała panna de Verneuil. To niedobra wróżba dla naszéj wspólnéj podróży. Cóż-to za dziwne puszczyki, które w biały dzień krzyczą? — dodała z giestem zdumienia.
— Czasami to się zdarza — zauważył ironicznie młody człowiek. A może téż — dodał — my pani przyniesiemy nieszczęście? Czy nie to pani na myśl przyszło? Jeżeli tak, to lepiéj nie jedźmy razem.
Słowa te wyrzekł z takim spokojem i naturalną delikatnością, że panna de Verneuil uczuła się ich akcentem zdziwioną.
— Panie — odrzekła z arystokratyczną, wyzywającą grzecznością — ja wcale niémam zamiaru zmuszać państwa do czegokolwiek. Zachowajmy te resztki wolności, jakie nam pozostawia rzeczpospolita. Gdyby pani była sama, to co innego: wtedy nalegałabym...
Ciężkie kroki — zapewne wojskowego — rozległy się w korytarzu i komendant Hulot ukazał się we drzwiach z miną wcale niezachęcającą.
— Chodź-że, chodź, kochany szefie — zawołała panna de Verneuil, wskazując mu krzesło przy sobie. — Ale uśmiechnij-że się! Co ci jest? Czy Szuanie nachodzą miasto?
Komendant dziwnie się zmieszał na widok młodego człowieka i począł mu się bystro przyglądać.
— Mateczko, może jeszcze kawałek zająca? A pani nic nie je? — pytał z całą swobodą marynarz w swéj pieczołowitości o współbiesiadników.
Ale zdziwienie Hulota i zachowanie się panny de Verneuil miało w sobie coś strasznie poważnego, czego pominąć i lekceważyć nie można było.
— Co ci to, obywatelu komendancie? Czy może znasz mię skądkolwiek? — zagadnął marynarz.
— Być może — odparł treściwie republikanin.
— I mnie się zdaje, że cię widziałem w szkole.
— Nigdy nie chodziłem do żadnéj szkoły! — krzyknął szorstko komendant. — A z jakiéj szkoły ty wychodzisz, obywatelu?
— Z politechniki.
— Aha! z tych koszar, w których chcą wyrabiać żołnierzy w buduarach! — zawołał komendant, którego wstręt do oficerów, wyszłych z tego zakładu, był nieuleczonym. A w jakiéj broni służysz?
— W marynarce.
— A! — wykrzyknął Hulot z uśmiechem złośliwym. — Ilu téż macie takich, co z politechniki poszli do marynarki? Z téj szkoły — dodał poważnie — wychodzą tylko na oficerów inżynieryi i artyleryi.
Młodzieniec nie zmieszał się wcale tą uwagą.
— Ja stanowię wyjątek z powodu nazwiska, jakie noszę. Wszyscy moi przodkowie służyli w marynarce.
— A jakież to twoje nazwisko, obywatelu?
— Du Gua Saint-Cyr.
— Więc nie zostałeś zamordowany w Mortagne?
— A! mało brakło! — podchwyciła pani du Gua. — Syn mój miał kapelusz dwoma strzałami przeszyty.
— A masz ty papiery w porządku? — zapytał Hulot syna, nie słuchając matki.
— Czy masz ochotę je przeczytać? — zapytał impertynencko marynarz, którego przenikliwe, niebieskie oczy badały naprzemian surową twarz komendanta i piękną twarzyczkę panny de Verneuil.
— Co! i taki smarkacz śmiałby mię nudzić! No, dawaj papiery! a jeżeli nie, to marsz ze mną!
— No, no, nie trzeba się srożyć! Ja znów nie jestem taki trwożliwy! Najprzód nie wiem, z kim mówię, i czy mam obowiązek odpowiadać. Któż ty jesteś?
— Ja jestem komendantem departamentu! — krzyknął Hulot.
— O! jeżeli tak, to co innego. Zaliczą mnie do bardzo ciężkiéj kategoryi kary, bo weźmiesz mię z bronią w ręku! — I wyciągając rękę, podał komendantowi kieliszek wina.
— Nie chce mi się pić! — wołał, coraz bardziéj niecierpliwiąc się, Hulot. — Prędzéj, pokaż papiery!
W téj chwili szczęk broni i odgłos żołnierzy rozległ się w podwórzu. Hulot zbliżył się do okna i miał minę zadowolnionego z siebie. Panna de Verneuil zadrżała. Ten dowód sympatyi ośmielił młodzieńca. Twarz jego przybrała wyraz dumy i spokoju. Począł szukać w kieszeni swego fraka; wyciągnął z niéj elegancki portfel i oddał komendantowi papiery, które Hulot począł uważnie i zwolna czytać, porównywając rysopis z twarzą podejrzanego. Podczas tego badania krzyk puszczyka powtórzył się znowu, ale tym razem nietrudno było zauważyć, że pochodził z gardła ludzkiego. Komendant, usłyszawszy to, oddał młodzieńcowi papiery z miną drwiącą.
— Wszystko to dobrze i pięknie, ale to nic nie pomoże. Musisz pójść ze mną do biura okręgowego. Ja nie lubię muzyki, wcale nie lubię.
— Naco go chcesz prowadzić do biura? — zapytała panna de Verneuil głosem zmienionym i drżącym od przerażenia.
— Moja dzieweczko — rzekł komendant z właściwém sobie skrzywieniem ust — to nie należy do ciebie.
Rozgniewana tonem i doborem wyrazów starego żołnierza, a jeszcze bardziéj rozdrażniona lekceważeniem, jakiego doznała wobec człowieka, któremu się podobać pragnęła, panna de Verneuil podniosła się nagle, skromna jéj minka i naiwne pozory, jakie przybierała dotąd, znikły, zarumieniła się, a oczy jéj błysnęły ogniem energii.
— Za pozwoleniem, czy ten młody człowiek uczynił zadość wszystkiemu, czego wymaga prawo? — zapytała niby łagodnie, ale z pewném drżeniem w głosie.
— Tak, napozór przynajmniéj — odparł ironicznie Hulot.
— Jeżeli tak, to ja uważam, że powinieneś go pozostawić w spokoju, przynajmniéj napozór. Czy boisz się, aby ci nie uszedł? czy będziesz go eskortował aż do Mayenny? Jeżeli tak, to pojedzie w dyliżansie, razem z panią, a swoją matką. Bez żadnych uwag!.. Ja tak chcę!.. Co jeszcze? — dodała, widząc, że Hulot krzywi się po swojemu — czy jeszcze znajdujesz go podejrzanym?
— Rozumie się, i bardzo nawet.
— Cóż chcesz z nim zrobić?
— Nic, chyba orzeźwić mu nieco głowę szczyptą ołowiu... To sobie trzpiot; trzeba mu tego — odpowiedział ironicznie republikanin.
— Żartujesz, komendancie.
— No, co tam gadać, kolego! — rzekł Hulot, zwracając się do marynarza i dając mu znak głową. — Chodźmy i nie marudźmy!
Na to nowe wyzwanie Hulota panna de Verneuil uśmiechnęła się ze spokojną pewnością siebie.
— Nie słuchaj go, obywatelu! — zawołała, osłaniając młodzieńca ruchem, pełnym godności i dumy.
— O, jakaż ona piękna! — szepnął marynarz do matki, któréj brwi szybko się ściągnęły.
Na twarzy Paryżanki zaigrały rozmaite uczucia, podrażnione tą sceną, które w nowém świetle przedstawiły imponującą jéj piękność.
Fanszeta, pani du Gua, jéj syn, wszyscy się podnieśli.
Panna de Verneuil szybkim ruchem stanęła pomiędzy niemi a komendantem, który uśmiechał się nieprzyjemnie, i odpięła dwie pętlice u swego kaftana. Potém, działając pod wpływem tego zaślepienia, które zwykle owłada kobietą w chwilach, gdy miłość własna jéj dotkliwie czuje się podrażnioną, a przytém żądna niecierpliwie okazania swéj władzy, jak dziecko, które chce wypróbować zabawkę, jaką świeżo dostało, wyjęła z kieszonki list otwarty i pokazała go Hulotowi.
— Czytaj to, obywatelu! — zawołała, wybuchając tryumfującym śmiechem.
I odwróciła się ku młodzieńcowi, rzucając mu z upojeniem zwycięstwa spojrzenie, w którém złośliwość mieszała się z gorącym wyrazem miłości. Czoła obojga wypogodziły się, radość zarumieniła ich twarze, tysiące różnych myśli, sprzecznych ze sobą, obudziło się w ich głowach.
Pani du G-ua z tego jednego spojrzenia odgadła, że pobudką szlachetnego kroku panny de Verneuil była raczej miłość, niż współczucie — i nie pomyliła się wcale. Piękna podróżna dostrzegła badawcze spojrzenie pani du Gua i w pierwszéj chwili zarumieniła się i zasłoniła skromnie powiekami oczy, domyślając się, co odgadła Paryżanka. Niezwłocznie jednak podniosła je znowu dumnie i odważnie spojrzała po wszystkich.
Hulot z przerażeniem zwrócił pannie de Verneuil ów list, kontrasygnowany przez ministrów i nakazujący wszystkim władzom posłuszeństwo dla rozkazów téj tajemniczéj osóbki. Wtém wydobył szpadę z pochwy, złamał ją na kolanie i rzucił jéj drzazgi na ziemię.
— Musisz wiedziéć zapewne, obywatelko, co robisz i co masz robić, ale każdy republikanin ma swoje przekonanie i swoję dumę — rzekł Hulot. — Ja nie mogę służyć tam, gdzie rozkazują dziewczęta. Pierwszy konsul jeszcze dziś wieczorem otrzyma moję dymisyą. Inni mogą cię słuchać, ale nie Hulot. Tam, gdzie przestaję rozumiéć, przestaję działać, szczególniéj, jeżeli obowiązkiem moim jest działać ze zrozumieniem.
Na chwilę zapanowała cisza. Przerwała ją panna de Verneuil, która postępując ku komendantowi, wyciągnęła do niego rękę i rzekła:
— Komendancie, chociaż masz długą i straszną brodę, ale to nic nie szkodzi: pozwalam ci pocałować mą rękę. Jesteś człowiekiem!.
— I szczycę się tém — odpowiedział, całując trochę niezręcznie podaną sobie rękę. — A co do ciebie, kolego — dodał, zwracając się do marynarza i grożąc mu — pamiętaj, że z ciasnéj wydobyłeś się dziupli.
— Mój komendancie — odparł, śmiejąc się, młodzieniec — dosyć tych żartów. Jeżeli chcesz, pójdę z tobą do biura okręgowego.
— A czy weźmiesz ze sobą twego tajemniczego puszczyka, tego, co go zowią Marche-a-Terre’m?
— Jakiego Marche-a-Terre’a? — zapytał marynarz z oznakami szczerego zdumienia.
— Czy nie słyszałeś krzyków puszczyka? Czy nie gwizdano przed chwilą?
— To cóż? — odparł marynarz. — Co ma wspólnego gwizdanie i krzyk puszczyka ze mną? pytam się ciebie. Myślałem, że twoi żołnierze, którym tu przyjść kazałeś dla zaaresztowania mnie, uprzedzili cię w ten sposób o swojém przybyciu.
— Czy naprawdę tak myślałeś?
— Cóżeś chciał, żebym myślał innego, dla Boga! Lepiéj oto wypróżnij twój kieliszek. To bordeaux jest doskonałe...
Zdziwiony swobodą marynarza w tak krytycznéj chwili, młodém wejrzeniem twarzy, któréj dziecięcego prawie wyrazu dodawały pukle blond włosów, starannie zafryzowane, komendant najrozmaitsze w myśli począł robić przypuszczenia. Zauważył on panią du Gua, która starała się zgłębić tajemnicę spojrzeń, jakie zamienił jéj syn z panną de Verneuil, i nagle zapytał ją:
— Ile masz lat, obywatelko?
— Niestety! panie komendancie, prawa naszéj rzeczypospolitéj są wielce okrutne! Mam lat trzydzieści osiem.
— Żeby mię w téj chwili miano rozstrzelać, nie wierzę, nie mogę wierzyć temu wszystkiemu. Marche-a-Terre tu gdzieś jest; on gwizdał; wy jesteście Szuanie... i basta!.. Do pioruna! każę otoczyć karczmę i przetrzęsę ją od piwnic do strychów!..
W téj chwili słowa komendanta przerwało gwizdanie sygnałowe, wielce podobne do poprzedniego. Głos ten zdawał się pochodzić z podwórza. Komendant wybiegł na korytarz i na szczęście nie dostrzegł bladości, która na ostatnie jego wyrazy pokryła lica pani du Gua. Na podwórzu zobaczył Hulot pocztyliona, który, zakładając konie do karetki, gwizdał sobie spokojnie. Na ten widok podejrzenia go opuściły, tak mu nieprawdopodobném i śmieszném się wydało, aby Szuanie znaleźli się w środku miasta, i wrócił uspokojony.
— Przebaczam mu, ale kiedykolwiek późniéj zapłaci mi on drogo za tę chwilę straszną, którą przebyliśmy z jego łaski — rzekła stanowczym głosem pani du Gua do ucha synowi, podczas gdy komendant powracał do izby.
Na twarzy poczciwego żołnierza widać było wyraźnie walkę, jaką w umyśle jego staczała wrodzona dobroć z surowością włożonych na niego obowiązków. Zachował ostry wyraz oblicza, może dlatego, że uwierzył w swoję własną omyłkę, i zbliżywszy się powoli do stołu, wziął w rękę kieliszek.
— Daruj mi, kolego — rzekł — ale wasza szkoła przysyła oficerów tak młodych...
— Ale czyż bandyci mają jeszcze młodszych, niż armia? — zapytał z uśmiechem oficer.
— Za kogoż, obywatelu, uważałeś mego syna? — spytała pani du Gua.
— Za dowódcę, którego Szuanom i zbójcom wandejskim przysyła rząd angielski, który mieni się „Garsem“, a nazywa się margrabią de Montauran.
Komendant jeszcze zpod oka badał, mówiąc te słowa, twarze obu podejrzanych osób, które spoglądały na siebie z przybranym wyrazem, dającym się streścić w dyalogu:
— Czy znasz co podobnego? — Nie. — A ty? — I ja nie! — Więc cóż on nam tu baje? — Śniło mu się! Potém zwykle następuje w takich razach krzykliwy i głośny śmiech głupoty, któréj się zdaje, że odniosła tryumf.
Nagłą zmianę w obejściu się i pewne osłupienie Maryi de Verneuil, gdy usłyszała nazwisko gienerała żołnierzy królewskich, zauważyła tylko Fanszeta, dla któréj zrozumiałemi były najlżejsze i niedostępne dla innych odcienie tej pięknej twarzy.
Hulot, zupełnie już oszołomiony, podniósł z ziemi kawałki swojéj szpady, spojrzał na pannę Verneuil, któréj energiczne wystąpienie mocno ujęło wiarusa, i rzekł:
— Co zaś do nas, obywatelko, już się nie cofam. Jutro połamaną moję szpadę otrzyma Bonaparte... Chyba że...
— Cóż mnie obchodzi Bonaparte, wasza rzeczpospolita, Szuanie, król i jakiś tam Gars jeszcze! — wykrzyknęła panna de Verneuil, nie mogąc utaić niezbyt przyzwoitego uniesienia.
Nieznane zachcianki lub téż namiętność nadawały postaci jéj blask tak świetny, że widać było, jak świat cały staje się dla niéj niczém od chwili, gdy zobaczyła na nim kogoś jednego... Ale nagle uspokoiła się, jak znakomity aktor, na którym spoczywają wszystkie spojrzenia zachwyconych widzów.
Komendant zerwał się wreszcie z miejsca i wyszedł. Niespokojna i niepewna panna de Verneuil dogoniła go w korytarzu i zapytała tonem bardzo poważnym:
— Powiedz mi teraz, komendancie, czy miałeś istotne powody do podejrzenia, iż ten młody oficer jest właśnie owym przywódcą Szuanów, którego zwą Garsem?
— Do pioruna, panienko! rozumie się, że miałem. Ten, który ci towarzyszy, przyszedł do mnie i doniósł mi, że podróżni i nasz kuryer zostali zamordowani przez Szuanów, o czém już wiedziałem. Ale czego nie wiedziałem, to nazwisk tych pomordowanych. On mi powiedział, że nazywali się oni: du Gua Saint-Cyr!
— Ach! jeżeli tylko Korentyn przyłożył się do tego, to już niczemu się nie dziwię! — zawołała z giestem wstrętu.
Komendant oddalił się, nie śmiejąc podnieść oczu na pannę de Verneuil, któréj wielka piękność i dla niego poczynała być niebezpieczną.
— Gdybym został jeszcze ze dwie minuty, byłbym zrobił głupstwo i zgodził się sam ją eskortować — mówił do siebie, zstępując ze schodów.
Widząc młodzieńca z oczyma utkwionemi w drzwi, ktoremi wyszła panna de Verneuil, pani du Gua zbliżyła się i szepnęła mu do ucha:
— Zawsze ten sam! Przyczyną twéj zguby będzie tylko kobieta. Lalka jakaś może pana tak zająć, że zapominasz o wszystkiém. Dlaczego zgodziłeś się na to, aby razem z nami usiadła do stołu? Czyż to może być panna de Verneuil, osoba, która przyjmuje zaproszenia ludzi obcych, którą Błękitni eskortują i która rozbraja ich jakimś listem zachowanym na wszelki przypadek, jak bilecik miłosny u stanika! Musi to być jedna z tych nędznic, za pomocą których Fouché chce pana pochwycić, a list który mu pokazała, jest pewno dany na to, aby cię wydać Błękitnym.
— Co pani mówisz — odrzekł młodzieniec cierpkim tonem, który dotkliwie uczuła kobieta, gdyż nagle zbladła — wszakże szlachetny jéj uczynek zadaje kłam tym podejrzeniom. Pomnij zawsze, że tylko interes króla nas łączy. Czy u tych stóp, u których już klęczał Charette, może uklęknąć jeszcze kto inny? Czyliż świat cały, odkąd jego już niéma, nie jest dla pani pustym? Czyż znalazłaś już inny cel w życiu, jak zemstę za niego?
Kobieta stała milcząca i zatopiona w myślach, jak człowiek, który z brzegu widzi tonące w morzu swoje skarby, i czém bliżéj ich utraty, tém goręcéj posiadać je pragnie. Gdy panna de Verneuil wróciła do pokoju, młody człowiek zamienił z nią uśmiech i spojrzenie figlarne. Jakkolwiek przyszłość wydawała się niepewną, jakkolwiek przelotny był stosunek, przepowiednie nadziei tém słodszemi się im zdawały. Spojrzenie to, choć błyskawiczne tylko, nie zdołało jednak ujść natężonéj uwagi pani du Gua, która je zrozumiała. To téż czoło jéj zmarszczyło się a fizyognomia nie zdołała ukryć budzących się uczuć zazdrości. Fanszeta pilnie się przyglądała. Widziała ona błyski jéj oczu, grę i rumieniec na twarzy. Zdawało się jéj, że widzi jakiś piekielny umysł, nurtujący pod maską téj twarzy, na któréj uwydatniły się jakieś straszne walki. Ale piorun nie jest tak prędkim, ani śmierć tak szybką, jak szybkim był przepływ tych wrażeń przelotnych. Pani du Gua przybrała znowu spokojny swój, wesoły wyraz, tak że Fanszeta zwątpiła o swéj przenikliwości. Niemniéj jednak, odgadłszy w kobiecie téj gwałtowność, co najmniéj równą gorącéj krwi panny de Verneuil, zadrżała, przewidując straszne walki, jakie wyniknąć mogły pomiędzy dwoma umysłami tego rodzaju, i mrowie przeszło ją, gdy widziała, jak panna de Verneuil, zbliżając się do młodzieńca, patrząc nań tym wzrokiem namiętnym, który przejmuje i upaja, ujęła go za obie ręce i przyciągnęła ku sobie z giestem pełnym zalotności.
— A teraz, przyznaj się pan — rzekła starając się czytać w jego oczach — pan nie jesteś obywatelem du Gua Saint-Cyr.
— I owszem, pani.
— Ależ i on i jego matka zostali onegdaj zamordowani.
— Bardzo mi to przykro — odrzekł śmiejąc się. — Jakkolwiek jest jednak, niemniéj pani jestem obowiązany i nazawsze zachowam tę wdzięczność w mojém sercu, pragnąc tylko sposobności okazania jéj pani.
— Myślałam, że ratuję emigranta, ale milszym mi pan jesteś jako republikanin.
Słowa te wyrzeczone bez namysłu, jakby przez trzpiotostwo, przeraziły ją samę. Oczy jéj zdawały się rumienić i już odtąd w całém jéj zachowaniu się czuć było jedynie cudowną naiwność uczucia. Zwolna opuściła ręce marynarza i zostawiła go pijanym nadzieją.
Nagle, jakby sama sobie uczyniła wyrzut za tę chwilę zbytecznéj swobody, do któréj upoważniły ją przypadkowe przygody podróży, powróciła do swego zwykłego tonu pełnego dystynkcyi i, ukłoniwszy się obojgu podróżnym, wyszła z izby wraz z Fanszetą.
Gdy weszły do swego pokoju, Fanszeta, załamując ręce i bystro patrząc w swoję panią, zawołała:
— Ach, Maryo! Ileż-to przejść w tak krótkim czasie! tylko ty jedna zdolną jesteś do tego.
Panna de Verneuil porwała się z miejsca, na którem usiadła, i rzuciła się na szyję Fanszety.
— Ach! otóż to się nazywa życie! Teraz jesteś w niebie!
— A może w piekle — odpowiedziała tamta.
— Niechże będzie w piekle! Daj rękę... Patrz, zobacz, przyłóż ją do mego serca... Czujesz, jak bije!... Mam gorączkę... Co mi tam cały świat teraz znaczy... Ileż razy w snach moich i marzeniach widziałam tego człowieka... Jakiż on jest piękny... Jaka głowa cudowna... Co za oczy pełne blasku!...
— A czy będzie cię kochał? — zapytała cichym głosem naiwna wieśniaczka, któréj twarz przybrała wyraz melancholii i smutku.
— I ty mnie o to pytasz! — odrzekła panna de Verneuil — powiedz sama, Fanszeto — dodała, stojąc przed nią w postawie wpół poważnéj, wpół żartobliwéj — czyżby był tak wybredny!
— To nie! Ale czy będzie kochał zawsze? — zagadnęła z uśmiechem Fanszeta.
Przez chwilę patrzyły na siebie oniemiałe ze zdziwienia: Fanszeta tém, że okazała tyle doświadczenia, Marya, że po raz pierwszy ujrzała przyszłość szczęścia w namiętności. Zatrzymała się więc przez chwilę z odpowiedzią, jak gdyby stała nad przepaścią, któréj chciałaby zbadać głębię po odgłosie rzuconego bez myśli i zamiaru w jéj nurt kamienia.
— To, to już moja rzecz — zawołała z giestem zapalonego gracza przy ostatniéj stawce. Ja nigdy nie mogę i nie będę się litowała nad kobietą zdradzoną. Każda z nich sama sobie winę przypisze, jeśli ją opuszczono. Ja potrafię zatrzymać przy sobie człowieka żywym lub umarłym, którego serce do mnie należy. Ale — dodała po chwili milczenia — skąd w tobie tyle mądrości, Fanszeto?
— Panienko — zawołała żywo Fanszeta — słyszę kroki w korytarzu.
— Ach! krzyknęła Marya, podsłuchując — to nie on... Tak-to mi odpowiadasz na pytanie? — rzekła wracając do przerwanéj rozmowy. Rozumiem...
Fanszeta miała słuszność. Trzy uderzenia do drzwi przerwały ich rozmowę. Kapitan Merle ukazał się na progu, usłyszawszy wezwanie do wejścia.
Skłoniwszy się po wojskowemu pannie de Verneuil, spróbował kapitan spojrzéć na nią, ale, olśniony jéj pięknością, nie znalazł siły do wypowiedzenia czegoś więcéj nad...
— Jestem na rozkazy.
— Więc to pan zostałeś moim protektorem w skutek dymisyi szefa półbrygady? Wszak tak się obecnie pułk nazywa?
— Moim bezpośrednim przełożonym jest adjutant Gérard, który mię tu przysłał.
— Więc wasz komendant bardzo mnie się boi? — zapytała.
— Daruje pani, komendant Hulot nie boi się, ale kobiety... to nie jego rzecz. To go zmieszało, jak zobaczył swego zwierzchnika w spódnicy.
— A jednak — mówiła daléj panna de Verneuil — obowiązkiem było jego być posłusznym zwierzchnikowi. Ja lubię subordynacyę, uprzedzam, i nie znoszę, aby mi się opierano.
— To byłoby trudném — odparł przytomnie Merle.
— Złóżmy radę wojenną — zaczęła znowu. — Macie tu wojska świeże, z nich wezmę eskortę do Mayenny, gdzie chcę stanąć dziś wieczorem. Czy znajdę tam nową eskortę, tak abym mogła pojechać daléj, nie zatrzymując się? Szuanie jeszcze nie wiedzą o mojéj wyprawie. Byłoby to chyba prawdziwe zrządzenie przypadku, gdybym tak, podróżując w nocy, spotkała się z niemi. Jakże? czy-to jest możebne?
— I owszem, dlaczego nie?
— Jakaż jest droga z Mayenny do Fougères?
— Niedobra. Ciągle pod górę i z góry. Istny kraj wiewiórek.
— Jedźmy więc prędko — rzekła — a ponieważ w samem Alençon nie widzę nic niebezpiecznego, ruszajcie więc naprzód, my was dopędzimy.
— Myślałby kto, że ma dziesięć lat gieneralstwa — mruknął do siebie Merle, wychodząc. — Hulot źle sądził. To nie jest jedna z tych dziewczyn, które się dorabiają majątku na puchu. Do miliona kartaczy! Jeżeli kapitan Merle chce zostać dowódcą batalionu, radzę mu, aby się nie mylił i nie brał ś-go Michała za czarnego dyabła.
Podczas téj konferencyi panny de Verneuil z kapitanem Fanszeta wybiegła z zamiarem zbadania przez okno w korytarzu pewnego przedmiotu na podwórzu, ku któremu pociągała ją niepohamowana ciekawość, od chwili, jak zajechali do oberży. Poczęła przyglądać się stajni z taką uwagą, że można ją było wziąć za dewotkę, zamodloną przed statuą Matki Boskiéj. Niezadługo spostrzegła panią du Gua, zbliżającą się zwolna do miejsca, w którem przebywał Marche-a-Terre, z ostrożnością kota, który nie chce sobie zamoczyć łapek.
Zobaczywszy ją, Marche-a-Terre powstał ze słomy i przybrał pozycyę pełną szacunku. Dziwna ta okoliczność spotęgowała zajęcie Fanszety, która zbiegła po schodach na podwórze, przesunęła się wzdłuż muru, tak aby jéj nie dostrzegła pani du Gua, i schowała się za drzwi stajni. Dalej idąc na palcach, wstrzymując oddech, starając się uniknąć wszelkiego najlżejszego szelestu, zdołała podsunąć się w samo pobliże Szuana, nie zwróciwszy jego uwagi.
— A jeżeli po zebraniu tych wszystkich informacyj — mówiła nieznajoma do Szuana — przekonasz się, że to nie jest jéj nazwisko, zastrzelisz ją bez litości, jak psa wściekłego.
— Dobrze — odpowiedział krótko Marche-a-Terre.
Kobieta odeszła. Szuan włożył na głowę swoję czapkę czerwoną, wełnianą i pozostał w téj saméj pozycyi, drapiąc się w ucho, jak to zwykli czynić ludzie będący w kłopocie, gdy wtém nagle ukazała mu się Fanszeta, jak za jakiémś magiczném zaklęciem.
— Święta Anno z Auray! — zawołał i wypuścił z ręki długi swój bat, złożył ręce i pozostał nieruchomy jakby w ekstazie. Lekki rumieniec wystąpił na grube jego policzki, a oczy błyszczące wśród czarnéj twarzy, wyglądały, jak dyamenty, świecące w błocie. — Wszelki duch pana Boga chwali! — mruknął głosem tak cichym, że się zaledwie sam mógł zrozumiéć. — Czy ty jesteś widmem, czy godainem?
Dziwnego tego wyrazu godain, godaine używają w miejscowém narzeczu zakochani dla oznaczenia najwyższéj harmonii bogactwa i świetności stroju z pięknością osoby.
— Nie śmiałbym się pani dotknąć — dodał Marche-a-Terre, wyciągając swą grubą rękę ku Panszecie, jak gdyby się chciał przekonać o wadze grubego złotego łańcucha, który otaczał jéj szyję i spadał do stanu.
— Dobrze, że pan nie masz tyle odwagi, panie Piotrze — odparła Fanszeta, powodowana tym instynktem, który nakazuje kobiecie być despotką, ilekroć nie jest uciśnioną.
Odsunęła się o parę kroków w tył z dumą zadowolenia, iż taką obudziła w Szuanie trwogę, wynagrodziła mu wszakże surowość swojéj mowy spojrzeniem pełném słodyczy i zbliżyła się znów ku niemu.
— Piotrze! — zapytała — pani ta mówiła o téj młodéj panience, u któréj służę, nieprawdaż?
Marche-a-Terre milczał, a na twarzy jego malowała się walka, jakby świt jutrzenki pomiędzy ciemnością a światłem. Spoglądał kolejno to na Fanszetę, to na bat, który upuścił, to znów na złoty łańcuch, który zdawał się wywierać na niego przyjemne pociągające wrażenie, jak i twarz pięknéj Bretonki. Potém, jak gdyby chciał dać jéj poznać, że się już zdecydował, podniósł bat i milczał daléj.
— O! nie trudno odgadnąć, że ta pani kazała ci zabić moję panienkę — mówiła daléj Fanszeta, która, znając wierność i dyskrecyę Bretończyka, pragnęła rozproszyć jego skrupuły.
Marche-a-Terre spuścił głowę ku ziemi w sposób znaczący. Dla dziewczyny odpowiedź ta wystarczała.
— Słuchajże mię, Piotrze, jeżeli jéj się wydarzy jakie nieszczęście, jeżeli jeden włos spadnie jéj z głowy, to nasze widzenie się będzie ostatniém na wieczność całą, bo ja pójdę do nieba a ty zginiesz marnie w piekle.
Ci, z których kiedyś kościół wypędzał dyabła z wielką uroczystością, nigdy niebywali przy téj operacyi tak wzruszeni, jak wzruszonym i drżącym był Marche-a-Terre wobec téj przepowiedni wygłoszonéj z taką wiarą i pewnością, która była dla niego zupełnie przekonywającą. W oczach jego malowało się naprzód głębokie chociaż dzikie uczucie, późniéj widoczną w nich była walka z fanatyzmem, równie jak miłość despotycznym i wymagającym. Spojrzenie to nabrało jeszcze więcéj wyrazu dzikości i przerażenia, gdy usłyszał ostatnie słowa i zobaczył wyniosłą i stanowczą minę téj, którą sobie już dawniéj na swą panią wybrał.
Fanszeta wytłomaczyła sobie po swojemu milczenie Szuana.
— Więc dla mnie nic zrobić nie chcesz? — rzekła z wyrzutem.
Na te słowa Szuan zadrżał i rzucił na swoję wybraną spojrzenie, pełne wyrazu, oka czarniejszego, niż skrzydło kruka.
— — Czy jesteś wolna? — zapytał a raczéj zamruczał tak, że zaledwo Fanszeta usłyszéć i zrozumiéć go mogła.
— Czyżbym tu była? — odparła z oburzeniem. — Ale ty co tu robisz? Bawisz się ciągle w szuaneryę! Biegasz po drogach jak pies wściekły, który szuka, kogoby pogryzł... Oj, Piotrze! Gdybyś był rozsądny, ja ci mówię, poszedłbyś za mną. Ta młoda panienka — to ci przecież mogę powiedziéć — kiedyś wykarmioną była w naszéj chacie i ma dziś o mnie staranie. Mam teraz dwieście liwrów uczciwéj renty a świeżo kupiła mi za pięćset talarów wielki dom od wuja Tomasza a oprócz tego mam jeszcze dwa tysiące franków oszczędności.
Ale uśmiech jéj i rejestr skarbów nie wywarł żadnego wpływu na Szuana, który zdawał się pogrążonym w jakichś tajemniczych myślach.
— Proboszczowie powiedzieli, żeby się wziąć do broni — rzekł wreszcie — każdy Błękitny, którego zabiję, to ofiara i pokuta za moje grzechy.
— Ale Błękitni wreszcie i ciebie zabiją.
Opuścił ramiona i zrobił ruch taki, jakby z żalem chciał wyrazić skromność ofiary, jaką czynił z siebie Bogu i królowi.
— A cóż się ze mną stanie? — zapytała boleśnie piękna dziewczyna.
Marche-a-Terre popatrzył na nią z głupią miną, jakby nie przewidywał podobnego pytania; zdawało się, że oczy jego powiększają się bez miary, nareszcie wytrysnęły z nich dwie łzy, które stoczyły się równolegle po obrosłych policzkach na skórę kozią, którą był okryty, i ciężkie westchnienie wyrwało się z jego piersi.
— Święta Anno z Auray!... Piotrze! czy tyle tylko masz mi dopowiedzenia po siedmiu latach rozłąki? O! zmieniłeś się bardzo dla mnie.
— Kocham cię zawsze jednakowo — zawołał gwałtownie Szuan.
— Nie — szepnęła mu do ucha — króla więcéj kochasz niż mnie.
— Jeżeli się na mnie tak patrzéć będziesz — zaczął znowu — to sobie pójdę!
— Jeżeli tak, to idź; żegnam cię — rzekła smutnie.
— Żegnam cię — powtórzył Marche-a-Terre.
Schwycił rękę Fanszety, ścisnął ją, pocałował, przeżegnał się i uciekł w głąb’ stajni jak pies, który skradnie kości.
— Pille-Miche — zawołał do swego towarzysza — tu ciemno jak w rogu! Masz że ty swoję tabakierę?
— O jéj! co za łańcuch! — krzyknął Pille-Miche, szukając w kieszeni, w koziéj skórze wyciętéj.
— Masz — dodał i wręczył mu stożek rogowy, taki, w jakim Bretończycy nosić zwykli delikatną tabakę, którą sami wyrabiają podczas długich wieczorów zimowych.
Szuan złożył wielki palec u lewéj ręki w ten sposób, aby uformować wgłębienie, jakiém zwykle inwalidzi wymierzają nosom swoim porcye tabaki, wstrząsnął silnie stożkiem, którego wierzchołek otworzył już Pille-Miche, i drobniuchny proszek wysypał się na rękę, przez mały otworek zakończający ten oryginalny sprzęt bretoński. Marche-a-Terre powtórzył tę operacyę siedem czy osiem razy, nie mówiąc ani słowa, jakby ten proszek miał siłę zmienić prąd jego myśli. Nagle zrobił giest rozpaczy, rzucił stożek towarzyszowi, nachylił się i wydobył ze słomy ukryty tam karabin.
— Takich siedem czy osiem niuchów naraz, to nic nie warto — rzekł skąpy Pille-Miche.
— W drogę — krzyknął Marche-a-Terre ochrypłym głosem — będzie robota.
Ze trzydziestu Szuanów śpiących pod żłobami i w słomie, podniosło głowy. Zobaczywszy, że Marche-a-Terre stoi z karabinem w ręku, znikli szybko za drzwiami wychodzącemi na ogrody, z których na pola już było niedaleko.
Gdy Fanszeta wychodziła ze stajni, zobaczyła dyliżans, gotowy już do drogi. Panna de Verneuil i nowi jéj towarzysze, państwo du Gua Saint-Cyr zajęli już miejsca w karetce. Bretonka zadrżała, ujrzawszy, w tylném siedzeniu swoję panią obok kobiety, która wydała na nią wyrok śmierci. Podejrzany siedział obok Maryi i, jak tylko Fanszeta zajęła czwarte siedzenie, wehikuł ruszył z miejsca, niesiony ciężkim kłusem.
Słońce rozproszyło szare chmury jesieni a promienie jego ożywiały melancholię pól nadając im urok świeżości i młodości. Wiele kochanków bierze takie zmiany w przyrodzie za prognostyki szczęścia. Dziwiła mocno Fanszetę cisza, jaka panowała w powozie. Panna de Verneuil przybrała nanowo obojętny wyraz twarzy i siedziała z oczami spuszczonemi, z głową nieco na bok pochyloną, w głębi powozu. Ręce miała schowane pod mantylę, w którą się zawinęła. Jeżeli czasem podniosła oczy na chwilę, to tylko dlatego, aby spojrzéć na krajobraz, który jak w panoramie ciągle się zmieniając, ginął w przestrzeni. Pewna, że jest uwielbianą, usuwała się od uwielbienia, ale pozorna jéj obojętność zdradzała więcéj kokieteryi, niż naiwności. Oddany rozkoszy, jaką zwyczajnie dają początki wszelkiéj intrygi, młodzieniec, nie starał się dotąd nawet wytłomaczyć sobie dysonansu, jaki zachodził pomiędzy kokieteryą i egzaltacyą téj dziwnéj kobiety. Ta niewinność udana niepozwalała ani przypatrywać się swobodnie twarzy téj, którą wyraz spokoju w téj chwili krasił jeszcze więcéj aniżeli rumieniec ożywienia i zapału. Ludzie nie są w stanie ocenić i zanalizować źródeł swoich rozkoszy.
Trudno jest żądać, ażeby młoda kobieta zdołała ukryć się w karetce pocztowéj przed wzrokiem towarzyszów podróży, których oczy przywiązują się do niéj, szukając rozrywki w jednostajności i nudach podróży. To téż szczęśliwy, że może zaspokoić chciwe łakomstwo budzącéj się namiętności bez narażenia się na to, aby panna de Verneuil musiała unikać jego wzroku i obrażała się natarczywością spojrzeń, młody wojskowy z upodobaniem i rozkoszą studyował czyste i świetne linie zarysów jéj twarzy.
Był-to dla niego widok, równający się przepysznemu obrazowi. Czasem światło dzienne, padając, uwydatniało cudowny róż jéj nozdrzy, i podwójny a śmiały łuk łączący jéj nosek z górną wargą, to znów blady promień słońca oświecał i uwydatniał odcienie jéj świetnéj cery, białéj jak perłowa masa pod oczami i około ust, różowéj na policzkach, matowéj na skroniach i szyi. Podziwiał on grę światła i cienia u włosów, których czarne sploty otaczały tę cudowną twarzyczkę, nadając jéj wdzięk niezrównany. Wszystko u kobiety bowiem jest przelotne! Piękność jéj dzisiejsza nie bywa często pięknością dnia jutrzejszego. Może i lepiéj dla nich.
Będąc jeszcze w wieku, w którym mężczyzna pragnie się rozkoszować temi wszystkiemi błahostkami, z których miłość się składa, młody marynarz w zachwycie oczekiwał każdego ruchu jéj powiek, każdego podniesienia się łona, którém jéj oddech falował. Czasami idąc za wątkiem swoich myśli, zachwycał się regularnością i harmonią jéj rysów i jednolitością wyrazu, jaka panowała pomiędzy spojrzeniem oczów a załamaniem ust. Każdy giest inaczéj mu ją przedstawiał, każdy ruch okazywał mu w inném świetle cudowną piękność panny de Verneuil. Jeżeli jaka myśl przemknęła się po téj wrażliwéj twarzy, albo jakiś rumieniec niewytłomaczony przeglądał przez delikatną jéj cerę, lub uśmiech wreszcie wzbudził w niéj życie, on tysiąca doznawał rozkoszy, starając się odgadnąć tajemnice téj obcéj sobie kobiety. Wszystko było zasadzką dla duszy, wszystko zasadzką dla zmysłów. Nakoniec to milczenie, niezdolne postawić przeszkód porozumienia się serc, zdawało się łącznikiem dla myśli. Kilka spojrzeń, w których oczy jéj spotkały się z oczami młodzieńca, dały poznać Maryi de Verneuil, że dalsze milczenie skompromitować ją może, zwróciła się więc do pani du Gua z kilkoma błahemi pytaniami, które stanowią zwykle przegrywkę do rozmowy, ale nie mogła przeszkodzić, ażeby młodzieniec nie wmieszał się do niéj.
— Jak pani zdołała zdecydować się — zapytała — poświęcić syna swego służbie na morzu? Wszakże w ten sposób narażasz się pani dobrowolnie na ciągłe obawy?
— Tak pani, ale los kobiet, los matek, chciałam powiedziéć, to ciągła obawa o nasze najdroższe skarby.
— Syn pani bardzo wiele ma podobieństwa do pani.
— Pani znajduje?
To mimowolne przyznanie się pani du Gua do wieku wywołało uśmiech na twarz młodzieńca i sprawiło nową przykrość jego matce, czy téż kobiecie, która za matkę w tym razie uchodzić pragnęła. Nienawiść téj kobiety wzrastała z każdém namiętném spojrzeniem, jakie syn jéj rzucał na Maryą. Milczenie, rozmowa, wszystko zaogniało w niéj straszny gniew, ukryty pod maską najserdeczniejszego stosunku.
— Jesteś pani w błędzie — odezwał się młodzieniec — marynarze nie są narażeni więcéj, niż inni wojskowi. Kobiety powinnyby owszem dla służby morskiej miéć więcéj wdzięczności. Czyż my na morzu nie mamy téj wielkiéj nad wojskami lądowemi wyższości, że choć z przymusem bywamy wierni naszym kochankom.
— To téż tylko z przymusu! — odparła, śmiejąc się, panna de Verneuil.
— Zawsze jednak jest-to wierność — zauważyła pani du Gua głosem prawie grobowym.
Rozmowa ożywiła się i przeniosła na przedmioty interesujące tylko dla trojga podróżnych, gdyż zwykle w takich wypadkach ludzie dowcipni i rozmowni nadają błahostkom coraz nowe znaczenie. W każdym jednak razie to spokojne zajęcie, jakiemu się ci ludzie dla zabicia czasu poddali, okrywało pragnienie namiętności i nadzieje, jakie ich sercami miotały. Dowcip delikatny i niezmiernie zręczny Maryi, która miała się ciągle na baczności, przekonały panią du Gua, że tylko zdradą i oszczerstwem zdoła odnieść zwycięstwo nad rywalką, tak groźną i tak silnie uzbrojoną pięknością i dowcipem. Podróżni dogonili eskortę i powóz nieco wolniéj zaczął się toczyć po drodze. Młody człowiek spostrzegł, iż poczynają zwolna wjeżdżać na niewielki wzgórek i zaproponował pannie de Verneuil, czyby nie zechciała przejść pieszo ten kawałek drogi dla rozrywki i rozmaitości. Dobry ton, przyzwoite zachowanie się i uprzejma opieka ze strony młodzieńca zdawały się ośmielać Paryżankę a jéj zgoda znów pochlebiła jego miłości własnéj.
— A pani, czy nie będziesz także naszego zdania? — zapytała Marya panią du Gua, wysiadając. — Może i pani przejdziesz z nami kawałek?
— Kokietka! — syknęła do siebie kobieta.
Marya i młodzieniec szli razem, chociaż nie trzymali się pod rękę.
Marynarz, którym miotały niepohamowane pragnienia, postanowił przełamać tę pozycyę obronną, jaką przeciw niemu zajęto. Zdawało mu się, że dopnie tego celu, bawiąc Maryą z prawdziwie francuską galanteryą tym dowcipem często lekkim, czasami poważnym, zawsze szlachetnym, a trochę ostrym, który cechował wygnaną arystokracyę. Ale wesoła paryżanka żartowała tak zręcznie z młodego republikanina, umiała mu tak pogardliwe czynić wyrzuty za jego płochą wesołość, przywiązując się z widoczném upodobaniem do poważniejszych myśli i do téj egzaltacyi, która pomimowoli w słowach jego się przebijała, że nareszcie odgadł sposób podobania się jéj.
Rozmowa weszła na inne tory. Młodzieniec nie zawiódł nadziei, do jakich upoważniała wyrazista jego fizyognomia. Co chwila na potykał trudności w ocenieniu téj syreny, która opanowywała go coraz bardziéj. Gdy z początku pociągała go przedziwna jéj piękność, teraz porwany został ku téj duszy nieznanéj ciekawością, którą Marya podniecać i zaostrzać umiała. Żartobliwa z początku gawędka przybrała w końcu charakter serdeczności, różnéj bardzo od obojętnego tonu, który usiłowała jéj nadać bezskutecznie panna de Verneuil. Chociaż pani du Gua towarzyszyła téj parze zakochanéj, jednak młodzi, nieznacznie przyśpieszając kroku, niezadługo oddalili się od niéj o sporą przestrzeń.
Dwie te prawdziwie piękne istoty stąpały po miałkim piasku drogi, uniesione dziecinném pragnieniem wzajemnego połączenia odgłosu swoich kroków, szczęśliwi, że są razem, oblani jednym promieniem światła, które blaskiem swoim przypominało wiosenne słońce, i że oddychają wspólnie jednemi zapachami jesieni, pełnemi tylu roślinnych aromatów, które wydawały się pokarmem przynoszonym przez powietrze na ofiarę rodzącéj się miłości. Chociaż tak jedno jak i drugie z nich nie chciało w przelotnym tym stosunku widziéć nic więcéj, jak zwykły przypadek, jednak krajobraz i pora roku nadawały ich uczuciom odcień poważniejszy pomimo wszelkich porywów silnéj namiętności. Zaczęli tedy wychwalać jasność dnia i świetność pogody, rozpamiętywać niedawną chwilę swego poznania się, mówili potém o bliskiém prawdopodobnie zerwaniu tego tak słodkiego stosunku i o łatwości, z jaką w podróży zadzierzgują się związki z osobami, które się zaledwo ujrzało i z któremi niezadługo się rozejść przychodzi. Młodzieniec skorzystał z tego ostatniego spostrzeżenia, które zdawało się ośmielać do pewnych przyjaznych zwierzeń, i próbował rozpocząć wyznania, jak przystało na człowieka przywykłego do podobnych sytuacyj.
— Zechciej pani zauważyć — rzekł do niéj — jak niezwykłą koleją rozwijają się uczucia w téj epoce przewrotów, w któréj żyjemy? Wszystko dokoła nas, jakby naznaczone piętnem jakiéjś szalonéj niezbadanéj gorączki. Teraz kochamy i nienawidzimy na wiarę jednego spojrzenia. Łączą się ludzie na życie i rozłączają na wieki z szybkością, z jaką idzie się dzisiaj na śmierć. Wśród niebezpieczeństw zbliżenia się i związki powinny być silniejsze i żywsze aniżeli w zwyczajnym trybie życia. W ostatnich czasach w Paryżu zrozumiano, jak na placu boju, co wart czasem jeden uścisk dłoni.
— Wszyscy czuli potrzebę i starali się żyć wiele i prędko — odpowiedziała — bo w czasach tych mało było czasu do życia.
A rzuciwszy towarzyszowi swemu spojrzenie, którem zdawała mu się ukazywać rychły kres wspólnéj podróży, dodała nawpół wesoło, nawpół złośliwie: — Ale zdajesz mi się pan więcéj doświadczonym w sprawach życia, niż od młodzieńca opuszczającego szkołę spodziewać się można?
— Co pani myślisz o mnie? — zapytał po chwili milczenia. — Powiedz pani swoje zdanie, nie oszczędzając mnie wcale.
— Chciałbyś pan w ten sposób pozyskać sobie prawo wywzajemnienia mi się i równie otwartego wypowiedzenia sądu o mnie? — odparła śmiejąc się.
— Nie odpowiadasz mi pani na moje pytanie. Uważ pani, że milczenie bywa często równie znaczącą odpowiedzią.
— Czyż ja nie odgadłam już dawno wszystkiego, co-byś mi pan pragnął powiedziéć? I tak zawiele już pan powiedziałeś.
— O! jeżeli się rozumiemy — odrzekł z uśmiechem — to uzyskałem już więcéj, niż mogłem się spodziewać.
Na ustach jéj różowych zaigrał uśmiech pełen wdzięku, dający mu do zrozumienia, że przyjmuje tę walkę na grzeczne i uprzejme półsłówka, którą zawsze mężczyzna chętnie grozi kobiecie. Wytłomaczyli więc sobie nawzajem wpół seryo, wpół żartem, że niepodobną jest rzeczą, ażeby kiedykolwiek jedno drugiemu mogło stać się czemś więcéj, jak w téj chwili. Stąd przyszli do wniosku, że on może bez troski oddać się uczuciu, które niéma przyszłości, i że ona śmiać się może z tego wszystkiego spokojnie. Potém, gdy już w ten sposób wznieśli pomiędzy sobą nieprzepartą zaporę... urojoną, zaczęli na wyścigi korzystać z téj niebezpiecznéj wolności, jaka z téj umowy wynikła. W tém Marya potknęła o kamień i źle stąpiła.
— Niech pani przyjmie pomoc mojego ramienia — rzekł młodzieniec.
— Byłbyś pan nadto dumnym, gdybym odmówiła. Wyglądałoby to, jak gdybym się pana obawiała.
— Ach pani! — odpowiedział, ściskając jéj rękę tak, aby poczuła bicie jego serca — jeżeli byłbym dumnym, gdybyś odmówiła, tém dumniejszy jestem, żeś raczyła ją przyjąć.
— Łatwość, z jaką przyjęłam tę ofiarę, pozbawi pana jego złudzeń.
— Czy chcesz mię pani sama bronić przed niebezpieczeństwami wzruszeń, jakie mi sprawiasz?
— Przestań pan już, proszę pana — zawołała niby gniewnie — zaprzątać mię temi salonowemi słodyczami mowy i temi logogryfami, które pachną zdaleka buduarem. Nie lubię spotykać u mężczyzny o pańskiéj sile charakteru — dowcipu, jaki bywa udziałem pierwszego lepszego tancerza galopady. Patrz pan... nad nami piękne, jasne niebo, przed nami pyszny krajobraz! Wszędzie, dokąd wzrok poślemy, widać rzeczy wielkie i wspaniałe. Chcesz mi pan powiedziéć, że jestem piękna?... Ale to widzę przecież z pańskich oczu, a zresztą wiem o tém sama bardzo dobrze — nie należę jednak do kobiet, którym komplementa pochlebiają. A może chciałbyś mi pan mówić o swoich ku mnie wzniosłych uczuciach? — zapytała z ironiczną przesadą. — Spodziewam się jednak, że mię pan nie posądzasz o tyle naiwności, abym uwierzyła w nagłe obudzenie się tego gwałtownego uczucia i w tę jego siłę, którą zdołałoby zapanować nad życiem całém — przez pamięć jednego poranku...
— Nie przez pamięć poranku — odpowiedział — ale przez wspomnienie kobiety szlachetnéj...
— Zapominasz pan — dodała śmiejąc się — o wielu moich zaletach. Trzeba było powiedziéć: kobiety nieznajoméj, w któréj wszystko dziwném się zdawać musiało: nazwisko, położenie, swoboda umysłu i zachowanie się, stanowisko — jedném słowem wszystko.
— Dla mnie, nie jesteś pani nieznajomą — wykrzyknął. — Udało mi się przeczuć panią, a do twéj doskonałości nie pragnąłbym nic dodać, oprócz trochę wiary w uczucie, któreś pani obudziła we mnie od pierwszéj chwili.
— O biedne, małe dzieciątko siedemnastoletnie! Już mu się zachciało mówić o miłości! — wykrzyknęła z pustotą panna de Verneuil. — A zresztą zgoda! Miłość jest takim dobrym przedmiotem do rozmowy w naszém położeniu jak deszcz i pogoda w salonie. Dlaczegóż mielibyśmy ją wyłączać? Nie znajdziesz pan we mnie ani fałszywéj skromności, ani przywiązania do błahostek formy. Mogę słyszéć ten wyraz bez zarumienienia się. Powtarzano mi go tylekroć bez udziału serca, jako prostą formułkę, że nie ma on już dla mnie żadnego znaczenia. Wyraz ten znam dobrze, słyszałam go w teatrze, w książkach, w salonie, ale nigdy nie spotkałam na świecie nic takiego, coby podobném było do tego potężnego i słodkiego zarazem uczucia, które ten wyraz określa.
— Czy szukałaś go pani?
— Szukałam...
Słowo to wyrzekła z taką swobodą, że młody oficer nie mógł utaić w sobie zdziwienia i wpatrzył się w Maryą, jak gdyby w jednéj chwili zmienił swoje zdanie o jéj charakterze i sytuacyi.
— Pani — rzekł z ukrytém niezręcznie wzruszeniem — czy jesteś panną czy mężatką, aniołem czy szatanem?
— Jestem jedném i drugiém potrosze — odparła z uśmiechem. — Bo czyliż zawsze niema czegoś anielskiego i szatańskiego zarazem w młodéj osobie, która nie kochała nigdy, nie kocha i może nigdy kochać nie będzie.
— Czyż możesz pani w ten sposób być szczęśliwą? — zapytał, przybierając ton i maniery swobodniejsze, jak gdyby mniéj czuł odtąd szacunku dla swéj wybawicielki.
— O! szczęśliwą — odparła — nie... Gdy pomyślę, że jestem sama, poddana wymaganiom współczesnym, które każą mi być istotą sztuczną i nienaturalną, zazdroszczę przywilejów mężczyznom. Ale gdy pomyślę znowu o wszystkich środkach, które nam dała natura, ażeby was mężczyzn zwalczać i opanowywać, ażeby was usidlać niedojrzanemi pętami potęgi, któréj żaden z was oprzéć się nie zdoła — wtedy rola moja na ziemi uśmiecha mi się... Potém nagle wydaje mi się ona nędzną i niską, i czuję, że pogardzałabym mężczyzną, który dałby się uwieść zwyczajnym pokusom. Takto widzę jasno jarzmo, któremu ulegam, i podoba mi się ono, to znowu wydaje mi się ohydném i odrzucam je ze wstrętem; czasem czuję w sobie to pragnienie poświęceń, które tak uszlachetnia kobietę, to znowu żądzę panowania i władzy, która mnie pali i pochłania. Być może, iż jest-to naturalna walka dobrego i złego pierwiastku, która się toczy we mnie, jak w każdéj istocie na ziemi. Anioł i szatan! Tak, pan prawdę powiedziałeś. Nie dzisiaj-to po raz pierwszy uczułam w sobie tę podwójną naturę. Ale to tak — my kobiety jeszcze lepiéj od mężczyzn odczuwamy nasze braki i niedostatki. Mamy po temu instynkt, dający nam w każdéj chwili przeczuć doskonałość, któréj dosięgnąć niepodobna. Ale — dodała, patrząc w niebo z westchnieniem — to, co nas podnosi w waszych oczach, to...
— To jest? — zapytał niecierpliwie.
— To jest to, że my wszystkie mniéj-więcéj walczymy przeciw losowi niepewnemu.
— Pani! — zawołał — dlaczegoż rozstajemy się dziś wieczór?
— Dajmy pokój — odparła uśmiechając się pod namiętném spojrzeniem młodzieńca — wsiądźmy do karetki, zadużo powietrza niedobry wpływ na nas wywiera.
Marya odwróciła się nagle, nieznajomy podążył za nią, pochwycił ją za rękę i uścisnął gwałtownie ruchem wyrażającym mniéj szacunku, niż gorących pragnień i uwielbienia. Ona przyśpieszyła kroku. Marynarz zrozumiał, że chciała uciec przed wyznaniem miłości, którego się obawiała i bardziéj tém jeszcze podniecany postanowił rzucić na kartę wszystko, aby tylko uzyskać pierwszy dowód łaski, zatrzymał się więc i rzekł:
— Chcesz pani, żebym ci wyznał pewną tajemnicę?
— O! mów pan prędzéj, jeżeli tylko pana dotyczy.
— Ja nie jestem w służbie rzeczypospolitéj. Gdzie pójdziesz — pójdę!
Na te słowa Marya zadrżała, cofnęła swoję rękę zpod jego ramienia i ukryła twarz w dłoniach, zasłaniając rumieniec czy bladość, która jéj lice powlekła. Nagle jednak, podnosząc głowę do góry i opuszczając ręce, rzekła czuléj:
— Więc... zacząłeś pan tak, jakbyś był skończył — oszukałeś mię...
— Tak — odpowiedział.
Usłyszawszy ten wyraz, odwróciła się szybko od powozu, ku któremu zbliżali się i poczęła biedz prawie naprzód, oddalając się od niego.
— Ależ — zawołał marynarz — sama pani mówiłaś, że powietrze to źle na nas wpływa.
— O! to już przeszło, już się powietrze zmieniło — rzekła z odcieniem powagi w głosie, idąc szybko daléj, jakby pod wpływem burzliwych myśli.
— Milczysz pani — zapytał młodzieniec, którego serce napełniło się słodkiém przeczuciem rozkoszy.
— Ach! — zawołała urywanym głosem — tragiedya prędko się zaczęła.
— O jakiéj tragiedyi chcesz pani mówić? — zapytał.
Zatrzymała się, zmierzyła go od stóp do głowy wzrokiem, w którym malowało się podwójne uczucie: obawy i ciekawości, poczém pod maską nieprzeniknionego spokoju ukryła miotające nią uczucia, dając tém dowód, iż zna sztukę życia.
— Kto pan jesteś? — zawołała — i pocóż o to pytam?... Gdym cię tylko ujrzała, natychmiast przyszło mi to na myśl. Pan jesteś dowódcą wojsk królewskich, ukrywający się pod nazwiskiem Garsa. Były biskup z Autun miał racyę, gdy mówił, że zawsze potrzeba wierzyć uczuciom zwiastującym nieszczęście!
— Jakiż interes mogłabyś pani miéć w poznaniu tego człowieka?
— Jakiż interes może on miéć w ukrywaniu się przede mną, która uratowałam mu życie? — wykrzyknęła, śmiejąc się z przymusem. — Dobrze i rozsądnie postąpiłam, zatrzymując na ustach pańskich wyznanie miłości. Wiedz pan, że cię nienawidzę. Ja jestem republikanką, pan przewódcą stronników króla; wydałabym pana, gdyby nie to, że masz pan moje słowo, żem już raz pana uratowała, gdyby nie to... — Nie domówiła rozpoczętego zdania. Te wahania się, te walki, które toczyła sama z sobą, i których już ukrywać nie miała siły, zaniepokoiły nieznajomego, który usiłował napróżno zbadać jéj zamiary. — Rozstaniemy się natychmiast, ja tak chcę! Żegnam pana! — odwróciła się i odeszła kilka kroków, po chwili jednak wróciła.
— Nie, mnie bardzo zależy na tém, abym się dowiedziała, kim pan jesteś. Nie kryj pan przede mną, powiedz mi całą prawdę. Wszystko, coś pan dotychczas powiedział, jest nieprawdą. Nie jesteś pan wychowańcem szkoły politechnicznéj, tak samo jak siedemnaście lat wieku, które sobie przyznajesz, są nieprawdą.
— Jestem marynarzem, gotowym porzucić ocean i pójść wszędzie za panią, gdzie tylko wyobraźnia twoja poprowadzić mię zechce. Jeżeli szczęście posłużyło mi na tyle, że zdołałem zająć panią tajemnicą, która mię otacza, to przecież dobrowolnie nie pozbawię się téj aureoli, zaspakajając pani ciekawość. Pocóż mamy łączyć poważne sprawy życia realnego ze sprawami serc naszych, w których tak bliscy byliśmy porozumienia.
— Nasze dusze mogły się były porozumiéć — odparła poważnie. — Ale nie mam prawa żądać pańskiego zaufania. I pan téż nigdy znać nie będziesz rozmiarów zaciągniętego względem mnie długu wdzięczności. I ja téż milczéć będę.
Uszli tak kilka kroków bez słowa.
— Więc życie moje tak bardzo panią zajmuje! — zagadnął znowu nieznajomy.
— Na litość! panie, powiedz, kto jesteś albo milcz. Dziecko jesteś — dodała, wzruszając ramionami — i litość we mnie budzisz.
Upór, z jakim powracała ciągle do tego samego przedmiotu, pytając natarczywie o jego nazwisko, budził w nim nowe podejrzenia i powodował nowe wahanie się pomiędzy ostrożnością i pożądaniem. Życzenia kobiety upragnionéj tak wielką dla człowieka bywają pokusą! Jéj spokojne poddanie się konieczności, równie jak gniew namiętny, są tak potężne! Drażni ona zarazem tyle włókien serca mężczyzny, że zaprawdę trudno jéj się oprzéć. Byłażby to znowu próbka kokieteryi panny de Verneuil?
Mimo namiętności, jaka nim władała, młody marynarz miał jednak dosyć siły, aby nie zaufać kobiecie, która z taką gwałtownością pragnęła mu wydrzéć tajemnicę życia i śmierci.
— Dlaczego — rzekł biorąc ją za rękę, którą mu przez roztargnienie wziąć pozwoliła — sprawiam pani tyle przykrości i co mam uczynić, ażeby panią uspokoić?
— Powiedz pan swoje nazwisko!
Teraz znowu on nie mógł zdobyć się na odpowiedź i znowu przeszli parę kroków w milczeniu. Nagle panna de Verneuil przystanęła, jak gdyby powzięła ostateczne silne postanowienie.
— Panie margrabio de Montauran — rzekła z godnością, nie mogąc jednak zupełnie ukryć wzruszenia, które objawiało się lekkiém drżeniem jéj rysów — cokolwiek toby mię kosztować miało, szczęśliwą jestem, że mogłam panu oddać tę przysługę. Tu rozstaniemy się. Eskorta i dyliżans zbyt są potrzebne dla pańskiego bezpieczeństwa, ażebyś pan nie miał przyjąć tak jednéj jak drugiéj. Nie obawiaj się pan niczego ze strony republikanów. Wszyscy ci żołnierze są-to ludzie honoru a ja wydam dowódcy ich rozkazy, które ściśle zostaną dopełnione. Ja zaś mogę wrócić do Alençon piechotą z moją służącą i kilku żołnierzami. A teraz słuchaj pan uważnie: Jeżeli gdziekolwiek się pan dostaniesz w bezpieczne miejsce, a spotkasz tego strasznego człowieka, któregoś widział w karczmie, uciekaj, gdyż on cię wyda z pewnością. Co do mnie... tu zatrzymała się chwilkę... rzucam się napowrót z dumą w burze życia — dodała głosem prawie niedosłyszanym, tłumiąc łzy. Żegnam pana, obyś mógł być szczęśliwym! Żegnam...
Powiedziawszy te słowa dała znak kapitanowi Merle, który właśnie obok karetki dosięgał szczytu pagórka. Młody człowiek nie spodziewał się tak szybkiego rozwiązania.
— Wstrzymaj się pani! — zawołał z rozpaczą dobrze udaną.
Dziwny ten kaprys dziewczyny, dla któréj byłby w téj chwili życie poświęcił, tak mocno zajął nieznajomego, że wymyślił w oka mgnieniu smutny podstęp, którym zrazu postanowił ukryć swoje nazwisko a zaspokoić ciekawość panny de Verneuil.
— Odgadłaś mię pani prawie — rzekł — jestem emigrantem skazanym na śmierć a nazywam się wice-hrabią de Bauran. Miłość ojczyzny sprowadziła mię do kraju, do mego brata, pomimo niebezpieczeństw. Mam nadzieję być wykreślonym z listy skazanych za staraniem pani de Beauharnais, dzisiaj żony pierwszego konsula. Jeżeli wszakże starania te nie odniosą skutku, zginę na ziemi ojczystéj przy boku mego przyjaciela Montaurana. Przedewszystkiém za paszportem fałszywym, który mi przysłał margrabia, udaję się potajemnie do Bretanii dla przekonania się, czy jeszcze cokolwiek ocalało z mych posiadłości.
Gdy młody człowiek mówił, panna de Verneuil badała go przenikliwym wzrokiem. Próbowała ona wątpić o prawdziwości jego słów, ale wiara i zaufanie zwyciężyły, powoli wróciła do spokojnego wyrazu twarzy, zapytała jednak:
— Czy przynajmniéj to, co pan w téj chwili mówisz, jest prawdą?
— Najzupełniejszą — odrzekł nieznajomy, który zdawał się niewiele zużywać uczciwości w stosunkach swych z kobietami.
Panna de Verneuil odetchnęła ciężko, jak ktoś, któremu kamień spadł z serca.
— Ach! — zawołała — jakże jestem szczęśliwą!
— Więc pani tak bardzo nienawidzisz biednego mojego przyjaciela de Montauran?
— Nie — odpowiedziała — pan-byś mię nie mógł zrozumiéć. Nie chciałabym widziéć pana pod grozą niebezpieczeństwa, przed którém i jego pragnęłabym obronić, ponieważ jest pańskim przyjacielem.
— Skądże pani przypuszczasz, że Montauran jest w niebezpieczeństwie?
— Gdybym nawet nie wracała z Paryża, gdzie tylko o nim mówią, komendant w Alençon dosyć nam przecie powiedział.
— Jeżeli tak, to znowu zapytam panią, jakim sposobem mogłabyś go obronić od tego niebezpieczeństwa?
— A gdybym téż nie chciała panu odpowiedziéć? — rzekła z tą miną wzgardliwą, pod jaką kobiety umieją tak dobrze ukryć swoje wzruszenia. Jakim prawem chcesz pan znać moje tajemnice?
— Prawem człowieka, który cię kocha.
— Już? — rzekła. Nie, pan mnie nie kochasz, widzisz pan we mnie przedmiot przelotnéj awanturki miłosnéj, ot i wszystko... Czyż nie odgadłam pana odrazu? Czyż osoba mająca jaką taką znajomość warunków dobrego towarzystwa, może w czasach obecnych pomylić się, słysząc ucznia szkoły politechnicznéj, używającego wyrażeń i zwrotów doborowych i ukrywającego tak źle, jak pan to robiłeś, maniery wielkiego pana pod szorstką skorupą republikańską? Ależ we włosach pańskich widać resztki pudru a woń salonowych perfum rozchodzi się od pana tak daleko! Kobieta taka, jak ja, na tém się nie myli. To téż, drżąc ze strachu, ażeby mój towarzysz, który ma całą przebiegłość kobiecą, nie odgadł pana, odprawiłam go jaknajprędzéj. Czyż pan jesteś tak młody, żebyś nie wiedział, że ze wszystkich gatunków kobiet najtrudniejszą do pobicia jest taka, któréj wartość wyraża się w cyfrach i która przesyconą jest przyjemnościami? Ten rodzaj kobiet wymaga, jak mi mówiono, ogromnych powabów i ulega tylko swojemu kaprysowi. Chciéć się podobać takiéj kobiecie bywa przedmiotem próżności dla mężczyzny. Wyrzućmy z rachuby tę klasę kobiet, do której mię łaskawie zaliczać raczysz, gdyż one wszystkie z obowiązku swego winny być młode, szlachetne, piękne, dowcipne... Wszak te wszystkie przymioty pan mi przyznajesz, nieprawdaż? Takie kobiety nie sprzedają się i posiąść je można tylko — drogą miłości. Słyszysz pan! Jeżeli taka kobieta kocha i jeżeli popełnia szaleństwa, to na usprawiedliwienie swoje musi miéć coś prawdziwie wielkiego! Daruj mi pan zbytek logiki, tak niezwykły u osób mojéj płci, ale dla pańskiego szczęścia i dla mego — dodała z figlarnym ukłonem — nie chciałabym, żebyśmy się mylili co do naszéj wartości i żebyś pan mógł uważać pannę de Verneuil, anioła czy szatana, pannę czy mężatkę, za łatwą do złowienia na zdawkowe komplementa...
— Pani — odpowiedział margrabia, którego zdziwienie choć ukryte, było niemałém i który niezwłocznie téż powrócił do manier wielko-światowych — błagam cię, wierz mi, że gotów jestem uważać cię, jak tego sama sobie życzyć będziesz, albo, za osobę wielce dystyngowaną, pełną serca i wzniosłych uczuć, albo za... poczciwą dziewczynę... Pozostawiam to pani do wyboru.
— Żądam od pana tylko, ażebyś mi zostawił moje incognito — odparła wesoło. Zresztą maska moja lepiéj się trzyma, niż pańska i wolę jéj nie zdejmować, choćby tylko dla przekonania się o szczerości tych, którzy mi mówią o uczuciu... Nie zapędź się pan ze mną zadaleko. Słuchaj pan — rzekła, chwytając go gwałtownie za rękę — gdybyś zdołał dowieść mi prawdziwéj miłości, nie byłoby siły ludzkiéj tyle potężnéj, żeby nas rozłączyć była w stanie! Tak, pragnęłabym wspólnictwa w jakiéjś prawdziwie wielkiéj egzystencyi ludzkiéj, chciałabym spoić się z jaką olbrzymią ambicyą, z jakiémiś wielkiemi projektami i ideami. Serca szlachetne nie znają zdrady, gdyż posiadają olbrzymią siłę. Byłabym więc wiecznie kochaną, wiecznie szczęśliwą. Ale czyż zato nie byłabym wiecznie gotową uczynić ze siebie stopień dla wzniesienia człowieka, któryby miłość moję posiadał, poświęcić się dla niego, wszystko dla niego znieść, kochać go zawsze, nawet wtedy, gdyby on mię kochać przestał! Nigdy nikomu nie mogłam wypowiedziéć moich pragnień serdecznych ani namiętnych wybuchów egzaltacyi, która mię pożera... Nigdy żadnemu sercu nie śmiałam powierzyć żądań mojego serca, ale panu mogę o tém mówić, ponieważ rozstaniemy się, jak tylko znajdziemy się na bezpiecznym dla nas gruncie.
— Rozstaniemy się?... Nie! nigdy! — wykrzyknął zelektryzowany dźwiękami téj duszy potężnéj, zdającéj się walczyć w sobie z jakąś olbrzymią ideą.
— Jesteś pan chociaż wolny? — zapytała rzucając nań spojrzenie wzgardliwe, które go w jego własnych oczach przygniotło do ziemi.
— O! co do tego, niéma wątpliwości... Oprócz wyroku śmierci, który na mnie cięży, nic niéma, coby mi odbierało swobodę.
Marya mówiła daléj z wyrazem pełnym goryczy:
— Gdyby to wszystko nie było snem, jakże piękném byłoby nasze życie! Ale jeżelibym szaleństwa mówiła, nie róbmy ich przynajmniéj. Kiedy pomyślę o tém, jak wielkim musiałbyś pan być, abyś mię ocenił według rzeczywistéj mojéj wartości, wątpię o wszystkiém...
— A ja nie wątpiłbym o niczém, gdybyś chciała do mnie na...
— Sza! — wykrzyknęła, nie dając mu dokończyć tego zdania wyrzeczonego z akcentem prawdziwéj namiętności. — Przekonałam się, że świeże powietrze panu nie służy. Wróćmy do naszego towarzystwa.
Karetka pocztowa dopędziła niebawem pieszych podróżnych, którzy zajęli swoje miejsca i jechali daléj mil parę w zupełném milczeniu.
Jeżeli jedno albo drugie znajdowało pole do nowych obserwacyj, oczy ich już nie obawiały się spojrzeń wzajemnych. Oboje zdawali się miéć ważny jakiś powód ukrywania nawzajem przed sobą tajemnicy, ale oboje czuli się pociągnięci ku sobie jedném pragnieniem, które od chwili przechadzki i rozmowy nabrało rozmiarów silnéj namiętności. Oboje bowiem poznali w sobie nawzajem te przymioty, które w ich oczach podniosły jeszcze bardziéj rozkosz, jaką sobie obiecywali z walki pomiędzy sobą, i z połączenia swych istnień. Może każde z nich zawikłane w życie awanturnicze znajdowało się właśnie w téj szczególnéj sytuacyi, w której czyto przez znużenie czy téż naprzekór losowi człowiek odmawia sobie pomocy poważnego zastanowienia i oddaje się prądowi wypadków, imając się jakiegoś przedsięwzięcia właśnie dlatego, że nie rokuje ono rozsądnych następstw, i dlatego, aby zobaczyć, jaki téż przedsięwzięciu temu kres okoliczności naznaczą. Natura moralna ma tak samo, jak natura fizyczna, swoje urwiska i przepaście, w które umysły silne lubią się pogrążać, stawiając na kartę życie, jak przy zielonym stoliku gracz stawia majątek.
Młody człowiek i panna de Verneuil mieli równocześnie jakby nadprzyrodzone objawienie tych idei, i w ten sposób, w skutek rozmowy, zbliżyli się duszami niezmiernie ku sobie; dusze ich bowiem poszły śladem sympatyi ich zmysłów. Niemniéj przet, im więcéj czuli się pociągnięci ku sobie fatalną jakąś siłą, tém więcéj uczuwali potrzebę zbadania się, chociażby tylko dlatego, aby tém mimowolném obliczeniem się ze sobą powiększyć siłę przyszłych i spodziewanych rozkoszy. Udający się za wice-hrabiego de Bauran młodzieniec, cały jeszcze pod wpływem szczególnéj idei u téj dziwnéj dziewczyny, zapytywał siebie, jakim sposobem mogła ona połączyć tyle wiadomości życia z taką świeżością? Domyślał on się w dostojnéj czystości, jaką Marya natchnąć umiała swoje zachowanie się, żądzy wydania się czystą, podejrzewał ją o obłudę, w duchu gniewał się na nią zato i przypuszczał, że ta nieznajoma niewinność jest poprostu zręczną komedyantką. I tym razem nie był w błędzie.
Panna de Verneuil, jak wszystkie kobiety światowe, stawała się tém skromniejszą w pozorach, im żywiéj krew poczynała biedz w jéj żyłach, i z wielkim urokiem prawdy przybierała te znamiona pruderyi, pod któremi zręczne kobiety umieją ukryć gorące namiętności. Każda z nich pragnęłaby się oddać miłości niepokalaną, a jeżeli która nią nie jest, udawanie, którego się dopuszcza, zawsze jest przecież hołdem, składanym przyszłemu jéj kochankowi.
Te uwagi błysnęły nagle przed oczyma duszy młodzieńca i dały mu nową rozkosz. W istocie dla nich obojga to wzajemne badanie się musiało być źródłem ciągłego potęgowania się namiętności, a krewki marynarz doszedł prędko do tego jéj stopnia, na którym wady i zalety kochanki bez różnicy potęgują uczucie. Panna de Verneuil długo milczała. Może téż wyobraźnia jéj pozwalała objąć myślą większe przestwory przyszłości, aniżeli te, które widział przed sobą młody emigrant, ulegający niektórym tylko z tysiąca uczuć, jakie składały się na jego żywot męski, podczas gdy Marya oczyma duszy widziała życie całe i z upodobaniem urządzała je sobie w myśli piękném, przepełniała dni jego szczęściem i meblowała, że tak powiem, wielkiemi, wzniosłemi i szlachetnemi uczuciami. Szczęśliwa w myśli, zalotna więcéj jeszcze w swoich marzeniach, aniżeli w rzeczywistości, więcéj w przyszłości niż w obecnéj chwili, Marya starała się jeszcze cofnąć wstecz. Działała ona w ten sposób instynktownie, jak zwykle działają kobiety. Postanowiwszy już w najskrytszym zakątku swéj duszy oddać mu się zupełnie, pragnęła, jeżeli tak się wyrazić można, drożyć się z każdym krokiem, wiodącym naprzód do celu. Chciała powrócić przeszłość i wycofać z niéj wszystkie słowa, giesta, spojrzenia i czyny, ażeby je dostroić do wysokości — kobiety kochanéj. To téż oczy jéj wyrażały pewien rodzaj przerażenia, gdy myślała o rozmowie, jaką z nim miała, i o tém, jak się napastniczo względem niego zachowała. P rzyp atrując się jednak tej twarzy, w której malowała się siła, mówiła sobie, że istota tak potężna musi być szlachetną, i z zadowoleniem dumy przyznawała, że dostała jéj się w udziale cząstka lepsza, niż innym kobietom, widziała bowiem w ukochanym swoim człowieka z charakterem, człowieka skazanego na śmierć, który dla swoich przekonań igrał z życiem, niosąc je na ofiarę walce z Rzecząpospolitą. Nadzieja, że będzie mogła niepodzielnie posiadać tę potężną duszę wkrótce, nadało wszystkim rzeczom w jéj oczach inną fizyognomię. Pomiędzy chwilą, w któréj, godzin temu pięć, układała głos i spojrzenie tak, aby podrażnić tego człowieka — a obecną, w któréj czuła, że jedném spojrzeniem wzruszyć go może do głębi, była taka różnica, jak między światem umarłym a światem żywym. Śmiechy wesołe, swobodne, kokieterya — kryły potężną namiętność, która przychodziła jak nieszczęście, z uśmiechem na ustach.
W tém usposobieniu ducha, w jakiem znajdowała się panna de Verneuil, życie zewnętrzne przybrało dla niéj cechę fantasmagoryi. Karetka minęła wioski, doliny, góry, miasteczka, które w umyśle jéj nie pozostawiły żadnego wrażenia ani wspomnienia.
Tak przybyli do Mayenny, żołnierze eskorty zmienili się, Merle mówił do niéj, ona mu odpowiadała, dyliżans przejechał przez całe miasto i puścił się w dalszą drogę, ale twarze ludzkie, domy, ulice, krajobrazy, osoby i przedmioty, ukazywały się i niknęły, jak nieokreślone i niewyraźne senne marzenia.
Nadeszła noc. Marya podróżowała duchem po dyamentowém niebie, kąpiąc się w łagodném świetle gwiazd i księżyca, ciałem zaś po drodze do Fougères, nie zwracając uwagi na to, czy na niebie świecą gwiazdy czy słońce, nie wiedząc, co-to jest Mayenna albo Fougères, i nie pytając, gdzie jedzie?
Nie przychodziło jéj na myśl nawet i nie przypuszczała, ażeby mogła niezadługo rozstać się z człowiekiem, którego wybrała i przez którego, jak wierzyła, wybraną została. Miłość jedyną jest namiętnością, która nie znosi przeszłości ani przyszłości. Jeżeli czasami myśl jéj zdradzała się słowami, usta wymawiały zdania prawie pozbawione związku, które znajdowały wszakże oddźwięk w sercu jéj kochanka, jak obietnice rozkoszy. W oczach dwojga świadków téj rodzącéj się namiętności, postępowała ona olbrzymiemi krokami. Fanszeta znała Maryę tak dobrze, jak pani du Gua znała młodzieńca i doświadczenie z przeszłości nakazywało im obawiać się jakiegoś strasznego rozwiązania. I rzeczywiście niedługo czekać miały na zakończenie tego dramatu, który panna de Verneuil, nie wiedząc może o tém, nazwała tragedyą.
O milę za Mayenną podróżni siedzący w karetce usłyszeli nagle tętent cwałującego ku nim konia. Siedzący na nim człowiek, który zmuszał biedne zwierzę do takich wysiłków szybkości, dosięgnął niebawem dyliżans i zajrzał do jego wnętrza: panna de Verneuil poznała w nim Korentyna. Nieznośny ten człowiek pozwolił sobie przesłać Maryi jakiś znak porozumienia, którego poufałość miała w sobie coś dla niéj upokarzającego, i pobiegł daléj, zmroziwszy ją tym nikczemnym giestem. Okoliczność ta niemiłe sprawiła wrażenie na młodym człowieku i nie uszła uwagi kobiety, uchodzącéj za matkę emigranta. Marya jednak uścisnęła go lekko i zdawała się we wzroku jego szukać obrony przed tém zuchwalstwem. Czoło wojskowego rozjaśniło się pod wpływem jéj spojrzenia i doznał rozkosznego wzruszenia, gdy uściskiem i wzrokiem pomimowoli kochanka mu ją dowiodła, jak wielką jest siła jéj miłości. Jakaś niewytłomaczona bojaźń na tę chwilę, usunęła wszelką kokieteryę i miłość okazała się bez żadnéj osłony. Zamilkli oboje: jak gdyby pragnęli przedłużyć trwanie tego słodkiego momentu. Na nieszczęście obok nich siedziała i śledziła wszystko z uwagą pani du Gua. Jak skąpiec, wydający ucztę, liczy gościom kawałki jadła, tak ona zdawała się wydzielać im chwile swobody i wymierzać obszar ich szczęścia. Zatopieni w niém kochankowi przybyli nareszcie, nie wiedząc nawet o rozmiarach przebytéj drogi, w to miejsce, które znajduje się w głębi doliny Ernée a stanowi jednę z trzech kotlin, gdzie odbywały się wypadki, służące za tło do niniejszéj opowieści.
Tutaj Fanszeta spostrzegła i wskazała towarzyszom podróży dziwne jakieś postacie, które zdawały się poruszać jakby cienie pomiędzy drzewami i krzakami otaczającemi drogę. Gdy się karetka do cieniów tych zbliżyła, padły naraz wystrzały na całéj linii, których kule, przelatując ze świstem ponad głowami podróżnych, dowiodły im, że te fantasmagoryczne zjawiska były istną rzeczywistością. Eskorta wpadła w zasadzkę.
Ta strzelanina mocno nie podobała się kapitanowi Merle, który począł żałować, że zbłądził tak, jak i panna de Verneuil, licząc na bezpieczeństwo szybkiéj podróży w nocy, i że nie wziął ze sobą więcéj, jak sześćdziesięciu ludzi. Natychmiast mały oddziałek pod dowództwem Gérarda rozdzielił się na dwie kolumny dla zajęcia obu stron szosy i obie puściły się przyśpieszonym krokiem, każda w inną stronę, przez polanki pomiędzy drzewami, starając się odeprzéć nieprzyjaciół bez zastanawiania się nad jego liczbą. Poczęli przedzierać się naprawo i lewo przez zarośla z nieostrożną odwagą i odpowiedzieli na atak Szuanów silnym ogniem w kierunku krzewów, z których padły pierwsze strzały.
Pierwszą myślą panny de Verneuil było wyskoczyć z karetki i odbiedz o kilka kroków od pola bitwy, ale wnet zawstydzona swą trwożliwością i powodowana tém uczuciem, które popycha do odznaczenia się w oczach ukochanéj istoty, stanęła nieruchoma i usiłowała spokojnie zbadać stan rzeczy.
Młodzieniec pobiegł za nią, wziął ją za rękę i położył na swém sercu.
— Zlękłam się — rzekła z uśmiechem — a teraz...
W tej chwili przestraszona jéj służąca zawołała:
— Maryo! — ostrożnie...
Gdy jednak Fanszeta usiłowała za swoją panią wyskoczyć z dyliżansu, uczuła się gwałtownie pochwyconą za rękę. Olbrzymi ciężar téj ręki wydarł z piersi jéj okrzyk przestrachu. Obejrzała się i zamilkła, poznając w napastniku dawnego swego znajomego, Marche-a-Terre’a.
— Więc tylko błędom i wypadkom — mówił młody oficer do panny de Verneuil — winien będę stopniowe odkrywanie najdroższych tajemnic serca. Dzięki Fanszecie dowiaduję się nareszcie, że pani nosisz słodkie imię Maryi! to imię, które tylekroć powtarzałem w moich marzeniach. Marya! to imię, które teraz wymawiać będę w chwilach radości i smutku, łącząc uczucia religii i miłości! Czyż-to będzie zbrodnia modlić się i kochać zarazem?
I uścisnęli się za ręce w milczeniu, a nadmiar uczucia i wrażeń odjął im moc i możność ich wyrażenia.
— Nie wam tu grozi niebezpieczeństwo! — rzekł tymczasem Marche-a-Terre do Fanszety, nadając grubemu i gardłowemu dźwiękowi swojego głosu odcień wyrzutu, i wymawiając każdy wyraz z naciskiem, w skutek czego biedna wieśniaczka straciła prawie przytomność.
Po raz pierwszy biedaczka we wzroku swego dawnego przyjaciela dostrzegła błyski okrucieństwa. Blask księżyca zdawał się być jedyném światłem, dla téj twarzy stosowném. Dziki ten Bretończyk, trzymający czapkę w jednéj ręce, ciężki zaś swój karabin w drugiéj, zwinięty w kłębek, jak gnom skalisty, w tém srebrném świetle, którego fale nadają kształtom tak dziwny wyraz, podobnym był raczéj do zjawiska, niż do postaci rzeczywistéj. Ukazanie się jego i wyrzeczenie tych słów, tchnących wyrzutem, miało w sobie coś z szybkości mar i widziadeł.
Zwrócił on się nagle do pani du Gua i zamienił z nią kilka słów gwałtownie z nią wyrzeczonych, których Fanszeta, zapomniawszy niższo-bretońskiego narzecza, zrozumiéć nie mogła. Pani ta zdawała się Szuanowi wydawać różne i liczne zlecenia. Krótka ich konferencya skończyła się giestem energicznego rozkazu, którym wskazała na zakochaną opodal parę.
Zanim jednak Marche-a-Terre dowieść mógł posłuszeństwa tym rozkazom, spojrzał na Fanszetę, któréj zdawał się żałować. Chciałby był odezwać się do niéj i Bretonka widziała, że milczenie jego jest przymusowém. Gruba i pomarszczona skóra Szuana zdołała się jeszcze sfałdować na czole a brwi ściągnęły się gwałtownie.
Wykrzywienie to jego twarzy wstrętném było zapewne dla pani du Gua, ale blask jego oczu stał się prawie słodkim dla Fanszety, która w spojrzeniu tém dostrzegła, iż swoją kobiecą wolą zdoła jeszcze ugiąć energię tego nawpół dzikiego człowieka i zapanuje, zaraz po Bogu, nad tém sercem nieczułém i twardém.
Miłą rozmowę dwojga kochanków przerwała teraz pani du Gua, która, wysiadłszy z dyliżansu, przypadła do nich z krzykiem, pochwyciła Maryę za rękę i odciągnęła od marynarza, jakby jéj groziło jakie niebezpieczeństwo. Celem tego manewru było jedynie chwilowe jéj usunięcie i danie sposobności jednemu z członków komitetu królewskiego w Alençon, którego pani du Gua poznała, do swobodnego rozmówienia się z młodzieńcem.
— Strzeż się pan kobiety, którą poznałeś w hotelu pod trzema murzynami!
Szepnąwszy to krótkie zdanie do ucha młodzieńcowi, kawaler de Valois, który na małym koniku bretońskim podbiegł był ku niemu z zarośli, pędem strzały ukrył się w nich napowrót.
W téj chwili wystrzały poczęły padać z obu stron z niezwykłą żywością, do starcia się jednak stron walczących nie przyszło.
— A może to fałszywy atak, kapitanie! — może oni tylko chcą porwać naszych podróżnych i gruby okup na nich nałożyć? — zauważył Clef-de-Coeurs.
— Niech mnie dyabli wezmą! Ty chyba w ich głowach siedzisz! — odrzekł Gérard i pobiegł cwałem ku karetce.
W téj chwili ogień Szuanów milknąć począł, gdyż ostrzeżenie, jakie młody marynarz otrzymał, było jedynym celem zaczepki. Merle dojrzał nieprzyjaciół w niewielkiéj liczbie, w las zdążających przez pola i płoty, lecz nie uważał za stosowne, goniąc ich, narażać swych żołnierzy na niebezpieczeństwo bez spodziewanych korzyści. Gérard krótkiém słowem polecił eskorcie zająć pozycyę poprzednią dokoła dyliżansu i wszystko wróciło do porządku bez straty w ludziach z jednéj i drugiéj strony. Kapitan zdążył podać ramię pannie de Verneuil i chciał pomódz jéj wsiąść do karetki, towarzysz bowiem jéj podróży stał na miejscu, jakby piorunem rażony.
Zdziwiona paryżanka nie przyjęła usługi paryżanina i wsiadła sama do powozu; obejrzała się za swoim kochankiem, obaczyła go nieruchomym i oniemiałym. Niezmiernie zdziwiła ją nagła zmiana, jaką wywołały w nim tajemne słowa nieznajomego Szuana. Młody emigrant szedł powoli ku karetce, a wyraz jego twarzy zdradzał uczucie głębokiego wstrętu.
— A co? czyż nie miałam racyi? — mówiła mu do ucha pani du Gua, podprowadzając go do drzwiczek karetki — wpadliśmy w ręce jednéj z tych niegodziwych kobiet, z któremi zawarto układ o twoję głowę! A teraz, kiedy ona tak głupia, że się w tobie zakochała, zamiast pełnić swoje rzemiosło, nie zapomnijże się pan i udawaj miłość dla niéj przynajmniéj tak długo, dopóki nie dostaniemy się do Vivetière... Tam już...
Wsiedli do powozu.
— A może on ją już kocha? — pomyślała pani du Gua, widząc, jak młodzieniec siedzi osłupiały na swojém miejscu naprzeciw Maryi.
Powóz głucho toczył się po piasku drogi. Od pierwszego spojrzenia wokół siebie, panna de Verneuil poznała, że wszystko się zmieniło. Śmierć wślizgała się już do ich miłości. Były-to zapewne tylko drobne odcienie, ale dla kobiety, która kocha, odcienie takie równają się żywym kolorom. Fanszeta zrozumiała, ze spojrzeń Marche-a-Terre’a, że los panny de Verneuil, nad którą czuwać mu kazała, nie w jéj, lecz w innych spoczywał rękach. Zbladła więc bardzo i nie mogła nawet przed okiem swojéj pani ukryć łez obfitych. Nieznajoma źle ukrywała pod fałszywym uśmiechem złośliwość zemsty kobiecéj, a nagła zmiana, jaka zaszła w jéj obejściu, głosie i fizyognomii, od chwili gdy natarczywie poczęła się opiekować panną de Verneuil, dała wiele do myślenia osobie tak przenikliwéj, jak Marya.
To téż panna de Verneuil instynktownie zadrżała, a gdy zapytała sama siebie: „dlaczego drżę? wszakże to jego matka!“ drgnęła powtórnie i jeszcze silniéj, gdyż musiała sobie odpowiedziéć: — „A któż wie, czy-to jego matka?“
Spostrzegła przed sobą przepaść, którą jeden rzut oka na nieznajomą jeszcze bardziéj rozszerzał.
— Ta kobieta go kocha! — pomyślała. Ależ w takim razie pocóżby okazywała mi tyle grzeczności teraz, kiedy pierwéj była tak chłodną? Czyż niéma już dla mnie ratunku? Lub czyby się ona mnie obawiała?
Młody człowiek tymczasem, siedząc nieruchomy na swojém miejscu, rumienił się i bladł kolejno, spuszczając od czasu do czasu wdół oczy, ażeby ukryć dziwne wzruszenia, jakie nim miotały. Silne zaciśnięcie ust niweczyło piękność ich a cera jego żółkła nagle pod wpływem walki burzliwych myśli. Panna de Verneuil nie mogła już nawet odgadnąć, czy uczucie miłości grało jeszcze rolę w téj walce?
Droga, otoczona borami, zupełnie ściemniała, a mrok panujący nie pozwalał aktorom téj sceny rozmawiać ze sobą oczami. Szmer wiatru, uginanie się pod jego powiewem całych kęp drzew wysokich, odgłos miarowych kroków eskorty, nadawały położeniu jakiś uroczysty charakter, który przyśpiesza bicie serc. Panna de Verneuil nie mogła nie szukać myślą przyczyny tych wszystkich zmian. Obraz przebiegającego konno Korentyna stanął jéj w oczach, jakby ukazując jéj w téj chwili prawdziwe przeznaczenie. Po raz pierwszy odrana zastanowiła się głębiéj nad swojém położeniem. Do téj chwili cała oddana szczęściu miłości, nie myślała ani o sobie ani o przyszłości. Nie mogąc dłużéj znieść téj niepewności, szukała i wyczekiwała z łagodną cierpliwością kochającego serca jednego spojrzenia młodzieńca. Gdy je wreszcie schwyciła, wzrok jéj stał się tak błagalnym, jej bladość i drżenie były tak przejmująco-wymowne, że i on zachwiał się na chwilę — ale zawód był tém boleśniejszy.
— Czy pani cierpi? — zapytał.
Głos ten, pozbawiony wszelkiéj słodyczy, samo zapytanie, giest, wzrok — wszystko stanowiło dla niéj dowód, że wypadki dzisiejsze należały do rzędu tych majaków duszy, które rozpraszają się i nikną, jak chmury nawpół zebrane, które wiatr roznosi.
— Czy ja cierpię? — odparła uśmiechając się z przymusem — miałam się właśnie pana o to zapytać.
— A mnie się zdawało, że się państwo doskonale rozumiecie — wtrąciła pani du Gua z akcentem fałszywéj dobroduszności.
Ani młody szlachcic, ani panna de Verneuil nie znaleźli słowa odpowiedzi. Marya podwójnie obrażona, z gniewem i bólem widziała potężny urok swéj piękności — bezsilnym. Wiedziała, że pragnąc, mogłaby się dowiedziéć przyczyny tego zwrotu rzeczy, ale nie to budziło jéj ciekawość i pierwszy raz może kobieta cofnęła się przed tajemnicą. Życie ludzkie jest, niestety! smutnie obfitém w położenia, w których bądźto w skutek nazbyt silnych refleksyj, bądź jakiéjś katastrofy myśli nasze nie mają się na czém oprzéć i zostają bez drogi wyjścia, bez celu dążenia; teraźniejszość nie ma w nich wtedy nici łączących z przeszłością i nie znajduje w przyszłości nic, z czémby się związać mogła. Takim był stan panny de Verneuil.
Oparta o poduszki w głębi powozu spoczywała na nich bez czucia, jakby wyrwane z korzeniem drzewo. Niema i pełna cierpienia nie patrzyła już na nikogo, otuliła się swoją boleścią i słabą siłą woli wdzierała się w świat nieznany, w którym znajdują przytułek nieszczęśliwi. Kruki kracząc przelatywały ponad niemi, a chociaż tak jak wszystkie dusze silne miała i ona jakiś w sercu zachowany dla przesądów kątek, jednak nie widziała i nie słyszała złowróżbnych ptaków, nie zwróciwszy na nie uwagi. Tak jechali nasi podróżni czas jakiś w milczeniu.
— Już rozłączeni! — myślała sobie panna de Verneuil. A jednak nikt nie rzekł słowa dokoła nas! Czyżby Korentyn? Ale nie, onby w tém nie miał żadnego interesu. Któż więc powstał, aby mię oskarżyć? Zaledwie pokochana, już doświadczam goryczy opuszczenia. Sieję miłość a zbieram wzgardę! Czyż zawsze pozostanie mojém przeznaczeniem widzéć szczęście i ciągle je tracić? Czuła ona w swém sercu niezwykłe niepokoje, gdyż kochała rzeczywiście i kochała po raz pierwszy. Przypomniała jednak sobie, że nie rzuciła się jeszcze zbyt głęboko w przepaść, aby nie mogła znaleść środków obrony przeciw swéj boleści we własnej dumie, tak naturalnéj u kobiet młodych i pięknych. Tajemnicy jéj miłości, tajemnicy, która nieraz torturom nawét zdołała się oprzeć, dotąd jéj nie wydarto. Podniosła się więc i zawstydzona, że wielkością swego cierpienia wskazywała miarę swojéj miłości, wstrząsnęła głową ruchem właściwym ludziom wesołym, pokazała twarz a raczéj maskę twarzy uśmiechniętą, a starając się powstrzymać drżenie głosu, zapytała kapitana Merle, trzymając się w pewném oddaleniu od drzwiczek powozu:
— Gdzie jesteśmy, kapitanie?
— O półczwartéj mili od Fougères — łaskawa pani.
— To zapewne niebawem staniemy na miejscu — rzekła daléj, chcąc go zachęcić do zawiązania rozmowy, w któréj postanowiła złożyć kilka dowodów zręczności kobiecéj.
— Oj te mile nasze! — odparł Merle rubasznie — nie są one szerokie, ale na długość, to nigdy się nie kończą. Jak się wydostaniemy na równinę, na wierzchołku tego pagórka, zobaczysz pani taką samę dolinę, jak ta, którą przebyliśmy, i wtedy w dali na horyzoncie będziesz pani mogła dojrzéć szczyt „Péleriny“. Dałby Bóg, żeby się Szuanom nie zachciało znów szukać kryjówki do nowéj na nas napaści. Mieliby pewny odwet. Otóż rozumie pani, że tak ciągle z góry na dół i z dołu do góry jadąc, nie jedzie się daleko wzdłuż. Z „Peleriny“ znowu zobaczysz pani...
Tu młody emigrant zadrżał, ale tak lekko, że tylko panna de Verneuil zauważyć to zdołała.
— Cóż-to jest ta Pélerina? — zapytała żywo, przerywając kapitanowi, zagłębionemu w topografię Bretonii.
— Jest-to szczyt góry — rzekł Merle — od niéj bierze nazwę dolina rzeki Maine, którą przebyć mamy, i która oddziela naszę prowincyę od doliny Couësnon, gdzie na ostatnim skrawku leży Fougères, pierwsze miasto bretońskie. W końcu zeszłego vendemiaira biliśmy się tam z Garsem i jego zbójcami. Prowadziliśmy rekrutów, którzy nie chcąc opuścić swego rodzinnego kraju, chcieli nas wymordować na granicy, ale komendant Hulot nie dał sobie w kaszę dmuchać. Dał on im tam...
— Kiedy tak, to musisz znać Garsa, kapitanie? — zagadnęła. — Jak on wygląda?
Pytając kapitana, nie spuszczała z oczu tego, który przyznał się przed nią do nazwiska wice-hrabiego de Bauran i przyglądała mu się swemi przenikliwemi a pełnemi teraz gniewu oczami.
— O i jak, proszę pani! — zawołał Merle, nie zważając na to, że mu ciągle przerywała jego gadaninę. Jest on tak podobny do obywatela du Gua, że gdyby nie ten mundur szkoły politechnicznéj, założyłbym się, że to on sam.
Panna de Verneuil znowu utkwiła wzrok w zimnego, nieruchomego marynarza, który nią gardził, ale nie dostrzegła w nim śladu bojaźni. Cierpkim uśmiechem dała mu poznać, że w téj chwili posiadła tajemnicę, tak zdradziecko przezeń ukrywaną, a potém umieściwszy się tak, aby mogła widziéć równocześnie i siedzącego w karetce młodzieńca i galopującego kapitana — rzekła głosem pełnym ironii do tego ostatniego:
— Ten herszt powstańców, kapitanie, mocno niepokoi pierwszego konsula. Jest on śmiały, jak mówią, podobno puszcza się czasem na niebezpieczne awanturki, szczególniéj z kobietami...
— Na to my téż liczymy — odparł kapitan — żeby z nim rachunek załatwić. Bylebyśmy go tylko dostali, chociaż na dwie godzinki, ciężkąby miał potém głowę, bobyśmy jéj dosypali trochę ołowiu. Ale i on nie inaczéj-by z nami postąpił, gdyby nas dostał, to téż par pari... równa szansa...
— O! — odezwał się emigrant — nie mamy się czego obawiać! Nasi żołnierze nie dojdą do „Peleriny“, zanadto są zmęczeni; jeżeli pozwolisz, kapitanie, będą mogli odpocząć stąd o parę kroków. Matka moja wysiądzie w Vivetière, a tu właśnie o parę strzałów karabinowych jest droga, która tam prowadzi. Nasze panie zechcą pewno wypocząć trochę. Muszą być zmęczone, i bardzo nawet, taką podróżą od jednego zamachu z Alençon aż tutaj. Pani — dodał z wymuszoną grzecznością, zwracając się do Maryi — która z taką szlachetną bezinteresownością zabezpieczyłaś naszę podróż, zarazem tak wiele ją uprzyjemniwszy, spodziewam się, że raczysz przyjąć wieczerzę u mojéj matki. Wreszcie, kapitanie — mówił daléj, zwracając się znów do Merle’a — czasy nie są znowu tak złe, żeby wasi żołnierze nie znaleźli w Vivetière kilka beczek cydru do wysuszenia! Przecież spodziewam się, że Gars nie zabrał wszystkiego, przynajmniéj tak sądzi moja matka...
— Matka pańska? — odparła panna de Verneuil, przerywając mu z ironią, bez odpowiedzi na tak dziwne zaproszenie.
— Czyż wiek mój nie wydaje się pani prawdopodobnym — zapytała pani du Gua. — Miałam nieszczęście wyjść za mąż bardzo młodo i zostałam matką w piętnastym roku życia...
— Czy się pani nie myli, może w trzydziestym?
Pani du Gua zbladła pod siłą tego sarkazmu. Chciałaby módz zemścić się, a była zmuszoną uśmiechnąć się, gdyż pragnęła w jakikolwiek sposób, choćby za cenę najkrwawszych epigramatów, przekonać się o uczuciach, jakie żywiła Marya. To téż udała, że nie rozumie znaczenia słów panny de Verneuil.
— Nigdy Szuanie nie mieli wodza okrutniejszego, jeżeli wierzyć mamy temu, co o nim opowiadają — rzekła zwracając się do Fanszety i zarazem do jéj pani.
— O! ja nie wierzę w to wielkie okrucieństwo — odparła panna de Verneuil — ale to wiem, że on umie świetnie kłamać i zdaje mi się być bardzo łatwowiernym. A naczelnik stronnictwa nie powinien robić się niczyją igraszką.
— Czy go pani zna? — zapytał młody człowiek.
— Nie — odrzekła, rzucając nań wzgardliwe spojrzenie — zdawało mi się, że go znam.
— O pani! to już bez żadnych żartów, zręczna szelma — wtrącił kapitan Merle, kręcąc głową i giestem nadając téj definicyi znaczenie dowcipu i sprytu. Te dawne rodziny wydają czasami potężne odrośle. Wraca on napowrót do kraju, gdzie to ongi, jak mówią, szlachta nie miała wszystkich wygód, a ludzie, widzi pani, dojrzewają na słomie, jak ulęgałki. Jeżeli będzie mu się wiodło, to długo przyjdzie nam za nim gonić. Umiał on naszym kompaniom regularnym przeciwstawić lekkie i świeże oddziały, i zdołał zneutralizować największe wysiłki rządu. Jak spalimy jednę wieś królewczyków, to on pali dwie wsie republikańskie. Rozwija się on na ogromnéj przestrzeni i zmusza nas do marnowania wielkich sił wtedy, gdy nam właśnie brakuje ludzi! Oho! zna on swoje rzemiosło!
— Zabija swoję własną ojczyznę! — zawołał Gérard silnym głosem przerywając Merle’owi.
— Jeżeli tak — wtrącił młodzieniec — i jeżeli śmierć jego zabezpieczy kraj od zguby, rozstrzelajcie go jaknaprędzéj!
Mówiąc to, zatrzymał spojrzenie badawcze i głębokie na pannie de Verneuil, i rozegrała się pomiędzy niemi jedna z tych scen niemych, których dramatycznéj werwy i subtelnych odcieni żadne pióro odmalować nie zdoła. Niebezpieczeństwo czyni zajmującym. Gdy nadchodzi śmierć, najnędzniejszy zbrodniarz obudza zawsze troskę litości. Otóż, chociaż panna de Verneuil była w téj chwili najmocniéj przekonaną, że ten, który ją od siebie odtrącał, był tym groźnym wodzem królewskiego stronnictwa, nie chciała jednak nadać o tém pewności wydaniem go w ręce republikanów. Ciekawość jéj innego łaknęła w téj chwili pokarmu. Wolała ona wątpić lub wierzyć stosownie do chwilowéj potrzeby uczucia i poczęła igrać z niebezpieczeństwem. Wzrokiem, pełnym złośliwości wskazywała młodemu człowiekowi żołnierzy z miną tryumfującą i, stawiąc mu w ten sposób przed oczy niebezpieczeństwo, z upodobaniem dawała mu uczuć, że życie jego zawisło od jednego jéj słowa i wargi jéj usteczek zdawały się już układać do wyrzeczenia tego fatalnego słowa.
Na podobieństwo dzikiego Amerykanina, badała ona drżenia muskułów w twarzy swego nieprzyjaciela stojącego u słupa kaźni, i wstrząsała ponad jego głową narzędziem śmierci z gracyą i wdziękiem, kosztując rozkoszy téj niewinnéj zemsty i karząc jak kochanka, która jeszcze kocha...
— Gdybym miała syna takiego jak pani — rzekła do pani du Gua, widocznie przerażonéj — włożyłabym żałobę od chwili, w któréjby się rzucił w wir niebezpieczeństw!
Nie odebrała żadnéj odpowiedzi. Dwadzieścia razy odwracała głowę ku cwałującym przy karetce oficerom i zwracała się potém nagle ku pani du Gua, nie mogąc dostrzedz pomiędzy nią a Garsem żadnego znaku tajemnego porozumienia, który mógłby utwierdzić ją w przekonaniu, że dwie te osoby wiążą bliższe stosunki serdeczne, o jakie ich podejrzewała, lecz o jakich wątpić pragnęła. Kobieta z natury swéj lubi tak wahać się pomiędzy życiem a śmiercią wtedy, gdy wyrok od niéj zależy.
Młody gienerał uśmiechał się z najspokojniejszą miną i wytrzymał bez drżenia tortury, które mu zadawała panna de Verneuil. Jego zachowanie się i wyraz fizyognomii okazywały w nim człowieka nie zważającego na niebezpieczeństwo, w które popadł, i chwilami zdawał się mówić jéj oczyma: oto masz chwilę dogodną do pomszczenia twéj zranionéj miłości własnéj; nie opuszczaj jéj! byłbym w rozpaczy, gdybym był zmuszony zmienić wstręt, jaki czuję ku tobie, na cześć dla twéj szlachetności!
Panna de Verneuil poczęła przyglądać się margrabiemu z wysokości stanowiska, jakie jéj wytworzyły okoliczności, z impertynencyą i pozorną dumą, podczas gdy w głębi serca uwielbiała jego odwagę i spokój. Zadowolona z tego, iż ukochany jéj nosi nazwisko jednéj z najdawniejszych rodzin szlacheckich — przywileje bowiem zawsze mają urok w oczach kobiet — doznawała wielkiéj rozkoszy, widząc go w tém położeniu, w którém, jako obrońca sprawy uszlachetnionej przez nieszczęście, walczył wszelkiemi siłami swego potężnego ducha z tylokrotnie zwycięską Rzecząpospolitą, i podziwiając w nim tę swobodę i siłę w obliczu niebezpieczeństwa, które to zalety tak wielki wpływ miewają na serca kobiet. Wystawiała go ona na tysiące prób, ulegając może temu instynktowi, który skłania kobietę do igrania z swoją ofiarą, jak skłania kota do bawienia się z myszą, którą pochwycił.
— Na zasadzie jakiego prawa skazujecie na śmierć Szuanów? — zapytała znów kapitana.
— Na zasadzie prawa z 14 fructidora roku bieżącego, które wyłączyło departamenty powstańcze zpod opieki ustaw cywilnych i oddało je pod juryzdykcyę sądów wojennych — odrzekł republikanin.
— Czemuż w téj chwili zawdzięczać mam zaszczyt zwrócenia na siebie uwagi pańskiéj i pańskich spojrzeń? — zapytała młodego gienerała, wpatrując się w nią uważnie i bystro.
— Pewnemu uczuciu, którego nazwy szlachetny człowiek nie może wymówić wobec kobiety, kimkolwiekby ona była — odrzekł pocichu margrabia de Montauran, nachylając się ku Maryi. Potém dodał głośniéj: — Potrzeba było dożyć obecnych czasów, aby zobaczyć kobiety spełniające funkcyę katów i ubiegające się z nim o lepsze w zręczności, z jaką władają toporem.
Panna de Verneuil spojrzała bystro w oczy margrabiemu, potém zachwycona i porwana tą obelgą, jaką jéj ciskał w twarz człowiek, którego życie na włosku trzymała w swéj dłoni, szepnęła mu do ucha z całą kokieteryą rozbrojonéj nienawiści:
— Straszną pan masz głowę, kaci-by jéj nie poradzili, wolę ją sobie zachować...
Zdumiony margrabia przez chwilę przyglądał się téj dziwnéj istocie, któréj miłość zwyciężała wszystko, nawet najzjadliwsze obelgi, i która mściła się przebaczeniem takiéj obrazy, jakiéj kobiety nigdy nie przebaczają. Wzrok jéj stał się mniéj surowym, mniéj zimnym a nawet pewien wyraz melancholii zaigrał w jéj rysach. Namiętność jego ku niéj była już silniejszą, niż sam przypuszczał.
Panna de Verneuil, zadowolona tym słabym zakładem upragnionego zbliżenia się nanowo ku niemu, rzuciła mu spojrzenie podobne do pocałunku, potém wcisnęła się w głąb’ powozu i zaprzestała już wystawiać na ryzyko szczęście, którego nić, jak jéj się zdawało, nawiązała napowrót tém spojrzeniem i tym uśmiechem.
I jakże wątpić miała! Była tak piękną! Umiała tak zręcznie zwyciężać przeszkody w miłości! Była tak przywykłą do igrania ze wszystkiém, tak lubiła iść poomacku naprzód po drodze życia! Tak się rozkoszowała burzami losu i tém wszystkiém, czego przewidziéć nie mogła!
Niedługo potém na rozkaz margrabiego karetka opuściła trakt pocztowy i zwróciła się w bok ku Vivetière drogą, zagłębioną pomiędzy dwa pagórki, obsadzone drzewami owocowemi. Droga ta podobną była w ten sposób do rowu bardziéj niż do drogi. Podróżni przepuścili naprzód Błękitnych ku zamkowi, którego szare szczyty to ukazywały się, to nikły w dali pomiędzy drzewami. Za niemi pozostało tylko kilku żołnierzy, walczących o swe trzewiki z grzęzką i tłustą gliną.
— To dyabelnie przypomina drogę do raju! — mruknął Beau-Pied.
Dzięki doświadczeniu pocztyliona panna de Verneuil niezadługo ujrzała zamek Vivetière. Gmach ten wzniesiony na szczycie wyniosłości broniły dwa wielkie jeziora, nie dozwalając dostać się do niego inaczéj, jak tylko tą wąską i stromą drożynką. Część półwyspu, w któréj znajdowały się mieszkalne zabudowania i ogrody, zasłaniał głęboki rów, przekopany w pewnéj odległości od zamku. Rów ten łączył się ze stawami i przyjmował w siebie nadmiar ich wód, a w razie potrzeby napełniony zamieniał półwysep w niezdobytą wyspę, drogocenne schronienie dla naczelnika partyi, którego niepodobna było schwytać, chyba zdradą własnych ludzi. Usłyszawszy skrzyp zardzewiałych zawiasów bramy, wiodącéj pod sklepienie owalnego portyku, zniszczonego podczas ostatniéj wojny, panna de Verneuil wysunęła główkę. Karetka wjeżdżała właśnie na wielkie podwórze prawie kwadratowe, ograniczone z trzech stron wodą jezior. Dziki koloryt krajobrazu, który przedstawił się jéj oczom, zatarł na chwilę wszystkie marzenia o miłości i kokieteryi, które nią kołysały. Te smutne brzegi, kąpiące się w wodach, pokrytych szerokiemi kępami zielonych, wodnych roślin, tworzących jakby wielkie modre plamy, miały za całą ozdobę kilka tylko drzew nadwodnych, odartych z liści. Przez ich niskie i zgrubiałe wierzchołki gałęziste, wznoszące się ponad trzciny i krzewy dziwaczne, przerażające sprawiały wrażenie. Te płoty bezkształtne zdawały się poruszać i przemawiać, gdy żaby, skrzecząc, zpod nich uciekały i gdy kurki wodne, obudzone łoskotem wjeżdżającéj karety, z krzykiem i łomotem na brudne chroniły się wody.
Podwórze, otoczone wysokiemi trawami i zwiędłemi, karłowatemi krzewami lub pasorzytnym chwastem, wyłączała wszelką myśl o porządku i przepychu. Zamek wyglądał jakby opuszczony od dawna. Dachy zdawały się uginać pod ciężarem pokrywających je dzikich roślin. Mury, jakkolwiek wzniesione z wielkich, trwałych i twardych kamieni, przedstawiały wszakże mnóstwo szczelin, wokoło których zaczepiony bluszcz wił się aż do stropów. Dwa skrzydła, połączone pod kątem prostym, z wielką i wysoką basztą wprost stawu, stanowiły cały zamek, którego drzwi i okiennice spróchniałe i ledwo wiszące na zawiasach, balustrady zardzewiałe, zdawały się oczekiwać tylko pierwszéj burzy, aby się w gruzy rozsypać. Ostry wiatr dął przez szczeliny tych ruin, którym blade księżycowe światło niepewnością i drżeniem swojém nadawało fizyognomię i charakter wielkiego szkieletu.
Trzeba-bo widziéć kolory tych granitowych kamieni szarych i błękitnych w połączeniu z kolorami piaskowców czarnych i brudno-żółtych, aby uznać, ile jest prawdy w tém porównaniu, jakie na myśl przywodził widok owéj pustki ciemnéj i posępnéj. Te rozwodzące się głazy, te okna bez szyb, ta wieża bez balustrady fortecznéj, te dachy podziurawione nadawały zamczysku istotnie pozór szkieletu; ptaki drapieżne, które uleciały z krzykiem, dodawały jeszcze jeden rys więcéj podobieństwu!.
Kilka pięknych i wysmukłych sosen po-za gmachem kołysało ciemno-zielone swe igły ponad dachem a kilka świerków, przytulonych po bokach, ubierało je w smutne festony, podobne do pogrzebowych obić. Nakoniec kształt drzwi i bram, trywialność ornamentów, brak jednolitości w całéj budowie, wszystko to okazywało i dowodziło, że była to jedna z tych twierdz feudalnych, któremi szczyci się Bretania może nawet i słusznie, gdyż tworzą one na tym gallijskim gruncie rodzaj pomnikowéj historyi zamierzchłéj, poprzedzającéj okres powstania monarchii.
Panna de Verneuil, w której wyobraźni zamek budził zawsze kształty pewnego stałego modelu, uderzona ponurą fizyognomią obrazu, lekko wyskoczyła z karetki i poczęła podziwiać go przez chwilę z przerażeniem, myśląc o tém, co począć miała w przyszłości? Fanszeta dostrzegła w oczach pani du Gua wyraz niezmiernéj radości, gdy się znalazła w bezpieczném przed Błękitnemi miejscu, i okrzyk przestrachu wydarł się z jéj piersi, gdy ciężka brama zamkowa zawarła się za podróżnemi i gdy obaczyła się w obrębie téj naturalnéj twierdzy. Margrabia de Montauran podbiegł szybko ku pannie de Verneuil, odgadując myśli, które ją w téj chwili dręczyły.
— Zamek ten — rzekł z pewnym odcieniem smutku — został zniszczony przez wojnę, jak projekta, które budowałem dla naszéj przyszłości, przez panią...
— Jakto? — zapytała zdziwiona.
— Czyż jesteś pani „kobietą młodą, piękną, szlachetną i rozumną“? — rzekł z ironią, powtarzając słowa, któremu ona rzuciła w zalotnéj rozmowie na drodze.
— Któż panu powiedział, że tak nie jest?
— Przyjaciele, godni wiary, których obchodzi moje bezpieczeństwo i którzy czuwają nad tém, aby odwrócić ode mnie zdradę.
— Zdradę! — rzekła z wyniosłém szyderstwem. Czyż Alençon i Hulot są już tak daleko? Brak panu pamięci, a jest-to niebezpieczna wada dla naczelnika partyi! Ale jeżeli przyjaciele — dodała z wysoką impertynencyą — panują tak wyłącznie nad pańskiém sercem, trzymaj się pan swoich przyjaciół. Niéma nic słodszego na świecie nad rozkosz przyjaźni. Ja żegnam pana; ani ja, ani żołnierze Rzeczypospolitéj nie wejdą tutaj.
Zwróciła się ku zamkniętéj bramie z giestem obrażonéj godności i wzgardy, ale w ruchach jéj i chodzie odbiło się tyle szlachetności i rozpaczy, że wszystkie zamysły margrabiego zmieniły się w jednéj chwili. Zbyt trudno mu było zrzec się swoich namiętnych pragnień; wolał być nieostrożnym i łatwowiernym. I on już kochał. Oboje więc, kochając się, nie mieli ochoty długo być ze sobą w niezgodzie.
— Jeszcze jedno dodaj słowo a tobie uwierzę! — zawołał błagalnym głosem.
— Jedno słowo! — odparła z ironią, zaciskając usta — jedno słowo, powiadasz pan. Nie! nawet jednego giestu nie dodam...
— Przynajmniéj nie gniewaj się pani na mnie — prosił, starając się ująć jéj rękę, którą usuwała — jeżeli śmiesz odtrącać naczelnika powstańców, o tyle w téj chwili nieufnego i smutnego, o ile niedawno jeszcze był pewnym radości i zaufania.
Marya spojrzała na niego bez gniewu.
— Posiadasz pani moję tajemnicę a ja nie znam twojéj! — dodał.
Na te słowa czoło jéj alabastrowéj białości zaćmiło się. Rzuciła mu gniewne spojrzenie i zawołała:
— Moję tajemnicę? — Nigdy!
W miłości każdy wyraz, każde spojrzenie ma wymowę danéj chwili. Tym razem jednak panna de Verneuil nie wyraziła nic stanowczego i jakkolwiek zręcznym i biegłym był Montauran, tajemnica tego zaklęcia się pozostała niezgłębioną, chociaż głos Maryi zdradzał wzruszenia niezwykłe, które żywo musiały podrażnić jego ciekawość.
— Masz pani oryginalny sposób rozpraszania podejrzeń!
— Więc masz je pan jeszcze? — zapytała, mierząc go od stóp do głów spojrzeniem, jakby mu chciała powiedziéć: — Jakie masz prawa do mnie i nade mną?
— Pani — rzekł młodzieniec — władza, jaką pani masz nad wojskiem republikańskiém, eskorta, która panią otacza...
— Ach! dobrze, żeś mi pan przypomniał. Zapytać chciałam, czy ja i moja eskorta, jedném słowem, my, którzyśmy pana osłaniali przed jego przeciwnikami, jesteśmy bezpieczni w tym zamku?
— Na to daję moje słowo honoru! Kimkolwiek pani jesteś, ty i wszyscy twoi nie możecie obawiać się niczego w naszym domu.
Ta przysięga wyrzeczona była z wyrazem tak stanowczym, pełnym honoru i prawości, że panna de Verneuil musiała nabrać przekonania i wiary w bezpieczeństwo żołnierzy republikańskich. Chciała coś odpowiedziéć, ale nadejście pani du Gua zniewoliło ją do milczenia. Mogła ona usłyszéć lub odgadnąć rozmowę dwojga kochanków, i niemały ogarnął ją niepokój, gdy spostrzegła ich w pozycyi, niezdradzającéj żadnego nieporozumienia. Widząc ją zbliżającą się, margrabia podał ramię pannie de Verneuil i powiódł ku zamkowi z pośpiechem, w którym widać było chęć pozbycia się niemiłego towarzystwa.
— Przeszkadzam im — pomyślała — zostając nieruchomie na miejscu, które opuścili. I patrzyła za parą kochanków pogodzoną, odchodzącą w kierunku przedsionka, gdzie zatrzymali się, skoro tylko dostrzegli, że dostateczna rozdziela ich przestrzeń od pani du Gua. — Tak, przeszkadzam im, to widoczne — zaczęła mówić sama do siebie — ale niedługo tu nędzna przechadzać mi się będzie. Staw ten będzie jéj grobem. Na wszystkie piekła! czyż nie dobrze dotrzymam swego słowa honoru? Kto raz pod tę wodę się dostanie, ten niczego obawiać się nie potrzebuje. Pod wodą będzie bezpiecznie!
I wpatrzyła się uważnie w zwierciadło spokojne mniejszego z jezior, na prawéj stronie położonego, gdy wtém posłyszała nagle szelest w trzcinach nadbrzeżnych i ujrzała w świetle księżyca twarz Marche-a-Terre’a, wytkniętą ponad wygięty, gruby pień staréj wierzby. Trzeba było dobrze znać Szuana, ażeby go odróżnić od tego tła naszych kolorów, z któremi cera jego zlewała się tak łatwo.
Pani du Gua obejrzała się naprzód dokoła. Zobaczyła, że pocztylion wprowadzał konie do stajni, mieszczącéj się w skrzydle zamku, położoném naprzeciw brzegu, na którym Marche-a-Terre się ukazał. Fanszeta w téjże chwili zbliżyła się do pary kochanków, którzy zapomnieli o całym świecie.
Widząc to pani du Gua, podeszła ku owemu brzegowi, palcem na ustach nakazując głębokie milczenie. Po chwili Marche-a-Terrre odgadł raczéj, niż usłyszał pytanie:
— Ilu was tu jest?
— Osiemdziesięciu siedmiu.
— Ich jest tylko siedemdziesięciu pięciu. Liczyłam sama.
— Dobrze — odparł dziki z wyrazem jakiegoś złowrogiego zadowolenia.
Baczny na każdy ruch stojącéj w przedsionku Fanszety Szuan zniknął za pniem drzewa, uważając, że piękna dziewczyna śledziła oczyma za nieprzyjacielem, którego przeczuwała instynktem.
Siedem czy osiem postaci męskich na odgłos nadjeżdżającéj karetki ukazało się w ganku i w oknach. Zobaczywszy przybyłych, zaczęli krzyczéć: Gars przyjechał! To on! Już jest! Inni zwabieni tém wołaniem zbiegli się co żywo.
Ukazanie się ich przerwało rozmowę kochanków.
Margrabia de Montauran postąpił śpiesznie ku nim i nakazującym giestem ręki zalecając im milczenie, wskazał na podwórze, dokąd właśnie wchodzili żołnierze republikańscy. Na widok błękitnych mundurów z czerwonemi wyłogami, tak dobrze im znanych i błyszczących bagnetów, zdumieni spiskowcy zawołali:
— Czy przybywasz dlatego, aby nas zdradzić?
— Nie ostrzegałbym was o niebezpieczeństwie — odparł margrabia z gorzkim uśmiechem. Ci Błękitni — dodał po chwili — stanowią eskortę téj młodéj damy, któréj szlachetność cudownym sposobem wybawiła mnie z strasznego niebezpieczeństwa, w jakie popadłem w pewnéj oberży w Alençon. Opowiem wam późniéj tę historyę. Pani ta i jéj eskorta mają moje słowo honoru i winni być traktowani, jako przyjaciele.
Pani du Gua i Fanszeta zeszli się tymczasem w przedsionku; margrabia znowu podał ramię pannie de Verneuil; grupa młodych ludzi wyższego pochodzenia, którzy oczekiwali na Garsa w zamku Vivetière, rozstąpiła się, tworząc szpaler dla przepuszczenia młodéj pary, a każdy starał się dojrzéć rysów nieznajomej; pani du Gua bowiem zdołała już za pomocą kilku ukradkiem przesłanych sygnałów rozbudzić ogólną ciekawość.
W pierwszéj sali panna de Verneuil spostrzegła stół nakryty z prawdziwą elegancyą i przygotowany na dwudziestu współbiesiadników. Sala ta łączyła się z obszernym salonem, w którym niebawem znalazło się całe towarzystwo. Obie izby licowały ze sobą wybornie w zniszczeniu i zaniedbaniu z zewnętrznym stanem zamku. Starożytne ozdoby z drzewa orzechowego, politurowane, przedstawiały się w kształtach grubych i nie obrobionych, wydatne wprawdzie, lecz nie piękne; były one przytém popaczone i zdawały się grozić upadkiem. Kolor ich ciemny dodawał jeszcze wejrzenia smutnego téj sali, pozbawionéj zwierciadeł, obić i firanek, w któréj trochę odwiecznych i zniszczonych mebli godziło się z tłem ogólnéj ruiny.
Marya spostrzegła na stole porozkładane mapy gieograficzne i plany, daléj w rogach salonu porozrzucane szable i nagromadzone karabiny. Wszystko świadczyło, że przybycie ich przerwało ważną konferencyę naczelników powstania wandejskiego z naczelnikami Szuanów. Margrabia zaprowadził pannę de Verneuil do ogromnego spróchniałego fotelu pod kominkiem, a Fanszeta umieściła się po-za swą panią, opierając się o poręcz tego starożytnego mebla.
— Pozwoli mi pani opuścić się na chwilę? Muszę spełnić urząd gospodarza domu — rzekł margrabia, pozostawiając obie nieznajome i wmieszał się pomiędzy grupy swoich gości.
Uważna Fanszeta dostrzegła, jak na kilka słów Montaurana wszyscy poczęli usuwać broń i ukrywać mapy i plany, wogóle chować wszystko, co mogłoby obudzić podejrzenie republikańskich oficerów. Niektórzy z nich pozdejmowali nawet z siebie szerokie pasy z bawoléj skóry, w których ukrywały się noże i pistolety. Margrabia zalecił największą ostrożność i dyskrecyę i wyszedł, tłomacząc się potrzebą przyjęcia niewygodnych gości, jakich mu los nastręczył.
Panna de Verneuil, odwrócona do kominka, grzała zziębnięte swe nogi i pozwoliła Montauranowi odejść, nie obejrzawszy się nawet, myśląc w ten sposób zawieść oczekiwania wszystkich, którzy pragnęli gorąco lepiéj ją obaczyć. Tak więc Fanszeta sama tylko była niemym świadkiem zmiany, jaką spowodowało wyjście naczelnika. Wszyscy obecni ugrupowali się dokoła tajemniczéj pani du Gua, a podczas dosyć długiéj sekretnéj z nią rozmowy, każdy z nich kilkakrotnie nie omieszkał obejrzéć się w kierunku kominka i obu nieznajomych kobiet.
— Znacie Montaurana — mówiła im — w jednéj chwili zabałamucił się w téj dziewczynie. Wiecie także, że z moich ust najlepsze rady ma w podejrzeniu. Przyjaciele, których widzieliśmy w Paryżu, panowie de Valois i d’Esgrignon, d’Alençon, uprzedzili go o zasadzce, jaką nań gotują przy pomocy jakiéjś kobiety: a on, nie zważając na nic, lgnie do pierwszéj, jaką spotyka, i to do nędznicy jakiéjś, która według zebranych przeze mnie objaśnień przybiera imię wielkiéj rodziny, aby je zhańbić, która...
Kobieta, mówiąca to, w któréj rozpoznać nietrudno jednę z tych, które kierowały powstaniem Szuanów, w opowieści téj zachowa i nadal nazwisko, jakie posłużyło jéj do uratowania się z niebezpieczeństwa w Alençon. Odkrycie prawdziwego jéj nazwiska mogłoby tylko obrazić szlachetną rodzinę, i tak mocno zasmuconą wybrykami téj awanturnicy, będącej zresztą przedmiotem innéj opowieści.
Niedługo téż pod wrażeniem słów pani du Gua ciekawość ogólna, przejmująca do głębi całe towarzystwo, nabrała cech impertynencyi a nawet nieprzyjaznego usposobienia. Kilka niemiłych, głośno wyrzeczonych wyrazów dobiegło uszu Fanszety, która ostrzegłszy po cichu swoję panią, schroniła się we framugę okna.
Marya powstała, zwróciła się twarzą do wzburzonych grup i spojrzała na tych, po większéj części młodych ludzi, wyniośle a nawet wzgardliwie. Piękność jéj, szlachetne ruchy i duma, jaka odbijała się w jéj spojrzeniu, zmieniły znów w jednéj chwili usposobienie jéj nieprzyjaciół i wywołały szmer podziwu dla niéj, który się wyrywał mimowoli.
Dwóch albo trzech z tych mężczyzn, których maniery zewnętrzne zdradzały nawyknienie do grzeczności i galanteryi, jakiéj nabywa się w sferach dworskich, zbliżyło się ku niéj. Zachowanie się Maryi przejęło ich uszanowaniem, żaden nie śmiał rozpocząć z nią rozmowy: zdawała się być nie obwinioną, ale sędzią tych ludzi. Naczelnicy téj wojny, wszczętéj pod hasłem Boga i króla, okazali się wcale niepodobnemi do swych własnych portretów, jakie sobie odmalowała jéj bujna wyobraźnia. Walka ta, wielka w istocie, skarlała w jéj oczach i przybrała charakter nader zwyczajny, gdy oprócz dwóch albo trzech prawdziwie wyrazistych twarzy, ujrzała samę tylko prowincyonalną drobną szlachtę o twarzach pozbawionych wyrazu energii i życia. Z krainy poetycznych marzeń Marya wpadła w padół rzeczywistości. Fizyognomie te zdradzały od pierwszego rzutu oka nie tyle pragnień chwały, ile potrzebę intrygi. W istocie wielu potomkom rodzin starożytnych interes wkładał broń do ręki, a jeżeli w chwili czynu okazywali się prawdziwemi bohaterami, tutaj nazimno, nieświetny przedstawiali widok.
Utrata iluzyi uczyniła pannę de Verneuil niesprawiedliwą i nie pozwalała jéj uznać prawdziwego poświęcenia, które wielom z tych ludzi dawało istotną wartość.
Tymczasem większość zpomiędzy nich odznaczała się niezbyt szlachetnemi manierami. Jeżeli jakaś figura oryginalnością wyróżniła się nad inne, zacierały wypukłość jéj maniery i formułki arystokratyczne. Jeżeli Marya w pobłażliwości swéj mogła nie odmówić tym ludziom dowcipu i rozumu, musiała jednak zauważyć w nich brak zupełny téj prostoty i zarazem wielkości realnéj, do któréj przyzwyczaiły ją tryumfy ludzi Rzeczypospolitéj. To nocne zebranie pośród ruin tego starego zamku, przy tém całém otoczeniu i na tém tle tak dziwnie licującém z ludźmi, złamało usta jéj do uśmiechu i przedstawiło się w jéj umyśle, jak symboliczny obraz upadłéj monarchii. Pomyślała z rozkoszą, że przynajmniéj margrabia gra główną rolę pomiędzy temi ludźmi, których całą zasługą, że poświęcili się dla straconéj sprawy. Na ich tle zarysowała jéj wyobraźnia postać kochanka tém wybitniéj uwydatniając ją ponad wszystkiemi temi, szczupłemi i nędznemi figurami, w których niebawem poczęła widziéć tylko ślepe narzędzia, posłużyć mające do spełnienia wielkich i szlachetnych „jego“ zamiarów.
W téj chwili odgłos kroków margrabiego rozległ się w sąsiedniéj sali. Spiskowcy rozeszli się, podzielili na grupy a szepty ucichły. Podobni do dzieci, które figla jakiegoś spłatały w nieobecności nauczyciela, starali się zachować pozory ciszy i porządku.
Montauran wszedł.
Marya z uwielbieniem patrzyła na niego, widząc go najpierwszym pomiędzy wszystkiemi, najmłodszym i najpiękniejszym. Jak król jaki wśród swego dworu przechodził on od jednéj grupy do drugiéj, rozdawał i rozdzielał pomiędzy obecnych lekkie skinienia głowy, uściski dłoni, życzliwe spojrzenia, wyrazy porozumienia lub wymówki. Spełniał on swoje obowiązki naczelnika stronnictwa z gracyą i pewnością siebie, trudną do uwierzenia w człowieku tak młodym, którego ona sama o trzpiotowatość z początku obwiniała.
Obecność margrabiego położyła kres ciekawości, natarczywie czepiającéj się panny de Verneuil, niezadługo wszakże podszczuwania pani du Gua odniosły swój skutek. Baron du Guénic znany pod przydomkiem Intime, który w całém tém gronie ludzi zgromadzonych tu w ważnéj sprawie, z racyi imienia, jakie nosił, i stanowiska, jakie piastował, najwięcéj zdawał się miéć prawa do poufałego stosunku z Montauranem, wziął go pod rękę i odprowadził na bok.
— Posłuchaj mię, kochany margrabio — rzekł — z przykrością widzimy wszyscy, że jesteś na drodze do popełnienia wielkiego szaleństwa.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Wieszże ty przynajmniéj, skąd się wzięła ta dziewczyna, kim ona jest w rzeczywistości i jakie są jéj zamiary wobec ciebie?
— Mój kochany! co mi do tego? tak mówiąc między nami, do jutra zrana przejdzie mi ta fantazya.
— Zgoda! ale jeżeli ta kobieta przedtém zdoła cię wydać?
— Odpowiem ci na to wtedy, jak ty mi odpowiesz, dlaczego dotąd tego nie zrobiła — odparł Montauran żartobliwie, przybierając minę człowieka zaufanego w siłę swoich wdzięków.
— No! ale jeżeli się jéj podobasz i jeżeli chce cię zdradzić także dopiéro wtedy, gdy i jéj dla ciebie fantazya przeminie?
— Mój drogi! spojrzyj tylko na tę przenikliwą kobietę, przyjrzyj się jéj manierom i śmiéj potém powiedziéć, że to nie jest kobieta prawdziwie dystyngowana. Gdyby na ciebie rzuciła przychylne spojrzenie, zaręczam ci, że uczułbyś w głębi duszy wiele dla niéj szacunku i poważałbyś ją podobnie, jak ja. Wiem, że już ktoś źle cię uprzedził do niéj, ale po tém, cośmy sobie powiedzieli, ja i ona, bądź spokojny; gdyby to była jedna z tych bezwstydnych, o których donieśli nam przyjaciele, zabiłbym ją bez namysłu.
— Czy myślisz pan — rzekła pani du Gua, która się do rozmawiających zbliżyła, że Fouché jest tak głupi, aby na ciebie nasłał jaką pierwszą lepszą, pod płotem znalezioną dziewczynę! Zmierzył siłę uroku, jaki na ciebie chciał rzucić, twoją wartością. Ale jeżeli pan jesteś ślepy, przyjaciele twoi miéć będą oczy otwarte, żeby czuwać nad panem.
— Pani — odpowiedział Gars, rzucając na nią spojrzenie pełne gniewu — proszę pamiętać, aby nie stało się nic takiego, coby mogło wyrządzić przykrość jéj lub eskorcie republikańskiéj. W przeciwnym razie nikt i nic nie obroni moich przyjaciół od mojéj zemsty. Chcę, aby osobę tę przyjęto z jaknajwiększemi względami jako kobietę do mnie należącą. Zdaje mi się, że Montauranowie spokrewnieni są z domem de Verneuil.
Przeszkody, jakie spotykał margrabia, wywołały ten sam skutek, jaki przeszkody podobne sprawiają zwykle u młodych ludzi. Chociaż pozornie traktował on pannę de Verneuil bardzo lekko, i chociaż przyznawał, że namiętność jego ku niéj chwilowym tylko była kaprysem, podżegnięty uczuciem dumy, postąpił sam w tém uczuciu o wielki krok naprzód. Przyjmując tę kobietę do rodziny, brał honorowy obowiązek na siebie zapewnienia jéj szacunku swych towarzyszy. Przechadzając się więc po sali, zbliżał się do rozmaitych grup, i zapewniał tonem człowieka, którego narazić sobie nie było bezpieczném, że Marya jest rzeczywiście panną de Verneuil. Zaraz téż wszelkie szepty i gawędy ucichły.
Gdy Montauran przywrócił pewną harmonię w zgromadzeniu i dopełnił obowiązków gospodarza, zbliżył się znowu do swéj kochanki i z pośpiechem rzekł po cichu:
— Ci ludzie wydarli mi chwilę szczęścia.
— Bardzo rada jestem, że pana widzę przy sobie. Uprzedzam pana, że jestem ciekawa, i boję się go zmęczyć memi pytaniami. Powiedz mi naprzód, kto jest ten przyzwoicie ubrany człowiek na prawo, który ma na sobie zielony kaftan.
— Jestto sławny major Brigant, z Paryża, z cyrkułu Marais, towarzysz nieboszczyka Merciera, zwanego La Vendée.
— A ten duchowny o twarzy okrągłéj, który z nim teraz rozmawia o mnie? — zapytała surowo panna de Verneuil.
— Czy pani wiesz, co oni mówią?
— Jakto, czy wiem?... Co znaczy to pytanie?
— Nie mógłbym pani tego powtórzyć, nie obrażając cię...
— Jeżeli tylko pozwalasz pan obrażać mię i nie karzesz obelg, jakie mię w tym domu spotykają, to żegnam cię, panie margrabio. Ani chwili nie chcę tu pozostać. Już zaczynam czuć wyrzuty sumienia, że tak niecnie oszukałam tych republikanów tak lojalnych i tak pełnych zaufania.
Postąpiła kilka kroków ku drzwiom, margrabia poszedł za nią.
— Maryo droga, posłuchaj mię... Przysięgam ci na honor, że nakazałem milczenie ich podejrzeniom, nie wiedząc sam, ile w nich jest prawdy. Niemniéj jednak w tém położeniu rzeczy, kiedy przyjaciele, których mamy w ministeryach paryskich, ostrzegli mnie, abym nie ufał żadnéj kobiecie spotkanéj po drodze, ponieważ Fouché na moję intencyę z ulicznéj jakiéjś bohaterki zrobić ma Judytę — przyznasz, że dozwoloném jest najbliższym moim towarzyszom przypuścić, że ty, Maryo, zbyt jesteś piękną na... uczciwą kobietę...
Mówiąc to, margrabia wpatrywał się pilnie w oczy pannie de Verneuil, która zarumieniła się i nie mogła powstrzymać kilku łez.
— Zasłużyłam na te obelgi — rzekła. Chciałabym widziéć pana przekonanym, że jestem kobietą godną wzgardy i równocześnie być kochaną przez ciebie... Wtedy dopiéro nie wątpiłabym... Ja wierzyłam panu wtedy, kiedyś mię zwodził, a pan nie wierzysz mi nawet wtedy, gdy jestem samą prawdą. Skończmy więc, panie margrabio — dodała marszcząc brwi i blednąc równocześnie jakby umrzéć miała. Żegnam pana!
Wybiegła z sali, z gwałtowanym porywem rozpaczy.
— Maryo! życie moje całe tobie oddaję! — szepnął Montauran do ucha młodéj kobiety...
Stanęła i popatrzyła na niego.
— Nie, nie! — rzekła. Chcę szlachetną nadal pozostać! Żegnam cię! Gdym w myślach moich łączyła się z pańskim losem, zapomniałam o wszystkiém, o przeszłości mojéj i o twojéj przyszłości, byłam szalona!
— Jakto, więc pragniesz mię opuścić w téj właśnie chwili, kiedy życie składam u stóp twych?
— Tak mówisz, obłąkany namiętnością.
— Nie! oddaję ci je bez żalu i nazawsze!
Weszła napowrót do sali.
Dla ukrycia swych wzruszeń, margrabia zaczął znowu przerwaną wpierw rozmowę.
— Ten tłusty mężczyzna, o którego nazwisko pytałaś mię pani, to straszliwy człowiek. Jestto ojciec Gudin, jeden z tych jezuitów, mających dosyć uporu a może i dosyć poświęcenia, aby pozostać we Francyi pomimo edyktu z r. 1763, który ich z niéj wygnał. Jest on zarzewiem wojny w téj okolicy i propagatorem Stowarzyszenia „serca Jezusowego“. Przywykły posługiwać się religią, jak narzędziem, przekonywa swoich zwolenników, że zmartwychwstaną, i umie podtrzymać ich fanatyzm zręcznemi proroctwami. Jak pani widzisz, trzeba korzystać z osobistych interesów każdego, aby dojść do wielkiego celu. W tém leżą wszystkie tajemnice polityki...
— A ten starzec, czerstwy jeszcze, muskularny, o! tam nalewo, ten z taką wstrętną twarzą? Patrz pan, tam oto, ten ubrany w strzępki adwokackiéj togi...
— Adwokackiéj, mówisz pani? Ach ten! to, jak się jemu zdaje, nasz brygadyer. Nie słyszałaś pani nigdy o Longuym?
— Więc to on! — wykrzyknęła panna de Verneuil przerażona. Więc posługujecie się takiemi ludźmi?
— Cicho! może nas usłyszéć... A widzisz pani tam znowu tego, który rozmawia z panią du Gua, pewno o rzeczach kryminalnéj natury.
— Tego w czarném ubraniu, z wejrzeniem sędziego?
— To jeden z naszych ajentów, nazywa się la Billardière, jest on synem radcy parlamentu Bretanii, którego nazwiska sobie nie przypominam. Zdaje mi się, jest-to coś, jakby Flamet... Mimo tego ma on zaufanie u książąt.
— A ten obok niego, który nakłada w téj chwili swoję fajeczkę gipsową, i opiera się ręką na odrzwiach, jak halabardnik? — zapytała, śmiejąc się, panna de Verneuil.
— Na honor! dobrześ pani powiedziała... jest-to dawny leśniczy nieboszczyka męża téj kobiety... Dowodzi on jedną z kompanij, któremi walczę przeciw ruchomym batalionom armii republikańskiéj. On i Marche-a-Terre są-to najwierniejsi zapewne słudzy, jakich król ma tutaj...
— Ale ona, któż jest ona?
— Ona — odpowiedział margrabia — jest-to ostatnia kochanka gienerała Charette. Wywiera ona wielki wpływ na nich tu wszystkich.
— Czy przynajmniéj była wierną gienerałowi?
Za całą odpowiedź margrabia zrobił giest powątpiewania.
— I szanujesz ją pan?
— Doprawdy jesteś pani niemiłosiernie ciekawą...
— Jest ona moją nieprzyjaciółką, gdyż nie może być już moją rywalką — rzekła panna de Verneuil — przebaczam jéj dawne błędy, niechże ona przebaczy mi moje. A ten wąsaty oficer?
— Pozwól pani zamilczéć jego nazwisko. Pragnie on uwolnić Francyę od pierwszego konsula i chce tego dokonać z bronią w ręku. Czy mu się uda czy nie, będzie sławnym. Usłyszysz pani o nim...
— I to pan przyjechałeś dowodzić takiemi ludźmi? — zapytała ze zgrozą. Oto są obrońcy sprawy królewskiéj. A gdzież są panowie i szlachta?
— Ależ — odparł margrabia — oni bawią na dworach europejskich. Któż-to zjednywa królów, ich gabinety, ich ministrów i armie całe dla domu Bourbonów, kto rzuca je na Rzeczpospolitą, która grozi śmiercią wszystkim monarchom i ogólném zniszczeniem porządkowi społecznemu.
— Ach! — odrzekła ze szlachetném wzruszeniem — bądź mi pan odtąd źródłem czystém, z którego czerpać będę idee, jakie mi jeszcze nabyć przyjdzie... zgadzam się na to... Ale pozostaw mi swobodę myślenia, że jesteś jedynym szlachcicem, który walczysz za Francyą na czele Francuzów, a nie cudzoziemców. Jestem kobietą i czuję, że gdybym była matką i gdyby dziecko moje biło mię w swéj zaciętości, mogłabym mu przebaczyć, ale gdyby toż dziecko moje z zimną krwią patrzało, jak mnie biją obcy, uważałabym je za potwora!
— Zostaniesz pani zawsze republikanką — rzekł margrabia z zapałem obudzonym szlachetną indygnacyą kobiety, która go w przypuszczeniach jego utwierdziła.
— Republikanką? Nie, nie jestem już nią... Nie szanowałabym pana, gdybyś się poddał pierwszemu konsulowi — odparła — ale nie chciałabym także widziéć pana na czele ludzi, którzy rabują jeden kącik Francyi, zamiast atakować Rzeczpospolitą. Za kogóż bijecie się? Czego spodziewacie się od króla, przez was samych na tronie osadzonego? Już raz kobieta podjęła się wykonania tego arcydzieła, a król koronowany jéj ręką, pozwolił jéj zginąć na stosie! Ludzie ci — to pomazańcy boscy a nie wolno bezkarnie dotykać rzeczy poświęconych. Pozostawcie Bogu samemu troskę o wynoszenie ich i strącanie z taburetów ze złota i purpury. Jeżeli oceniliście należycie wartość nagrody, jaka was czeka, jesteście dziesięć razy większemi, aniżeli z początku sądziłam, i niż się wam samym wydaje. Jeżeli tak jest, możesz mię zgnieść i zniszczyć — pozwalam ci i będę szczęśliwą.
— Jesteś pani zachwycającą! Nie probój przekonywać tych panów, pozostałbym wodzem bez żołnierzy.
— A gdybyś pan dał mi się nawrócić, poszlibyśmy razem daleko na tysiąc mil stąd!
— Ludzie ci, któremi pani zdajesz się gardzić, będą umieli zginąć w ogniu — odrzekł margrabia poważnie, i błędy ich będą zapomniane. Zresztą jeżeli moje wysiłki uwieńczy powodzenie, czyż wawrzyny tryumfu nie pokryją wszystkiego?
— Tylko pan jeden pomiędzy niemi masz coś do stracenia!
— Nie, pani, nie ja jeden — odpowiedział z prawdziwą skromnością. Oto widzisz pani tam dwóch nowych naczelników Wandei. Pierwszy, o którego nazwisku słyszéć pani musiałaś, Grand Jacques, jest-to hrabia de Fontaine, drugi — la Billardière, którego już pani przedstawiłem.
— Zapomniałeś pan o wypadkach w Quiberon, gdzie Billardière odegrał prawdziwie dziwną rolę? — odrzekła, jakby uderzona nagłém przypomnieniem.
— La Billardière wiele wziął na siebie, wierz mi pani. Nie jestto droga różami wysłana — służyć królom.
— Ach! dreszcz mię przejmuje — zawołała Marya. Margrabio — dodała tonem zdradzającym jakiś opór, którego tajemnica była jéj tylko własnością — jedna chwila wystarczy, aby rozwiać złudzenie i odkryć tajemnicę, od któréj zależy szczęście i życie wielu ludzi... Zatrzymała się, jakby w trwodze, aby nie powiedziała za dużo. Po chwili rzekła: — Chciałabym być pewną bezpieczeństwa żołnierzy republikańskich.
— Będę ostrożny — odrzekł uśmiechając się, aby ukryć wzruszenie; ale nie mów mi pani o swoich żołnierzach, wszakże słowem szlacheckiém zaręczyłem za nich pani.
— A zresztą jakież mam prawo tobie uwagi czynić, panie margrabio — rzekła... Pomiędzy nami bądź ty zawsze panem. Czyż nie powiedziałam ci, że byłabym nieszczęśliwą, gdyby mój wybrany był niewolnikiem
— Panie margrabio — rzekł z uszanowaniem zbliżający się major Brigant — czy Błękitni długo tutaj zostaną?
— Odejdą, jak tylko trochę odpoczną — pośpieszyła z odpowiedzią panna de Verneuil.
Margrabia rzucił badawczy wzrok dokoła i zauważył jakieś ożywienie w grupach, opuścił więc pannę de Verneuil i pozwolił pani du Gua zastąpić się przy niéj. Kobieta ta pod uśmiechniętą maską kryła fałsz i cierpkie spojrzenie margrabiego nie zdołało jéj zmieszać.
W téj chwili Fanszeta wydała gwałtowny okrzyk, z trudem stłumiony. Panna de Verneuil, która ze zdziwieniem obaczyła, że wierna jéj towarzyszka wybiegła nagle z sali, spojrzała na panią du Gua, a zdziwienie jéj powiększyło się jeszcze bardziéj na widok bladości, która niezwłocznie pokryła twarz jéj nieprzyjaciółki. Pragnąc odkryć przyczynę tajemniczego oddalenia się Fanszety, Marya podbiegła do framugi okna, dokąd rywalka udała się za nią także, pragnąc osłabić podejrzenie i uśmiechnęła się z wyrazem niedającéj się określić złośliwości. Rzuciwszy okiem na smutny pejzaż jeziora, wróciły obie do kominka.
Marya nie spostrzegła nic, coby usprawiedliwiać mogło ucieczkę Fanszety. Pani du Gua wróciła uradowana, że wykonano jéj rozkazy.
Jezioro, nad brzegiem którego ukazał się Marche-a-Terre na wezwanie téj kobiety, łączyło się z wałem granicznym, który otaczał ogrody opisując dziwne krzywizny, to szerokie, jak stawy, to znów ścieśnione i wąskie, jak sztuczne rzeki parku. Brzeg stromo pochyły, który się kąpał w tych jasnych wodach, wił się zaledwie o kilka staj od okien. Zajęta przyglądaniem się na powierzchni wód czarnym liniom cieniów, rzucanych przez wierzchołki kilku starych wierzb, Fanszeta dość obojętnie z początku obserwowała jednostajne kołysanie się, jakie lekki wietrzyk wywoływał z suchych gałęzi. Nagle wydało jéj się, że obaczyła na fali jeden z tych nieregularnych i nagłych ruchów, jakie oznaczają życie. Kształt, który ujrzała, jakkolwiek niewyraźny, zdawał się kształtem ludzkim.
Fanszeta przypisywała to widzenie swoje zamgleniu kształtów, jakie tworzyło światło księżyca, przedzierające się przez liście i gałęzie; niedługo jednak ukazała się druga głowa ludzka a potém inne w oddali. Małe krzewy nadbrzeżne pochyliły się i znowu gwałtownie podniosły. Fanszeta zobaczyła wtedy, że cały ten długi płot nieznacznie się porusza, jak jeden z tych wielkich wężów indyjskich o kształtach bajecznych. Niebawem w krzakach i trawach ukazały się tu i owdzie jakieś punkta świetlane, poruszające się i przesuwające.
Zdwajając uwagę kochanka Marche-a-Terre’a poznała jednę z tych czarnych postaci posuwających się w łonie ruchomego pobrzeża. Jakkolwiek niewyraźne były kształty tego człowieka, bicie jéj serca przekonywało ją, że tym, którego widziała, był Marche-a-Terre.
Utwierdzona w swém przekonaniu jednym z giestów, które dojrzéć zdołała, i niewątpliwie pragnąc dowiedziéć się, czy tajemniczy ten pochód nie kryje w sobie jakiéj zdrady, wybiegła na podwórze, zbiegłszy w środek podwórza, usiłowała przyjrzéć się obu skrzydłom zamku i obydwu brzegom, nieświadoma przyczyn tego głuchego ruchu.
Poczęła słuchać uważnie i usłyszała lekki szelest, podobny do szmeru, jaki wydają kroki dzikiego zwierza w lesie. Zadrżała, ale nie przelękła się. Mimo młodości swéj i niedoświadczenia znalazła szybko łatwy sposób zadowolenia swéj mocno podrażnionéj ciekawości. Spostrzegła w środku podwórza karetkę pocztową, pobiegła więc, wskoczyła do niéj i wysunęła główkę, jak zając, do którego uszu dolatują odgłosy zbliżającego się polowania. Tak śledząc, dojrzała wreszcie Pille-Miche’a wychodzącego ze stajni. Za nim ciągnęło dwóch nieznanych jéj wieśniaków, a wszyscy trzéj dźwigali snopki słomy. Rozciągnęli je oni w szeroką matę przed oficyną niezamieszkaną, ciągnącą się równolegle do brzegu, przesłoniętego karłowatemi drzewami, kędy przesuwali się ostrożnie Szuanie, zachowując ciszę która zdradzała przygotowania do jakiegoś strasznego podstępu.
— Ścielesz im tyle słomy, jakby tam naprawdę spać mieli. Dosyć już, Pille-Miche, dosyć tego! — zawołał ktoś głosem przyciszonym. Głos ten Fanszeta poznała.
— Alboż nie będą spali? — odparł Pille-Miche, śmiejąc się głupowato. Ale nie boisz ty się, żeby się Gars nie rozgniewał? — dodał tak cicho, że go Fanszeta dosłyszéć nie mogła.
— No! to się pogniewa trochę — odrzekł półgłosem Marche-a-Terre, a co wybijemy Błękitnych, to wybijemy. Patrzajno! tę karetkę trzeba wtoczyć...
Pille-Miche pochwycił za dyszel a Marche-a-Terre za jedno z kół z taką szybkością i siłą, że w jednéj chwili Fanszeta znalazła się w wozowni i mogła zostać w niéj zamkniętą, zanim zdołała się namyśléć nad tém nowém położeniem.
Pille-Miche wyszedł znowu, aby pomódz wynieść beczkę cydru, którą margrabia kazał uczęstować eskortę, Marche-a-Terre zaś przeciskał się około karetki ku drzwiom, chcąc także wyjść i drzwi zamknąć za sobą, gdy wtém poczuł na sobie nagle rękę, która pochwyciła za bujne kudły jego koziéj skóry. Obejrzał się i poznał te oczy, których słodycz wywierała na niego wpływ magnetyczny. Stał przez chwilę jak oczarowany. Fanszeta wyskoczyła nagle z dyliżansu i zapytała go tym tonem napastniczym, z którym tak dobrze bywa kobiecie rozgniewanéj.
— Piotrze! jakie wiadomości dałeś w drodze téj pani i jéj synowi? Co się tu robi? Czego się kryjesz? Mów; chcę wszystko wiedziéć!
Słowa te wywołały na twarz Szuana wyraz, jakiego Fanszeta nigdy dotąd nie widziała. Bretończyk pochwyciwszy swą niewinną kochankę za rękę, wyprowadził ją gwałtownie przed drzwi wozowni, i tam, obróciwszy ją ku srebrnemu światłu księżyca, odrzekł, wpatrując się w nią strasznemi oczyma:
— Dobrze, do pioruna! Fanszeto, dobrze, powiem ci wszystko, ale mi wprzód przysięgniesz na ten różaniec (i wydobył z kieszeni swego skórzanego okrycia stary jakiś różaniec), na tę relikwią, którą znasz dobrze — dodał — że mi odpowiesz prawdę na jedno tylko pytanie.
Fanszeta zarumieniła się, spostrzegłszy różaniec, który był podobno zakładem ich miłości.
— Tak — dodał Szuan cały drżący — na ten sam różaniec, kiedyś przysięgłaś...
Nie dokończył. Wieśniaczka położyła mu rękę na ustach, zmuszając do milczenia swego dzikiego kochanka.
— Czy chcesz koniecznie, żebym przysięgła? — zapytała.
Wziął ją łagodnie za rękę i popatrzywszy na nią przez chwilkę, zapytał:
— Powiedz, czy ta pani, któréj służysz, jest rzeczywiście panną de Verneuil?
Fanszecie ręce opadły, spuściła oczy, zbladła i pozostała nieruchomą.
— To publiczna jakaś dziewka! — zawołał Marche-a-Terre strasznym głosem.
I znowu drobna rączka Fanszety zakryła mu usta. Tym razem jednak uchylił się gwałtownie. Biedna Bretonka nie widziała już przed sobą kochanka, lecz jakieś zwierzę drapieżne w całéj swéj grozie. Brwi Szuana ściągnęły się mocno, wargi wykrzywiły i zadrgały, pokazał zęby, jak pies, który broni swojego pana.
— Zostawiłem cię kwiatem, a zastałem zgnilizną! Ach! nacóżem cię opuszczał? Wyście tu przybyły nas zdradzić! Przybyłyście wydać Garsa!
Raczéj wyszczekał to, niż powiedział. Fanszeta, choć przerażona, na ten ostatni wyrzut podniosła głowę i śmiało skierowawszy na wściekłego Szuana anielskie swoje oczy, odpowiedziała:
— Jak pragnę zbawienia, to fałsz! To się przywidziało twojéj pani!
Teraz on spuścił oczy. Ona wzięła go za rękę, przysunęła się do niego z przymileniem i rzekła:
— Piotrze! po co my oboje w tych wszystkich sprawach? Słuchaj! ja nie wiem, jak ty możesz w tém co rozumiéć, bo ja nic nie rozumiem! Ale pamiętaj, że ta piękna i szlachetna pani — to moje dobrodziejka! Więcéj ci powiem nawet: to nasza dobrodziejka; żyjemy ze sobą jak dwie siostry. Nigdy nic złego stać się jéj niepowinno tam, gdzie ona z nami i póki my żyjemy! Przysięgnij ty mnie teraz! Tutaj tylko tobie ufam jednemu...
— Ja tu nie rządzę — odparł Szuan z gniewem.
Twarz jego zasępiła się mocno. Ona wzięła go za wielkie jego uszy i poczęła głaskać łagodnie, jak kota.
— No to przyrzeknij mi — zaczęła znowu, widząc go mniéj wzburzonym — że dla bezpieczeństwa naszéj dobrodziejki użyjesz całéj władzy, jaką tu masz.
Poruszył głową, jakby wątpił o powodzeniu, a giest ten przeraził biedną Bretonkę.
W téjże chwili eskorta weszła na groblę. Kroki żołnierzy i chrzęst broni rozbudziły echa wśród podwórza i zdawały się skłaniać Szuana do powzięcia stanowczéj decyzyi.
— Uratuję może twoję panią — rzekł do swjé kochanki — jeżeli będziesz w stanie zatrzymać ją w pałacu i nie dozwolisz jéj wychodzić na podwórze. A ty — dodał — cokolwiek stać się może, zostań tam razem z nią i milcz, jak ryba. Bez tego nic!
— Przyrzekam ci — odpowiedziała przerażona.
— No, to wracaj do pokoju, a ukryj strach twój nawet przed twoją panią.
— Dobrze.
Ścisnęła rękę Szuana i pobiegła ku domowi z lekkością ptaka; Marche-a-Terre patrzył za nią wzrokiem po ojcowsku pobłażliwym. Za chwilę potém wsunął się w płot, jak aktor, chowający się za kulisy w chwili, gdy się podnosi zasłona. A scena miała być tragiczną.
— Wiesz co, obywatelu Merle, że ta niewesoła okolica wydaje mi się istną pułapką — zauważył Gérard, wchodząc na podwórze.
— I mnie się tak widzi — odparł kapitan nie bez śladów zakłopotania.
Obaj oficerowie pośpieszyli zaciągnąć warty dla zabezpieczenia się od strony bramy i grobli, potém rzucili okiem nieufném na brzegi jezior i smutny krajobraz.
— Cóż robić? — rzekł Merle. — Tu trzeba miéć zupełne zaufanie, albo nie wchodzić wcale.
— Wejdźmy — odpowiedział Gérard.
Żołnierze na rozkaz komendanta, uwolnieni z szyku bojowego, pośpieszyli ustawić broń w kozły i rozgospodarowali się właśnie przed ową wielką matą ze słomy, na środku któréj Szuanie umieścili beczkę z jabłecznikiem bretońskim. Rozdzielili się na grupy a dwaj wieśniacy poczęli rozdawać pomiędzy nich chleb żytni i masło. Margrabia de Montauran wyszedł naprzeciw oficerów i wprowadził ich do salonu. Gdy Gérard wszedł do przedsionka, odwrócił się i jeszcze raz badał okiem całą przestrzeń, jaką spojrzenie objąć zdołało. Potém zawołał dwóch żołnierzy, Beau-Pied’a i Clef de Coeurs’a.
— Pójdziecie mi we dwóch na rekonesans. Zwiedzić ogród i przetrząść płoty. Rozumiecie? Potém przed frontem obozu postawić wartę.
— A czy możemy przedtém zapalić ognisko, poruczniku? — za pytał Clef-des-Coeurs.
Gérard skinął głową.
— Wiesz ty, Clef-des-Coeurs — rzekł Beau-Pied, że to nie żarty, i że porucznik nie nadto jest ostrożny. Och! gdyby tu był Hulot, nie wlazłby on w to gniazdo os. Siedzimy tu, jak w kotle jakim...
— Brednie pleciesz — odparł Clef-des-Coeurs. Jakto, ty frant nad frantami, i nie domyślasz się, że ta rudera, to jest właśnie zaczarowany pałac téj miłéj osóbki, około któréj uwija się nasz gorący kapitan Merle, perła kapitanów! I on się z nią ożeni, kochanku, to jasne, jak wyglansowany bagnet. Toż to będzie niemały zaszczyt dla naszéj półbrygady miéć taką kapitanową.
— To prawda — odparł Beau-Pied. Możesz jeszcze dodać na pochwałę téj rudery, że pijemy tu przepyszny cydr. To tylko bieda, że go potrzeba pić pod tym przeklętym płotem... Zdaje mi się ciągle, że widzę naszych poczciwych druhów, biednego Larose’a i Vieux Chapeau spadających w ten przepaścisty rów na Pélerinie. Harcap Larose’a tak się kiwał, jak młotek przy furcie. Nie zapomnę tego nigdy...
— Mój kochany Beau-Pied, jak na żołnierza, masz zawiele wyobraźni! Mógłbyś pisać wiersze i zostać członkiem Instytutu.
— Jeżeli ja mam wyobraźnię za bujną, to ty jéj nie masz wcale — odparł Beau-Pied — i dużo wody upłynie, nim zostaniesz konsulem.
Dyskusyę przerwał śmiech ogólny grzejących się przy ognisku. Clef-des-Coeurs w całym swoim arsenale dowcipu nie znalazł broni, którąby mógł odeprzéć ten atak swego przeciwnika..
— No! a teraz służba. Idźmy do ogrodu. Ja wezmę się naprawo — rzekł Beau-Pied.
— Jeżeli ty naprawo, to ja nalewo — odpowiedział Clef-de-Coeurs. Ale poczekaj! jeszcze jednę szklankę cydru. Język mi zasechł i lgnie do podniebienia, jakby nie przymierzając był z gumowego płótna, którém Hulot obwija swój kapelusz galowy.
Lewa strona ogrodu, do któréj zlustrowania tak leniwie zabierał się Clef-des-Coeurs była na nieszczęście tą groźną stroną, w któréj Fanszeta dostrzegła słanianie się owych podejrzanych cieniów. W wojnie wszystko zależy od losu... Wchodząc do salonu i kłaniając się towarzystwu Gérard rzucił badawczém spojrzeniem po osobach, które je składały. Podejrzenie owładnęło nim tém silniejsze: zbliżył się więc do panny de Verneuil i rzekł do niéj pocichu:
— Zdaje mi się, że, im prędzéj wydostaniemy się stąd, tém lepiéj dla nas. Nie bardzo mi się to miejsce pewném widzi.
— Jakto! nie czujesz się bezpiecznym u mnie, poruczniku!? — zapytała śmiejąc się.
— Bądź spokojny! Pewniejszym o siebie i o swoich możesz tu być nawet, niż w Mayennie.
Kobieta zawsze za swego kochanka odpowiada z pewnością większą, niż za siebie. Obu oficerów odpowiedź ta uspokoiła.
W téj chwili całe towarzystwo przeszło do sali jadalnéj, mimo kilku głosów, radzących wstrzymać się jeszcze chwilkę do przybycia jednego z ważniejszych członków zebrania, dającego na siebie czekać. Panna de Verneuil, korzystając z ciszy, jaka zwykle panuje przy rozpoczęciu uczty, baczniejszą mogła zwrócić uwagę na to zgromadzenie, niezmiernie w takich okolicznościach ciekawe, a które ona do pewnego stopnia z sprzecznych żywiołów skupiła, dzięki kobiecéj lekkomyślności, przywykłéj do swobodnego traktowania wszystkiego w najgroźniejszych nawet chwilach życia. Dwaj oficerowie republikańscy imponowali charakterem fizyognomii całemu otoczeniu dowódców królewskiéj armii. Długie ich włosy, ściągnięte od skroni ku tyłowi głowy i związane w długie harcapy na karku, uwydatniały na ich czołach te linie szlachetne, które nadają młodym twarzom tyle męskiéj piękności. Ich niebieskie mundury wytarte, z czerwonemi wyłogami, dobrze zbrukanemi, wszystko aż do szlif, nieco w tył odrzuconych w skutek długiego marszu, zdradzało w tych dwóch wojskowych pewną wyższość ponad wszystkiemi, którzy ich otaczali. Tam jest naród! tam wolność! pomyślała, a potém, zwracając spojrzenie na królewskich, rzekła do siebie: — A tam człowiek jeden, król, przywileje!
I nie mogła powstrzymać się od pewnéj admiracyi dla kapitana Merle, który wesołością swą i humorem przy postaci marsowéj stanowił prawdziwy typ, jaki sobie wymarzyć można, francuskiego żołnierza, który pod gradem kul jeszcze piosnkę śpiewa i który nawet z padającego niezręcznie kolegi na polu bitwy zażartować potrafi. Gérard zato imponował wszystkim powagą swoją i zimną krwią. Widać było w nim całym, w oczach jego i ruchach nawet, ducha prawdziwie republikańskiego. Takim duchem ożywionych można było podówczas napotkać mnóstwo w armii francuskiej, która przywykłszy do szlachetnych, choć niegłośnych poświęceń, nabrała energii i siły dotąd nieznanéj.
— Oto jeden z tych ludzi o głębokich poglądach — myślała w duchu panna de Verneuil. Ludzie ci oparci na teraźniejszości, którą okiełznali, burzą przeszłość, ale na korzyść przyszłości...
Myśl ta zasmuciła ją, gdyż nie odnosiła się do jéj kochanka, ku któremu zwróciła się teraz Marya, jakby mszcząc się za myśl obcą, przelotną, myślą o nim, o uwielbieniu, jakie czuła dla niego, i nienawiści, jaką czuć musiała stąd dla Rzeczypospolitéj. Widziała margrabiego, otoczonego temi ludźmi, pełnemi fantazyi i rozliczającemi się z przyszłością i mającymi dosyć odwagi, ażeby walczyć ze zwycięską Rzecząpospolitą w nadziei wskrzeszenia zmarłéj monarchii, odbudowania religii położonéj na indeksie, przywrócenia książąt, w téj éepoce włóczęgów, i odświeżenia przywilejów zestarzałych. Ten znowu — myślała — niemniéj jest ponętnym, jak tamten! Ten z przeszłości chce przyszłość zbudować. Umysł jéj przepełniony myślami wahał się w téj chwili pomiędzy staremi i młodemi ruinami. Sumienie głośno do niéj wołało, że jeden z nich walczy za sprawę jednego człowieka, drugi za kraj, ale doszła już impulsem uczucia do tego przekonania, do którego inni dochodzą rozmmém, że król — to ojczyzna.
W téj chwili margrabia usłyszał w salonie odgłos kroków zbliżającego się mężczyzny. Przyzostał więc i poszedł naprzeciw niego. We drzwiach spotkał nadchodzącego i poznał w nim współbiesiadnika, którego oczekiwali. Przybyły zdziwiony towarzystwem, w jakiem się znalazł, chciał przemówić, Gars jednak niedostrzeżonym przez republikanów znakiem nakazał mu ręką milczenie i niemym giestem wskazał mu miejsce przy stole.
Tymczasem, im bardziéj oficerowie republikańscy badali fizyognomię swych współbiesiadników, tém bardziéj wzrastały ich podejrzenia. Strój duchowny księdza Gudin i dziwaczne ubrania Szuanów podsycały ich ostrożność, podwoili zatém baczenie na wszystko i dostrzegli niebawem dziwnych kontrastów pomiędzy zachowaniem się wszystkich uczestników biesiady a ich słowami i wyrażeniami. O ile silnie zaakcentowany republikanizm kilku z nich był widocznie przesadnym, o tyle znowu maniery innych były z gruntu arystokratyczne. Pewne spojrzenia i rzuty oka, które pochwycić zdołali pomiędzy margrabią a jego gośćmi, pewne wyrazy dwuznaczne, nieuważnie wymówione, a szczególniéj pełny zarost wielu zpomiędzy biesiadników, którzy niezręcznie kryli brody swoje w krawatach, ostatecznie przekonały oficerów republikańskich o prawdzie tego, czego się dotąd z trwogą domyślali. Prawda ta jednocześnie odkryła się dla obu, wypowiedzieli sobie téż nawzajem swoje myśli spojrzeniem, pani du Gua bowiem tak zręcznie manewrowała, sadzając gości do stołu, że rozdzieleni od siebie republikanie oczyma tylko porozumiewać się mogli. Sytuacya, w jakiéj się znajdowali, nakazywała im postępować z całą ostrożnością. Nie wiedzieli, czy są panami zamku, czy przeciwnie, złapani w zasadzkę; czy panna de Verneuil jest wspólniczką czy ofiarą téj niewytłomaczonéj awantury. Wypadek jednak nieprzewidziany przyśpieszył kryzys, zanim zdołali nawet ocenić całą doniosłość niebezpieczeństwa, jakie im groziło.
Nowoprzybyły był-to jeden z tych ludzi zwięzłych i barczystych, kwadratowych, że się tak wyrażę. Na twarzy miał silne rumieńce; idąc, pochylał się naprzód i zdawał się poruszać całe masy powietrza dokoła siebie. Do zobaczenia kogoś jedno spojrzenie mu nie wystarczało. Mimo swego szlachetnego pochodzenia brał on życie za żart, z którego trzeba, o ile się da, najlepiéj skorzystać; ale mimo całéj dumy, w któréj klękał przed sobą samym, był-to człowiek dobry, grzeczny i dowcipny na sposób téj szlachty francuskiéj, która ukończywszy edukacyę na królewskim dworze wraca do swych posiadłości i nie może przypuścić, aby po dwudziestu latach, spędzonych w głębokiéj prowincyi, już się przestarzéć i zardzewieć można. Ludzie tego rodzaju nie mają zwykle taktu przy całéj pewności siebie, mówią dowcipnie wierutne głupstwa, nie ufają z wielką delikatnością i przyczyniają sobie niezmiernie dużo trudu, ażeby — wpaść w pułapkę.
Po krótkiéj ale zwinnéj szermierce grabek po talerzu nieznajomy podniósł oczy i począł rozglądać się dokoła. Podziw jego wzmógł się jeszcze bardziéj, gdy spostrzegł dwóch oficerów republikańskich; zapytał więc spojrzeniem panią du Gua, co to ma znaczyć? Za całą odpowiedź ta ostatnia wskazała mu wzrokiem pannę de Verneuil. Ujrzawszy syrenę, któréj piękność poczęła już zacierać wrażenie, wywołane w umysłach wszystkich podejrzeniami pani du Gua, tłusty nieznajomy uśmiechnął się jednym z tych uśmiechów impertynenckich i drwiących, które zdają się zawierać w sobie całe tomy powieści skandalicznych. Pochylił się do ucha jednego z sąsiadów swoich i wyrzekł kilka wyrazów, które, pozostając tajemnicą dla oficerów i Maryi, przeszły niezwłocznie z ust do ust, od uszu do uszu współbiesiadników, aż dostały się do serca tego, którego miały zranić śmiertelnie. Naczelnicy Wandei i Szuanów zwrócili teraz oczy na margrabiego z tą ciekawością, która okrucieństwem trąci. Oczy pani du Gua biegały ciągle od margrabiego ku Maryi, wydając błyski niepohamowanéj radości. Oficerowie zaniepokojeni spoglądali na siebie, oczekując rezultatu téj dziwnéj sceny. W jednéj chwili widelce opadły z rąk bezczynnie, cisza zapanowała w sali, a wszystkie spojrzenia utkwiły nielitościwie w Garsa. Przerażająca wściekłość odmalowała się na jego krwistéj twarzy, która w jednéj chwili nabrała woskowéj bladości. Młody wódz zwrócił się do biesiadnika, od którego wąż téj wieści wziął swój początek, i głosem głuchym, jakby powleczonym żałobną krepą, zawołał:
— Hrabio! mów, czy-to prawda? Niech się piekło rozstąpi!
— Honorem ręczę za prawdę — rzekł hrabia z poważnym ukłonem.
Margrabia spuścił oczy na jednę chwilę, lecz natychmiast je podniósł i zwrócił na Maryą, która z przerażeniem przyjęła to groźne spojrzenie.
— Życiebym oddał — rzekł zcicha — gdybym się mógł zemścić natychmiast.
Pani du Gua zrozumiała raczéj po ruchu, niż dosłyszała słowa, przez margrabiego wymówione, i uśmiechnęła się do niego tak, jak się uśmiechamy do strapionego przyjaciela, którego rozpacz niedługo ma już potrwać.
Ogólna wzgarda dla panny de Verneuil malująca się na wszystkich twarzach wywołała ostatecznie wybuch oburzenia u obudwu oficerów republikańskich, którzy jednocześnie porwali się z miejsc swoich.
— Czego żądacie, obywatele? — zagadnęła pani du Gua.
— Naszych szpad, obywatelko! — zawołał Gérard.
— Nie potrzeba wam szpad przy stole — odpowiedział margrabia.
— Przy stole nie trzeba, ale zabawimy się zapewne w inną grę, znaną wam dobrze — wykrzyknął Gérard. Bliżéj się tu zetkniemy niż na Pélerinie.
Całe zgromadzenie zamilkło. W téj chwili rozległ się straszliwy huk wystrzałów na podwórzu, a ilość ich i jednoczesne odezwanie się okropne sprawiły wrażenie na obu oficerach Rzeczypospolitéj. Wybiegli na taras u przedsionka i oto, co spostrzegli.
Szuanie w liczbie stu lub więcéj celowali do kilku nieszczęśliwych żołnierzy, którzy uniknęli zgonu od pierwszego ich wystrzału. Strzelali oni jak do zwierzyny, napędzonéj przez nagankę. Bretończycy ci wychodzili z płotu nadbrzeżnego, gdzie ich umieścił Marche-a-Terre pomimo niebezpieczeństwa tego stanowiska, czego dowodem było, iż w pośród jęków konających żołnierzy słychać było plusk kilku Szuanów, wpadających w wodę, jak kamienie w przepaść.
Gdy spostrzegli oficerów, Pille-Miche wziął na cel Gérarda, Marche-a-Terre kapitana.
— Kapitanie — rzekł zimno margrabia do Merle’a, powtarzając słowa, jakie mu niedawno on sam powiedział, ludzie są jak ulęgałki, dojrzewają na słomie. I wskazał gwałtownym ruchem ręki na zakrwawione słomiane maty, na których rozciągnięta leżała cała eskorta Błękitnych, i gdzie Szuanie dobijali żywych a obdzierali umarłych z niesłychanym pośpiechem. Miałem racyę, gdym mówił, że żołnierze twoi nie dojdą do Péleriny. Zdaje mi się także, że twoja głowa prędzéj wyładuje się ołowiem niż moja. Cóż ty na to?
Montauran czuł ohydną i straszną potrzebę nasycenia swéj wściekłości. Ironia jego w obliczu bezbronnego, okrucieństwo i groza téj wojennéj zasadzki, dokonanéj bez jego rozkazu, ale którą w téj chwili uznawał, wszystko to licowało ze wzburzeniem jego serca. W gniewie swym chciałby był zniszczyć całą Francyą. Błękitni wyrżnięci i dwaj ci oficerowie w jego mocy, wszyscy niewinni zbrodni, która o pomstę wołała, byli dla niego tém, czém są karty w ręku zrozpaczonego gracza.
— Wolę zginąć, jak oni, niż zwyciężać, jak pan! — wykrzyknął Gérard, a widząc nieszczęśliwych żołnierzy nagich i pokrwawionych, dodał: Zamordować tak podle i nazimno tylu niewinnych!
— Tak podle i na zimno zamordowany był Ludwik XVI! — odpowiedział żywo margrabia.
— Panie — odparł dumnie Gérard — w procesie, który naród królowi wytacza, są tajemnice, których nigdy zrozumiéć nie zdołasz.
— Zbrodnią jest oskarżać króla! — wrzasnął margrabia, nie mogąc się powstrzymać.
— Zbrodnią jest walczyć przeciw Francyi! — odparł Gérard ze wzgardą.
— Głupstwo! — krzyknął margrabia.
— Matkobójstwo! — zawołał republikanin.
— Królobójstwo! — zawtórzył żołnierz królewski.
— Na co się zdało rozpoczynać dyskusyę wobec śmierci? Nie dadzą ci skończyć! — wtrącił Merle z piekielnym humorem.
— To prawda — rzekł spokojnie Gérard, zwracając się do Montaurana. — Panie! jeżeli zamiarem twoim jest zamordować nas również, zrób nam przynajmniéj tę łaskę, niechaj to będzie prędko...
— Zawsze ten sam! — zawołał kapitan, zawsze mu się spieszy. — Ależ mój drogi Gérardzie, kiedy kto się wybiera w daleką drogę i nie ma już nadziei śniadania, to zjada przynajmniéj dobrą kolacyą!
Gérard jednym skokiem stanął pod murem. Pille-Miche zwrócił ku niemu lufę karabinu, oczekując znaku od nieruchomego Montaurana, po chwili jednak, biorąc milczenie za rozkaz, wystrzelił i oficer padł nieżywy, jak drzewo podcięte. Marche-a-Terre pobiegł ku trupowi dla podzielenia się z Pille-Michem nową zdobyczą. Jak dwa kruki zgłodniałe pokłócili się i nad ciepłemi jeszcze zwłokami rozległy się dzikie wrzaski.
— Jeżeli pan masz apetyt i pragniesz dokończyć kolacyi, to proszę ze mną — rzekł Montauran do Merle’a, którego postanowił zatrzymać, jako zakładnika do wymiany.
Kapitan wszedł machinalnie za margrabią do salonu, szepcząc pocichu do siebie, jakby czynił sobie wyrzuty: To ta dyabelska dziewka jest wszystkiego przyczyną! Co Hulot na to powie?
— Dziewka! — krzyknął, powtarzając wyraz, margrabia. Więc to istotnie podła dziewka?
Montaurana zabiło to słowo. Szedł on za Merlem blady, zmieniony, z oczyma w słup postawionemi, krokiem niepewnym i chwiejnym.
W jadalnéj sali odegrała się inna straszna scena, która w nieobecności margrabiego przybrała tak okropny charakter, że Marya nie widząc swego jedynego protektora, w okrutnym wzroku swéj rywalki czytała nieodwołalny wyrok śmierci. W chwili, gdy się rozległ odgłos strzałów, wszyscy powstali oprócz pani du Gua.
— Niech się panowie nie trwożą — rzekła, nasi ludzie dławią Błękitnych. Dopiéro powstała spostrzegłszy, że wyszedł margrabia. Panna ta, którą tu widzicie — wykrzyknęła z tłumioną wściekłością — przybyła aż tu z zamiarem porwania Garsa zpośród nas! Miała zamiar wydać go Rzeczypospolitéj!
— Odrana mogłabym go była wydać sto razy, a tymczasem ocaliłam mu życie — odparła ze wzgardą panna de Verneuil.
Pani du Gua rzuciła się na swoję rywalkę z szybkością błyskawicy. Porwana wściekłym gniewem rozerwała słabe pętlice kaftana na zdziwionéj i przerażonej tym niespodziewanym napadem Maryi, zgwałciła brutalną ręką nietykalne schronienie, w którém schowany był list, rozerwała sukno, podszewkę, hafty, gorset i koszulę, i korzystając ze spokojności, dla zadowolnienia swéj żądzy i zemsty kobiecéj, ścisnęła swą rywalkę za gardło z taką zręcznością i siłą, że pozostawiła jéj na szyi krwawe ślady swych paznogci, doznając dzikiéj rozkoszy, iż może tak nieludzko z nią postąpić i wstydliwość jéj na taką próbę narazić. W słabym oporze, jaki Marya przeciwstawić mogła rozszalałéj wilczycy, spadła jéj z głowy rozwiązana kapuza, włosy rozplotły się i opadły w bujnych splotach na ramiona, twarz jéj zarumieniła się ze wstydu i dwie duże łzy wyżłobiły sobie wilgotną i gorącą brózdę wśród policzków, nadając blaskowi jéj oczów jeszcze więcéj żywości. Rozpacz, jaka się odbiła na jéj zawstydzonéj twarzy, wzruszyła wszystkich. Najsurowsi nawet sędziowie, patrząc na jéj boleść, byliby uwierzyli w jéj niewinność.
Nienawiść i gniew tak mało jednak widzą, że pani du Gua nie zauważyła nawet, iż nikt nie słuchał, gdy upojona tryumfem wykrzyknęła:
— Patrzcie panowie! osądźcie sami, czy niesłusznie oskarżyłam tę ohydną istotę?
— Nie tak znowu ohydną — mruknął tłusty hrabia, sprawca całéj téj awantury. Ja tam dyabelnie lubię takie ohydy.
— Oto jest — ciągnęła daléj okrutna Wandejka — rozkaz podpisany przez Laplace’a i kontrasygnowany przez Dubois. Jeżeliście ciekawi, co się w nim zawiera, to go wam przeczytam — dodała:
„Obywatele, dowódcy wojsk wszelkiego stopnia, administratorowie okręgów, prokuratorowie, syndycy etc., etc., departamentów zbuntowanych, a szczególniéj tych miejscowości, w których znajdować się będzie dawniejszy margrabia Montauran, dowódca wojsk powstańczych, przezwany Garsem — winni udzielać opieki i pomocy obywatelce Maryi de Verneuil i podlegać rozkazom, Jakieby im wydać mogła, każdy w tém, co się jego dotyczy etc. etc.“
— Zakulisowa gwiazda śmie przybierać nazwisko szlachetnéj rodziny, aby je kalać w błocie! — wykrzyknęła pani du Gua, skończywszy czytanie.
Na twarzach wszystkich malowało się zdziwienie i niepewność.
— Nierówna będzie walka, jeżeli Rzeczpospolita wysyła takie piękne kobiety przeciwko nam — zauważył wesoło baron du Guénic.
— Szczególniéj, jeżeli te kobiety nie mają nic do stracenia — dodała pani du Gua.
— Nic? — zawołał kawaler du Vissard — przecież panna ma kapitał, który jéj musi przynosić grube dochody!
— Rzeczpospolita widać lubi żarty, kiedy nam przysyła publiczne dziewczęta za ambasadorów — wykrzyknął ojciec Gudin.
— Na nieszczęście jednak pannie podobało się szukać tak niebezpiecznych rozkoszy, od których do śmierci niedaleko — rzekła pani du Gua z wyrazem przerażającéj radości na twarzy, który wskazywał, że pragnie już kres położyć wesołym żartom.
— Dziwię się, że pani jeszcze żyjesz! — zawołała ofiara, podnosząc oczy po poprawieniu nieładu w toalecie, sprawionego przez napastnicę.
Ten ostry przycinek do przeszłości strasznéj téj kobiety obudził pewne uszanowanie dla dumnéj ofiary i nakazał milczenie całemu towarzystwu. Pani du Gua dostrzegła na ustach kilku dowódców powstania pewien uśmiech przelotny, którego ironia jeszcze bardziéj ją rozwścieklała, i w uniesieniu gniewu, nie widząc wchodzącego Montaurana z kapitanem, krzyknęła do stojącego już we drzwiach Pille-Miche’a:
— Pille-Miche, zabieraj ją! to moja część łupu! Daruję ci ją, możesz z nią zrobić wszystko, co ci się podoba.
Na ten wyraz wszystko całe zgromadzenie zadrżało, gdy ohydne twarze Pille-Miche’a i Marche-a-Terre’a ukazały się ich oczom, a tortury, jakie w téj chwili przenosić musiała nieszczęśliwa ofiara, uprzytomniły się w umysłach wszystkich.
Fanszeta stojąc z rękami złożonemi, z oczyma pełnemi łez, zdawała się, jakby piorunem rażona. Panna de Verneuil, która w niebezpieczeństwie odzyskała całą przytomność umysłu, spojrzała po otoczeniu wzrokiem wzgardy, wydarła list z rąk pani du Gua i z podniesioną głową, z okiem suchém, chociaż płonącém, rzuciła się ku drzwiom, przy których stała szpada kapitana Merle.
W drzwiach tych spotkała margrabiego, zimnego i nieruchomego, jak posąg. Nic nie zdradzało litości dla niéj w tych rysach surowych i sztywnych. Zraniona w najdroższych swoich uczuciach pragnęła tylko śmierci, życie stało się jéj wstrętném. Człowiek, który jéj tyle okazywał miłości, słyszał i widział wszystkie pociski, któremi ją dotknięto, i stał tu, jako świadek lodowaty wstydu, jakiego doznała, gdy wdzięki, które kobieta tylko miłości odkrywa, rzucone zostały na pastwę oczu wszystkich. Możeby przebaczyła Montauranowi jego uczucie pogardy, ale oburzała się na myśl, że w oczach jego, a więc za jego zezwoleniem to wszystko stać się mogło. Spojrzała nań wzrokiem pełnym nienawiści i wściekłości, czuła już bowiem rodzące się w sercu straszne pragnienie zemsty. Czując śmierć bliską, dusiła się swoją bezsilnością i w głowie jéj podniósł się jakby pierwszy zamęt szaleństwa, burząca się w niéj krew ukazywała jéj świat cały w płomieniach, i w tym szale, zamiast się zabić, pochwyciwszy szpadę, wstrząsnęła nią po-nad głową margrabiego i utopiła ją w nim aż do rękojeści!...
Ale ostrze szpady zsunęło się między ramieniem i bokiem. Gars pochwycił ją za rękę powyżéj dłoni i wyprowadził za drzwi sali przy pomocy Pille-Miche’a, który rzucił się na tę istotę rozszalałą, w chwili, gdy chciała zabić margrabiego. Na ten widok Fanszeta poczęła krzyczéć: Piotrze! Piotrze! Piotrze! i z wielkim głośnym płaczem wybiegła za swoją panią.
Margrabia, pozostawiwszy całe towarzystwo w niemém osłupieniu, zamknął drzwi za sobą. Wchodząc na taras przedsionka, trzymał jeszcze w dłoni rękę téj kobiety ściskając ją konwulsyjnie, podczas gdy grube palce Pille-Miche’a łamały jéj prawie kości ramienia. Ona jednak czuła tylko palącą rękę młodego gienerała, na którego zimno spojrzała, mówiąc:
— Boli mnie, panie.
Za całą odpowiedź margrabia długo w nią się wpatrzył:
— Czy i pan masz coś do pomszczenia w sposób tak podły, jak ta kobieta? zapytała. Potém spostrzegając rozciągnięte na słomie trupy, zawołała z drżeniem grozy:
— Słowo szlachcica! Cha! cha! cha! Po tym wybuchu strasznego śmiechu dodała: — Piękny dzień!
— Tak, piękny — odparł — i bez jutra!
Puścił rękę panny de Verneuil, popatrzywszy jeszcze przeciągłém spojrzeniem na tę samę istotę, któréj wyrzec się było dla niego prawie niepodobieństwem. Żaden z obu dumnych umysłów nie chciał uledz. Margrabia czekał może i szukał łzy w jéj oczach, ale piękne źrenice młodéj kobiety pozostały suche i pełne wzgardy. Odwrócił się szybko, pozostawiając ofiarę w rękach Pille-Miche’a.
— Bóg mię wysłucha, margrabio, a ja go prosić będę dla ciebie o jeden piękny dzień bez jutra!
Pille-Miche zaambarasowany tak piękną zdobyczą, ciągnął ją z łagodnością, w któréj mieszała się ironia z szacunkiem. Margrabia westchnął, wszedł do sali i pokazał się gościom swoim z twarzą podobną do twarzy trupa, któremu oczu zapomniano zamknąć.
Obecność kapitana Merle stawała się niewytłumaczoną dla aktorów téj tragiedyi; to téż wszyscy spoglądali na niego ze zdziwieniem, porozumiewając się i zapytując wzrokiem nawzajem. Merle zauważył to zdziwienie Szuanów i, nie wychodząc ze swego charakteru, rzekł do nich ze smutnym uśmiechem:
— Nie myślę, żebyście panowie odmówić chcieli szklanki wina człowiekowi na ostatniéj stacyi w podróży życia.
W téj właśnie chwili, kiedy całe zgromadzenie uspokoiło się temi słowami wyrzeczonemi z prawdziwie francuską trzpiotowatością, która musiała się podobać Wandejczykom, Montauran powrócił do sali, a blada twarz jego, skołowaciałe oczy, przeraziły wszystkich gości.
— Zobaczycie panowie, że umarły jeszcze wszystkich rozrusza.
— Ach! — odezwał się margrabia z takim giestem, jak gdyby ze snu się budził i nie wiedział, co mówi — to pan, kochany kapitanie!
I podał mu butelkę wina Grave ze szklanką.
— O! dziękuję, margrabio, mogłoby mię to odurzyć.
W jego sytuacyi żarty te dziwnie wydawały się jaskrawemi. Pani du Gua zniecierpliwiona odezwała się do współbiesiadników:
— No, dosyć tego, oszczędźmy mu zwłoki.
— Jesteś pani nazbyt okrutna w swoich zemstach — rzekł kapitan. Zapominasz pani o moim koledze zamordowanym. Czeka on na mnie, a ja nie mam zwyczaju nie stawić się tam, gdzie mnie czekają.
— Kapitanie! — odezwał się margrabia, rzucając mu swoję rękawicę — jesteś wolny. Oto paszport dla ciebie. Strzelcy królewscy znają się na myśliwstwie, wiedzą, że nie można do szczętu niszczyć zwierzyny.
— Niech będzie i tak — odpowiedział Merle — ale prawdę mówiąc, źle robicie, panowie, darowując mi życie. Ręczę wam, że ostro się do was wezmę i nikomu nie daruję. Możesz, panie margrabio, być bardzo zręcznym, ale nie wart jesteś Gérarda. Chociaż głowa twoja nie zapłaci mi za jego głowę, ale muszę ją miéć i będę miał.
— Więc się zapewne panu bardzo śpieszy? — zapytał Montauran.
— Żegnam was, obywatele — odparł kapitan, już prawie we drzwiach — mogłem trącić się kieliszkiem z mojemi katami, ale nie pozostanę ni chwili z mojemi mordercami.
I zniknął za drzwiami, pozostawiając za sobą podziw współbiesiadników.
— No! i cóż panowie mówicie o tych adwokatach, mówcach i chirurgach, którzy kierują Rzecząpospolitą? — zapytał zimno Gars.
— Do stu piorunów, margrabio! — odrzekł hrabia de Bauran, w każdym razie są oni źle wychowani. Ten ostatni, o ile mi się zdaje, impertynencko się z nami znalazł.
Szybka ucieczka kapitana miała, prócz innych, jeden jeszcze tajemniczy powód. Istota tak wzgardzona, tak upokorzona, i w téj chwili prawdopodobnie już ginąca, tak silne wdziękami swemi uczyniła na nim wrażenie, że zapomniéć jéj nie mógł i mówił do siebie wychodząc:
— Choćby to nawet była jakaś dziewczyna podejrzana, w każdym razie nie jestto kobieta zwyczajna i radbym się z nią ożenić...
Zrozpaczył on już tak o możności uratowania jéj z rąk tych dzikich, że pierwszą jego myślą, gdy ujrzał się ocalonym, było wziąć ją pod swą opiekę. Na nieszczęście, wybiegłszy do przedsionka, ujrzał podwórze puste. Rzucił oczyma dokoła siebie, wsłuchał się w ciszę i nie usłyszał nic, jak tylko śmiechy krzykliwe i odległe Szuanów, którzy pili w ogrodzie dzieląc się zdobyczą. Zwrócił się na los szczęścia ku fatalnéj oficynie, pod którą nieszczęśliwych jego żołnierzy rozstrzelano i z tego kąta, przy słabym blasku kilku światełek, rozróżnić zdołał grupy, które tworzyli strzelcy królewscy. Ani Pille-Miche’a, ani Marche-a-Terre’a, ani młodéj kobiety nie znalazł jednak, ale w téjże chwili uczuł się delikatnie pociągniętym za mundur, odwrócił się i obaczył Fanszetę, klęczącą u nóg swoich.
— Gdzie ona? — zapytał.
— Nie wiem! Piotr odpędził mię, nakazując nie ruszać się stad.
— Którędy poszli?
— Tamtędy — odpowiedziała, wskazując na drogę.
Kapitan i Fanszeta spostrzegli w téj chwili we wskazanym kierunku kilka cieniów, jakie od światła księżycowego padały na jezioro i rozpoznali kształty kobiece, których piękność, choć niewyraźnie dostrzegana, pobudziła ich serca do silniejszego bicia.
— O! to ona! — zawołała Bretonka.
Panna de Verneuil zdawała się stać spokojnie i z rezygnacyą wpośród kilku ludzi, których ruchy zdradzały toczące się między niemi układy.
— Jest ich kilku, ale to nic, pójdziemy!
— Oni i pana zabiją i jéj nie ocalą — rzekła Fanszeta.
— Jak raz dzisiaj byłem tak, jak zabity — rzekł wesoło.
I oboje pobiegli ku bramie w ruinach, po-za którą odbywała się ta scena.
— Nie, nie pójdę daléj! — zawołała. Piotr mi powiedział, żebym się w to nie mieszała. Znam go, jeszcze popsujemy wszystko. Rób pan, co chcesz, panie kapitanie, ale oddal się ode mnie. Gdyby Piotr zobaczył pana przy mnie, zabiłby mię pewno.
W téj chwili Pille-Miche ukazał się w bramie, zawołał pocztyliona, który znajdował się w stajni i spostrzegł kapitana. W mgnieniu oka, zwrócił ku niemu lufę swego karabina, wołając:
— Święta Anno z Auray! proboszcz z Autrain miał racyę mówić nam, że Błękitni podpisują dyabłom cyrografy. Czekaj, czekaj, ja ci dam zmartwychwstawać!
— Wstrzymaj się! Mnie darowali życie — krzyknął Merle widząc się zagrożonym — oto rękawiczka twego gienerała!
— Tak, tak gadają duchy — odparł Szuan. Ja ci tam życia nie daruję! Ave Maria...
Wystrzelił. Kula trafiła w głowę kapitana, który padł.
Gdy Fanszeta zbliżyła się do Merle’a, usłyszała niewyraźnie już wymówione słowa:
— Wolę zresztą zostać tu z niemi, niż wracać bez nich!
Szuan rzucił się na republikanina, aby go obedrzéć, mówiąc: Ci zmartwychwstali mają to przynajmniej dobrego, że zmartwychwstają w ubraniu. Stanął jednak osłupiały, gdy spostrzegł rękawiczkę Garsa, ten znak bezpieczeństwa, w zaciśniętéj dłoni kapitana, który padł właśnie w chwili, gdy chciał ją pokazać.
— Nie chciałbym być w skórze syna mojéj matki! — krzyknął i znikł z szybkością ptaka.
Aby zrozumiéć to spotkanie, fatalne dla kapitana, konieczném jest pójść za panną de Verneuil od chwili, gdy ją margrabia w chwili rozpaczy i wściekłości porzucił i oddał w ręce Pille-Miche’a. Fanszeta w téjże chwili pochwyciła konwulsyjnie ramię Marche-a-Terre’a, prosząc go łzawemi oczyma o spełnienie danéj obietnicy. O kilka kroków od nich Pille-Miche uprowadzał swoję ofiarę, jak gdyby ciągnął za sobą jaką pakę bez kształtu i wartości. Marya z rozpuszczonemi włosami, z głową pochyloną zwróciła oczy na jezioro, ale wstrzymana silném ściśnięciem żelaznéj ręki Szuana, musiała iść za nim powoli, on zaś oglądał się za nią co chwila, to aby jéj się przypatrzyć, to znowu aby ją do szybszego chodu zniewolić, i za każdym razem myśl jakaś jowialna zarysowywała na jego ohydnéj twarzy straszny uśmiech.
— To piękna bestya dopiéro! — zawołał z grubijańskim zamachem słowa.
Usłyszawszy ten wykrzyknik, Fanszeta odzyskała mowę.
— Piotrze!
— Co?
— On zabije panienkę!
— Nie zaraz — odparł Marche-a-Terre.
— Ale ona się będzie broniła, a jeżeli ona umrze, i ja umrę!
— To właśnie, że nadto ją kochasz! niech ginie! — zawołał Szuan.
— Jeżeli mamy co, i jeżeli jesteśmy szczęśliwi, jéj to winni jesteśmy! Zresztą obiecałeś bronić ją od wszelkiego nieszczęścia.
— Spróbuję, ale ty nie rusz się stąd, puść mnie i pozostań na tém miejscu.
W jednéj chwili Fanszeta uwolniła ramię Marche a-Terra i miotana najstraszliwszą niepewnością, została na podwórzu. Marche-a-Terre dopędził swego towarzysza w chwili, gdy tenże wszedłszy do wozowni, zmusił swoję ofiarę do wejścia w karetę. Pille-Miche zażądał pomocy swego przyjaciela do wytoczenia karety na podwórze.
— Cóż ty myślisz robić z tem wszystkiém? — zapytał Marche-a-Terre.
— Cóż! „Łaskawość“ dała mi dziewkę na własność i wszystko, co jéj, jest moje.
— Mniejsza o karetę, zamienisz ją na pieniądze, ale kobieta... ona ci, jak kot, skoczy do oczu.
Pille-Miche parsknął głośnym śmiechem, złowrogim dla Maryi, i odrzekł:
— Zawiozę ją do domu, a o ślepie moje się nie bój, przywiążę ją!
— No to zaprzęgajmy konie.
W chwilkę późniéj, Marche-a-Terre, pozostawiwszy kolegę na straży przy swéj ofierze, przyprowadził konie. Zaprzężono je, wyprowadzono na podwórze karetkę i Pille-Miche wszedł na stopnie nie zważając, że panna de Verneuil zdawała się szukać sposobu wyskoczenia do brudnych wód stawu.
— Pille-Miche! — zawołał Marche-a-Terre.
— A co?
— Wiesz co! ja kupię od ciebie tę część zdobyczy.
— Daj pokój, nie żartuj! — odparł Szuan, pociągając za spódnicę swoję „własność“, jak rzeźnik łapiący cielę, które mu chce uciec.
— Pokaż-no mi ją, niech zobaczę, to ci powiem, ile dam za nią!
Nieszczęśliwą zmuszono do wyjścia z karety. Stanęła pomiędzy dwoma Szuanami, z których każdy trzymał ją za jednę rękę, przyglądając jéj się bystro i lubieżnie wzrokiem, jakim dwaj starcy musieli przyglądać się Zuzannie w kościele.
— Chcesz — rzekł Marche-a-Terre z ciężkiém westchnieniem — dam ci za nią trzydzieści liwrów rocznego dochodu!
— E! nie żartuj!
— Dam!
— Doprawdy?
— No, przybij na zgodę! — zawołał Marche-a-Terre, wyciągając do niego rękę.
— Cóżeś myślał, przybiję! jak jeszcze! Za te pieniądze można dostać Bretonek i świeżych i pięknych! Ale kareta czyja będzie? — zapytał Pille-Miche po namyśle.
— Moja! — krzyknął Marche-a-Terre tonem groźnym, w którym czuć było pewien rodzaj wyższości, jakiéj mu nad towarzyszem użyczał dziki jego i okrutny charakter.
— A gdyby złoto było w karecie?
— Nie przybiłżeś targu?
— No! przybiłem...
— To idź-żeż teraz, rozwiąż pocztyliona, który tam leży zakneblowany w stajni.
— A jeżeli jest złoto tam w karecie...
— No! mówię, czy jest czy niéma! — krzyknął Marche-a-Terre, brutalnie wstrząsając Maryę za rękę.
— Mam setkę talarów — wtrąciła panna de Verneuil.
Usłyszawszy to, dwaj Szuanie popatrzyli na siebie.
— Ej! przyjacielu, nie kłóćmy się o jakąś „niebieską“ — szepnął Pille-Miche do ucha towarzyszowi, buchnijmy ją w staw z kamieniem u szyi a stoma talarami się podzielmy.
— Dam ci jeszcze sto talarów z mojéj części okupu d’Orgemonta — krzyknął Marche-a-Terre wstrzymując westchnienie, jakie mu ta ofiara z piersi wyrwała.
Pille-Miche wydał z siebie jakiś okrzyk, dziki, który miał radość wyrażać, i pobiegł po pocztyliona, a radość jego przyniosła śmierć kapitanowi, którego w drodze napotkał.
Posłyszawszy odgłos wystrzału Marche-a-Terre lotem błyskawicy pobiegł w stronę, gdzie zostawił Fanszetę i zastał ją jeszcze pełną grozy, klęczącą z rękami złożonemi nad trupem biednego oficera, prawie skamieniałą z przerażenia, tak ją silnie wzruszył widok spełnionego morderstwa.
— Biegnij do twojéj pani — krzyknął gwałtownie Szuan, już jest bezpieczna!
Pobiegł sam po pocztyliona, a powracając z szybkością błyskawicy tą samą drogą około zwłok Merle’a, spostrzegł w skostniałéj już jego ręce rękawiczkę Garsa.
— Oho! — zawołał, Pille-Miche w nie swoje tu się wdawał rzeczy! Nie wiem, czy będzie żył z tych dochodów, które mu za „niebieską“ obiecałem.
Wydarł rękawiczkę z rąk kapitana i rzekł do panny de Verneuil, która siedziała już w karecie z Fanszetą:
— Bierzcie tę rękawicę. Jeżeli po drodze spotkacie naszych ludzi i jeżeli was będą zaczepiać, wołajcie „Gars!“ i pokażcie ten paszport, a nic wam się nie stanie! Fanszeto — dodał, zwracając się ku niéj i chwytając ją za rękę, to już kwita z tą panią. Teraz zostań ze mną a ją niech dyabli wezmą.
— Chcesz, żebym ją opuściła w takiéj strasznéj chwili? — odparła Fanszeta głosem bolejącym.
Marche-a-Terre podrapał się w ucho, potém podniósł głowę i spojrzał okrutnym wzrokiem.
— Masz racyę — rzekł. Zostawiam cię jéj na osiem dni; jeżeli po tym terminie nie wrócisz do mnie!... Nie dokończył, ale dłonią uderzył silnie w lufę karabina i zrobił giest, jakby chciał ją zastrzelić, poczém uciekł, nie czekając odpowiedzi.
Jak tylko Szuan zniknął, głos jakiś, zdający się wychodzić zgłębi stawu, dał się słyszéć: Pani! pani!
Pocztylion i obiedwie kobiety zadrżały ze strachu, gdyż dotąd widziały na powierzchni jeziora tylko trupy pływające. Jeden z żołnierzy republikańskich, ukryty za pniem drzewa, wysunął się ku nim.
— Pozwól mi pani uczepić się, chociaż u kół karety, inaczéj zginąłem! Przeklęta szklanka cydru, którą Clef-des-Coeurs chciał wypić, kosztowała więcéj, niż kilka kwart krwi! Gdyby był tak zrobił jak ja, i poszedł zaraz, jak kazał porucznik, przetrząsnąć ten wściekły płot, biedni towarzysze moi nie pływaliby teraz po tym brudnym stawie, jak łodzie rybackie!
Podczas gdy to się działo na podwórzu, naczelnicy Wandei i dowódcy Szuanów obradowali ze szklankami w rękach pod przewodnictwem margrabiego de Montauran. Częste oblewanie dyskusyi winem Bordeaux ożywiło ją mocno, tém bardziéj, gdy ku końcowi stała się poważną i zajmującą. Przy deserze, w chwili, gdy plan wspólnych działań wojennych zadecydowano, królewscy podnieśli toast na cześć Bourbonów. W téjże chwili rozległ się odgłos wystrzału Pille-Miche’a, jak gdyby echo téj niszczącéj wojny, którą konspiratorowie, dzieci szlachetnych rodzin, wydawali Rzeczypospolitéj. Pani du Gua zadrżała, a giest, jakim zdradziła się jéj radość z tego, że uczuła się oswobodzoną nazawsze od swéj rywalki, zwrócił uwagę wszystkich współbiesiadników, którzy się obejrzeli znacząco po sobie. Margrabia wstał od stołu i wyszedł.
— On ją jednak kochał! — rzekła z ironią pani du Gua. Idźno za nim, panie de Fontaine; nie trzeba go zostawiać samego, będzie nudny jak nieszczęście, jeżeli mu pozwolimy czarne myśli trawić samemu.
Wstała i przysunęła się do okna, wychodzącego na podwórze, pragnąc chociaż zdaleka i niby przypadkiem dojrzéć trupa Maryi. Stąd mogła rozróżnić w dali, przy ostatnich promieniach bladego księżyca na zachodzie karetkę, biegnącą po alei, wysadzanéj jabłoniami, z niezmierną szybkością; welon panny de Verneuil, porwany wiatrem, powiewał nad karetą. Na ten widok pani du Gua, rozwścieklona, porzuciła zgromadzenie.
Margrabia oparty o filar przedsionka, zagłębiony w smutnych medytacyach, patrzył bezmyślnie na stupięćdziesięciu blisko Szuanów, którzy po rozdziale zdobyczy, odbytym w ogrodzie, powrócili dokończyć baryłki cydru i spożyć bochenki chleba, przeznaczone dla Błękitnych. Żołnierze ci nowego rodzaju, na których opierały się nadzieje monarchii, pili, podzieliwszy się na grupy, podczas kiedy na grobli, leżącej naprzeciw przedsionka, siedmiu lub ośmiu zpomiędzy nich zabawiało się wrzucaniem do wody trupów niebieskich, obciążając ich ładunkiem kamieni. Ten widok, połączony z wrażeniami, jakie budziły kostiumy i wyrazy oblicza tych ludzi okrutnych i barbarzyńskich a nie troszczących się o nic, tak był niezwykły i tak nowy dla pana Fontaine, któremu wojska wandejskie inną, szlachetniejszą przedstawiały postać, że korzystając ze sposobności, zapytał margrabiego:
— I cóż pan myślisz zrobić z podobnego rodzaju bestyami?
— Nic wielkiego, nieprawdaż, kochany hrabio! — odparł Gars.
— Czy nauczą się oni manewrować wobec republikanów?
— Nigdy!
— Czy chociaż kiedykolwiek nauczą się rozumiéć i wykonywać twoje rozkazy, margrabio?
— Nigdy!
— Na cóż więc się przydadzą?
— Do zatopienia miecza we wnętrznościach Rzeczypospolitéj — odparł margrabia głosem grzmiącym — do zajęcia w trzech dniach Fougères a w dziesięciu całéj Bretanii! Słuchajcie, panowie — rzekł daléj łagodnie — wracajcie do Wandei. Niech tylko d’Autichamp, Suzannet, opat Bernier, idą tak szybko jak ja, niech nie traktują z pierwszym konsulem, jak mnie dochodzą smutne wieści — uścisnął przy tych słowach rękę Wandejczyka — a będziemy za dni dwadzieścia pod Paryżem.
— Ależ Rzeczpospolita wysyła przeciw nam sześćdziesiąt tysięcy ludzi i gienerała Brune?
— Sześćdziesiąt tysięcy ludzi! Czy doprawdy? — odparł margrabia z pogardliwym śmiechem. A z czémże Bonaparte będzie prowadził kampanię włoską? Co do gienerała Brune, on nie przyjdzie; Bonaparte wysłał go przeciw Anglikom do Holandyi, a tutaj zastąpi go gienerał Hédouville, przyjaciel naszego przyjaciela Barrasa. Czy rozumiecie mnie?
Słysząc te słowa pan de Fontaine spoglądał na margrabiego de Montauran wzrokiem dowcipnym i przenikliwym, którym zdawał się powątpiewać, czy on sam rozumie sens wyrazów, jakie wygłasza. Dwaj młodzi ludzie pojęli się doskonale w jednéj chwili, ale młody gienerał dodał:
— Panie de Fontaine, czy znasz pan mój herb? Godłem mojém wytrwać aż do śmierci.
Hrabia de Fontaine wziął za rękę Montaurana i, uścisnąwszy go, rzekł:
— Zostawiono mię zabitego na polu Quatre-Chemins, więc o panu nie wątpię. Ale wierz memu doświadczeniu, czasy się zmieniły...
— O! to prawda! — rzekł La Billardière, który nadszedł właśnie. Jesteś młody, margrabio! Słuchajcie! Nie wszystkie wasze dobra zostały sprzedane...
— Czy można zrozumiéć przywiązanie bez poświęcenia? — rzekł Montauran.
— Czy znasz pan dobrze króla? — zapytał La Billardère.
— Znam!
— Podziwiam cię.
— Król — rzekł młody gienerał — to kapłan, a ja biję się za moję wiarę.
Rozeszli się. Wandejczyk, przekonany o konieczności zgodzenia się z faktami dokonanemi a zatrzymując w sercu swoję wiarę, La Billardière zdecydowany wrócić do Anglii, Montauran z postanowieniem walczenia na zabój i zmuszenia zwycięstwami, o których marzył, Wandejczyków do wspólnéj akcyi.
Wypadki te tyle walk i wzruszeń wznieciły w sercu panny de Verneuil, iż zasunąwszy się, zmęczona, prawie bezprzytomna, jak umarła w głąb powozu, wydała tylko rozkaz pocztylionowi, ażeby jechał do Fougères. Fanszeta milczała również. Pocztylion, który obawiał się nowéj awantury, pośpieszał, co tylko konie wyskoczyć mogły, ku gościńcowi i niezadługo przypędził pod Pélerinę.
Marya de Verneuil przebyła w gęstéj i białawéj mgle porannéj piękną i obszerną dolinę Couësnon, gdzie ta cała historya się zaczęła i zaledwie dojrzéć zdołała z wierzchołka góry skałę, na któréj zbudowane miasto Fougères. Dzieliły jeszcze podróżnych od miasta dwie mile drogi. Czując się przejętą zimnem, panna de Verneuil pomyślała o biednym żołnierzu, który tam wisiał po-za karetą i kazała mu, pomimo jego wzdragania się, wsiąść do powozu obok Fanszety.
Widok Fougères wyrwał ją na chwilę z zadumy. Zresztą straż postawiona przy bramie ś-go Leonarda odmówiła wejścia nieznajomym i panna de Verneuil musiała ocknąć się, aby pokazać swój bilet ministeryalny. Wjeżdżając do tego ufortyfikowanego miasteczka, poczuła się nareszcie bezpieczną od wszelkiéj napaści. W Fougères obrońcy miasta jedynemi byli jego mieszkańcami. Pocztylion nie znalazł jéj schronienia innego, jak dom pocztowy.
— Pani — rzekł Błękitny, którego uratowała od niechybnéj śmierci — jeżeli kiedykolwiek będziesz potrzebowała utraktować pchnięciem szabli jakiego nieszczęśliwego śmiertelnika, pamiętaj, że moje życie do ciebie należy. Jestem dobry do tego. Nazywam się Jan Falcon, przezwany Beau-Pied, sierżant pierwszéj kompanii zuchów Hulota, siedemdziesiątéj drugiéj półbrygady, zwanéj la Mayençaise. Proszę mi darować moję próżność i przechwałki, ale, jak w téj chwili, nie mam nic innego na pani usługi, nad zwykłą duszę prostego sierżanta — i basta!
Wykręcił się na piętach i odszedł pogwizdując.
— Im głębiéj się schodzi po drabinie społecznéj — rzekła gorzko Marya — tém więcéj znajdujemy uczuć szlachetnych, bez ich zewnętrznych, ostentacyjnych oznak. Margrabia i potomek starożytnéj szlachty daje mi śmierć za życie, a ten sierżant prosty... Ale dajmy temu pokój...
Gdy nareszcie piękna Paryżanka ułożyła się w ciepłém i wygodném łóżku, Fanszeta oczekiwała przyjaznego słówka, do którego nawykła była. Widząc ją niespokojną i wyczekującą, Marya skinęła na nią życzliwie, ale i ze smutkiem.
— I to się nazywa jeden dzień, Fanszeto — rzekła. Postarzałam się o lat dziesięć.
Nazajutrz rano przyszedł Korentyn, chcąc się zobaczyć z panną de Verneuil. Wpuszczono go.
— Fanszeto — rzekła — nieszczęście moje musi być straszne, teraz dopiéro czuję jego ogrom, gdy widzę, że Korentyn nie wydał mi się strasznym.
Niemniéj jednak, na widok tego człowieka, doznała po raz tysiączny jakiegoś wstrętu instynktowego, który przez dwa lata znajomości ułagodzić się nie dał.
— No i cóż — rzekł z uśmiechem — ja byłem pewny, że się uda. Więc to nie on był?
— Korentynie — odpowiedziała powolnie z wyrazem boleści na twarzy — nie mów mi o téj sprawie, dopóki ja sama o niéj mówić nie zacznę.
Zaczął więc przechadzać się po pokoju, rzucając na pannę de Verneuil ukośne spojrzenia, starając się odgadnąć tajemne myśli téj kobiety, któréj wzrok miał dosyć pewności siebie, ażeby zmieszać w jednéj chwili najodważniejszego z mężczyzn.
— Przewidziałem to niepowodzenie — rzekł po chwili; gdybyś pani zamierzała urządzić swoję kwaterę główną w tém mieście, to wiedz pani, że ja tu już jestem zagospodarowany. Jesteśmy w samém ognisku szuaneryi. Czy chcesz pani tu zostać?
Odpowiedziała twierdzącym znakiem głowy, z którego Korentyn wyciągnąć mógł poczęści prawdziwe wnioski o wczorajszych wypadkach.
— Wynająłem dla pani domek, własność narodową, dotąd niesprzedaną. W téj okolicy ludzie bardzo są jeszcze zacofani. Nikt nie śmiał kupić téj rudery, bo należy do pewnego emigranta, mającego opinię brutala. Domek ten leży tuż przy kościele ś-go Leonarda, i słowo honoru daję, przepyszny stamtąd widok. Z psiarni téj można jeszcze skorzystać, jest zupełnie jeszcze mieszkalną. Chcesz pani?
— I owszem, natychmiast — zawołała.
— Potrzeba mi jeszcze kilku godzin, aby go uporządkować, oczyścić i urządzić tak, abyś tam pani znalazła wszystko w swoim guście.
— Mniejsza o to! — odparła. Mieszkałabym chętnie w klasztorze, w więzieniu nawet! W każdym razie urządź się pan tak, żebym mogła dziś wieczór jeszcze odpocząć tam w najgłębszéj samotności. Idź pan, zostaw mię samę. Obecność pańska jest mi nieznośna. Chcę zostać sama z Fanszetą — lepiéj mi będzie z nią, niż z kimkolwiek, niż z sobą samą nawet! Żegnam pana — no! idźże pan już.
Wyrazy te wymówione szybko, rozmaicie akcentowane, i noszące na sobie kolejno cechę kokieteryi, despotyzmu i namiętności świadczyły o zupełném jéj uspokojeniu się. Sen zapewne powolnie uporządkował w jéj umyśle wrażenia dnia poprzedniego i zastanowienie doradziło jéj zemstę. Jeżeli smutny jaki wyraz przebiegł jeszcze czasami po jéj twarzy, to zdawał się on jedynie świadczyć o zdolności, jaką posiadają kobiety, zamykania w swéj duszy najbardziéj egzaltowanych uczuć i téj dosyć zwykłéj u nich siły uśmiechania się z wdziękiem w téj saméj chwili, gdy tworzą w umyśle projekta zguby dwóch ofiar.
Pozostała sama, zajęta myślami, w jakiby sposób dostać margrabiego w swoje ręce. Po raz pierwszy w życiu, kobieta ta żyła według swéj własnéj woli, i z życia tego wyniosła pragnienie zemsty, zemsty nieskończonéj, zupełnéj. Była to jedyna jéj myśl, jedyna namiętność. Słowa i starania Fanszety około niéj nie wywołały odpowiedzi ani zajęcia, zdawała się spać z otwartemi oczyma. Długi ten dzień minął bez jednego giestu, bez jednego czynu, któryby świadczył nazewnątrz o uczuciach zamyślonéj kobiety. Leżała przez cały dzień na sofie, którą sobie zrobiła z krzeseł i poduszek. Wieczorem dopiéro niedbale wyrzekła następujące słowa do Fanszety:
— Dziecko moje, wczoraj zrozumiałam, że można żyć dla miłości, dziś rozumiem, że można umrzéć dla zemsty. Tak! żeby go wynaleść tam, gdzie on jest, spotkać go znowu, podbić i posiąść dla siebie — dałabym życie. Ale jeżeli za kilka dni człowiek ten, który mną pogardził, nie będzie u nóg moich upokorzony i posłuszny, jeżeli nie zrobię zeń najpokorniejszego sługi! wtedy stanę się niższą, niż wszystko, przestanę być kobietą, przestanę być samą sobą!
Dom, który Korentyn wynajął dla panny de Verneuil, dawał dosyć pola upodobaniom w zbytku i elegancyi, wrodzonym téj szczególnéj kobiecie. Nagromadził on tu wszystko, co powinno jéj się było podobać; ze starannością kochanka dla kochanki, albo raczéj człowieka potężnego, który usiłuje pozyskać sobie podobną istotę, potrzebną mu chwilowo. Nazajutrz przyszedł prosić pannę de Verneuil, aby udała się do tego zaimprowizowanego pałacyku.
Jakkolwiek nie zrobiła nic więcéj jak się przeniosła ze skleconéj ze stołków sofy na starożytną pyszną ottomankę, jaką Korentyn dla niéj wynaleść zdołał, fantastka ta objęła dom w posiadanie, jak gdyby rzecz od dawna do niéj należącą. Z prawdziwie królewską obojętnością przyjęła wszystko, co tam znalazła. Okazała nawet jakąś nagłą sympatyę dla niektórych mebelków, które przyswoiła sobie tak, jak gdyby jéj były dawną własnością. Szczegóły to pospolite, ale nie powinny być obojętnemi dla malarzy takich charakterów. Zdawałoby się, że jakiś sen dziwny przedwczesny zapoznał ją poprzednio z tém mieszkaniem, w którem żyła swoją nienawiścią tak, jak gdyby żyła — miłością.
— Przynajmniéj — mówiła sama do siebie — nie wzbudziłam w nim nędznego uczucia litości, które zabija: nie on mi życie ocalił! O pierwsza moja, jedyna i ostatnia miłości! cóż za rozwiązanie! W jednéj chwili, jednym skokiem rzuciła się na przelęknioną Fanszetę. Czy ty kochasz? — pytała. O tak! kochasz, przypominam sobie! Ach! jakże jestem szczęśliwa, że mam przy sobie kobietę, która mię rozumie. A więc, biedna Fanszeto, czyż mężczyzna nie jest przerażającą istotą! Ha! mówił, że mnie kocha, a nie wytrzymał najmniejszéj z prób! Ach! gdyby świat cały go odepchnął, byłby znalazł w méj duszy jedyne schronienie, gdyby świat cały go oskarżył, jabym go jedna broniła! Niegdyś widziałam świat przepełniony snującemi się po nim istotami, ale i świat ten i istoty owe były mi obojętne; świat był smutny, ale nie straszny, ale teraz, cóż mi świat cały bez niego! Więc on będzie żył, a ja nie będę przy nim, nie będę go widziała, nie będę z nim mówiła, nie będę go czuła, trzymała, ściskała!... Ach! zaduszę go wprzód własnemi rękami, gdy będzie spał!...
Przerażona Fanszeta przypatrzyła się jéj w milczeniu.
— Zabić tego, którego się kocha? — rzekła nareszcie słodkim głosem.
— Tak, gdy już nie kocha.
Ale po tych okropnych słowach, ukryła twarz w dłoniach, usiadła napowrót na sofie i siedziała tak w milczeniu.
Nazajutrz wszedł do jéj pokoju człowiek jakiś, nie anonsując się. Miał on surowy wyraz twarzy. Był-to Hulot. Podniosła oczy i zadrżała.
— Przychodzisz pan zażądać rachunku z powierzonych mi żołnierzy, przyjaciół twoich?... Nie żyją!
— Wiem o tém — odparł. — Zginęli, a śmierć wzięła ich nie w służbie Rzeczypospolitéj.
— Dla mnie i przeze mnie zginęli! — wykrzyknęła. — Będziesz mi pan mówił o ojczyźnie. Ale powiedz mi, czy ojczyzna wraca życie tym, którzy dla niéj giną, czy mści się chociaż ich śmierci! Ja ich pomszczę przynajmniéj!
Ponure obrazy katastrofy, któréj była ofiarą, rozwijały się szybko i gwałtownie w jéj wyobraźni i piękna ta istota, dla któréj wstyd i skromność najsilniejszą były bronią kobiecą, miała w tej chwili ruchy szalone i krokiem, męskim prawie, szła ku olśnionemu komendantowi.
— Za kilku zamordowanych żołnierzy ja przyprowadzę pod topór waszych gilotyn głowę jednę, która warta więcéj od głów tysięcy! — rzekła. — Kobiety rzadko wojują, ale choć starym jesteś żołnierzem, mógłbyś się w mojéj szkole wiele ciekawych forteli wojennych wyuczyć! Oddam na żer waszych bagnetów całą rodzinę: jego przodków i jego samego, jego przyszłość, jego przeszłość, wszystko! O ile byłam dlań dobrą i szczerą, o tyle teraz będę fałszywą i podstępną. Tak, komendancie, przywiodę tego dumnego szlachcica do mego łóżka, z którego gdzie indziéj nie wyjdzie, jak na szafot! Tak! tak stanę się pewną, że nie będę miała rywalki. Nędznik sam wydał wyrok śmierci na siebie: dzień bez jutra, powiedział... Wasza Rzeczpospolita i ja będziemy pomszczeni. Rzeczpospolita! — zaczęła znowu głosem, którego dziwny akcent przeraził Hulota. Więc on umrze za to, że podniósł broń przeciw ojczyźnie? Więc Francya ukradnie mi moję zemstę! Ach! jakże życie jest marne! Jedna śmierć jednę tylko zbrodnię okupić może. Ale jeżeli ten panicz ma jednę tylko głowę, ja będę miała jednę całą noc, aby mu dać uczuć, o ile więcéj traci niż życie! Przedewszystkiém jednak komendancie, ty, który go zabijesz (tu wydarło się jéj z piersi westchnienie), proszę cię, czyń tak, aby nic nie zdradziło mojéj zdrady, i żeby legł pewny mojéj wierności! O nic cię więcéj nie proszę! Niech widzi mnie tylko jedynie i moje pieszczoty!
Zamilkła a za purpurą jéj twarzy Hulot i Korentyn dostrzegli, że gniew i szał namiętny nie zdołały zabić całkowicie w niéj wstydu. Marya drżała gwałtownie wymawiając te słowa. Wsłuchiwała się w nie sama jakby wątpiła, że to ona je wyrzekła, i zadrżała znowu naiwnie, robiąc giest kobiety, któréj z rąk się zasłona wymknęła.
— Ale miałaś go pani w swych rękach — rzekł Korentyn.
— Prawdopodobnie — odrzekła z goryczą.
— Dlaczegoż mnie było wstrzymywać, gdy go schwytałem — zapytał Hulot?
— Ależ, komendancie, nie byliśmy pewni wtedy, że to on!
Mówiąc to, przechadzała się gwałtownemi krokami po izbie i rzucała groźne spojrzenia na obu widzów téj burzy. Nagle uspokoiła się. — Nie poznaję się — zawołała głosem prawie męskim. — Nie czas rozmawiać! Trzeba iść po niego!
— Iść po niego! — zawołał Hulot — ależ, kochane dziecko, nie wiesz chyba, co mówisz, nie wiesz pewno, że nie jesteśmy panami okolicy, i że jeżeli się ośmielisz wyjść za bramy miasta, zostaniesz pochwyconą i zginiesz niedaléj, jak o jakie sto kroków.
— Dla tych, którzy się chcą zemścić, niéma niebezpieczeństwa — odpowiedziała z giestem wzgardy, którym wygnała z izby obu świadków swego szału.
— Co za kobieta! — krzyknął Hulot wychodząc z Korentynem. Co-za myśli niedorzeczne mają ci naczelnicy policyi w Paryżu! Ona nigdy nam go nie dostawi — dodał, kręcąc głową.
— O! dostawi! — odparł Korentyn.
— Czyż nie widzisz, że ona go kocha?
— Właśnie dlatego. Zresztą — rzekł Korentym, spoglądając na zdziwionego komendanta — ja tu jestem, ja nie dam jéj zrobić głupstwa, gdyż według mnie, kolego, niema miłości, która byłaby wartą 300,000 franków.
Gdy pokojowy dyplomata pożegnał starego wiarusa, ten ostatni powiódł za nim oczyma, a gdy odgłos kroków jego ucichł, westchnął, mówiąc sam do siebie:
— Już to jednak czasem szczęście być tak głupim, jak ja! Do stu piorunów. Gdybym spotkał Garsa, wybiłbym się z nim na pałasze, jak-em Hulot! Gdyby potrzeba było sądzić tego lisa, teraz, gdy potworzono sądy wojenne, uważałbym swoje sumienie tak brudném, jak koszula młodego rekruta, co pierwszy raz idzie w ogień!
Rzeź w Vivetière i żądza pomszczenia dwóch towarzyszy o tyle przyczyniły się do powtórnego przyjęcia przez Hulota dowództwa, o ile odpowiedź nowego ministra wojny Berthiera, w któréj uwiadomił go, że w obecnych okolicznościach dymisyi jego przyjąć nie może. Do depeszy ministeryalnéj dołączony był list poufny, w którym minister, nie objaśniając o misyi, powierzonéj pannie de Verneuil, pisał mu, że wypadek ten, nie mający nic z tokiem wojny wspólnego, nie powinien wpływać na jego czynności. Współudział naczelników wojennych, pisał minister, powinien ograniczać się w téj sprawie na dopomaganiu téj szanownéj obywatelce, jeżeli tego okaże się potrzeba.
Dowiedziawszy się z raportów, że ruchy Szuanów zdradzają zamiar skoncentrowania ich sił w okolicy Fougères, Hulot sprowadził tajemnie, zdwojonemi marszami, dwa bataliony swéj półbrygady do tego miasta. Niebezpieczeństwo ojczyzny, nienawiść dla arystokratów, których stronnicy zagrażali wielkiemu obszarowi ziemi francuskiéj, przyjaźń, wszystko łączyło się, aby powrócić staremu żołnierzowi zapał młodości.
— Otóż to jest życie, jakiego pragnęłam — wykrzyknęła panna de Verneuil, gdy się znalazła sama z Fanszetą. Jakkolwiek szybko płyną godziny, są one dla mnie wiekami myśli!
Wzięła za rękę Fanszetę i głosem pierwszego skowronka, co zanuci po burzy, wypowiedziała następujące słowa:
— A jednak cokolwiek pocznę, moje dziecko, widzę zawsze przed sobą tę parę ust purpurowych, ten podbródek lekko podniesiony, te oczy pełne ognia i słyszę ciągle: wio! naszego pocztyliona. Marzę! a jednak dlaczegoż tyle nienawiści po przebudzeniu!
Westchnęła ciężko, podniosła się, potém, pierwszy raz od wejścia do tego domu, zaczęła rozpatrywać się w krajobrazie téj krainy, wydanej na pastwę wojny domowéj przez tego okrutnego szlachcica, którego chciała zwalczyć sama. Pociągnięta pysznym widokiem wyszła z domku, aby odetchnąć swobodniéj pod stropem nieba, i puściła się drogą bez wyboru, a jeżeli znalazła się na skwerze miejskim, zpewnością zaprowadził ją tam ten zły demon naszéj duszy, który każe nam szukać nadziei w niedorzeczności. Myśli, poczęte pod wpływem tego uroku, często się spełniają, ale wtedy przypisują zwykle to przewidzenie przyszłości potędze, zwanéj przeczuciem. Potęga to niewytłomaczona, ale istotna, którą namiętność zawsze ma na swoje rozkazy, jak pochlebcę, który wpośród licznych kłamstw powie czasem prawdę.
Ostatnie wypadki téj historyi, zależne od topografii miejsca, na którém zaszły, czynią koniecznym dokładny opis całéj okolicy, bez którego rozwiązanie byłoby niezrozumiałém.
Miasto Fougères zbudowane jest w części na skale łupkowéj, która sterczy, jakby runęła pod stopy łańcucha gór, zamykającego na zachód wielką dolinę Couësnon, i przybierającego różne nazwiska stosownie do miejscowości, jakie przebiega. Tak wzniesione miasto odgranicza się od gór owych wąwozem, w którego głębi płynie mała rzeczułka Fançon. Część skały, zwrócona ku wschodowi, patrzy na tenże sam krajobraz, jaki daje się widziéć z wierzchołka Péleriny; od zachodu zaś nie widać nic więcéj, jak tylko smutną, pełną wężowych zakrętów dolinę Nançon. Istnieje wszakże jeden punkt, z którego objąć można całe półkole horyzontu, złożone z wielkiéj doliny i łączącéj się z nią małéj. Miejsce to wybrali mieszkańcy Fougéres na skwer spacerowy i tutaj znalazła się, idąc bez celu, panna de Verneuil — tutaj rozwiązać się miał dramat, zaczęty w Fougéres. Uwaga czytelnika powinna zwrócić się całkowicie na te szczegóły terenu, które napotykamy u szczytu „Promenady“.
Ażeby miéć wyobrażenie o widoku, jaki z téj strony przedstawia skała Fougéres, można porównać ją do jednéj z tych wież olbrzymich, nazewnątrz których budowniczowie saraceńscy przeprowadzali dokoła na każdém piętrze szerokie krużganki, połączone nawzajem kręconemi schodami. W istocie skała ta zakończoną jest gotyckim kościołkiem, którego wąskie i śpiczaste wieże, dzwonnice i sklepienia nadają jéj kształt przypominający dokładnie głowę cukru. Przed wrotami téj świątyni, wzniesionéj pod wezwaniem ś-go Leonarda, rozciąga się mały nieforemny placyk, którego grunt opiera się na prostym murze w kształcie balustrady, łączącym się z ową „Promenadą“ za pomocą stromych ścieżek z ochronnemi baryerami.
Ta nowa płaszczyzna, podobna do drugiego saraceńskiego balkonu, rozwija się dokoła skały na kilka stóp poniżéj placu ś-go Leonarda i przedstawia dosyć szeroką aleję, wysadzaną drzewami, która doprowadza do fortyfikacyj miasta. Daléj o dziesięć stóp od murów i skał podtrzymujących ten taras, który zawdzięczać należy szczęśliwemu układowi łupku oraz długoletniéj pracy ludzkiéj, istnieje droga kręta, zwana „schodami królowéj“, wykuta w skale i prowadząca do mostu zbudowanego na rzece Nançon przez Annę Bretońską. Nakoniec poniżéj pod tą drogą, która naśladuje trzeci balkon, ogrody formują tarasy stopniowo zbiegające coraz niżéj aż do rzeki, podobne do olbrzymich schodów, strojnych w kwiaty.
Równolegle z „Promenadą“ wysokie skały przyjmujące od przedmieścia, które sobą osłaniają, nazwę „gór ś-go Sulpicyusza“ ciągną się wzdłuż rzeki i spuszczają się łagodnym stokiem ku wielkiéj spadzistości, gdzie nagle załamując się, tworzą olbrzymie kolano i zwracają się ku północy. Proste te, strome niezarośnięte i ponure skały zdają się stykać z pokładem łupkowym „Promenady“; w kilku miejscach oddalone są od niéj na odległość karabinowego strzału i chronią od wiatrów północnych wąską dolinę, na sto stóp głęboką, gdzie Nançon dzieli się na trzy ramiona, zraszające łąkę, obciążoną fabrykami i okrytą płaszczem cudownéj roślinności.
Ku południowi w miejscu, gdzie kończy się tak zwane miasto i zaczyna się przedmieście ś-go Leonarda, skała Fougères załamuje się łagodnie, zniża się i schodzi do wielkiéj doliny równolegle z biegiem rzeki, którą przypiera w ten sposób do gór ś-go Sulpicyusza, tworząc wąwóz, z którego Nançon wybiega, rozdarta na dwa strumienie ku Couësnon, do któréj wpada. Śliczna ta grupa skalistych wzgórków nazywa się Nid-aux — Crocs, a dolina, którą tworzą, nazywa się Gibarry; żyzne jéj łąki dostarczają znacznych ilości owego masła smakoszów, znanego pod nazwiskiem de la Prée — Valaye.
Tam, gdzie aleje „Promenady“ zbliżają się ku fortyfikacyom, wznosi się wieża zwana wieżą Papeganta. Od kwadratowéj zagrody, któréj część stanowi domek, zajęty przez pannę de Verneuil, wznosi się tam, gdzie skała nie przedstawia gładkich i równych powierzchni, mur wysoki, a część miasta osadzona na téj wyniosłéj niedostępnéj podstawie, opisuje obszerny półksiężyc, ku końcowi którego skały pochylają się i rozpadają, tworząc gościnne przejście dla rzeczki Nançon. Tam znajduje się wielka brama prowadząca na przedmieście św. Sulpicyusza, którego imię wspólném jest bramie i przedmieściu.
Daléj, na granitowym wzgórku, panującym nad trzema dolinami, w których zbiegają się różne drogi, wznoszą się stare mury i odwieczne wieże feudalnego zamku Fougères, jednéj z najpotężniejszych i największych fortyfikacyj, wzniesionych przez książąt Bretanii, mury wysokie na piętnaście stóp, grube również na tyle. Zamek ten broniony jest od wschodu wielkiém, błotnistém jeziorem, z którego wypływa Nançon obracająca wodami swemi wszystkie młyny pomiędzy bramą ś-go Sulpicyusza i zwodzonym mostem fortecy. Od zachodu broni twierdzy stroma wysokość granitowych skał, na których się zamek wznosi.
Tak więc od „Promenady“ aż do tych wspaniałych szczątków średnich wieków, zamek otoczony płaszczem z dziko pnącéj się zieleni, strojny czworobocznemi i okrągłemi wieżycami, z których w każdéj cały pułk znalazłby pomieszczenie, miasto osłonięte murami lub zrównanemi ręką ludzką prostopadłemi masami granitu tworzą olbrzymią podkowę, pełną strasznych przepaści, wposród których z pomocą czasu Bretończycy zdołali wydeptać parę wąskich ścieżynek. Gdzie-nie-gdzie z gładkiéj powierzchni wysuwają się, jakby ornamenta, granitowe gzymsy. Tu wody przesiąkają przez szczerby skaliste, na których wznoszą się węzłowate drzewa, daléj na kilku mniéj pochyłych płaszczyznach granitowych zdołała utrzymać się ziemia, rodząca chwasty, które przywabiają dzikie kozy, a daléj jeszcze wokoło zielenią pokryte łąki, powstałe w wilgotnych rozpadlinach i zdobiące swojemi kobiercami z traw i kwiecia czarne skał załomy. W głębi tego olbrzymiego leja, mała rzeczka przesuwa się krętą linią po zawsze świeżéj, zielonéj i jakby haftowanéj łące.
U stóp zamku pomiędzy masami granitu wznosi się świątynia na cześć ś-go Sulpicyusza, nadającego swoje nazwisko przedmieściu, położonemu z drugiéj strony Nançon. Przedmieście to, jakby rzucone w głębie przepaści, i kościół, którego śpiczaste wieżyce nie dochodzą do wysokości skał, zdających się chylić do upadku na nie, kąpie się malowniczo w skromnych wodach Nançon, ocienionych drzewami i zdobnych ogrodami. Przerzynają one nieregularny półksiężyc, opasany przez „Promenadę“, miasto i zamek i malowniczą swą sielankowością silny stwarzają kontrast z poważnym widokiem amfiteatru, naprzeciw którego się ciągną. Wreszcie całe Fougères, jego przedmieścia i kościoły, góry nawet ś-go Sulpicyusza otoczone są wyżynami Rillé, stanowiącemi ogólny obwód zewnętrzny wielkiéj doliny Couësnon.
Oto są najwybitniejsze rysy téj natury, któréj głównym charakterem jest surowa dzikość, złagodzona rozkosznym pejzażem i szczęśliwém połączeniem wspaniałych wysiłków pracy ludzkiéj z kaprysami gruntu załamanego w najróżnorodniejsze kształty wskutek jakichś dziwnych kontrastów, jakichś niedających się przewidziéć okoliczności, które dziwią, trwożą i zachwycają razem. Nigdy we Francyi nie spotka podréóżny sprzeczności tak wspaniałych, jak te, które przedstawia wielki basen Couësnon i olbrzymia dolina, zapadła pomiędzy skałami Fougères i wyżyną Rillé. Są to piękności przepyszne, w których nie brak żadnego tonu, wiążącego się w majestatyczną harmonię natury. Tu wody czyste, przezrocze, bystre, góry ubrane bujną zielonością naszéj strefy, obok skały ciemne i ponure, fabryki pyszne, lekkie i wyniosłe fortyfikacye, wzniesione przez naturę, i wysokie baszty, zbudowane ręką ludzką, daléj rozliczne przejścia gry świateł i cieni, wszystkie kontrasty tak chciwie poszukiwane przez malarzy, igrają pomiędzy liśćmi przeróżnych drzew; to znowu grupy domów i domków, w których wije się ludność pracowita, a tuż przestrzenie puste, których granit nie znosi nawet białego mchu, czepiającego się najwynioślejszych skał, nareszcie wszystko, czego tylko od krajobrazu wymagać można: lekkość i gracya obok strasznych i przerażających przepaści, poemat cały, pełen magicznych efektów, boskich obrazów, cudownych niespodzianek. Bretania występuje tu w całym blasku swéj piękności!
Wieża Papeganta, na któréj zbudowany był domek zajmowany przez pannę de Verneuil, ma podstawę w saméj głębi przepaści i wznosi się do tarasu przed kościołem ś-go Leonarda. Z tego domku, odosobnionego z trzech stron, jeden rzut oka obejmuje odrazu całą podkowę, zaczynającą się od téj właśnie miedzy, całą dolinę Couësnon i plac ś-go Leonarda. Domek ten należy do szeregu zabudowań trzykroć stuletnich, wzniesionych z drzewa, a położonych równolegle z północném skrzydłem kościoła, z którém tworzą zaułek wychodzący ku bramie ś-go Leonarda, kędy właśnie zmierzała panna de Verneuil.
Ominęła ona wejście na plac kościelny, przesunęła się pod mury świątyni i zwróciła swe kroki ku „Promenadzie“. Gdy minęła daléj małą baryerkę, pomalowaną na zielono, która ciągnęła się pod drzwiami wojskowych koszar, urządzonych podówczas właśnie przy bramie ś-go Leonarda, wspaniały widok poskromił na chwilę siłę jéj namiętności. Poczęła podziwiać stąd część wielkiéj doliny Couësnon, którą oczy jéj objąć zdołały, od wierzchołka „Péleriny“ aż do płaszczyzny, która przechodziła do Vitré, poczém wzrok jéj spoczął na tak zwaném Nid-aux-Crocs i na wyniosłościach doliny Gibarry, których grzbiety tonęły w świetlanych mgłach, przepełnionych blaskiem zachodzącego słońca. Przeraziła ją głębia doliny Nançon, któréj najwyższe nawet topole dosięgały zaledwie szczytami do muru ogrodów położonych pod „schodami królowéj“.
Nakoniec idąc daléj, coraz nowe spotykała niespodzianki dla oka, i przybyła aż do punktu, z którego dojrzéć mogła przez szczerby doliny Gibarry wielką dolinę i cudowny krajobraz w owalnych ramach podkowy miasta. O téj porze dnia, dym wznoszący się znad domów przedmieścia i dolin tworzył w powietrzu chmurę, która pozwalała widziéć przedmioty jakby pod błękitnym baldachimem; zbyt żywe blaski dnia poczęły się już przyćmiewać; firmament przybierał szaro-perłowe odcienie; księżyc zaczął się wynurzać na wschodzie, rzucając blado-jasne światło na tę cudowną przepaść; wszystko nareszcie zdawało się nakłaniać duszę do marzeń i dopomagać jéj do wywołania z mgły obrazów ukochanych osób. Wtém, w jednéj chwili, ani czerwone dachy przedmieścia ś-go Sulpicyusza, ani kościół, ani wiekowy płaszcz zieleni, którą okrywają się mury staréj fortecy i wpośród któréj Nançon pieni się pod kołami młynów, nic już jéj więcéj nie zajmowało. Napróżno zachodzące słońce rzucało złote snopy swoich promieni i czerwone swe łuny na śliczne górskie domki rozsiane po skałach i w głębiach doliny, ona stała nieruchoma na szczycie skały ś-go Sulpicyusza. Nadzieja szalona, która ją tu popchnęła, w jednéj chwili ziszczała się jakby cudem. Wpośród pni i gałęzi wielkich drzew, pokrywających przeciwległy wierzchołek, zdawała się poznawać, pomimo skór kozich, które ich ukrywały, wielu zpomiędzy współbiesiadników strasznéj uczty w Vivetière; pomiędzy niemi wyróżniał się się Gars, którego najlżejsze ruchy rysowały się wyraźnie na tle łagodnego światła na zachodzie. O kilka kroków po-za grupą główną dojrzałą także swoję straszną nieprzyjaciółkę, panią du Gua.
Przez chwilę zdawało się pannie de Verneuil, że wszystko to jest marzeniem, ale nienawiść ku rywalce dała jéj wkrótce poznać, że wszyscy ci, których w tém pozorném marzeniu widziała, byli ludźmi z krwi i z kości. Głęboka uwaga, z jaką śledziła każdy giest margrabiego, przeszkadzała jéj zauważyć, że pani du Gna zwróciła ku niéj lufę swéj długiéj strzelby. Niedługo odgłos wystrzału rozbudził echa gór, a kula która świsnęła nad głową Maryi przekonała ją o zręczności jéj rywalki. „Przysyła mi swą kartę wizytową“ — rzekła do siebie z uśmiechem. W téjże chwili głośne i liczne: „Kto idzie?“, powtarzane przez rozstawione czaty od zamku aż do bramy ś-go Leonarda ostrzegło Szuanów o środkach ostrożności, przedsięwziętych przez mieszkańców Fougères, kiedy najmniéj nawet dostępna część miasta tak mocno była strzeżoną.
— To ona a tamto on — zawołała.
Iść tam, gdzie był margrabia, iść za nim, podejść go, porwać, była to myśl poczęta w głowie Maryi z szybkością błyskawicy. Jestem bez broni — zauważyła. Pomyślała o swym wyjeździe z Paryża i o tém, że w ostatniéj chwili rzuciła w jedno ze swoich pudeł elegancki sztylet, niegdyś noszony przez jakąś sułtankę, którym pragnęła się zaopatrzyć wyjeżdżając na plac boju, jak owi pocieszni turyści, którzy zaopatrują się w album dla zapisywania w niém myśli, jakie im przyjdą do głowy w czasie podróży; ale mniéj w owéj chwili zajmowała ją myśl o krwi, któréj rozlania mogła czuć potrzebę, niż sama przyjemność noszenia u boku pysznego jataganu, wysadzanego drogiemi kamieniami i igrania z tą stalą, czystą jak łza. Trzy dni temu mocno żałowała, że broni téj nie miała przy sobie, gdy chcąc uniknąć ohydnych mąk, jakie jéj gotowała rywalka, pragnęła sobie saméj śmierć zadać. W jednéj chwili, z niesłychaną szybkością powróciła do siebie, wyrwała z pudła sztylet, zatknęła go za pas, przewiązała się wielkim szalem, pokryła włosy czarną koronką, włożyła na głowę jeden z tych kapeluszy wielkich o szerokich skrzydłach, jakie nosili Szuanie, a który należał do służącego tego domu, i z tą przytomnością umysłu, jaką czasami budzą namiętności, chwyciła rękawiczkę margrabiego daną jéj przez Marche-a-Terre’a, jako paszport, potém odpowiedziała na zapytanie Fanszety:
— Cóż chcesz? Pójdę za nim w piekło nawet! — i wróciła na opuszczone stanowisko.
Gars był jeszcze na tém samém miejscu — ale sam. Uważając kierunek jego dalekowidza, można było wnioskować, że bada skrupulatnie, że ścisłością wojenną dowódcom właściwą, rozmaite skręty Nançon, schody królowéj i drogę, która od bramy św. Sulpicyusza ciągnie się wzdłuż kościoła dokoła góry, łącząc się z gościńcami pod ogniem twierdzy.
Panna de Verneuil zwróciła się ku małéj ścieżce, wydeptanej przez dzikie kozy i ich pasterzy, dopadła schodów królowéj, zbiegła do głębi przepaści, przebyła Nançon, przebiegła przedmieścia, odgadła jak ptak pustyni swoję drogę wpośród niebezpiecznych przepaści skał ś-go Sulpicyusza, dosięgła niezadługo śliskiéj drogi, wyrżniętéj w granicie, i mimo gałęzi kolących liści iglastych krzewów, pomimo drobnych kamyków, które się na niéj jeżyły, poczęła drogą tą piąć się ku górze z tą energią nieznaną zapewne mężczyźnie, ale którą kobieta uniesiona namiętnością, posiada — zapewne chwilowo.
Noc zeszła Maryę w chwili, gdy starała się rozpoznać, przy bladych promieniach księżyca, drogę, którą musiał udać się margrabia. Staranne badania bezowocne i głęboka cisza, która panowała całéj okolicy, dały jéj poznać, że miejscowość tę opuścili już Szuanie i ich naczelnik.
Cały wysiłek namiętności upadł w jednéj chwili z nadzieją, która go wzbudziła. Znajdując się sama, wśród nocy, w okolicy nieznanéj a będącéj teatrem zaciętéj wojny domowéj, Marya zastanowiła się, a uwagi Hulota i strzał pani du Gua, przejęły ją dreszczem trwogi. Spokój nocy, tak głęboki w górach, pozwalał jéj słyszéć każdy szelest najmniejszego nawet listka, oderwanego lekkim podmuchem wiatru, i szmery te łagodne, trwożliwe drżały w powietrzu, dając miarę samotności i ciszy w naturze. Wiatr panował w nadpowietrznych sferach, unosząc z pewną gwałtownością chmury, i, wywołując w ten sposób ciągłe zmiany światła i cieni, przerażał jeszcze bardziej Maryą, nadając przedmiotom najzwyklejszym kształty fantastyczne i groźne. Zwróciła oczy ku domkom miasta Fougères, których światła błyszczące w oknach były tém dla niéj, czém gwiazdy są dla stropów horyzontu, i nagle spostrzegła wieżę Papeganta. Od jéj własnego mieszkania oddzielała ją mała tylko przestrzeń, ale przestrzeń ta była przepaścią! Przypomniała sobie wszystkie niebezpieczeństwa drogi, jaką przebyła, ażeby się tu dostać, i przyszła do przekonania, że trudniéj byłoby jéj powrócić teraz tąż samą drogą do domu, aniżeli iść daléj do zamierzonego celu. Pomyślała, że rękawiczka margrabiego oddali od niéj niebezpieczeństwo téj nocnéj przechadzki, jeżeli Szuanie plądrują po okolicy. Jedna tylko pani du Gua mogła być dla niéj istotnie niebezpieczną. Na tę myśl Marya pochwyciła za sztylet, który miała u pasa, i skierowała swoje kroki ku wiejskiemu domkowi, którego dach spostrzegła z wierzchołka okolicy ś-go Sulpicyusza.
Szła jednak już znacznie wolniéj, gdyż nie znała dotąd ponurego majestatu, który przygniata istotę samotną, błądzącą w nocy wśród dzikiéj okolicy, kędy ze wszystkich stron wyniosłe góry zdają się pochylać ku sobie głowy, jakby zebrani na wspólną naradę olbrzymi. Szelest jéj własnéj sukni, zatrzymywanéj i zaczepiającéj się o gałęzie, nieraz o drżenie ją przyprawiał, i nieraz przyśpieszała kroku, aby się zatrzymać na chwilę, jakby pod grozą zbliżającéj się śmierci. Niezadługo jednak okoliczności przybrały charakter taki, wobec którego najodważniejszy mężczyzna nie mógłby utrzymać się w równowadze i wobec którego pannę de Verneuil ogarnęło przerażenie, które tak silnie naciska sprężynę życia, iż wszystko u człowieka natenczas bywa bezgraniczném, zarówno siła jak śmiałość. Najsłabsze istoty w takich chwilach zdolne są do czynów, wymagających olbrzymiéj siły, a najsilniejsi tracą nieraz zmysły z bojaźni.
Marya posłyszała w bardzo małéj odległości od siebie dziwne jakieś szmery, wyraźne i niepochwytne zarazem. Jak noc ta zmienna, to świetlana, to znowu ciemna, tak i głosy te zdradzały jakiś chaos i zamieszanie, a ucho z trudnością je chwytało. Zdawały się one wychodzić z łona ziemi, która drżała, jakby pod stopami mnóstwa maszerujących ludzi. Chwila jasności księżycowéj pozwoliła pannie de Verneuil dojrzéć o kilka kroków od siebie długi szereg ohydnych postaci, które poruszały się, jak kłosy na roli, i posuwały się naprzód, jak mary tajemnicze. Widziała je tylko przez mgnienie oka, ciemność bowiem zapadła, jak czarna zasłona, i zakryła przed nią ten straszny obraz, z którego wyszczerzało się mnóstwo żółtych i błyszczących oczów. Zerwała się szybko i pobiegła na szczyt wzgórka, uciekając przed trzema z tych postaci, które się do niej zbliżały.
— Widziałeś? — zapytał jeden.
— Poczułem wiatr zimny, gdy przebiegł koło mnie — odrzekł drugi stłumionym głosem.
— Odetchnąłem, jakby chłodném i wilgotném powietrzem cmentarza — odezwał się trzeci.
— Czy on biały? — zapytał znowu pierwszy.
— Dlaczego on jeden powrócił z tych, którzy zginęli pod „Péleriną?“
— Dlaczego! dziwne pytanie! — odparł trzeci.
— A dlaczego zawsze mają pierwszeństwo i robią się wyjątki dla tych, którzy należą do „Serca Jezusowego?“. Niechtam! już ja wolę umrzéć bez spowiedzi, niż tłuc się po świecie, jak on, nie jedząc ani pijąc, bez krwi w żyłach i bez ciała na kościach!
— Ach!
Ten wykrzyknik, albo raczéj, ten straszny krzyk wydarł się z piersi składających tę grupę ludzi, gdy jeden z Szuanów wskazał palcem na wysmukłą postać i bladą twarz panny de Verneuil uciekającéj z niezrównaną szybkością, bez najlżejszego szelestu.
— Tam! — Patrz tutaj! — Gdzież on teraz? — Tam! — Tu! — Już znikł! — Nie! — Gdzietam? — Ale znikł... — Czy go widzisz?
Pytania te i wykrzykniki, rzucane z szybkością błyskawicy, wznosiły się jak szmer fal uderzający o brzegi.
Panna de Verneuil biegła z nieustraszoną odwagą ku domkowi i widziała mnóstwo niewyraźnych postaci, znikających za jéj zbliżeniem się z oznakami panicznego strachu. Czuła się porwaną jakby nieznaną jakąś siłą, która ją opanowała. Lekkość jéj lotu, zagadkowa dla niéj saméj, stała się nowém źródłem przestrachu dla panny de Verneuil. Postacie, które za jéj zbliżeniem zrywały się, jakby zpod ziemi i uciekały, wydając przeraźliwe jęki, przejmowały niewysłowioną bojaźnią.
Nakoniec dostała się nie bez trudu do jakiegoś zburzonego ogrodu, którego płoty i zagrody były zwalone. Zatrzymana przez wartę, pokazała jéj rękawicę Garsa. Księżyc w téj chwili oświecił twarz jéj i karabin wypadł z ręki Szuana, który ją brał na cel już, a teraz począł gwałtownie uciekać, wydając ten sam krzyk czy jęk dziki, jaki rozlegał się dokoła. Panna de Verneuil, idąc daléj, obaczyła wielkie zabudowanie, którego parę oświeconych okien zdradzało, że jest zamieszkaném, przynajmniéj w kilku pokojach, i zbliżyła się do murów jego bez przeszkody.
Przez pierwsze okno, do którego się zbliżyła, ujrzała panią du Gua i naczelników powstania, zgromadzonych w Vivetière. Przestraszona tym widokiem i przejęta świadomością niebezpieczeństwa, jakie jéj zagrażało, szybko odskoczyła i znalazła się pod okienkiem, bronioném grubą kratą żelazną. Przez nie dostrzegła w dużéj, sklepionéj sali, margrabiego, o dwa kroki zaledwie od niéj oddalonego, z wyrazem głębokiego smutku na twarzy. W sali nie było więcéj nikogo. Odbłyski ognia, przed którym siedział na prostym stołku, oświecały oblicze jego pomarańczowém i drżącém światłem, nadającém scenie téj charakter mary raczéj niż rzeczywistości. Nieruchoma i drżąca młoda kobieta przytuliła się do kraty i w ciszy ogólnéj spodziewała się usłyszéć go, gdy mówić zacznie.
Widząc go tak smutnym, bladym, z wyrazem zniechęcenia i goryczy na twarzy, pochlebiała sobie, że jest jedną z przyczyn smutku jego. Potém gniew zamienił się w politowanie, litość — w czułość, i przypomniała sobie nagle, że nie tylko uczucie zemsty ją tu przywiodło.
Margrabia podniósł się, zwolna odwrócił głowę i z pewném przerażeniem ujrzał, jakby we mgle, twarz panny de Verneuil. Na ten widok z ruchem, zdradzającym niecierpliwość, zawołał:
— Więc wszędzie w oczach będzie mi stała ta dyablica, nawet na jawie!
Ta głęboka pogarda, jaką czuł dla niéj, wydarła z piersi jéj szalony śmiech nerwowy, od którego zadrżał młody wódz Szuanów i rzucił się do okna. Panna de Verneuil usunęła się. W chwilę potém usłyszała kroki mężczyzny, którego wzięła za margrabiego de Montauran. Aby uciec przed nim coprędzéj, nie było dla niéj przeszkody dość silnéj; byłaby przeskoczyła mury i uniosła się w powietrze, byłaby odnalazła drogę do piekieł, byleby uniknąć widoku téj twarzy, na któréj ognistemi zgłoskami widziała wypisane słowa: „ja tobą pogardzam!“, a które w téj chwili słyszała, grzmiące w swych uszach z mocą trąb archanielskich.
Tak biegnąc bez zastanowienia, gdzie ją kroki uniosą, zatrzymała się nagle, czując się przejętą wilgotnym powiewem powietrza. Przerażona odgłosem kroków kilku zbliżających się ludzi, że strachu zbiegła po jakichś schodach, na które natrafiła, a które wprowadziły ją do głębi jakiéjś piwnicy. Na ostatnim stopniu stanęła i nadstawiła ucha, chcąc się dowiedziéć, w jakim kierunku zdążali ci, którzy ją tu zapędzili, ale pomimo dość silnych, chociaż nie dających się rozeznać szmerów zewnątrz, usłyszała tylko wyraźnie wychodzące z głębi ludzkie jęki, które spotęgowały jéj przestrach. Blask światła, które się ukazało u szczytu schodów, obudził w niéj znów obawę, że jéj kryjówka zostanie odkrytą i nowych sił jéj dodał do dalszéj ucieczki. W kilka chwil późniéj, gdy zebrała myśli, niepodobna jej było wytłomaczyć saméj sobie, jakim sposobem zdołała wydrapać się na dosyć gruby i szeroki mur, w którym się ukryła. Z początku nawet nie zauważyła, jak niewygodną była pozycya, w któréj musiała się trzymać. A pozycya ta stała się niebawem wprost niepodobną do zachowania. Panna de Verneuil podobną była pod łukiem sklepienia do sławnego posągu Wenery przyklękłéj, którąby amator umieścił w zbyt ciasnéj niszy. Mur ten szeroki, zbudowany z granitu, tworzył odgrodzenie pomiędzy miejscem, przeznaczoném na schody, a piwnicą, z któréj wydobywały się jęki.
Wkrótce skulona w owéj niszy dostrzegła nieznajomego sobie człowieka, okrytego skórą kozią schodzącego tuż obok niéj na dół. Skierował się pod sklepienie piwniczne nie zdradzając najmniejszym ruchem niecierpliwości poszukującego. Pragnąc jaknajprędzéj zbadać, czy jest dla niéj prawdopodobieństwo wybawienia, panna de Verneuil oczekiwała niecierpliwie, ażeby światło niesione przez nieznajomego, oświeciło piwnicę. Nareszcie dostrzegła masę jakaś bezkształtną, lecz żywą, która gwałtownemi ruchami starała się zbliżyć do pewnéj części muru. Ruchy te podobne były do konwulsyjnych szamotań się karpia, wyrzuconego z wody na piasek nadbrzeżny.
Mała pochodnia żywiczna, rzuciła wkrótce swoje błękitnawe, dymne i niepewne światło do piwnicy. Mimo ponuréj poezyi, którą wyobraźnia panny de Verneuil ubrała te ciemne sklepienia, odbijające jęki boleśnéj prośby, była ona zmuszoną przyjść do przekonania, że znajduje się w podziemnéj kuchni, od dawna opuszczonéj. Oświecona owa masa czarna zdawała się być małym człowiekiem, bardzo grubym, który wszystkie członki miał starannie związane, ale który zdawał się być porzuconym na wilgotne kamienne płyty bez żadnéj opieki ze strony tych, którzy go dzierżyli w swéj mocy. Na widok nieznajomego, trzymającego w jednéj ręce pochodnię, w drugiéj łuczywo, więzień wydał z piersi jęk głęboki, który tak silnie podrażnił wrażliwość panny de Verneuil, że zapomniała o własnym strachu, o własnéj rozpaczy, straszliwéj niewygodzie, w jakiéj wszystkie ścieśnione jéj członki cierpiały, i starała się pozostać nieruchomą.
Przybyły ze światłem Szuan wrzucił do komina wiązkę chróstu i przekonawszy się o trwałości starego żelaza do zaczepiania naczyń, wiszącego wzdłuż po nad wysoką żelazną blachą, podłożył swą pochodnią ogień pod drzewo. Panna de Verneuil poznała z wielkiém przerażeniem w przybyłym człowieku okrutnego i przebiegłego Pille-Miche’a, któremu ją niedawno darowała jéj rywalka, i którego twarz, oświecona płomieniem, podobną była do twarzy owych rzeźbionych z bukszpanu przez niemieckich artystów okopconych figur. Skarga wydobywająca się z piersi więźnia wywołała straszny uśmiech na twarz tę pooraną brózdami i spaloną od słońca.
— Widzisz — rzekł on do nieszczęśliwego — że my chrześcijanie nie uchybiamy naszemu słowu, jak ty. Ten oto ogień rozwiąże ci nogi, język i ręce. Cha! cha! Nie widzę tu jakoś brytwanny, którąby można pod nogi podstawić. Takie tłuste, że tłuszcz z nich gotów ogień ugasić. Dom twój widać źle zagospodarowany, kiedy nie można w nim znaleść wygódek dla pana, kiedy się chce ogrzać.
Ofiara wydała straszny krzyk z piersi, jakby miała nadzieję, że krzyk ten przedrze sklepienia i sprowadzi wybawcę.
— Ot to! możesz sobie krzyczéć, ile ci się podoba, mości d’Orgemont! Oni tam sobie śpią na górze a Marche-a-Terre idzie tu zaraz za mną i zamknie drzwi od piwnicy.
To mówiąc Pille-Miche karabinem próbował kaptur komina, płyty, któremi wyłożoną była kuchnia, mury i ognisko i starał się odkryć w ten sposób kryjówkę, w któréj sknera złożył swe złoto.
To poszukiwanie odbywało się z taką zręcznością, że d’Orgemont umilkł, obawiając się, czy nie został zdradzony przez kogoś ze służby, bo chociaż nie zwierzył się przed nikim, zwyczaje jego mogły wprowadzić kogo na trafny domysł. Pille-Miche odwracał się czasami nagle, spoglądając na swoję ofiarę, jak w owéj zabawce dziecinnéj, w któréj dzieci starają się odgadnąć z wyrazu twarzy tego, który schował umówiony przedmiot, czy się do kryjówki zbliżają, czy od niéj oddalają. D’Orgemont udał przestrach, widząc, że Szuan uderza w piecyk, wydający głuchy odgłos, i zdawał się w ten sposób chciéć zabawić przez czas jakiś chciwość Pille-Miche’a. W téj chwili trzech innych Szuauów wpadło nagle do kuchni.
Na widok Marche-a-Terre’a Pille-Miche przerwał swoje poszukiwania, rzucając na d’Orgemonta spojrzenie, pełne okrucieństwa, jakie w nim podnieciła zawiedziona chciwość.
— Marya Lambrequin zmartwychwstał — rzekł Marche-a-Terre w sposób tak stanowczy, że wszystkie inne myśli i zajęcia musiały ustąpić przed tak ważną nowiną.
— Nie dziwię się temu — odparł Pille-Miche — tak często chodził do spowiedzi! Pan Bóg zdawał się istniéć tylko dla niego!
— Ho! ho! — zawołał Mène-a-Bien, przydało mu się to jak umarłemu kadzidło! Przecież nie dostał rozgrzeszenia przed bitwą na „Pélerinie“. Zalecał się do córki Gogelon i zabrnął w grzech śmiertelny. To też ojciec Gudin powiedział, że przez dwa miesiące duch jego będzie tłukł się po ziemi, nim zmartwychwstanie zupełnie! Widzieliśmy go, przeszedł koło nas dopiéro co, blady, zimny i lekki, czuć go mogiłą!
— I przewielebność jego mówi, że gdyby zdołał kogo pochwycić, wziąłby go sobie do towarzystwa — dorzucił czwarty Szuan.
Pocieszna figura ostatniego rozmówcy wywiodła Marche-a-Terre’a z religijnego rozmarzenia, w jakiem go pogrążyło spełnienie się cudu, który według ojca Gudin powinien był podsycić zapał u każdego obrońcy religii i króla.
— Widzisz, Galope-Chopine — rzekł on do neofity z pewną powagą — do czego wiodą nas najlżejsze uchybienia przeciw obowiązkom, jakie nakłada na nas święta religia. Jestto wskazówka, którą udziela nam święta Anna z Auray, abyśmy byli nieubłaganemi dla najdrobniejszych nawet błędów. Kuzyn twój Pille-Miche prosi, abyśmy ci powierzyli czuwanie nad Fougères; Gars zgadza się na to i dobrze ci zapłacą; wiesz wszakże, z jakiego łyka kręcimy postronki dla zdrajców?
— Wiem, panie Marche-a-Terre.
— Wiesz, dlaczego ci to mówię? Niektórzy utrzymują, że lubisz cydr i soldy...
— Z przeproszeniem mówiąc, panie Marche-a-Terre, ale cydr i soldy nie przeszkadzają do zbawienia.
— Jeżeli kuzyn mój zrobi jakie głupstwo — odezwał się Pille-Miche — to tylko przez nieświadomość.
— Gdyby się stało jakie nieszczęście, mniejsza o to, w jaki sposób, przysięgam, że nie podaruję! — zawołał Marche-a-Terre takim głosem, że zadrżało sklepienie. Ty mi za niego odpowiadasz — dodał zwracając się do Pille-Miche’a — bo jeżeli pokpi sprawę, wezmę się do twojéj skóry. Co do posłańców Garsa, ci będą mieli jego rękawiczkę. Ale od tej awantury w Vivetière, wielka garsya wiąże do niej zieloną wstążkę.
Pille-Miche trącił żywo łokciem swojego towarzysza wskazując mu d’Orgemonta, który udawał, że śpi; wszakże Marche-a-Terre i Pille-Miche wiedzieli z doświadczenia, że nikt jeszcze nie zdrzemnął się przy ich ogniu; i chociaż ostatnie słowa, wypowiedziane były do Galope-Chopine’a cicho, przecież czteréj Szuanie spojrzeli jakby za danym znakiem na biedaka, myśląc zapewne, że przerażenie odebrało mu zmysły. Nagle, na lekkie skinienie Marche-a-Terre ’a, Pille-Miche ściągnął trzewiki i pończochy z nóg d’Orgeraonta, Mène-a-Bien i Galope-Chopine porwali go pod pachy i ponieśli do ognia; poczém Marche-a-Terre wziął wiązkę chróstu i przymocował nogi skąpca do rusztu. Szybkość, z jaką to wszystko jednocześnie wykonano, wydobyła z piersi ofiary jęki rozdzierające, zwłaszcza gdy Pille-Miche począł podsypywać mu węgle pod nogi.
— Przyjaciele moi, drodzy przyjaciele — wołał rozpaczliwie d’Orgemont, nie męczcie mię... jestem przecież, jak wy, chrześcijaninem...
— Łżesz! — odpowiedział Marche-a-Terre. Brat twój wyparł się Boga. Ty kupiłeś opactwo Juvigny. Ojciec Gudin powiedział, że można piec bez skrupułu odstępców naszéj wiary.
— Ależ, bracia moi w Chrystusie, ja nie wzbraniam się wam zapłacić...
— Daliśmy ci dwa tygodnie czasu a oto już upłynęło dwa miesiące i Galope-Chopine nic nie dostał!
— Jakto, nic nie dostałeś, poczciwy człecze? — spytał skąpiec z rozpaczą.
— Nic, panie d’Orgemont — odparł Galope-Chopine.
Krzyki, które zmieniły się w jęk podobny do chrapania konającego, rozpoczęły się z nową bezprzykładną gwałtownością. Przyzwyczajeni do podobnych widowisk, jak do tego, że psy ich chodzą bez trzewików, czteréj Szuanie przyglądali się d’Orgemontowi wijącemu się w bólach, z tak zimną krwią, iż można było wziąć ich za podróżnych oczekujących przed kominkiem oberży, rychło ugotuje się pieczeń, aby ją spożyć.
— Umieram! Umieram! — wołał męczony przez nich skąpiec — i nie obaczycie moich pieniędzy!
Mimo przejmujących grozą krzyków d’Orgemonta, Pille-Miche spostrzegł, że ogień nie chwyta jeszcze skóry; w prawdziwie artystyczny więc sposób rozżarzono węgle tak, aby płomień mógł się powoli ale stopniowo wzmagać. D ’Orgemont zawołał wtedy głosem zrozpaczonego:
— Przyjaciele drodzy, rozwiążcie mnie! Ile chcecie? Sto sztuk złota, tysiąc, dziesięć tysięcy, stotysięcy? Dam wam dwieście sztuk!...
Głos ten brzmiał tak płaczliwie rozczulająco, że panna de Verneuil zapominając o swém własném niebezpieczeństwie wydała okrzyk zgrozy.
— Kto się tu odzywa? — zapytał Marche-a-Terre.
Szuanie rzucili dokoła spojrzenia pełne trwogi. Ludzie ci, tak odważni wobec paszcz armatnich, drżeli przed duszami. Pille-Miche sam jeden słuchał uważnie, nie przeszkadzając sobie wcale, wyznań, jakie wzmagające się bóle wydzierały jego ofierze.
— Pięćset sztuk! Dobrze! Dam pięćset — wołał skąpiec.
— Ba! dobrze to mówić, ale gdzież one? — pytał spokojnie Pille-Miche.
— Gdzie!? Znajdziecie je pod pierwszą jabłonią. Matko Przenajświętsza! W głębi ogrodu, na lewo!... Jesteście zbóje, katy, oprawcy, złodzieje... Ach umieram, jest tam dziesięć tysięcy franków!
— Nie chcę franków — wołał Marche-a-Terre — daj nam liwrów! Pieniądze rzeczypospolitéj noszą na sobie pogańskie figury i nigdy kursu nie będą miały.
— Są tam liwry, same liwry w doskonałych sztukach złotych! Ale rozwiążcie mnie, puśćcie mnie, wszak wiecie już, gdzie moje życie, gdzie mój skarb!
Czteréj Szuanie spojrzeli po sobie, nawzajem szukając w gronie swojém tego, któremu powierzyć można wykopanie skarbu. Barbarzyńskie to okrucieństwo tak silnie oddziałało na pannę de Verneuil, że nie pytając już nawet, czy blada jéj twarz dostatecznie ją zabezpieczy, odważnie krzyknęła głosem, któremu nadała umyślnie dźwięk grobowy:
— Nie boicie się gniewu bożego! Odwiążcie go, barbarzyńcy!
Szuanie podnieśli głowy, ujrzeli w górze dwoje oczu błyszczących jak dwie gwiazdy i umknęli co prędzéj przerażeni. Panna de Verneuil wskoczyła do kuchni, pobiegła do d’Orgemonta, wyciągnęła go ruchem tak gwałtownym z ognia, że cały stos misternie ułożony rozsypał się, potém ostrzem sztyletu przecięła sznury któremi był związany... Gdy ocalony skąpiec stanął na nogach pierwszym wyrazem, jaki zaigrał na jego twarzy, był śmiech bolesny lecz ironiczny.
— Idźcie sobie, idźcie pod jabłoń zbóje! łotry! — wołał — Ho ho! już oto drugi raz w pole ich wywodzę, ale trzeci raz mnie nie złapią!
W téj saméj chwili głos kobiecy rozległ się zewnątrz jaskini.
— Duszy, duszy! — wołała pani du Gua — głupcy! wszakże to ona! Tysiąc sztuk złota temu, kto mi przyniesie głowę téj nędznicy!
Panna de Verneuil zbladła, ale skąpiec roześmiał się, ujął ją za rękę, pociągnął pod kaptur komina, i poprowadził tak ostrożnie, aby nie został najlżejszy ślad przejścia wśród ogniska zajmującego niewielką przestrzeń, a przybywszy do ściany nacisnął sprężynę. Wielka żelazna płyta odskoczyła nagle. Zanim wspólni wrogowie ich zbiegli do wnętrza piwnicy, już ciężkie drzwi zamknęły się za niemi bez szczęku. Wtedy dopiéro zrozumiała panna de Verneuil cel dziwnych ruchów d’Orgemonta, których sobie wprzód wytłomaczyć nie mogła.
— Widzisz pani — zawołał Marche-a-Terre — duch porwał ze sobą Błękitnego...
Przerażenie było snadź wielkie, gdyż zapanowała w jaskini taka cisza, iż bankier i jego towarzyszka w ukryciu swojém słyszeli wyraźnie, jak Szuanie szeptali modlitwy:
— Ave, sancta Anna Auriaca gratia plena, Dominas tecum...
— Modlą się, głupcy! — zawołał d’Orgemont.
— Nie boisz-że się pan — spytała panna de Verneuil przerywając towarzyszowi — aby nas nie odkryli?...
Śmiech starego skąpca rozproszył jéj obawy.
— Płyta żelazna wpuszczona jak w stół granitowy dziesięć cali grubości mająca. My ich słyszymy, ale oni nas słyszéć nie mogą!
Potém ujął rękę swojej wybawczyni i oparł ją o szparę, którą dostawały się do ciemnicy kłęby świeżego powietrza. Panna de Verneuil zrozumiała teraz, że otwór ten znajdował się w rurze komina.
— Aj! — wołał d’Orgemont. — Łydki mnie pieką nieco! Niech ich piorun trzaśnie! Ta klacz Charette’a, jak ją w Nantes nazywają, nietaka głupia, żeby nawracała na ludzi swoich siepaczy! Wie ona, że gdyby oni nie byli takiemi bestyami, toby się nie bili wbrew swemu interesowi! Słyszysz pani i ona się z niemi modli! Musi ona komicznie wyglądać! Tożbym ją chciał widziéć dopiéro, mówiącą: Ave, sancta Anna Auriaca! Wolałaby rozbić jaką pocztę i oddać mi cztery tysiące franków, które mi winna. Z procentami, z kosztami, toby uczyniło razem cztery tysiące siedemset osiemdziesiąt franków i jeszcze ileś tam centimów...
Skończywszy modlitwę, Szuanie podnieśli się i odeszli. Stary d’Orgemont ścisnął za rękę pannę de Verneuil, jakby chcąc jéj dać poznać, że pomimo tego niebezpieczeństwo nie minęło jeszcze.
— Nie, pani — zawołał Pille-Miche po kilku chwilach milczenia — choćbyśmy tu dziesięć lat stali, oni nie wrócą!
— Ależ ona stąd nie wyszła, ona tu gdzieś być musi! — mówiła uparcie klacz Charette’a.
— Nie, pani, nie, mury się pod niemi rozstąpiły! Wszakże dyabeł już raz w naszych oczach wyniósł stąd przysięgłego księdza!
— Jakto, ty, Pille-Miche, tak skąpy jak sam d’Orgemont, ty nie rozumiesz tego, że stary sknera musiał zarezykować kilka tysięcy liwrów na wybudowanie w fundamentach tego sklepienia kryjówki, do którjé wejście zamyka się tajemnym sposobem?
Skąpiec i młoda kobieta usłyszeli w téj chwili gruby śmiech Pille-Miche’a.
— Czy-to doprawdy być może? — zapytał.
— Pozostań tu — mówiła daléj pani du Gua — czekaj na ich wyjście. Za jeden celny strzał dam ci wszystko, co znajdziesz w skarbcu starego lichwiarza. Jeżeli chcesz, żebym ci przebaczyła, żeś sprzedał tę dziewczynę, kiedym kazała ci ją zabić, bądź posłuszny moim rozkazom!
— Lichwiarz! — mówił stary d’Orgemont — a pożyczałem jéj tylko na dziewięć od sta! Prawda, że mam zabezpieczenie hipoteczne! Ale widzisz pani sama, jaka wdzięczność! Słuchaj pani, jeżeli Bóg karze nas za złe, musi być przecież dyabeł, który karze za dobre, a człowiek pomiędzy temi dwiema ostatecznościami wygląda mi zawsze jak reguła trzech w któréj X niepodobna wynaleść!
Tu westchnął głęboko we właściwy sobie sposób: przechodzące przez jego gardło powietrze zdawało się tam potrącać o dwie stare struny rozstrojone. Hałas, jaki czynili Pille-Miche i pani du Gua nanowo ostukując mury, sklepienia i posadzkę zdawał się uspakajać d’Orgemonta, który pochwycił wybawicielkę swoję za rękę i wprowadził ją na wąskie kręcone schodki wykute w granitowéj ścianie. Gdy uszli tak może ze dwadzieścia może stopni w górę, dojrzeli blade światło lampki oświecającéj ich głowy. Skąpiec zatrzymał się, zwrócił się ku swojéj towarzyszce przyglądając się jéj twarzy, jakby badał wątpliwy weksel przedstawiony do eskontu, nareszcie westchnął znowu swoim strasznym sposobem.
— Wprowadzając panią tutaj — rzekł po chwili milczenia — wypłaciłem się pani zupełnie za przysługę, jaką mi wyrządziłaś, to téż nie widzę powodu, dla któregobym miał pani dawać...
— Ależ, panie, zostaw mnie pan tu tylko, ja niczego więcéj nie żądam — rzekła.
Te ostatnie wyrazy a może i wzgarda dla pieniędzy, jaka się malowała na pięknéj twarzy panny de Verneuil, zdawały się uspakajać starca, gdyż po chwili rzekł do niéj z westchnieniem:
— A, to znowu co innego, wprowadzając panią tutaj, uczyniłem już za wiele, abym mógł na tém poprzestać.
Pomógł jéj zatém dość uprzejmie do wstąpienia o kilka jeszcze dziwnie ułożonych stopni wyżéj i wprowadził ją nawpół dobrowolnie, nie bez stękania jednak, do małego gabineciku mogącego miéć cztery stopy kwadratowe powierzchni, słabo oświeconego lampą zawieszoną u powały. Można było poznać odrazu, że skąpiec przedsięwziął wszelkie środki, aby mógł w téj kryjówce przepędzić więcéj niż jeden dzień, gdyby wypadki wojny domowéj zmusiły go do tego.
— Nie zbliżaj się pani do muru, bo się pani wapnem powalasz! — zawołał nagle d’Orgemont.
I z wielkim pośpiechem odgrodził ręką szal panny de Verneuil od ściany, która zdawała się świeżo wybieloną. Giest jaki w tym celu uczynił, wywarł skutek wprost przeciwny temu, jakiego się spodziewał. Panna de Verneuil spojrzała uważniéj przed siebie i spostrzegła w rogu izby jakiś przedmiot, którego kształt wywołał z piersi jéj okrzyk przerażenia, gdyż odgadła natychmiast, że jestto istota ludzka powleczona mieszaniną wapna z piaskiem i ustawiona w kącie. D’Orgemont dał jéj znak, aby milczała, a małe jego oczki, jasno niebieskie, fajansowe zdradzały tyle przestrachu, ile go było we wzroku jego towarzyszki.
— Nierozsądna! myślałaś pani, żem go zamordował?... Wszakże to mój brat rodzony! — rzekł z głębszém jeszcze westchnieniem. — Jest-to pierwszy proboszcz, który wykonał przysięgę. Oto jest jedyne schronienie, w którém ukryć go mogłem przed wściekłością Szuanów i innych księży. Śmieli prześladować tak godnego człowieka! Był-to mój starszy brat, on jeden miał cierpliwość nauczyć mnie rachunku dziesiętnego! O! był-to poczciwy ksiądz! Był oszczędny i umiał zbierać pieniądze. Już cztery lata jak umarł, nie wiem sam z jakiéj choroby; widzi pani, ci księża to tak przyzwyczajeni do klękania, że nie mógł utrzymać się prosto na nogach... Umieściłem go tam, boby go byli z grobu wydostali! Kiedyś będę go mógł pochować w ziemi poświęcanéj, jak mówił ten biedaczysko, co przysięgę wykonał jedynie ze strachu.
Łza zakręciła się w suchych oczach skurczonego starca, a ruda jego peruka wydała się w tej chwili mniéj brzydką w oczach młodéj dziewczyny, która spuściła oczy przez mimowolny szacunek dla téj boleści. Pomimo rozczulenia d’Orgemont rzekł jeszcze raz:
— Nie zbliżaj się pani do muru, bo...
Wzrok jego nie opuszczał ani na chwilę oczu panny de Verneuil, któréj skąpiec chciał w ten sposób przeszkodzić w bliższém obejrzeniu ścian tego gabinetu, w którym ścieśnione powietrze nie wystarczało dla płuc dwojga ludzi. Mimo tego jednak Marya zdołała rzucić kilka spojrzeń zpod oka w różne strony, i widząc dziwne nierówności ścian, przyszła do wniosku, że skąpiec zbudował je chyba sam z worków srebra i złota.
Od pewnéj chwili już d’Orgemont dziwnie jakoś był rozradowany. Ból, jaki mu sprawiała oparzelizna nóg, oraz przestrach, jakim napawała go obecność jakiéjś obcéj istoty ludzkiéj wpośród jego skarbów, ujawniały się na jego twarzy, w każdym jednak razie, wzrok jego blady lecz błyszczący zdradzał niezwykłém swém ożywieniem dziwne wzruszenie, jakiego doznawał na widok pięknéj swéj wybawicielki, któréj różowe lica i karminowe usteczka jakby wołały do pocałunku a oczy czarne i głębokie sprowadzały mu do serca fale krwi tak gorące, iż sam nie wiedział, czy to być miało znakiem życia, czy śmierci?
— Czy jesteś pani zamężną? — zapytał głosem drżącym.
— Nie — odpowiedziała z uśmiechem.
— Mam ja wprawdzie coś — rozpoczął z westchnieniem — chociaż nie jestem tak bogaty, jak o tém gadają. Młoda osoba, jak pani, musi lubić brylanty, klejnoty, powozy, złoto — dodał oglądając się dokoła z przestrachem. Wszystko to dać mogę... ale po mojéj śmierci. Cóż! gdybyś pani chciała...
Oko starego sknery zdradzało tyle chciwości i rachuby, że dając głową znak przeczenia panna de Verneuil nie mogła nie dostrzedz, iż nawet w téj przelotnéj miłosnéj zachciance, starzec ten zapragnął pojąć ją za żonę przedewszystkiém dlatego, iżby tajemnicę jego skarbów posiadała osoba, równie jak on, zainteresowana w ich ukryciu.
— Pieniądze! — rzucając d’Orgemontowi spojrzenie pełne ironii, które budziło w nim radość i niezadowolenie razem... Pieniądze! a cóż mi po pieniądzach. Byłbyś pan trzykroć bogatszy niż jesteś w istocie, gdybyś miał tylko te pieniądze, które mnie już ofiarowywano.
— Nie zbliżaj się pani do muru, bo...
— I za to, co mojém być mogło, gdybym chciała, żądano ode mnie tylko jednego spojrzenia! — dodała z akcentem kobiecej próżności!
— Źleś zrobiła, moje dziecię, była to wyborna spekulacya! Pomyśl jednak...
— Pomyśl pan jednak — przerywając mu rzekła Marya — że przed chwilą usłyszałam tam głos, którego dźwięk jest mi droższym nad wszystkie twoje bogactwa!
— Nie wiesz, ile posiadam!...
Zanim skąpiec zdołał ją powstrzymać, Marya przypadkowém dotknięciem palca, poruszyła rycinę kolorowaną, przedstawiającą Ludwika XV na koniu, i spostrzegła po-za nią margrabiego zajętego nabijaniem gardłacza. Otwór przykryty małą deską, na któréj naklejoną była rycina, zdawał się odpowiadać jakiemuś ornamentowi w powale sąsiedniéj izby, która niewątpliwie służyła za sypialnię wodzowi Szuanów. D’Orgemont zasunął z największą ostrożnością otwór i spojrzał na Maryę surowo.
— Jeżeli ci życie miłe, milcz! — Po chwili zaś do ucha jéj szepnął: — Nie zły gust masz pani i chcesz przytém zrobić doskonały interes. Wiesz-że pani, że margrabia de Montaurau posiada jeszcze około stutysięcy liwrów rocznego dochodu w ziemiach, dotąd przez rząd rewolucyjny nie zabranych, a które już zabrane nie będą, bo oto czytałem w Primidi de l’Ile et Vilaine dekret konsulów wstrzymujący sekwestra i konfiskaty! Aha! piękny był chłopiec a teraz jest jeszcze sto razy piękniejszy, nieprawdaż? Oczy twoje błyszczą jak dwie nowe sztuki złota!
Wzrok panny de Verneuil ożywił się mocno pod wrażeniem dochodzącego jéj uszu głosu margrabiego. Od chwili gdy znalazła się, jakby wkopana w minę złota, energia jéj duszy wypadkami stłumiona podniosła się znowu. Zdawało się, że powzięła straszne postanowienie i pracuje myślą nad wynalezieniem środków urzeczywistnienia go.
— Nie! z takiéj pogardy wyleczyć się niepodobna — mówiła sama do siebie. — Pewno już mnie nie kocha. Zabiję go i żadna inna kobieta posiadać go nie będzie!
— Nie, księże opacie, nie — mówił młody wódz głosem podniesionym — musi być tak, jak chcę.
— Panie margrabio — odparł ksiądz Gudin dumnie — cała Bretania oburzy się na ten bal, który chcesz wyprawić w Saint-James, Kaznodziei nam trzeba a nie tancerzy do podburzenia naszych wieśniaków; karabinów a nie skrzypiec.
— Księże — odpowiedział margrabia — dosyć jesteś rozsądny, ażebyś zrozumiał, że tylko w zebraniu wszystkich naszych stronników będę mógł zbadać, ile na nich liczyć mogę. Uczta zdaje mi się po temu sposobniejszą, niż wszelkie szpiegostwa, do których zresztą mam wstręt wrodzony. Łatwiéj z kielichem w ręku wypowiedzą, co mają w sercu, i łatwiéj z ich fizyognomii będę mógł poznać zamiary i myśli tajone.
Marya zadrżała, słysząc te słowa. Postanowiła pójść na ten bal i tam swą zemstę nasycić.
— Za kogoż mnie masz, opacie, że występujesz przede mną z kazaniem przeciw tańcom? Czyżbyś sam chętnie nie potańczył, gdybyś wiedział, że ci to pomoże w dopięciu szczytnego celu?... A zresztą czyż nie wiesz, że u Bretonów jest we zwyczaju po mszy tańcem się zabawiać?... A może nie wiesz także, iż panowie Hyde de Neuville i d’Andigné mieli przed pięciu dniami posłuchanie u pierwszego konsula, w sprawie osadzenia na tronie Jego królewskiéj Mości Ludwika XVIII? Jeżeli w téj chwili postanawiam atak tak zuchwały, to jedynie dlatego, żeby rokowaniom tym dodać siły i dozwolić im oprzéć się na podstawie faktów i czynów wojennych! Nie wiesz może, księże opacie, z drugiéj strony, że wszyscy naczelnicy powstania w Wandei a nawet sam Fontaine, skłonni są do układów z Rzecząpospolitą? Tak, ojcze, błędnie przedstawiono Ich królewskim Wysokościom stan Francyi! Poświęcenia, o jakich im mówią, są tylko żądzą zysku! Tak, księże, jeżelim bezwiednie wstąpił w krew, to niechże przynajmniéj wiem, po co mam się w niéj zanurzyć po szyję! Poświęciłem się dla króla i dla idei, ale nie oddałem się czterem szaleńcom obdłużonym po uszy jak Rifoël, podżegaczom...
— Dodaj pan przy téj sposobności: księżom, którzy pobierają dziesięciny z pałkami w ręku przy rozstajnych drogach! — zawołał opat Gudin.
— Dla czegożbym nie miał tego powiedziéć? — odparł cierpko margrabia — powiem więcéj, czasy heroiczne Wandei minęły.
— Panie margrabio! będziemy umieli i bez pana cudów dokazać!
— Tak, takich cudów jak zmartwychwstanie Maryi Lambrequin — odparł, śmiejąc się margrabia. No, księże! nie kłóćmy się bez potrzeby. Wiem ja dobrze, że i sam karku nadstawiasz i tak dobrze umiesz sprzątnąć Błękitnego, jak odmówić „Ojcze nasz!“ Jeżeli Bóg dopomoże, spodziewam się obaczyć cię z pastorałem w ręku i w mitrze biskupiéj przy koronacyi królewskiéj!
Te ostatnie słowa miały widać moc jakąś magiczną nad opatem. Kłótnia ucichła a po chwili Marya usłyszała tylko szczęk karabina uderzonego ręką i patetycznie wypowiedziane słowa:
— Mam karabin i pięćdziesiąt ładunków, panie margrabio, a życie moje do króla należy!
— Oto jeszcze jeden z moich dłużników — rzekł skąpiec do panny de Verneuil. — Nie chcę tu mówić nawet o nędznych pięciu czy sześciuset talarach, które ode mnie pożyczył, ale dług krwi opłacony być musi! Nigdy go tyle złego nie spotka, ile mu ja go życzę, temu dyabelskiemu jezuicie! On to poprzysiągł śmierć memu bratu i całą okolicę przeciw niemu wzburzył! I za co? Oto zato, że biedny człowieczyna zląkł się nowych praw i był im posłuszny! — Przyłożywszy ucho do pewnego oznaczonego punktu w ścianie swojéj kryjówki, d’Orgemont posłuchał chwilę i rekł: Oto się już wynoszą ci zbóje! Znowu jaki cud uczynią! Aby tylko nie zachciało im się tak mnie pożegnać, jak za ostatniéj ich tu bytności, gdy podłożyli ogień pod dom mój!
W pół godziny późniéj, podczas któréj panna de Verneuil i d’Orgemont przypatrywali się sobie wzajemnie, jakby każde z nich było obrazem, ostry i gruby głos Galope-Chopine’a dał się słyszéć:
— Już sobie poszli, panie d’Orgemont. Ale tym razem przynajmniéj zarobiłem obiecane trzydzieści talarów. Niechże je zobaczę!
— Moje dziecię — rzekł skąpiec do Maryi — zamknij oczy i przysięgnij, że ich nie otworzysz, dopóki cię z przysięgi nie zwolnię.
Marya zasłoniła oczy ręką, ale dla większéj pewności ustrzeżenia tajemnicy starzec zgasił lampę, wziął za rękę swoję wybawicielkę, dopomógł jéj postąpić siedem czy osiem kroków przez ciasne jakieś przejście, a gdy po kilku minutach odchylił jéj rękę od oczu, ujrzała się w komnacie, w któréj przed chwilą był margrabia i która była pokojem skąpca.
— Moje drogie dziecię — rzekł jéj starzec — teraz możesz iść już sobie. Nie oglądajże się tak dokoła. Zapewne nie masz przy sobie pieniędzy? Weź oto te dziesięć talarów w złocie, są tam między niemi i oberżnięte, ale nie zważaj na to i tak je przyjmą. Gdy wyjdziesz z ogrodu, tam oto, znajdziesz łatwo ścieżkę, która prowadzi do miasta, a jak teraz mówią — do okręgu. Teraz jednak dokoła Fougères są Szuanie i wątpię, ażebyś mogła się tam dostać, będziesz przeto potrzebowała może pewnego jakiego schronienia. Uważajże dobrze, co ci powiem, i nie korzystaj z tego inaczéj jak tylko w koniecznéj potrzebie, gdy znajdziesz się w istotném niebezpieczeństwie. Na drodze, która prowadzi przez dolinę Gibarry do Nid-aux-Crocs, spotkasz chatę, w której mieszka Cibot starszy, zwany Galope-Chopinem. Jak już nie będziesz mogła uczynić inaczéj, wejdź do téj chaty i rzeknij do kobiety, którą tam znajdziesz, te słowa: Dzień dobry Bekanierko! a ona cię ukryje! Gdyby cię dostrzegł jéj mąż, sam Galope-Chopine, to jeżeli to będzie w nocy, weźmie cię za ducha, bądź więc spokojna, jeżeli zaś będzie we dnie, to dziesięć talarów go skusi i sam ci dopomoże! Tak więc rachunek między nami skończony! Gdybyś chciała — dodał wskazując giestem pola otaczające dom — wszystko to byłoby twoje!
Panna de Verneuil podziękowała spojrzeniem dziwnemu temu starcowi, który żegnając ją westchnął znowu w swój oryginalny sposób.
— Oddasz mi przecie tych dziesięć talarów, nieprawdaż, a uważaj, że wcale nie mówię o procentach! Możesz je złożyć na ręce pana Patral, notaryusza mojego w Fougères, który, gdybyś zechciała, mój skarbie, spisałby naszę intercyzę! Bądź zdrowa!
— Do widzenia — rzekła z uśmiechem, kłaniając mu się ręką.
— Gdybyś potrzebowała pieniędzy — wołał za nią — to ci pożyczę, na pięć procent! Pamiętaj! tylko na pięć!... Powiedziałem na pięć, ale może nie słyszała!... Wygląda na poczciwą dziewczynę, a jednak trzeba zmienić sprężynę w kominie!
Potém wziął bochen chleba dwunastofuntowy, szynkę i powrócił do swéj kryjówki.
Gdy panna de Verneuil wydostała się na otwarte pole, zdawało jéj się, że powtórnie na świat przyszła. Świeże powietrze poranku twarz jéj ścinało, co tém silniéj uczuła, że przez kilka godzin poprzednich przebywała w atmosferze dusznéj i palącéj. Próbowała odszukać ścieżki, o któréj wspominał jéj stary d’Orgemont, ale po zachodzie księżyca taka wielka ciemność ogarnęła widnokrąg, że Marya zmuszoną była iść daléj na los szczęścia. Niezadługo obawa upadku w jaką przepaść ogarnęła jéj serce i ocaliła życie, gdyż zatrzymała ją właśnie nad urwiskiem skały a jeden krok daléj byłby ją strącił w głębię niezmierzoną. Świeży wietrzyk sploty jéj włosów muskający, szmer wód i sam instynkt złożyły się na to, że odgadła, iż znajduje się na urwisku ś-go Sulpicyusza. Dla bezpieczeństwa chwyciła się oburącz stojącego nad przepaścią drzewa, i oczekiwała tak brzasku jutrzenki w wielkiéj obawie, słyszała bowiem szczęk broni, głosy ludzkie i tentent koni. Dzięki składała nocy, że ją zasłoniła przed niebezpieczeństwem popadnięcia w ręce Szuanów, którzy, jak jéj mówił stary skąpiec, otaczali właśnie Fougères.
Podobne do tych ogników nocnych zapalonych jako sygnał wolności, błyski poranne lekko zabarwione purpurą, wydobyły się zza gór, których stopy zachowały jeszcze czarnobłękitne barwy, silnie kontrastujące z różowemi chmurami bujającemi nad doliną. Niezadługo krąg rubinowy wzniósł się ponad horyzont, niebiosa go poznały. Nierówności krajobrazu, dzwonnica ś-go Leonarda, skały, łąki w cieniu pogrążone powoli rozświeciły się, a drzewa na szczycie urwisk zarysowały się w odrodzoném świetle. Słońce, wdzięcznie wynurzyło się z morza ognia, purpury i szafirów. Żywe jego światło zstępowało nierównemi warstwami ze wzgórza na wzgórze i ogarniało dolinę po dolinie. Cienie rozproszyły się, dzień zawisł nad naturą.
Wietrzyk drażniący wstrząsnął powietrzem, ozwał się świegot ptasząt, życie obudziło się wszędzie. Zaledwo jednak bohaterka nasza zdążyła objąć wzrokiem główne linie krajobrazu, gdy zwykłém w tych okolicach zjawiskiem mgły rozciągnęły się jak wielki obrus, zapełniły doliny i pokryły cały ten przepyszny basen śnieżną powłoką. Wkrótce panna de Verneuil mogłaby z łatwością uwierzyć, że stoi nad brzegiem jednego z owych lodowych mórz, uwięzionych w alpejskich gór szczytach. Późniéj chmurna ta atmosfera poczęła się bałwanić jak fale oceanu, wznoszące się wysoko, drżące, kołyszące się powolnie lub gwałtownie, zapożyczające od słońca różowych jego błysków i naśladujące tu i owdzie przezroczystość roztopionego srebra. Nagle wiatr północny dmuchnął na te fantasmagorye i rozproszył mgły, które opadając na zżółkłych trawach pozostawiły rosę pełną opalowych połysków.
Wtedy dopiéro panna de Verneuil zdołała rozróżnić brunatną jakąś masę na skałach pod Fougères. Siedem do ośmiuset Szuanów zbrojnych roiło się na przedmieściu ś-go Sulpicyusza jak mrówki w mrowisku. Skrzydła zamku osadzone przez trzy tysiące ludzi, cudownym sposobem ściągniętych do téj twierdzy, zostały gwałtownie zaatakowane. Uśpione to miasto, pomimo swych wałów zieleniejących i pomimo swych wież wyniosłych byłoby z łatwością popadło w ręce Szuanów, gdyby Hulot nie był czuwał. Baterya potajemnie ustawiona na wyniosłości znajdującéj się w głębi półowalu utworzonego przez wały, odpowiadała na pierwszy ogień Szuanów, którzy znajdowali się na drodze zamkowéj. Grad kul oczyścił i wymiótł drogę. Potém kompania piechoty wypadła z bramy ś-go Sulpicyusza, a korzystając ze zdumienia nieprzyjaciela, ustawiła się w szyku bojowym na gościńcu i rozpoczęła przeciw niemu morderczy ogień. Szuanie nie śmieli nawet stawiać oporu, widząc wał twierdzy pokryty żołnierzami, jakby nadziemski maszynista dał mu nagle niebieską obwódkę. Kanonada z fortecy osłaniała tyralierów republikańskich.
Tymczasem inny oddział Szuanów opanował dolinę rzeki Nançon, przebył galerye skaliste i dotarł aż do placu Promenady, który w jednéj chwili pokrył się koziemi skórkami nadającemi mu pozór strzechy staréj, przez czas zniszczonéj.
W téjże saméj chwili gęste strzały słyszéć się dały w stronie miasta od doliny Couësnon. Widocznie miasto Fougères zaatakowane ze wszystkich stron, otoczone było żelaznym łańcuchem. Pożar, który ukazał się we wschodniéj stronie miasta, dowodził, że Szuanie poczęli palić przedmieścia.
Wszakże płomienie, które wzniosły się ponad dachy z jałowca i gontów, znikły niebawem a kolumny czarnego dymu podnoszące się w tém samém miejscu dowodziły, że ogień przygasał.
Raz jeszcze chmury białe i brunatne zakryły ten widok przed oczyma panny de Verneuil, ale wkrótce wiatr rozwiał mgły z dymów i prochu powstałe. Już komendant republikański zmienił kierunek swéj bateryi tak, aby mogła bronić zarazem doliny Nançon, schodów królowéj i skał. Ze szczytów Promenady patrzył on na doskonałe wykonanie rozkazów. Dwie armaty, umieszczone przy bramie ś-go Leonarda, zniosły mrowisko Szuanów, które groźną tutaj zajęło pozycyę a tymczasem gwardya narodowa z Fougères zdążyła przybiedz na plac przed kościołem i dokończyła rozpoczętego dzieła wypędzenia Szuanów. Walka nie trwała pół godziny nawet, a Błękitni nie stracili ani stu ludzi.
Już na całéj linii Szuanie, odparci i pobici, cofali się, a rozkazy wydawał Gars, którego zuchwały zamiar nie udał się, dzięki owéj rzezi w Vivetière, która spowodowała powrót Hulota do Fougères i skłoniła go do wzmocnienia wojsk. Artylerya nadciągnęła dopiéro nocy minionéj, tak, że Montauran nie był w stanie tego przewidziéć. Wieść o transporcie amunicyi byłaby wstrzymała go od tego napadu, który, przewidziany przez Błękitnych, udać się nie mógł. Hulot równie gorąco, jak Montauran, pragnął zwycięstwa, pierwszy dla udzielenia surowéj nauki wodzowi Szuanów, drugi dla wywarcia — odwagą swą i ukazaniem siły powstańców — wpływu na postanowienia pierwszego konsula w rozpoczętych już rokowaniach ugodowych.
Od pierwszego strzału armatniego, margrabia zrozumiał, że byłoby szaleństwem przez upór miłości własnéj, prowadzić daléj nieudane przedsięwzięcie. To téż aby nie wystawiać na śmierć bezpożyteczną swoich ludzi, pośpieszył rozesłać siedmiu czy ośmiu pełniących rolę adjutantów, z rozkazami szybkiego lecz porządnego odwrotu na wszystkich punktach. Komendant spostrzegłszy przeciwnika swego otoczonego liczną radą, wpośród któréj znajdowała się pani du Gua, próbował zwrócić ku nim ogień swoich żołnierzy, miejsce jednak zbyt zręcznie było wybrane i młody dowódca był tu w zupełném bezpieczeństwie.
Odwrót jednak mógł być łatwy. Hulot zmienił nagle taktykę; z pozycyi obronnéj przeszedł do walki zaczepnéj. Przy pierwszych ruchach, jakie zdradziły zamiary margrabiego, kompania umieszczona pod murami zamku otrzymała polecenie przecięcia odwrotu Szuanom przez zajęcie wyższych ujść doliny Nançon.
Pomimo nienawiści swéj panna de Verneuil sprzyjała w duchu ludziom, któremi dowodził jéj ukochany, i zwróciła szybko wzrok swój ku innym ścieżkom, dla przekonania się, czy one przynajmniéj są wolne; spostrzegła jednak zaraz, że Błękitni i po drugiéj stronie Fougères zostali zwycięscami. Dostrzegła ich bowiem ciągnących z doliny Couësnon, przez dolinę Gibarry, dla zajęcia Nid-aux-Crocs i téj części skał ś-go Sulpicyusza, w któréj znajdowały się niższe ujścia doliny Nançon. Tak więc Szuanie zamknięci na ciasnéj łączce w wąskiém przejściu, zdawali się skazanemi na śmierć co do jednego, tak środki przedsięwzięte przez republikańskiego dowódcę były skuteczne, a rozporządzenia jego tak dobrze obmyślane. Wtedy dopiéro panna de Verneuil zrozumiała powód zebrania się mnóstwa ludzi, których widziała w polu, i przyczynę sesyi naczelników u Orgemonta i wszystkie wypadki téj nocy, nie pojmując sama, jakim sposobem uniknęła tylu niebezpieczeństw. Przedsięwzięcie to, które jéj rozpacz podyktowała, zainteresowało ją żywo, tak, że pozostała na miejscu nieruchoma, przyglądając się roztaczającemu się przed jéj oczyma żywemu obrazowi. Niezadługo walka, która się rozpoczęła u stóp gór ś-go Sulpicyusza, nabrała dla niéj więcéj jeszcze interesu. Widząc Błękitnych na wszystkich punktach zwycięzcami Szuanów, margrabia i jego przyjaciele rzucili się ku dolinie Nançon na pomoc zwyciężonym. Stopy skał pokryły się w jednéj chwili walczącemi grupami, a tu kwestya życia i śmierci rozgrywała się na gruncie bardziéj sprzyjającym i lepiéj znanym Szuanom. Nieznacznie scena tych zapasów rozszerzyła się. Zagrzani odbłyskiem powodzenia i nadzieją ratunku, Szuanie po krzakach i drzewach, rosnących tu i owdzie, wdarli się na skały. Panna de Verneuil przelękła się znowu, spostrzegłszy, zbyt późno może, nieprzyjaciół swoich na wierzchołkach, gdzie z niesłychaną zaciętością bronili prowadzących ku szczytom ścieżek. Gdy wszystkie wyjścia z łona tych gór zamknięte zostały przez obie walczące strony, poczęła obawiać się, iż za chwilę może się znaleść w samym wirze walki; opuściwszy więc grube drzewo, poza którem dotąd się ukrywała, poczęła schodzić, zamierzając skorzystać ze wskazówek, udzielonych jéj przez starego skąpca. Biegnąc tak dosyć długo po spadzistości góry ś. Sulpicyusza ku dolinie Couësnon, spostrzegła w dali obórkę, która wedle wszelkiego prawdopodobieństwa należeć musiała do zagrody Galope-Chopine’a. Przypuszczała, iż przyjmując udział w bitwie, musiał on w chacie pozostawić swą żonę. Ośmielona tém przypuszczeniem, panna de Verneuil spodziewała się być dobrze przyjętą w domostwie i że może tam przepędzić parę godzin do chwili, kiedy powrót do Fougères okaże się możebnym. Nie ulegało wątpliwości, że Hulot zostanie zwycięzcą. Szuanie uciekali z taką szybkością, że wystrzały rozlegały się tuż koło niéj, a obawa przed zbłąkaną kulą pędziła ją coraz raźniéj ku chacie, któréj sterczący komin służył jéj za drogowskaz i busolę. Ścieżka, jaką wybrała, prowadziła wprost do pewnego rodzaju brogu, którego dach gontami pokryty, opierał się na czterech grubych pniach, nie pozbawionych kory. Ściana, z gliny i desek sklecona, stanowiła przeciwległy bok brogu, pod którym stała prasa do cydru, wialnia i kilka narzędzi rolniczych. Marya zatrzymała się w biegu przy jedném z drzew, które bróg podpierały, nie mogąc się odważyć na przebycie błotnistego bagniska, służącego za podwórze domowi.
Chata owa, zasłonięta od wiatrów północnych wzgórkiem, który wznosił się szczytem swoim aż ponad dach jéj, i o tenże wzgórek oparta, poetyczny przedstawiała widok, płonki bowiem klonów i buków, kwiaty i mchy skał stanowiły jakby koronę jéj, wieńcami swemi szczyt dachów otaczając. Schody w skale i ziemi wyrżnięte pomiędzy brogiem i chatą, prowadziły na szczyt pagórka, gdzie mieszkańcy doliny użyć mogli w każdéj chwili przepysznego zdrowego górskiego powietrza. Na lewo chaty kończył się pagórek spadzisto, a spadzistość ta otwierała rozległy widok na orne pola i łąki, z których najbliższe należały do mieszkańców chaty. Pola te, podzielone żywopłotami i gdzieniegdzie umajone kępami drzew, bawiły oko rozmaitością, tworząc jakby małe ogródki. Pierwszy taki płot zamykał z jednéj strony podwórze. Droga, która prowadziła w pole, zamkniętą była grubym pniem drzewa, napoły spróchniałym. Pomiędzy schodami, wyżłobionemi w łupkowym gruncie, i ścieżką, zamkniętą owym pniem, przed bagnem i pod zwieszającą się skałą kilka odłamów granitowéj skały, zgrubsza tylko obrobionych i ustawionych jedne na drugich, tworzyło szczyt chaty i podtrzymywało nędzne mury z łat drewnianych, desek i kamieni. Połowa dachu pokrytą była zielonawemi gałązkami świerkowemi, jakby słomą, druga zaś — płaską dachówką, źle wypaloną. Zdradzało to wewnętrzny podział domu na dwie części, i rzeczywiście jedna z nich, oddzielona od drugiéj wątłém przepierzeniem, stanowiła oborę, a w drugiéj mieszkali właściciele.
Jakkolwiek chatka owa zawdzięczała bliskości miasta różne udogodnienia, nieznane już w odległości dwóch mil francuskich od tego miejsca, była ona jednak doskonałą illustracyą niestałości życia i niepewności jutra, do jakiéj wojny i zwyczaje feodalne tak silnie przyzwyczaiły niewolników i poddanych, że dziś jeszcze wielu włościan bretońskich nazywa tylko „mieszkaniem“ (demeure) zamek, przez dawnych panów zamieszkały. Nakoniec, rozpatrując się bliżéj w tém wszystkiém, z wysokiém, a łatwém do pojęcia zdziwieniem, panna de Verneuil spostrzegła wśród błota na podwórzu leżące tu i owdzie odłamki granitu, porzucone w ten sposób, iż wyznaczały ścieżkę, wiodącą ku zabudowaniom i przedstawiającą niejedno niebezpieczeństwo do przebycia. Słysząc jednak coraz bardziéj zbliżające się odgłosy kanonady i nie mając nic innego do wyboru, Marya poczęła przeskakiwać z kamienia na kamień, jakby przeskakiwała przez rynsztoki, pragnąc dostać się do chaty, która była jéj celem i schronieniem jedyném. Chatę zamykały drzwi, złożone z dwóch części, z których dolna pełna i stała, druga zaś górna opatrzoną była otwieraną okiennicą i służyła zarazem za okno chacie. W wielu sklepikach niektórych miasteczek Francyi można jeszcze dotąd spotkać drzwi takiego typu, lecz o wiele ozdobniejsze i opatrzone u dolnéj części dzwoneczkiem ostrzegającym. Drzwi, przed któremi stanęła wkrótce panna de Verneuil, otwierały się za pomocą drewnianéj zasuwy, godnéj czasów złotego wieku, górna zaś część zamykała się tylko na noc, światło dnia bowiem jedynie tym otworem do wnętrza chaty wpuszczane być mogło. Istniało wprawdzie jakieś okno pierwotnych kształtów, ale szyby w niém podobne były do dna butelek, a okute w szerokie i ołowiane ramy, które je utrzymywały, zdawało się być raczéj przeznaczoném do tamowania, niż do puszczania światła. Gdy panna de Verneuil zdołała nareszcie obrócić tę zaporę na jéj skrzypiących zawiasach, poczuła straszny alkaliczny wyziew, wydobywający się z głębi chaty, i spostrzegła, że czworonogi zniszczyły nogami ścianę wewnętrzną, odgradzającą je od izby, będącéj ludzkiém mieszkaniem. Tak więc wnętrze folwarku — folwarkiem się to bowiem zwało — w niczém nie ustępowało zewnętrznemu pozorowi. Panna de Verneuil zapytywała sama siebie, czy jest podobieństwo, aby istoty ludzkie żyć mogły w tém systematycznie zorganizowaném błocie, kiedy oczom jéj ukazał się mały chłopczyna, mogący miéć lat osiem lub dziewięć. Chłopiec ten, okryty zaledwie łachmanami, miał twarzyczkę świeżą, białą, o pięknych rumieńcach, policzki pełne, oczy żywe, zęby białe, jak z kości słoniowéj i przepyszne blond włoski, które w obfitych zwojach spadały mu na pół-nagie ramiona. Członki miał silne i proporcjonalnie rozwinięte, a postawa jego miała ten powab zdziwienia i tę dziką naiwność, która szeroko otwiera oczy dzieci. Mały chłopak był dzieckiem cudownie pięknem.
— Gdzie jest twoja matka? — spytała Marya łagodnym głosem, nachylając się ku chłopcu dla pocałowania go w piękne oczy.
Odebrawszy ten pocałunek, dziecko wysunęło się z jéj rąk, jak węgorz i znikło poza kupą nawozu, leżącą na stoku wzgórza, pomiędzy ścieżką i domem. Jak wielu rolników bretońskich, Galope-Chopine gromadził sobie nawóz w sposób, tamtejszemu tylko rolnictwu właściwy, to jest tak, aby umieszczony na pochyłości, mógł bywać przemywanym przez wody deszczowe i do chwili użycia go utracić wszystkie części, prawdziwą jego żywotność dla rolnictwa stanowiące.
Tak pozostawiona panią placu na chwilę, Marya szybko obejrzała inwentarz całego domu. Izba, w któréj oczekiwała Barbetty, stanowiła cały dom. Najwidoczniejszym i najwspanialszym sprzętem téj izby był ogromny komin, którego okap albo „płaszcz“, jak nazywają go tamtejsi wieśniacy, utworzony był z jednéj sztuki niebieskiego granitu. Etymologia téj nazwy: „płaszcz“ opierała się na firance z ciemno-zielonéj wełnianéj materyi, obłożonéj blado-zieloną wstążką, wyciętéj okrągło i zawieszonej dokoła kamiennéj płyty, wpośród której wznosiła się gipsowa statua kolorowana Matki Boskiéj. Na cokole statuy panna de Verneuil wyczytała dwuwiersz ze znanéj w tamtych stronach religijnéj pieśni:
Ja tu jestem Boża Macierz,
Strzegę was za miły pacierz“.
Za statuetką straszny jakiś obraz, poplamiony raczéj, niż pomalowany, na czerwono i niebiesko, przedstawiać miał jakiegoś świętego, zapewne patrona tego miejsca. Łóżko w kształcie grobu, przykryte zieloną szmatą, bezkształtne posłanie dziecka, kądziel, parę prostych stołków i wielka szafa rzeźbiona, ozdobiona kilku gospodarskiemi narzędziami, stanowiły prawie całe umeblowanie izby Galope-Chopine’a. Przed oknem znajdował się długi stół z drzewa kasztanowego, a przy nim dwie takież ławki, którym przyćmione światło, przez okno się przedostające, nadawało pozór starego mahoniu. Ogromna beczka jabłeczniku spoczywała na okrąglakach, pod któremi panna de Verneuil dostrzegła żółte błoto, trawiące podłogę, chociaż ta ostatnia składała się z kawałków granitu, spojoną rudą gliną. Wszystko to dowodziło, iż właściciel téj chaty niedarmo był Szuanem. Jakby chcąc uchronić się przed tym niezbyt miłym widokiem, panna de Verneuil wzniosła oczy ku sufitowi i zdawało się jéj przez chwilę, że widzi wszystkie nietoperze ziemi, tak liczne i obfite pajęczyny zdobiły firankami swemi całą powałę izby. Na stole pod oknem stały dwa ogromne dzbany jabłeczniku. Dzbany takie, noszące osobną nazwę pichés, robione były z ciemnéj gliny według modelu, znanego w wielu okolicach Francyi, a i do dziś jeszcze używanego w fabrykach likierów. Paryżanin wyobrazić je sobie może łatwo, jeżeli wziąwszy przed się garnek, w jakim smakoszom podają bretońskie masło, doda mu w swéj imaginacyi wypukłość okrąglejszą i polewę upstrzoną plamami, przypominającemi kolorem płowe plamy niektórych muszli. Dzbany takie opatrzone są wysokiemi szyjkami z dziobkiem, szczególnego również rodzaju, przypomina on bowiem kształtem głowę żaby, wytkniętą nad poziom bagniska dla zaczerpnięcia powietrza. W chwili gdy uwaga Maryi zwróciła się ku owym dwom dzbanom, odgłos walki, który stał się nagle bardzo wyraźnym, zmusił ją do upatrzenia sobie miejsca na kryjówkę, tak, aby w razie nagłéj potrzeby mogła schować się, nie czekając Barbetty. Wtém weszła właśnie oczekiwana kobieta.
— Dzień dobry, Bekanierko — rzekła, wstrzymując mimowolny uśmiech na widok twarzy, podobnéj do tych, jakie architekci zwykli umieszczać jako ozdoby w okiennicach.
— Aha! to pani przybywasz od Orgemonta — odpowiedziała Barbetta niezbyt rada.
— Gdzież mnie schowacie, bo oto właśnie Szuanie...
— Tam — odparła wieśniaczka, zdumiona pięknością, tudzież dziwném przebraniem się téj kobiety, której za istotę swéj płci uważać nie śmiała. — Tam, w kryjówce księdza.
Podprowadziła ją do łóżka w stronę tak zwaną „głowy“ i wpuściła za łóżko, ale w téjże chwili obie kobiety usłyszały szelest jakiś, podobny do plusku w błocie. Barbetta zdążyła zaledwie pochwycić firankę łóżka, owinąć nią Maryą i odwrócić się, gdy znalazła się twarzą w twarz z jakimś uciekającym Szuanem.
— Stara! mów, gdzie się tu schować można! Jestem hrabia de Bauran.
Panna de Verneuil zadrżała, poznając tenże sam głos, jakim nieznajomy współbiesiadnik w Vivetière wymówił owe zagadkowe słowa, które pozostały dla niéj aż dotąd tajemnicą, a które bezpośrednio spowodowały znaną już czytelnikom katastrofę.
— Niestety! jak pan widzisz, jaśnie panie, niema tu nic! Co najwięcéj mogę zrobić, to chyba wyjść i czuwać. Jeśli się zbliżą Błękitni, dam znać. Gdybym tu została i gdyby mnie tu z jasnym panem spotkali, spaliliby mi chałupę!
I Barbetta wyszła, nie mogąc się zdobyć na tyle inteligencyi, aby pogodzić interesa dwóch stronnictw nieprzyjaznych, które oba miały prawo do schronienia w jéj chacie z uwagi na podwójną rolę, jaką odgrywał mąż jéj, Galope-Chopine.
— Są tu jeszcze dwa naboje — zawołał hrabia sam do siebie z rozpaczą — ale już mnie pewno ominęli i ślad mój stracili. Niech piorun bije! Trzebaby nieszczęścia, żeby, wracając, wpadli do téj rudery i wyszukali mnie pod tém łóżkiem, pod które się wsunę!
Położył lekko swój karabinek przy łóżku, poza którém stała Marya owinięta w ciemno-zieloną kotarę, i nachylił się, aby zobaczyć, czy znajdzie pod łóżkiem dosyć dla siebie miejsca. Niepodobna było przypuszczać, żeby wsuwając się tam, nie dostrzegł nóg ukrytéj kobiety. Ona téż w téj rozpaczliwéj chwili pochwyciła karabin, wyskoczyła żywo na środek izby i wzięła go na cel. Hrabia na jéj widok wybuchnął głośnym śmiechem. Poznał on ją, gdyż Marya, wciskając się za łóżko, odrzuciła wielki kapelusz Szuanów, jaki miała na głowie, a grube zwoje pięknych jéj włosów wydzierały się obficie zpod koronkowéj zarzutki.
— Nie śmiéj się pan, panie hrabio! Jesteś moim jeńcem! Za pierwszym ruchem, jakibyś się pokusił uczynić, przekonasz się, do czego zdolną jest kobieta obrażona!
W chwili gdy Marya i hrabia patrzyli na siebie wzajemnie z bardzo różnemi uczuciami, od skał odbijały się echa głosów pomieszanych:
— Ratujcie Garsa! rozpraszajcie się! ratujcie Garsa!
Głos Barbetty panował nad temi okrzykami; słyszano go wewnątrz chaty, gdzie różne na dwojgu wrogach sprawiał wrażenie. Mówiła ona więcéj dla nich, niżeli dla chłopa, do którego się zwracała.
— Nie widzisz to Błękitnych! — wołała gniewnie Barbetta. Pójdź tu zaraz, łotrze jeden, albo ja cię sprowadzę! Chce ci się co oberwać! Jeszcze cię który zrani! No! prędzéj! uciekaj!
Podczas tego drobnego i krótkiego epizodu na bagnie ukazał się jeden żołnierz republikański.
— Beau-Pied! — krzyknęła panna de Verneuil.
Beau-Pied na ten rozkaz podbiegł szybko i widząc, co się dzieje, wziął na cel hrabiego skuteczniéj bezwątpienia, niżby zdołała to uczynić zrozpaczona jego wybawicielka.
— Arystokrato! — krzyknął dowcipny żołnierz — nie drgnij, nie rusz się nawet, bo cię zwalę, tak jak zwaliliśmy Bastylią w dwóch tempach!
— Panie Beau-Pied — rzekła panna de Verneuil pieszczotliwym głosem — odpowiesz mi za tego jeńca. Rób, jak chcesz, ale ja go muszę mieć żywym i całym w Fougères.
— Stanie się według rozkazu!
— Czy teraz droga do Fougères jest już wolna?
— Jest bezpieczną; chybaby Szuanie zmartwychwstawali!
Panna de Verneuil, uzbroiwszy się lekkim karabinkiem hrabiego, będącym raczéj strzelbą do polowania, uśmiechnęła się, z ironią mówiąc do swego jeńca:
— Żegnam hrabiego! Do widzenia!
I wybiegła ścieżką ku miastu, włożywszy na głowę szeroki swój kapelusz.
— Zapóźnom się przekonał — rzekł gorzko hrabia de Bauran — że nigdy nie trzeba żartować z honorem kobiet, nawet takich, które go już nie mają.
— Arystokrato! — krzyknął szorstko Beau-Pied — jeżeli nie chcesz, abym cię wyprawił do twojego „byłego“ raju, ani mi się waż pisnąć choćby słówko przeciw téj pięknéj pani!
Panna de Verneuil wróciła do Fougères ścieżką, która łączyła skały ś-go Sulpicyusza z Nid-aux-Crocs. Dobiegłszy téj ostatniéj wyżyny i zdążając swobodnie już krętą drożyną, wydeptaną pomiędzy jeżącemi się granitowemi przeszkodami, podziwiała piękność malutkiéj doliny Nançon, która, przed godziną tak gwarna i ruchawa, w téj chwili pogrążona już była w zupełnym spokoju. Widziany stąd wąwóz ten wydawał się jakby aloes wśród zieleni. Panna de Verneuil weszła do miasta przez bramę Świętego Leonarda, do któréj doprowadziła ją szczęśliwie wybrana na los ścieżka. Mieszkańcy, jeszcze zaniepokojeni bitwą, która, o ile sądzić można było z echa wystrzałów, jeszcze dotąd słyszéć się dających w oddali, trwać musiała, dzień cały z niecierpliwością oczekiwali powrotu gwardyi narodowéj dla przekonania się naocznie, jakie straty opłakać było potrzeba. Na widok młodéj i pięknéj kobiety, w dziwacznym stroju, z rozwianym włosem, ze strzelbą w ręku, w szalu i sukni wytartéj o mur, zbrukanéj błotem i zmoczonéj rosą, ciekawsi obywatele Fougères tém bardziéj uczuli się podrażnionemi, że już wprzód władza, piękność i dziwne stanowisko Paryżanki były przedmiotem wielu rozmów i plotek.
Fanszeta w ciągłéj i strasznéj obawie oczekiwała na swoję panią przez całą noc. Gdy spostrzegła ją wracającą, chciała do niej przemówić, ale ta jednym rozkazującym, choć łagodnym giestem nakazała jéj milczenie.
— Nie zginęłam, moje dziecię — rzekła Marya. — Ach! wyjeżdżając z Paryża, byłam żądną wrażeń!.. Miałam ich téż dosyta — dodała po chwilowéj pauzie.
Fanszeta chciała wyjść, aby się postarać o posiłek dla swéj pani i zwróciła jéj uwagę, że musi go bardzo potrzebować.
— Och! — zawołała panna de Verneuil — najprzód kąpiel, kąpiel przede wszystkiém! Ubierzesz mnie natychmiast!
Fanszeta niemało się zdziwiła, gdy pani jéj zażądała najpiękniejszych i najwytworniejszych strojów z tych, jakie z Paryża zabrały. Po śniadaniu Marya przystąpiła do toalety i ubrała się z całą drobiazgową starannością, jakiéj kobieta dokłada zwykle wtedy, gdy spodziewa się obaczyć istotę ukochaną, i chce ukazać się jéj w całym swym blasku i świetności. Fanszeta nie umiała sobie wytłómaczyć téj wesołości jakiéjś dziwnéj, pełnéj ironii i ostrych żartów. Nie było-to usposobienie, jakie obudza miłość; kobieta nie myli się nigdy w rozpoznaniu tych odcieni; ale była-to jakaś skoncentrowana złośliwość, źle wróżąca. Marya sama ułożyła fałdy firanek u okna, przez które oczy jéj napawać się mogły przepysznym widokiem, potém zbliżyła się do kanapki pod kominkiem, umieściła ją w świetle dla swéj twarzy korzystném i kazała Fanszecie postarać się o kwiaty i przybrać salonik świątecznie. Gdy kwiaty przyniesiono, Marya sama zajęła się najkorzystniejszém ich rozstawieniem i kazała Fanszecie, aby poszła do komendanta prosić go o dostawienie jéj jeńca, którego do niewoli wzięła osobiście. Położyła się rozkosznie na kanapce nie tyle dla wypoczynku, ile dla nadania sobie pozycyi powabnéj i pełnéj wdzięku, któréj wpływ i moc, szczególniéj u pięknych kobiet, bywają niezwalczone. Poza wyzywająca nóżki, któréj koniec zaledwie wystawał zpod fałdów jéj sukni, cały układ swobodny i wdzięczny jéj postaci, wygięcie szyi, wszystko, aż do palców jéj rączki, która się zwieszała z poduszki, jak bukiet jaśminu — wszystko razem tworzyło jednę doskonałą całość, wyborną do wzbudzenia zachwytu. Zapaliła wonne kadzidła i napełniła powietrze temi zapachami, które tak potężnie działają na nerwy mężczyzny i przyspasabiają tryumf dla kobiety. W kilka chwil później kroki ciężkie z brzękiem ostróg, zdradzających wojskowego, rozległy się w salonie, poprzedzającym pokój Maryi.
— No, i cóż, komendancie, a gdzież mój jeniec?
— Odkomenderowałem właśnie oddział z dwunastu ludzi dla rozstrzelania go, jako wziętego z bronią w ręku.
— Jakto? rozrządziłeś się moim jeńcem! Posłuchaj mnie, komendancie. Śmierć jednego człowieka po bitwie nie może być czemś tak upragnioném, a szczególniéj dla ciebie, komendancie, o ile sądzić mogę z twéj fizyonomii. A więc oddaj mi mego Szuana i daruj mu życie chwilowo. Już ja go wezmę na mój rachunek. Zaręczam ci, że ten arystokrata jest mi potrzebny, a nawet niezbędny i że on dopomoże nam do spełnienia naszych projektów. A zresztą rozstrzelanie tego Szuana z amatorstwa byłoby aktem przesadnym, podobnie jak rozsadzenie kulą armatnią balonu, do zniszczenia którego wystarcza pokłucie szpilką. Na miłość boską! pozostawmy okrucieństwa arystokratom! Rzeczpospolita powinna być szlachetną. Czyżbyś ty, komendancie, nie był przebaczył tym, którzy zginęli pod Quiberon, i tylu innym? No! uczyń zadość moim prośbom, odeślij owych dwunastu ludzi na patrol i przyjdź do mnie na obiad wraz z moim jeńcem. Już tylko godzina dnia pozostaje, a widzisz — dodała z uśmiechem — gdybyś się spóźnił, wszystkie moje powaby toaletowe nie sprawiłyby swego skutku. Śpiesz się więc!
— Ależ pani... - próbował oponować zdziwiony komendant.
— Jakież znowu ale? Czekam was. Idźże prędzéj. Nie bój się zresztą, komendancie, hrabia ci nie ujdzie. Prędzéj czy później gruby ten motyl opali sobie skrzydła przy twoim ogniu plutonowym.
Hulot lekko wzruszył ramionami jak człowiek zmuszony do posłuszeństwa mimo wszystko życzeniom pięknéj kobiety, i w pół godziny późniéj powrócił w towarzystwie hrabiego de Bauran.
Panna de Verneuil udała zdziwienie na widok swoich gości i zdawała się być zawstydzoną tém, że ją hrabia zeszedł w tak niedbałéj pozycyi, ale przekonawszy się wkrótce ze spojrzeń hrabiego, że pierwsze wrażenie skutek pożądany wywołało, podniosła się i z prawdziwym wdziękiem zajęła się gośćmi. Nic tam nie było wymuszonego, nic naciągniętego w pozie, uśmiechu, głosie i ruchach, nic nie zdradzało przygotowania się, ani powziętych zamiarów. Wszystko zdawało się jakąś doskonałą harmonią i ani jedna zbyt wybitna nuta nie dawała do myślenia, że naśladuje tylko maniery świata, do któregoby nie należała. Gdy już republikanin i Szuan zajęli wskazane sobie miejsca, Marya spojrzała poważnie, a nawet surowo na hrabiego. Szlachcic znał dostatecznie kobiety i wiedział dobrze, iż obraza, wyrządzona kobiecie, wartą jest wyroku śmierci. Mimo tego przekonania i nie będąc ani zbyt wesołym, ani zbyt smutnym, starał on się przybrać postawę człowieka nie spodziewającego się prędkiego rozwiązania komedyi. Niedługo zaczęło mu się zdawać, iż byłby śmiesznym, gdyby wobec pięknéj kobiety okazał obawę śmierci. Wreszcie surowe zachowanie się Maryi dało mu wiele do myślenia i nasuwało mu różne projekty.
— A kto wie — myślał sobie — może hrabiowska korona, którą zyskać można, podoba jéj się lepiéj, niż margrabiowska stracona! Montauran już suchy jak gwóźdź, a ja... — I spojrzał się w lustro z próżnością i zadowoleniem. — Najmniéj, co mogę na tém zarobić, to życie!
Te dyplomatyczne refleksye stały się wkrótce co najmniéj zbytecznemi. Lekki kapryśny popęd ku pannie de Verneuil, który się w panu de Bauran obudził, zamienił się niebawem w namiętną żądzę, którą ona zdawała się chętnie podsycać.
— Panie hrabio — rzekła — jesteś pan moim jeńcem i mam prawo rozporządzać panem. Egzekucya nie nastąpi jak za mojém zezwoleniem, a jestem zbyt ciekawą, żebym na nią teraz zezwolić miała.
— A gdybym się uparł i milczał zawzięcie? — odparł wesoło.
— Z uczciwą kobietą to być-by mogło, ale z jakąś dziewczyną, panie hrabio, to chyba niemożebne.
Wyrazy te, przysłonione gorzką ironią, były wysyknięte raczéj, niż wypowiedziane, jak mówił Sully o księżnéj de Beaufort, i tak ścieśnionemi usty, że hrabia przerażony zpod oka tylko spojrzał na okrutną swą przeciwniczkę.
— Ale co tam — dodała żartobliwie — żeby panu kłamu nie zadawać, postaram się być taką, jak te istoty: poczciwą dziewczyną. Oto najprzód zwracam panu pański karabinek.
I podała mu jego własną broń z pełnym złośliwości uśmiechem.
— Słowo honoru daję, postępujesz pani jak...
— Ach! daj pan pokój! Dosyć już mam waszych szlacheckich słów honoru. Wszakże to na słowo honoru weszłam do Vivetière! Wasz naczelnik dał mi słowo honoru na to, że ja i moi ludzie możemy być pewni bezpieczeństwa!
— Co za nikczemność! — krzyknął Hulot, marszcząc brwi.
— A winien temu pan hrabia — dodała, wskazując ręką na Baurana. — Niema wątpliwości, że Gars miał ochotę dotrzymać słowa, ale panu hrabiemu podobało się rzucić na mnie jakąś kalumnię, dotąd mi nieznaną, która potwierdziła wszystko to, czego się domyślać raczyła „klacz Charette’a...“
— Pani — przerwał hrabia zmieszany — z głową pod toporem byłbym przysiągł, że mówiłem tylko prawdę...
— Mówiąc co?
— Że pani byłaś...
— Nie krępuj się pan... pańską „kochanką...“
— Margrabiego de Lenoncourt, dziś księcia, jednego z moich przyjaciół — dodał hrabia, nie powtarzając obrażającego spojrzenia.
— Teraz mogłabym już oddać pana w ręce władzy wojskowéj — rzekła Marya, zdając się nie zwracać uwagi na oskarżenia, z tak głębokiém przekonaniem wypowiedziane przez hrabiego, który był oszołomiony tą obojętnością, istotną czy udaną, jaką na jego zarzut okazała — ale — dodała, śmiejąc się — oddal pan od siebie na zawsze ten smutny obraz kawałków ołowiu, lgnących do jego głowy, gdyż nie obraziłeś mnie wcale, jako téż i nie obraziłeś tu swego przyjaciela, którego, jak się zdaje, byłam... Precz z myślą i wyrazem! Posłuchaj, panie hrabio, przypomnij sobie, czy nie bywałeś u ojca mego, księcia de Verneuil? A co?
Uważając, że Hulot był zbytecznym do tak ważnych zwierzeń, jakie uczynić miała panna de Verneuil, znakiem przywołała hrabiego bliżéj ku sobie i szepnęła mu kilka słów do ucha. Panu de Bauran wydarł się z piersi głuchy okrzyk zdumienia. Spojrzał on wielkiemi oczyma na Maryą, która w téjże chwili dopełniła wywołanego temi kilku słowy wspomnienia, opierając się o kominek z minką niewinności i dziecięcéj naiwności. Hrabia przykląkł.
— Pani, racz mi przebaczyć, jakkolwiek przebaczenia nie jestem godzien.
— Ja nie mam nic do przebaczenia. W téj chwili zupełnie tak samo nie masz pan racyi, jak w chwili, gdyś te niecne wyrzekł słowa w Vivetière. Ale tajemnice te są wyższe nad ciebie i nie dosięgniesz ich. Wiedz pan tylko, panie hrabio — ciągnęła daléj poważnie — że córka księcia de Verneuil nazbyt wzniosłą ma duszę, aby ją los twój mógł nie interesować.
— Nawet po téj zniewadze? — zapytał hrabia z pewnym rodzajem żalu.
— Niektórzy ludzie wyżsi są nad zniewagę, która ich nie dosięga. Panie hrabio, ja do takich należę!
Wymawiając te wyrazy, młoda kobieta przybrała postawę tak pełną dumy i wrodzonéj godności, że zaimponowała hrabiemu. Hulot nic a nie nie rozumiał; podniósł rękę ku wąsom, ażeby je podkręcić, i niepewnym wzrokiem spojrzał na pannę de Verneuil, która wzrokiem dała mu znak porozumienia, jakby pragnąc zapewnić go, że od raz powziętego planu ani na krok się nie oddala.
— A teraz — dodała po chwili milczenia — rozmawiajmy. Fanszeto, daj nam światła, moje dziecię.
Bardzo zręcznie kierując rozmową, naprowadziła ją na owe czasy, które tak prędko stały się „dawnym rzeczy porządkiem“. Tak zgrabnie przeniosła hrabiego w owę epokę swojém żywém opowiadaniem, tyle dała mu sposobności okazania swojego dowcipu i zręczném oszczędzaniem ust własnych pozwoliła mu na tyle żywych opowiadań, aż hrabia w końcu sam w duchu zauważył, iż mu się nigdy jeszcze nie zdarzyło być tak przyjemnym. Myśl ta odmłodziła go w jego własnych oczach i począł dokładać starań, aby i ona podzielić mogła tę dobrą opinią, jaką sam o sobie powziął. Wesoła ta a złośliwa kobieta z upodobaniem próbowała na nim doniosłości i siły wszelkich sprężyn kokieteryi, a przychodziło jéj to tém łatwiéj, iż dla niéj było-to wszystko zabawką tylko. To téż puszczając mu wodze, zdawała się wierzyć w szybki ten wzrost uczucia, to znowu, jakby jego szybkim rozwojem zdziwiona, okazywała mu oziębłość wyrachowaną, która zachwycała hrabiego i służyła do podniesienia jeszcze bardziéj zaimprowizowanéj jego namiętności. Podobną ona była w téj igraszce do rybaka, podnoszącego często wędkę dla zobaczenia, czy ryba „nie bierze“. Biédny hrabia dał się z łatwością schwytać na tę uprzedzającą względność, z jaką jego wybawicielka wysłuchała dwóch, czy trzech komplimentów. Emigracya, rzeczpospolita, Bretania i Szuanie pozostali w téj chwili o tysiące mil od jego myśli. Hulot trzymał się nieruchomie, prosty, niewzruszony i milczący, jak Czas mitologiczny. Brak wykształcenia uniemożebniał mu przyjęcie udziału w tego rodzaju rozmowie; domyślał się tylko, że oboje rozmawiający muszą być bardzo dowcipni, ale wszelkie wysiłki jego inteligencyi nie wystarczały na zrozumienie ich o tyle przynajmniéj, aby miéć pewność, że ukrywając myśli w dwuznacznikach, nie spiskują przeciw rzeczypospolitéj.
— Montauran, pani — mówił hrabia — jest dobrze urodzony, dobrze wychowany, przystojny chłopiec, ale nie zna się na grzeczności dla dam. Za młody jest; nie mógł dosyć bywać w Wersalu, żeby nabrał dostatecznéj w tém wprawy. Jego edukacya została zwichniętą, i zamiast umiéć zdradzać i być zdradzanym przez kobiety, on gotów zaraz do krwawéj zemsty. Może on kochać gwałtownie, ale nigdy nie będzie miał téj świetnéj dystynkcyi i tego sposobu obejścia się, jakie charakteryzowały sławnych wielbicieli płci niewieściéj, jak Lauzan, Adhémar, Coigny i tylu innych! Nie posiada on téj prawdziwéj sztuki mówienia kobietom tych drobnych, niby nic nie znaczących, wabnych słówek, które w każdym razie więcéj im się podobają, niż gwałtowne wybuchy namiętności, jakiemi łatwo je zmęczyć. Tak, chociaż jest-to człowiek mający wiele szczęścia do kobiet, jednak nie ma on po temu ani dosyć wdzięku, ani dosyć lekkości w obejściu.
— Zauważyłam to właśnie — odpowiedziała Marya.
— Ach! — pomyślał sobie hrabia — to drżenie w głosie i te spojrzenie mówią mi, że niezadługo będzie ona dla mnie o wiele więcéj niż życzliwą. I na honor, żeby ją pozyskać, gotów jestem uwierzyć, w co mi każe.
Podał jéj ramię i zaprowadził do stołu. Panna de Verneuil robiła honory gospodyni uczty z uprzejmością i taktem, który nabywa się tylko przez wychowanie i życie w atmosferze arystokratycznych salonów.
— Idź pan sobie już — rzekła do Hulota, wstając od stołu. — Gotów się ciebie bać. Tymczasem gdy zostanie ze mną sam-na-sam, niedługo wywiem się od niego wszystkiego, co wiedziéć potrzebuję. Jest on właśnie w téj chwili w takiém usposobieniu, w którém mężczyzna powie kobiecie wszystko, co myśli, i w któréj widzi ją tylko oczyma.
— A potém? — zapytał komendant, zdając się żądać zwrotu jeńca.
— Potém zostanie wolnym — odpowiedziała — wolnym, jak ptak!
— A jednak wzięty został z bronią w ręku!
— Nie — odparła, żartem sofistycznym zbijając prawdziwie po kobiecemu słuszną uwagę, na którą racyonalnéj odpowiedzi znaléść nie mogła — ja go rozbroiłam.
— Hrabio — rzekła, wracając po wyprowadzeniu komendanta — właśnie uzyskałam wolność dla pana, ale nie darmo — dodała z uśmiechem i przechylając kokieteryjnie główkę z giestem wyzywającym.
— Żądaj pani ode mnie wszystkiego, choćby mego nazwiska i mego honoru — wykrzyknął w upojeniu. — Wszystko składam u stóp twoich.
Przysunął się do niéj, aby wziąć jéj rękę, starając się swoje namiętne zapały przyoblec w szaty wdzięczności, ale panna de Verneuil nie należała do tych kobiet, które się na takie rzeczy złowić dają. To téż, uśmiechnąwszy się wprawdzie w sposób, pozostawiający roznamiętnionemu pewne nadzieje, usunęła się o parę kroków w tył i zapytała:
— A czy nie będę musiała żałować mego zaufania?
— Wyobraźnia młodéj panienki szybciéj bieży, aniżeli wyobraźnia kobiety — odparł z uśmiechem.
— Młoda panienka ma więcéj do stracenia, niż kobieta dojrzała.
— To prawda, trzeba być nieufnym, gdy się skarb nosi przy sobie.
— Porzućmy tę żartobliwą rozmowę i mówmy poważnie. Dajecie bal w Saint-James. Urządziliście tam podobno panowie, jak słyszałam, wasze magazyny, arsenały i tam jest siedlisko waszego rządu. Kiedyż ten bal?
— Jutro wieczorem.
— Nie zdziwi to pana zapewne, panie hrabio, jeżeli kobieta niesłusznie zniesławiona dąży z uporem, kobietom właściwym, do uzyskania głośnéj rehabilitacyi i publicznego odwołania zniewag jéj wyrządzonych wobec tych właśnie osób, które były tychże zniewag świadkami. Pójdę więc na ten bal. Pana proszę o zapewnienie mi swéj tamże protekcyi od chwili, gdy na niego wejdę, aż do jego opuszczenia. Nie żądam od pana słowa, ani przysięgi — dodała, widząc, że kładzie rękę na sercu — nienawidzę przysiąg; mają one zanadto może przedwczesnych zastrzeżeń i ostrożności. Powiedz mi pan tylko poprostu, że zobowiązujesz się bronić mojéj osoby od wszelkich zamachów na moje życie lub mój honor. Przyrzecz mi pan naprawić swój błąd, wyznając publicznie, że jestem córką księcia de Verneuil, zamilczając przytém o nieszczęściach, które mnie dotknęły z powodu braku opieki ojcowskiéj, i będzie pomiędzy nami kwita! No, i cóż, dwie godziny protekcyi, udzielonéj kobiecie, na bal przybyłéj, czyż to zbyt drogi okup? Niech i tak jednak będzie; życie twoje, panie hrabio, ani szeląga więcéj dla mnie nie warto...
Uśmiechnęła się przytém zalotnie, osładzając uśmiechem tym przykrość, jaką te słowa wyrządzić mu mogły.
— Tyle za mnie, a cóż za mój karabinek? — zapytał.
— O! więcéj jak za pana!
— Cóż takiego?
— Milczenie i tajemnica. Wierz mi, panie de Bauran, tylko kobieta jest w stanie odgadnąć kobietę. Jestem pewną, że jeżeli piśniesz słówko, mogę zginąć w drodze. Wczoraj kilka kul ostrzegło mnie o niebezpieczeństwie, jakie mnie w drodze spotkać może. O! pani ta jest o tyle zręczną w polowaniu, ile zgrabną w rozbieraniu! Nigdy garderobiana szybciéj mnie nie rozebrała! Ach! na litość, uczyń pan tak, żeby mnie nie spotkało nic podobnego na tym balu!..
— Będziesz tam pani pod moją opieką — rzekł dumnie hrabia. — Ale pani przyjdziesz do Saint-James dla Montaurana? — spytał smutnie.
— Chcesz pan więcéj wiedziéć ode mnie saméj — odparła ze śmiechem. — A teraz odejdź pan — dodała po chwili milczenia. — Przeprowadzę pana sama poza miasto, gdyż wojna tutejsza jest prawdziwie kannibalową, dziką i okrutną i niczemu ufać nie można.
— Więc los mój obchodzi panią choć trochę? — wykrzyknął hrabia. — Ach! pani, pozwól mi miéć nadzieję, że nie będziesz obojętną na moję przyjaźń... gdyż na to tylko uczucie liczyć mogę, nieprawdaż? — pytał z pewnym rodzajem próżności.
— No, no! nie staraj się, hrabio, być prorokiem — rzekła z tym wesołym wyrazem twarzy, jaki przybiera kobieta dla zrobienia wyznania, które nie kompromituje ani jéj tajemnic, ani jéj honoru.
Potém, wziąwszy na siebie futrem podbitą zarzutkę, doprowadziła hrabiego aż do Nid-aux-Crocs. Przybywszy do krańca ścieżki, rzekła mu jeszcze:
— Hrabio, bądź dyskretny, ani słowa nawet przed margrabią!
I położyła palec na ustach na znak milczenia.
Bauran, ośmielony względami panny de Verneuil, ujął jej rękę, czego mu nie broniła, i ucałował ją czule.
— O! pani, licz na mnie na śmierć i życie! — wykrzyknął, widząc się już w bezpieczném miejscu. — Jakkolwiek tyle prawie ci zawdzięczam, co mojéj matce, będzie mi jednak niezmiernie trudno miéć dla ciebie tylko szacunek.
I wybiegł za miasto. Widząc go dobiegającego skał świętego Sulpicyusza, Marya z zadowoleniem ruszyła głową, szepcąc do siebie pocichu:
— Ten grubas dał mi więcéj, niż życie za życie. Zrobiłabym sobie z niego łatwo posłuszne narzędzie! To człowiek i tamto człowiek, a oto właśnie różnica, która istnieje między jednym człowiekiem a drugim!
Nie dokończywszy swéj myśli, rzuciła ku miastu rozpaczliwe spojrzenie i powoli wróciła ku bramie ś-go Leonarda, gdzie jéj oczekiwali Hulot i Korentyn.
— Jeszcze dwa dni — zawołała — i... — Wstrzymała się, spostrzegając, że komendant nie jest sam. — I padnie on pod strzałami twoich karabinów — szepnęła do ucha Hulotowi.
Komendant cofnął się o kilka kroków i spojrzał z miną dziwnéj jakiéjś i nie dającéj się określić pobłażliwéj szorstkości na tę kobietę, któréj twarz, ani sposób zachowania się nie zdradzały żadnych wyrzutów sumienia. To jest właśnie szczególném u kobiet, że nie rozważają one wcale czynów swoich, choćby najnaganniejszych, skoro uczucie je porywa; w udawaniu nawet jest u nich prawda i u nich tylko można spotkać zbrodnię bez podłości. Najczęściéj one same nie wiedzą, jak się to stało.
— Idę do Saint-James na bal, który wydają Szuanie, i...
— Ależ — rzekł Korentyn, przerywając — to daleko. Chcesz pani, abym ci towarzyszył?
— Pan się zawsze zajmujesz zawiele czémś, o czém ja nie myślę nigdy... to jest sobą samym.
Wzgarda, jaką Marya okazywała Korentynowi, dziwnie podobała się Hulotowi, który skrzywił się lekko, widząc, jak znikała poza kościołem świętego Leonarda. Korentyn biegł za nią oczyma, a na jego twarzy odbijało się głębokie przeświadczenie fatalnéj, choć ukrytéj władzy, jaką posiadł, wedle swego mniemania, nad tą śliczną istotą, kierując jéj namiętnościami, na które liczył, że ją kiedyś w jego posiadanie oddadzą. Panna de Verneuil, wróciwszy do siebie, poszła wnet rozmyślać nad przygotowaniem do balu. Fanszeta, przyzwyczajona do ślepego posłuszeństwa bez świadomości zamiarów swéj pani, przerzucała pudełka i proponowała strój grecki. Wszystko wtedy było pod wpływem wspomnień Grecyi starożytnéj. Strój, jaki wybrała Marya, zmieścił się łatwo w pudełko wygodne do niesienia w rękach.
— Fanszeto, dziecię moje, ja idę znów na pole walki, z narażeniem się na niebezpieczeństwa. Zastanów się, może wolisz zostać?
— Zostać!.. a któżby ubrał panią!
— Poszukaj-no rękawiczki, którą ci oddałam dziś rano.
— Oto jest.
— Przyszyj do niéj zieloną kokardkę; a przedewszystkiém zabiorę ze sobą pieniądze. — I widząc, że Fanszeta trzyma w rękach sztuki złote nowego stępla rzeczypospolitéj, zawołała: — Toby już wystarczyło za powód do zamordowania nas. Poślij Jeremiasza, niech obudzi Korentyna. Nie! daj pokój! Ten nędznik puściłby się za nami na szpiegowanie. Poślij lepiéj do komendanta i poproś ode mnie o sztuki stare, sześciotalarowe.
Z tą zręcznością prawdziwie kobiecą, która najdrobniejsze obejmuje szczegóły, myślała o wszystkiém. Podczas gdy Fanszeta czyniła przygotowania do téj niepojętéj wycieczki, Marya zaczęła na próbę naśladować krzyk puszczyka i niezadługo doszła w tém do pewnéj doskonałości. O północy wyszła bramą ś-go Leonarda, odnalazła ścieżkę, prowadzącą do Nid-aux-Crocs i w towarzystwie Fanszety puściła się przez dolinę Gibarry, idąc krokiem pewnym, ożywiona silną wolą, która nadaje ciału i jego ruchom charakter mocy i potęgi. Wyjść z balu tak, aby uniknąć zaziębienia i kataru — oto jedna z ważnych spraw kobiecych, ale niech tylko w sercu kobiety tkwi namiętność jaka, a ciało jéj będzie jakby z brązu! Podobne przedsięwzięcie długoby dojrzewało w umyśle najzuchwalszego mężczyzny, a tu zaledwie powstało ono w głowie panny de Verneuil, a już niebezpieczeństwa same szalonéj wyprawy zmieniły się w szereg pociągających powabów.
— Pani puszcza się w drogę, nie poleciwszy się Bogu — rzekła Fanszeta, zwrócona ku wieżyczce kościoła ś-go Leonarda.
Pobożna Bretonka zatrzymała się, złożyła ręce i zmówiła Zdrowaś do ś. Anny z Auray, prosząc ją o szczęśliwą godzinę, a pani jéj stała tymczasem zamyślona, spoglądając na dobroduszną postać pokojówki, modlącéj się gorąco, i na blaski przedzierającego się przez chmury księżyca, który przesuwając się pomiędzy wieżyczkami kościoła, nadawał granitom pozór filigranowych wydmuchów.
Niedługo dwie podróżne przybyły do chaty Galope-Chopine’a. Jakkolwiek lekkie były ich kroki, obudziły one jednak jednego z tych wielkich podwórzowych brytanów, którym Bretończycy powierzają straż nad całém mieniem swojém, zamknięté mna prostą drewnianą zasuwę. Pies wybiegł naprzeciw nich, a zobaczywszy dwie obce twarze, począł szczekać tak zawzięcie, iż kobiety musiały się cofnąć o kilka kroków, wołając pomocy. Wołanie okazało się bezskuteczném; nikt nie wychodził; wtedy panna de Verneuil udała krzyk puszczyka i wnet zardzewiałe zawiasy drzwi domu skrzypnęły i ukazał się w nich przyodziany naprędce Galope-Chopine z miną swą pogrzebową.
— Muszę — rzekła Marya, pokazując temu strażnikowi Fougères rękawiczkę Montaurana — dostać się jak najprędzéj do Saint-James. Pan hrabia de Bauran powiedział mi, że ty mnie tam doprowadzisz i będziesz mi w drodze obrońcą. Trzeba więc, mój chłopcze, abyś się wystarał o dwa osły pod wierzch i żebyś się przygotował do towarzyszenia nam. Czas jest drogi, bo jeżeli przed wieczorem jutro nie dostaniemy się do Saint-James, nie zobaczymy ani Garsa, ani balu.
Galope-Chopine wielce zdziwiony, wziął rękawicę, zaczął obracać ją w rękach w jednę i drugą stronę, nareszcie zapalił świeczkę z żywicy, grubą jak mały palec u ręki; kolorem świeczka ta przypominała pierniki. Ten pierwotny towar, sprowadzany do Bretanii z północnéj Europy, jest dowodem, jak wszystko zresztą, co się oczom przedstawia w tym dziwnym kraju, zupełnéj nieświadomości zasad handlowych, nawet najpierwszych i najprostszych.
Zobaczywszy zieloną kokardę, Galope-Chopine spojrzał na pannę de Verneuil, podrapał się w ucho, wypił blaszany kufel jabłeczniku, poczęstował drugim piękną podróżną i, pozostawiwszy ją przy stole z drzewa kasztanowego, poszedł starać się o osły. Fioletowe światło, które rzucała świeczka żywiczna, nie było dosyć silném, ażeby zaćmić blask księżyca, wdzierający się przez otwór w drzwiach i srebrzący kapryśnie czarną podłogę i meble téj zadymionéj chaty.
Mały chłopiec obudził się i podniósł śliczną swą zdziwioną główkę, a tuż nad jego pięknemi włoskami dwie krowy pokazywały przez otwory w ścianie obory pyski swoje różowe i duże błyszczące oczy. Wielki pies, którego fizyognomia nie była najmniéj inteligentną z całéj rodziny, zdawał się badać dwie przybyszki z niemniejszą ciekawością, niż ta, jaką okazywało dziecko. Malarz byłby długo podziwiał pyszną grę świateł na tym nocnym obrazie, ale Marya, niezbyt pochopna do rozpoczęcia rozmowy z Barbettą, która właśnie podnosiła się na łóżku, jak mara, i wielkie otwierała oczy, poznając tę, którą rano ukrywała, wyszła na podwórze, aby uniknąć zatrutego powietrza téj nory i pytań, jakieby jéj Bekanierka czynić mogła. Na podwórzu rozglądając się, Marya weszła po schodkach na wierzchołek skalistego pagórka, będącego podporą chaty Galope-Chopine’a, i poczęła przyglądać się z zachwytem wszystkim szczegółom cudownego krajobrazu, którego rozmaite drobnostki coraz inny przybierały charakter, stosownie do tego, czy widz postępował o kilka kroków naprzód ku wierzchołkowi wzgórza, czy też cofał się na dół ku głębiom doliny. Światło księżyca objęło w téj chwili jak by całunem mgły świetlanéj dolinę Couësnon. Niéma wątpliwości, że kobieta, która nosiła w sercu miłość wzgardzoną, musiała napawać się melancholią, jaką łagodne to światło w duszy jéj obudziło, dziwnie fantastyczną powierzchownością, jaką nadało granitowym masom, i świetnemi a mieniącemi się kolorami, jakiemi przybrało wody. Wtém ciszę ogólną rozdarł krzyk osłów. Marya zbiegła szybko do chaty Szuana i niebawem ruszyli w drogę.
Galope-Chopine, uzbrojony dubeltówką do polowania, odziany był długą skórą kozią, w któréj przypominał Robinsona Krusoe. Opalona jego i pomarszczona twarz zaledwie dostrzedz się dawała pod szerokim kapeluszem, jaki do dziś jeszcze, jakby dla zachowania starych tradycyj, noszą niektórzy włościanie, dumni, że z oswobodzeniem się od dawnych służebności zachować zdołali swoje narodowe przykrycie głowy. Nocna ta karawana, prowadzona przez przewodnika, którego kostium, postawa i cała osoba miały w sobie coś z czasów patryarchalnych, podobną była do owéj ucieczki z Egiptu, oddanéj na ciemném płótnie wspaniałym pędzlem Rembrandta. Galope-Chopine starannie unikał gościńca i prowadził podróżne przez olbrzymi labirynt dróg i dróżek, przerzynających Bretanią.
Panna de Verneuil zrozumiała teraz walkę Szuanów. Przebiegając te drogi, lepiéj poznać mogła stan owych wiejskich osad, które, widziane z góry i zdaleka, wydawały się jéj zachwycającemi, ale w które zapuściwszy się, można dopiéro poznać i ocenić wszystkie ukryte niebezpieczeństwa. Dokoła każdego pola i to od czasów niepamiętnych wieśniacy bretońscy wznosili ściany z ziemi, wysokie na sześć stóp, kształtu pryzmatycznego, na szczycie których sadzili kasztany, dęby i klony. Ściany te, roślinnością przybrane, nazywają oni po swojemu płotem, haie. Długie gałęzie drzew na tych „płotach“ rosnących spadają prawie zawsze ku drogom i tworzą osklepione przejście. Drogi, jakby wtłoczone w te mury, wyrosłe z gliniastéj ziemi, podobne były do fos fortecznych, a jeżeli granit, który wszędzie tam prawie tuż pod ziemią się znajduje, nie utworzy wśród tych drożyn bruku naturalnego, stają się one tak niepodobne do przebycia, że najmniejszy wózek trzeba z nich wyciągać parą wołów albo koni małych, ale zwykle bardzo silnych, miejscowej rasy. Drogi te są zwykle tak bagniste, iż stąd musiał powstać zwyczaj wydeptywania dla pieszych ścieżek przez pola i wzdłuż owych płotów. Ścieżki te miejscowi nazywają rote. Zaczynają się one i kończą u granic każdego pola. Aby przejść z jednego pola na drugie, trzeba wydostawać się na szczyt płotu po kilku stopniach, oślizłych pod deszczem.
Podróżni mieli wiele jeszcze innych przeszkód do zwalczenia w tych powikłanych i wijących się drożynach. Tak ufortyfikowany każdy kawałek ziemi ma osobne wejście, które będąc szerokiém około dziesięciu stóp, zamyka się tém, co na zachodzie nazywają osobném mianem: échalier. Échalier jest-to pień lub gruba gałąź drzewa, któréj jeden koniec przedziurawiony na wylot osadzony jest w innym kawale drzewa, służącym mu za czop. Koniec owego échalier przechodzi cokolwiek poza ów czop, tak, aby mógł być na nim zawieszony odpowiednio wielki ciężar dla utworzenia równowagi, przy któréj dziecię nawet może dokonywać obrotów téj ciężkiéj maszyny. Drugi koniec zamknięcia tego spoczywa w umyślném wydrążeniu w samym płocie. Gieniusz każdego z właścicieli pól i zagród wprowadza różne drobne zmiany w tych zamknięciach, nie naruszając jednak ich charakteru ogólnego.
Płoty te i échaliers nadają polom na większéj przestrzeni fizyognomią olbrzymiéj szachownicy, któréj każda przegroda tworzy osobne opole, oddzielone zupełnie, zamknięte samo w sobie, obronne jak forteca i otoczone wałem. Brama, łatwa do obrony, dla oblegających bywa do zdobycia wielce trudną i niebezpieczną.
Wieśniak bretoński ma rozmaite przesądy gospodarskie, wszystkie prawie téj saméj praktycznéj wartości, co ów najsławniejszy, o którym już wspominaliśmy, to jest że nawóz umieszcza na najwyższym punkcie swojego podwórza, gdzie tenże waporuje i traci swoje piękne dla ziemi własności. Do rzędu takich przesądów należy również przekonanie, iż grunt wzmacnia się i tłuścieje, gdy się w nim utrzymują w wielkiéj obfitości krzewy rośliny, jałowcem zwanéj. Jałowiec ów nigdzie na całym świecie tak dobréj nie ma opinii i taką otaczany nie jest opieką i troskliwością, jak w Bretanii. Dlatego tworzą się tutaj lasy jałowcu, zdatne, w razie wojny, do ukrycia najprzeróżniejszych zasadzek. Daléj, niéma w całéj Bretanii ani jednego pola, na którém nie rozsiadłoby się choć parę drzew jabłkowych, pielęgnowanych starannie dla fabrykacyi jabłeczniku. Drzewa te, rozpościerając szeroko swe gałęzie, zgubne są dla produkcyi gruntów, które ocieniają. Otóż razem wziąwszy, szczupłość tych pól i małe rozmiary każdéj własności, dużo miejsca, które zajmują płoty i drogi pomiędzy niemi, wyniszczenie gruntu przez drzewa dzikie o łakomych konarach, rosnące na płotach, i dodawszy do tego ów lichy nawóz, jałowiec i jabłonie, pojmiemy łatwo przyczyny niskiego stanu kultury i ubóstwo kraju, który przebiegała panna de Verneuil.
Z drugiéj strony wziąwszy na uwagę gęstość owych żywopłotów, wąskość drożyn, obronne zamknięcia każdéj zagrody i znowu ów jałowiec, z łatwością zrozumiemy niepodobieństwo walki mas na tym gruncie i niepowodzenie wojsk regularnych w wojnie przeciw partyzantom. W opłotkach tych pięciuset partyzantów mogło się bronić wojskom całego państwa. W tém leżał cały sekret oporu i zwycięstw Szuanów.
Panna de Verneuil teraz dopiero zrozumiała konieczność, w jakiéj się znajdowała rzeczpospolita, stłumienia bretońskiéj opozycyi środkami politycznemi i dyplomatycznemi, unikając w ten sposób niepotrzebnéj i bezużytecznéj utraty sił wojskowych. Cóż bowiem robić było z ludźmi, dla których posiadanie miast leżało na drugim planie, a którzy we wsiach swoich i zagrodach, wiecznie ufortyfikowani, niedostępnemi byli dla wykonawców praw ogólnych, przez rzeczpospolitą dyktowanych?
Jak tu było nie wchodzić w układy, gdy cała siła tych zaślepionych wieśniaków leżała w jednéj osobie zręcznego i doświadczonego wodza?
Panna de Verneuil podziwiała gieniusz ministra, który z gabinetu swego przewidział i odgadywał tajemnice głębin najoddaleńszych prowincyj. Zdawało się jéj, że pojmować zaczyna względy, działające na ludzi potężnych, mogących objąć jedném spojrzeniem całe państwo, a których czyny, w oczach tłumów zbrodnicze, były tylko wynikami jakiéjś olbrzymiéj idei, do wielkich wiodącéj celów.
Myśli te zdawały się usprawiedliwiać, a nawet uszlachetniać pragnienie zemsty, jaką pałała panna de Verneuil; zresztą praca ta ducha i nadzieje, jakie sobie tworzyła, dodawały jéj energii, tak potrzebnéj do zniesienia trudów téj niezwykłéj podróży. U granicy każdéj nowéj dziedziny Galope-Chopine musiał zsadzać obie podróżne z osłów i dopomagać im do przebycia trudnych przejść, a gdy skaliste drożyny kończyły się, musiały znowu wsiadać na osły i zapuszczać się pomiędzy płotami w drogi błotniste, które jesienna pora jeszcze trudniejszemi do przebycia czyniła. Wielkie rozmiary drzew, głębokość dróg i brak środków utrzymywały przejścia te w ciągłéj wilgoci, która przejmując podróżnych, okrywała ich jakby płaszczem z lodu.
Po trudnéj téj i męczącéj podróży o wschodzie słońca dostali się do lasu Marignay. Odtąd podróż stała się łatwiejszą po szerokich ścieżynach lasu. Sklepienia, utworzone przez gałęzie i gęstość drzew, zasłoniły podróżnych od promieni słonecznych, a liczne i różnorodne trudności, jakie dotąd napotykali, już się nie powtórzyły.
Ale zaledwie przeszli małą milkę, gdy usłyszeli nagle w głębi lasu w oddali głosy jakieś i echo dzwonka. Postępując tak ciągle naprzód, Galope-Chopine z natężoną uwagą słuchał tych odgłosów. Wkrótce téż powiew wiatru doniósł do jego uszu kilka wyraźniejszych tonów jakby psalmu jakiegoś, którego harmonia zdawała się mocno go wzruszać. Natychmiast téż zwrócił on osły na ścieżkę, która widocznie oddalała ich od celu podróży, i słuchać nawet nie chciał uwag i próśb panny de Verneuil, któréj podejrzenia rosły z wzrastającą ponurością tego ustronia.
Naprawo i nalewo olbrzymie skały granitowe, piętrzące się jedne ponad drugiemi, przedstawiały dziwne kształty. Wpośród skał olbrzymie korzenie drzew, jakby węże podbiegunowych stref zsuwały się do głębin, szukając w ziemi, u stóp skał, soków ożywczych. Obie strony drogi podobne były do grot podziemnych, wsławionych stalaktytami, i ogromne kamienne festony, w których żywa zieloność chmielu i głogu łączyła się z ciemnemi lub srebrzystemi kępami mchów, zakrywając otwory niezmierzonych przepaści lub wejścia do jaskiń głębokich.
Zaledwie podróżni nasi postąpili kilkadziesiąt kroków tą wąską ścieżyną, gdy nagle dziwny widok przedstawił się oczom panny de Verneuil, dozwalając jéj nareszcie pojąć i zrozumieć upór Galope-Chopine’e.
Wgłębienie półokrągłe, jakby wykute całkowicie w granitowéj opoce tworzyło amfiteatr, u którego bezkształtnych stopni wysokie, czarne prawie świerki i zżółkłe kasztany, wznosząc się jedne ponad drugiemi, przedstawiały obraz jakiegoś cyrku olbrzymów. Słońce zimowe zdawało się raczéj blade rzucać promienie, aniżeli oświecać tę krainę, którą jesień zasłała dzikim dywanem opadłych liści.
W środku téj sali, której architektem zdawał się być potop świata, wznosiły się trzy olbrzymie kamienie druidyczne — ołtarz ogromny, na którym utwierdzoną była stara chorągiew kościelna.
Dokoła tego ołtarza klęczało z odkrytemi głowami blisko stu ludzi, modląc się gorąco, a ksiądz, w asystencyi dwu młodych duchownych, odprawiał mszę świętą. Ubóstwo strojów kościelnych, słaby głos księdza, jak szmer w przestrzeni się rozchodzący, ludzie ci, pełni wiary głębokiéj, złączeni jedném uczuciem i chylący głowy przed tym ołtarzem bez bogactw i uroku wystawności, nagość krzyża, dzika, ponura fizyognomia całego otoczenia, czas wreszcie nadawały téj scenie charakter naiwności, który cechował pierwsze chwile chrześcijaństwa. Panna de Verneuil stanęła, przejęta zdumieniem i podziwem.
Ta msza, odprawiana w głębi ciemnego lasu, ten zasadniczy obrzęd wiary, cofnięty przez prześladowanie do swego źródła, poezya epoki starożytnéj, rzucona na tło natury dziwnéj i kapryśnéj, ci Szuanie, zarazem zbrojni i rozbrojeni, okrutni i pokornie się modlący, jednocześnie ludzie i dzieci — wszystko to w niczém nie było podobne do czegoś, coby kiedykolwiek widziała lub wyobrażała sobie. Przypomniało jéj się, że w dzieciństwie korzyła się przed wspaniałością i bogactwem kościołów romańskich, tak silnie działających na zmysły, ale nie czuła jeszcze Boga samego w swéj prostocie, którego krzyż nagi stoi na ołtarzu i którego ołtarz stanowi prosta skała w wilgotnéj ziemi. Zamiast koronek gotyckich i wiązań okien, które w katedrach strzeliste kończą sklepienia, tutaj ogołocone przez jesień z liści gałęzie stanowiły kopułę kościelną; zamiast blasków świetnych, rzucających się na wspaniałe nawy przez różnobarwne szyby świątyń, tutaj widziała tylko blade słońce, z trudnością przeciskające swoje słabe promienie pomiędzy gałęzie i rzucające czerwonawe przyćmione blaski na ołtarz, na księdza i na modlących się ludzi.
Ludzie byli tu faktem, a nie systematem; była-to modlitwa, a nie religia. Ale namiętności ludzkie, których chwilowe unicestwienie nadawało temu obrazowi jego uroczystą harmonią, niezadługo rozbudziły się i ożywiły go potężnie.
W chwili przybycia panny de Verneuil kończyło się czytanie ewangielii. W księdzu celebrującym nie bez przestrachu poznała ona opata Gudin i schroniła się przed jego spojrzeniem za odłam granitu, tworzący jakby niszę wielką, w którą szybko wciągnęła za sobą Fanszetę; ale ruszyć Galope-Chopine’a z miejsca, które sobie obrał dla korzystania z dobrodziejstw téj tajemniczéj ofiary, było niepodobieństwem. Nadzieję uniknięcia niebezpieczeństwa, które jéj groziło, opierała jedynie na tém, że natura miejscowości pozwoli jéj usunąć się wcześniéj, niż innym po ukończeniu ceremonii.
Przez dosyć dużą szczelinę pomiędzy granitowemi odłamami panna de Verneuil spostrzegła księdza Gudin wstępującego na kamień i rozpoczynającego naukę temi słowy:
Przy tych wyrazach wszyscy obecni z wielką pobożnością uczynili znak krzyża świętego.
— Ukochani bracia — przemówił ksiądz Gudin głosem donośnym — najprzód pomódlmy się za poległych: Jana Cochegrue, Mikołaja Laferté, Józefa Bronet, Franciszka Parquoi, Sulpicyusza Coupiau, wszystkich z tutejszéj parafii, poległych lub zmarłych z ran, odniesionych w bitwie pod Péleriną, lub téż przy oblężeniu Fougères. De profundis etc.
Psalm ten odśpiewany został, według zwyczaju, przez celebrującego i obecnych, po wersecie naprzemian, z gorącą pobożnością, która obiecywała wielkie powodzenie nastąpić mającéj mowie księdza.
Po odśpiewaniu psalmu za zmarłych ksiądz Gudin rozpoczął kazanie głosem, którego gwałtowność i siła wzmagały się stopniowo. Ex-jezuita wiedział dobrze, iż ciepło samego wygłoszenia było jednym z najpotężniejszych argumentów do przekonania tych półdzikich słuchaczy.
— „Chrześcijanie! — mówił kaznodzieja — Ci obrońcy Boga dali wam piękny przykład spełnienia obowiązku. Nie wstyd-że wam tego, co mogą o was mówić w raju? Gdyby nie ci szczęśliwi, za których modliliśmy się przed chwilą, a którzy z otwartemi rękoma musieli być przyjęci przez wszystkich świętych, Pan Bóg w niebie sądzić-by mógł, że parafia wasza zamieszkaną jest przez Mahumetyszów!.. Wiecież wy, moi chłopcy, co mówią o was w Bretanii całéj i u króla? Nie wiecie, nieprawdaż? No, to ja wam powiem: „Jakto — mówią sobie — Błękitni zburzyli ołtarze, zabili proboszczów, zamordowali króla i królową!.. Błękitni chcą zabrać wszystkich parafian z Bretanii, aby z nich porobić Błękitnych takich, jakiemi sami są, i wysłać ich na wojnę poza granice ich parafii, daleko, do krajów odległych, w których umrzéć można bez spowiedzi i pójść po śmierci wprost do piekieł ognistych, i mimo to chłopcy z Marignay, którym spalono ich kościół, pozostali w swoich chatach z rękoma założonemi?! Ho! ho! przeklęta rzeczpospolita sprzedała przez licytacyą dobra Boga i panów i rozdzieliła zyskane stąd pieniądze pomiędzy Błękitnych, a potém chcąc napaść się pieniędzmi, jak pasie się krwią, ogłosić kazała, że talar sześciofrankowy wart będzie tylko trzy liwry, i chce zabrać na sześciu liwrach trzy, jak na sześciu ludzi zabiera trzech do wojska swego, a chłopcy z Marignay nie chwycili jeszcze za broń, aby wypędzić Błękitnych z Bretanii?! Oho! będzie im źle, bo raj przed niemi zamknięty zostanie i nie dostąpią zbawienia duszy!“ Oto, co mówią o was po całéj Bretanii i u króla. O wasze więc własne idzie tu zbawienie, chrześcijanie! Dusze wasze zbawicie, walcząc za religią i za króla!
„Święta Anna z Auray we własnéj osobie ukazała mi się wczoraj o godzinie wpół do trzeciéj. Powiedziała mi ona tak, jako ja wam mówię: „Tyś-to jest księdzem w Marignay?“ „Tak — odpowiedziałem — do usług pani“. „No, a ja jestem święta Anna z Auray, ciotka Boga Najwyższego na sposób bretoński. Jestem ciągle jeszcze w Auray i tutaj przyszłam umyślnie, aby cię nauczyć, że masz powiedziéć ludziom z Marignay, iż gdy się nie uzbroją i nie powstaną, to niech nie marzą nawet o zbawieniu. I ty więc odmówić im masz rozgrzeszenia z ich grzechów, jeśli Bogu służyć nie chcą. Pobłogosławisz ich karabiny, a ci, którzy będą bez grzechu, nie darmo strzelać będą do Błękitnych, albowiem karabiny ich i strzały z nich będą poświęcane!“ I znikła, pozostawiając pod dębem u krzyżownicy, co ją zwą „Gęsią nóżką“, zapach kadzideł. Naznaczyłem to święte miejsce i piękna madonna, z drzewa rzeźbiona, została tam umieszczoną przez proboszcza z Saint-James. I widzicie oto, chrześcijanie, matka Piotra Leroi, zwanego Marche-a-Terre, przyszedłszy modlić się do tego świętego znaku, uleczoną została ze swych bólów, a to z powodu dobrych czynów swego syna. Oto widzicie ją między sobą i zobaczycie zaraz, jako iść będzie o własnych siłach. Jest-to cud, tak samo jak zmartwychwstanie Maryi Lambrequin, uczyniony dlatego, aby wam dowieść, jako Bóg nie opuści nigdy sprawy Bretonów, jeżeli oni sami bić się będą za sprawę sług jego i króla. Tak więc, bracia kochani, jeżeli chcecie zarobić na zbawienie i okazać się obrońcami króla, pana naszego, i religii, musicie być posłuszni wszystkiemu, co rozkaże wam ten, którego król nam przysłał, a którego nazywamy Garsem. Wtedy nie będziecie już jako Mahumetysze i znajdziecie się razem ze wszystkiemi z całéj Bretanii pod jedną chorągwią Boga. Będziecie mogli odebrać z kieszeni Błękitnych wszystkie pieniądze, które oni ukradną, gdyż Bóg i król wasz oddają wam całą zdobycz na zabitych nieprzyjaciołach waszych. Chcecież, chrześcijanie, aby mówiono o was, że chłopcy z Marignay pozostali w tyle za zuchami z Morbihan, z Saint-Georges, z Vitré, z Autrain, którzy są wszyscy na służbie Boga i króla! Pozostawicież im wszystko: i zbawienie duszy i bogactwa ziemskie?! Pozostaniecież sami jedni, jako heretycy, z założonemi rękoma, podczas gdy wszyscy Bretonowie pracują na swe zbawienie i walczą za króla?!
„Opuścicie wszystko dla mnie! — mówi ewangielia. Wszakże i my, księża, opuściliśmy dziesięciny! Opuśćcież i wy wszystko dla téj wojny świętéj, a będziecie jako Machabeusze! Nakoniec wszystko wam będzie odpuszczone. Pomiędzy wami staną księża wasi i proboszcze i zwyciężycie! Zauważcie dobrze, chrześcijanie — mówił, kończąc — że dziś tylko mamy moc błogosławić wasze karabiny. Ci, którzy nie skorzystają z téj łaski, nie znajdą już świętéj Anny z Auray tak miłościwą i nie wysłucha ich ona już tak, jak to dotąd czyniła!“
Kazanie to, wypowiedziane głosem pełnym przesady i wzmocnione licznemi giestami, od których aż pot spływał z czoła mówcy, na pozór niewielkie zrobiło wrażenie. Wieśniacy stali nieruchomi, z oczyma wlepionemi w kaznodzieję, podobni do posągów, wykutych ze stali, ale panna de Verneuil spostrzegła wkrótce, że to zachowanie się ogólne było objawem jakby uroku jakiegoś, rzuconego przez opata na tłumy. Jak wielcy aktorowie, umiał on całe zgromadzenie poruszyć do głębi, jak jednego człowieka, przemawiając zarazem do uczuć, namiętności i interesów słuchaczy. Zgóry już rozgrzeszył wszystkie nadużycia i rozwiązał jedyne więzy, jakie utrzymywały tych ludzi o grubych instynktach w obserwacyi przepisów religijnych i praw społecznych. Zaprzedał święte zasady w służbę interesom politycznym, ale w owych czasach rewolucyjnych każdy dla swego stronnictwa kuł broń z tego, co posiadał, i krzyż pokoju Chrystusa stał się narzędziem wojny, jak mieczem stał się lemiesz pługa-karmiciela. Nie mając nikogo, z kimby się mogła podzielić wrażeniem, panna de Verneuil odwróciła się, chcąc zawołać Fanszety, i niemało się zdziwiła, zobaczywszy, że i ona podzielała ten entuzyazm, gdyż z głębokiém przejęciem odmawiała pacierze na różańcu Galope-Chopine’a.
— Fanszeto — szepnęła jéj pocichu — więc i ty się boisz, abyś nie została Mahumetyszką?
— O! pani moja — zawołała Bretonka — patrz oto tam! Wszakże matka Piotra chodzi sama!..
Zachowanie się Fanszety dowodziło tak głębokiego przekonania, że Marya zrozumiała nareszcie cały sekret tych przemówień, wpływ duchowieństwa na wieśniaków i cudowny efekt sceny, która się rozegrała.
Wieśniacy najbliżsi ołtarza poczęli się przysuwać po jednemu i poskładali karabiny swoje w ręce kaznodziei, który je złożył na ołtarzu. Galope-Chopine także poszedł oddać swoję starą gwintówkę. Trzéj księża śpiewali hymn Veni Creator, podczas gdy celebrant, okadzając te narzędzia śmierci, otaczał je obłokiem dymu błękitnego. Gdy wietrzyk lekki, poranny rozproszył dymy kadzideł, karabiny zwrócone zostały właścicielom. Każdy odebrał broń swoję na kolanach z rąk księży, którzy odmawiali przy wręczaniu modlitwę po łacinie. Gdy uzbrojeni już poświęconą bronią ludzie powrócili na miejsca, gorący entuzyazm całego zgromadzenia, dotąd niemego, wybuchnął gwałtownie w odśpiewanym z zapałem hymnie:
Domine, salvum fac regem!..
(„Boże, zbaw króla“).
Hymn ten zaintonował kaznodzieja głosem pełnym i donośnym, a lud odśpiewał go dwukrotnie. Śpiew miał w sobie coś wojennego i dzikiego. Dwie sylaby wyrazu regem, łatwo zrozumiałego dla biednych tych ludzi, z taką energią wymawiano, że panna de Verneuil nie mogła powstrzymać się od przeniesienia się myślą z pewném współczuciem ku rodzinie Burbonów, wygnanéj z kraju. Wspomnienia te przywiodły jéj na myśl pamięć dawnego jéj życia. Pamięć odtworzyła w jéj umyśle uroczystości i zabawy dworu tego, dziś rozproszonego, na łonie którego błyszczała niegdyś. Postać margrabiego wcisnęła się w te marzenia. Z ruchliwością, zwykłą umysłom kobiecym, zapomniała jednak niebawem o obrazie, który miała przed oczyma, i powróciła do projektów zemsty, w których życie swoje stawiała na kartę, a których powodzenie od jednego spojrzenia zależało. Myśląc o tém, aby się okazać piękną w téj stanowczéj chwili swojego życia, przypomniała sobie, iż nie ma stroju balowego na głowę i uśmiechnęła się jéj myśl przystrojenia włosów gałązką ostrokrzewiu, którego listki zwinięte i czerwone jagody zwracały w téj chwili jéj uwagę.
— Ho! ho! moja strzelba chybić może, gdy będę strzelał do ptaków, ale do Błękitnych nigdy! — wykrzyknął Galope-Chopine, kiwając głową z zadowoleniem.
Marya uważniéj przyjrzała się fizyognomii swego przewodnika i znalazła w niéj typ wszystkich tych, którzy byli zebrani na tajném tém nabożeństwie. Stary ów Szuan nie zdradzał tyle nawet zdolności myślenia, ile jéj może posiadać najmłodsze dziecię. Naiwna jakaś radość zwijała w zmarszczki policzki jego i czoło, gdy patrzył na swój karabin, ale jednocześnie jakieś głębokie przekonanie religijne nadawało fizyognomii téj odcień fanatyzmu, który chwilowo na dzikiéj jego twarzy zaznaczał wszystkie wady, jakich źródłem jest cywilizacya.
Wkrótce dostali się do wsi, to jest do czterech czy pięciu obok siebie stojących zagród, podobnych do zagrody Galope-Chopine’a, do których co moment przybywali nowo zrekrutowani Szuanie, podczas gdy panna de Verneuil jadła śniadanie, składające się jedynie z chleba, masła i świeżego nabiału.
Nieregularne to wojsko prowadzone było przez księdza, który w rękach trzymał wielki krzyż przemieniony w chorągiew. Ksiądz otoczony był młodemi chłopcami, z dumą pomagającemi mu nieść chorągiew parafii. Panna de Verneuil znalazła się z konieczności złączoną z tym oddziałem, który, jak ona, udawał się do Saint-James i który ją z natury rzeczy bronił od wszelkiego niebezpieczeństwa, tém bardziéj, gdy Galope-Chopine popełnił szczęśliwie niedyskrecyą, zwierzając się naczelnikowi oddziału, iż piękna, młoda osoba, któréj jest przewodnikiem, była kochanką Garsa.
Ku zachodowi słońca podróżni nasi przybyli do Saint-James, małego miasteczka, które nazwisko swoje zawdzięcza Anglikom, którzy je zbudowali w XIV wieku, kiedy władali Bretanią. Zanim wstąpili do miasteczka, panna de Verneuil była świadkiem dziwnéj sceny wojennéj, na którą niewielką wszakże zwróciła uwagę; obawiała się być poznaną przez kogo z nieprzyjaciół i obawa ta skłaniała ją do przyśpieszenia podróży. Pięć do sześciu tysięcy włościan stało obozem pod miasteczkiem. Ubranie ich, podobne do tego, jakie nosili rekwizycyoniści pod Péleriną, wyłączało wszelką myśl wojowniczych zamiarów tych ludzi. Krzykliwe to zebranie przypominało jarmark. Trzeba było nawet baczniejszéj uwagi, ażeby poznać, że Bretończycy ci byli uzbrojeni, gdyż skóra kozia, którą wszyscy byli okryci, okrywała także ich karabiny; najwidoczniejszą ich broń stanowiły kosy, jakiemi zwłaszcza uzbrojono tych, dla których zabrakło karabinów. Jedni jedli i pili, inni bili się i kłócili głośno, największa jednak część spała, leżąc na ziemi. Zdawało się, że w rzeszy téj niema żadnego porządku i karności wojskowéj. Oficer jakiś w mundurze czerwonym zwrócił na siebie uwagę panny de Verneuil. Sądząc po kolorze munduru, przypuszczała, że musiał on należeć do armii angielskiéj. Daléj, dwóch innych oficerów zdawało się chciéć nauczyć kilku Szuanów inteligentniejszych, niż inni, manewrów z armatami. Armat tych było dwie i prawdopodobnie stanowiły one całą artyleryą przyszłéj armii królewskiéj.
Dzikie okrzyki ozwały się na widok przybywających zuchów z Marignay, których poznano po ich chorągwi. Korzystając z poruszenia, jakie nowo przybywający oddział i księża wywołali w obozie, panna de Verneuil zdołała niepostrzeżenie i bezpiecznie dostać się do miasta, w którém wynalazła naprędce niezbyt pokaźnie wyglądającą oberżę w pobliżu domu, w którym miał się odbyć zapowiedziany bal.
Miasto przepełnione było przybyłemi na ów bal gośćmi, tak, że z największym trudem ledwo Marya zdołała wynaléść nędzną dla siebie izdebkę. Gdy się już zainstalowała, Galope-Chopine oddał Fanszecie pudła i pudełka, zawierające toaletę jéj pani, i pozostał przy drzwiach w postawie wyczekującéj i niezdecydowanéj. W każdéj innéj chwili panna de Verneuil byłaby się chętnie zabawiła studyowaniem tego bretońskiego wieśniaka, który świeżo z parafii swéj na świat wyjrzał, obecnie jednak nazbyt była zajętą; wziąwszy za tém sakiewkę, wydobyła z niéj cztery sześcioliwrowe sztuki i podała je Galope-Chopine’owi, mówiąc:
— Weź to sobie, a jeżeli chcesz mi jeszcze jednę grzeczność wyrządzić, powracaj natychmiast do Fougères, nie przechodząc przez obóz i nie kosztując jabłeczniku.
Szuan, zdziwiony taką wspaniałością, oglądał po kolei każdą ze sztuk monety, które dostał od panny de Verneuil; ona jednak skinieniem ręki odprawiła go.
— Pani! jakże można go było pozbywać się? — zapytała Fanszeta. — Czyż nie widziałaś pani, jak to miasteczko przepełnione jest zbrojnemi? Wydostaniemyż się stąd bez przewodnika i któż się tu nami zaopiekuje?
— Wszakże ty masz swego protektora! — odparła panna de Verneuil z ironią, naśladując huczenie Marche-a-Terre’a.
Fanszeta zarumieniła się i uśmiechnęła smutnie z wymuszonéj wesołości swojéj pani.
— Prawda, pani, ale gdzież ty znajdziesz opiekę? — zapytała.
Panna de Verneuil gwałtownym ruchem wyrwała zza pasa sztylet i za całą odpowiedź pokazała go Bretonce, która, blednąc, upadła na krzesło.
— Maryo! pocośmy tu przyszły? — zawołała błagalnym głosem, który nie domagał się odpowiedzi.
Marya zajętą była układaniem gałązki ostrokrzewu, ktorą ze sobą przyniosła.
— Nie wiem — mówiła, nie zważając na bojaźń swéj towarzyszki — czy mi dobrze będzie w tym kwiatku. Jak ci się zdaje, Fanszeto? bo ja myślę, że z twarzą tak w kolory bogatą, jak moja, ciemne takie i skromne ubranie głowy będzie wybornie licowało.
Wiele innych uwag tego rodzaju dowodziło dziwnie swobodnego usposobienia umysłu szczególnéj téj kobiety, podczas kiedy się ubierała. Ktoby ją był słyszał, z trudnością byłby uwierzył, że chwila ta była dla niéj tak ważną i że tu o życie chodziło.
Suknia z muślinu indyjskiego, krótka i przylegająca do ciała, jak wilgotna bielizna, odznaczała wyraźnie cudowne jéj kształty. Na nią włożyła inną, zwierzchnią, z pysznéj czerwonéj materyi. Zwierzchnia ta suknia ułożona była i upięta w fałdy coraz dłuższe ku bokom i stanowiła jakby grecką tunikę. Prześliczne to okrycie, nasiadujące szatę kapłanek starożytnych, odejmowało charakter nieprzyzwoity całéj toalecie, do któréj noszenia upoważniała moda owéj epoki. Aby jeszcze bardziéj osłabić bezwstydność mody, Marya gazą jedwabną przysłoniła białe swoje ramiona, których tunika nie pokrywała.
Długie warkocze pięknych włosów panna de Verneuil zwinęła tak, aby tworzyły na wierzchołku głowy ostrokrąg ścięty i spłaszczony, który tyle dodaje wdzięku niektórym starożytnym statuom, nadając głowom ich przedłużone nieco kształty. Po obu stronach twarzy pozostawione umyślnie zwoje spadały od owego ostrokręgu w pysznych lokach na ramiona.
Tak ubrana i tak uczesana Marya przedstawiała zupełne podobieństwo do najpiękniejszych dzieł greckiego dłuta.
Z uśmiechem zalotnym przeglądała się w zwierciadle i, sama istotnie zadowolona z tego przybrania głowy, które uwydatniło piękność każdego szczegółu jéj twarzy, zakończyła strój ten koroną z ostrokrzewu, którą sobie przygotowała sama, a któréj liczne czerwone jagody były jakby odbiciem koloru jéj tuniki.
Splatając tak ostatnie gałązki, aby wywołać efekt kontrastu różnéj zieloności po obu stronach liści, panna de Verneuil raz jeszcze przypatrzyła się sobie w zwierciadle, aby się przekonać, jakie wrażenie ogólne sprawia jéj toaleta.
— Straszną jestem dzisiaj! — zawołała, jakby otoczoną była pochlebcami. — Wyglądam jak statua Wolności!
Mówiąc to, założyła sztylet za gorset z całą kokieteryą, starając się, aby dla oka ludzkiego widoczną była rękojeść jego, zdobna rubinami, których blask różowawy przyciągać miał spojrzenia w razie, gdyby po temu nie wystarczały skarby naturalne, które w Vivetière rywalka jéj tak sprofanowała. Fanszeta nie pomyślała nawet o tém, aby opuścić swoję panią. Gdy ją widziała już gotową do wyjścia, znalazła do towarzyszenia jéj pretekst w tych wszystkich przeszkodach i trudnościach, jakie ma do przezwyciężenia kobieta, idąca na bal w któremkolwiek z maleńkich miast Bretanii. Wszakże potrzeba było, żeby ktoś był tam na zawołanie, żeby mógł rozebrać pannę de Verneuil z płaszcza, żeby mógł pomódz jéj zdjąć podwójne buciki, które z powodu błota, mimo wysypania ulic piaskiem i żwirem wielce obfitego, nałożyć musiała, i żeby mógł z niéj zdjąć welon gazowy, którym okryć musiała głowę, aby nie być poznaną przez Szuanów, których tłumy ciekawość nagromadziła około domu, gdzie bal miał się odbyć. Tłum był tak liczny, że przejść musiały pomiędzy dwoma szpalerami Szuanów. Fanszeta nie próbowała już nawet wstrzymać swéj pani, ale po oddaniu jéj ostatnich posług, jakich wymagał strój, którego główną zaletą była świeżość, pozostała na podwórzu, nie chcąc pozostawić pani swéj losowi tak dalece, iżby nie mogła nawet pośpieszyć jéj z pomocą. Biedna Bretonka przewidywała tylko same nieszczęścia.
W chwili gdy Marya de Verneuil udawała się na bal, dziwna i ciekawa scena rozgrywała się w pokoju, zajmowanym przez margrabiego de Montauran. Młody dowódca królewskiéj armii ubierał się właśnie i zakładał na siebie szeroką czerwoną szarfę, która miała służyć na znak, iż pierwszym on jest w tém zgromadzeniu, gdy nagle do pokoju wszedł z miną zakłopotaną ojciec Gudin.
— Pójdź pan prędzéj, panie margrabio — zawołał. — Pan tylko jeden zdołasz uspokoić burzę, która powstała nie wiadomo z jakiego powodu pomiędzy naczelnikami powstania. Mówią, że opuszczą służbę królewską. Jak mnie się zdaje, to przyczyną tego całego hałasu jest ten dyabelski Rifoel! Tego rodzaju kłótnie zawsze powstają z jakiéjś błahostki. Pani du Gua wyrzucała mu, jak mi mówiono, że bardzo nędznie ubrał się na ten bal.
— Ta kobieta szaloną jest widać! — zawołał margrabia. — Ona chce...
— Kawaler du Vissard — rozpoczął znowu ksiądz, przerywając wodzowi — odpowiedział, że gdybyś mu pan był dał pieniądze, któreś mu obiecał w imieniu króla...
— Dosyć! dosyć, księże opacie! — wykrzyknął margrabia. — Rozumiem teraz wszystko. Cała ta scena była umówiona, nieprawdaż, a pan jesteś posłem...
— Ja, panie margrabio? — zawołał znowu opat, przerywając. — Ja przeciwnie, chcę owszem popierać pana jak najsilniéj i spodziewam się, że oddasz mi pan sprawiedliwość i przyznasz, że odbudowanie ołtarzy naszych i powrót króla na tron Francyi były zawsze większą przynętą dla moich skromnych prac i starań, aniżeli to nędzne biskupstwo Rennes, które...
Opat nie śmiał mówić daléj, gdyż na słowa jego margrabia się uśmiechnął z goryczą i ironią. Uśmiech ten niedługo jednak gościł na twarzy naczelnika i za chwilę potém, opanowawszy smutne myśli, które mu się do głowy cisnęły, przybrał surowy wyraz twarzy i poszedł za opatem Gudin do sali, w któréj rozlegały się gwałtowne i głośne krzyki.
— Nie uznaję tu władzy niczyjéj! — krzyknął Rifoel, rzucając pałające gniewem spojrzenia na wszystkich, którzy go otaczali, i opierając rękę na rękojeści swéj szpady.
— Może pan uznajesz władzę zdrowych zmysłów? — zapytał zimno margrabia.
Młody kawaler du Vissard, bardziéj znany pod imieniem Rifoeła, umilkł przed naczelnym wodzem armii katolickiéj.
— Cóż się tu dzieje, panowie! — zawołał młody gienerał, spoglądając śmiało w oczy każdemu.
— Nic dziwnego, panie margrabio — zawołał sławny kontrabandzista tym tonem, jaki przybiera człowiek z ludu, z początku zwykle zaambarasowany wobec wielkiego pana, ale niebawem, skoro raz uzna go sobie równym, nie znający żadnych granic — tak, nic dziwnego, tylko tyle, że w sam czas pan przybywasz! Nie umiem ja złoconych prawić słówek; to téż powiem odrazu, co myślę. Dowodziłem pięciuset ludźmi podczas ostatniéj wojny. Od chwili, gdy znowu powołani zostaliśmy pod broń, umiałem znaléść dla służby królowi tysiąc głów tak twardych, jak moja! Już od siedmiu lat narażam życie dla dobréj sprawy, nie wymawiam tego nikomu, ale za każdą pracę należy się płaca. Otóż przedewszystkiém żądam, aby mnie nazywano panem de Cottereau. Żądam, iżby stopień pułkownika został mi przyznany! Jeżeli nie, to poddam się pierwszemu konsulowi. Widzisz pan, panie margrabio, ja i moi ludzie mamy dyabelskiego wierzyciela, szalenie niecierpliwego, którego zawsze zadowolić potrzeba! Chcecie go poznać może? Oto jest! — wykrzyknął, uderzając się po brzuchu.
— Czy orkiestra już przyszła? — spytał margrabia pani du Gua z ironią.
Ale kontrabandzista za szorstko już zaczepił o przedmiot zbyt ważny, a umysły te, pełne ambicyj i pragnień niezaspokojonych, zbyt dawno już żyły w niepewności o to, czego się mogą spodziewać od króla, aby wzgarda naczelnika mogła wystarczyć na przerwanie téj przykréj sceny. Młody i zapalony kawaler du Vissard szybkim ruchem stanął przed Montauranem i schwycił go za rękę, zmuszając do pozostania na miejscu.
— Ostrożnie, panie margrabio! — zawołał — za lekko traktujesz ludzi, którzy mają prawo do wdzięczności tego, którego ty reprezentujesz. Wiemy, że jego królewska mość dał panu moc ocenienia naszych zasług, które winny znaléść nagrodę na tym świecie, lub na tamtym, gdyż w każdéj chwili szafot nam grozi! Wiem, że co do mnie, stopień gienerała brygady...
— Pułkownika, chciałeś powiedziéć...
— Nie, margrabio; jeszcze Charette mianował mnie pułkownikiem. Stopień, o którym mowa, nie może mi być zaprzeczony! W téj chwili nie swojéj bronię tu sprawy, ale sprawy moich nieustraszonych towarzyszów broni, których służby wierne muszą być również uznane! Wasz podpis, margrabio, i wasze obietnice wystarczą im dzisiaj i — dodał pocichu — przyznać muszę, niewielkie są ich wymagania, kiedy na tém poprzestają. Ale za chwilę — dodał, podnosząc głos — gdy jasne słońce wstanie nad pałacem wersalskim i oświeci szczęśliwsze dni monarchii, wtedy czyliż ci wierni, którzy dopomagają królowi do odzyskania tronu Francyi, będą mogli od téjże Francyi uzyskać łaskę dla swych rodzin, pensye dla wdów i sierot i zwrot dóbr, które im ci nędznicy konfiskują? Wątpię! Otóż, panie margrabio, dowody piśmienne usług oddanych nie będą wtedy bezużyteczne. Nie wątpię wcale o dobroci i sprawiedliwości króla, ale nie wierzę w tych krokodylów, ministrów i dworaków, którzy mu będą w uszy trąbili o dobru publiczném, o honorze Francyi, o interesach korony i o tysiącu innych błahostkach. Wtedy drwić będą z poczciwego Wandejczyka i bitnego Szuana i mówić, że stary jest i niedołęga, i że szabla, którą przypasał dla dobréj sprawy, kaleczy go po nogach wychudzonych z głodu i cierpień.... Jakżeż się panu zdaje, panie margrabio, wszakże mamy racyą, nieprawdaż?..
— Mówisz pan prześlicznie, panie du Vissard, tylko trochę zawcześnie — odparł margrabia.
— Posłuchaj mnie, margrabio — rzekł ciszéj hrabia de Bauran do ucha Garsa — Rifoel wypowiedział istotnie bardzo piękne rzeczy, słowo honoru daję! Pan sam jesteś pewny, że zawsze będziesz miał dla siebie powolném ucho królewskie, ale my biédacy zaledwie od czasu do czasu widziéć będziemy pana naszego, i przyznam się, że gdybyś mi pan nie dał szlacheckiego słowa honoru, że uzyskasz dla mnie we właściwym czasie wielkie łowczostwo Francyi, mnie dyabli wezmą, czybym głowy nadstawił. Odzyskać dla króla Normandyą, wszakże to nie błaha sprawa; to téż spodziewam się dostać order. Ale — dodał, rumieniąc się — mamy czas o tém myśléć. — I jeszcze ciszéj dodał: — Niech mnie Bóg broni, żebym miał naśladować tych biedaków i ciebie, margrabio, męczyć i niepokoić! Będziesz mówił o mnie królowi i basta.
Każdy z naczelników znalazł sposób, ażeby dać poznać margrabiemu mniéj więcéj zręcznie, jaką cenę naznacza na swe usługi. Jeden skromnie pragnął zostać gubernatorem Bretanii, drugi baronem, trzeci pułkownikiem, a wszyscy pragnęli pieniędzy.
— A pan, panie baronie — rzekł margrabia do pana du Guénic — niczego nie żądasz?
— Na honor, margrabio, ci panowie tyle dla siebie zabrali, ze dla mnie zostanie chyba już tylko korona Francyi, no, ale i tém się potrafię zadowolnić.
— Panowie moi — krzyknął opat Gudin głosem grzmiącym — zastanówcie się, że jeżeli się tak bardzo śpieszyć będzie z żądaniami swemi w dniu zwycięstwa, to wszystko popsujecie. Król będzie musiał układać się z rewolucyonistami!
— Co! z jakobinami! — wykrzyknął kontrabandzista. — A! niech mi tylko król wtedy działać pozwoli, a użyję moich tysiąca ludzi da ich wywieszania i pozbędziemy się ich prędko.
— Panie de Cottereau — zawołał margrabia — widzę tam oto kilka osób, zaproszonych tu umyślnie, które właśnie nadchodzą. Powinniśmy wszelkich użyć sposobów i rywalizować pomiędzy sobą w zabiegach, aby ich skłonić do współdziałania w świętéj naszéj sprawie; rozumiecie zatém, panowie, że nie jest-to chwila stosowna do zajmowania się waszemi, choćby najsłuszniejszemi, żądaniami.
Mówiąc to, margrabia zwrócił się ku drzwiom, zamierzając wyjść naprzeciw kilku nadchodzących osób ze szlachty miejscowéj, ale zuchwały kontrabandzista zastąpił mu drogę.
— Nie, nie, panie margrabio — mówił, zachowując mimo to postawę skromną i pokorną — nie! Jakobini za dobrze nas nauczyli w r. 1793, że nie ten, kto zboże ścina, jada ciasto z niego. Podpisz mi pan ten świstek papieru, a jutro sprowadzę ci pięciuset zuchów; jeśli zaś nie, to jutro poddaję się pierwszemu konsulowi.
Margrabia spojrzał dumnie dokoła i widział, że zuchwalstwo to starego partyzanta i jego rezolutna mina nikogo z zebranych nie oburza. Jeden tylko człowiek, siedzący w kącie, zdawał się nie brać w całym tym targu żadnego udziału i pilnie zajmował się nakładaniem prostéj fajeczki z palonéj gliny. Wstręt, jaki zdawał się okazywać ku wszystkim, którzy się odzywali, skromna jego pozycya i spojrzenie pełne współczucia, z jakiém się spotykały oczy margrabiego, skłoniły go do bliższego przyjrzenia się temu człowiekowi, w którym poznał majora Brigant. Gars szybko zwrócił się ku niemu:
— A ty — zapytał go — czego żądasz?
— Ja, panie margrabio, jak król powróci, będę szczęśliwy.
— To dla króla, ale sam dla siebie czego żądasz?
— O! ja... Niech pan margrabia nie żartuje ze mnie!
Margrabia uścisnął twardą rękę Bretona i, zbliżywszy się do pani du Gua, szepnął jéj pocichu:
— Pani, ja zginę pewno w tych walkach, zanim zdążę posłać królowi wierny raport o armii katolickiéj w Bretanii. Jeżeli pani doczekasz restauracyi, nie zapomnij o tym poczciwym człowieku i o baronie du Guénic. Więcéj jest poświęcenia w tych dwóch, aniżeli we wszystkich innych, razem wziętych.
Tymczasem naczelnicy oczekiwali z pewną niecierpliwością, aby margrabia uczynił zadosyć ich żądaniom. Wszyscy trzymali w ręku rozwinięte papiery, w których służby ich i zasługi były skonstatowane przez gienerałów wojsk królewskich, dowódców w wojnach poprzednich, i wszyscy poczęli szemrać. Wpośród nich opat Gudin, hrabia de Bauran, baron du Guénic naradzali się, w jaki sposób dopomódz margrabiemu do odparcia wygórowanych pretensyj, gdyż wszyscy trzéj widzieli całą trudność jego położenia.
Wtém margrabia powiódł oczyma pełnemi ironii po całém zgromadzeniu i rzekł głosem swobodnym i pewnym:
— Panowie, nie wiem, czy władza, jaką jego królewska mość raczył złożyć w moje ręce, jest tak rozległą, abym mógł żądania wasze uwzględnić. Król, pan nasz, nie przewidział zapewne tak wielkiéj gorliwości, ani tak wielkich poświęceń. Osądźcie sami moję władzę i moje obowiązki, a wtedy zobaczycie, co mogę uczynić.
Znikł i po chwili wrócił, trzymając w ręku rozwinięty list, opatrzony podpisem i pieczęcią królewską.
— Otóż jest — rzekł — rozkaz królewski, na mocy którego winniście mi posłuszeństwo! Król upoważnił mnie do zarządzania prowincyami: Bretanią, Normandyą, Anjou i Maine w imieniu swojém oraz do uznawania i wynagradzania zasług oficerów, którzy się w jego armiach odznaczą.
Szmer zadowolnienia odezwał się w zgromadzeniu. Szuanie zbliżyli się ku niemu i otoczyli go kołem, trzymając się z uszanowaniem w pewném od niego oddaleniu. Oczy wszystkich utkwione były w podpis królewski. Młody dowódca, który stał wyprostowany tyłem do kominka, odwrócił się nagle i rzucił w ogień trzymane w ręku papiery, które w jedném mgnieniu oka pochłonął płomień.
— Nie chcę być dłużéj wodzem tych, którzy w królu widzą nie króla, ale ofiarę do pożarcia. Jesteście wolni, panowie, możecie mnie opuścić...
Pani du Gua, ksiądz Gudin, major Brigant, kawaler du Vissard, baron du Guénic, hrabia de Bauran, rozentuzyazmowani tym postępkiem margrabiego, wykrzyknęli: „Niech żyje król!“
Jeżeli z początku inni naczelnicy zawahali się przez chwilę, to wkrótce porwani szlachetnym czynem margrabiego, wszyscy zaczęli go prosić, aby zechciał zapomniéć o tém, co się stało, zapewniając go, że bez listów królewskich nawet uznają w nim wodza i naczelnika.
— Pójdźmy w taniec — zawołał hrabia de Bauran — i niech się stanie, co się ma stać! Z tém wszystkiém — dodał wesoło — lepiéj, panowie mili, udawać się do Boga samego, niżli do jego świętych. Bijmy się naprzód, potém zobaczymy.
— Dobrze mówi pan hrabia! Bez urazy pańskiéj, panie baronie — rzekł Brigant pocichu do barona du Guénic — nigdy nie widziałem, żeby kto zrana żądał zapłaty za dzień pracy!
Całe zgromadzenie rozproszyło się po salonach, w których znajdowało się już kilka osób. Margrabia nie mógł przez długą jeszcze chwilę otrząsnąć się ze smutnego wrażenia, jakie podobna scena wywrzéć musiała na umyśle człowieka, którego przywiązanie do tronu i poświęcenie nie było pozbawione pięknych iluzyj młodości. Naczelnicy oddziałów powstańczych widzieli oblicze to zasępione i wstydzili się swego czynu.
Radość upajająca wybuchła teraz w tém zebraniu, składającém się z najbardziéj egzaltowanych stronników króla, którzy nie mogąc z głębi odległéj zbuntowanéj prowincyi poznać dokładnie i osądzić poważnie objawów i postępów wielkiéj rewolucyi, najzłudniejsze nadzieje brali za spełnione fakty.
Śmiałe operacye wojenne, rozpoczęte przez Montaurana, nazwisko jego, majątek, zdolności podnosiły odwagę wszystkich i wywoływały ten szał polityczny, najniebezpieczniejszy ze wszystkich szałów, ponieważ stygnie dopiéro w potokach krwi, wylanéj bezpożytecznie. Dla wszystkich tu obecnych rewolucya była chwilowém zamieszaniem w królestwie Francyi, w którém, jak im się zdawało, nic się nie zmieniło. Wsie te i ich mieszkańcy byli dotąd własnością domu Bourbonów. Królewszczycy tak jeszcze silnemi się tutaj czuli, że cztery lata przedtém gienerał Hoche zaledwie uzyskać zdołał u nich nie pokój, ale zawieszenie broni. Szlachta zgóry traktowała rewolucyonistów; dla nich Bonaparte był tylko drugą, poprawną i szczęśliwą edycyą gienerała Marceau.
To téż kobiety spodziewały się bawić wybornie.
Niektórzy tylko z dowódców, ci mianowicie, którzy bili się już z Błękitnemi, mieli jakie-takie pojęcie o ważności obecnego przesilenia, a czując, że nie byliby zrozumiani nawet przez zacofanych swoich towarzyszów, gdyby poczęli im mówić o pierwszym konsulu, o jego potędze, rozmawiali pomiędzy sobą pocichu, obojętnie spoglądając na kobiety, które mściły się, krytykując ich i wyśmiewając w rozmowach między sobą.
Pani du Gua, która zdawała się czynić honory balu, próbowała rozerwać niecierpliwiące się tancerki, obsypując je po kolei grzecznościami i pochlebstwami. Już téż słychać było drapiące dźwięki dostrajanych instrumentów, gdy pani du Gua spostrzegła margrabiego, na którego twarzy znać jeszcze było smutek i znużenie, i podbiegła szybko ku niemu.
— Śmiem miéć nadzieję, że ta ohydna scena, choć zresztą nienadzwyczajna, nie na długo pozbawiła cię, margrabio, humoru i swobody? — rzekła.
Nie otrzymała odpowiedzi; margrabia, zagłębiony w marzeniu, słyszał raczéj brzmiące mu w uszach rady, jakie mu proroczym głosem dawała Marya wpośród tychże samych przywódców powstania w Vivetière, gdy go skłaniała, aby zaniechał téj wojny królów przeciwko ludowi. Młody jednak wódz za podniosłą miał duszę, za wiele dumy i miłości własnéj, za wiele stałości przekonań, aby mógł porzucić w połowie drogi dzieło rozpoczęte, i obudzony został przez panią du Gua w téj właśnie chwili, gdy, odpowiadając sobie samemu na słowa Maryi, postanowił, wbrew przeszkodom, podążać śmiało i prosto ku wytkniętemu raz celowi. Podniósł głowę dumnie i spojrzał pytająco na panią du Gua.
— Byłeś pan zapewne myślą w Fougères w téj chwili — rzekła z goryczą, zdradzającą bezskuteczność wysiłków, jakie dla zajęcia sobą margrabiego czyniła. — Margrabio! oddałabym wszystkę krew z żył moich, ażebym mogła dać ci ją w ręce i żebyś był szczęśliwy chociaż z nią!
— Dlaczegożeś pani strzelała do niéj tak celnie?
— Pragnęłabym, aby została albo trupem, albo twoją! Tak, panie, mogłam kochać margrabiego de Montauran w dniu, w którym widziałam w nim bohatera. Teraz mam dla ciebie tylko przyjaźń litośną, widzę cię bowiem zwróconym z drogi chwały przez koczujące serce zakulisowéj piękności!
— Złe pani masz o mnie wyobrażenie, przynajmniéj w rzeczach miłości — odrzekł margrabia ironicznie. — Gdybym istotnie kochał tę dziewczynę, mniéjbym ją posiadać pragnął... a w obecnym stanie mego serca, gdyby nie pani, możebym już o niéj zapomniał zupełnie.
— Oto ona! — zawołała nagle pani du Gua.
Szybkość, z jaką margrabia odwrócił głowę, musiała być bolesnym ciosem dla téj kobiety, ale przy silnym blasku mnóstwa świec, oświetlających salę balową, mogąc śledzić najlżejsze drgnienia muszkułów w twarzy tego człowieka, tak namiętnie przez się ukochanego, gdy znowu odwrócił głowę ku niéj, odzyskała nadzieję, chociaż słabą. Margrabia przyjął z uśmiechem ten żart kobiecy ze strony pani du Gua.
— Z czego się pani śmiejesz? — spytał, zbliżając się do niéj, hrabia de Bauran.
— Z bańki mydlanéj, ulatniającéj się! — odpowiedziała wesoło pani du Gua. — Margrabia, jeśli wierzyć można jego słowom, dziwi się samemu sobie, że serce jego mogło choć na chwilę uderzyć dla jakiéjś dziewki, któréj się podobało zatytułować się panną de Verneuil. Pamiętasz przecie, panie hrabio?..
— Dziewki! — powtórzył hrabia tonem wyrzutu. — Do sprawcy złego należy je naprawić; dlatego daję pani słowo honoru, ze kobieta ta jest w istocie córką księcia de Verneuil.
— Panie hrabio — zawołał margrabia głosem silnie wzruszonym — ktoremuż z pańskich słów honoru wierzyć nareszcie mamy? Czy słowu, jakieś dawał w Vivetière, czy temu, jakie dzisiaj w Saint-James słyszymy?
W téj chwili grzmiący głos lokaja zaanonsował pannę de Verneuil. Hrabia rzucił się ku drzwiom, a podając pięknéj nieznajoméj ramię z oznakami najwyższego szacunku i wiodąc ją wpośród zaciekawionych tłumów ku margrabiemu i pani du Gua, rzekł z ukłonem zdumionemu wodzowi:
— Tylko dzisiejszemu słowu mojemu wierz, margrabio!
Pani du Gua zbladła na widok téj kobiety, która, stojąc na środku sali i oglądając się z dumą dokoła, szukała oczyma współbiesiadników z Vivetière. Oczekiwała na przymuszony ukłon i powitanie ze strony swéj rywalki, a nie spojrzawszy nawet na margrabiego, dała się odprowadzić panu de Bauran na honorowe miejsce i posadzić obok pani du Gua, na któréj ukłon odpowiedziała protekcyonalném skinieniem głowy. Odgrywająca rolę gospodyni domu pani du Gua, instynktem kobiecym wiedziona, nie rozgniewała się, lecz przeciwnie, przybrała uprzejmy wyraz twarzy i uśmiech wystąpił na jéj usta. Niezwykle oryginalny strój i piękność panny de Verneuil obudziły szmer podziwu w całém zebraniu. Gdy margrabia i pani du Gua zwrócili oczy na tych, którzy uczestniczyli w zebraniu w Vivetiére, spotkali wszystkich w postawach pełnych szacunku, który się wcale przymuszonym nie wydawał. Każdy z nich zdawał się szukać sposobu odzyskania względów obrażonéj Paryżanki. Nieprzyjazne żywioły stały więc naprzeciw siebie gotowe do walki.
— To prawdziwie magiczné! Pani tylko jedna zdolną jesteś urządzać takie niespodzianki! Czyż podobna, żebyś pani przyszła tu sama jedna? — pytała pani du Gua.
— Sama jedna przybyłam — odrzekła panna de Verneuil. — Dziś nie będziesz pani miała trudu: mnie jednę tylko będziesz miała do zabicia.
— O! bądź pani wyrozumiałą — rzekła pani du Gua. — Nie zdołam wyrazić pani, jak mi jest przyjemnie spotkać ją znowu. W istocie wspomnienie urazy, jaką pani możesz miéć do mnie, było mi wielce przykre i szukałam sposobności, aby winy swe zmazać.
— Co do win pani, to chętnie przebaczam te, które się mnie saméj dotyczą, ale mam na sumieniu śmierć żołnierzy, których pani wymordowałaś! Mogłabym także miéć coś do zarzucenia ołowianéj korespondencyi pani... Ale cóż robić? Wybaczam wszystko przez pamięć na przysługę, jaką mi pani oddałaś.
Pani du Gua straciła pewność siebie, czując uścisk ręki swéj rywalki, która uśmiechała się do niéj z wdziękiem niewysłowionym. Margrabia, dotąd nieruchomy, pochwycił wreszcie silnie za ramię pana de Bauran.
— Niecnieś mnie pan oszukał — zawołał — i naraziłeś pan nawet mój honor. Pamiętaj, że nie jestem bohaterem z komedyi i że ty moje, albo ja twoje życie za to wziąć muszę!
— Panie margrabio — odpowiedział dumnie hrabia — gotów jestem dać ci wszelkie objaśnienia i wszelkie zadosyćuczynienie, jakiego zażądać będziesz uważał za stosowne.
I obaj usunęli się do sąsiedniéj komnaty. Osoby nawet mniéj wtajemniczone w tę scenę, poczęły ją rozumiéć do pewnego stopnia, tak wielki wzbudzała interes. Gdy w chwilę potém skrzypce dały znak do tańca, nikt się z miejsca nie ruszył.
— Racz-że mi pani powiedziéć, jaką przysługę miałam zaszczyt ci oddać, aby sobie zasłużyć... — mówiła daléj pani du Gua, zacinając usta z wściekłością.
— Objaśniłaś mnie pani szczerze o charakterze margrabiego de Montauran. Z jakąż wściekłą obojętnością ohydny ten człowiek na stracenie mnie wydawał! Ustępuję go pani całkowicie!
— Pocóż więc przyszłaś tu pani? — zapytała żywo pani du Gua.
— Przyszłam odzyskać szacunek i poważanie, któreś mi pani wydarła w Vivetière. Co do wszystkich innych rzeczy, bądź pani spokojną. Chociażby margrabia powrócił do mnie, to przecież musisz pani wiedziéć, że to, co zdrutowane, nie jest całém i że miłość powtórnie nawiązywana już nie jest miłością.
Pani du Gua wzięła za rękę pannę de Verneuil z tą prawdziwą kocią miękkością i przymileniem w ruchach, jakich kobiety między sobą chętnie używają.
— To ślicznie! — zawołała — i doprawdy zachwycona jestem, że cię widzę, droga pani, tak rozsądną. Jeżeli sposób, w jaki oddałam ci tę usługę, nie należał do najłagodniejszych — dodała, ściskając czule tę rękę, którąby zgnieść pragnęła — to niemniéj jednak był on skuteczny. Posłuchaj mnie, znam charakter Garsa i jego znam samego — mówiła ze zdradzieckim uśmiechem. — Bądź pewna, zdradziłby cię! Nie chce on i nie może poślubić żadnéj kobiety!
— A! czy doprawdy?
— Tak, pani. Przyjął on niebezpieczną misyą, w jakiéj spełnianiu widzisz go pani, jedynie tylko w nadziei pozyskania ręki panny d’Uxelles, ku czemu obiecał mu skuteczną pomoc król jegomość.
— A!
Panna de Verneuil nie odpowiedziała nic więcéj na te ironiczne uwagi. Młody i piękny kawaler du Vissard, niecierpliwie pragnący uzyskać przebaczenie za żart, który był sygnałem obelg, jakie spotkały Maryą w Vivetière, przystąpił do niéj, zapraszając ją do tańca. Panna de Verneuil podała mu rękę i zajęła z nim miejsce w kadrylu, w którym tańczyła również i pani du Gua. Strój tych dam, przypominający modę dworu wygnanego, upudrowane ich głowy i krepliny we włosach zdawały się śmiesznemi w porównaniu z kostiumem, pełnym elegancyi, bogactwa i gustu, do którego włożenia upoważniała Maryą moda panująca. Modę tę głośno potępiały kobiety z towarzystwa, ale jéj in petto zazdrościły. Mężczyźni nie przestawali ani na chwilę podziwiać piękności upięcia naturalnych włosów i wszystkich szczegółów stroju, którego wdzięk cały polegał na piękności kształtów ukrytych i uwydatnionych zarazem.
W téjże chwili margrabia i pan de Bauran weszli do sali balowéj i przystanęli za panną de Verneuil, która widziała ich, ale nie odwróciła się nawet. Gdyby nawet zwierciadło, naprzeciw którego tańczyła, nie było już zdradziło przy niéj obecności margrabiego, byłaby ją odgadła po zachowaniu się pani du Gua, która źle ukrywała pod obojętną powierzchownością niecierpliwość, z jaką oczekiwała niemożliwego do uniknięcia starcia, które prędzéj czy późniéj nastąpić musiało pomiędzy temi dwiema kochającemi się istotami. Chociaż dwaj nowo przybyli panowie zajęci byli rozmową niby obojętną z dwiema innemi osobami, nie mógł jednak margrabia nie słyszéć przelotnych słówek tancerzy i tancerek, którzy, stosownie do kapryśnych wymagań kadryla, przesuwali się wraz z Maryą w różnych figurach obok niego.
— Tak jest w istocie, droga pani, sama jedna tu przyszła — mówił jeden z tancerzy do swojéj damy.
— Trzeba być wielce odważną — odrzekła tancerka.
— Ale doprawdy, gdybym była ubraną tak, jak ona, zdawałoby mi się, że jestem zupełnie naga — mówiła inna dama.
— Istotnie, pani, nie jest-to kostium przyzwoity — odpowiedział tancerz — ale tak jéj jest w nim dobrze i tak pięknie!
— Muszę się doprawdy wstydzić za nią i za doskonałość jéj tańca. Możnaby ją łatwo wziąć za tancerkę z baletu — odrzekła zazdrosna dama.
— Czy sądzisz pan w istocie, że przybyła tu z pełnomocnictwem do traktowania w imieniu pierwszego konsula? — zapytała inna.
— Śmieszny-to żart! — odrzekł kawaler.
— Nie przyniesie ona niewinności w posagu mężowi, jeśli go kiedy dostanie! — rzekła inna tancerka.
Gars odwrócił się szybko, aby zobaczyć kobietę, która pozwala sobie tak kolącego żartu, i wtedy pani du Gua spojrzała na niego, zdając się mówić:
— Widzisz pan, co o niéj myślą!
— Pani — rzekł hrabia de Bauran do nieprzyjaciółki Maryi — dotąd tylko kobiety niewinność jéj kalały!..
Margrabia w duchu przebaczył wszystkie winy hrabiemu. Gdy zaś pozwolił sobie rzucić okiem na ukochaną, któréj wdzięki uwydatniały się pod wpływem światła obfitego, ona odwróciła się od niego, powracając na swoje miejsce, i poczęła rozmawiać ze swoim tancerzem, pozwalając najsłodszym dźwiękom swojego głosu dolatywać do uszu margrabiego.
— Pierwszy konsul przysyła nam ambasadorów wielce niebezpiecznych — mówił jéj tancerz.
— Panie — odpowiedziała — powiedziano już to w Vivetière.
— Masz pani królewską prawdziwie pamięć — odpowiedział niekontent ze swéj niezręczności młodzieniec.
— Chcąc przebaczać obrazy, trzeba je pamiętać — odpowiedziała, wyprowadzając go z kłopotu ponętnym uśmiechem.
— Czy wszyscy objęci jesteśmy amnestyą? — zapytał margrabia.
Ona zdawała się nie słyszéć go i rzuciła się w wir tańca z pewną, jakby dziecięcą radością, pozostawiając go zmieszanego bez odpowiedzi. On patrzył na nią z zimną i rozważną melancholią. Dostrzegła to i pochyliła głowę jednym z tych kokieteryjnych ruchów, na jakie jéj pozwalała wdzięczna proporcya jéj szyi, i z pewnością nie zapomniała żadnego z ruchów, które mogły uwydatnić rzadką doskonałość jéj kształtów. Marya pociągała go ku sobie i jako nadzieja i jak wspomnienie, a była nieujętą! Widziéć ją taką, jaką zjawiła się w téj chwili, znaczyło to pożądać jéj za cenę krwi i życia. Wiedziała o tém, a świadomość swéj piękności rozlewała na twarzy jéj urok niewypowiedziany. Margrabia czuł, że w sercu jego podnoszą się tumany miłości, namiętności i szału, uścisnął więc silnie dłoń hrabiego i odszedł.
— Co to znaczy, że już go niéma? — spytała panna de Verneuil, wracając na swoje miejsce.
Hrabia pobiegł do sali sąsiedniéj i po chwili przyprowadzając Garsa, dał protegowanéj swojéj znak porozumienia.
— Moim jest — pomyślała, spostrzegając w zwierciedle twarz margrabiego, promieniejącą słodką nadzieją.
Przyjęła go z nadąsaną miną i bez jednego wyrazu, a robiąc chaine des dames, odeszła na drugą stronę z uśmiechem na ustach. Uważała go tak wyższym ponad wszystkich, że z prawdziwą rozkoszą tyranizowała go i chciała, aby drogo opłacił kilka słodkich słówek, które mu powiedziéć zamierzyła, ażeby umiał je ocenić. Taki miała instynkt, a instynktem większość kobiet się kieruje.
Po skończonym kadrylu wszyscy ci, którzy byli w Vivetière, otoczyli Maryą i każdy starał się drogą pochlebstw, mniéj albo więcéj zręcznych, wyprosić sobie przebaczenie za swoje winy i błędy, względem niéj popełnione. Ten tylko, którego pragnęłaby widziéć u stóp swoich, ten jeden tylko nie zbliżył się do grupy, któréj była królową.
— Wierzy w to, że go kocham — pomyślała — i nie chce być zaliczony do tłumu obojętnych.
Odmówiła proszącym ją do następnego tańca. Potém, jakby bal ten na cześć jéj był wydanym, wsparta na ramieniu hrabiego de Bauran, poczęła się przechadzać po sali między kółkami nowego kadryla, opiekunowi swemu chwilowemu okazując pewne względy. Sprawa w Vivetière znaną już była w téj chwili wszystkim, dzięki staraniom pani du Gua, która spodziewała się w ten sposób, wystawiając na śmieszność margrabiego i Maryą, przeszkodzić ich zbliżeniu się do siebie. To téż poróżnieni kochankowie byli celem wszystkich spojrzeń i przedmiotem wszystkich rozmów. Montauran nie śmiał zbliżyć się do swéj kochanki, albowiem poczucie swoich względem niéj win i gwałtowność pragnień uczyniły ją straszną w jego oczach. Młoda kobieta ze swéj strony śledziła pilnie każde drgnienie téj pozornie tylko spokojnéj twarzy, udając sama zupełne oddanie się rozkoszom balu.
— Strasznie tu gorąco — rzekła do swego towarzysza. — Widzę czoło pana de Montauran całe zwilżone od gorąca. Wyprowadź mnie pan na drugą stronę, niech odetchnę; tutaj mi duszno!
I wdzięcznym ruchem głowy wskazała hrabiemu sąsiedni salon, w którym znajdowało się kilku graczy. Margrabia podążył za nią, odgadując słowa, które wyrzekła, po ruchu ust. Śmiał miéć nadzieję zuchwałą, że oddala się od tłumu dlatego jedynie, aby pozwolić jemu zbliżyć się do siebie, i ta jéj łaska, którą w tém odejściu upatrywał, dodawała jego namiętności większéj jeszcze siły i zapału. Miłość jego wzrosła o wszystkie te trudności, które od dni kilku sam uważał za potrzebne dla siebie. Panna de Verneuil z upodobaniem drażniła go. Spojrzenie jéj, tak łagodne, tak aksamitne dla hrabiego, stawało się suchém i surowém, gdy przypadkiem oczy jéj spotykały wzrok margrabiego. Montauran pokonał się nareszcie i głuchym głosem rzekł, gdy przechodziła koło niego:
— Nie przebaczysz mi pani nigdy?
— Miłość — odrzekła zimno — nie przebacza nic, lub téż przebacza wszystko. Ale — mówiła daléj, widząc, że słowa jéj blask radości w oczach jego wywołały — potrzeba do tego miłości!
A wziąwszy znowu pod rękę hrabiego de Bauran, wpadła z nim do jednego z gabinetów, przytykających do salonu gry.
Margrabia poszedł tam za nią.
— Musisz mnie pani wysłuchać! — zawołał.
— Postępowaniem swojém dowodzisz pan przekonania, panie margrabio, żem przybyła na bal ten dla pana, a nie przez szacunek dla siebie saméj. Jeśli pan nie zaniechasz téj niecnéj napaści, będę musiała się oddalić!
— Dobrze — zawołał, przypominając sobie jedno z największych szaleństw ostatniego księcia Lotaryngii — ale przynajmniéj pozwolisz mi pani mówić do siebie tak długo, jak długo utrzymać potrafię w ręku rozpalony węgiel!
I mówiąc to, nachylił się do ogniska, palącego się na kominku, pochwycił żarzącą się głownią i ścisnął ją silnie w rękach. Panna de Verneuil zarumieniła się mocno, wysunęła rękę zpod ramienia hrabiego i spojrzała na Garsa ze zdziwieniem. Bauran oddalił się, nic nie mówiąc, i pozostawił ich samych. Czyn tak szalony wzruszył serce Maryi, gdyż w miłości nic bardziéj nie przekonywa, jak odważne głupstwo.
— Dowodzisz mi pan tém — rzekła, próbując go zmusić do rzucenia węgla — że oddałbyś mnie na najstraszniejsze tortury z zimną krwią. Jesteś pan we wszystkiém krańcowy. Na słowa głupca i na kalumnie kobiety, posądzasz pan tę, która panu ocaliła życie, o chęć sprzedania pana...
— Tak, to prawda — rzekł z uśmiechem — byłem okrutny dla pani! Ale chciéj zapomniéć o tém na zawsze, a ja będę pamiętał na wieki. Posłuchaj mnie, pani. Zostałem niegodnie oszukany, ale owéj fatalnéj nocy tyle okoliczności spiknęło się przeciwko tobie!
— I okoliczności te wystarczyły na to, aby zgasić pańską miłość?
Zawahał się z odpowiedzią. Ona wzruszyła ramionami z pogardą i podniosła się.
— O! Maryo, teraz już nie uwierzę nikomu, tylko tobie!..
— Ale rzuć-że pan ten ogień! Jesteś szalony! Otwórz rękę! Ja tak chcę!
Z pewną rozkoszą stawiał łagodny opór wysiłkom swéj ukochanéj, chcąc w ten sposób przedłużyć niebiańskie i zarazem piekielne wrażenie, jakiego doznawał pod naciskiem miękkich jéj i delikatnych paluszków. Ale nakoniec zdołała zmusić go do otworzenia téj ręki, którąby ucałować pragnęła. Krew z rany, którą węgiel wypalił, zgasiła ogień.
— I nacóż się to panu zdało! — zawołała.
Porwała swą chusteczkę na szarpie i założyła niemi niegłęboką ranę, którą margrabia pokrył natychmiast rękawiczką.
Pani du Gua wsunęła się na palcach do sali gry i rzucała stamtąd ukradkiem spojrzenia na dwoje kochanków, których wzroku unikała zręcznie, kryjąc się za ich własnemi ruchami, niepodobna jéj jednak było odgadnąć ich słów...
— Gdyby wszystko, co panu o mnie powiedziano, było prawdą, przyznaj, że byłabym w téj chwili strasznie pomszczoną — rzekła Marya z pewnym odcieniem złośliwości, pod którym zbladł margrabia.
— I jakież uczucie panią tu sprowadziło?
— Ależ dziecko pan jesteś i dziecko strasznie próżne! Więc panu się zdaje, że można bezkarnie pogardzić kobietą taką, jak ja! Przyszłam tu dla pana i dla siebie saméj — dodała po chwili, opierając rękę o pęczek rubinów, który wyglądał jéj zza gorsetu, i pokazując mu ostrze sztyletu.
— Co to wszystko ma znaczyć? — pomyślała pani du Gua.
— Ale — mówiła daléj — pan mnie kochasz jeszcze! Przynajmniéj pragniesz mnie pan, a niedorzeczność, któréj się dopuściłeś — dodała, wskazując na sparzoną rękę — daje mi tego dowód. Zostałam nanowo tém, czém być chciałam, i odchodzę szczęśliwa. Kto kocha, przebacza. Co do mnie, jestem kochaną, odzyskałam szacunek tego, który, w oczach moich, przedstawia świat cały; teraz umrzeć mogę w spokoju.
— Więc kochasz mnie jeszcze! — zawołał.
— Tego nie powiedziałam! — odrzekła z uśmiechem pół-szyderskim, pół-kokieteryjnym, śledząc bacznie oczyma skutki téj strasznéj tortury, jaką od chwili wejścia zadawała margrabiemu. — Czyż nie byłam zmuszoną do poświęceń, aby tu przybyć? Ocaliłam od śmierci pana de Bauran, a on, wdzięczniejszy, niż pan, wzamian za moję protekcyą ofiarował mi wszystko, majątek swój i nazwisko. Panu to nawet na myśl nie przyszło!
Margrabia, oszołomiony temi ostatniemi wyrazami, powściągnął, jak mógł, najstraszniejszy gniew przeciw hrabiemu, przez którego, zdawało mu się, że powtórnie jest oszukany, i nie rzekł ani słowa.
— A! pan się namyślasz! — zawołała z gorzkim uśmiechem.
— Pani — odrzekł młody człowiek — twoje wahania się usprawiedliwiają mój namysł.
— Panie, wyjdźmy stąd! — wykrzyknęła panna de Verneuil, spostrzegając za drzwiami koniec trenu sukni pani du Gua.
I podniosła się, ale chęć przyprowadzenia swéj rywalki do rozpaczy wstrzymała ją jeszcze.
— Więc chcesz mnie pani do piekieł strącić! — mówił margrabia, biorąc ją za rękę.
— Wszakże pan mnie samę w nich trzymasz już od dni pięciu! I w téj chwili oto czyż nie pogrążasz mnie w najstraszniejszéj niepewności o śmierć twego uczucia?
— Alboż wiem, czy pani nie posuniesz tak daleko swéj zemsty, ażeby posiąść życie moje i zniszczyć je, coby było większą zemstą, aniżeli żądać mojéj śmierci...
— Ach! już teraz rozumiem! pan mnie nie kochasz! Myślisz o sobie, a nie o mnie! — wykrzyknęła z wściekłością i kilka łez zwilżyło jéj oczy.
— No! to bierz moje życie, a osusz łzy swoje!
— O! to jest miłość! — wykrzyknęła głosem stłumionym — oto spojrzenie i akcent, jakiego oczekiwałam, aby przełożyć twoje szczęście nad moje! Ale, panie — mówiła daléj — proszę cię o jeden jeszcze i ostatni dowód téj, tak niby wielkiéj dla mnie czułości. Nie chcę pozostać tu dłużéj, jak tylko tyle, ile będzie potrzeba do przekonania wszystkich, że moim jesteś. Nie przyjmę nawet szklanki wody w domu, w którym gospodynią jest kobieta, co już dwa razy chciała mnie zabić, co i teraz knuje pewno zdradę jakąś przeciw nam, bo oto podsłuchuje nas w téj chwili — dodała, pokazując margrabiemu koniec pantofelka pani du Gua, zza drzwi wyglądający.
Potém otarła łzy, pochyliła się do ucha wodza, który zadrżał od tego dotknięcia, i rzekła:
— Przygotuj wszystko do naszego wyjazdu — rzekła — odprowadzisz mnie do Fougères i tam dopiéro się dowiesz, czy cię kocham. Po raz drugi oddaję się pod twoję opiekę z całą ufnością; pomyśl, czy ty po raz drugi zaufać mi zechcesz?
— Ach! Maryo, doprowadziłaś mnie już do tego, że nie wiem sam, co robię! Upajają mnie twoje słowa, twe spojrzenia, ty sama i gotów jestem czynić, co tylko rozkażesz!
— Jeżeli tak, to uczyń-że mnie na chwilę bardzo szczęśliwą! Daj mi zakosztować tryumfu, jakiego pragnęłam. Chcę pełną piersią odetchnąć życiem, o którém marzyłam; chcę się nasycić memi illuzyami, zanim się rozproszą. Chodź, tańcz ze mną!
Powrócili razem do sali balowéj, a chociaż panna de Verneuil była tak w uczuciach serca swojego i w swéj próżności zadowolnioną, jak tylko zadowolnioną być może kobieta, to jednak nieprzenikniona słodycz jéj oczu, uśmiech łagodny ust jéj cudownych i szybkość ruchów ożywionego tańca, stanęły na straży tajemnicom jéj myśli, jak jednolita powierzchnia wód dochowywa tajemnicy zbrodniarza, który w nią rzucił martwe zwłoki swéj ofiary. Niemniéj jednak całe zgromadzenie wydało okrzyk zdziwienia, gdy w objęciach swego kochanka przebiegała, walcując, salę. Oboje zachwyceni sobą, z oczyma nawzajem w siebie wpojonemi, rozkosznie z sobą spleceni, sunęli przez salę, przyciskając się do siebie namiętnie i okazując w ten sposób, jak wielkich obiecywali sobie zażyć rozkoszy w ściślejszych jeszcze związkach.
— Hrabio — zawołała pani du Gua, zwracając się do pana de Bauran — idź, dowiedz się, czy Pile-Miche jest w oberży, i przyprowadź mi go, a bądź pewien, że za tę małą przysługę będziesz mógł otrzymać ode mnie wszystko, co zechcesz, nawet moję rękę! Zemsta moja drogo mnie będzie kosztowała — dodała, patrząc za odchodzącym — ale tym razem nie wypuszczę jej z rąk!
W kilka minut późniéj panna de Verneuil i margrabia siedzieli w głębi karety, zaprzężonéj w cztery rosłe i silne konie. Widząc tych dwoje, jak jéj się zdawało, najzaciętszych nieprzyjaciół, trzymających się za ręce i miłośnie w siebie zapatrzonych, Fanszeta stanęła oniemiała ze zdumienia, nie śmiejąc zapytać swéj pani, czy to była miłość, czy zdrada. Dzięki ciszy i cieniom nocy, margrabia de Montauran nie mógł zauważyć niepokoju panny de Verneuil w miarę zbliżania się do Fougères. Gdy słabe blaski poranka dojrzéć pozwoliły w dali wieżę kościoła ś. Leonarda, Marya pomyślała:
— Teraz nadeszła godzina méj śmierci!
U pierwszego wzgórka kochankowie mieli jednocześnie wspólną myśl. Wysiedli z powozu i piechotą weszli na wzgórze, jakby dla przypomnienia sobie pierwszego swego spotkania. Marya, wziąwszy ramię margrabiego, podziękowała mu słodkim uśmiechem zato, że w drodze uszanował jéj zadumę. Potém, dochodząc do drugiego stopnia płaskowzgórza, z którego Fougères było już widoczném jak na dłoni, nagle jakby oprzytomniała.
— Nie idź daléj, margrabio — zawołała — moc moja nie wybawi cię dziś już z rąk Błękitnych!
Montauran spojrzał na nią zdumiony. Ona uśmiechnęła się smutnie, wskazała mu palcem odłam skały, rozkazując mu, aby usiadł, a sama stanęła przed nim w postawie pełnéj melancholii. Rozdzierające wzruszenia, jakich dusza jéj doznała w tak krótkim czasie i jakich w téj chwili była pastwą, nie pozwoliły Maryi rozwinąć całéj sztuki zalotności, którą tak szafowała. W téj chwili byłaby klękła na rozpalonych węglach i nie poczułaby bólu, jak przed paru godzinami nie czuł bólu margrabia, gdy pochwycił rozpaloną głownią, aby tém dać miarę swéj namiętności ku niéj.
Przez chwilę patrzyła na kochanka swego wzrokiem, w którym malowała się boleść niewypowiedziana, nareszcie, przerywając milczenie, rzekła doń te straszne wyrazy:
— Wszystko, o coś mnie pan podejrzywał, panie margrabio, jest prawdą!
Margrabia chciał odpowiedziéć, lecz ona powstrzymała go giestem.
— Na litość! — zawołała, składając ręce jak do modlitwy — wysłuchaj tego, co ci mam powiedziéć, i nie przerywaj mi! Jestem w istocie — mówiła daléj — córką księcia de Verneuil, ale córką naturalną. Matka moja, panna de Casteran, zostawszy zakonnicą dla uniknięcia mąk, jakie ją czekały w domu rodzinnym, odpokutowała swój błąd piętnastoma laty łez i umarła w Séez. Dopiéro na łożu śmierci, będąc już przełożoną klasztoru, ukochana matka moja błagała za mną człowieka, który ją opuścił, wiedziała bowiem, że pozostawia mnie bez przyjaciół, bez majątku, bez przyszłości... Człowiek ten zapomniał zupełnie o dziecku swojém, które powierzone było dotąd opiece matki Fanszety. Niemniéj jednak książę przyjął mnie chętnie i przyznał za swoję córkę, prawdopodobnie dlatego, że byłam piękną i że widział się we mnie odrodzonym. Książę był jednym z magnatów, którzy za czasów ostatniego panowania pokładali całą sławę swoję w tém, aby pokazać, jak można popełniać zbrodnie z wdziękiem i jak wdzięk ten może rozbrajać opinią. Nie dodam nic więcéj. Był-to mój ojciec! Teraz pozwól, niech ci opowiem, w jaki sposób pobyt mój w Paryżu musiał bezwarunkowo skalać duszę moję. Towarzystwo księcia de Verneuil i to, w które mnie wprowadził, było przesycone zasadami téj filozofii, któréj podstawą jest ironia i wyszydzanie wszystkiego, a która entuzyazmowała całą Francyą, dając każdemu łatwe pole do okazania swego dowcipu. Świetne i pełne owego dowcipu rozmowy pieściły ucho moje, dając umysłowi pokarm niezdrowy w postaci złośliwéj wzgardy wszystkiego, co było religią i prawdą. Mężczyźni, szydząc z uczuć, naśladowali ich pozory tém lepiéj, im mniéj czuli, i podbijali serca kobiet tyle epigramatycznemi wyrażeniami, ile lakonizmem i ostrzem żartów. Często téż grzeszyli zbytkiem dowcipu, czyniąc z miłości sztukę raczéj, niż zadowolnienie potrzeby serca. Ja sama słabo opierałam się temu prądowi. Mimo to jednak, przebacz mi, margrabio, tę zarozumiałość, dusza moja dosyć była namiętną i gorącą, aby odczuć mogła i zrozumiéć, że dowcip ów i złośliwość wysusza serca wszystkich, ale życie, które wówczas prowadziłam, przywiodło do tego, że w sercu mojém zawrzała walka pomiędzy porywami uczucia i zdrożnemi nawyknieniami, których nabyłam. Kilku ludzi, istotnie wyższych umysłowo, z upodobaniem rozwijało we mnie tę swobodę myślenia i pogardę opinii publicznéj, która odziera kobietę z téj skromności ducha, bez jakiéj traci ona cały swój urok. Niestety! nieszczęście nie zdołało zniszczyć we mnie wad, nabytych w dostatkach. Ojciec mój — ciągnęła daléj, westchnąwszy — książę de Verneuil, umarł, przyznawszy mnie i uposażywszy testamentem, który znacznie zmniejszał majątek mego brata, a jego syna, ale syna prawego. Pewnego pięknego poranku znalazłam się bez dachu i bez protektora. Brat mój bowiem zakwestyonował ostatnią wolę ojca, która mnie czyniła bogatą i niezależną. Trzy lata, przebyte w zbytkach i bogactwie, rozwinęły we mnie uczucie próżności. Zadawalniając wszystkie moje fantazye, ojciec stworzył we mnie potrzeby zbytku i przyzwyczajenia, których niebezpieczeństw młoda i naiwna dusza moja nie rozumiała. Przyjaciel ojca mego, marszałek książę de Lenoncourt, starzec siedemdziesięcioletni, ofiarował się być moim opiekunem. Przyjęłam tę ofiarę i znalazłam się w kilka dni po rozpoczęciu tego ohydnego procesu w świetnie urządzonym domu, w którym używałam wszystkich wygód, jakich pozbawiało mnie okrucieństwo mego brata. Co wieczór stary marszałek spędzał przy mnie po kilka godzin, podczas których nie szczędził mi słów pociechy i czułości. Siwe jego włosy i wszystkie dowody prawdziwie ojcowskiego przywiązania, jakie mi dawał, usposabiały mnie do złożenia w jego sercu wybujałych uczuć moich i z pewną rozkoszą nazywałam się jego córką. Przyjmowałam bez skrupułu stroje i kosztowności, jakie mi ofiarowywał, i nie krępowałam się wobec niego z objawem moich pragnień i kaprysów, które wszystkie spełniał, zdając się szukać szczęścia w ich zadowolnieniu. Pewnego wieczora dowiedziałam się, że cały Paryż uważa mnie za kochankę księcia marszałka. Dowiedziono mi, że było nad siły moje odzyskać niewinność, któréj mnie świat cały z taką zaciętością pozbawiał. Człowiek, który nadużył mego niedoświadczenia, kochankiem moim być nie mógł, a małżonkiem nie chciał. Objaśniona tak okrutnie o położeniu swojém w opinii powszechnéj, zażądałam, aby, dając mi swoje życie, w ten jedynie możliwy sposób ocalił mój honor. Książę w wilią dnia, w którym spełnić się miało to małżeństwo, zbiegł do Koblencyi. Ze wstydem wypędzoną zostałam z domu, w którym mnie marszałek umieścił, a który, jak się okazało, nie był jego własnością!.. Dotąd wyznałam ci prawdę szczerze i otwarcie, jakbym wyznawała ją przed Bogiem, lecz teraz nie pytaj nieszczęśliwéj o rachunek z cierpień, zagrzebanych w jéj pamięci. Pewnego dnia znalazłam się żoną Dantona. W kilka dni późniéj huragan podciął dąb olbrzymi, około którego oplotłam moje ramiona. Widząc się raz jeszcze pogrążoną w najgłębszéj i najstraszniejszéj nędzy, postanowiłam umrzéć. Nie wiem, czy przywiązanie do życia, czy nadzieja zmęczenia zawistnego losu i znalezienia w téj przepaści bezdennéj szczęścia, które ode mnie uciekało, była moją doradczynią, czy téż skłoniły mnie do zaniechania zamiarów samobójczych przedstawienia pewnego młodego człowieka z Vendôme, który od dwóch lat, jak wąż do drzewa, przyczepił się do mnie z tą myślą, że ostatnia biéda i nieszczęście skłoni mnie, abym mu się oddała. Wreszcie nie wiem nawet, jak się to stało, że przyjęłam na siebie tę niecną misyą, która mnie za trzykroć sto tysięcy franków zobowiązywała do wzbudzenia miłości w nieznajomym, którego wydać miałam w ręce jego nieprzyjaciół. Zobaczyłam cię, margrabio, i nie znając, poznałam cię odrazu tém przeczuciem serca, które nas nigdy nie myli. Pragnęłam wątpić, gdyż im cię bardziéj kochałam, tém rzeczywistość była mi straszniejszą. Ratując cię z rąk Hulota, wyrzekłam się méj roli, postanawiając oszukać katów, zamiast oszukiwać ich ofiarę. Źle czyniłam, drwiąc sobie tak z ludzi, z ich życia, z ich polityki i z siebie saméj, bez zastanowienia się, jak dziecko, biorąc tylko uczucia swoje w rachubę. Sądziłam, że jestem kochaną, i pozwoliłam wzejść i wzrosnąć nadziei rozpoczęcia nanowo mego życia. Ale wszystko, a może nawet i ja sama zdradziłam dawne me zboczenia z prostéj drogi, gdyż bezwątpienia musiałeś pan sam powziąć nieufność do kobiety tak namiętnéj, jak ja. Niestety! któż nie będzie miał litości i względu na miłość moję i z niéj wynikające udawanie moje! Tak, margrabio, zdawało mi się, że obudziłam się ze strasznego snu, że budząc się, miałam lat szesnaście. Wszakżeż byłam w rodzinném mojém Alençon, gdzie tyle wspomnień uprzytomniało mi dzieciństwo moje, tak czyste i nieskalane! W szalonéj prostocie śmiałam mniemać, że miłość wróci mi niewinność moję. Przez chwilę wierzyłam, że dziewicą jestem czystą, ponieważ jeszcze nie kochałam! Ale wczoraj wieczorem zdawało mi się, że w głosie twoim odczuwam prawdę twego uczucia i zadałam sobie pytanie: dlaczegoż mowa ma zwodzić? Wiedz-że teraz, panie margrabio — mówiła daléj głosem gardłowym, zdając się oczekiwać z dumą pogardy — wiesz dobrze, że jestem istotą upadłą, niegodną! Od téj chwili powracam do roli kobiety bez czci, zmęczona odgrywaniem roli kobiety, którą ty zwróciłeś ku wszystkim świętościom duszy i serca. Cnota mi cięży! Pogardzałabym tobą, gdybyś okazał tyle słabości, aby się ze mną ożenić. Byłoby-to głupstwem, które popełnić może jakiś hrabia de Bauran, ale ty, panie, zostań godnym twéj wielkiéj przyszłości i porzuć mnie bez żalu. Ladacznica, jaką jestem, byłaby zbyt wymagającą: kochałaby cię zupełnie inaczéj, jak młode i naiwne dziewczę sercem nadziei pełném, że zostanie twoją towarzyszką, uczyni cię wiecznie szczęśliwym, przyniesie ci zaszczyt sobą i stanie się szlachetną i wielką małżonką twoją. Taką czułam się przez chwilę i w tém uczuciu czerpałam odwagę wskrzeszenia méj natury, pełnéj wad i kału, aby wznieść między mną i tobą wieczną zaporę! Téj miłości poświęcam zaszczyty i bogactwa. Duma, jaką mnie to poświęcenie przejmuje, podtrzyma mnie w nędzy i upadku, a los może sobie ze mną czynić, co mu się podoba. Nie wydam cię nigdy! Wracam do Paryża. Tam imię twoje będzie mi stanowić drugą istotę mnie saméj, a nieoceniona wartość, jaką téj drugiéj odblask twój nada, pocieszy mnie we wszystkich moich smutkach. Co do ciebie, mężczyzną jesteś, zapomnisz mnie. Żegnam cię!
Wyrzekłszy te słowa, puściła się w kierunku dolin ś. Sulpicyusza i znikła, zanim margrabia zdążył powstać, aby ją zatrzymać, ale gdy już jéj dojrzéć nie mógł, wróciła, i korzystając z wyłomów w skale, ukryła się w nich, a podniósłszy głowę, patrzyła za margrabią z ciekawością, w któréj widać było jakieś powątpiewanie. Montauran szedł, jakby nie wiedział, co czyni i gdzie idzie, jak człowiek bólem zgnębiony.
— Byłażby to słaba głowa i słabe serce! — mówiła do siebie, gdy znikł, oddalając się od niéj. — Czy mnie zrozumie?..
Potém nagle zwróciła się sama, wielkiemi krokami dążąc do Fougères, jakby się obawiała, aby nie pogonił za nią do wrót miasta, w którém znalazłby śmierć niechybną.
— No, i cóż, Fanszeto, cóż mówił do ciebie? — spytała wiernéj swéj Bretonki, gdy się nareszcie spotkały.
— Niestety! Maryo, litość we mnie wzbudził. Wy, wielkie damy, zabijacie człowieka słowami, bez litości!
— Cóż uczynił, gdy cię spotkał?
— Czyż on mnie widział, Maryo! Ach! on ciebie kocha!
— Kocha mnie, albo nie kocha! — odpowiedziała — oto dwa przypuszczenia, pomiędzy któremi jest dla mnie taż sama odległość, co między rajem i piekłem. Pomiędzy temi dwiema ostatecznościami niema tyle miejsca, żebym mogła stopę na niém oprzéć.
Tak spełniwszy przeznaczenie swoje, Marya oddać się mogła cała swéj boleści, a twarz jéj, dotąd ożywiona tylu różnemi uczuciami, zmieniła się tak raptownie, że po jednym dniu, podczas którego ciągle wahała się pomiędzy przeczuciem szczęścia i rozpaczą, straciła odrazu cały blask swéj piękności i całą świeżość, któréj zasadniczą cechą jest albo brak zupełny namiętności, albo upojenie rozkoszy.
Ciekawi poznać rezultat szalonego jéj przedsięwzięcia, Hulot i Korentyn przybyli odwiedzić Maryą zaraz prawie po jéj powrocie. Przyjęła ich z uśmiechem.
— No, i cóż? — rzekła do komendanta, widząc zafrasowaną jego fizyognomią, pełną pytającego wyrazu — lis powraca na wasz strzał i niezadługo odniesiecie świetne zwycięstwo!
— Cóż się stało? — zapytał niby obojętnie Korentyn, rzucając na pannę de Verneuil jedno z tych skośnych spojrzeń, któremi tego rodzaju dyplomaci starają się myśl szpiegować.
— Nic dziwnego! — odpowiedziała — Gars więcéj niż kiedykolwiek zakochany jest we mnie i zmusiłam go, aby mi towarzyszył aż do bram Fougères.
— Jak się zdaje, tu ustała moc wasza, obywatelko — rzekł Korentyn — i strach eks-szlachcica wobec śmierci większym jest aniżeli miłość, którą tchnie ku wam.
Panna de Verneuil rzuciła Korentynowi spojrzenie pełne wzgardy.
— Sądzicie go według siebie — odparła.
— Dlaczegoż nie przywiedliście go — rzekł nie zważając na to — aż do waszego mieszkania?
— Gdyby w istocie kochał mnie prawdziwie, komendancie — rzekła do Hulota rzucając mu spojrzenie pełne powabu i złośliwości — czyżbyście mieli mi bardzo za złe, gdybym go ocaliła wywodząc go po-za granicę Francyi.
Stary żołnierz szybko podsunął się ku niéj i ująwszy jéj rękę, podniósł ją do ust z zapałem, potém spojrzał na nią poważnie i rzekł głosem ponurym i smutnym:
— Zapominacie pani o moich dwóch przyjaciołach i o moich sześćdziesięciu trzech ludziach!
— Ach! komendancie — rzekła z całą naiwnością namiętności — to się nie może pisać na jego rachunek, został on wprowadzony w błąd przez nikczemną kobietę, kochankę gienerała Charette, która piłaby, jak mi się zdaje, z ochotą krew Błękitnych...
— No, Maryo — wtrącił Korentyn — nie żartuj z komendanta, on się jeszcze nie zna na twoich wybiegach.
— Milcz pan — zawołała — i wiedz, że dzień, w którym mi się zanadto nie podobasz nie będzie miał jutra dla ciebie!
— Widzę, pani — rzekł Hulot bez goryczy i cierpkości — że muszę się przygotować do walki.
— Nie jesteście dosyć silni po temu, kochany pułkowniku — rzekła. — Widziałam więcéj niż sześć tysięcy ludzi w ich obozie pod Saint-James, a było to wojsko dobrze zbrojne, z artyleryą i z oficerami angielskiemi. Ale ci wszyscy ludzie nic nie warci bez niego! Ja myślę tak jak Fouché — głowa jego to wszystko!
— A więc! — zapytał Korentyn zniecierpliwiony — kiedyż ją będziemy mieli?
— Nie wiem — odpowiedziała ze swobodą...
— Anglicy! — wykrzyknął z gniewem Hulot — Anglicy! tego mu tylko brakło, żeby skończonym być zbrodniarzem! Ach! zdrajco! ja tobie dam Anglików!...
— Jak się zdaje, obywatelu dyplomato — rzekł Hulot do Korentyna, gdy się znaleźli o kilka kroków poza jéj drzwiami — dajecie się téj dziewczynie peryodycznie wyprowadzać w pole.
— Naturalne to jest, obywatelu komendancie — odparł Korentyn zamyślony — że ze wszystkiego, co nam powiedziała, wyście nic a nic nie zrozumieli. Wy wojskowi nie rozumiecie wcale, że są różne sposoby wojowania. Użyć zręcznie jakby sprężyn na korzyść państwa namiętności ludzkich, tak mężczyzn, jak kobiet, uregulować kombinacyę kółek w téj wielkiéj maszynie, którą nazywamy rządem i wprządz w nią nieokiełznane uczucia jakby w wóz rozszalałe konie — czyż-to nie znaczy tworzyć i jak Bóg stanąć między ludźmi i centrum świata?...
— Pozwolisz mi przecie przekładać moje rzemiosło nad twoje! — odparł sucho stary żołnierz. To téż róbcie z waszemi kółkami i z waszą maszyną, co się wam podoba, ja nie znam innego zwierzchnika jak tylko ministra wojny, mam moje rozkazy i nie myślę czekać na was, ale wezmę się do dzieła z mojemi zuchami, którzy się nie boją ognia i z przodu wezmę nieprzyjaciela, którego wy się z tyłu pochwycić staracie.
— O! możecie się przygotować do marszu, obywatelu — rzekł Korentyn. — Z tego, co ta dziewczyna swojém gadaniem dała mi do zrozumienia, jakkolwiek gadanie to wydawać się może niezrozumiałém, ja sądzę, że będziecie mieli z kim się potykać, a ja się postaram tymczasem o znalezienie wam sposobności spotkania się sam-na-sam z naczelnikiem tych zbójów!
— Jakże to uczynić zdołacie — zapytał Hulot stając i cofając się krok w tył, aby lepiéj widziéć i słyszéć tę dziwną dlań figurę.
— Panna de Verneuil kocha Garsa — odparł Korentyn głosem ponurym — i być może jest przez niego kochaną! Margrabia, czerwona wstęga, gwiazda na piersiach, przytem młody i dowcipny a może jest nawet jeszcze bogaty jakim dziwnym sposobem? Ile to pokus! Byłaby zaprawdę głupia, gdyby się nie starała działać na swój rachunek i jeżeli może, wydać się za niego, zamiast go nam wydać! Teraz stara się nas czémś zająć, alem ja dojrzał w jéj oczach jakąś niepewność. Kochankowie spotkają się gdzieś zapewne, a może już nawet spotkanie jest naznaczone. Jutro, bądź pewny, jak zająca schwycę go za słuchy! Do téj chwili był on tylko nieprzyjacielem Rzeczypospolitéj, ale od chwil kilku został nieprzyjacielem moim osobistym; ci, którzy poważyli się stanąć pomiędzy tą dziewczyną a mną, wszyscy zginęli na rusztowaniu!...
Kończąc te wyrazy, Korentyn wpadł w zadumę, która nie pozwoliła mu dojrzéć głębokiego wstrętu, jaki wyrył się na twarzy szlachetnego i lojalnego żołnierza w chwili, gdy odkrył i pojął głębie téj intrygi i mechanizm sprężyn użytych przez Fouché’go. Hulot postanowił téż przeszkadzać Korentynowi we wszystkiém, coby nie dążyło wprost i bezpośrednio do zapewnienia tryumfu rządowi i obiecał sobie w duchu dać nieprzyjaciołom Rzeczypospolitéj możność padnięcia z honorem, na placu boju, nie zaś z rąk kata, którego ten zbir wyższéj policyi z dumą nazywał się dostarczycielem.
— Gdyby Pierwszy Konsul mnie słyszał — rzekł, odwracając się tyłem do Korentyna — zostawiłby pewno tych podłych lisów do wykurzenia z jam arystokratów! Byliby to godni siebie nieprzyjaciele! Nam żołnierzom czego innego trzeba.
Korentyn spokojnie i zimno popatrzył za odchodzącym, po chwili dopiéro uśmiech sardoniczny ukazując się na jego ustach, ujawnił zarozumiałość i ufność w siebie, tego Machiawela niższéj kategoryi.
— Daj takim zwierzętom trzy łokcie sukna niebieskiego — pomyślał — i przypasz im kawałek żelaza do boku, a już im się wydaje, że w polityce można ludzi zabijać tylko jednym sposobem!
Potém przechadzając się zwolna i mówił sam do siebie półgłosem:
— Tak! nareszcie nadeszła chwila, że ta istota będzie moją! Od lat pięciu krąg, który około niéj jak księżyc około ziemi zataczam, ścieśniał się stopniowo, teraz ją mam i z nią po szczeblach władzy dojdę tak wysoko, jak Fouché.
Pomyślał znowu chwilę i mówił daléj:
— Tak! gdy straci jedynego człowieka którego pokochała — boleść jéj rzuci ją z duszą i ciałem w moje ramiona. Idzie już teraz tylko o to, aby czuwać dzień i noc dla podchwycenia jéj tajemnicy.
W chwilę późniéj, spostrzegacz dobry, dojrzałby bladą twarz tego potwornego człowieka przez szyby jednego z wyżéj położonych domów, skąd mógł ściśle badać i nie przepuścić niespostrzeżonym nikogo, ktoby chciał wejść do miasta od strony szeregu domów równolegle bieżących ze ś-tym Leonardem. Z cierpliwością kota, wyczekującego myszy, Korentyn znalazł się na tém samém stanowisku i nazajutrz rano, baczny na każdy szelest i gotów poddać każdego przechodnia jaknajsurowszemu egzaminowi.
Dzień, który się zaczął, był dniem targowym. Chociaż w owym groźnym czasie wieśniacy z trudnością odważali się przybywać z produktami swemi do miasta, Korentyn dostrzegł rano jakiegoś młodego chłopaka o twarzy złowrogiéj, okrytego skórą kozią, niosącego w ręku niewielki koszyk spłaszczony, kształtów zwykłych w Bretanni i kierującego swoje kroki wprost ku domkowi zajmowanemu przez pannę de Verneuil, po kilkakrotném zbadaniu wzrokiem miejscowości, którą uznał za bezpieczną.
Korentyn zbiegł ze swego obserwatoryum, z zamiarem oczekiwania na przybysza przy wyjściu, nagle jednak błysnęła w umyśle jego myśl, że gdyby zdołał zejść niespodziewanie Maryą, mógłby może pochwycić jedném spojrzeniem tajemnicę ukrytą w koszyku emisaryusza. Zresztą głos ogólny objaśniał go już, że niepodobna było prawie walczyć z powodzeniem przeciw niezgłębionym nigdy odpowiedziom Bretonów i Normandów.
— Galope-Chopine! — wykrzyknęła panna de Verneuil, spostrzegając Szuana, którego wprowadziła Fanszeta — i dodała głosem stłumionym: — Czyżbym w istocie była kochaną!?
Nieoczekiwana nadzieja rozlała świetne rumieńce po pięknych jéj policzkach i napełniła radością jéj serce. Galope-Chopine kolejno przyglądał się pani domu i Fanszecie, rzucając na tę ostatnią spojrzenie pełne nieufności. Jeden znak panny de Verneuil uspokoił go.
— Pani — rzekł — gdy przyjdzie godzina druga, on przyjdzie do mojéj chaty i czekać was tam będzie.
Wzruszenie nie pozwoliło pannie de Verneuil dać innéj odpowiedzi, jak lekkie skinienie głowy, które jednak tak pełne było wyrazu, że najnieoświeceńszy Samojed zrozumiałby jego znaczenie.
W téjże chwili odgłos kroków Korentyna rozległ się w salonie. Galope-Chopine nie zmieszał się ani trochę, gdy spojrzenie i dreszcz, jaki przebiegł pannę de Verneuil, ostrzegły go o niebezpieczeństwie i zanim jeszcze szpieg ukazał swą lisią postać, już Szuan podniósłszy głos zwyczajem wieśniaka bretońskiego mówił do Fanszety.
— Bo to widzi panienka co innego jest-to masło bretońskie, a co innego inne masła bretońskie! Chcesz panienka masła z Gibarry i dajesz tylko jedenaście su za funt? — To nie było po co po mnie posyłać! Toć to przecież dobre masło, to się nazywa masło — wołał odkrywając dwie osełki istotnie pięknego masła, ułożone w koszyku przez Barbettę. Trzeba być sprawiedliwym, panienko, krzywda ludzka bokiem wyłazi! — dołóż-że susa na funciku!
Głos jego gruby nie zdradzał najmniejszego wzruszenia, a oczy zielone przyćmione wielkiemi szpakowatemi już brwiami, wytrzymały bez bojaźni przenikliwy wzrok Korentyna.
— No, cicho bądź, krzykaczu jakiś! Nie przyszedłeś ty tu sprzedawać masło! Ta pani w życiu swojém nic nigdy nie targowała! Rzemiosło, jakiemu się oddajesz, mój stary, skróci cię kiedyś o całą głowę! — A uderzając go przyjaźnie po ramieniu, Korentyn dodał: — Nie można być zarazem sługą Szuanów i sługą Błękitnych.
Galope-Chopine potrzebował całéj swéj przytomności umysłu, aby powstrzymać swoję wściekłość i nie odeprzéć oskarżenia, które w istocie skutkiem jego chciwości i skąpstwa, było uzasadnioném. Odpowiedział jednak spokojnie:
— Pan sobie ze mnie żartować myśli!
Korentyn odwrócił się od Szuana, ale składając ukłon pannie de Verneuil, któréj serce ścisnęło się, mógł go łatwo widziéć i badać wzrokiem w lustrze.
Galope-Chopine nie spodziewając się, żeby go szpieg mógł widziéć, nie patrząc na niego wzrokiem, zdawał się szukać rady u Fanszety, która wskazała mu drzwi mówiąc:
— No, chodźcie już ze mną, mój poczciwcze, jakoś się przecie porozumiemy o to masło!
Nic nie uszło uwagi Korentyna, ani gniew panny de Verneuil, który uśmiechem źle pokrywała, ani jéj rumieniec, ani zmiana w jéj fizyognomii, ani niepokój Szuana, ani giest Fanszety ukazującéj drzwi! Korentyn wszystko dojrzał. Przekonany, że Galope-Chopine jest wysłańcem margrabiego, zatrzymał go za kudły skory koziéj w chwili, gdy ten już wychodził, a przyprowadziwszy go do okna i patrząc mu ostro w oczy zapytał:
— Gdzie to mieszkacie, mój przyjacielu? ja téż potrzebuję masła.
— Dobry panie — odparł Szuan — całe Fougères zna drogę do mojéj chaty, ja jestem, jakby to powiedziéć, z przeproszeniem?...
— Korentynie! — wykrzyknęła panna de Verneuil przerywając odpowiedź Szuana — cóż to za śmiałość cię napadła nachodzić mnie o téj godzinie! Zaledwie ubrana jestem. Daj pokój temu wieśniakowi, który nie rozumie twoich badań, tak jak ja nie rozumiem ich przyczyny. Idźcie już, mój człowieku!...
Galope-Chopine zdawał się chwilę ociągać z odejściem. Wahanie się to naturalne, czy téż udane biednego wieśniaka, oszołomionego, jakby nie wiedział komu ma być posłuszny, poczęło w błąd wprowadzać Korentyna. Nareszcie Szuan znaglony nakazującym giestem Maryi, oddalił się ciężkim krokiem. Panna de Verneuil i Korentyn pozostali sami patrząc na siebie nawzajem. Tym razem czysty i jasny wzrok Maryi nie zdołał znieść blasku pałających oczu tego człowieka. Pewność siebie, z jaką szpieg ten wszedł do jéj mieszkania, wyraz twarzy, jakiego Marya jeszcze u niego nie widziała, dźwięk matowy głosu zwykle drżącego; wszystko ją przerażało. Zrozumiała, że walka jakaś ukryta rozpoczyna się pomiędzy niemi i że on roztacza przeciw niéj całą moc swego podziemnego wpływu, ale jeśli w téj stanowczéj chwili miała jasne i zupełne pojęcie o przepaści, w którą się rzucała, to jednocześnie w miłości swéj czerpała siły, do otrząśnięcia się z obejmującego ją lodowatego zimna złowrogich przeczuć.
— Korentynie — zawołała z uśmiechem udanéj wesołości — spodziewam się, że pozwolisz mi się ubrać.
— Maryo — tak, pozwól mi nazywać cię po imieniu! Ty mnie nie znasz jeszcze! Posłuchaj mnie, człowiek, mniéj nawet przewidujący niż ja, byłby już dojrzał miłość twoję dla margrabiego de Montauran. Jam-ci kilkakrotnie już ofiarowywał serce moje i prosił cię o twoję rękę. Nie znajdujesz mnie godnym siebie, a może nawet i masz racyę, ale jeżeli w istocie jesteś zbyt wysoko położona, zbyt piękną i zbyt wielką dla mnie, to ja się postaram ściągnąć cię do mego poziomu. Moje ambitne dążenia i moje przekonania nie wzbudziły w tobie szacunku dla mnie i pod tym względem jesteś w błędzie. Ludzie nie warci są nawet tyle, ile ja ich cenię, to jest prawie nic. Ja z pewnością dosięgnę wysokiego stanowiska, którego zaszczyty pochlebią ci. Któż będzie w stanie kochać cię więcéj, któżby się więcéj poddał panowaniu twemu, jak nie człowiek, który cię kocha od lat pięciu! Jakkolwiek tém, co powiem, mogę się narazić na to, że poweźmiesz o mnie niekorzystną opinię, gdyż ty nie rozumiesz, aby można było przez nadmiar miłości wyrzec się osoby ubóstwianéj, to jednak chcę ci dać miarę bezinteresowności, z jaką cię uwielbiam. Nie kiwaj tak cudowną twą główką. Jeżeli margrabia cię kocha, zaślub go, ale przedewszystkiém przekonaj się o szczerości jego uczuć. Byłbym w rozpaczy, gdybym cię widział zawiedzioną, gdyż twoje szczęście nad moje własne przekładam. Moje postanowienie może cię zadziwić, ale przypisz je wyłącznie rozsądkowi człowieka, który nie jest dość głupim, aby chciał posiadać kobietę mimo jéj woli. To téż nie ciebie, tylko siebie samego obwiniam o bezskuteczność moich starań. Miałem nadzieję zdobyć serce twoje poświęceniem i poddaniem się, gdyż oddawna, jak wiesz, staram się uczynić cię szczęśliwą według mojéj myśli, aleś ty mnie niczém nagrodzić nie chciała.
— Cierpiałam pana przy sobie — rzekła dumnie.
— I dodaj przytém, że żałujesz i tego nawet.
— Czyż w samym wirze téj niecnej sprawy, do któréj mnie wplątałeś, mam panu jeszcze dziękować...
— Proponując ci sprawę istotnie, dla umysłów bojaźliwych, nie będącą bez zarzutu — odrzekł zuchwale — miałem tylko dobrobyt twój na myśli. Co do mnie, jakkolwiek będzie, czy uda mi się, czy nie, zawsze będę umiał wyzyskać rezultat ostateczny na korzyść moich projektów. Gdybyś wyszła za Montaurana, byłbym zachwycony, gdybym mógł służyć z korzyścią sprawie Bourbonów w Paryżu, gdzie jestem członkiem klubu Clichy. Otóż okoliczność, która by mnie uwydatniła wobec książąt, skłoniłaby mnie łatwo do opuszczenia interesów Rzeczypospolitéj chylącéj się do upadku. Gienerał Bonaparte jest nazbyt zręcznym, aby nie zrozumiał, że nie może być sam jednocześnie w Niemczech, we Włoszech i tutaj, gdzie idee rewolucyjne upadają. Dokonał on przewrotu 18 brumaira jedynie dlatego, aby otrzymać od Bourbonów lepsze warunki przy handlu z niemi o Francyę, jest-to bowiem człowiek bardzo dowcipny i wielce przewidujący, ale rzeczywiści politycy winni prześcignąć go na drodze, na którą się zwrócił. Zdradzać kraj swój jest-to jeden ze skrupułów, które my ludzie wyżsi pozostawiamy głupcom. Nie chcę przed tobą taić, że mam upoważnienie do zawiązania układów z naczelnikami Szuanów, jak również mam moc wydawać na nich wyroki. Fouché, mój protektor, jest człowiekiem myśli, oddawna gra on już podwójną rolę. Za czasów terroryzmu, był jednocześnie za Robespierrem i za Dantonem...
— Któregoście nikczemnie zdradzili — wtrąciła.
— To drobnostka — odpowiedział Korentyn — zginął, zapomnij o nim. No, teraz kiedy ja otworzyłem przed tobą serce, zechciéj i ty mówić ze mną otwarcie. Nasz dowódca półbrygady, sprytniejszy jest, niż się wydaje, i jeżeli chcesz go wyprowadzić w pole i omylić jego czujność, to zaprawdę nie będę ci bezużytecznym. Pomyśl, że on to całą dolinę zaraził kontr-szuanami i z łatwością wasze spotkanie wykryje. Pozostając tu pod jego oczyma, jesteście na łasce jego policyi. Patrz, z jaką szybkością doszła go wiadomość, że Szuan ten przyszedł do ciebie! Przezorność jego wojskowa nauczy go, że wszelki, choćby najmniejszy, ruch twój, wskaże mu i objaśni go o ruchach margrabiego, jeżeli margrabia cię kocha!?
Panna de Verneuil nigdy nie przypuszczała nawet możności tak słodkiego głosu u Korentyna, który zdawał się człowiekiem dobréj wiary i godnym zaufania. Serce biednéj dziewczyny tak łatwo przejmowało się uczuciami szlachetnemi, że już-już miała wydać swą tajemnicę gadowi, który ją w swe zwoje oplatał. Na szczęście jednak przyszło jéj na myśl, że dotąd żadnego nie miała dowodu szczerości tych słówek miodowych i żadnych sobie nie czyniła odtąd skrupułów w oszukiwaniu swego nadzorcy i szpiega.
— Tak jest, Korentynie — rzekła — odgadłeś. Tak, kocham margrabiego, ale on mnie nie kocha! przynajmniéj tak mi się zdaje! To téż spotkanie, jakie mi naznacza, wydaje mi się raczéj zasadzką jakąś!....
— Przecież — odparł Korentyn — mówiłaś nam wczoraj, ze cię odprowadził aż do Fougères... Gdyby był chciał gwałtu jakiego się dopuścić, nie byłabyś tu dzisiaj.
— Ty masz serce twarde i spokojne, Korentynie. Ty możesz ze spokojem układać kombinacyę z wydarzeń życia ludzkiego, ale nie możesz obliczyć ludzkich namiętności. To jest może przyczyną wstrętu, jaki we mnie wzbudzasz. Jeżeli jesteś tak przewidującym, to postarajże się wytłomaczyć mi, dlaczego człowiek, którego, gwałt sobie zadając, opuściłam onegdaj wieczór, gdy mnie nie zatrzymywał, oczekuje mnie dziś z niecierpliwością na drodze do Mayenne, w domku Florigny, nad wieczorem...
Na te słowa, które zdawały się być mimowolném wyjaśnieniem najtajniejszych myśli téj istoty namiętnéj i szczeréj, Korentyn zarumienił się z radości, gdyż młody był jeszcze, ale jednocześnie rzucił na nią zpod oka jedno z tych spojrzeń przeszywających, które badają do głębi duszy człowieka. Naiwność panny de Verneuil tak dobrze była udaną, że oszukała szpiega, który odpowiedział również dobrze udaną dobrodusznością:
— Może chcesz, żebym ci towarzyszył choćby zdala? Wezmę ze sobą kilku żołnierzy przebranych i będziemy gotowi na twoje rozkazy.
— I owszem — rzekła — ale przyrzecz mi na honor twój... o nie! w to zaklęcie nie wierzę! na zbawienie twoje!... i to nie! ty w Boga nie wierzysz! na twą duszę, ale ty może duszy nie masz. Jakąż pewność dać mi możesz twojéj wierności!? A jednak ja ci zaufam i składam w twoje ręce więcéj niż życie moje, bo miłość moję i moję zemstę!
Lekki uśmiech, który się przesunął po ustach Korentyna i oświecił na jedno mgnienie oka twarz jego nikczemną, dał poznać pannie de Verneuil niebezpieczeństwo, jakiego uniknęła. Zbir, którego nozdrza ściskały się zamiast się rozdymać, ujął rękę swéj ofiary, ucałował ją z oznakami głębokiego szacunku i wyszedł, oddając jéj ukłon niepozbawiony pewnego wdzięku męskiego.
W trzy godziny po téj scenie, panna de Verneuil, która obawiała się powrotu Korentyna, wysunęła się ukradkiem przez bramę ś-go Leonarda i wybiegła na ścieżkę zwaną Nid-aux-Crocs, która prowadziła na dolinę rzeki Nançon. Zdawało jéj się, że już jest zbawiona biegnąc po labiryncie ścieżek prowadzących do chaty Galope-Chopine’a, do któréj dążyła wesoło pędzona nadzieją znalezienia swego szczęścia i pragnieniem ocalenia kochanka od śmierci, która mu groziła. W téj samej chwili, Korentyn szukał po mieście komendanta.
Z trudnością poznał on Hulota znalazłszy go na placu broni, gdzie zajęty był przygotowaniami wojennemi. W istocie stary weteran uczynił poświęcenie, które ocenić nie będzie łatwo. Harcap jego był obcięty a wąsy ogolone, włosy zaś ułożone po księżemu, lekko pudrem były przyprószone. Na nogach miał trzewiki podkute i mundur swój niebieski, szpadę zamienił na skórę kozią, przepasaną pasem, za którym zatknięte były dwa pistolety, w ręku miał ciężki karabin. Tak uzbrojony odbywał przegląd dwóchset mieszkańców Fougères, których strój mógł omylić oko najwprawniejszego z Szuanów. Usposobienie wojenne tego miasteczka i charakter bretoński, rozwijały się i uwydatniały w téj scenie, która nie była nową. Tu i owdzie, matki i siostry podawały swoim synom lub braciom blaszanki z wódką, lub zapomniane pistolety. Kilku starców dopytywało się o liczbę i gatunek naboi tych żołnierzy gwardyi narodowéj, poprzebieranych za kontrszuanów, a których wesołość i buta zdawały się znamionować raczéj przygotowania do polowania, niżeli do niebezpiecznéj wyprawy wojennéj.
Dla nich spotkania Szuanów, w których Bretonowie z miast bili się przeciw Bretonom ze wsi, zdawały się zastępować turnieje rycerskie. Entuzyazm ten patryotyczny miał zresztą może za podstawę jakieś zyski w dobrach narodowych. Niemniéj jednak dobrodziejstwo Rzeczypospolitéj lepiéj oceniane w oświeceńszych miastach, oraz pewna wrodzona Bretonom skłonność do wojennego rzemiosła, w znacznéj części podżegały ten zapał.
Hulot zachwycony przebiegał szeregi wypytując o objaśnienia Gudina, na którego przeniósł całe uczucie przyjaźni, jakie miał niegdyś dla Merle’a i dla Gérarda. Wielka liczba mieszkańców przypatrywała się przygotowaniom do wyprawy, porównywając marsowe wejrzenie swych krzykliwych współbiesiadników z regularną i wyćwiczoną półbrygadą Hulota. Nieruchomi, w szeregi ustawieni Błękitni oczekiwali pod wodzą swoich oficerów rozkazów dowódcy, którego każdy z żołnierzy bacznie śledził oczami. Hulot z Gudinem przebiegał szeregi.
Dostawszy się nareszcie do starego komendanta półbrygady, Korentyn nie mógł powstrzymać się od uśmiechu, na widok zmienionéj twarzy Hulota. Wyglądał on jak portret, który nie jest podobny do oryginału.
— Cóż tam nowego, obywatelu komendancie? — zapytał Korentyn.
— Chodź z nami, weź skórę kozią i karabin na ramię, a dowiesz się coś nowego — odpowiedział komendant.
— O! ja nie jestem z Fougères — odparł Korentyn.
— To sami widzimy, obywatelu — rzekł Gudin, a kilka osób z szeregu i z otoczenia wybuchnęło sardonicznym śmiechem.
— Czy myślicie — zapytał Korentyn — że niemożna służyć Francyi inaczéj jak tylko bagnetem?...
I odwrócił się od wyśmiewających go, zapytując kobiety jakiéjś o cel i przeznaczenie gotującéj się wyprawy.
— Niestety, obywatelu, Szuanie są już we Florigny! Mówią, że jest ich więcéj niż trzy tysiące i że idą prosto na Fougères.
— Florigny! — wykrzyknął blednąc Korentyn. — Więc spotkanie nie tam nastąpi! Czy-to to samo Florigny, które leży na drodze do Mayenne?
— Niéma na świecie dwóch Florigny — odpowiedziała kobieta, wskazując ręką na drogę zakończoną wzgórzem Péleriny.
— Czy to margrabiego de Montauran tam szukać myślicie? — zapytał Korentyn komendanta.
— Rozumie się — odparł rubasznie Hulot.
— To go niema we Florigny — rzekł Korentyn. — Zwróć komendancie na punkt ten cały swój batalion i gwardyę narodową, ale zatrzymaj przy sobie kilku swoich kontrszuanów i czekaj mnie tutaj.
— Za sprytny jest, żeby miał oszaleć! — wykrzyknął Hulot, patrząc za oddalającym się śpiesznie Korentynem. — To prawdziwy król szpiegów!
W téj chwili Hulot dał swemu batalionowi rozkaz do wymarszu. Żołnierze republikańscy szli bez odgłosu bębna i w milczeniu wzdłuż przedmieścia wąską ścieżką prowadzącą ku drodze do Mayenne, kreśląc długą linię niebieską i czerwoną pomiędzy drzewami i domami. Przebrani za szuanów gwardziści narodowi szli za niemi, ale Hulot pozostał na placu z Gudinem i dwudziestoma najzręczniejszemi zuchami z miasta oczekując Korentyna, którego tajemnicza mina zaostrzyła jego ciekawość. Fanszeta sama oznajmiła o nieobecności panny de Verneuil przybiegłemu do drzwi jéj domu Korentynowi, który dążył natychmiast daléj szukać gdzieindziej śladów i celu téj podejrzanéj ucieczki.
Od żołnierza stojącego na straży u bramy ś-go Leonarda, dowiedział się, że piękna nieznajoma wyszła ścieżką przez Nid-aux-Crocs. Skombinowawszy od razu wszystko, Korentyn pobiegł na „Promenadę“ i na nieszczęście cały zdyszany przybył na czas jeszcze, aby dojrzéć w dali pannę de Verneuil. Jakkolwiek umyślnie, aby mniéj być widoczną, Marya na tę wyprawę ubrała się w suknię zieloną i okrycie tegoż koloru, jednakże bezlistne płoty i biała kora brzóz ukryć jéj nie zdołały.
— A! — zawołał sam do siebie — masz iść do Florigny a schodzisz na dolinę Gibarry! Głupiec jestem, żem się dał oszukać! Ale cierpliwości, zobaczymy, czyje będzie na wierzchu!
Korentyn odgadując mniéj więcéj miejsce spotkania dwojga kochanków, przybiegł na plac w chwili, gdy Hulot zniecierpliwiony już miał wyruszyć dla połączenia się ze swojemi wojskami.
— Stój gienerale! — zawołał.
W jednéj chwili, Korentyn wytłomaczył dowódcy brygady okoliczności, które jakkolwiek zawikłane, dawały jednak możność zrozumienia stanu rzeczy i Hulot, uderzony przebiegłością tego dyplomaty, schwycił go silnie za ramię.
— Do miliona piorunów! obywatelu Ciekawski, macie racyę! Zbóje! Tamto fałszywy atak! Dwie kolumny ruchome, które wysłałem dla przetrząśnięcia okolicy pomiędzy gościńcami do Autray i do Vitré nie powróciły jeszcze. Znajdziemy więc we wsi posiłki, które nie będą dla nas bez pożytku; gdyż i Gars nie taki głupi, aby się puszczał sam i nie miał przy sobie kilku z tych przeklętych puszczyków.
— Gudin! — wołał daléj Hulot — biegnij ostrzedz kapitana Lebrun, że się musi beze mnie obejść we Florigny! Niech pobije tam kozie skórki! A ty wracaj jaknajprędzéj. Znasz ścieżki, czekam cię więc tam u zbiegu! Pójdziemy wytropić byłego markiza, i pomścić zbrodnię spełnioną na naszych w Vivetière. Niech go piorun trzaśnie, jak pędzi! — zawołał, widząc, że Gudin już zniknął na zakręcie drogi. — Toby dopiéro Gérard był kochał tego chłopaka!
Za powrotem Gudin znalazł oddziałek Hulota powiększony przez kilku żołnierzy zebranych z różnych wart w różnych punktach miasta.
Komendant kazał Gudinowi wybrać dwunastu towarzyszów najlepiéj wytresowanych w trudném rzemiośle kontrszuanów, polecił im wyjść bramą ś-go Leonarda i sunąć się wzdłuż stoku góry ś-go Sulpicyusza ku dolinie Couësnon, na któréj znajdowała się chata Galope-Chopine’a; potém sam stanął na czele pozostałych wojsk i wyszedł przez bramę ś-go Sulpicyusza dla wydostania się na szczyt gór, gdzie według jego rachunku spodziewał się spotkać oddział pod wodzą podoficera Beau-Pied, którego to oddziału miał zamiar użyć do wzmocnienia kordonu straży, któréj poleconém było strzeżenie skał od przedmieścia ś-go Sulpicyusza, aż do Nid-aux-Crocs.
Korentyn, pewien, że złożył los naczelnika Szuanów w ręce najzaciętszych jego nieprzyjaciół, sam puścił się jaknajśpieszniéj na „Promenadę“ aby z téj wysokości lepiéj objąć ogół cały rozporządzeń wojskowych Hulota. Niezadługo téż dojrzał mały oddziałek Gudina wychodzący na dolinę Nançon i biegnący wzdłuż skał od strony wielkiéj doliny Couësnon, podczas gdy Hulot, idąc z drugiéj strony wzdłuż wałów obronnych Fougères, przebywał niebezpieczne ścieżki, które prowadziły na wierzchołek góry ś-go Sulpicyusza. Tak, oba wojska wyciągnęły się na dwóch liniach równoległych. Wszystkie drzewa i krzaki, pobielone szronem w bogate arabeski, rzucały na wsie i pola białawy odblask, który pozwalał lepiéj widziéć, jak dwie linie szare, te dwa oddziałki uzbrojone do walki. Przybywszy na przedmieście skaliste, Hulot wydzielił ze swego oddziału wszystkich żołnierzy ubranych w uniformy, a Korentyn dojrzał ich ustawiających się z rozkazu wytrawnego dowódcy, w linię wart ruchomych rozłożonych w pewnéj od siebie odległości, z których pierwsza winna była łączyć się z oddziałem Gudina, a ostatnia z oddziałem Hulota, w sposób taki, aby żaden krzak nie mógł ujść przed bagnetami tych trzech linij posuwających się naprzód, w celu wytropienia Garsa, przez góry i pola.
— Cięty jest ten stary wilk — zawołał Korentyn tracąc z oczu ostatnie bagnety karabinów błyszczące między krzewami. — Gars jest stracony! Gdyby Marya była wydała tego przeklętego margrabiego, bylibyśmy, ja i ona, złączeni najsilniejszym związkiem, związkiem podłości... Ale mimo to wszystko, ona musi być moją!
Dwunastu młodych chłopców z Fougères, prowadzonych przez podporucznika Gudin, dotarło niezadługo do spadku, jaki tworzą skały ś-go Sulpicyusza, i spuszczało się już ku niższym pagórkom i ku dolinie Gibarry. Gudin, sam, opuszczając ubitą ścieżkę, przeskoczył pierwszy z płotów, jaki spotkał po drodze, a za nim pośpieszyło sześciu jego towarzyszy. Sześciu innych zwróciło się według jego rozkazów na pole naprawo, w celu poszukiwań z drugiéj strony drogi. Gudin poprowadził szybko swoich w kierunku ku jabłoni. Na szelest spowodowany marszem sześciu kontrszuanów, których prowadził przez ten gąszcz krzewin niedorosłych, siedmiu czy ośmiu ludzi, na czele których znajdował się Beau-Pied, schowało się za kilka kasztanów rosnących na szczycie płotu bretońskiego pole to okalającego. Mimo białych odbłysków szronu, które oświecały horyzont i mimo wyćwiczonego wzroku, Fougèranie nie dostrzegli przeciwników swoich, którzy z drzew wał sobie uczynili.
— Cicho, oto oni — mówił do swoich Beau-Pied — który pierwszy wytknął głowę. — Wymęczyli nas zbóje, ale kiedy ich już mamy i kiedy sami nam na strzał wychodzą, baczność wiara! nie chybiać! Który chybi ten nie będzie wart zostać nawet papieskim żołnierzem!
Przenikliwy wzrok Gudina wreszcie jednak dojrzał lufy kilku karabinów wycelowane ku jego oddziałkowi, ale już było zapóźno. W téjże saméj chwili rozległ się odgłos przez osiem gardzieli wydanego okrzyku: „Kto idzie!?“ i jednocześnie padło osiem strzałów.
Kule świsnęły ponad głowami kontrszuanów. Jeden z nich raniony został w ramię, drugi padł nieżywy. Pięciu pozostałych odpowiedziało również wystrzałami, odpowiadając: „Swoi!“ Potém rzucili się szybko na nieprzyjaciół, chcąc nie dopuścić powtórnego nabicia wystrzelonych karabinów.
— Nie zdążyliśmy się porozumiéć! — zawołał młody podporucznik, poznając nareszcie mundury swojéj półbrygady. Postąpiliśmy jak prawdziwi Bretończycy, rozpoczęliśmy ogień wprzód, nim dowiedzieliśmy się, z kim mamy do czynienia!
Żołnierze a wraz z niemi i ich dowódca Beau-Pied opuścili ręce poznając Gudina.
— Do dyabła! poruczniku, któżby się mógł nie omylić! W tych skórach kozich wyglądacie jak prawdziwi zbóje! — wykrzyknął Beau-Pied z boleścią.
— Nikt nie jest winien temu, co się stało, bo i wy nie wiedzieliście o wyprawie kontrszuanów! — Ale powiedzcież, coście zrobili? — pytał Gudin.
— Nic wielkiego! Gonimy za jakimś dziesiątkiem Szuanów, którzy się nam ciągle wymykają. Wijemy się jak szczury potrute! aż nareszcie, przeskakując ustawicznie te płoty i te polany pomęczyliśmy się strasznie, nogi strasznie ustały i spoczęliśmy chwilkę tu za drzewami. Zdaje nam się, że zbóje ci muszą być teraz w pobliżu téj wielkiéj chałupy, którą tam widzicie! O tam! skąd dym wychodzi!
— Dobrze! — zawołał Gudin. — A teraz wy — rzekł do żołnierzy zostających pod wodzą podoficera Beau-Pied — cofniecie się pod skały ś-go Sulpicyusza, na przełaj przez pola i wesprzecie linię wart, którą tam komendant ulokował. Z nami nie możecie zostać, bo jesteście w mundurach. My zaś do stu bomb i kartaczy, musimy się nareszcie uporać z temi psami i zgnieść ich a z niemi razem i Garsa! Tam wam koledzy powiedzą więcéj, bo nie mam czasu! Daléj! Marsz wprawo! a uważnie tam, żebyście znowu nie strzelali do naszych przebranych w kozie skórki. Dla wiadomości waszéj powiem jeszcze, że kontrszuanów poznać możecie po krawatach. Noszą je, jak postronki, bez kokardy!
Gudin pozostawił rannego pod jabłonią, a z resztą puścił się daléj w drogę w kierunku chaty Galope-Chopine’a, którą mu wskazał Beau-Pied. Dym z komina jéj się wydobywający służył mu za busolę.
Podczas gdy podporucznik wprowadzony został na trop Szuanów przez swoich żołnierzy, z któremi spotkanie mogło było być o wiele smutniejszém, aniżeli na szczęście było w istocie, oddział, którym dowodził Hulot na swojéj linii operacyjnéj, dosięgnął punktu równie wysoko położonego, jak ten, na którym znajdował się Gudin. Stary żołnierz na czele swego oddziału kontrszuanów, sunął się w milczeniu wzdłuż płotów z zapałem prawdziwie młodzieńczym. Przeskakiwał przez łany dosyć jeszcze lekko, rzucając spojrzenia burych swych oczu na wszystkie wzgórza i nadsłuchując jak strzelec najmniejszego szelestu. Na trzeciém polu, na które wskoczył, spostrzegł kobietę około lat trzydziestu mającą, zajętą obrabianiem ziemi motyką, a która cała wpół zgięta pracowała z odwagą i zapałem, gdy tymczasem mały chłopczyna siedmio czy ośmioletni, uzbrojony w sierp, strząsał szron z kilku większych krzewów wyrosłych tu i owdzie, podcinał je i obcięte gałęzie na kupę składał.
Na hałas, jaki zrobił Hulot upadając ciężko na drugą stronę przełazu, i chłopiec mały i jego matka podnieśli oboje głowy. Hulot z łatwością mógł tę młodą kobietę wziąć za starą. Zmarszczki od skroni przeorały czoło i skórę Bretonki aż do szyi; ubrana była najdziwaczniéj w świecie w zużytą skórę kozią, tak, że gdyby nie spódnica z płótna zżółkniałego i brudnego, która była jedyną cechą jéj charakterystyczną, Hulot nie byłby wiedział, do jakiéj płci należy istota, którą spostrzegł, sploty bowiem długich jéj czarnych włosów ukryte były pod czepcem a raczéj czapką z włóczki czerwonéj. Łachmany, któremi okryty był mały chłopiec, były tak przezroczyste, że przeglądała przez nie spalona jego skóra.
— Słuchajno, stara — zapytał Hulot przytłumionym głosem, zbliżając się do owéj kobiety — gdzie jest Gars?
W téj chwili dwudziestu kontrszuanów przeskoczyło przełaz w ślad za Hulotem.
— Ho ho! żeby znaleść Garsa, trzeba, żebyście wrócili tam, skądeście przyszli, moi ludzie! — odparła kobieta rzucając na przybyłych spojrzenie pełne nieufności.
— Czy to ja cię się pytam o drogę na przedmieście Garsa pod Fougères, babo stara! — odparł brutalnie Hulot. — Na Świętą Annę z Auray gadaj, widziałaś, którędy Gars przechodził?
— Nie wiem wcale, o czém mówić chcecie — odpowiedziała kobieta nachylając się dla rozpoczęcia napowrót przerwanéj pracy.
— Przeklęta czarownico! co, chcesz, żeby nas połknęli Błękitni, którzy nam po piętach depcą? — wykrzyknął Hulot.
Na te słowa kobieta podniosła głowę i spojrzała znowu z nieufnością na kontrszuanów odpowiadając im:
— Jakimże sposobem Błękitni gonić was mają, kiedy przed chwilą widziałam ich ośmiu jak tamtędy dołem wracali ku Fougères.
— Pomyślał-by kto, że szelma baba chce nas ugryźć swoim nosem! — krzyknął Hulot. — Patrz! ot tam, widzisz?
I komendant pokazał jéj palcem o jakie pięćdziesiąt kroków w tył, trzy czy cztery warty, których kapelusze, niebieskie mundury i karabiny łatwe były do rozpoznania.
— Więc chcesz, niegodziwa, pozwolić na to, aby Błękitni wytłukli tych, których przysyła Marche-a-Terre w pomoc Garsowi, aby go w Fougères nie pochwycili — mówił daléj Hulot.
— Przepraszam was — rzekła wreszcie kobieta — ale to się tak łatwo teraz omylić! Z jakiéjże jesteście parafii? — spytała.
— Z Saint-Georges — wykrzyknęło dwóch czy trzech czystym bretońskim akcentem — i z głodu zdychamy.
— No, kiedy tak — odpowiedziała kobieta — to patrzcie, oto tam, gdzie się z komina dymi, widzicie? — tam moja chata. Idźcie temi ścieżynami a dostaniecie się tam prędko. Spotkacie może po drodze mego chłopa. Galope-Chopine musi tam gdzie czatować, aby ostrzedz Garsa w potrzebie. Mówię wam tyle, kiedy już wiecie — dodała z dumą — że Gars dziś ma być w naszéj chacie!
— Dziękuję, dobra kobieto — odpowiedział Hulot — a wy, naprzód! Czegoż jeszcze stoicie u dyabła? Naprzód! do pioruna! już go mamy.
Komendant naprzód a za nim żołnierze puścili się krokiem przyśpieszonym we wskazanym kierunku.
Usłyszawszy klątwy wcale nie katolickie tych niby Szuanów, żona Galope-Chopine’a zbladła. Spojrzała na kamasze biegnących żołnierzy i na ich skóry kozie i usiadła albo raczéj upadła na ziemię, a obejmując syna swego i ściskając go, zawołała: — Niech święta Anna z Auray i wszyscy święci i błogosławieni nas ratują teraz! Nie zdaje mi się, żeby to byli nasi ludzie, trzewiki ich nie są podkute. Biegnij żywo tą tutaj drogą, dołem, i ostrzeż ojca, idzie tu o jego życie, biegaj prędko — wołała — a chłopiec jak jeleń posunął przez krzewy i krzaki.
Panna de Verneuil tymczasem nikogo w drodze nie spotkała, ani Błękitnych ani Szuanów, którzy polowali na siebie wzajem, w labiryncie pól i zagród otaczających chatę Galope-Chopine’a. Spostrzegając kolumnę dymu niebieskiego, wznoszącą się ku górze z nawpół rozwalonego komina smutnéj téj lepianki, przycisnąć musiała rękę do serca, którego gwałtowne drgnienia pierś jéj rozsadzały. Stanęła, oparła się ręką o gałąź i utkwiła oczy w dym ten, który miał być sygnałem tak dla przyjaciół jak i dla nieprzyjaciół młodego wodza. Nigdy jeszcze nie doznała tak silnego wzruszenia.
— Ach! ja go zanadto kocham — rzekła sama do siebie z pewnym rodzajem rozpaczy. Dziś może nie zdołam zapanować nad sobą!
Jednym skokiem prawie przebyła przestrzeń dzielącą ją od zagrody i wbiegła na podwórze, którego błoto i kał stwardniały od mrozu. Wielki pies wybiegł jak za pierwszym razem naprzeciw niéj szczekając, ale na jeden wyraz wyrzeczony przez Galope-Chopine’a pokręcił tylko ogonem i umilkł.
Wchodząc do chaty, panna de Verneuil jednym rzutem oka objęła wszystkie zakątki izby. Margrabiego nie było jeszcze. Marya uczuła się swobodniejszą. Z przyjemnością dostrzegła, że Szuan dołożył wszelkich sił, ażeby wedle sił oczyścić jedyną izbę swojéj budy.
Galope-Chopine pochwyciwszy swój karabin, ukłonił się jéj grzecznie i wyszedł zabierając ze sobą psa. Poszła za nim aż do drzwi i widziała, jak bez namysłu zwrócił się naprawo do chaty ścieżką, którą zamykało drzewo spróchniałe i przełaz prawie zwalony. Z tego punktu mogła widziéć cały szereg pól. Nagość drzew i płotów żywych pozwalała widziéć daleko i zauważyć wszelkie załomy dróg i drożyn, każdy wzgórek, nasyp i dolinkę.
Gdy nareszcie zniknął szeroki kapelusz Galope-Chopine’a, panna de Verneuil odwróciła się wlewo chcąc zobaczyć kościół w Fougères, ale bróg przy chacie stojący zasłaniał go zupełnie. Rzuciła potém okiem na dolinę Couësnon, która przedstawiała się jak wielki obrus muślinowy, którego białość bardziéj jeszcze uwydatniała się pod niebem szarém, pełném chmur, śniegiem brzemiennych. Był-to jeden z tych dni, w których natura wydaje się niemą i w których wszelkie odgłosy pochłania atmosfera. To téż chociaż Błękitni i kontrszuanie szli polem wyciągnięci w trzy linie tworzące trójkąt, ściskający się w miarę zbliżania się do chaty, cisza była tak głęboka, że panna de Verneuil czuła się jeszcze bardziéj wzruszoną dziwném otoczeniem, które z niepokojem jéj łączyło jakiś smutek, że tak powiemy, fizyczny. Powietrze tchnęło nieszczęściem.
Nakoniec w punkcie, kędy niewielka kępa większych drzew zamykała szereg przełazów i zasłaniała dalszy widok, spostrzegła młodego człowieka przesadzającego płoty ze zręcznością wiewiórki i biegnącego z szybkością zdumiewającą.
— To on! — pomyślała.
Ubrany jak każdy Szuan, Gars miał na koziéj skórze przewieszony przez plecy ciężki karabin i tylko po wdzięku i gracyi ruchów poznać go było można.
Marya cofnęła się do wnętrza chaty pod wpływem jednego z tych instynktownych i niewyrozumowanych uczuć, do jakich należy bojaźń. W chwilę późniéj młody wódz stał obok niéj o dwa kroki od kominka, na którym palił się jasny i ożywiony płomień.
Oboje stali przez chwilę w milczeniu, nie śmiejąc wydać głosu, poruszyć się lub spojrzéć na siebie. Jedna łączyła ich nadzieja, jedna i ta sama wątpliwość ich dzieliła... Był-to śmiertelny niepokój, była to rozkosz prawdziwa!
— Panie — odezwała się nakoniec panna de Verneuil głosem drżącym ze wzruszenia — jedynie troska o bezpieczeństwo pańskie przyprowadziła mnie tutaj.
— O moje bezpieczeństwo! — powtórzył z goryczą.
— Tak — odpowiedziała — dopóki ja pozostanę w Fougères, życie pańskie jest narażone, a ja kocham cię zanadto, żebym nie miała dziś jeszcze opuścić tych stron. Nie szukajże mnie pan tu więcéj.
— Odjedziesz, mój aniele!? — ja za tobą podążę.
— Za mną podążysz! To niemożebne! A Błękitni?
— Maryo droga! cóż jest wspólnego między miłością naszą a Błękitnemi?
— Mnie się zdaje, że niepodobna, abyś został we Francyi wraz ze mną, i jeszcze bardziéj niepodobna, żebyś opuścił Francyą wraz ze mną.
— Czy może być coś niemożliwego dla tego, który kocha silnie!
— Ach tak! to prawda i mnie się zdaje, że z tym warunkiem wszystko jest możebne! Wszakże i ja zrzekłam się ciebie przez miłość dla ciebie!
— Jakto!? niegdyś oddałaś się niecnemu starcowi, którego nie kochałaś, a dziś wzdragasz się uszczęśliwić człowieka, który cię uwielbia, którego życie-byś wypełniła i który przysięga, że tylko ciebie kochać będzie w życiu? Słuchaj, Maryo, powiedz, kochasz mnie?
— Kocham — odpowiedziała.
— A więc, bądź moją!
— Czyś zapomniał, że powróciłam do roli właściwéj mi zresztą, niecnéj i upadłéj kobiety, i że nie ja twoją lecz ty moim możesz zostać! Jeżeli chcę uciec przed tobą, to dlatego, aby na twoję głowę nie spadła wzgarda, na jaką ja zasługiwać mogę. Gdyby nie ta obawa, może być...
— Ale jeżeli ja się niczego nie obawiam...
— A któż mnie upewni? Jestem nieufna i w mojém położeniu któżby takim nie był?... Miłość, jaką wzbudzają istoty takie jak ja, nie jest trwałą, ale przynajmniéj w zamian zato powinna być zupełną i taką, aby mogła wynagrodzić nam i dozwolić znieść z radością niesprawiedliwość ludzką. Cóżeś uczynił dla mnie?... To, że mnie posiadać pragniesz!? Czy sądzisz, żeś się przezto podniósł o wiele wyżéj ponad innych, którzy mnie widzieli i pragnęli? Czyś dla godziny rozkoszy zapomniał choćby na chwilę o swoich Szuanach i przestał troszczyć się o nich tak, jak ja w chwili, gdy wszystko dla mnie było stracone, porzuciłam myśl o Błękitnych, których zamordowaliście!... A gdybym ci kazała porzucić wszystkie twoje plany i wszystkie nadzieje i zażądała, abyś opuścił króla, który mnie drażni i który może śmiać się będzie z ciebie, gdy zginiesz za jego sprawę, podczas gdy ja umiałabym z świętym szacunkiem śmierci zginąć dla ciebie! Nakoniec gdybym zachciała, abyś się poddał pierwszemu konsulowi, żebyśmy mogli razem wrócić do Paryża, gdybym wymogła, żebyśmy oboje wyjechali do Ameryki żyć tam oddaleni od świata, na którym wszystko jest marnością, wystawiając cię na próbę, czy mnie kochasz istotnie dla mnie saméj, jak ja cię kocham w téj chwili? jedném słowem, gdybym chciała abyś zamiast mnie podnosić ku sobie upadł wraz ze mną — cóżbyś uczynił!?
— Milcz, Maryo! nie bluźnij i nie czerń siebie saméj! Biedne dziecię, ja cię odgadłem! Bądź pewna, że jeżeli pierwsze pragnienie moje wzrosło do rozmiarów namiętności, namiętność ta zmieniła się teraz w miłość bez granic! Ukochana duszo mojéj duszy, jam cię poznał, ja wiem, żeś jest tak szlachetną jak twoje nazwisko, tak wielką jak piękną. Dość dawném i starém jest moje szlachectwo i dosyć wielkim sam się czuję, abym cię mógł narzucić światu i ludziom! Czy to dlatego, że przeczuwam w tobie źródło rozkoszy niezmierzonych i niezrównanych, czy dlatego, że w duszy twéj znajduję te drogocenne przymioty, które miłość moję ustalają i podnoszą — tego nie wiem, ale to wiem i tego jestem pewny, że miłość moja jest bez granic i bez ciebie żyć-bym już nie mógł! Tak, życie moje byłoby pełne goryczy i wstrętu, gdybyś ty nie osładzała go swoją obecnością ciągle i zawsze przy mnie!...
— Jakto? zawsze przy tobie!
— O Maryo! więc nie chcesz odgadnąć myśli twojego Alfonsa!
— Ach! więc myślisz, że mi wiele pochlebisz ofiarując mi swoje nazwisko i rękę swoję! — zawołała z udaną wzgardą wpatrując się pilnie w oczy margrabiego, aby każdą myśl jego w przelocie pochwycić. A wiesz-że ty, czy mnie będziesz kochał za sześć miesięcy? A wtedy jakaż będzie moja przyszłość?... Nie, nie! nigdy żona tylko kochanka może być pewna uczuć, jakie jéj okazuje mężczyzna. Obowiązek, prawa, świat, ludzie, interesa familijne, są-to tylko słabi sprzymierzeńcy kobiety i jeżeli jéj moc jest trwała, wtedy dopiéro znajduje w nich ona źródło szczęścia i rozkoszy, pozwalających znieść z uśmiechem najstraszniejsze cierpienia. Zostać twoją żoną i myśléć ciągle, że kiedyś ciężarem ci będzie ten związek!... Nad tę obawę przekładam miłość przelotną lecz prawdziwą, choćby nawet śmierć i nędza ją miały zakończyć. Tak mogłabym może lepiéj niż każda inna być matką cnotliwą, żoną poświęcenia pełną, ale aby podtrzymać te uczucia w duszy kobiety, potrzeba, aby ją mężczyzna poślubiał nie w przystępie szału namiętności. A zresztą czyż ja jestem pewna, że mi się jutro podobasz jeszcze? Nie, nie chcę być przyczyną twego nieszczęścia! Opuszczam Bretanię — mówiła widząc w oczach jego wahanie się jakieś — powracam do Fougères, a tam mnie przecię ścigać nie będziesz...
— Słuchaj! — rzekł — pojutrze, jeżeli z samego rana zobaczysz dym wznoszący się ze skał ś-go Sulpicyusza, to wieczorem będę u ciebie, kochankiem, mężem, czém zechcesz będę!... Wszystko dla ciebie!
— Alfonsie! więc ty mnie kochasz naprawdę — zawołała w upojeniu szczęścia — kiedy tak życie swoje chcesz położyć dla méj miłości wprzód nawet, nim mnie to życie dać będziesz w stanie!
Nie odpowiedział nic, tylko spojrzał na nią a pod tym wzrokiem ona spuściła oczy, ale na twarzy jéj mógł wyczytać szał namiętności równy temu, jaki jego samego ogarniał. Otworzył ramiona, Marya jakby magnesem przyciągnięta rzuciła się w jego objęcia, składając głowę na jego łonie zdecydowana na wszystko, gotowa oddać mu się i błędem tym okupić chwilę szczęścia, stawiając na kartę całą przyszłość, którą zwycięskie wyjście z téj ostatniéj próby tém pewniejszą-by uczyniło. Zaledwie jednak głowa jej dotknęła ramienia kochanka, gdy nagle lekki szmer dał się słyszéć z zewnątrz. Wyrwała się z tych słodkich objęć jakby nagle obudzona i wybiegła na próg chaty. Wtedy ochłodła nieco i mogła pomyśleć o swojém położeniu.
— Byłby mnie był posiadł i drwił ze mnie późniéj może — pomyślała. Ach! gdyby tak było, zabiłabym go chyba!... Ale nie teraz jeszcze! — pomyślała z rozkoszą, gdy nagle spostrzegła podoficera Beau-Pied, któremu w Vivetière życie uratowała. Dała mu znak, który biedny chłopiec zrozumiał doskonale i odwrócił się na piętach udając, jakby nic nie widział.
Panna de Verneuil tymczasem wróciła do chaty, dając znak margrabiemu położeniem palca na ustach, aby milczenie zachował.
— Są pode drzwiami! — szepnęła głucho.
— Kto taki?
— Błękitni!
— Ach! nie umrę przynajmniéj, zanim...
— Wszystko dla ciebie, Alfonsie!
Pochwycił ją bezbronną i skostniałą z przerażenia w swoje objęcia i złożył na jéj ustach pocałunek pełen zgrozy i rozkoszy, gdyż był pierwszy i mógł być zarazem ostatnim.
Potém oboje pobiegli na próg drzwi, wychylając głowię tak, aby mogli widziéć, nie będąc widziani. Margrabia spostrzegł tu Gudina na czele dwunastu ludzi zajmującego ścieżki poniżéj leżące od strony doliny Couësnon. Zwrócił się ku stronie, od któréj przyszedł przeskakując cały szereg żywopłotów, ale i tu pierwszy przełaz z grubego nadpróchniałego pnia zrobiony, obsadzony był przez siedmiu żołnierzy. Szukając daléj drogi do ucieczki, wskoczył na beczkę jabłeczniku i wybił dziurę w skraju dachu chcąc wyskoczyć wprost na wzgórek ale natychmiast cofnął głowę, Hulot bowiem zajmował wzgórze i przecinał mu drogę ku Fougères. W téj chwili spojrzał na swoję kochankę, która wydała krzyk rozpaczy słysząc dokoła chaty stąpanie połączonych oddziałów wojsk niebieskich.
— Wyjdź pierwsza — rzekł — ty mnie ocalisz!
Usłyszawszy te słowa, najrozkoszniejsze, jakie usłyszéć mogła, stanęła uszczęśliwiona i dumna we drzwiach, margrabia tymczasem nabijał swój karabinek.
Zmierzywszy jednym rzutem oka przestrzeń oddzielającą próg chaty od przełazu, Gars rzucił się na siedmiu żołnierzy broniących przejścia tego, oślepił ich wystrzałem i przebiegł między niemi. Wszystkie trzy oddziały zbiegły się natychmiast do miejsca, w którym wódz Szuanów płot przeskoczył i spostrzeżono go, jak pędził przez pole z szybkością niezrównaną.
— Ognia! ognia do niego! do miliona piorunów ognia! Niech was milion dyabłów porwie! Strzelajcie przecież! — krzyknął Hulot wściekły ze złości.
Na ten rozkaz oddział jego i ludzie Gudina wystrzelili razem, ale na szczęście wzruszenie odebrało im celność strzału. Już margrabia dobiegał przełazu, który kończył pierwsze pole, ale w chwili gdy przeskakiwał płot, o mało schwytany nie został przez Gudina, który pędził tuż za nim z całą gwałtownością podnieconéj miłości własnéj. Słysząc tak niebezpiecznego nieprzyjaciela o parę piędzi po-za sobą Gars podwoił szybkość. Niemniéj jednak Gudin i margrabia dopadli następnego przełazu prawie jednocześnie, ale Montauran widząc niebezpieczeństwo tak wielkie i tak bliskie rzucił karabinkiem tak celnie i tak silnie, że trafiony w głowę Gudin na chwilę obezprzytomniał.
Trudno wyobrazić sobie a tém bardziéj opisać straszny niepokój Maryi, jak również oszołomienie Hulota i jego wojska. Wszyscy milczący, automatycznie i bezwiednie powtarzali ruchy i giesta obu biegnących. Gars i Gudin znowu prawie równocześnie dobiegli do kępy drzew zasłaniającéj widnokrąg i posrebrzonéj szronem, ale nagle oficer republikański cofnąć się musiał i skryć za pień jabłoni z gaiku bowiem wysunęło się naraz ze dwudziestu Szuanów, którzy nie strzelali jedynie tylko dlatego, iż obawiali się, aby która z kul, źle skierowanych, nie raniła ich wodza. Skoro tylko Gars przebiegł ich linię, natychmiast padło dwadzieścia strzałów i dwadzieścia kul uwięzło w jabłoni, za którą ukrył się Gudin. Całe wojsko republikańskie z Hulotem na czele puściło się galopem na pomoc Gudinowi, który cofał się przelatując z za jednéj jabłoni ku drugiéj, w chwilach gdy Szuanie broń nabijali. Niebezpieczeństwo jego nie trwało długo. Kontrszuanie zmieszani z Błękitnemi i z niemi razem Hulot wkrótce już byli w tém samém miejscu, gdzie Gars rzucił swój karabinek i tym sposobem się uratował. I Gudin téż do tego miejsca powrócić zdołał. Szuanie cofnęli się.
W téjże chwili Gudin spostrzegł zdaleka przeciwnika swojego, odpoczywającego w dali pod jedném z drzew onego gaiku. W zaciętości swéj nie chcąc tak łatwo dać za wygranę pozostawił kolegów swoich odstrzeliwających się Szuanom, którzy zdołali schronić się po-za płotem poprzecznym, sam zaś czołgając się prawie pod tym płotem, zaszedł im z boku i rzucił się całym pędem ku pagórkowi, na którym spoczywał margrabia. Spostrzegłszy ten manewr strzelcy królewscy jednogłośnie wydali z piersi swych okrzyk straszny, którym ostrzegli swego wodza o zbliżającém się niebezpieczeństwie. Sami zaś po dosyć szczęśliwéj pukaninie zza płotu rzucili się na kontrszuanów chcąc ich rozproszyć, ci jednak z heroiczną odwagą przedarłszy się przez płot, służący za wał ochronny królewczykom, krwawą zadali im klęskę.
Pobici Szuanie cofając się w bok zręcznym zwrotem, dostali się na drogę, która ciągnęła się wzdłuż pola, gdzie odbyła się walka, i zdążyli zająć wzgórze, które Hulot nieopatrznie opuścił. Zanim Błękitni zdążyli poznać, co się stało, Szuanie jak w warowni jakiéj osadzili się pomiędzy skałami w rozpadlinach tworzących jakby grzebień na wyniosłości, skąd pod ochroną tychże skał mogli bezpiecznie stawić czoło żołnierzom Hulota, gdyby im przyszła odwaga stamtąd ich wyrugować.
Podczas gdy Hulot z kilkoma żołnierzami posunął się naprzód dla dania pomocy Gudinowi, mieszczanie z Fougères przebrani za kontrszuanów, rewidowali i obdzierali trupów poległych strzelców królewskich i dobijali rannych. W téj strasznéj wojnie domowéj, żadne ze stronnictw nie brało jeńców. Margrabia ocalony, główny cel wyprawy chybiony — oto rezultat dnia. Szuanie tylko i Błękitni poznali nawzajem siły swoje i pozycye, oraz przekonali się o bezużyteczności dalszéj na teraz walki i jak jedni tak drudzy myśleli tylko o odwrocie.
— Gdyby mi się udało pochwycić tego zucha — wykrzyknął Hulot oglądając się zpod oka na lasek — byłby to mój ostatni czyn wojenny!
— Ho! ho! — wołał jeden z ochotników z Fougères zajęty rabunkiem ciał poległych — oto jakiś ptaszek, co ma żółte piórka!
I pokazał towarzyszom sakwę pełną sztuk złota, którą znalazł w kieszeni grubego jakiegoś człowieka ubranego czarno.
— Ale co on tu ma więcéj? — zawołał drugi wyciągając brewiarz z kieszeni zabitego.
— Oho! to prawdziwe szczęście! to ksiądz! — zawołał drugi rzucając brewiarz na ziemię.
— A to złodziéj jakiś — mówił republikanin ograbiający innego trupa — okradł mnie, tylko dwie sztuki sześciofrankowe ma w kieszeni!
— Tak, ale ma pyszną parę trzewików — wołał inny żołnierz zdejmując mu je z nóg.
— Będziesz je miał, jak przy podziale ci się dostaną — odparł jeden z kontrszuanów wydzierając mu je z rąk i rzucając na kupę już zgromadzonych z rabunku rzeczy.
Czwarty zbierał pieniądze, aby je potém rozdzielić pomiędzy wszystkich członków wyprawy. Gdy Hulot powrócił razem z młodym oficerem, którego ostatnia przeciw Garsowi wyprawa była o tyle niebezpieczną o ile bezużyteczną, znalazł około dwudziestu żołnierzy i ze trzydziestu kontrszuanów zgromadzonych około jedenastu trupów odartych i porzuconych w wąwóz pod płotem.
— Żołnierze — wykrzyknął Hulot surowo — zabraniam wam należeć do podziału temi łachmanami. Do szeregu i marsz!
— Mój komendancie — rzekł jeden z żołnierzy, pokazując Hulotowi trzewiki, z których wszystkie pięć palców wyglądało — mniejsza już o pieniądze, ale to oto obuwie — dodał pokazując kolbą karabina parę trzewików podkutych — przydałoby mi się bardzo!
— Jakto! chcesz włożyć na nogi trzewiki angielskie! — zawołał Hulot.
— Obywatelu komendancie! — rzekł jeden z mieszczan z szacunkiem — od początku wojny przywykliśmy dzielić się zdobyczą.
— To téż ja wam ciurom nie zabraniam trzymać się waszego zwyczaju — odparł szorstko Hulot przerywając mu.
— Słuchaj, chłopcze, masz tu oto sakiewkę a w niéj trzy złote sztuki! Trudziłeś się i podarłeś obuwie, naczelnik twój nie będzie się gniewał, choć ją weźmiesz — rzekł jeden z oficerów do bosego żołnierza.
W téj chwili Gudin zbladł i zachwiał się na nogach.
— To sakiewka mego stryja! — zawołał.
Mimo strasznego znużenia w pogoni za Garsem, młody oficer podbiegł do kupy trupów a pierwsze martwe ciało, jakie ujrzał, było rzeczywiście ciałem księdza Gudina. Gdy ujrzał twarz tę pooraną sinemi brózdami, ramiona zesztywniałe i otwarte, w piersiach ranę od kuli karabinowéj, bolesny jęk wydał i wykrzyknął:
— Idźmy, komendancie!
Wojsko w mundurach niebieskich ruszyło ku Fougères. Hulot podtrzymywał młodego oficera prowadząc go pod ramię.
— Do pioruna!... To nic! — mówił stary żołnierz nie mogąc słów znaleść na pocieszenie go.
— Nie żyje! — odpowiedział Gudin — zabity! To był jedyny mój krewny i mimo wszystkich klątw, jakie na mnie rzucał, kochał mnie jednak! Jak król powróci, cały kraj mojéj zażąda głowy, ten oto poczciwiec byłby mnie ukrył pod swą sutanną.
— To głupiec dopiéro! — mówili gwardziści pozostali przy podziale zdobyczy — ksiądz był bogaty, a że zginął nagłą śmiercią, to tém lepiéj dla synowca, nie miał stary czasu pisać testamentu, którym byłby go pewno wydziedziczył!
Gdy już podział uskuteczniono, kontrszuani dogonili batalion Błękitnych i nieco zdala po-za nimi ciągnęli ku miastu.
W chacie Galope-Chopine’a, gdzie życie płynęło tak swobodnie i bez troski, jakiś straszny zapanował niepokój. Ku wieczorowi Barbetta i mały jéj chłopak, każde niosąc na plecach wiązkę suchych gałęzi i trochę trawy na karmę dla bydła, powrócili do chaty o godzinie, w któréj rodzina cała przywykła była zbierać się na kolacyą. Wszedłszy do chaty kobieta i dziecię na próżno poczęli szukać oczyma Galope-Chopine’a i nigdy jeszcze ta nędzna izba nie wydała im się tak wielką i tak pustą. Ognisko bez ognia, ciemność, cisza, wszystko zapowiadać im się zdawało nieszczęście jakieś. Gdy noc zapadła, Barbetta pośpieszyła zapalić ogień jasny i dwie t. zw. oribus, to jest świece z żywicy w wielkiém użyciu będące podówczas w całej Armoryce i aż po Loarę a także w prowincyi Vendomois poniżej miasta Amboise. Barbetta dokonywała tego wszystkiego z tą powolnością, jaka cechuje roboty nasze w chwili, gdy głębokie jakieś uczucie ponad wszystkiém zapanuje. Nasłuchiwała ona ciągle i za najmniejszym szelestem podnosiła głowę a omylona kilkakrotnie gwizdem szalejącego wiatru, kilkakrotnie wychodziła na próg nędznéj chaty i wracała za każdym razem smutniejsza. Wyczyściła dwie miary, napełniła je jabłecznikiem i postawiła na wielkim stole orzechowym. Co moment oglądała się na swego syna, który stojąc pod kominem doglądał wypieku placuszków z tatarki, ale przemówić jakoś do niego nie mogła. Jednę chwilę oczy malca spoczęły na dwóch gwoździach, na których zwykle wisiał karabin jego ojca i gdy obaczył miejsce to puste, zadrżał chłopak i Barbettę dreszcz jakiś przeszedł. Ciszę przerywało tylko ryczenie krów i spadek peryodyczny kropel jabłeczniku z kranu beczki. Biedna kobieta wzdychała przygotowując w trzech misach glinianych zupę z mleka, placuszków owych pokrajanych w drobne kawałki i kasztanów pieczonych.
— Bili się w polu, które należy do la Beraudiéra — rzekł chłopiec.
— Idź-no tam, zobacz — odpowiedziała matka.
Chłopak pobiegł, rozeznał przy świetle księżyca kupę trupów, nie znalazł pomiędzy niemi trupa swego ojca i powrócił pogwizdując wesoło. Po drodze podniósł parę sztuk pięciofrankowych zdeptanych przez zwycięzców i zapomnianych w błocie. Zastał on matkę siedzącą przy kominie i przędącą konopie. Wchodząc do izby uspokoił Barbettę znakiem przeczenia, ale i to nic nie pomogło, biedna kobieta nie śmiała uwierzyć w nic szczęśliwego, potém gdy dziesiąta godzina wybiła na wieży ś-go Leonarda, malec położył się spać odmówiwszy naprędce modlitwę do świętéj Anny z Auray.
Nad ranem, Barbetta, która nie zdołała usnąć, z radością usłyszała nareszcie odgłos kroków. Uderzenia podkówek o skałę zbliżały się ku drzwiom chaty i wkrótce Galope-Chopine ukazał się w progu.
— Dzięki memu świętemu patronowi — rzekł — któremu obiecałem piękną świecę woskową, Gars uratowany! Pamiętaj, kobieto, że już teraz jesteśmy winni świętemu trzy gromnice.
Potém Galope-Chopine pochwycił jednę z miar cydru i wychylił ją duszkiem do dna, a gdy żona podała mu miskę zupy, wzięła od niego karabin i posadziła go na ławie przy stole, rzekł przysuwając się do ognia.
— Ciekawość, jakim sposobem Błękitni i kontrszuanie przyszli aż tutaj. Bitwa była pod Florigny, jakiż więc dyabeł mógł im powiedziéć, że Gars jest u nas. Boć przecież nie wiedział o tém nikt, jeno on, jego piękna dziewka i my!
Kobieta zbladła.
— Kontrszuanie mnie oszukali, powiedzieli mi, że są z parafii Saint-Georges i że idą na pomoc Garsowi — odpowiedziała cała drżąca — i ja im powiedziałam, gdzie jest Gars.
Galope-Chopine zatrząsł się cały, zbladł, łyżka wypadła mu z ręki...
— Posłałam do ciebie chłopca naszego, żeby cię ostrzedz — mówiła daléj Barbeta jeszcze bardziéj przestraszona — ale cię już nie spotkał.
Szuan wstał i uderzył tak silnie swoję żonę, że nieszczęśliwa blada jak trup padła na łóżko.
— Babo przeklęta, zabiłaś mnie! — zawołał. Ale w téj chwili przerażony podbiegł ku niéj — Barbetto — mówił łagodnie — Barbetto!? Matko Boska! toć ja ją zabiłem teraz!
— Nie — odrzekła otwierając oczy — nie! Ale czy myślisz, że Marche-a-Terre dowie się o tém?
— Gars — odparł Szuan — kazał się wywiedziéć, skąd wyszła ta zdrada.
— Ale czy to Marche-a-Terre...
— Marche-a-Terre i Pille-Miche byli pod Florigny.
Kobieta odetchnęła swobodniéj.
— Jeśli choć jeden włos spadnie z twojéj głowy — wykrzyknęła — to ja im za to gorzko zapłacę.
— Już mi się jeść nie chce — rzekł smutno Galope-Chopine odsuwając misę.
Barbetta przysunęła mu drugą miarę jabłeczniku, ale nie zwrócił nawet na to uwagi. Biednéj kobiecie łzy się zakręciły w oczach i potoczyły po jéj pomarszczonych policzkach.
— Słuchaj, kobieto — rzekł, trzeba jutro będzie rano nanosić chróstu na wprost ś-go Leonarda między skałami ś-go Sulpicyusza i zapalić tam ogień. Będzie to znak umówiony pomiędzy Garsem a starym proboszczem od ś-go Jerzego, który ma przyjść mszę mu odprawić.
— Jakto, więc Gars pójdzie do Fougères!?
— Tak, pójdzie do swojéj dziewki! Mam téż dziś dużo latania z tego powodu! Jak mi się zdaje, on się z nią ożeni i uwiezie ją, bo mi kazał iść wynająć konie i rozstawić je na drodze do Saint-Malo.
To powiedziawszy Galope-Chopine znużony przespał się parę godzin i poszedł wypełnić rozkazy wodza. Nazajutrz rano załatwiwszy wszystko, co mu Gars rozkazał, powróciła, a dowiedziawszy się, że Marche-a-Terre i Pille-Miche nie zaglądali przez cały dzień do chaty, uspokoił się sam i rozproszył niepokoje swéj żony tak, że prawie wesoła poszła na skały ś-go Sulpicyusza, gdzie poprzedniego dnia naprzeciw ś-go Leonarda nanosiła chróstu i przygotowała stos. Idąc wzięła ze sobą chłopca, który w drewnianym trzewiku niósł ogień.
Zaledwie syn i matka znikli za węgłem brogu, Galope usłyszał kroki dwóch ludzi przeskakujących ostatni z przełazów i spostrzegł przez gęstą mgłę dwa cienie niewyraźne sunące ku jego chacie.
— To Pille-Miche i Marche-a-Terre — pomyślał sobie i zadrżał.
Dwóch Szuanów ukazało w podwórzu ponure swe twarze, które pod wielkiemi ich kapeluszami wyglądały jak figury, jakie widujemy na starych sztychach pejzażów.
— Dzień dobry, Galope-Chopine — rzekł poważnie Marche-a-Terre.
— Dzień dobry, panie Marche-a-Terre — odparł pokornie mąż Barbetty. — Wejdźcie, może wypijecie parę miar jabłeczniku? Mam także i placki świeże i masło, co je baba wczoraj zrobiła.
— I owszem, nie odmawiamy, kuzynie — rzekł Pille-Miche.
Dwaj Szuanie weszli do chaty.
Początek taki nie miał w sobie nie przerażającego dla gospodarza, który téż poszedł zaraz napełnić trzy miary, podczas gdy Marche-a-Terre i Pille-Miche zasiedli na ławach po obu stronach stołu, ukroili sobie po kawale placka i posmarowali je sobie grubo masłem tłustém i żółtawém, z trudnością pod nożem się uginającém. Galope-Chopine postawił na stole miary pełne jabłeczniku przed gośćmi i we trzech podjedli sobie dobrze, ale od czasu do czasu gospodarz rzucał zpod oka niespokojne spojrzenie na Marche-a-Terre’a starając się zaspakajać raz-wraz jego niezmierzone pragnienie.
— Daj-no mi swoję tabakierę — rzekł Marche-a-Terre do Pille-Miche’a.
Wziąwszy w rękę rożek, potrząsł nim mocno a nasypawszy sobie potężną ilość tabaki na dłoń, Bretończyk pociągnął nosem z powagą i zastanowieniem, jak człowiek który się przygotowywa do ważnego czynu.
— Zimno jest jakoś — rzekł Pille-Miche wstając i zamknął górną część drzwi.
Światło dzienne i tak przysłonięte mgłą, już tylko przez zakopcone okienko dostając się do chaty, słabo oświecało izbę i dwie ławy. Ogień z komina tylko rozlewał dokoła swe blaski czerwone.
W téj chwili Galope-Chopine, który znowu napełnił miary gości swoich jabłecznikiem, postawił je na stole przed niemi, ale oni odmówili zaproszenia, podjęli z głów kapelusze i przybrali naraz uroczyste miny. Giesta ich i spojrzenia, jakiemi się porozumiewali, przejęły strachem Galope-Chopine’a, któremu się zdawało, że widzi krew pod czerwonemi szlafmycami, które głowy ich ściskały.
— Przynieś-no swój tasak — rzekł Marche-a-Terre.
— Ależ, panie Marche-a-Terre, po co panu tasak, co pan chcesz robić?
— Wiesz dobrze sam, kuzynie, po co — odparł Pille-Miche, chowając do kieszeni rożek z tabaką, który mu zwrócił Marche-a-Terre — osądzony jesteś i skazany!
Obaj Szuanie podnieśli się jakby jednym ruchem i pochwycili karabinki.
— Panie Marche-a-Terre, ja nic nikomu nie powiedziałem o Garsie...
— Idź i przynieś swój tasak — odpowiedział Szuan.
Nieszczęśliwy Galope-Chopine cofając się krok w tył potrącił posłanie swego syna i z pod siennika wypadły trzy sztuki pięciofrankowe i potoczyły się po podłodze.
Pille-Miche je podniósł.
— Ho ho! — zawołał Marche-a-Terre — Błękitni dali ci piękne nowe pieniądze!
— Jak tu oto wisi obraz mego świętego patrona, tak prawdą jest, klnę się wam — rzekł Galope-Chopine — że nie powiedziałem. Barbetta tylko wzięła kontrszuanów za naszych chłopów z Saint-George i oto wszystko!
— Po co babę mieszasz do spraw poważnych! — krzyknął surowo Marche-a-Terre.
— Zresztą, kuzynie, my się nie pytamy o twoje racye, ale o twój tasak. Nie sądzić przyszliśmy, tylko wykonać wyrok.
Na znak swego towarzysza, Pille-Miche pomógł mu pochwycić swoję ofiarę. Pochwycony przez obu Szuanów Galope-Chopine opadł zupełnie z sił, runął na kolana i wzniósł ku swoim dwom katom ręce rozpaczliwym ruchem.
— Przyjaciele moi drodzy, kuzynie mój, cóż się stanie z moim chłopcem?
— Ja się nim zaopiekuję — rzekł Marche-a-Terre.
— Poczciwi moi, ależ ja nie jestem przygotowany na śmierć — mówił Galope-Chopine śmiertelnie już blady. — Czyż mnie zgładzić chcecie z tego świata bez spowiedzi? Macie prawo wziąć mi życie, ale nie wolno wam odbierać mi szczęśliwéj wieczności.
— To jest prawda — rzekł Marche-a-Terre spoglądając na Pille-Micha.
Obaj Szuanie pozostali przez chwilę w wielkim kłopocie nie wiedząc, jak rozstrzygnąć tę wątpliwość sumienia. Galope-Chopine nadsłuchiwał każdego szelestu i każdego szmeru przyniesionego na skrzydłach wiatru, jakby jeszcze jakąś zachował nadzieję. Odgłos kropli cydru spadających równomiernie i peryodycznie z kranu beczki zwrócił jego uwagę. Spojrzał na beczkę i westchnął smutno. Nagle Pille-Miche zdecydowany w jednéj chwili pochwycił skazanego za ramię, pociągnął go w kąt izby i rzekł:
— Wyznaj mi grzechy twoje, a ja je powtórzę prawdziwemu księdzu w kościele i dostanę rozgrzeszenie dla ciebie. Jeżeli będzie jaka pokuta do wykonania, to ja ją za ciebie wykonam.
W ten sposób Galope-Chopine otrzymał tyle czasu zwłoki, ile było potrzeba na wyznanie swoich grzechów, ale mimo liczby i okoliczności przestępstw przezeń spełnionych, i ten czas upłynął nareszcie.
— Niestety — rzekł kończąc — mój kuzynie, kiedy już mówię do ciebie jak do spowiednika, zaręczam ci pod świętością spowiedzi i klnę się świętém imieniem Boga najwyższego, że nie mam sobie nic innego do zarzucenia jak tylko to, że czasami zanadto może myślałem o maśle do chleba i o okrasie do jadła, i na świętego mego patrona, którego obraz tam wisi na ścianie nad kominkiem, przysięgam ci, że nie powiedziałem nic nikomu o Garsie. Nie, drodzy przyjaciele moi, ja nie zdradziłem.
— Mniejsza już tam o to, mój kuzynie — odrzekł Pille-Miche — powstań, w téj sprawie porozumiesz się tam oto z panem Bogiem w swoim czasie.
— Dajcie mi się przynajmniéj pożegnać z moją kobieciną.
— Dajże już pokój! — zawołał Mache-a-Terre. Jeżeli nie chcesz, żeby ci bardziéj jeszcze pamiętano to, coś uczynił, zachowaj się jak Breton prawdziwy i skończ z nami prędzéj.
Marche-a-Terre i Pille-Miche znowu pochwycili nieszczęśliwego, położyli go na ławie, gdzie już ustał wszelki opór z jego strony, ruchy tylko konwulsyjne zdradzały życie i zwierzęcy instynkt zachowawczy. Nareszcie rozległy się już tylko krzyki jego niezrozumiałe i odgłos spadającego tasaka. Potém wszystko ucichło.
Głowa odcięta została jedném cięciem.
Marche-a-Terre wziął tę głowę za włosy, wyszedł z chaty, poszukał i znalazł w nieociosanéj futrynie drzwi wielki gwóźdź, na którym nawinąwszy i związawszy włosy, zawiesił na nim tę krwawą głowę, nie zamknąwszy nawet rozwartych jéj oczu.
Potém obaj wykonawcy wyroku, bez pośpiechu umyli sobie ręce w misce wody, wzięli kapelusze, przewiesili przez ramię karabiny i przeskoczyli przełaz pogwizdując na nutę starej balady bretońskiéj. Pille-Miche doszedłszy do skraju pierwszego pola, zaczął śpiewać głosem zachrypłym te zwrotki, które mu na myśl przyszły. Wiatr poniósł w przestrzeń prostą ich melodyę:
W najpierwszéj mieścinie
Kochanek dziewczynie
Atłasowy sprawia strój;
A w drugiéj mieścinie
Kochanek dziewczynie
Złotych cacek daje rój.
I była tak ładna
Jak w całym pułku żadna;
Ginął za nią cały pułk.
Jedźmy już, kochanko,
Jedźmy wraz na wojnę,
Jedźmy, wielki czas!
Dzielny kapitanie,
Córka tu zostanie;
Nie dam tobie córki méj.
Na lądzie czy wodzie
Stanę na przeszkodzie,
Chyba zdradą porwiesz ją;
Ojciec nie żartuje,
Suknie z niéj zdejmuje,
Rzuca córkę w wody prąd.
Nic to nie pomoże;
Kapitan wpław w morze
I wnet wraca z dziewczyną na ląd.
Jedźmy już, kochanko,
Jedźmy wraz na wojnę,
Jedźmy, wielki czas —
W najpierwszéj mieścinie i t. d.
W chwili gdy Barbetta doszła w śpiewie swoim do zwrotek, od których rozpoczął Pille-Miche, zawróciła właśnie w podwórze swego domostwa. Nagle język jéj kołkiem stanął, stanęła nieruchoma jakby w słup soli zmieniona a z otwartych ust jéj wybiegł krzyk wielki, gwałtowny, ale jeden tylko, odrazu powstrzymany.
— Co ci się stało, matulu droga? — zawołał chłopiec.
— Idź sam teraz daléj — głucho odrzekła Barbetta wyrywając mu rękę i popychając go gwałtownie. — Nie masz już ani ojca ani matki!
Dziecko, które po uderzeniu rozcierało sobie z krzykiem łopatkę, podniosło główkę i spostrzegło zawieszoną na gwoździu głowę ojca swego, a świeża jego twarzyczka z przerażenia zachowała przez długą chwilę to nerwowe skrzywienie, jakie płacz rysom twarzy nadaje. Chłopiec otworzył wielkie oczy i długo wpatrywał się z dziką ciekawością w głowę tę, nie rozumiejąc i nie pojmując, co się to stało.
Wtém Barbetta pochwyciła go za rękę, ścisnęła ją gwałtownie i szybkim krokiem pociągnęła go ku chacie. Podczas gdy Galope-Chopine bronił się przy ławie, na którą go oprawcy położyli, jeden z jego drewnianych trzewików spadł mu z nogi, potoczył się pod ławę i upadł tak, że stanął akurat pod szyją ofiary i napełnił się krwią z tułowiu ciekącą. Był-to pierwszy przedmiot jaki w swéj chacie spostrzegła wdowa nieszczęśliwego.
— Zdejmij sabot! — zawołała kobieta do chłopca. — Włóż nogę tutaj! Dobrze! A teraz pamiętaj zawsze i na wieki — dodała głosem ponurym — o trzewiku twego ojca i nie kładź nigdy trzewika na nogę, nie wspomniawszy na ten sabot pełen krwi, wylanéj przez Szuanów, i zabijaj Szuanów!
Mówiąc to wstrząsnęła głową ruchem tak gwałtownym, że promienie czarnych jéj włosów wypadły zpod chustki i rozrzuciły się po szyi i karku nadając twarzy jéj straszny wyraz.
— Przysięgam na świętego patrona mego nieboszczyka — wykrzyknęła — że cię poświęcam Błękitnym! Będziesz żołnierzem dla pomszczenia swego ojca! Zabijaj, zabijaj Szuanów, i czyń jak ja! Ach! oni ucięli głowę mego chłopa, dobrze, ja za to dam głowę Garsa Błękitnym! Będzie kwita!
Poskoczyła jednym skokiem do łóżka, wyrwała ze skrytki mały woreczek z pieniędzmi, pochwyciła za rękę swego zdziwionego syna, pociągnęła go gwałtownie nie dając mu czasu na włożenie trzewika, i pobiegli oboje szybkim krokiem ku Fougères; ani jedno, ani drugie, nie obejrzało się nawet ku chacie, którą opuszczali. Gdy przybyli na wierzchołek skał ś-go Sulpicyusza, Barbetta podrzuciła chróstu do ognia a chłopiec pomagał jéj podkładać oszronione drzazgi smolne z drzew iglastych zielenią okryte, aby w ten sposób zwiększyć dym ze stosu.
— To potrwa dłużéj niż twój ojciec, dłużéj niż ja, i niż Gars — zawołała Barbetta ponuro wskazując ogień chłopcu.
W chwili gdy wdowa Galope-Chopine’a i syn „z nóżką skrwawioną“, wpatrywali się z groźnym wyrazem zemsty i gniewu we wznoszący się ku niebu słup dymu, panna de Verneuil stała w oknie z oczyma utkwionemi w te skały i starała się napróżno dojrzéć sygnał obiecany przez margrabiego.
Mgła, która się powolnie zwiększała, pokrywała całą okolicę jakby całunem, którego szare mgły zasłaniały sobą cały nawet najbliższy krajobraz. Marya spoglądała pokolei ze słodkim niepokojem na skały, na zamek, na gmachy, które w téj mgle wyglądały jakby mgły jeszcze czarniejsze. Bliżéj okna kilka drzew rysowało się wyraźniéj w tém niebieskiém tle, jakby owe kłęby z pary wodnéj nad morzem powstające.
Słońce, przeświecające przez te mgły szare, nadawało całemu horyzontowi odblask jakby srebra zbrudzonego, promienie jego wątpliwie czerwonym odcieniem ozłacały nagie gałęzie drzew, na których kołysały się resztki jeszcze nieopadłych liści. Zbyt jednak rozkoszne uczucia kołysały duszę Maryi, aby w widoku tym dopatrywać się miała złych wróżb, niezgodnych z uczuciem szczęścia, jakiem się z góry myślą nasycała. Od dwóch dni bieg jéj myśli znacznie się zmienił. Dzikość, gwałtowność wybuchów jéj namiętności, powoli uległy wpływowi jednostajnéj temperatury, jaką daje życiu prawdziwa miłość. Pewność, że jest kochaną, że miłość tę odszukała wśród tylu niebezpieczeństw, zrodziła w niéj pragnienie powrotu do warunków społecznych takich, jakie sankcyonuje szczęście, a z których wyszła przez rozpacz jedynie. Kochać tylko krótką chwilkę zdawało jéj się nieudolnością uczucia. Potém w marzeniu swém widziała się nagle przeniesioną z głębi warstw społecznych, w które nieszczęście ją pogrążyło, do téj wyżyny, na jakiéj chwilowo postawiło ją stanowisko jéj ojca. Próżność jéj uciśniona i zapomniana w przejściach kolejnych od szczęścia do lekceważenia, obudziła się, stawiając jéj przed oczy wszystkie korzyści wysokiego stanowiska. Urodzonej w książęcym pałacu zaślubić margrabiego de Montauran, nie byłoż to dla niéj znaleść się we własnéj sferze? Poznawszy losy życia awanturniczego, mogła lepiéj, niż każda inna kobieta, ocenić wielkość uczuć, będących podstawą rodziny. Daléj, małżeństwo, macierzyństwo i jego troski były dla niéj obowiązkiem raczéj słodkim, aniżeli spoczynkiem. Kochała to życie cnotliwe i spokojne, dojrzane przez mgłę doznanych świeżo przygód, jak kobieta znużona cnotą, rzuca ukradkiem pożądliwe spojrzenia na miłość zakazaną i nieprawą. Cnota była dla niéj nowym powabem.
— A może — rzekła wracając do okna i nie widząc jeszcze umówionego sygnału na skale ś-go Sulpicyusza — a może zanadtom była z nim zalotną!?... Ale téż za to poznałam, jak silnie on kochać umie i jak bardzo jestem kochaną!... Fanszeto, to już nie marzenie — wykrzyknęła nagle — dziś wieczór zostanę margrabiną de Montauran! Cóż uczyniłam, aby zasłużyć na szczęście tak zupełne!? O! kocham go i miłość tylko za miłość zapłacić może. Niemniéj jednak, Bóg chce mnie pewno wynagrodzić za to, że wpośród tylu przeciwności i nędzy zachowałam taką podniosłość serca i chce mi dać zapomniéć cierpienia moje! Ty wiesz przecie, dziecię moje, jak bardzo i jak wiele cierpiałam!
— Dziś wieczór margrabiną de Montauran, ty, Maryo!? Ach dopóty, dopóki się to nie stanie, ja wierzyć temu nie będę. Któż mu powiedział, ile cię cenić trzeba!?
— Ależ, dziecię drogie, on nie tylko ma piękne oczy, i dusza jego jest piękną. Gdybyś go widziała tak, jak ja w niebezpieczeństwie! O! musi on mnie bardzo kochać, on, który jest tak odważny!
— Jeżeli kochasz go tak bardzo, dlaczego pozwalasz mu się tak narażać i jak możesz pozwolić, aby przychodził aż tu, do Fougères?
— Wszakże nie mieliśmy czasu pomyśleć nad tém, porozumiéć się, gdy nas ci zbójcy podeszli! Zresztą, czyż to nie jest nowym dowodem miłości? Czyż kiedykolwiek można dowodów tych miéć zadosyć! Tymczasem uczesz mnie.
Sto razy ruchem jakby elektrycznym niszczyła Marya najszczęśliwsze kombinacye układu włosów, jakie wynajdowała Fanszeta. Mimo wzburzenia uczuć i myśli, miała czas jeszcze pilnie baczyć na ponętne ułożenie swéj toalety. Zwijając pukiel włosów, lub wyczesując warkocz, aby mu nadać więcéj blasku, zapytywała się sama siebie, w błyskawicznych powrotach wątpliwości, czy margrabia jéj nie zwodzi, i przychodziło jéj na myśl, że podobna zdrada byłaby niewytłomaczoną wobec tego, iż narażał się na zemstę natychmiastową i łatwą, przybywając do Fougères.
Studyując w zwierciadle efekta spojrzeń, uśmiechów, zmarszczek czoła, gniewnych wybuchów, miłości, pogardy, wstrętu i namiętności, szukała w kokieteryi środka, za pomocą którego mogłaby jeszcze w ostatniéj chwili zgłębić duszę swego kochanka.
— Ty wiesz, co mówisz, i wiesz, czego chcesz, gdy pragniesz, aby to małżeństwo przyszło do skutku. Dzień ten jest ostatnim z dni wątpliwości. Jest on albo dniem śmierci mojéj albo naszégo szczęścia. Nieznośna mgła! — zawołała rzucając znowu spojrzenie na zasłonięty ciągle szczyt ś-go Sulpicyusza.
Wzięła się sama do układania firanek z jedwabiu i muślinu, które zdobiły okno, starając się udrapować je tak, aby w pokoju panowało tylko ulubione przez nią półświatło.
— Fanszeto — rzekła — zdejmij te drobiazgi, które tam zalegają kominek i pozostaw tylko zegar i dwa wazony z saskiéj porcelany, w których ułożę same kwiaty zimowe, jakie przysłał Korentyn... Wynieś z pokoju wszystkie krzesła, chcę, aby pozostała tu tylko sofa i jeden fotel!... Jak skończysz to, com ci kazała, wyczyść szczotką ten dywan tak, aby odświeżyć jego kolory... Potém obsadzisz świece w lichtarze i świeczniki!...
Marya długo i uważnie przyglądała się starym obiciom pokrywającym ściany tego pokoju, zanim, z wrodzonym sobie smakiem, umiała znaleść sposób zharmonizowania téj starożytnéj ozdoby z meblami i cackami buduaru, harmonią kolorów i powabem kontrastów. Taż sama myśl kierowała ułożeniem kwiatów, któremi napełniła wazony, zdobiące pokój.
Kanapę umieszczono w bliskości kominka. Z każdéj strony łoża, które zajmowało ścianę przeciwległą téj, w któréj znajdował się kominek, postawiła na dwóch małych złoconych stolikach wielkie wazony z saskiej porcelany, napełnione zielonemi liśćmi i kwiatami, zapachem swym napawającemi powietrze. Nieraz zadrżała na całém ciele, układając fałdy zasłony, zawieszonéj przy lampie zielonéj nad łóżkiem i studyując załomy portyery z materyi w wielkie kwiaty, którą łoże było osłonięte.
Podobne przygotowania mają zawsze jakiś nie dający się określić przedsmak szczęścia i sprowadzają podrażnienie tak rozkoszne, iż często wśród tego czarownego prologu kobieta zapomina o wszystkich wątpliwościach, tak jak panna de Verneuil zapomniała również o tém wszystkiém, cokolwiek w sercu jéj niepokój jaki rodziło. Istnieje pewien rodzaj kultu w tém mnóstwie drobnych trosk, podjętych dla istoty ukochanéj, która widziéć ich, ani nagrodzić nie może w danéj chwili, ale których trud cały osłodzi jednym uśmiechem rozkosznego zdumienia. Kobieta, jeżeli można tak powiedziéć, oddaje się cała naprzód miłości i z pewnością niéma ani jednéj takiéj, któraby przy podobném zajęciu nie powiedziała sobie: „Dziś wieczorem będę bardzo szczęśliwa!“
Najniewinniejsza zpomiędzy nich zapisuje tę nadzieję w najmniéj wydatnych fałdach jedwabiu i muślinu, potém, nieznacznie harmonia ogólna, którą ona dostraja, użycza wszystkiemu ogólnéj fizyognomii, tchnącéj miłością. Na łonie tych sfer rozkosznych przedmioty stają się dla niéj istotami, świadkami i wspólnikami wszystkich jéj przyszłych radości. Za każdym ruchem, za każdą myślą ośmiela się i kradnie coś przyszłości. Niezadługo ona już nie czeka, nie spodziewa się, ale oskarża ciszę, bo każdy szmer powinien jéj przynosić nowy prognostyk. Nakoniec przychodzi zwątpienie i kładzie na jéj sercu rękę swoję kościstą; ona płonie, drga, czuje się pochłoniętą cała przez jednę myśl, która rozwija się, jak siła elementarna. Jest-to kolejno tryumf i katusza, któréjby nie przeniosła bez nadziei przyszłych rozkoszy. Dwadzieścia razy panna de Verneuil podniosła firanki w nadziei, że dojrzy wznoszący się słup dymu ponad skałami, ale mgła zdawała się coraz bardziéj szarych nabierać odcieni i coraz większéj gęstości, tak, że podrażniona jéj wyobraźnia smutne poczęła budzić w sobie przewidywania. Z pewném nadąsaniem się spoglądała na tę komnatę, któréj dała duszę i mowę, i pytała sama siebie, czyby te wszystkie starania próżnemi być miały.
— Moja droga — rzekła do Fanszety, ciągnąc ją za sobą ku przyległemu do buduaru gabinetowi, oświeconemu owalném okienkiem, wychodzącém na tę część widnokręgu, gdzie fortyfikacye miasta zlewały się ze skałami okolicznych gór — uprzątnij mi tu wszystko, niech wszystko będzie czyste i jasne! Salon, jeżeli chcesz, możesz pozostawić w nieporządku — dodała z jednym z tych uśmiechów, jakie kobiety zachowują dla najserdeczniejszych swoich, a których głębokiéj finezyi mężczyźni nigdy zrozumiéć nie zdołają.
— Ach! jakaś ty piękna, Maryo! — zawołała Bretonka.
— E, gdzie tam! Myśmy wszystkie szalone, a największą ozdobą naszą jest nasz kochanek!
Fanszeta pozostawiła ją niedbale leżącą na otomance i oddaliła się, przekonana nareszcie, że jakkolwiek jest, kochana czy nie przez Montaurana, pani jéj nigdy go w ręce nieprzyjaciół wydać nie zdoła.
— Co mi tam bajesz, stara? — pytał w téjże saméj chwili Hulot Barbetty, która, wchodząc do Fougères, spotkała go na ulicy i poznała.
— Czy macie oczy, człowiecze poczciwy? — mówiła. — No, jeżeli macie, to patrzcież tam prosto na skały, naprzeciw świętego Leonarda!
Korentyn, który towarzyszył Hulotowi, zwrócił oczy ku szczytowi w kierunku, wskazanym palcem Barbetty, a gdy właśnie mgła opadać poczęła, dojrzał wyraźnie słup dymu białawego, o którym mówiła wdowa po Galope-Chopinie.
— No, ale kiedyż ma przyjść? Gadaj, stara! Wieczorem, czy w nocy?
— Mój dobry panie — odparła Bretonka — tego ja nie wiem!
— Dlaczego zdradzasz swoich? — spytał Hulot żywo, odciągnąwszy kobietę o kilka kroków od Korentyna.
— Oto tak, widzisz, jaśnie wielmożny panie gienerale, mojego chłopca, no, to i widzisz jego nogę! Otóż noga ta czerwieni się od krwi mego chłopa, zabitego przez Szuanów, bez urazy pańskiéj, jak cielę, a to za karę za te trzy wyrazy, któreście mi wydarli z gardła przedwczoraj, jak-em pole orała. Weźcież teraz chłopca, kiedyście mu odebrali ojca i matkę, ale zróbcie z niego Błękitnego, takiego, jak-eście sami, jegomościuniu, i niech umie zabijać Szuanów. Weźcie go i weźcie oto te dwieście sztuk złota, bo to jego! Jeżeli ich będzie oszczędzał, to, baczę, daleko z niemi zajdzie, boć przecie je go ojciec zbierał je przez dwanaście lat!
Hulot z podziwem patrzył na tę bladą wieśniaczkę, któréj twarz była poorana, a oczy suche.
— Ale wy, matko — rzekł — cóż się z wami stanie? Lepiéj może zachowajcie sami te pieniądze.
— Ja? — rzekła, wstrząsając głową ze smutkiem. — Mnie już nie trzeba nic! Choćbyście mnie wtłoczyli na głębią taką, jak wieża Meluzyny — i wskazała palcem na jednę z wież zamku — i tam zapieczętowali, to jeszcze mnie Szuanie znajdą i zabiją!
Pocałowała malca swego z dziwnym jakimś wyrazem smutku, popatrzyła na niego, dwie łzy stoczyły się z jéj oczu w brózdy po twarzy, znowu popatrzyła na dziecko i znikła, szybko uchodząc.
— Komendancie — rzekł Korentyn — oto sposobność, z któréj żeby skorzystać jak należy, dwóch tęgich głów potrzeba. Wiemy wszystko, a nie wiemy nic! Otoczyć zaraz dom panny de Verneuil toby znaczyło rozpocząć z nią walkę otwartą i skierować ją przeciw sobie. My zaś, ja i ty i twoi kontrszuani i twoje dwa bataliony, nic nie podołamy przeciw téj dziewczynie, jeżeli ona sobie głowę nabije, że ma wyratować tego tam swego ex-markiza. On sam żył długo przy dworze, wynika więc stąd najwyraźniéj, że musi być przebiegły. Jest młody, a przytém odważny. Pochwycić go, gdy będzie wchodził do miasta, ani myśléć! A może on jest już tu gdzie ukryty w mieście, kto to wie? Robić rewizye po domach, to istne głupstwo! Nic nie pomoże, nic się nie znajdzie, a tylko mieszkańców się niepokoi i ostrzega tych, których się szuka.
— Ja idę — zawołał Hulot zniecierpliwiony — dać rozkaz żołnierzowi, stojącemu na warcie przy bramie ś. Leonarda, aby swoję przechadzkę posunął o trzy kroki. W ten sposób podsunie się aż naprzeciw okien panny de Verneuil. Porozumiemy się ze wszystkiemi strażami, a sam zostanę na odwachu, i jak mi tylko dadzą znać o wejściu do miasta jakiego młodego człowieka, biorę ze sobą kaprala i czterech ludzi...
— A jeżeli — wykrzyknął Korentyn, przerywając gwałtownemu komendantowi — ten, który wejdzie, nie będzie tym, którego szukamy, jeżeli margrabia nie wejdzie żadną bramą, tylko jaką inną drogą, jeżeli zresztą jest już u panny de Verneuil, jeżeli i jeszcze jeżeli...
Wyrzucając ten potok słów, Korentyn patrzył na komendanta wzrokiem wyższości w tak obrażający sposób, że zniecierpliwiony żołnierz wrzasnął:
— Niech cię piorun trzaśnie! idź do dyabła, obywatelu piekieł! Co mnie to wszystko obchodzi? Jeśli ten wróbel wpadnie na którą z moich straży, to go będę musiał rozstrzelać; jeżeli się dowiem, że się znajduje w którym domu, to otoczę dom, złapię margrabiego i także rozstrzelam! Ale niech mnie dyabli porwą, jeżeli mi się marzy o tém, abym miał sobie głowę łamać, w jaki sposób mam splamić mój mundur żołnierski!
— Komendancie, wszakże list, podpisany przez trzech ministrów, zobowiązuje cię do posłuszeństwa pannie de Verneuil.
— Obywatelu, niech z listem przyjdzie ona sama, a będę wiedział, co mi czynić wypadnie!
— Bądź spokojny, obywatelu — rzekł wyniośle Korentyn — nie da ona długo na siebie czekać! Przyjdzie sama we własnéj osobie i powie ci godzinę i minutę nawet, w któréj gach ją odwiedzi. A może nawet nie uspokoi się, dopóki nie otoczysz jéj domu wartami!
— Dyabeł przyszedł na świat w osobie tego człowieka! — pomyślał z boleścią dowódca pół-brygady, spoglądając za Korentynem szybko wbiegającym na tak zwane „schody królowéj“, u stóp których odbywała się ta scena, i zdążającym ku bramie ś-go Leonarda. — On mi wyda obywatela de Montauran w pień związanego — myślał głośno Hulot — i będę zmuszony prezydować w sądzie wojennym. Cóż robić? — rzekł jeszcze, wzruszając ramionami. — Gars jest nieprzyjacielem rzeczypospolitéj, a przytém on mi zabił mego najlepszego druha, kochanego Gérarda. W każdym razie będzie na świecie jeden szlachcic mniéj. Niech go szatan porwie!
Wykręcił się na pięcie i poszedł zobaczyć, czy wszystkie warty stoją na swoich stanowiskach. Idąc, wygwizdywał „Marsyliankę“.
Panna de Verneuil zatopiona była w rozmyślaniach. Rozmyślań takich tajemnice pozostają jakby pogrzebane w przepaściach duszy, a tysiące uczuć sprzecznych, walcząc ze sobą w takich zadumach nieraz, dowodzą tym, którzy tego doświadczyli, że można przebywać życie burzliwe i pełne namiętnych szałów, nawet w samotności, pomiędzy czterema ścianami, nie porzucając sofki, albo fotelu, na którym się spoczywa... Zbliżając się do rozwiązania dramatu, którego aż tu szukać przybyła, młoda ta kobieta przywodziła sobie na pamięć wszystkie jego sceny — sceny miłości i gniewu, które tak gwałtownie wstrząsały jéj życiem w ostatnich dniach dziesięciu od pierwszego spotkania z margrabią. W téjże chwili w sąsiednim saloniku rozległ się odgłos kroków męskich. Marya zadrżała. Drzwi otworzyły się; szybko odwróciła głowę; w drzwiach ukazał się Korentyn.
— Mała szachrajko — rzekł, śmiejąc się, wyższy agient tajnéj policyi — czy przyjdzie ci jeszcze ochota mnie zwodzić? Ach! Maryo, Maryo! zbyt niebezpieczną grasz partyą, nie chcąc mnie w grze zainteresować i decydując wszystko sama, bez mojéj rady. Jeżeli margrabia uniknął losu swego...
— To nie z twojéj winy, nieprawdaż? — odrzekła panna de Verneuil z głęboką ironią. — Panie — dodała głosem poważnym — jakiém prawem wchodzisz jeszcze do mego mieszkania?..
— Do twojego? — zapytał z goryczą.
— A prawda, dobrze, że mi przypominasz — odrzekła z godnością — że nie jestem u siebie. Może umyślnie wybrałeś ten dom, abyś mógł na znajomym ci gruncie łatwiéj zamierzone spełnić zbrodnie. Bądź spokojny, wyjdę stąd zaraz, pójdę na puszczę, aby uniknąć widoku...
— Szpiegów! dokończ — rzekł Korentyn. — Ale dom ten nie jest ani moim, ani twoim, lecz rządowym; co zaś do wyjścia stąd, spodziewam się, że nic złego nie będzie — dodał, rzucając na nią piekielne spojrzenie.
Panna de Verneuil podniosła się ruchem pełnym oburzenia i postąpiła kilka kroków, lecz zatrzymała się natychmiast, widząc, że Korentyn podnosi firankę u okna i z uśmiechem zaprasza ją, aby się doń zbliżyła.
— Widzisz tam pani ten słup dymu? — zapytał z głębokim spokojem, jakiego pozory zachować umiał nawet wśród najsilniejszych wzruszeń.
— Jakiż związek miéć może opuszczenie przeze mnie tego domu z garścią zielska, pod które podłożono ogień? — rzekła.
— Dlaczego głos twój drży? — spytał. — Biedne dziecię — dodał ze słodyczą i łagodnością w głosie — ja wiem wszystko! Margrabia dziś przybywa do Fougères, a zapewne nie po to, abyś go nam wydała, tak rozkosznie urządziłaś swój buduar, kwiaty i światła.
Panna de Verneuil zbladła, widząc wyrok śmierci margrabiego, wypisany w oczach tego tygrysa o ludzkiéj twarzy, i tém większą dla swego kochanka uczuła miłość. Zdawało jéj się, że pod każdy włos na głowie ból się do wnętrza jéj wciska, i nie mogąc się powstrzymać, padła na sofę. Korentyn pozostał przez chwilę milczący, z rękami założonemi na piersiach, nawpół zadowolniony z tortury, jaką jéj zadawał, a która mściła w téj chwili wszystkie sarkazmy i wzgardy, jakich od téj kobiety doświadczył, z drugiéj strony nawpół zasmucony na widok cierpień istoty, któréj jarzmo, jakkolwiek ciężkie, miłém mu było.
— Ona go kocha! — szepnął głuchym głosem.
— Kocha! — wykrzyknęła — ach! cóż to słowo znaczy! Korentynie, on jest życiem mojém, duszą moją, tchnieniem mojém! — I rzuciła się do nóg tego człowieka, którego spokój grozą ją przejmował. — Duszo z błota! — zawołała — wolę spodlić się, aby mu życie ocalić, niż spodlić się, aby mu je wydrzéć! Chcę go wybawić choćby ceną wszystkiéj krwi mojej! Mów, czego żądasz zato?
Korentyn zadrżał.
— Przyszedłem po twoje rozkazy, Maryo — rzekł, przybierając jak najsłodszy dźwięk głosu i podnosząc ją ze szlachetną grzecznością. — Tak, Maryo, wszystkie twe wzgardy i plwania nie przeszkodzą mi nigdy być tobie w zupełności oddanym, abyś mnie tylko nie zwodziła więcéj. Wiesz, Maryo, że bezkarnie w błąd wprowadzać mnie nie można.
— Ach! jeżeli chcesz, abym cię kochała, Korentynie, pomóż mi go ocalić!
— Dobrze więc! O któréj godzinie ma przybyć margrabia? — rzekł, wysilając się na to, aby zapytanie to zadać bez wzruszenia.
— Niestety! nie wiem tego sama!
Spojrzeli na siebie w milczeniu.
— Jestem zgubiona — pomyślała panna de Verneuil.
— Oszukuje mnie — myślał w téj chwili Korentyn. — Maryo — mówił daléj — ja mam zwyczaj trzymać się dwóch zasad. Jedną z nich jest nie wierzyć nigdy słowom kobiety: jest-to jedyny środek ustrzeżenia się tego, aby nie zostać przez nią oszukanym. Drugą zasadą moją jest szukać zawsze, jaki kobieta może mieć interes w tém, aby zrobić wbrew temu, co powiedziała, i aby poprowadzić sprawę w kierunku przeciwnym temu, któryś mi jako tajemnicę powierzyła. Spodziewam się, że teraz rozumiemy się doskonale.
— Cudownie — odrzekła panna de Verneuil. — Chcesz dowodów mojéj dobréj wiary! Owszem, dam ci je, lecz wtedy, gdy będę pewną dobréj wiary z twojéj strony.
— Żegnam cię, pani — odrzekł sucho Korentyn.
— No, daj-no pokój, usiądź oto tutaj i nie sroż się, bo inaczéj obejdę się bez ciebie i ocalę margrabiego! Co zaś do owych trzechkroć sto tysięcy franków, które widzisz ciągle przed oczyma, mogę ci wyliczyć takąż samę sumę natychmiast, jak tylko margrabia będzie w miejscu pewném, poza granicami grożącego mu niebezpieczeństwa.
Korentyn podniósł się, odstąpił parę kroków i począł przypatrywać się pilnie pannie de Verneuil.
— Jakoś od niedawna wzbogaciła się pani bardzo — rzekł z goryczą źle ukrywaną.
— Montauran — dodała, uśmiechając się z politowaniem — będzie ci zresztą mógł sam za siebie dać większy okup. Najprzód więc daj mi dowód, że posiadasz środki ocalenia go...
— A czy ty sama nie możesz — zawołał nagle Korentyn — ułatwić mu ucieczki w chwili jego przyjścia, skoro Hulot nie wie, o któréj to ma nastąpić godzinie, i... — Zatrzymał się, jakby obawiając się, że już powiedział zawiele. — Ale czyż ja cię mam uczyć podstępów i wybiegów? — dodał, uśmiechając się najnaturalniéj. — Słuchaj, Maryo, ja nie wątpię o twéj prawości. Przyrzecz, że mi wynagrodzisz to, co stracę, służąc ci, a ja się postaram uśpić tak tego niedołęgę komendanta, że margrabia będzie równie bezpiecznym w Fougères, jak w Saint-James.
— Przyrzekam ci — odrzekła Marya uroczyście.
— O! nie tak! — odpowiedział — przysięgnij mi na popioły twojéj matki.
Panna de Verneuil zadrżała i, podnosząc do góry drżącą rękę, wykonała przysięgę, jakiéj żądał człowiek ten, którego sposób postępowania nagle się zmienił.
— Możesz mną rozporządzać — rzekł Korentyn. — Zaufaj mi, a dziś wieczorem błogosławić mnie będziesz.
— Wierzę ci, Korentynie — rzekła panna de Verneuil rozczulona.
Skłoniła mu się wdzięcznym ruchem głowy i uśmiechnęła się z dobrocią, w któréj przebijało się pewne zdziwienie na widok jakiegoś nieznanego jéj dotąd wyrazu melancholijnej czułości w jego twarzy.
— Cudowna istota! — mówił do siebie Korentyn, odchodząc. — Czyż nigdy nie będzie moją, abym z niéj mógł uczynić narzędzie mojego wyniesienia się i źródło moich rozkoszy?.. Upadła mi do nóg! Ona!.. O, tak! margrabia zginąć musi! I jeżeli nie będę mógł posiąść téj kobiety inaczéj, jak zanurzając ją w błocie... to zanurzę ją, a posiędę!.. A wreszcie — mówił sobie daléj, przybywając na plac, gdzie go kroki bezwiednie zaniosły — może się téż ona mnie już więcéj nie obawia. Sto tysięcy sztuk złota! natychmiast! Ona mnie ma za skąpca. To musi być jakiś podstęp, albo téż on się z nią ożenił!
Korentyn, zatopiony w swoich myślach, nie mógł się ostatecznie zdecydować. Mgła, którą słońce rozproszyło około południa, nanowo powracała do swéj pierwotnéj siły i stawała się tak gęstą, że Korentyn nie widział drzew nawet w niewielkiéj odległości.
— Oto nowe nieszczęście — mówił, wracając do siebie wolnym krokiem — nie można nic dojrzéć o sześć kroków. Pogoda sprzyja kochankom. Strzeż tu domu, który taka mgła okrywa!
— Kto tu? — wykrzyknął wreszcie, chwytając za ramię jakiegoś nieznajomego, który, jak się zdawało, wydostał się na promenadę po skałach najspadzistszych.
— To ja! — odpowiedział naiwnie głos dziecięcy.
— Ach! to ty, czerwona nóżka! No, jakże, chcesz pomścić się za twego ojca? — spytał go Korentyn.
— Chcę — odpowiedziało dziecko.
— Dobrze. A znasz ty Garsa?
— Znam.
— To jeszcze lepiéj! Kiedy tak, to nie opuszczaj mnie; spełnij pilnie wszystko to, co ci powiem, a dokonasz dzieła, rozpoczętego przez twoję matkę, i zarobisz grube grosze. A lubisz ty pieniądze, chłopcze?
— Lubię.
— Lubisz pieniądze i pragniesz śmierci Garsa! No, to zuch jesteś, mój chłopcze, i bądź spokojny, ja cię wezmę w opiekę. No — pomyślał sobie Korentyn w duchu — poczekaj, wykrętna dziewko, ja sobie poradzę; ty nam go sama wydasz! Zanadto jest gwałtowną, żeby mogła na zimno wziąć to, co ja dla niéj wymyśliłem. Zresztą namiętność nie rozważa nigdy. Nie zna pisma margrabiego! Teraz czas właśnie zastawić sidła, w które złowi ją z pewnością jéj gwałtowność. Dla zapewnienia tryumfu memu podstępowi konieczném jest, żeby Hulot o tém wiedział. Biegnę go uprzedzić.
W téj saméj chwili panna de Verneuil i Fanszeta łamały sobie głowy nad wynalezieniem środka, aby ocalić margrabiego od potrzeby korzystania z wątpliwéj szlachetności Korentyna i od spotkania się z bagnetami Hulota.
— Pobiegnę i uprzedzę go — zawołała Bretonka.
— Szalona, a czy wiesz, gdzie go szukać? Ja sama nawet, mimo instynktu kochającego serca, mogłabym go szukać długo i nie znaléść.
Po długich wysiłkach myśli i po zbudowaniu tysiąca owych szalonych i niewykonalnych projektów, panna de Verneuil wykrzyknęła:
— Ja go zobaczę; niebezpieczeństwo jego natchnie mnie, jak potrzeba!
Potém, myśląc ciągle o jedném z upodobaniem, właściwém gorącym temperamentom, oczekiwała chwili stanowczéj, pokładając zaufanie w swéj gwieździe szczęścia i w tym instynkcie zręczności, nigdy nie opuszczającym kobiet. Nigdy może serce jéj nie ściskało się silniéj i większych nie przeszło wzruszeń. To bezmyślnie stała z oczyma wlepionemi w jakiś punkt nieoznaczony, to znów za najmniejszym szelestem drżała, jak te drzewa wykorzenione, któremi silnie wstrząsa drwal za pomocą grubéj liny, aby przyśpieszyć ich upadek.
Nagle rozległ się huk straszny od dwunastu prawie jednoczesnych wystrzałów karabinowych. Panna de Verneuil zbladła, a chwytając za rękę Fanszetę, wykrzyknęła:
— Umieram! Oni mi go zabili!
Ciężkie stąpanie żołnierza w sąsiednim pokoju ocuciło ją. Przelękniona Fanszeta podbiegła do drzwi i wprowadziła kaprala wojsk rzeczypospolitéj. Obywatel kapral, salutując po wojskowemu pannę de Verneuil, wręczył jéj dwa listy, na niezbyt czystym napisane papierze, i, nie otrzymawszy żadnéj odpowiedzi, odszedł, a we drzwiach już będąc, odwrócił się i rzekł:
— To od komendanta, proszę pani.
Panna de Verneuil, miotana strasznemi przeczuciami, otworzyła najpierw bilecik, napisany naprędce, jak sądziła, przez Hulota:
„Pani! Moi kontrszuani pochwycili przed chwilą jednego z wysłańców Garsa, którego rozstrzelać kazałem. Pomiędzy listami, które przy nim znaleziono, był i ten, który przy niniejszém załączam w przekonaniu, że może być pani w pewnym stopniu użytecznym“.
— Dzięki Bogu, to nie jego zabili! — wykrzyknęła, rzucając w ogień przed chwilą odczytany bilecik.
Odetchnęła swobodniéj nieco i chciwie otworzyła drugi list, ten mianowicie, o którym Hulot mówił w swém piśmie.
Był-to list margrabiego i zdawał się być napisany do pani du Gua.
„Nie, mój aniele, dziś do Vivetière nie przybędę. Dziś wieczorem ty przegrasz zakład twój z hrabią, a ja zwyciężę rzeczpospolitą w osobie téj prześlicznéj dziewczyny, która, jak sama przyznać musisz, warta jest miłości na jednę noc! Będzie to jedyna istotna korzyść z téj wojny, gdyż Wandea się poddaje. Niéma już nic do czynienia we Francyi i zapewne niedługo pojedziemy razem do Anglii. Ale odłóżmy do jutra poważniejsze sprawy!“
Papier wypadł jéj z ręki, zamknęła oczy, zdobyła się na głębokie milczenie i pozostała tak długą chwilę z głową pochyloną w tył, oparta o poduszkę. Po téj pauzie podniosła oczy na zegar, który wskazywał właśnie godzinę czwartą.
— I jeszcze pan na siebie czekać każe! — rzekła ze straszną ironią.
— O! gdyby mógł nie przybyć! — szepnęła Fanszeta.
— Gdyby nie przybył — rzekła Marya głucho — jabym poszła naprzeciw niego! Ja! Czy słyszysz mnie? Ale nie, teraz już się on nie opóźni, już tylko go patrzyć! Fanszeto, czy dosyć jestem piękna?
— Bardzo blada jesteś.
— Widzisz — zawołała panna de Verneuil — ten pokój rozkoszny, te kwiaty, te światła, te upajające wonie... wszystko tu daćby mogło przedsmak niebiańskich rozkoszy temu, którego ja téj nocy miłością upoję!
— Cóż się stało, panienko moja?
— Co się stało! Oto jestem zdradzona, oszukana, wyśmiana, wyszydzona, wzgardzona, zgubiona! Oto zabić go chcę! zabić i podrzéć w kawały! Ach! tak! Zawsze w obejściu się jego czuć było jakąś wzgardę, którą źle ukrywał, a któréj ja widziéć nie chciałam. O! umrę sama z tego! Jakaż ja jestem głupia! — zawołała, śmiejąc się strasznie — on ma przyjść i ja mam całą noc przed sobą, aby mu dowieść, że związany czy niezwiązany śluby kościelnemi mężczyzna żaden posiadać mnie i porzucić nie może! Ja mu odmierzę zemstę według miary obrazy i zginie z rozpaczą w sercu! Sądziłam, że ma w duszy szlachetność, ale to bezwątpienia musi być syn lokaja! Zręcznie mnie oszukał; trudno mi było uwierzyć, aby człowiek, który zdolny był wydać mnie Pille-Michowi bez litości, w oburzeniu szlachetném, aby człowiek ten mógł zstąpić do niegodziwości takiéj, godnéj Scapin’a. Tak łatwo jest zażartować sobie z kobiety kochającéj, że dopuszczenie się tego podłością jest. Żeby mnie zabił, nibym nie powiedziała, ale kłamać uczucie! on, którego tak wysoko w mém sercu postawiłam! Na szafot z nim! na gilotynę! Ach! jakbym chciała widziéć go na rusztowaniu! Czyż jestem zbyt okrutną? Umrze, okryty pieszczotami, pocałunkami, które go będą kosztowały dwadzieścia lat jego żywota!..
— Maryo — rzekła łagodnie Fanszeta z anielską słodyczą — jak innych wielu, bądź ofiarą tego, którego kochasz, lecz nie oddawaj mu się i nie bądź jego katem. Zachowaj w sercu swojém jego obraz, nie czyniąc go strasznym dla siebie saméj. Gdyby nie było rozkoszy pewnéj, choć gorzkiéj, w miłości bez nadziei, cóżby się z nami stało nieszczęśliwemi i słabemi niewiastami! Bóg ten, Maryo, o którym nie myślimy nigdy, wynagrodzi nas zato, że spełnimy to, co on nam na ziemi naznaczył. Kochać i cierpiéć, to nasza dola!
— Dziecię moje, poczciwa ty jesteś — odpowiedziała panna de Verneuil, głaszcząc jéj rękę — głos twój słodki i wyrazy, które wymawiasz, wielkiemi są! Prawda w twojéj postaci wiele ma powabów! O! jakżebym chciała być ci posłuszną!..
— Przebaczysz mu, nie wydasz go!
— Milcz! nie mów mi więcéj o tym człowieku. W porównaniu z nim, Korentyn jest istotą pełną szlachetności. Czy rozumiesz mnie, Korentyn!
Podniosła się, kryjąc pod maską obojętności, iście przerażającéj, i szał, który ją ogarniał, i nienasycone pragnienie zemsty. Chód jéj powolny i miarowy, zdradzał nieodwołalność w postanowieniach. Miotana gwałtowném wzruszeniem, pożerając obrazę, któréj doznała, a zbyt dumna, aby wyznać choćby najmniejszą z swoich trosk, poszła prosto do bramy ś-go Leonarda zapytać o mieszkanie komendanta.
Zaledwie wyszła z domu, kiedy przybiegł Korentyn.
— O! panie Korentynie! — zawołała Fanszeta — jeżeli choć cokolwiek obchodzi cię los tego młodzieńca, ratuj go; panienka go zgubi! Ten nieszczęsny papier wszystko zniszczył.
Korentyn niby obojętnie schwycił ów list, pytając:
— Gdzież poszła?
— Nie wiem.
Znikł, unosząc ze sobą list, przebiegł szybko podwórze i zapytał malca o krwawéj nodze, który się bawił przede drzwiami:
— W którą stronę udała się ta pani, która wyszła przed chwią z tego domu?
Syn Galope-Chopine’a postąpił z nim kilka kroków i wskazał mu ulicę stromą, prowadzącą ku bramie ś. Leonarda.
— Tam poszła — rzekł bez wahania, posłuszny zemście, którą matka w serce mu tchnęła.
W téjże saméj chwili czterech ludzi przebranych, jak cztery cienie, wsunęło się do domu panny de Verneuil, nie dojrzanych ani przez chłopca, ani przez Korentyna.
— Wracaj na stanowisko — rzekł chłopcu szpieg. — Udawaj, że się bawisz klamką od żaluzyi, ale czuwaj dobrze i patrz wszędzie, nawet na dach.
Korentyn puścił się z szybkością, na jaką tylko mógł się zdobyć, w kierunku wskazanym przez czerwoną nóżkę. Niezadługo w mgle gęstéj dojrzał pannę de Verneuil i dopędził ją w chwili właśnie, gdy już dochodziła do bramy ś-go Leonarda.
— Gdzie pani idziesz? — rzekł, podając jéj ramię. — Jesteś strasznie bladą! Cóż się stało? Czy to przystoi wychodzić tak saméj późną porą? Przyjmij moje ramię, ja ci będę towarzyszył.
— Gdzie jest komendant? — spytała sucho.
Zaledwie to pytanie z ust jéj wybiegło, gdy posłyszeli odgłos kroków rontu wojskowego, powracającego zza bramy s. Leonarda, i gruby głos Hulota, dominujący nad ogólnym hałasem.
— Milion piorunów! — wołał — nigdy w życiu mniéj jasno nie było mi przed oczyma! Psia służba rekonesans w taką porę. Ten wściekły ex-margrabia obstalował sobie chyba taką mgłę umyślnie!
— Naco się tu skarżyć? — odpowiedziała panna de Verneuil, ściskając go silnie za ramię — mgła ta równie dobrze ukryje zemstę, jak podłość! Komendancie — dodała pocichu — przyszłam tu, aby się porozumiéć z tobą co do środków, jakie przedsięwziąć mamy wspólnie, aby się nam dziś Gars nie wymknął!
— Czy jest u pani? — zapytał głosem drżącym, którego drżenie zdradzało głębokie wzruszenie.
— Nie — odpowiedziała — ale daj mi pan człowieka pewnego, a ja ci go przyślę z zawiadomieniem o chwili przybycia margrabiego.
— Co chcesz uczynić, pani? — rzekł Korentyn śpiesznie. — Żołnierz u ciebie spłoszyłby go zaraz, ale dziecko... ja ci znajdę dziecko takie, znajdę; dziecko nie zwróci uwagi...
— Komendancie — odrzekła panna de Verneuil — dzięki téj mgle, którą przeklinasz, mógłbyś teraz zaraz otoczyć mój dom. Obstaw żołnierzami wszystkie przejścia. Umieść jednę wartę w kościele ś. Leonarda, abyś zapewnił sobie widok z placu przedkościelnego na okna mojego buduaru. Ustaw ludzi na Promenadzie, gdyż chociaż okna mojego pokoju są wzniesione na dwadzieścia stóp nad ziemią, rozpacz daje czasami siłę dokonania najniebezpieczniejszych skoków. Słuchajcie mnie! Ja zapewne wyprowadzę tego pana przez drzwi mego domu; to téż straż nad temi drzwiami trzeba powierzyć najodważniejszemu ze wszystkich, ponieważ — rzekła z westchnieniem — nie można mu odmówić odwagi. Umie on się bronić!
— Godin! — wykrzyknął komendant.
Natychmiast młody Fougèranin wystąpił z szeregu zpomiędzy tych, którzy powrócili z Hulotem i zatrzymali się przez dyskrecyą o kilka kroków od rozmawiających.
— Słuchaj, mój chłopcze — rzekł mu pocichu Hulot — ta dyabelska dziewczyna wydaje nam Garsa, sam nie wiem dlaczego, ale co mnie to obchodzi! Weźmiesz dziesięciu ludzi ze sobą i ustawisz ich tak, aby zajęli zaułek, w głębi którego położony jest dom téj kobiety, lecz żeby nie było widać ani ciebie, ani twoich ludzi.
— Dobrze, mój komendancie, znam miejscowość.
— Uważaj-że moje dziecko — dodał Hulot. — Beau-Pied przyjdzie cię zawiadomić ode mnie, gdzie i kiedy będzie trzeba zagrać na karabinkach. Staraj się sam dopaść margrabiego i zabij go, jeżeli będziesz mógł, żebym ja nie potrzebował zabijać go drogą sądową. Zostaniesz porucznikiem za dwa tygodnie, jeżeli ci się to uda zrobić, daję ci na to słowo Hulota.
A potém, odwracając się do Maryi, dodał głośno, wskazując Gudin’a:
— Oto jest, proszę pani, chłopak, który się przed niczém nie cofnie. On osaczy twój dom dobrze i bądź pewna, że czy ex-margrabia będzie chciał wyjść, czy wejść, on go dopatrzy i nie chybi.
Gudin odszedł z dziesięcioma ludźmi.
— Czy pani wiész dobrze, co robisz? — mówił cicho Korentyn do panny de Verneuil.
Nie odpowiedziała mu wcale. Z pewnym rodzajem dzikiéj radości widziała oddalających się tych dziesięciu ludzi z podporucznikiem na czele, idących na plac Promenady, podczas gdy inni z rozkazu Hulota zajmowali stanowiska wzdłuż ciemnych spadzistości ś. Leonarda.
— Są jeszcze domy, które dotykają do mojego — rzekła do komendanta — trzeba i je téż obsaczyć. Nie wypada, żebyśmy sobie mogli wyrzucać, żeśmy zapomnieli o jakiéjkolwiek ostrożności.
— Wściekła się chyba — pomyślał Hulot.
— Czy nie dobrym jestem prorokiem? — szepnął do ucha komendanta Korentyn. — U jéj drzwi postawię znanego wam, obywatelu, chłopaka, czerwoną nóżkę, bądź więc zupełnie spokojny...
Nie mógł daléj mówić. Panna de Verneuil nagłym ruchem się zwróciła i pobiegła ku domowi. Za nią pośpieszył także Korentyn, pogwizdując wesoło. Dopędził jéj, gdy już prawie wchodziła na podwórze. Spotkali tu syna Galope-Chopine’a.
— Pani — rzekł Korentyn — weź ze sobą tego chłopca. Będziesz z niego miała najzręczniejszego i najniewinniejszego posłańca.
Widząc, że go prawie nie słucha, a może i nie słyszy, odwrócił się do malca i szepnął mu pocichu:
— Jak tylko zobaczysz, że Gars już przyszedł, nie mów nic nikomu, nie zważaj na to, co ci będą mówili, tylko uciekaj wprost do mnie na odwach na placu, a ja ci dam tyle pieniędzy, że będziesz miał za co jeść placek świeży przez całe życie!
Malec, który uchem chłonął wyrazy Korentyna, ścisnął go tylko za rękę i pobiegł w ślad za panną de Verneuil.
— Teraz, moi kochankowie mili, możecie się porozumiewać, jak wam się podoba! — rzekł Korentyn, gdy się drzwi za Maryą zamknęły. — Będziesz ją miał, margrabio przeklęty, lecz na swym własnym całunie.
Korentyn jednak nie mógł tego przemódz na sobie, aby spuścić z oka ten dom fatalny, poszedł więc na płac Promenady, gdzie zastał Hulota, wydającego jeszcze ostatnie rozkazy. Noc téż wkrótce zapadła. Dwie godziny upłynęło, a żadna z wart, ustawionych jedna za drugą w pewnéj od siebie odległości, nie dostrzegła nic, coby mogło naprowadzić na podejrzenie, że margrabia przedostał się przez ten potrójny łańcuch ludzi czujnych i ukrytych, którzy otaczali wieżę Papegant z trzech stron dostępnych.
Dwadzieściakroć Korentyn biegał z placu Promenady na odwach i dwadzieściakroć doznał zawodu. Czerwona nóżka jeszcze nie przybywał. Pogrążony w myślach, szpieg przechadzał się powoli po placu, doznając mąk piekielnych z powodu strasznéj walki, jaką w nim staczały trzy tak różne uczucia, jak miłość, chciwość i ambicya.
Osma godzina wybiła na wszystkich zegarach. Księżyc wschodził bardzo powoli. Mgła i noc pogrążały w strasznych ciemnościach miejsce, na którém miał się rozegrać dramat, w jego umyśle poczęty. Wyższy agient policyi tajnéj musiał nakazać milczenie swoim namiętnościom i, skrzyżowawszy silnie ręce na piersiach, stał nieruchomie, wlepiwszy oczy w to okno, które, jak świetlne zjawisko, wznosiło się ponad wieżą.
Gdy tak przechadzał się zniecierpliwiony i gdy bezwiedne kroki poniosły go w stronę dolin nad brzeg przepaści, machinalnie począł badać mgłę, przerżniętą kilku słabemi odbłyskami świateł błyszczących tu i owdzie w oknach domów miasta przedmieść, to w obrębie, to poza obrębem wałów obronnych.
Cisza głęboka, która panowała dokoła, przerywaną była tylko szmerem rzeki Nançon, grobowym i peryodycznym dźwiękiem obwieszczającego godziny dzwonu, odgłosem ciężkich kroków wart lub szczękiem broni, gdy co godzinę zmieniano ludzi na stanowiskach. Wszystko uroczystą przybrało powagę, ludzie i natura.
— Ciemno tu jak w wilczéj paszczy — rzekł w téj chwili Pille-Miche.
— Idź daléj, nic nie pytaj — odrzekł Marche-a-Terre — i nie szczekaj więcéj, jak zdechły pies.
— Zaledwie śmiem oddychać — rzekł Szuan.
— Jeżeli ten, który usunął ten kamień, chce, żeby jego serce stało się pochwą mojego noża, to niech jeszcze raz spróbuje! — rzekł po chwili Marche-a-Terre głosem tak cichym, że znikł w szmerze Nançon.
— Ależ to ja — odrzekł Pille-Miche również cicho.
— Kiedy to ty, nicponiu — odpowiedział dowódca — to suńże po skale, jak węgórz po piasku rzeki, bo jeżeli nie, to możemy tu nasze ścierwa zostawić wprzód, nim się to na co przyda!
— Hę, panie Marche-a-Terre — odezwał się znowu po chwili niepowściągliwy Pille-Miche, podnosząc się na rękach ze swego płaskiego położenia, tak, aby się zbliżyć do ucha Marche-a-Terre’a. — Jeżeli można wierzyć naszéj rozbójnicy, to tam na górze bogaty łup nas czeka. Chcesz, będziem brać na współkę.
— Baczność, Pille-Miche! — krzyknął Marche-a-Terre, zatrzymując się w swym ruchu spłaszczonym ku górze.
Cały oddział zatrzymał się w jednej chwili. Zresztą Szuanie byli już strasznie zmęczeni trudnościami, jakie stawiała przepaścista skała w posuwaniu się naprzód.
— Już ja cię mam! — rzekł Marche-a-Terre, odpowiadając na poprzednie pytanie. — Tybyś się powinien nazywać Jan Bierny, dla pieniędzy, które wolisz brać, niż dawać, a Jan Czynny, dla razów, które wolisz dawać, niż brać. Ale nie poto my tu idziemy, aby zabitych obdzierać! Tu piekło przeciw piekłu idzie, i biada dyabłu, który będzie miał tępe pazury! Rozbójnica nas tu śle, abyśmy ocalili Garsa, a on jest tam, patrzaj! ot, tam! Podnieś-że psią twoję mordę! Widzisz teraz tam, wprost nad wieżą, to okno, w którém się świeci? No! to tam!
W téj chwili północ wybiła. Księżyc podniósł się i światłem swém nadał mgle pozór gęstego białego dymu. Pille-Miche ścisnął za ramię swego dowódcę i wskazał mu w milczeniu o dziesięć stop ponad nim błyszczący koniec trójkanciastego bagneta.
— Błękity już tam są! — szepnął — siłą nic nie zrobimy!
— Cierpliwości! — rzekł Marche-a-Terre. — Dobrze ja dzisiaj rano obejrzałem miejscowość, i jeżeli się nie mylę, powinniśmy znéleść u dołu wieży Papegant, między wałem i Promenadą, mały placyk, na który składają nawóz, i na który zwalić się można, jak na łóżko, z całém bezpieczeństwem.
— Gdyby święty mój patron — rzekł Pille-Miche — zechciał zmienić w wino tę krew, która popłynie, mieszczanie z Fougères znaleźliby rano kilka beczek tego nektaru!
Marche-a-Terre ręką przytkał wielomówną gębę swego kolegi i ostrzeżenie, cicho wydane, przebiegło cały szereg aż do ostatniego Szuana, zawieszonego w powietrzu na mchach łupkowych. W istocie Korentyn miał ucho zbyt wyćwiczone, aby miał nie usłyszéć szelestu kilku łamiących się krzaków i odgłosu kilku kamyków, przez wdrapujących się Szuanów w przepaść zepchniętych. Tym szelestem zwabiony, stanął na kraju skały. Marche-a-Terre, który zdawał się miéć dar widzenia w ciemnościach i którego zmysły w ciągłem naprężeniu nabyły giętkości i wprawy, właściwéj dzikim, dostrzegł go, a, może nawet, jak pies dobrze tresowany, przeczuł tylko węchem.
Policyjny dyplomata nadaremnie wsłuchiwał się i nadaremnie okiem badał naturalną ścianę przepaścistej skały — nie dojrzał nic, a chociaż wątpliwe i mgłą przysłonięte światło pozwoliło mu spostrzedz jakieś popielate nieruchome masy, wziął je raczéj za kawały łupku wystające, niż za Szuanów, których ciała umiały przybrać nieruchomość martwéj natury. Niebezpieczeństwo dla Szuanów niedługo trwało, Korentyna bowiem odciągnął stąd niebawem wyraźny szelest, jaki posłyszał na drugim końcu Promenady, tam, gdzie kończył się mur, a zaczynała spadzista ścieżka, w skale wykuta prowadząca brzegiem skały do schodów królowéj.
W chwili, gdy Korentyn przybył na tę krawędź, spostrzegł postać jakąś, wynurzającą się z mgły jakby czarodziejskim sposobem, a gdy wyciągnął rękę, aby pochwycić tę fantastyczną, czy téż realną istotę, któréj nie przypisywał dobrych zamiarów, napotkał kształty okrągłe i delikatne kobiety.
— Niech was dyabli porwą, kobiecino! — zawołał z gniewem. — Gdybyście byli napotkali kogo innego zamiast mnie, moglibyście byli dostać kulką w łeb... Ale gadajcie prędko, skąd idziecie i dokąd dążycie o tak późnéj porze? No! czyś zaniemiała!
A w duchu pomyślał sobie:
— Czy to tylko w istocie jest kobieta?
Milczenie dłuższe było niemożliwém i stawało się coraz bardziéj podejrzane; nieznajoma więc odpowiedziała głosem, zdradzającym wielki przestrach:
— Ach! jegomościu miłosierny, wracam od choréj ciotki, ot, tam, na przedmieściu!
— Aha! to owa niby matka margrabiego! — pomyślał sobie Korentyn. — Zobaczymy, co będzie robiła.
A głośno dodał, udając, że jéj nie poznaje:.
— No to idźcież tędy, stara! Nalewo! ot, tędy, jeśli nie chcecie pokosztować prochu!
I stanął, pokazując jéj ścieżkę, lecz gdy spostrzegł, że pani du Gua nieco daléj zwróciła znowu swoje kroki ku wieży Papegant, posunął się za nią pod ścianą z prawdziwie kocią zręcznością.
Tymczasem Szuani pozeskakiwali ze stromego wierzchołka i bardzo zręcznie ukryli się około kupy nawozu, ku któréj dążył i o któréj mówił Marche-a-Terre.
— Otóż i ona! — rzekł sam do siebie Marche-a-Terre, wspinając się na palce i posuwając pod murem, jak niedźwiedź.
— Jesteśmy tu — szepnął jéj.
— Dobrze! — odrzekła pani du Gua. — Jeżeli znajdziesz drabinę do dworku, którego ogród wznosi się o sześć stóp ponad kupą nawozu, Gars będzie ocalony! Widzisz tam to okienko owalne? Wychodzi ono z gabineciku obok jéj sypialni. Otóż tam właśnie dostać się trzeba. Ten kraj wieży, u stóp którego stoicie, jest jedyny nieobsadzony. Konie są przygotowane, i jeżeli tylko ubezpieczyłeś przejazd przez Nançon, za kwadrans powinniśmy już być zupełnie bezpieczni, mimo jego szaleństwa. Ale pamiętaj, Marche-a-Terre, gdyby ta nikczemna dziewczyna chciała uciekać z nim razem, zabij ją bez litości.
Korentyn, dojrzawszy w cieniu kilka z tych niewyraźnych postaci, które przed chwilą wziął był za kamienie, poruszających się i skradających pod murem, cofnął się zręcznie i pobiegł wprost na odwach pod bramę ś. Leonarda, gdzie zastał komendanta śpiącego w ubraniu na łóżku obozowém.
— Dajcież mu pokój, obywatelu — rzekł szorstko Beau-Pied do Korentyna — dopiéro co oczy zmrużył.
— Szuanie są w mieście! — krzyknął Korentyn w uszy Hulotowi.
— Niepodobna! Ale tém lepiéj! — zawołał komendant, przecierając oczy. — Przynajmniéj będziemy się bili!
Gdy Hulot wraz z Korentynem przybyli na Promenadę, ten ostatni pokazał mu dziwną pozycyą, jaką Szuanie zajmowali w cieniu.
— Podeszli, albo zdusili którąś z wart, jakie umieściłem pomiędzy schodami królowéj i zamkiem! — wykrzyknął komendant. — Piekielna mgła! Ale cierpliwości! Poślę pięćdziesięciu ludzi pod wodzą porucznika do stóp skały! Nie trzeba ich atakować tutaj! Te szelmy są tak twarde, że stoczyliby się w przepaść, jak piłki, bez szwanku!
Dzwon pęknięty zegara miejskiego wydzwaniał godzinę drugą, gdy komendant powrócił na Promenadę po wydaniu rozkazów i przedsięwzięciu środków dla pochwycenia Szuanów, prowadzonych przez Marche-a-Terre’a. Natychmiast podwojono straże i domek panny de Verneuil stał się centralnym punktem téj całéj armii. Komendant zastał Korentyna, wpatrującego się w okno oświetlone ponad wieżą Papegant.
— Obywatelu — rzekł mu Hulot — zdaje mi się, że nas ten były szlachcic wytrzymuje i głowy nam zawraca. Dotąd nikt się nie ruszył nawet.
— On tam już jest! — wykrzyknął Korentyn, wskakując na okno. — Dojrzałem cień mężczyzny na firance! Nie rozumiem, co się stało z moim malcem! Zabili go, albo namówili, żeby został! Patrzaj-że, komendancie! oto tam! Cień mężczyzny! Naprzód!
— Nie pójdę przecież łapać go w łóżku, u miliona dyabłów! Wyjdzie chyba, kiedy wszedł! Gudin nie chybi strzału! — wykrzyknął Hulot, który chciał skończyć bez sądu z margrabią.
— Kiedy tak, komendancie, to ja ci nakazuję w imieniu prawa natychmiast rozpocząć atak na ten dom!
— Paradny jesteś, obywatelu! Ty mi nakazujesz?..
Nie zważając na gniew komendanta, Korentyn spokojnie, lecz przekonywająco rzekł:
— Musisz to uczynić, czego ja żądam, komendancie! Oto rozkaz urzędowy, podpisany przez ministra wojny, który cię zmusi — mówił daléj, wyciągając z kieszeni papier. — Czy myślisz, że jesteśmy tak głupi, żebyśmy pozwolili tej dziewczynie robić, co się jéj podoba?! To wojna domowa! to powstanie, które zgniatamy! Wielkość celów rozgrzesza niskość środków!
— A ja sobie pozwolę, obywatelu, wysłać cię do... Nie kończę, ale ty mnie rozumiesz! Niech ci to wystarczy! Zmykaj, gdzie pieprz rośnie, lewą nogą naprzód i daj mi święty pokój, bo się zniecierpliwię!..
— Ale czytaj! — nalegał Korentyn.
— Pójdź precz razem z twoim rozkazem i z twoim urzędem! — wrzasnął Hulot, oburzony tém, że taki padalec śmie wydawać mu rozkazy.
W téjże chwili syn Galope-Chopine’a znalazł się nagle pomiędzy niemi, jak kret, który wyszedł zpod ziemi.
— Gars jest w drodze! — zawołał.
— Którędy?
— Przez bramę ś. Leonarda.
— Beau-Pied — szepnął Hulot do ucha kapralowi, który stał przy nim — biegnij, uprzedź porucznika Gudin, aby zaatakował dom i przyjął wszystkich, którzy w nim są, ogniem plutonowym, co się zmieści! Rozumiesz!
— A my — zawołał głośno — nalewo zwrot! marsz! prosto ku wieży!
Dla dokładnego zrozumienia, jak się rozwiązał ten krwawy dramat, trzeba nam wejść koniecznie naprzód do mieszkania panny de Verneuil.
Gdy namiętności dochodzą do swego szczytu, wtedy wpadamy w daleko wyższe upojenie, niż to, jakie sprawia wino lub opium. Jasność, jakiéj w chwilach takich nabierają pojęcia, delikatność rozegzaltowanych zmysłów, wywierają skutki najdziwniejsze i najmniéj spodziewane. Pozostając pod despotycznym wpływem jednéj i jedynéj myśli, niektóre osoby jasno widzą przedmioty ledwo dostrzegalne, podczas gdy rzeczy dotykalniejsze bywają dla nich tak niewidocznemi, jakby wcale nie istniały. Panna de Verneuil była właśnie pod wpływem takiego upojenia, które z życia rzeczywistego czyni jakby lunatyczne marzenie, gdy przeczytawszy ów list margrabiego, pośpieszyła przedsięwziąć wszystkie środki, aby nie mógł ujść jéj zemście, tak jak przed chwilą przygotowywała wszystko do obchodu pierwszego święta swéj miłości. Ale gdy zobaczyła dom swój tak silnie otoczony trzema liniami bagnetów, jasność nagła oblała jéj duszę. Sama osądziła czyn swój i ze strasznym wstrętem ku sobie saméj poznała, jak okropną popełniła zbrodnię. Z gwałtownością nieporównaną rzuciła się ku drzwiom swojego domu, ale za chwilę stanęła w nich nieruchomie, pragnąc zastanowić się, a nie mogąc pochwycić wątku swych własnych myśli. Wątpiła tak zupełnie w to, czego sama dokazała, że nie mogła przypomniéć sobie dlaczego znajduje się w téj chwili w przedpokoju swego własnego mieszkania i trzyma za rękę dziecię jakieś, nieznane sobie. W jéj oczach, tysiące iskier różnokolorowych przepełniało powietrze, jako języki ogniste. Zaczęła iść, chcąc otrząsnąć się z téj martwoty która ją ogarniała, lecz, podobna lunatykom, szła prosto przed siebie, nie mogąc zdać sobie sprawy z kształtu i koloru przedmiotów, które się jéj przed oczyma przesuwały. Ściskała rękę malca z siłą niezwykłą i ciągnęła go ze sobą z taką gwałtownością, że w chwili téj za szaloną uważać ją było można.
Tak téż nie widziała nic, co się działo w salonie, przez który przeszła, a jednak w salonie tym na jéj widok powstało i rozsunęło się, czyniąc jéj miejsce, trzech mężczyzn, witając ją poważnym i pełnym szacunku ukłonem.
— Otóż ona! — rzekł jeden z nich.
— Jest w istocie bardzo piękną — zawołał ksiądz.
— Tak — odpowiedział pierwszy — ale jakże jest dziś blada i wzruszona!..
— I roztargniona! — dodał trzeci. — Nie widzi nas nawet.
U drzwi swego pokoju panna de Verneuil dojrzała słodką i wesołą twarz Fanszety, która jéj szepnęła do ucha:
— On jest tam, Maryo.
Panna de Verneuil obudziła się, przypomniała sobie wszystko naraz, spojrzała na chłopca, którego za rękę trzymała, i rzekła do Fanszety:
— Zamknij gdzie tego chłopca i, jeśli ci życie moje miłe, pilnuj go dobrze, aby nie uciekł!
Wymawiając powoli te słowa, wpatrzyła się we drzwi z taką siłą osłupiałego wzroku, iż zdawaćby się mogło, że nawskroś przez deski widzi swoję ofiarę. Nareszcie otworzyła drzwi pocichu i zamknęła je za sobą. Przed kominkiem stał margrabia.
Nie będąc zanadto wyszukanym, strój Montaurana miał w sobie coś świątecznego i uroczystego, co dodawało jeszcze nowego wdzięku jego męskiéj piękności.
Na widok jego panna de Verneuil odzyskała całą przytomność umysłu. Wargi jéj ust, chociaż wpół-otwarte, lecz silnie zwężone, pozwalały dojrzéć emalią pięknych jéj zębów, a uśmiech, jaki na ustach tych usiadł, miał straszny raczéj wyraz, niż rozkoszny. Szła ku niemu wprost, lecz powoli i, wskazując ręką na zegar, rzekła z udaną wesołością:
— Warto nawet długo czekać na człowieka, tak jak pan, godnego miłości!
Lecz nagle, zwyciężona siłą uczuć, walczących w jéj sercu, padła na sofę, stojącą przy kominku.
— Droga Maryo, jakże piękną jesteś, nawet gdy się gniewasz! — rzekł margrabia, siadając przy niéj i biorąc ją za rękę, któréj mu nie broniła, i szukając oczyma jéj spojrzenia, którego mu odmawiała. — Mam nadzieję — ciągnął daléj głosem słodkim i pieszczotliwym — że Marya moja będzie za chwilę bardzo zmartwioną tém, że odwracała główkę swą cudowną od swego szczęśliwego męża...
Usłyszawszy ten ostatni wyraz, odwróciła się gwałtownie i spojrzała mu bystro w oczy.
— Co znaczy to straszne spojrzenie? — zapytał z uśmiechem. — Ręka twoja jest rozpalona! Co ci jest, serce moje?
— Serce moje! — powtórzyła głosem zmienionym i ponurym.
— Tak — rzekł, klękając przed nią, i ująwszy obie jéj ręce, począł je okrywać pocałunkami. — Tak, serce moje, tobie się oddaję na zawsze!
Odepchnęła go gwałtownie i zerwała się z miejsca. Rysy jéj zmieniły się strasznie, roześmiała się śmiechem szalonych i zawołała:
— Kłamiesz nikczemnie! i sam nie wierzysz słowom, które wymawiasz, człowiecze przewrotniejszy, niż najpodlejszy z podłych i nikczemnych!
Poskoczyła ku kominkowi i porwała za sztylet, który leżał obok jednego z wazonów z kwiatami i, zamierzywszy się ku margrabiemu, gdy go już uderzyć miała, upuściła broń, wołając:
— Ha! nie cenię cię nawet na tyle, żebym cię zabić mogła! Krew twoja jest za brudną, żeby ją przelać mieli żołnierze! Kat chyba jeden zgładzić cię może bez hańby dla siebie i wstrętu!
Słowa te wymówione były z trudnością, głosem niskim i cichym, a biedna Marya, wymawiając je, tupała nogami, jak dziecię rozpieszczone, gdy się zniecierpliwi. Margrabia zbliżył się do niéj, chcąc ją objąć i uspokoić.
— Nie dotykaj się mnie! — zawołała, cofając się ze wstrętem i wzgardą.
— Zmysły ją opuściły — rzekł jakby do siebie margrabia w rozpaczy.
— Tak! szaloną jestem — rzekła — ale nie na tyle jeszcze, aby się stać igraszką twoją! Czegożbym nie przebaczyła namiętności gorącéj i szalonéj! ale chciéć mnie posiadać na zimno, bez miłości i pisać do téj!..
— Do kogoż ja pisałem? — zapytał ze zdziwieniem, w którém nie udanego być nie mogło.
— Do téj istoty czystéj i niewinnéj, która zabić mnie chciała...
Teraz margrabia zbladł, jak chusta, zgniótł w ręku ramię fotelu, o które był oparty, i wykrzyknął:
— Jeżeli pani du Gua dopuściła się nowéj jakiéjś podłości...
Panna de Verneuil poczęła szukać listu, a nie znajdując go, zawołała Fanszety.
— Gdzie jest list?
— Pan Korentyn go wziął.
— Korentyn! Ach! teraz wszystko rozumiem! On list sfałszował, on mnie oszukał, jak on oszukiwać umie, ze sztuką iście szatańską!
Ze strasznym krzykiem rzuciła się na sofę i potok łez oblał jéj lice. Wątpliwość równie była straszną, jak pewność. Margrabia upadł u jéj nóg, przycisnął ją do serca i powtarzał dziesięćkroć te same słowa, innych znaleść nie mogąc.
— Czegoż płaczesz, mój aniele? Cóż w tém złego z twojéj strony? Twój gniew pełen jest miłości! Nie płacz, ja cię kocham! kocham cię, kocham na zawsze!
Nagle uczuł się ściśniętym w jéj objęciach z siłą nadnaturalną i wśród łkania usłyszał pytanie:
— Czy mnie kochasz jeszcze?
— Czy możesz wątpić! — odpowiedział tonem prawie melancholijnym.
Wyrwała się z jego objęć i odskoczyła o dwa kroki, jakby przerażona i zmieszana zarazem.
— Czy ja wątpię? — powtórzyła.
Margrabia uśmiechnął się z tak słodką ironią, że słowa jéj na ustach zamarły. Pozwoliła wziąć się za rękę i doprowadzić aż do progu drzwi salonu, w którego głębi ujrzała ołtarz, urządzony naprędce podczas jéj nieobecności. Na środku stał ksiądz, przybrany w kapłańskie szaty. Świece woskowe zapalone rzucały dokoła blask tak słodki, jak nadzieja. W dwóch mężczyznach, którzy jéj ukłon złożyli, gdy przechodziła, poznała hrabiego de Bauran i barona du Guénic, dwóch świadków, wybranych przez Montaurana.
— Czy jeszcze wątpisz i czy mi jeszcze odmawiasz? — spytał pociehu margrabia.
Ka ten widok nagle Marya cofnęła się do swego pokoju, upadła na kolana i podniosła ku niemu złożone dłonie, wołając:
— Przebacz mi! przebacz! ach! przebacz!
Głos jéj słabł coraz bardziéj, głowa pochyliła się w tył, oczy się zamknęły i padła w ramiona margrabiego i Fanszety, jak nieżywa. Gdy otworzyła oczy, spotkała wzrok młodego wodza, pełen dobroci i miłości.
— Cierpliwości, Maryo! To już ostatnia burza — rzekł.
— Ostatnia burza... — powtórzyła.
Fanszeta i margrabia spojrzeli na siebie zdziwieni, lecz nakazała milczenie jednym giestem.
— Zawołajcie księdza — rzekła — i pozostawcie mnie z nim sam-na-sam.
Usunęli się.
— Ojcze mój — rzekła do księdza, który w téj chwili stanął przed nią — ojcze mój, w dzieciństwie mojém starzec białowłosy, podobny do was, powtarzał mi często, że wiarą wielką wszystko od Boga uzyskać można. Czy to prawda?
— Prawda to wielka, dziecię moje — odpowiedział ksiądz — a u tego, który wszystko stworzył, niéma nic niemożliwego!
Panna de Verneuil upadła na kolana z niezrównanym entuzyazmem.
— O, Boże mój! — zawołała w ekstazie — wiara moja w Ciebie równą jest miłości mojéj dla niego! Natchnij mnie! Uczyń cud tutaj, lub bierz i życie moje!
— Będziesz wysłuchaną, dziecię moje — rzekł ksiądz poważnie.
Po chwili we drzwiach salonu ukazała się panna de Verneuil, wsparta na ramieniu srebrnowłosego starca. Głębokie, a tajne dla wszystkich wzruszenie czyniło ją w téj chwili oddania się miłości kochanka piękniejszą, niż zwykle, twarzy jéj nadawało bowiem charakter prawdziwie imponujący, ten wyraz pogody zupełnéj, w jaki wielcy malarze przyoblekają twarze męczenników.
Podała rękę margrabiemu i oboje postąpili ku ołtarzowi, przed którym uklękli.
Małżeństwo to, które miało być zawarte tuż obok łoża przyszłych, legalnych rozkoszy, ołtarz ten, wzniesiony naprędce, krzyż ten, naczynia, kielich świętéj ofiary, przyniesione tajemnie przez księdza, ten dym kadzideł, wznoszący się ku sufitowi, o który dotąd obijały się tylko kłęby dymów z potraw przy uczcie, ten ksiądz, który na sutannie miał tylko stułę, te świece woskowe w salonie — wszystko to nadawało téj scenie charakter wzruszający i dziwny, który lepiéj jeszcze maluje te smutnéj pamięci czasy, w jakich niezgoda domowa zburzyła najświętsze instytucye. Ceremonie i obrzędy religijne miały podówczas cały wdzięk tajemniczości. Dzieci otrzymywały chrzest w łożu jęczących jeszcze matek. Jak niegdyś przed wiekami, Pan zstępował w prostocie i ubóstwie pocieszać umierających. Młode dziewczęta przyjmowały po raz pierwszy chleb święty w tém samém miejscu, w którem dnia poprzedniego oddawały się światowéj zabawie.
Związek margrabiego z panną de Verneuil miał być dokonany, jak wiele innych związków w owe czasy, aktem, przeciwnym ówczesnemu prawodawstwu, późniéj jednak małżeństwa te, po największéj części pobłogosławione u stóp dębów leśnych, były wszystkie jak najskrupulatniéj przyznane. Ksiądz, który zachowywał aż do ostatniéj chwili dawne zwyczaje, był jednym z ludzi wiernych swoim zasadom, pomimo burz i piorunów. Głos jego, nieskalany przysięgą, wymaganą przez rzeczpospolitą, wśród huku walk niósł tylko słowa pokoju. Nie rozżarzał on, jak to czynił opat Gudin, ognia pożarów, ale wraz z innemi poświęcił się niebezpiecznéj misyi spełniania obowiązków kapłańskich dla tych, którzy pozostali katolikami. Aby módz spełnić przyjęte dobrowolnie obowiązki, ksiądz taki musiał się uciekać do przeróżnych podstępów, świętością celu usprawiedliwionych. A i margrabia, pragnąc zażądać od niego błogosławieństwa kościelnego dla swego związku, znalazł go dopiéro w jednéj z tych grot skalistych, które do dzisiaj noszą w Bretanii nazwę „księżych kryjówek“.
Widok téj twarzy bladéj i cierpiącéj tak bardzo zniewalał do szacunku i modlitwy, że kapłan ten sam jeden wystarczał do nadania światowéj sali pozoru świętego miejsca. Akt nieszczęścia i rozkoszy był już gotowy. Przed rozpoczęciem obrzędu ksiądz wpośród milczenia zapytał o imiona narzeczonéj.
— Marya-Natalia, córka panny Blanki de Casteran, zmarłéj ksienią klasztoru Notre Dame w Séez, i Wiktora Amadeusza księcia de Verneuil.
— Urodzona?
— W Chasterie, pod Alençon.
— Nie myślałem — szepnął baron do ucha hrabiemu — żeby Montauran zrobił to głupstwo i ożenił się z nią! Córka naturalna księcia de Verneuil! Doprawdy, Montauran wart więcéj!
— Gdybyż jeszcze córka naturalna króla, toby było do darowania — odpowiedział Bauran baronowi z uśmiechem — ale ja go tam ganić nie będę. Podoba mi się przyszła margrabina. A teraz wydam wojnę „klaczy Charette’a“! Ta się przynajmniéj w małżeństwa nie wdaje! Ona nie grucha!..
Imiona, nazwisko i tytuły margrabiego były już wprzód wpisane; nowożeńcy podpisali akt najprzód, a następnie świadkowie. Obrzęd rozpoczął się. W téjże saméj chwili Marya sama jedna z całego zebrania pochwyciła uchem szczęk broni i odgłos ciężkich kroków maszerujących żołnierzy, którzy prawdopodobnie zaciągali wartę na stanowisku, jakie sama im wyznaczyła pod kościołem świętego Leonarda. Zadrżała i wzniosła oczy błagalnie ku krzyżowi, stojącemu na ołtarzu.
— Prawdziwie święta! — szepnęła Fanszeta.
— Dajcie tylko dużo takich świętych, a stanę się w jednéj chwili dyabelnie pobożnym — również pocichu wymówił hrabia de Bauran.
Gdy ksiądz zadał pannie de Verneuil zwykłe w tych razach pytania, odpowiedziała stanowczém „tak“, ale nie mogła powstrzymać wydzierającego się z piersi westchnienia. Pochyliła się do ucha swego męża i rzekła:
— Niezadługo dowiesz się, dlaczego łamię przysięgę, którą uczyniłam, mówiąc, że cię nigdy nie poślubię.
Po skończeniu obrzędu towarzystwo przeszło do innéj sali, gdzie podany był obiad weselny. W chwili, gdy zasiedli do stołu, wpadł do pokoju służący Jeremiasz bardzo przestraszony. Nieszczęśliwa panna młoda zerwała się z miejsca i pobiegła naprzeciw niego, a uprowadzając go wraz z Fanszetą do swego pokoju pod jednym z tych pretekstów, jakie kobiety tak łatwo w jednéj chwili wynaléść umieją, prosiła margrabiego, aby przez pewien czas sam pełnił obowiązki gospodarza domu i obszedł się pod tym względem bez jéj pomocy. Zrobiła to tak szybko, że Jeremiasz nie zdążył wymówić ani jednego słowa, które mogłoby zdradzić fatalny stan rzeczy.
— Ach! Fanszeto, czuć zbliżającą się śmierć i nie módz nawet wykrzyknąć: „umieram!“ to zaprawdę straszne!.. — zawołała panna de Verneuil, gdy się znalazła sam-na-sam ze swoją siostrą mleczną.
Marya nie ukazała się więcéj przy stole, a nieobecność ta tłómaczyć się mogła wzruszeniem, jakiego przy dopiéro co odbytéj ceremonii doznała. Przy końcu wszakże uczty, gdy niepokój margrabiego dochodził do swego zenitu, weszła, urocza w swym stroju panny młodéj. Twarz jéj była spokojna i wesoła, gdy tymczasem towarzysząca jéj Fanszeta miała rysy tak strasznie zmienione trwogą i przerażeniem, że obie te twarze mogły się wydawać współbiesiadnikom jakby allegoryczny obraz, na którym dziwny i oryginalny pędzel Salwatora Rosy przedstawiłby życie i śmierć, trzymające się za ręce.
— Panowie — rzekła, zwracając się do księdza, hrabiego i barona — na dziś jesteście mojemi gośćmi. Byłoby zbyt niebezpieczném dla was dziś chciéć wydostać się z Fougères. Ta poczciwa dziewczyna odebrała już instrukcye moje i zaprowadzi każdego z panów do przeznaczonego dlań apartamentu.
— Bez buntu, panowie — dodała wesoło, widząc, że ksiądz ma zamiar oponować. — Spodziewam się, że nie zechcecie być nieposłusznemi kobiecie w dniu jéj ślubu.
W godzinę późniéj Marya pozostała sama ze swym kochankiem i mężem w rozkosznym buduarze, który z takim wdziękiem urządziła. Stanęli nareszcie u portu, około tego fatalnego łoża małżeńskiego, w którém, jak w grobie, ginie tyle nadziei, w którém jutrzenka nowego życia tak niepewnym blaskiem płonie, w którém umiera lub rodzi się miłość, stosownie do godności charakterów, które tutaj dopiéro zmierzyć się mogą.
Marya spojrzała na zegar i pomyślała sobie:
— Jeszcze sześć godzin życia.
— I ja mogłam usnąć! — zawołała nad ranem, obudzona tym nagłym i gwałtownym ruchem, nie mającym widocznéj przyczyny, a zwykłym w razach, gdy dnia poprzedniego sami z sobą zawarliśmy pakt, że się obudzić mamy o pewnéj oznaczonéj godzinie. — Tak, ja spałam! — powtórzyła, widząc przy blasku świec, że skazówka zegara zbliżała się do godziny drugiéj.
Odwróciła się i poczęła przypatrywać się śpiącemu margrabiemu. On spał, jak dziecię, z głową opartą na jedném ręku, drugą zaś miał wyciągniętą ku żonie swojéj, na ustach miał uśmiech, jakby zasnął wpośród pocałunku.
— Ach! jakiż to błogi i słodki sen! Ale czyż mógł on nie zaufać mnie, mnie, która-m mu winna to szczęście niezmierzone!
Poruszyła go lekko, on się obudził i poczętego we śnie uśmiechu dokończył. Pocałował rękę, która go potrąciła, i spojrzał na tę nieszczęsną kobietę oczyma tak pełnemi miłości, że nie mogąc znieść ich rozkosznego blasku, przymknąć musiała powoli powieki, jakby chciała sama sobie zabronić téj niebezpiecznéj kontemplacyi. Przysłaniając jednak wzrok i zdając się cofać przed pragnieniami męża, podsycała je tak silnie, że nie wiedzący o strasznéj jéj trwodze margrabia, mógł ją łatwo o zbytek kokieteryi posądzić.
Razem podnieśli głowy z poduszek i jednocześnie zamienili ze sobą spojrzenia wzajemnéj wdzięczności za doznane rozkosze. Jedno to jednak spojrzenie w prześliczną twarz swéj żony wystarczyło margrabiemu, aby dojrzéć chmury, które na czole jéj osiadły, zapytał jéj więc głosem pieszczoty i słodyczy pełnym:
— Skądże ten cień smutku na twojém czole, najdroższa!
— Biedny Alfonsie, powiedz, jak sądzisz, gdziem cię doprowadziła?
— Do szczęścia!
— O, nie! Na śmierć cię prowadzę!
I drżąc z trwogi i wstrętu ku sobie, wyskoczyła z łóżka. Zdziwiony margrabia pobiegł za nią. Ona doprowadziła go do okna i rozpaczliwym ruchem odchyliła firanki, wskazując mu palcem dwudziestu żołnierzy, rozstawionych na placu.
Księżyc, rozproszywszy mgły, oświecał srebrném swém światłem błyszczące karabiny, błękitne mundury, Korentyna przechadzającego się wzdłuż i wszerz, jak szakal, oczekujący na swą pastwę, i komendanta nieruchomego, z rękami założonemi, z głową podniesioną, z wargami wydętemi, oczekującego i niezadowolnionego.
— Zostawmy ich w spokoju, Maryo. Chodź do mnie.
— Nie śmiéj się, Alfonsie! Ja to ich tam postawiłam!
— Śnisz chyba!
— Nie!
Popatrzyli na siebie przez chwilę i margrabia zrozumiał wszystko; a biorąc ją w swoje objęcia, zawołał:
— Niech będzie, jak chce! Ja cię kocham, Maryo!
— Więc jeszcze nie wszystko stracone! — wykrzyknęła Marya. — Alfonsie — spytała po krótkiéj pauzie — więc jest jeszcze nadzieja?
W téj chwili usłyszeli wyraźnie przygłuszony krzyk puszczyka, a z gabinetu sąsiedniego wpadła Fanszeta.
— Piotr tu jest! — zawołała z radością prawdziwie szaloną.
Margrabina i Fanszeta przebrały Montaurana w kostium Szuana z szybkością, na jaką tylko kobiety zdobyć się mogą. Podczas gdy Alfons zajęty był nabijaniem broni, którą przyniosła Fanszeta, margrabina de Montauran wybiegła szybko, dając swéj towarzyszce znak porozumienia. Fanszeta zaprowadziła margrabiego do gabinetu, przytykającego do sypialni. Młody wódz, zobaczywszy wielką ilość skręconych prześcieradeł, związanych ze sobą, mógł się łatwo przekonać o troskliwości serdecznéj, z jaką pracowała poczciwa Bretonka dla omylenia czujności żołnierzy.
— W żaden sposób przecisnąć się nie zdołam przez ten wąski otwór! — rzekł margrabia, oglądając ramę owalnego okienka.
Z drugiéj strony w owalu tym ukazała się nagle wielka czarna postać i dał się słyszéć głos gruby, dobrze znany Fanszecie:
— Śpiesz się, gienerale! To mrowie Błękitnych ruszać się zaczyna!
— O! jeszcze jeden uścisk! — szepnął głos słodki i drżący.
Margrabia, który już nogą sięgał drabiny, mającéj go ocalić, lecz który jeszcze górną częścią ciała znajdował się w okienku, nagle uczuł gorący pocałunek na swéj twarzy i uścisk rozpaczliwy. Podniósł oczy i, ujrzawszy żonę swoję, ubraną w jego własne suknie, wydał krzyk straszny. Ona wyrwała się z jego objęć; on ją chciał zatrzymać, lecz uciekła; a że czasu do stracenia nie było, począł zstępować po drabinie. W ręku miał kawał materyi, a światło księżyca dało mu poznać, że był-to szmat, oderwany z kamizelki, którą miał na sobie w dniu wczorajszym.
— Baczność! Ognia plutonami!
Wyrazy te, wyrzeczone przez Hulota wśród ciszy, miały w sobie coś piekielnego i złamały urok, pod wpływem którego zostawało wszystko — ludzie i natura sama. Grad kul, dobiegających z doliny aż do stóp wieży, następował po każdym wystrzale Błękitnych, ustawionych na Promenadzie. Ogień republikanów trwał bez przerwy, ciągle, bezlitośnie. Cisza pomiędzy strzałami była przerażającą. Ofiary nie wydawały ani jednego jęku.
Jednakże Korentyn, usłyszawszy odgłos spadającego z drabiny jednego z napowietrznych podróżnych, podejrzywał jakiś podstęp.
— Ani jeden z tych ptaszków nie śpiewa — rzekł do Hulota. — Rozmiłowani kochankowie może nas tu zabawiają umyślnie, a sami tymczasem uciekają inną drogą!..
Niecierpliwy w rozświetleniu tajemnicy szpieg, posłał „czerwoną nóżkę“ po pochodnie. Podejrzenie Korentyna doskonale zrozumiane zostało przez Hulota. Stary żołnierz, słysząc jednocześnie odgłosy poważniejszéj walki w stronie bramy świętego Leonarda, wykrzyknął:
— To prawda! dwóch ich przecież być nie może!
I pobiegł pędem ku bramie.
— Zmyli mu głowę ołowiem, mój komendancie — rzekł Beau-Pied, który biegł naprzeciw Hulota — ale i on zabił Gudin’a i ranił nam dwóch ludzi! A! wściekła bestya! Przedarł się szeregi naszych zuchów i byłby się wydostał na pole, gdyby go był przy bramie świętego Leonarda na straży stojący żołnierz nie nadział na bagnet.
Usłyszawszy te słowa, komendant wpadł do kordegardy i spostrzegł na łóżku obozowém skrwawione ciało, które tam przed chwilą złożono. Zbliżył się do tego trupa, który wszyscy mieli za margrabiego, podniósł kapelusz, zakrywający mu twarz, i upadł na krzesło.
— Spodziewałem się tego! — zawołał, załamując ręce. — Zadługo, u pioruna, trzymała go u siebie!
Wszyscy stanęli jak wryci. Komendant kazał rozpuścić długie zwoje czarnych włosów kobiecych.
Wtém ciszę przerwał hałas nadchodzących zbrojnych ludzi. Korentyn wszedł do kordegardy, poprzedzając czterech żołnierzy, niosących na leżach, zrobionych z karabinów, Montaurana, któremu kilka kul strzaskało nogi i ramiona. Położono go na łożu obozowém obok żony. Dostrzegł on ją i konwulsyjnym rzutem zdołał pochwycić jéj rękę. Umierająca odwróciła z trudnością głowę, poznała swego męża, zadrżała wszystkiemi członkami i wyszeptała gasnącym głosem następujące słowa:
— Dzień bez jutra... Bóg mnie aż nadto wysłuchał...
— Komendancie — rzekł margrabia, zbierając wszystkie swoje siły i nie puszczając ręki Maryi — liczę na waszę uczciwość, iż zawiadomicie o mojéj śmierci brata mego, który obecnie przebywa w Londynie. Jest-to jeszcze młody chłopiec. Napisz mu, komendancie, że jeżeli chce być posłuszny ostatnim moim słowom, nie podniesie nigdy broni przeciw Francyi, nie opuszczając jednak stronnictwa królewskiego!
— Stanie się, jak sobie tego życzycie — odpowiedział Hulot, ściskając rękę umierającego.
— Odnieście ich do sąsiedniego szpitala — rzekł Korentyn.
Hulot wziął szpiega za ramię z taką siłą, że musiał mu zostawić na ciele ślady swoich palców, i rzekł groźnie:
— A ty, ponieważ już twoja tutaj robota skończona, uciekaj, gdzie pieprz rośnie, a przyjrzyj się wprzód dobrze twarzy i postaci komendanta Hulota, abyś się nigdy nie znalazł na jego drodze, jeżeli nie chcesz, by brzuch twój poszedł na pastwę dla jego pałasza!
I już stary żołnierz w przystępie wściekłości chwytał za szablę.
— Oto jeszcze jeden poczciwy człowiek, który nie zajdzie daleko — pomyślał sobie Korentyn, kiedy czuł się już bezpiecznym w wystarczającém oddaleniu od kordegardy Hulota.
Margrabia zdołał jeszcze skinieniem głowy podziękować przeciwnikowi swojemu, dając mu tém dowód szacunku, jaki miewają dla siebie ludzie prawdziwie odważni i... lojalni nieprzyjaciele.
W roku 1827 stary jakiś człowiek w towarzystwie swéj żony handlował bydłem na placu targowym miasta Fougères i nikt nie miał mu nic do zarzucenia, chociaż zabił on w swém życiu więcéj, aniżeli sto osób; nikt mu nawet nie przypominał przydomku Marche-a-Terre’a, jaki nosił niegdyś.
Osoba, któréj należy się wdzięczność za dostarczenie drogocennych objaśnień, dotyczących osobistości tu występujących, widziała go prowadzącego na postronku krowę i idącego z tą miną spokojną, a pełną niewinności, która sama przez się wywołuje na usta patrzących wykrzyknik:
— Oto zaiste poczciwy człowiek!
Cibot, zwany Pille-Miche, skończył na rusztowaniu, jak wiadomo.
A może téż Marche-a-Terre dokładał — choć za późno — wszelkich starań, aby towarzysza swego wydrzéć śmierci z rąk kata, i może znajdował się także na placu głównym w Alençon w chwili strasznych zamieszek, jakie towarzyszyły słynnemu procesowi: Rifoel, Briond i la Chanterie.