Szuanie czyli Bretania w roku 1799/Rozdział 2

<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Szuanie czyli Bretania w roku 1799
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1884
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisław Zawadzki
Tytuł orygin. Les chouans
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II.

Myśl Fouché’go.

W ostatnich dniach miesiąca brumaira, w chwili, gdy Hulot ćwiczył swoję półbrygadę, skoncentrowaną w Mayennie, z wyższego rozkazu umyślny posłaniec przybyły z Alençon wręczył mu depesze, podczas czytania których w całéj postawie komendanta malowało się silne rozdraźnienie.
— A zatém naprzód! — zawołał z gniewem, ciskając papiery na dno kapelusza. Dwie kompanie pójdą ze mną do Mortagne. Są tam Szuanie.
— Będziecie mi towarzyszyli — rzekł daléj, zwracając się do Merla i Gérarda. Jeżeli rozumiem słowo z mojéj depeszy, wart jestem zostać szlachcicem. Ale niech mię nazwą bydlęciem, mniejsza o to, naprzód! Niema chwili do stracenia.
— A cóż tam się kryje tak barbarzyńskiego w téj sakiewce? — zapytał Merle, końcem buta wskazując na kopertę ministeryalnéj depeszy.
— Milion kartaczy! Niema nic albo nas mają za bydlęta. Ilekroć komendant zaklął w ten sposób, zwiastowało to zawsze jakąś burzę; rozmaite intonacye tego zwrotu wskazywały stopień uniesienia i stanowiły dla półbrygady ciepłomierz powściągliwości szefa; a otwartość starego żołnierza pozwalała go odgadnąć z taką łatwością, że najnędzniejszy dobosz znał swojego Hulota na wylot, obserwując rozmaite odmiany giestu, polegającego na ściągnięciu twarzy i zmrużeniu oka. Tym razem, głuchy gniew, który towarzyszył tym słowom, zalecał obu przyjaciołom Hulota milczenie. Nawet lekkie znaki ospy, które poorały marsowe to oblicze, wydały się w tej chwili głębszemi a cera ciemniejszą, niż zwykle. Szeroki jego harcap, zakończony plecionką, oparł się na jednym z epoletów; Hulot odrzucił go z taką wściekłością, że warkocz się rozpadł na sztuki. Kiedy tak stał jak wryty, z zaciśniętemi pięściami, z ramionami silnie skrzyżowanemi na piersiach, z wąsem najeżonym, Gerard ośmielił się nareszcie zapytać:
— Czy wyruszamy natychmiast?
— Tak, jeśli ładownice są wypchane — odrzekł, mrucząc pod nosem.
— Są, komendancie.
— Na ramię broń! czwórkami wlewo, naprzód marsz! — zawołał Gérard, naśladując giestykulacyę szefa.
I dobosze stanęli na czele dwóch kompanij, wskazanych przez Gérarda. Na odgłos bębna komendant zatopiony dotąd w swych myślach, ocknął się i wyruszył z miasta wraz z obu przyjaciółmi, nie mówiąc wszakże do nich ani słowa. Merle i Gérard spoglądali na siebie w milczeniu, jakby nawzajem się pytając: Czy długo trzymać nas będzie w tym rygorze? I, w pełnym będąc marszu, ukradkiem rzucali częste spojrzenia na Hulota, który zdawał się wypuszczać przez zęby luźne wyrazy. Od czasu do czasu brzmiały one w uszach żołnierzy, jak przekleństwo; ale żaden z nich nie śmiał ust otworzyć; w razie potrzeby bowiem wszyscy umieli tu zachować surową karność, do któréj nawykli pod komendą Bonapartego we Włoszech. Większa część z nich, jak i sam Hulot, należeli do resztek tych sławnych batalionów, które kapitulowały w Moguncyi pod obietnicą, że nie będą użyte na granicach; armie nazywały ich Moguntczykami. Trudno było znaleść żołnierzy i oficerów, którzyby lepiéj się rozumieli.
Nazajutrz po wyruszeniu w pochód Hulot i dwóch jego przyjaciół znajdowali się o wczesnym poranku na drodze Alençońskiéj, o milę blisko od tego miasta ku Mortagne, w okolicy rozległych pastwisk, użyźnionych nurtami Sarthy. Malownicze widoki tych łąk ścielą się kolejno po lewéj stronie, podczas gdy prawa, okrążona grubemi pniami drzew łączących się z wielkim borem Menil-Proust, tworzy jakoby tło dla rozkosznych widoków nadbrzeża. Ścieżki po obu stronach drogi graniczą z przekopami, których ziemia, wyrzucana ustawicznie na rolę, wytworzyła rodzaj pagórków, uwieńczonych krzewami kolczatego jałowcu. Krzew ten, bujnie się gałężący dostarcza w zimie wybornego pokarmu dla koni i zwierząt; gdy zaś nie był spaszonym, Szuanie kryli się wygodnie w ciemnozielonych jego gęstwinach. Te wzgórki i ten jałowiec, zwiastujące podróżnemu sąsiedztwo Bretanii, sprawiały, że część ta drogi nie mniéj była niebezpieczną, jak piękną.
Niebezpieczeństwa, które zagrażały podróżnym na drodze z Mortagne do Alençon i z Alençon do Mayenny, wywołały potrzebę wyruszenia Hulota w drogę; i oto zarazem powód gniewu, którego nie zdołał utaić. Eskortował on starą pocztową landarę, strudzeni jego żołnierze musieli postępować zwolna. Kompania Błękitnych, należąca do garnizonu w Mortagne, która straszliwy ten wehikuł konwojowała aż do granic ich etapu, gdzie Hulot ich zastąpił w służbie, słusznie nazywanéj piłą patryotyczną, powróciła do Mortagne. Widać ją było jeszcze na widnokręgu, jak czarny punkcik. Jedna z obu kompanij starego republikanina trzymała się nieco w tyle, druga wyprzedzała karetę.
Hulot, który znajdował się pomiędzy Merlem i Gérardem, w połowie drogi pomiędzy awangardą i wozem pocztowym, rzekł nagle do nich:
— Do stu piorunów! Czy sądzicie, że to dla konwojowania dwóch spódnic, które znajdują się w furgonie, gienerał wysłał nas z Mayenny?
— Ależ, komendancie — rzekł z uśmiechem Gérard, gdyśmy zajęli pozycye nasze w obliczu obywatelek, salutowałeś je z miną wcale nie tak zadąsaną.
— Infamia! Ci strojnisie paryscy każą nam czuwać nad swemi samiczkami! Czy godzi się tak ubliżać dobrym i dzielnym patryotom, każąc im robić honory babskiéj jupce? O! co do mnie, ja idę prostą drogą i nie lubię gzygzaków u innych. Gdy obaczyłem u Dantona metresy, u Barrasa metresy, rzekłem im: „Obywatele! gdy Rzeczpospolita wybrała was, abyście nią rządzili, to nie na to, aby zatwierdzać rozpustę starych rządów“. Powiecie mi na to, że kobiety?... O! prawda, że są kobiety... Ale dosyć igraszek, gdy zagraża niebezpieczeństwo... Nacóż było wymiatać brudy i nadużycia starych rządów, jeżeli patryoci je wznowili.. Patrz na pierwszego konsula! to mi człowiek: ani jednéj kobiety, cały oddany sprawom. Dałbym lewy wąs w zakład, że on nie wie o głupiéj służbie, którą w téj chwili spełniamy.
— Na honor, komendancie — rzekł Merle wesoło — dojrzałem koniec noska młodéj damy, ukrytéj w głębi powozu i wyznaję, że mało kto nie uczułby świerzbiączki, którą ja czuję, do podkradzenia się pod karetę i poszczebiotania z wojażerkami.
— Niech cię Bóg strzeże — zawołał Gérard. — Fryzowane sroczki mają towarzysza, i to przebiegłego, któryby cię, jak nic złowił w łapkę.
— Kto? Ten inkrojablik, którego małe oczka biegają ciągle z jednéj strony drogi na drugą, jakby wietrzył wszędzie Szuanów? ten strojniś, u którego łydek domacać się nie potrafisz? Ten mazgaj, wyglądający jak kaczor w pasztecie, zabroniłby mi popieścić się ładną czeczotką?
— Kaczor! Czeczotka! Biedaku, straszliwie, zabrnąłeś w ornitologię! Ale nie wierz kaczorowi. Zielone jego oczka wydają mi się zdradliwemi, jak oczy u żmii, a przebiegłemi jak żony, która przebacza mężowi. Mniéj niedowierzam Szuanom, niźli tym adwokatom, których figury podobne są do karafek z limonadą.
— Ba! — zawołał ochoczo Merle — za pozwoleniem komendanta, ryzykowałbym! Ta kobieta ma oczy jak gwiazdy, można wszystko rzucić na kartę, byle je obaczyć.
— On dostał bzika, komendancie — rzekł do Hulota Gérard — zaczyna mówić od rzeczy.
Hulot zrobił giest sobie właściwy, wzruszył ramionami rzekł:
— Nim spożyje zupkę, radzę mu skosztować.
— Dzielny chłopak z tego Merla — zauważył znów Gérard, wnioskując po zwolnieniu jego kroków, że stara się stopniowo zrównać z jadącym z tyłu powozem. Wesoła dusza. Jedyny to człowiek, który mógłby żartować sobie ze śmierci kolegi bez posądzenia go o nieczułość.
— To prawdziwy żołnierz francuski — rzekł głosem poważnym Hulot.
— Patrz, jak nasuwa swoje epolety na ramiona, aby pokazać, że jest kapitanem — zawołał śmiejąc się Gérard — jak gdyby stopień tutaj coś znaczył!
Powóz, około którego plątał się młody oficer, wiózł istotnie dwie kobiety, z których jedna wydawała się służącą drugiéj.
— Te kobiety chodzą zawsze parami! — zauważył Hulot.
Mały człowieczek, suchy i chudy, wlókł się na koniu obok landary, to wyprzedzając ją, to przyzostając w tyle; wszakże pomimo, iż zdawał się towarzyszyć uprzywilejowanym turystkom, nikt nie spostrzegł dotąd, ażeby wymienili pomiędzy sobą jedno słowo. To milczenie, dowód pogardy albo czci, bagaże i pudła téj, którą komendant nazywał księżniczką, wszystko, aż do kostiumu jéj „kawalera“, burzyło żółć w Hulocie. Kostium nieznajomego przedstawiał wierny obraz mody, która wydawała podówczas karykatury Inkrojablów. Wyobraźmy sobie postać okrytą w surdut, którego rękawy były tak krótkie, że pozwalały dostrzedz pięć albo sześć guzików u kaftana, przeciwnie zaś poły tak długie, że przypominały ogon sztokfisza, porównanie dotąd używane w ich opisach. Olbrzymi krawat dokoła jego szyi zakreślał taką obfitość konturów, że drobna główka wyzierająca z tego labiryntu muszlinów, usprawiedliwiała porównanie gastronomiczne kapitana Merle’a. Nieznajomy miał pantalony obcisłe i trzewiki à la Suwarow. Olbrzymia kamea biała i błękitna służyła za spinkę u koszuli. Dwa łańcuszki od zegarka biegły równolegle od pasa; włosy spadające na dół jak korkociągi, u obu stron głowy, zakrywały mu prawie całe czoło. Nareszcie jako ostatnie upiększenie, kołnierze jego koszuli i surduta sięgały tak wysoko, iż głowa jego podobną się wydawała do bukietu włożonego w trąbkę z papieru. Dodajmy do tych jaskrawych szczegółów, które kłóciły się ze sobą, tworząc chaos kolorów i kształtów, ucieszną opozycyę żółtych pantalonów, czerwonéj kamizelki, cynamonowego surduta a będziemy mieli wierny obraz najwyższego tonu, któremu ulegali eleganci w pierwszych czasach konsulatu. Ten kostium w stylu barokko zdawał się wynalezionym na to, aby wystawiał na ciężką próbę wdzięk ludzkiéj figury i dowiódł, że niéma rzeczy tak śmiesznéj, któréj-by moda nie zdołała uświęcić.
Kawaler zdawał się dosięgać trzydziestu lat wieku, wszakże liczył dopiero lat dwadzieścia dwa; pozór ten zawdzięczał albo zniszczeniu zdrowia, albo grozom owéj epoki. Pomimo téj „empirycznéj“ toalety układ jego zdradzał pewną elegancyę, po któréj poznać było można człowieka dobrze wychowanego. Gdy kapitan znalazł się w pobliżu karety, „strojniś“ zdawał się odgadywać jego zamiar i ułatwiał mu zadanie powstrzymując krok swego konia; Merle, który rzucił nań spojrzenie szydercze, znalazł w nim jednę z owych twarzy nieprzenikliwych, przyzwyczajonych przez burze rewolucyjne do ukrywania wszelkich wzruszeń, nawet najlżejszych. W chwili, gdy zakrzywiony róg trójkątnego kapelusza i epolety kapitana dały się widziéć damom, głosik anielskiéj słodyczy z powozu zapytał:
— Panie oficerze! czy nie raczyłbyś nam objaśnić, w jakiéj okolicy znajdujemy się?
Tkwi jakiś czar niewysłowiony w zapytaniu rzuconém przez nieznajomą towarzyszkę podróży; najmniejsze słowo zdaje się wtedy mieścić całą przygodę; wszakże, gdy kobieta domaga się pewnéj opieki, opierając się na swéj słabości i na pewnéj nieznajomości rzeczy, czyliż każdy z nas nie uczuje się skłonnym do wysnucia niemożliwéj bajki, w któréj się widzi szczęśliwym?
To téż słowa: „panie oficerze!“, uprzejma forma prośby, przejęły nieznaném wzruszeniem serce kapitana. Usiłował przyjrzéć się nieznajoméj, ale niestety doznał przykrego zawodu, bo zazdrośna woalka ukrywała starannie jéj rysy; zaledwo mógł dostrzedz oczy, które, pomimo gazy, błyszczały, jak dwa oniksy w promieniach słońca.
— Jesteśmy teraz o milę drogi od Alençon — rzekł nareszcie.
— Alençon, już! — I nieznajoma dama rzuciła się albo raczéj spłynęła w głąb’ powozu, nie rzekłszy słowa więcéj.
— Alençon! — powtórzyła druga kobieta, jakby się ze snu ocknęła. — Obaczysz więc znowu tę ziemię.
Spojrzała na kapitana i umilkła. Merle, zawiedziony w nadziei obaczenia pięknéj nieznajoméj, począł przypatrywać się towarzyszce. Było-to dziewczę lat około dwudziestu sześciu, blondynka, o pięknéj kibici, cera jéj miała tę świeżość, ten zdrowy blask, który zwykł cechować płeć kobiecą w okolicach Alençon. Spojrzenie błękitnych jéj oczu nie zdradzało wyższego umysłu, ale natomiast moc charakteru, połączoną z pewną tkliwością. Miała suknię z materyi pospolitéj. Włosy jéj, zaczesane w górę pod małą czapeczką ówczesnego kroju bez żadnéj pretensyi, dodawały jej postaci prostoty pełnéj wdzięku. Jéj układ, jakkolwiek nie okazywał konwencyonalnych form salonu, nie był pozbawiony owéj godności, tak właściwej młodemu skromnemu dziewczęciu, które mogło patrzyć na karty ubiegłych dni swoich, nie znajdując wśród nich pobudek do żalu. Jedném spojrzeniem oka odkrył w niéj Merle ów kwiat polny, co przeniesiony do cieplarni paryskich, kędy tak wiele przepalających bije promieni słonecznych, nie utracił ani swoich barw czystych, ani świeżości wiejskiéj. Naiwny układ dziewczęcia i skromność jego spojrzeń przekonały Merle’a, iż zbytecznym tu jest towarzyszem. W istocie, gdy się oddalił, obie nieznajome zawiązały wnet cichą rozmowę, któréj szmer ledwo dochodził do jego uszu.
— Odjechałaś pani tak śpiesznie — rzekła młoda wieśniaczka — że nie miałaś czasu nawet się ubrać. — Ładnie wyglądasz! — Gdybyśmy miały jechać daléj, niż do Alençon, potrzebaby koniecznie przebrać się...
— Och! Och! Fanszeto! — przerwała z uśmiechem.
— Jakto?
— Oto po raz już trzeci próbujesz wybadać kres i cel mojéj podróży.
— Czyż powiedziałam cokolwiek, coby zasługiwało na ten zarzut?
— O! poznałam ja dobrze twoję chytrość. — Skromniutka i niewinna napozór, nauczyłaś się nieco fortelów w mojéj szkole. Zaczynasz czuć wstręt do zapytań. Masz słuszność, moje dziecko. Zpomiędzy wszystkich sposobów wydarcia tajemnicy, ten jest, mojém zdaniem, najniezręczniejszy.
— Dobrze więc! — rzekła Fanszeta — ponieważ nie mogę nic ukryć przed tobą, przyznaj, czyż zachowanie się twoje nie obudziłoby ciekawości świętego? Wczoraj bez sposobu do życia, dzisiaj ręce pełne złota, w Mortagne dają ci złupiony dyliżans, którego konduktora zabito, jesteś protegowaną przez wojska rządowe i jedziesz nareszcie w towarzystwie człowieka, który mi się wydaje twoim złym gieniuszem...
— Kto, Korentyn? — zagadnęła nieznajoma akcentując te słowa dwoma dźwiękami głosu, pełnemi pogardy, która kryła się nawet w gieście, jakim wskazała na „kawalera“. Słuchaj, Fanszeto, czy przypominasz sobie Patryotę, owę małpę, którą nauczyłam naśladować Dantona, a która tak serdecznie nas bawiła?
— Tak, pani.
— Czy bałaś jéj się?
— Ależ ona była zaczarowaną.
— A Korentyn ma kaganiec, moje dziecko.
— Bawiłyśmy się całemi godzinami z Patryotą — mówiła Fanszeta — to prawda, ale kończyło się zawsze na tém, że nam zrobił coś złego.
I z temi słowy usunęła się żywo Fanszeta w głąb’ powozu, zbliżyła się do swojéj pani i poczęła pieścić jéj ręce, mówiąc głosem pełnym czułości:
— Odgadłaś mię a jednak mi nie odpowiadasz. — Jakto? po tylu chwilach smutku, które mię tak bolały, w dwudziestu czterech godzinach, możesz odzyskać szalony humor, jak wtedy, gdy mówiłaś o zabójstwie? Skąd pochodzi ta zmiana? Mam prawo wymagać czegoś na rachunek twojego serca. Ono należy do mnie więcéj, niż do kogokolwiek, bo nikt cię więcéj ode mnie kochać nie potrafi. — Mów więc pani.
— Jakto, Fanszeto — więc nie widzisz dokoła nas powodów mojéj wesołości? Spojrzyj na żółte kiście tych drzew w oddali? Ani jedna z nich nie jest podobną do drugiéj. Patrząc na nie zdaleka, rzekłabyś, że to stare obicia w zamku. Patrz na te opłotki, po-za któremi w każdéj chwili obaczyć możesz Szuanów. Gdy patrzę na ten jałowiec, zdaje mi się, że widzę lufy strzelb. Lubię to nowe niebezpieczeństwo, które nam zagraża. Ilekroćrazy droga nabiera ponurego wejrzenia, przypuszczam, że usłyszymy za chwilę strzały, wtedy uderza we mnie serce, nieznane wzruszenie mną owłada. A nie są-to dreszcze trwogi, ani wzruszenia rozkoszy; nie, to lepsze, to gra wszystkiego, co żyje we mnie, to samo życie. Czyż miałabym nie być wesołą, gdy ożywię posuchę mego istnienia.
— Ach! okrutna! ależ to wszystko nic mi nie mówi. Święta Panienko! — dodała, zwracając boleśnie oczy do nieba — przed kim wyspowiada się ona, jeżeli się kryje przede mną?
— Fanszeto — rzekła poważnie młoda nieznajoma — nie mogę ci wyznać mojego przedsięwzięcia. Ten raz jeden to straszne...
— Pocóż robić źle, wiedząc, że to nie dobre?
— Cóż chcesz? Czuję, że myślę, jak gdybym miała lat pięćdziesiąt, a działam, jak piętnastoletnia. Ty byłaś zawsze moim rozsądkiem, drogie dziecię, ale w téj jednéj sprawie, muszę stłumić w sobie sumienie.
A po chwili, westchnąwszy, dodała:
— Zresztą nie zastanawiam się nad tém sama. Jakże chcesz więc, abym szukała spowiednika równie surowego, jak ty...
I uderzyła ją z uśmiechem po rękach.
— Czyż kiedy robiłam ci wyrzuty? — zapytała Fanszeta. — Nawet błąd u ciebie ma wdzięk swój. Tak, święta Anna z Auray, którą błagam codziennie o twoje zbawienie, przebaczy ci wszystko. A zresztą, czyż nie jestem przy twoim boku w téj podróży, chociaż nie wiem, gdzie jedziemy?
I cała wzburzona ucałowała jéj ręce.
— Ale — rzekła Marya — możesz mię opuścić, jeżeli twe sumienie...
— Milcz, pani! — zawołała Fanszeta, robiąc zadąsaną minkę. — Nie mów mi o tém.
— Więc ani słowa — rzekła Marya stanowczym głosem. — Wiedz tylko o tém, że nienawidzę téj wyprawy, zarówno jak tego, który językiem złota mi ją narzucił. Chcę być wolną, wyznaję ci, że nie poddałabym się ich zamiarom, gdybym w téj nikczemnéj farsie nie doznała wzruszenia grozy pomieszanéj z miłością, które mię skusiło. Zresztą nie chciałam zejść z tego marnego świata, nie dotknąwszy kwiatu, który mię może zabije. Ale pamiętaj, dla honoru mojéj pamięci, że gdybym była szczęśliwa, widok ostrego ich noża, gotowego spaść na mą głowę, nie zmusiłby mię przyjąć roli w téj tragiedyi. O! bo to jest tragiedya... Teraz — dodała z giestem zniechęcenia — gdyby go odwrócono, rzuciłabym się w nurty Sarthy; i nie byłoby to samobójstwem, nie żyłam jeszcze dotąd.
— Ach! święta Panienko z Auray, przebacz jéj — westchnęła boleśnie Fanszeta.
— Czego się trwożysz? — Drobne przygody życia powszedniego nie podniecają mych namiętności, wiesz o tém. To złe dla kobiety; ale dusza moja posiada jakąś wyżéj nastrojoną wrażliwość, która łaknie najgwałtowniejszych wzruszeń... Mogłabym być, jak ty, słodkiém, potulném stworzeniem... I dlaczegoż podniosłam się nad płeć moję czy też niżéj upadłam od niéj? Ach! jak szczęśliwą jest żona Bonapartego... Słyszysz, umrę młodo, jeżeli przestanę czuć rozkosz tam, gdzie krew jest do picia, jak mówił biedny Danton. Ale zapomnij o tém, co mówię — to mówiła kobieta pięćdziesięcioletnia. Bogu dzięki! piętnastoletnie dziewczę odezwie się za chwilę.
Młoda towarzyszka drżała. Ona jedna znała porywczy i wrzący charakter swojéj pani. Ona jedna wtajemniczoną była w misterya téj duszy, pochopnéj do egzaltacyi, w uczucia téj istoty, która biegła dotąd za życiem, jak za niepochwytnym cieniem, pragnąc go ująć. Posiawszy pełną dłonią, a nic nie zbierając, kobieta ta pozostała dziewicą, ale nawskroś podrażnioną mnóstwem niezaspokojonych pragnień. Znużona walką bez przeciwnika, doszła w zwątpieniu swojém do tego, iż przenosiła dobre nad złe, jeżeli zawierało rozkosz, złe nad dobre, jeżeli przedstawiało jakąś poezyę, nędzę nad mierność, jako coś wznioślejszego, ponurą i nieznaną przyszłość śmierci nad życie ubogie w nadziei, a nawet w cierpieniu. Nigdy tyle prochu nie oczekiwało iskry, nigdy tyle bogactwa uczucia na pochłonięcie, nakoniec nigdy córka Ewy nie miała tyle złota w swojéj glinie. Podobna do ziemskiego anioła, Fanszeta czuwała nad tą istotą, w któréj podziwiała doskonałość, wierząc, iż spełnia niebieskie posłannictwo, zostawując ją dla chóru serafinów, z którego sądziła ją wygnaną na odpokutowanie grzechu pychy.
— Oto dzwonnica Alençońska — odezwał się „kawaler“ zbliżając się do powozu.
— Widzę — odrzekła sucho młoda kobieta.
— Pani daruje! — dorzucił jeździec, oddalając się z oznakami niewolniczéj uległości pomimo doznanego zawodu.
— Prędzéj! prędzéj! — zawołała dama do pocztyliona. — Teraz niéma się już czego obawiać! Jedź kłusem albo galopem, byle prędzéj. Czyż nie jesteśmy pewni na bruku Alençońskim?
Gdy powóz przejeżdżał obok komendanta, zawołała słodkim głosem:
— Wszak spotkamy się w oberży, panie komendancie. — Nieprawdaż?... Przyjdź mnie obaczyć.
— Napewno — odrzekł mrucząc do siebie Hulot. W oberży! Przyjdź mnie obaczyć! Jak to stworzenie mówi do szefa półbrygady...
I powiódł palcem za dyliżansem, który toczył się szybko po gościńcu.
— Nie skarż się, komendancie, ona ma twój stopień gieneralski w kieszeni — zauważył śmiejąc się Korentyn, który starał się puścić swojego konia galopem za ujeżdżającym dyliżansem.
— Alboż ja dałbym z siebie dudka robić tym parafianom — rzekł Hulot z gniewem do swych przyjaciół. — Wolałbym wrzucić uniform gieneralski do fosy, niż zdobyć go w łóżku. I czego chcą od nas te trutnie? Czy pojmujecie co z tego wszystkiego?
— O tak! — rzekł Merle, ja np. wiem, że jest-to najpiękniejsza z kobiet, jakie kiedykolwiek widziałem. Zdaje mi się, że źle rozumiecie metaforę tego panicza. To musi być żona pierwszego konsula.
— Ba! żona pierwszego konsula jest starą, a ta jest młoda — zareplikował Hulot. Zresztą, rozkaz, który otrzymałeś od ministra, nazywa ją panną de Verneuil. Była niegdyś szlachcianką. Czyż ja się na tém nie znam? Przed rewolucyą wszystkie one pełniły to rzemiosło; za kiwnięciem palca można było zostać szefem półbrygady; potrzeba było tylko umiéć gładko włożyć do ucha parę razy: Moje serce!
Gdy tak żołnierze gawędzili, straszliwa karoca, służąca za wóz pocztowy, szybko dojechała do hotelu Trzech Maurów położonego w środku wielkiéj ulicy w Alençon. Hałas żelaziwa przy tym niekształtnym wehikule wywołał gospodarza na próg hotelu. Był-to rzadki wypadek w Alençon, ażeby wóz pocztowy zajeżdżał do hotelu Trzech Maurów; straszliwa katastrofa w Mortagne dodała tém szczególniejszego zajęcia widokowi tak, że kto żyw, wyruszył na oględziny dyliżansu. Kobiety podróżne, pragnąc ujść ciekawości tłumu, coprędzéj wbiegły do kuchni, stanowiącéj, powszechnym zwyczajem na Zachodzie, przedpokój oberży, a gospodarz właśnie przygotowywał się do ofiarowania im swoich usług, gdy pocztylion zatrzymał go za ramię.
— Baczność, obywatelu Brutusie, jest tu eskorta Błękitnych. Ponieważ niéma ani konduktora ani depesz, przywożę ci obywatelki; zapłacą z pewnością jak dawne księżniczki, a zatém...
— A zatém wypijemy razem po szklaneczce wina, mój chłopcze — rzekł uczciwy gospodarz.
Rzuciwszy okiem po kuchni, okopconéj dymem i po stole zakrwawionym surowém mięsem, panna Verneuil frunęła do sąsiedniéj izby z lekkością ptaka, nie mogąc znieść widoku ani zapachu kuchennego, a nie mniéj uczuwszy odrazu wstręt do brudnego gospodarza i grubéj jego małżonki, którzy uważnie poczęli jéj się przypatrywać.
— Cóż teraz poczniemy? — zapytał żonę oberżysta. — Czy dyabeł mógł przeczuć, że nagle dostaniemy tyle gości w tym czasie. Zanim potrafię sporządzić jakie-takie śniadanko dla tamtych, ta pani zniecierpliwi się. Ale, na honor: przychodzi mi dobra myśl: jeżeli to są ludzie dobrego towarzystwa, zaproponuję im, aby zjedli śniadanie razem. Hę?
Gdy tak oberżysta zabierał się do wyszukania nowéj przybyszki, obaczył Fanszetę. Uprowadzając ją przeto ku głębi kuchni, ażeby oddalić się od tych, którzy mogliby go niepotrzebnie usłyszéć, rzekł z cicha:
— Mam wyborną zastawę przygotowaną dla pewnéj damy i jéj syna. Goście ci nie będą mieli z pewnością nic przeciwko temu aby podzielić się z paniami swojém śniadaniem. To są osoby z towarzystwa.
Zaledwie dokończył tego frazesu, biedny gospodarz uczuł śmignięcie biczem po plecach; obrócił się gniewnie w tył i obaczył za sobą małego, przysadkowatego człowieczka, który wyszedł cichym krokiem z sąsiedniéj izdebki a którego pojawienie się zmroziło strachem oberżystę, tłustą jego małżonkę i kuchcika. Oberżysta zbladł. Człowieczek wstrząsnął włosami, które mu zakrywały czoło i oczy, stanął na palcach, aby dosięgnąć do uszów gospodarza i rzekł mu:
— Wiesz, co znaczy nieostrożność i denuncyacya, wiesz, jaka monetą płacimy za nią. Jesteśmy wspaniałomyślni.
Do słów tych dołączył giest, który oberżyście wydał się straszliwym komentarzem. Jakkolwiek Fanszeta nie mogła dostrzedz osoby nieznajomego, którą pokryła przestronna tusza gospodarza, przecież podchwyciła parę wyrazów, przezeń wymówionych półgłosem i stanęła jak rażona piorunem, usłyszawszy ochrypły akcent bretonski.
Wśród ogólnego przerażenia podbiegła w stronę, z któréj głos wychodził, ale mały człowieczek, którego ruchy przypominały szybkością swoją ruchy dzikiego zwierza, zniknął już we drzwiach głównych wychodzących na podwórze. Fanszeta zmuszoną była przypuścić, że słuch ją omylił, dostrzedz bowiem tylko zdołała brudną, szarą, czarniawą skórę niedźwiedzia średniego wzrostu. Zdziwiona pobiegła do okna i przez szyby pożółkłe od dymu poczęła przyglądać się nieznajomemu, wlokącemu się powolnym krokiem ku stajni. Nim wszedł jednak do niéj, odwrócił się, spojrzał uważnie wyrazistemi czarnemi oczyma na pierwsze piętro karczmiska a stąd skierował wzrok swój na powóz pocztowy, jakby pragnął w ten sposób dać znak swojemu wspólnikowi i zakomunikować mu wzrokiem ważne jakieś spostrzeżenie co do powozu.
Dzięki temu ruchowi, który pozwolił Fanszecie dojrzeć twarz tego człowieka, poznała nareszcie w nim po ogromnym bacie i chodzie kaczkowatym, chociaż niezmiernie zwinnym w razie potrzeby, Marche a-Terre’a. Ciemności panujące we wnętrzu stajni, do któréj wszedł, utrudniały jéj badanie; dostrzegła jednak, że położył się tam na słomie w taki sposób, iż mógł śledzić wszystko, co się działo w oberży. Marche-a-Terre zwinął się w kłębek tak, że czy zdaleka czy zbliska, można go było wziąć za dużego czarnego psa, jaki zwyczajnie towarzyszy woźnicom furgonów po gościńcach francuskich, śpiącego, zwyczajem swoim z mordą na łapach wspartą. Postępowanie Szuana przekonało Fanszetę, iż jéj nie poznał. W trudnych warunkach, w jakich znajdowała się jéj pani, dziewczyna nie wiedziała, czy się ma z tego cieszyć, czy smucić. Tajemniczy jednak związek, który istniał pomiędzy groźną uwagą Szuana i propozycyą oberżysty, dość jednak zwyczajną u karczmarzy, chętnych zawsze do wyciągania podwójnego zysku, zaciekawił ją mocno.
Opuściła więc brudną i zatłuszczoną szybę, przez którą śledziła bezkształtną czarną bryłę, wyobrażającą Marche-a-Terre’a, i zwróciła się ku gospodarzowi, stojącemu w pozycyi studenta, złowionego na gorącym uczynku swawoli i nie wiedzącego jakby się wytłomaczyć z występku. Griest Szuana zmroził go strachem. Nikomu na zachodzie Francyi obcemi nie były okrucieństwa, z jakiemi „strzelcy królewscy“ karali ludzi, posądzonych o niedyskrecyę; to téż nieszczęśliwy gospodarz czuł już ostrze ich nożów na swojém gardle. Z przerażeniem patrzył więc oberżysta w gorejące ognisko przypominając sobie, iż nieraz Szuanie przy takich ogniskach przygrzewali nogi pochwyconych donosicieli i szpiegów. Mała, okrąglutka jego żona trzymała w jednéj ręce nóż, w drugiéj ziemniak, do połowy przekrojony, i nieruchoma, jakby zamieniona w słup soli, wlepiła oczy w również nieruchomą postać męża. Kuchcik nareszcie szukał myślą sekretu, nieznanego mu, téj milczącéj paniki.
Ciekawość Fanszety wzmogła się wśród nieméj sceny, któréj główny aktor, choć nieobecny, wszystkim stał przed oczyma. Dziewczynie podobała się ta straszna potęga Szuana i chociaż w skromnym jéj charakterze nie leżała właściwa pokojówkom złośliwość, zanadto czuła się tém wszystkiém zajętą, ażeby nie skorzystać z dobréj sposobności.
— Panienka przyjmuje waszę propozycyę, gospodarzu — rzekła poważnie do oberżysty, na którym słowa te uczyniły takie wrażenie, jak na śpiącym strzał z pistoletu, dany tuż nad uchem.
— Jaką? — zapytał nieprzytomny.
— Jaką? — powtórzył wchodzący do izby Korentyn.
— Jaką? — zapytała panna de Verneuil.
— Jaką? — zapytał wreszcie głos czwarty, wychodzący z ust osoby, która w téj chwili z ostatniego schodu lekką stopą wskoczyła do kuchni.
— Propozycyę zjedzenia śniadania wspólnie z temi dystyngowanemi osobami, o których mówiliście przed chwilą! — wykrzyknęła zniecierpliwiona Fanszeta.
— Dystyngowanemi! — podchwycił z ironią i złośliwością schodzący ze schodów młodzieniec. — Wydaje mi się to lichym żartem, kochanku, mówiąc wogóle, ale jeżeli masz zamiar dać nam za towarzyszkę tę młodą obywatelkę, to wyjątkowo trzebaby waryata, aby odmówić! — dodał, spoglądając na pannę de Verneuil. W nieobecności i w imieniu mojéj matki przyjmuję! — wykrzyknął, uderzając ogłupiałego oberżystę po ramieniu.
Trzpiotowatość młodzieńca pokrywała nieco doniosłość wymówionych słów, które zwróciły uwagę wszystkich uczestników téj sceny na niego. Oberżysta miał teraz minę Piłata, umywającego ręce po osądzeniu Chrystusa. Cofnął się o dwa kroki ku żonie i szepnął jéj do ucha:
— Biorę cię za świadka, że jeżeli się stanie jakie nieszczęście, nie jestem temu winien. W każdym razie — dodał jeszcze ciszéj — uprzedź lepiéj o tém wszystkiém pana Marche-a-Terre.
Młody człowiek, który swém wystąpieniem nanowo zawikłał sprawę, był wzrostu średniego. Miał na sobie frak błękitny. Wysokie czarne kamasze sięgały mu powyżéj kolan, okrywając sukienne, również błękitne spodnie. Prosty ten skromny mundur bez szlif nosili wychowańcy szkoły politechnicznéj. Jednym rzutem oka panna de Verneuil umiała ocenić pod zwyczajną tą suknią piękność noszącego ją mężczyzny i dostrzedz ten rys nieokreślony, który zdradzał wyższe urodzenie. Dosyć pospolita z pozoru twarz młodzieńca zwracała jednak uwagę pewnemi odcieniami, w których malowała się zdolność do wielkich czynów. Cera ciemna, włosy blond, wijące się w pukle, oczy niebieskie błyszczące, nos kształtny, ruchy pełne swobody, wszystko w nim zresztą zdradzało życie, ulegające wpływom wzniosłych uczuć, a charakter, nawykły do rozkazywania. Najcharakterystyczniejszym wszakże symbolem jego inteligencyi był podbródek à la Bonaparte i dolna warga ust, która łączyła się z górną rzutem linii, przypominającym liść wyrzeźbiony pod kapitelem korynckim. Natura w te dwa rysy włożyła wdzięk niepokonany.
— Ten młodzieniec dziwnie jest dystyngowany, jak na republikanina — zauważyła w myśli panna de Verneuil.
Spostrzedz odrazu to wszystko, ożywić się chęcią podobania się, pochylić lekko główkę na bok, uśmiechnąć się z kokieteryą, rzucić jedno z tych spojrzeń aksamitnych, które budzą serca zamarłe dla miłości, przysłonić ogień swych pięknych czarnych oczu powiekami, których gęste rzęsy zarysowały na policzkach linię cieniu, i wydobyć najsłodsze brzmienie głosu dla okraszenia przejmującym wdziękiem najzwyklejszéj odpowiedzi „bardzo jesteśmy panu wdzięczne“: wszystko to wymagało mniéj czasu, aniżeli go zajął ten mój opis.
Następnie panna de Verneuil, zwracając się do oberżysty, kazała sobie wskazać przeznaczony dla niéj pokój i udając się we wskazanym kierunku, znikła razem z Fanszetą na schodach. Pozostawiła młodzieńcowi trud odgadnięcia, czy odpowiedź ta oznaczała odmowę albo przyjęcie zaprosin.
— Kto jest ta kobieta? — zapytał żywo student politechniki głupiejącego coraz bardziéj oberżystę.
— Jest-to obywatelka Verneuil — odpowiedział cierpko Korentyn mierząc młodzieńca zazdrosném okiem — dawniéj szlachcianka. Czego chcesz od niéj?
Nieznajomy, który nucił swobodnie jakąś piosnkę republikańską, podniósł dumnie głowę i spojrzał prosto w oczy Korentynowi. Dwaj młodzi ludzie patrzyli tak na siebie przez chwilę, jak dwa koguty gotujące się do walki. Ze spojrzenia tego wytrysła wieczna nienawiść. O ile niebieskie oko wojskowego było czyste i szczere, o tyle zielona źrenica Korentyna zionęła złośliwością i fałszem. Pierwszy wrodzone miał maniery szlachetne, drugi niezręcznie udawał, że je posiada; pierwszy byłby przeskoczył baryerę na swéj drodze, drugi przecisnąłby się pod nią; pierwszy nakazywał uszanowanie, drugi starał się je zdobyć; hasłem pierwszego mogło być: „zwyciężajmy!“, hasłem drugiego: „podzielmy się!“
— Czy jest tu obywatel du Gua-Saint-Cyr? — zapytał wchodzący wieśniak.
— Jestem! czego chcesz? — rzekł podchodząc ku niemu młodzieniec.
Wieśniak skłonił się nisko i wręczył mu list, który politechnik wrzucił do ognia po przeczytaniu. Za całą odpowiedź skinął głową.
Wieśniak odszedł.
— Jedziesz zapewne z Paryża, obywatelu? — rzekł Korentyn, zbliżając się ku młodzieńcowi ruchem, któremu pragnął nadać wyraz swobody, z miną przyjazną i towarzyską, która wszakże odrazu wydała się nieznośną obywatelowi du Gua.
— Tak — odpowiedział sucho.
— I pewno świeżo otrzymałeś stopień oficerski w artyleryi?
— Nie, obywatelu, w marynarce.
— A więc jedziesz do Brestu? — badał daléj Korentyn tonem swobodnym.
Ale młody marynarz wykręcił się lekko na obcasach swoich trzewików i, wymijając odpowiedź, oddał się z wielkiém przejęciem takiéj czynności, któraby robiła nadzieję, jakie na widok jego męskiéj twarzy roiła sobie panna de Verneuil. Zajął się mianowicie przygotowaniem do śniadania z ciekawością prawie dziecinną; wypytywał kucharza i gospodynią o ich kulinarne sekreta, dziwił się zwyczajom prowincyonalnym, jak prawdziwy Paryżanin, ten ślimak wydarty ze swéj czarownéj muszli; okazywał przytém wybredność jakiéjby się nie powstydziła najkapryśniejsza kobieta, i w tych drobiazgach okazał charakter słaby tém jaskrawiéj, im postać jego marsowa i ruchy swobodne kazały więcéj przypuszczać w nim siły. Korentyn uśmiechnął się z politowaniem, patrząc, jak oficer skrzywił się, kosztując najlepszego cydru normandzkiego.
— Pfe! — zawołał du Gua — jak wy to możecie przełknąć, moi drodzy? Ależ tym napojem i najeśćby się można odrazu. Rzeczpospolita ma słuszność, że nie pokłada zaufania w prowincyi, w któréj napój wyrabiają cepami a na drogach publicznych z zaułków strzelają do ludzi. Nie stawiajcie nam przynajmniéj na stole karafki tego lekarstwa. Dajcie wina — niech będzie Bordeaux czerwone albo białe! A idźcież tam zobaczyć, czy ogień się dobrze pali na kominku. Ci poczciwi ludziska wydają mi się bardzo zacofanemi w cywilizacyi... Ach! — dodał po chwili z westchnieniem — niema to na świecie, jak Paryż! Szkoda tylko, że go na morze wziąć ze sobą nie można!... — Co ty robisz, niezdaro! — Jakże możesz do téj potrawy z pulard nalewać octu, kiedy tu oto masz cytrynę. Co zaś do was, tłuściutka gosposiu, to także nie spisujesz mi się! Dałaś mi prześcieradła tak grube i tak ostre, że nie mogłem oka przez całą noc zmrużyć.
Następnie zaczął się bawić laseczką i, wywijając nią na różne strony, wykonywał rozliczne ewolucye, w których większa lub mniejsza zręczność była oznaką wyższego lub niższego stopnia w hierarchii złotéj młodzieży.
— I to takiemi gagatkami — zauważył z cicha Korentyn zwrócony do gospodarza — zamyślają podnieść i uszlachetnić marynarkę Rzeczypospolitéj?
— Ten człowiek — mówił w téj saméj chwili marynarz do ucha gospodyni — jest niezawodnie ajentem Fouché’go. Policyę ma na twarzy wypisaną, i przysiągłbym, że plamka, jaką ma na podbródku, to ślad błota paryskiego... Ale czém tłustsza mysz, tém lepszego warta kota.
W téjże chwili weszła do izby dama, ku której marynarz podbiegł natychmiast ze wszystkiemi oznakami najgłębszego szacunku.
— Przybywaj, droga mateczko — zawołał. — O ile mi się zdaje, przez czas twojéj nieobecności zyskałem współbiesiadników do zamówionego śniadania.
— Współbiesiadników? — zagadnęła — cóż-to znów nowego?
— Jest-to panna de Verneuil — szepnął jéj do ucha.
— Ale co mówisz! — odparła matka — panna de Verneuil zginęła na rusztowaniu w sprawie Saveneya.
— Mylisz się pani — wtrącił z wymuszoną układnością Korentyn, kładąc nacisk na wyraz „pani“ — było dwie panny de Verneuil. Jak pani wiadomo, wszystkie wielkie rodziny mają zawsze kilka pobocznych linij.
Dama, zdziwiona tém spoufaleniem, odstąpiła o kilka kroków wstecz, jakby chciała przyjrzéć się nieproszonemu i niepytanemu uczestnikowi rozmowy; zatrzymała na nim przez chwilę czarne swoje oczy, pełne téj roztropności tak naturalnéj u kobiet, i zdawała się namyślać, jakiby nieznajomy ten człowiek miał interes w tak stanowczém potwierdzeniu istnienia panny de Verneuil.
W tymże czasie Korentyn, który zpod oka przyglądał się kobiecie uchodzącéj za matkę młodego marynarza, zdążył ogołocić ją w umyśle swoim z praw macierzyńskich do młodzieńca i zastąpić je prawami miłości.
Nie wierzył on w dwudziestoletniego syna kobiety, któréj świetna cera, brwi gęste jeszcze, półkoliste, rzęsy pełne i długie podziw i uwielbienie w nim budziły, i któréj obfite czarne włosy, rozdzielone nad czołem, świadczyły o młodości téj twarzy, pełnéj wdzięku i dowcipu. Lekkie zmarszczki czoła nie zdawały się oznaczać brózd wieku, ale przeciwnie, siłę młodych namiętności. Wreszcie — tak sobie pomyślał — jeżeli blask tych oczu jest nieco przyćmiony, nie można ręczyć, czyli to ślad znużenia w podróży, czy też obfitego czerpania z czary rozkoszy? Nakoniec zauważył Korentyn, że dama ta miała na sobie okrycie z materyi angielskiéj i że forma jéj kapelusza, prawdopodobnie zagranicznego, nie miała żadnego podobieństwa z formą à la grecque, która panowała podówczas w Paryżu.
Korentyn należał do tych istot, które z charakteru swego zawsze bywają skłonne do podejrzewania u ludzi raczéj złego, niż dobrego, zwątpił natychmiast o „obywatelskości“ obojga podróżujących.
Ze swojéj strony dama, która również szybko dokonała przeglądu osoby Korentyna, zwróciła się ku synowi z miną, która wytłomaczyćby się dała pytaniem: Kto jest ten oryginał? Czy on z téj saméj, co i my, gliny?
Na to nieme pytanie, marynarz odpowiedział w ten sam sposób spojrzeniem, ruchem i giestem: Nie wiem sam, słowo daję! jest mi on więcéj jeszcze podejrzanym, niż tobie.
Następnie, pozostawiając matce trud odgadnięcia tajemnicy, zwrócił się do gospodyni i rzekł jéj do ucha:
— Dowiedźcie się téż, co-to jest za bałwan, czy on na prawdę towarzyszy pannie de Verneuil i w jakim celu?
— A więc jesteś pewnym obywatelu — zapytała pani du Gua Korentyna — że panna de Verneuil żyje?
— Żyje ona z krwią i kośćmi, pani, jak żyje obywatel du Gua Saint-Cyr.
Odpowiedź ta mieściła w sobie głęboką ironię, któréj nikt od osoby nią dotkniętéj, poznać i odczuć nie mógł. Każda inna zmieszałaby się z pewnością. Syn téż jéj spojrzał bystro na Korentyna, który z najspokojniejszą miną wyjmował zegarek, zdając się nie zważać na wrażenie, jakie wywołał.
Pani du Gua zaniepokojona i niepewna, czy odpowiedź była dziełem przypadku, czy téż w istocie tchnęła świadomą złośliwością, rozpoczęła dalszą rozmowę z Korentynem.
— Mój Boż! — rzekła — jak téż drogi są teraz niepewne w naszym kraju. Powyżéj Mortagne na publicznéj drodze napadli nas Szuanie. Syn mój omało nie został na placu, dwie kule przeszyły mu kapelusz.
— Jakto? więc państwo znajdowaliście się w dyliżansie, który rabusie złupili, pomimo eskorty, i który nas teraz przywiózł? A więc państwo musicie znać tę karetę! A mnie mówili, gdym przejeżdżał przez Mortagne, że Szuanie napadli na powóz w sile dwóch tysięcy ludzi i że wszystko zginęło, nawet podróżni. Otóż-to w taki sposób wkradają się błędy do historyi!...
Ton swobodny i mina głupowata, jaką przybrał Korentyn, mówiąc to, czyniły go podobnym do bywalca małéj kawiarni prowincyonalnéj, który się przekonywa z boleścią, że nowy kierunek polityki zewnętrznéj jest błędnym.
— Niestety! pani — mówił daléj — jeżeli już zabijają podróżnych i poczty tuż pod Paryżem, cóż stąd wnosić należy o bezpieczeństwie dróg Bretanii! Na honor, wolę wrócić do Paryża, niż puszczać się w dalszą podróż.
— Czy panna de Verneuil jest młoda i ładna? — zapytała dama, zwracając się do gospodyni pod wpływem nagle zbudzonego podejrzenia.
W téjże chwili przerwał rozmowę oberżysta, zawiadamiając, że śniadanie podano.
Młody marynarz podał niezwłocznie ramię swéj matce z poufałością nieco przesadną, co jeszcze bardziéj utwierdziło Korentyna w jego domysłach.
Wstąpiwszy na wschody, du Gua odwrócił się i rzekł szorstko do Korentyna:
— Obywatelu! jeżeli towarzyszysz istotnie pannie de Verneuil, i jeżeli ona przyjęła zaproszenie do wspólnego stołu, to i ciebie prosimy. Zresztą zrób, jak ci wygodniéj.
Chociaż i dobór słów i sposób ich wymówienia nie nazbyt były zachęcające, Korentyn poszedł za niemi. Młody człowiek ścisnął ukradkiem rękę kobiety i szepnął jéj do ucha: — Oto widzisz pani, na jakie niebezpieczeństwa narażają nas twoje nierozsądne wybryki. Jeżeli nas odkryją, jak się stąd wydobędziemy? I jaką ja tu gram dziwną rolę!
Wszyscy troje weszli do izby dość obszernéj. Nie trzeba było wiele podróżować po zachodzie Francyi, ażeby poznać odrazu, że oberżysta cudów dokazał i że dla przyjęcia swych gości roztoczył wszystkie skarby, jakie posiadał, rozłożył cały dobytek, na jaki się mógł zdobyć. Stół był starannie nakryty. Ciepło, wychodzące z ogniska na wielkim kominie, wypędzało wilgoć z pokoju. Wreszcie bielizna, krzesła i obicia nie były zbyt brudne. To téż Korentyn łatwo zauważył, że oberżysta dla przypodobania się swoim gościom przeszedł, jak-to mówią, sam siebie.
— A więc — pomyślał sobie — ci ludzie nie są tém, za co uchodzić pragną. Ten młokos, to przebiegła sztuka... Z początku brałem go za głupca, ale przekonywam się, że on ma tyle sprytu, co ja sam....
Marynarz, jego matka i Korentyn oczekiwali na pannę de Verneuil, którą gospodarz poszedł zawiadomić o gotowém śniadaniu. Piękna podróżna jednak nie śpieszyła. Wychowaniec szkoły politechnicznéj przeczuwając, że powstać tam musiały jakieś trudności, wyszedł, nucąc pod nosem i skierował kroki swe ku pokojowi, zajmowanemu przez pannę de Verneuil, pragnąc pokonać jéj skrupuły i przyprowadzić ją ze sobą do stołu. Może podniecała go ku temu żądza wyjaśnienia trawiących go podejrzeń i wątpliwości, a może pragnął doświadczyć potęgi tego wpływu, jaki każdy przystojny mężczyzna wywierać sobie rości na piękną kobietę.
— No, jeżeli to jest republikanin — pomyślał znowu Korentyn — to niech mię teraz powieszą! Ruchy jego, a zwłaszcza ruch ramion, zdradzają dworaka, nawykłego do królewskich salonów... A ta znowu — myślał spoglądając na panią du Gua — jeżeli ona jest matką jego, to ja jestem, co najmniéj, papieżem. Niéma wątpliwości, to są Szuanie! Trzeba się tylko przekonać, jakiego kalibru.
Niebawem drzwi się otwarły i młody człowiek ukazał się w nich, prowadząc za rękę pannę de Verneuil, którą przywiódł aż do samego stołu z galanteryą i grzecznością wyszukaną. Godzina, która upłynęła, nie przeszła daremnie. Piekło nic na niéj nie straciło. Panna de Verneuil z pomocą Fanszety uzbroiła się w toaletę podróżną, straszniejszą może jeszcze dla nieprzyjaciela, niż niejeden strój balowy. Skromność jéj posiadała ten wdzięk, który wynika ze sztuki, z jaką kobieta dość piękna, aby się mogła obejść bez wszelkich upiększeń, umie strój swój do tyla uprościć, iżby stał się podrzędną tylko piękności jéj podporą.
Panna de Verneuil miała na sobie suknię zieloną doskonałego kroju, której stanik, ubrany szamerowaniem i pętlicami, uwydatniał jéj kształty z pewną przesadą, dla młodéj osoby niezbyt stosowną. Do pięknéj figury, jéj bogatego biustu i wdzięcznych ruchów stanik ten cudownie przypadał. Weszła z uprzejmym uśmiechem na ustach i z tą pewnością siebie, jaką ma każda kobieta, wiedząca o tém, że przy uśmiechu może w usteczkach różowych pokazać ząbki równe jak perły, przezroczyste jak porcelana, a na policzkach dwa dołki tak świeże, jak u małego dziecka.
Odrzuciwszy kapotkę, która znaczną część jéj wdzięków ukrywała przed okiem młodzieńca, mogła użyć swobodnie tych mnóstwa drobnych, napozór nieznacznych sztuczek kokieteryi, które są wrzekomo tak naiwne, a któremi zręczna kobieta wydobywa i podziwiać każe wszystkie piękności swojéj twarzy i wszystkie wdzięki swéj pięknéj głowy. Zgodność, jaka panowała pomiędzy jéj manierami a ubraniem, odmładzała ją tak, że pani du Gua, dając jéj w myśli swéj lat dwadzieścia, czuła się nader hojną. Zalotność tego stroju, przywdzianego widocznie dla przypodobania się, powinna była podsycić nadzieję w młodym człowieku, ale panna de Verneuil ukłoniła mu się, nie spojrzawszy nań nawet, tak lekkiém skinieniem głowy i zdawała się nie dostrzegać go z tak dziecinną swobodą, że go tém znowu wszystkich pozbawiła nadziei. Skromne to zachowanie się nie zdradzało ani ostrożności ani kokieteryi, ale znamionowało obojętność naturalną lub téż udaną. Wyraz słodyczy naiwnéj, jaki przybrała twarz podróżnéj, okrywał ją tém głębszą tajemnicą. Nie okazywała ona żadnego dążenia do obmyślanych zgóry tryumfów i zdawała się posiadać z natury to przyjemne obejście się, które już wyprowadziło w pole i rozdrażniło miłość własną młodego marynarza. To téż powrócił on na swoje miejsce przy stole z pewném niezadowoleniem i jakby nieco urażony.
Panna de Verneuil, wziąwszy Fanszetę za rękę, zwróciła się do pani du Gua:
— Pani — rzekła pieszczonym głosikiem — czy pani raczysz w swéj dobroci pozwolić, ażeby ta panienka, którą uważam raczéj za przyjaciółkę, niż za służącą, usiadła z nami razem do stołu? W tych burzliwych czasach poświęcenie wynagradza się tylko sercem, które zresztą jedyne nam pozostało.
Pani du Gua na te ostatnie słowa, wypowiedziane prawie półgłosem, odpowiedziała półukłonem, nazbyt może ceremonialnym, który zdradził wrażenie, jakiego doznała, spotykając niespodziewanie tak piękną kobietę. Potém nachylając się do ucha swojego syna, rzekła pocichu:
— Źle jest... Burzliwe czasy, poświęcenie, służąca i pani!... Musi to nie być panna de Verneuil, ale prawdopodobnie jedna z tych dziewczyn, któremi lubi się posługiwać Fouché!...
Współbiesiadnicy mieli już zasiąść do stołu, gdy panna de Verneuil spostrzegła Korentyna, który, stojąc pod oknem, badał daléj wzrokiem panią du Gua i syna jéj, zaniepokojonych nieco tém ciągłém śledzeniem ich osób.
— Obywatelu — rzekła — spodziewam się, że okażesz lepsze wychowanie i przestaniesz mi być nieodstępnym towarzyszem. Wysyłając rodziców moich na rusztowanie, Rzeczpospolita w swéj wspaniałomyślności nie zdobyła się na danie mi opieki. Jeżeli w rycerskiéj twéj galanteryi, niepraktykowanéj od średnich wieków, postanowiłeś mi towarzyszyć pomimo méj woli (tu westchnęła jakby mimowolnie), to pozwól, że nie ścierpię, iżby trudy opiekuńcze, któremi się tak obarczasz, miały cię pozbawiać swobody. Idź, gdzie ci będzie lepiéj, niż między nami. Mnie tu żadne nie grozi niebezpieczeństwo, możesz mię tu spokojnie zostawić.
Rzuciła nań spojrzenie ostre i pogardliwe. Zrozumiano ją. Korentyn powściągnął uśmiech, który wykrzywił kąt jego ust złośliwych, i skłonił się jéj z uszanowaniem.
— Obywatelko — rzekł — zawsze będę uważał sobie za prawdziwy zaszczyt być ci posłusznym. Piękność jedyną jest królową, któréj prawy republikanin może służyć.
I odszedł.
Gdy drzwi się za nim zamknęły, oczy panny de Verneuil błysły radością tak żywą i tak naiwną, spojrzała na Fanszetę, przesyłając jéj uśmiech porozumienia z takim wyrazem szczęścia, że w umyśle pani du Gua, w któréj poczynały się budzić już zazdrość i niedowierzanie, naiwnością tą rozproszyła wszystkie podejrzenia i obawy, jakie się w niéj na widok niezwykłéj i doskonałéj piękności panny de Verneuil zbudziły.
— Kto wie, a może to istotnie panna de Verneuil? — rzekła pocichu do syna.
— A eskorta? — zauważył również pocichu młodzieniec, który w skutek zawodu w nadziejach co do panny de Verneuil stał się rozważniejszym. — Czy jest ona więźniem pod strażą, czy też otacza ją straż honorowa? Czy-to przyjaciółka, czy wróg rządu?
Pani du Gua mrugnęła oczyma na znak, że postara się wyświetlić tę tajemnicę. Tymczasem odejście Korentyna uśmierzyło nieco obawy młodego człowieka, którego twarz straciła surowy swój wyraz. Rzucał spojrzenia na pannę de Verneuil, które dowodziły raczéj skłonności ogólnéj do kobiet, aniżeli pierwszych trosk budzącego się uczucia. Młoda kobieta okazywała tém większą oziębłość i wszystkie grzeczne słówka zwracała do pani du Gua. Marynarz gniewał się o to w duchu i postanowił walczyć z nią tąż samą bronią, udawać nawzajem obojętność.
Panna de Verneuil zdawała się nie uważać na to wcale i okazała się swobodną bez bojaźliwości, skromną bez pruderyi. To spotkanie się osób, których, jak się zdawało, przeznaczeniem nie było wejść ze sobą w bliższe stosunki, nie obudziło téż żadnych żywszych sympatyj. Towarzystwo całe było więc nieco sobą zakłopotane, i ten obopólny brak zaufania psuł całą przyjemność, jaką obiecywali sobie ze spotkania przy wspólnym stole tak panna de Verneuil jak i młody marynarz.
Kobiety jednak posiadają ten takt, godny podziwienia, lub téż tak niepohamowane pragnienie wzruszeń, że umieją zawsze w takich wypadkach przełamać lody. I tu więc, ni-stąd-ni zowąd, samo z siebie przyszło do tego, że dwie te piękne kobiety, jakby jedną potrącone myślą, poczęły niewinnie żartować ze swego wspólnego i jedynego towarzysza, współzawodnicząc zarówno w dowcipkowaniu z niego jak i w dogadzaniu mu we wszystkiém. Ta jedność myśli powróciła im swobodę. Słowo lub spojrzenie, które przedtem zwróciłoby uwagę, wśród żartów przechodziło niepostrzeżenie. Krótko mówiąc, dwie te kobiety, przed chwilą skryte wrogi, w pół godziny wydawały się najserdeczniejszemi przyjaciółkami. Młody marynarz jednak nie odzyskał ani humoru, ani swobody, miał on do panny de Verneuil taką samę pretensyę za jéj swobodne i wesołe usposobienie, jaką przed chwilą miał za obojętność. Tak mocno go to drażniło, że począł wyrzucać sobie przyjęcie wspólnego śniadania.
— Proszę pani — rzekła panna de Verneuil do pani du Gua — czy syn twój zawsze tak smutny, jak dzisiaj?
Marynarz pośpieszył z odpowiedzią.
— Pytałem siebie w téj chwili, co warto jest szczęście, które nas opuszcza. Tajemnica mego smutku tłomaczy się siłą przyjemności, jakiéj doznaję.
— Ależ to są madrygały — odparła śmiejąc się — które czuć bardziéj dworskim salonem, niż szkołą politechniczną.
— Wyraził on tylko myśl nam obojgu wspólną a przytém bardzo naturalną — dodała pani du Gua, która miała swoje powody w ugłaskaniu i przyswojeniu nieznajoméj.
— No! śmiéjże się pan — zawołała panna de Verneuil z miłym uśmiechem do młodzieńca. — Jakiż pan być musisz, gdy płaczesz, jeżeli to, co się panu szczęściem nazywać podoba, tak pana zasmuca.
Ten uśmiech, dodany do spojrzenia zaczepnego, wróciły trochę nadziei młodzieńcowi. Ale ulegając naturze, która skłania kobietę zawsze do zbytecznéj powściągliwości albo zbytecznéj otwartości, panna de Verneuil zdawała się teraz ośmielać młodzieńca spojrzeniem, w którém błyszczały obfite obietnice miłości, to znów po chwili na gorętsze jego odezwania się wylewała zimną wodę surowéj obojętnéj powściągliwości. Jestto zresztą zwykły sposób, jakiego używają kobiety dla ukrycia swoich wzruszeń. Raz tylko w jednę chwilę, gdy oboje sądzili nawzajem o sobie, że powieki ich są spuszczone, jedném spojrzeniem zakomunikowali sobie prawdziwe swoje myśli, ale za chwilę już spojrzenia te zaćmiły się, i to tak szybko, jak błysnęły te blaski, które oświecając ich dusze, wstrząsnęły niemi do głębi. Wstydząc się, że sobie tak wiele w jednym rzucie oka powiedzieli, nie śmieli więcéj spojrzéć na siebie. Panna de Verneuil niezadowolona, że nieznajomego sobie młodzieńca wyprowadziła tém spojrzeniem z błędu, wróciła do zimnéj grzeczności i zdawała się nawet oczekiwać powstania od stołu z niecierpliwością.
— Musiałaś pani bardzo cierpiéć w więzieniu — zagadnęła ją pani du Gua.
— Niestety, pani! dotąd jeszcze zdaje mi się, że jestem uwięzioną.
— Czy towarzysząca pani eskorta ma na celu obronę jéj czy téż nadzór nad panią? Jesteś pani drogą Rzeczypospolitéj, czy téż jéj podejrzaną?
Panna de Verneuił instynktowo przeczuła, że niewiele przyjaźni od pani du Gua spodziewać się może. Strwożyła się więc tém pytaniem.
— Pani — odpowiedziała po chwili, nie wiem doprawdy, jakiéj natury są w téj chwili stosunki moje z Rzecząpospolitą.
— Może drży ona przed panią — wtrącił młody człowiek z ironią.
— Dlaczegoż nie mamy uszanować sekretów panny de Verneuil — zauważyła pani du Gua.
— O pani! tajemnice młodéj kobiety, która w życiu poznała tylko nieszczęścia i smutki, nie są wcale ciekawe.
— Ale — ciągnęła daléj pani du Gua, nie chcąc przerwać wątku rozmowy, z któréj mogła dowiedziéć się tego, czego pragnęła, pierwszy konsul zdaje się miéć obecnie wyborne zamiary. Podobno, jak mi mówiono, pragnie on zawiesić dekreta przeciw wychodźcom?
— To prawda — odrzekła zbyt może pochopnie — ale w takim razie dlaczego podburzamy Wandeę i Bretanię? Na cóż podpalamy Francyę?
Szlachetny ten wykrzyknik, którym zdawała się sama siebie obarczać wyrzutem, silne wywarł wrażenie na marynarzu. Spojrzał uważnie na pannę de Verneuil, ale nie mógł odkryć w jéj twarzy żadnego wyrazu. Cera ta, któréj koloryt świadczył o delikatności błony, nie dawała się przeniknąć. Te trudności bardziéj jeszcze podrażniły młodzieńca i tém silniéj przywiązywały go do kobiety, do któréj pociągały go już wdzięki.
— Czy pani, jeżeli wolno spytać, jedziesz do Mayenny? — za pytała po chwili sąsiadkę panna de Verneuil.
— Tak, pani — odpowiedział za matkę młodzieniec, zwracając ku niéj wzrok pytający.
— A więc — ciągnęła daléj panna de Verneuil — ponieważ syn pani służy w armii Rzeczypospolitéj (wymówiła te słowa niby obojętnie, ale rzuciła przytém na nieznajomych jedno z tych spojrzeń przelotnych, jakie właściwe są tylko kobietom i dyplomatom) musicie się państwo obawiać Szuanów. W takim razie silna eskorta jest rzeczą nie-do-pogardzenia. Jesteśmy już prawie towarzyszami podróży, jedźmy więc razem do Mayenny.
Syn i matka zawahali się. Widocznie naradzali się wspólnie wzrokiem.
— Nie wiem, pani — odpowiedział młody człowiek — czy jestto z méj strony dosyć ostrożnie wyznać, że interesa wielkiéj wagi wymagają obecności naszéj téj nocy w okolicy Fougères i że dotąd nie znaleźliśmy środków transportu, ale kobiety są z natury tak szlachetne, że wstydziłbym się nie miéć do pani zaufania. Niemniéj — dodał — zanim się oddamy w ręce pani, chcielibyśmy wprzód wiedziéć, czy się stamtąd będziemy mogli wydostać cali i zdrowi? Czy pani jesteś królową czy niewolnicą swojéj eskorty? Wybacz pani tę otwartość, ale wyznam pani, że w położeniu jéj widzę coś nienaturalnego...
— Żyjemy w czasach, w których nic z tego, co się robi, nie jest naturalném. Wierzcie mi państwo, że możecie przyjąć moję ofiarę bez skrupułu, nie obawiając się żadnéj zdrady w téj propozycyi uczynionej przez kobietę, która nie przejmuje się politycznemi sympatyami ani nienawiściami.
— Podróż taka wspólna nie będzie wolną od niebezpieczeństw — rzekł młodzieniec, wzrokiem nadając odpowiedzi téj znaczenie, jakiego miéć się nie zdawała.
— Czyż pan się boisz jeszcze? — zapytała z ironicznym uśmiechom — ja nie widzę niebezpieczeństwa dla nikogo.
— Czyż kobieta, która to mówi, jest tą samą osobą, któréj spojrzenie zdradzało przed chwilą tyle pokrewnych z mojemi namiętnościami? — pomyślał w duchu marynarz. Coś w tém jest. Miejmy się na baczności.
W téjże chwili krzyk ostry i przenikliwy puhacza, który zdawał się pochodzić ze szczytu komina, zahuczał w powietrzu, jakby sygnał ostrzegający.
— Co to jest? — zawołała panna de Verneuil. To niedobra wróżba dla naszéj wspólnéj podróży. Cóż-to za dziwne puszczyki, które w biały dzień krzyczą? — dodała z giestem zdumienia.
— Czasami to się zdarza — zauważył ironicznie młody człowiek. A może téż — dodał — my pani przyniesiemy nieszczęście? Czy nie to pani na myśl przyszło? Jeżeli tak, to lepiéj nie jedźmy razem.
Słowa te wyrzekł z takim spokojem i naturalną delikatnością, że panna de Verneuil uczuła się ich akcentem zdziwioną.
— Panie — odrzekła z arystokratyczną, wyzywającą grzecznością — ja wcale niémam zamiaru zmuszać państwa do czegokolwiek. Zachowajmy te resztki wolności, jakie nam pozostawia rzeczpospolita. Gdyby pani była sama, to co innego: wtedy nalegałabym...
Ciężkie kroki — zapewne wojskowego — rozległy się w korytarzu i komendant Hulot ukazał się we drzwiach z miną wcale niezachęcającą.
— Chodź-że, chodź, kochany szefie — zawołała panna de Verneuil, wskazując mu krzesło przy sobie. — Ale uśmiechnij-że się! Co ci jest? Czy Szuanie nachodzą miasto?
Komendant dziwnie się zmieszał na widok młodego człowieka i począł mu się bystro przyglądać.
— Mateczko, może jeszcze kawałek zająca? A pani nic nie je? — pytał z całą swobodą marynarz w swéj pieczołowitości o współbiesiadników.
Ale zdziwienie Hulota i zachowanie się panny de Verneuil miało w sobie coś strasznie poważnego, czego pominąć i lekceważyć nie można było.
— Co ci to, obywatelu komendancie? Czy może znasz mię skądkolwiek? — zagadnął marynarz.
— Być może — odparł treściwie republikanin.
— I mnie się zdaje, że cię widziałem w szkole.
— Nigdy nie chodziłem do żadnéj szkoły! — krzyknął szorstko komendant. — A z jakiéj szkoły ty wychodzisz, obywatelu?
— Z politechniki.
— Aha! z tych koszar, w których chcą wyrabiać żołnierzy w buduarach! — zawołał komendant, którego wstręt do oficerów, wyszłych z tego zakładu, był nieuleczonym. A w jakiéj broni służysz?
— W marynarce.
— A! — wykrzyknął Hulot z uśmiechem złośliwym. — Ilu téż macie takich, co z politechniki poszli do marynarki? Z téj szkoły — dodał poważnie — wychodzą tylko na oficerów inżynieryi i artyleryi.
Młodzieniec nie zmieszał się wcale tą uwagą.
— Ja stanowię wyjątek z powodu nazwiska, jakie noszę. Wszyscy moi przodkowie służyli w marynarce.
— A jakież to twoje nazwisko, obywatelu?
— Du Gua Saint-Cyr.
— Więc nie zostałeś zamordowany w Mortagne?
— A! mało brakło! — podchwyciła pani du Gua. — Syn mój miał kapelusz dwoma strzałami przeszyty.
— A masz ty papiery w porządku? — zapytał Hulot syna, nie słuchając matki.
— Czy masz ochotę je przeczytać? — zapytał impertynencko marynarz, którego przenikliwe, niebieskie oczy badały naprzemian surową twarz komendanta i piękną twarzyczkę panny de Verneuil.
— Co! i taki smarkacz śmiałby mię nudzić! No, dawaj papiery! a jeżeli nie, to marsz ze mną!
— No, no, nie trzeba się srożyć! Ja znów nie jestem taki trwożliwy! Najprzód nie wiem, z kim mówię, i czy mam obowiązek odpowiadać. Któż ty jesteś?
— Ja jestem komendantem departamentu! — krzyknął Hulot.
— O! jeżeli tak, to co innego. Zaliczą mnie do bardzo ciężkiéj kategoryi kary, bo weźmiesz mię z bronią w ręku! — I wyciągając rękę, podał komendantowi kieliszek wina.
— Nie chce mi się pić! — wołał, coraz bardziéj niecierpliwiąc się, Hulot. — Prędzéj, pokaż papiery!
W téj chwili szczęk broni i odgłos żołnierzy rozległ się w podwórzu. Hulot zbliżył się do okna i miał minę zadowolnionego z siebie. Panna de Verneuil zadrżała. Ten dowód sympatyi ośmielił młodzieńca. Twarz jego przybrała wyraz dumy i spokoju. Począł szukać w kieszeni swego fraka; wyciągnął z niéj elegancki portfel i oddał komendantowi papiery, które Hulot począł uważnie i zwolna czytać, porównywając rysopis z twarzą podejrzanego. Podczas tego badania krzyk puszczyka powtórzył się znowu, ale tym razem nietrudno było zauważyć, że pochodził z gardła ludzkiego. Komendant, usłyszawszy to, oddał młodzieńcowi papiery z miną drwiącą.
— Wszystko to dobrze i pięknie, ale to nic nie pomoże. Musisz pójść ze mną do biura okręgowego. Ja nie lubię muzyki, wcale nie lubię.
— Naco go chcesz prowadzić do biura? — zapytała panna de Verneuil głosem zmienionym i drżącym od przerażenia.
— Moja dzieweczko — rzekł komendant z właściwém sobie skrzywieniem ust — to nie należy do ciebie.
Rozgniewana tonem i doborem wyrazów starego żołnierza, a jeszcze bardziéj rozdrażniona lekceważeniem, jakiego doznała wobec człowieka, któremu się podobać pragnęła, panna de Verneuil podniosła się nagle, skromna jéj minka i naiwne pozory, jakie przybierała dotąd, znikły, zarumieniła się, a oczy jéj błysnęły ogniem energii.
— Za pozwoleniem, czy ten młody człowiek uczynił zadość wszystkiemu, czego wymaga prawo? — zapytała niby łagodnie, ale z pewném drżeniem w głosie.
— Tak, napozór przynajmniéj — odparł ironicznie Hulot.
— Jeżeli tak, to ja uważam, że powinieneś go pozostawić w spokoju, przynajmniéj napozór. Czy boisz się, aby ci nie uszedł? czy będziesz go eskortował aż do Mayenny? Jeżeli tak, to pojedzie w dyliżansie, razem z panią, a swoją matką. Bez żadnych uwag!.. Ja tak chcę!.. Co jeszcze? — dodała, widząc, że Hulot krzywi się po swojemu — czy jeszcze znajdujesz go podejrzanym?
— Rozumie się, i bardzo nawet.
— Cóż chcesz z nim zrobić?
— Nic, chyba orzeźwić mu nieco głowę szczyptą ołowiu... To sobie trzpiot; trzeba mu tego — odpowiedział ironicznie republikanin.
— Żartujesz, komendancie.
— No, co tam gadać, kolego! — rzekł Hulot, zwracając się do marynarza i dając mu znak głową. — Chodźmy i nie marudźmy!
Na to nowe wyzwanie Hulota panna de Verneuil uśmiechnęła się ze spokojną pewnością siebie.
— Nie słuchaj go, obywatelu! — zawołała, osłaniając młodzieńca ruchem, pełnym godności i dumy.
— O, jakaż ona piękna! — szepnął marynarz do matki, któréj brwi szybko się ściągnęły.
Na twarzy Paryżanki zaigrały rozmaite uczucia, podrażnione tą sceną, które w nowém świetle przedstawiły imponującą jéj piękność.
Fanszeta, pani du Gua, jéj syn, wszyscy się podnieśli.
Panna de Verneuil szybkim ruchem stanęła pomiędzy niemi a komendantem, który uśmiechał się nieprzyjemnie, i odpięła dwie pętlice u swego kaftana. Potém, działając pod wpływem tego zaślepienia, które zwykle owłada kobietą w chwilach, gdy miłość własna jéj dotkliwie czuje się podrażnioną, a przytém żądna niecierpliwie okazania swéj władzy, jak dziecko, które chce wypróbować zabawkę, jaką świeżo dostało, wyjęła z kieszonki list otwarty i pokazała go Hulotowi.
— Czytaj to, obywatelu! — zawołała, wybuchając tryumfującym śmiechem.
I odwróciła się ku młodzieńcowi, rzucając mu z upojeniem zwycięstwa spojrzenie, w którém złośliwość mieszała się z gorącym wyrazem miłości. Czoła obojga wypogodziły się, radość zarumieniła ich twarze, tysiące różnych myśli, sprzecznych ze sobą, obudziło się w ich głowach.
Pani du G-ua z tego jednego spojrzenia odgadła, że pobudką szlachetnego kroku panny de Verneuil była raczej miłość, niż współczucie — i nie pomyliła się wcale. Piękna podróżna dostrzegła badawcze spojrzenie pani du Gua i w pierwszéj chwili zarumieniła się i zasłoniła skromnie powiekami oczy, domyślając się, co odgadła Paryżanka. Niezwłocznie jednak podniosła je znowu dumnie i odważnie spojrzała po wszystkich.
Hulot z przerażeniem zwrócił pannie de Verneuil ów list, kontrasygnowany przez ministrów i nakazujący wszystkim władzom posłuszeństwo dla rozkazów téj tajemniczéj osóbki. Wtém wydobył szpadę z pochwy, złamał ją na kolanie i rzucił jéj drzazgi na ziemię.
— Musisz wiedziéć zapewne, obywatelko, co robisz i co masz robić, ale każdy republikanin ma swoje przekonanie i swoję dumę — rzekł Hulot. — Ja nie mogę służyć tam, gdzie rozkazują dziewczęta. Pierwszy konsul jeszcze dziś wieczorem otrzyma moję dymisyą. Inni mogą cię słuchać, ale nie Hulot. Tam, gdzie przestaję rozumiéć, przestaję działać, szczególniéj, jeżeli obowiązkiem moim jest działać ze zrozumieniem.
Na chwilę zapanowała cisza. Przerwała ją panna de Verneuil, która postępując ku komendantowi, wyciągnęła do niego rękę i rzekła:
— Komendancie, chociaż masz długą i straszną brodę, ale to nic nie szkodzi: pozwalam ci pocałować mą rękę. Jesteś człowiekiem!.
— I szczycę się tém — odpowiedział, całując trochę niezręcznie podaną sobie rękę. — A co do ciebie, kolego — dodał, zwracając się do marynarza i grożąc mu — pamiętaj, że z ciasnéj wydobyłeś się dziupli.
— Mój komendancie — odparł, śmiejąc się, młodzieniec — dosyć tych żartów. Jeżeli chcesz, pójdę z tobą do biura okręgowego.
— A czy weźmiesz ze sobą twego tajemniczego puszczyka, tego, co go zowią Marche-a-Terre’m?
— Jakiego Marche-a-Terre’a? — zapytał marynarz z oznakami szczerego zdumienia.
— Czy nie słyszałeś krzyków puszczyka? Czy nie gwizdano przed chwilą?
— To cóż? — odparł marynarz. — Co ma wspólnego gwizdanie i krzyk puszczyka ze mną? pytam się ciebie. Myślałem, że twoi żołnierze, którym tu przyjść kazałeś dla zaaresztowania mnie, uprzedzili cię w ten sposób o swojém przybyciu.
— Czy naprawdę tak myślałeś?
— Cóżeś chciał, żebym myślał innego, dla Boga! Lepiéj oto wypróżnij twój kieliszek. To bordeaux jest doskonałe...
Zdziwiony swobodą marynarza w tak krytycznéj chwili, młodém wejrzeniem twarzy, któréj dziecięcego prawie wyrazu dodawały pukle blond włosów, starannie zafryzowane, komendant najrozmaitsze w myśli począł robić przypuszczenia. Zauważył on panią du Gua, która starała się zgłębić tajemnicę spojrzeń, jakie zamienił jéj syn z panną de Verneuil, i nagle zapytał ją:
— Ile masz lat, obywatelko?
— Niestety! panie komendancie, prawa naszéj rzeczypospolitéj są wielce okrutne! Mam lat trzydzieści osiem.
— Żeby mię w téj chwili miano rozstrzelać, nie wierzę, nie mogę wierzyć temu wszystkiemu. Marche-a-Terre tu gdzieś jest; on gwizdał; wy jesteście Szuanie... i basta!.. Do pioruna! każę otoczyć karczmę i przetrzęsę ją od piwnic do strychów!..
W téj chwili słowa komendanta przerwało gwizdanie sygnałowe, wielce podobne do poprzedniego. Głos ten zdawał się pochodzić z podwórza. Komendant wybiegł na korytarz i na szczęście nie dostrzegł bladości, która na ostatnie jego wyrazy pokryła lica pani du Gua. Na podwórzu zobaczył Hulot pocztyliona, który, zakładając konie do karetki, gwizdał sobie spokojnie. Na ten widok podejrzenia go opuściły, tak mu nieprawdopodobném i śmieszném się wydało, aby Szuanie znaleźli się w środku miasta, i wrócił uspokojony.
— Przebaczam mu, ale kiedykolwiek późniéj zapłaci mi on drogo za tę chwilę straszną, którą przebyliśmy z jego łaski — rzekła stanowczym głosem pani du Gua do ucha synowi, podczas gdy komendant powracał do izby.
Na twarzy poczciwego żołnierza widać było wyraźnie walkę, jaką w umyśle jego staczała wrodzona dobroć z surowością włożonych na niego obowiązków. Zachował ostry wyraz oblicza, może dlatego, że uwierzył w swoję własną omyłkę, i zbliżywszy się powoli do stołu, wziął w rękę kieliszek.
— Daruj mi, kolego — rzekł — ale wasza szkoła przysyła oficerów tak młodych...
— Ale czyż bandyci mają jeszcze młodszych, niż armia? — zapytał z uśmiechem oficer.
— Za kogoż, obywatelu, uważałeś mego syna? — spytała pani du Gua.
— Za dowódcę, którego Szuanom i zbójcom wandejskim przysyła rząd angielski, który mieni się „Garsem“, a nazywa się margrabią de Montauran.
Komendant jeszcze zpod oka badał, mówiąc te słowa, twarze obu podejrzanych osób, które spoglądały na siebie z przybranym wyrazem, dającym się streścić w dyalogu:
— Czy znasz co podobnego? — Nie. — A ty? — I ja nie! — Więc cóż on nam tu baje? — Śniło mu się! Potém zwykle następuje w takich razach krzykliwy i głośny śmiech głupoty, któréj się zdaje, że odniosła tryumf.
Nagłą zmianę w obejściu się i pewne osłupienie Maryi de Verneuil, gdy usłyszała nazwisko gienerała żołnierzy królewskich, zauważyła tylko Fanszeta, dla któréj zrozumiałemi były najlżejsze i niedostępne dla innych odcienie tej pięknej twarzy.
Hulot, zupełnie już oszołomiony, podniósł z ziemi kawałki swojéj szpady, spojrzał na pannę Verneuil, któréj energiczne wystąpienie mocno ujęło wiarusa, i rzekł:
— Co zaś do nas, obywatelko, już się nie cofam. Jutro połamaną moję szpadę otrzyma Bonaparte... Chyba że...
— Cóż mnie obchodzi Bonaparte, wasza rzeczpospolita, Szuanie, król i jakiś tam Gars jeszcze! — wykrzyknęła panna de Verneuil, nie mogąc utaić niezbyt przyzwoitego uniesienia.
Nieznane zachcianki lub téż namiętność nadawały postaci jéj blask tak świetny, że widać było, jak świat cały staje się dla niéj niczém od chwili, gdy zobaczyła na nim kogoś jednego... Ale nagle uspokoiła się, jak znakomity aktor, na którym spoczywają wszystkie spojrzenia zachwyconych widzów.
Komendant zerwał się wreszcie z miejsca i wyszedł. Niespokojna i niepewna panna de Verneuil dogoniła go w korytarzu i zapytała tonem bardzo poważnym:
— Powiedz mi teraz, komendancie, czy miałeś istotne powody do podejrzenia, iż ten młody oficer jest właśnie owym przywódcą Szuanów, którego zwą Garsem?
— Do pioruna, panienko! rozumie się, że miałem. Ten, który ci towarzyszy, przyszedł do mnie i doniósł mi, że podróżni i nasz kuryer zostali zamordowani przez Szuanów, o czém już wiedziałem. Ale czego nie wiedziałem, to nazwisk tych pomordowanych. On mi powiedział, że nazywali się oni: du Gua Saint-Cyr!
— Ach! jeżeli tylko Korentyn przyłożył się do tego, to już niczemu się nie dziwię! — zawołała z giestem wstrętu.
Komendant oddalił się, nie śmiejąc podnieść oczu na pannę de Verneuil, któréj wielka piękność i dla niego poczynała być niebezpieczną.
— Gdybym został jeszcze ze dwie minuty, byłbym zrobił głupstwo i zgodził się sam ją eskortować — mówił do siebie, zstępując ze schodów.
Widząc młodzieńca z oczyma utkwionemi w drzwi, ktoremi wyszła panna de Verneuil, pani du Gua zbliżyła się i szepnęła mu do ucha:
— Zawsze ten sam! Przyczyną twéj zguby będzie tylko kobieta. Lalka jakaś może pana tak zająć, że zapominasz o wszystkiém. Dlaczego zgodziłeś się na to, aby razem z nami usiadła do stołu? Czyż to może być panna de Verneuil, osoba, która przyjmuje zaproszenia ludzi obcych, którą Błękitni eskortują i która rozbraja ich jakimś listem zachowanym na wszelki przypadek, jak bilecik miłosny u stanika! Musi to być jedna z tych nędznic, za pomocą których Fouché chce pana pochwycić, a list który mu pokazała, jest pewno dany na to, aby cię wydać Błękitnym.
— Co pani mówisz — odrzekł młodzieniec cierpkim tonem, który dotkliwie uczuła kobieta, gdyż nagle zbladła — wszakże szlachetny jéj uczynek zadaje kłam tym podejrzeniom. Pomnij zawsze, że tylko interes króla nas łączy. Czy u tych stóp, u których już klęczał Charette, może uklęknąć jeszcze kto inny? Czyliż świat cały, odkąd jego już niéma, nie jest dla pani pustym? Czyż znalazłaś już inny cel w życiu, jak zemstę za niego?
Kobieta stała milcząca i zatopiona w myślach, jak człowiek, który z brzegu widzi tonące w morzu swoje skarby, i czém bliżéj ich utraty, tém goręcéj posiadać je pragnie. Gdy panna de Verneuil wróciła do pokoju, młody człowiek zamienił z nią uśmiech i spojrzenie figlarne. Jakkolwiek przyszłość wydawała się niepewną, jakkolwiek przelotny był stosunek, przepowiednie nadziei tém słodszemi się im zdawały. Spojrzenie to, choć błyskawiczne tylko, nie zdołało jednak ujść natężonéj uwagi pani du Gua, która je zrozumiała. To téż czoło jéj zmarszczyło się a fizyognomia nie zdołała ukryć budzących się uczuć zazdrości. Fanszeta pilnie się przyglądała. Widziała ona błyski jéj oczu, grę i rumieniec na twarzy. Zdawało się jéj, że widzi jakiś piekielny umysł, nurtujący pod maską téj twarzy, na któréj uwydatniły się jakieś straszne walki. Ale piorun nie jest tak prędkim, ani śmierć tak szybką, jak szybkim był przepływ tych wrażeń przelotnych. Pani du Gua przybrała znowu spokojny swój, wesoły wyraz, tak że Fanszeta zwątpiła o swéj przenikliwości. Niemniéj jednak, odgadłszy w kobiecie téj gwałtowność, co najmniéj równą gorącéj krwi panny de Verneuil, zadrżała, przewidując straszne walki, jakie wyniknąć mogły pomiędzy dwoma umysłami tego rodzaju, i mrowie przeszło ją, gdy widziała, jak panna de Verneuil, zbliżając się do młodzieńca, patrząc nań tym wzrokiem namiętnym, który przejmuje i upaja, ujęła go za obie ręce i przyciągnęła ku sobie z giestem pełnym zalotności.
— A teraz, przyznaj się pan — rzekła starając się czytać w jego oczach — pan nie jesteś obywatelem du Gua Saint-Cyr.
— I owszem, pani.
— Ależ i on i jego matka zostali onegdaj zamordowani.
— Bardzo mi to przykro — odrzekł śmiejąc się. — Jakkolwiek jest jednak, niemniéj pani jestem obowiązany i nazawsze zachowam tę wdzięczność w mojém sercu, pragnąc tylko sposobności okazania jéj pani.
— Myślałam, że ratuję emigranta, ale milszym mi pan jesteś jako republikanin.
Słowa te wyrzeczone bez namysłu, jakby przez trzpiotostwo, przeraziły ją samę. Oczy jéj zdawały się rumienić i już odtąd w całém jéj zachowaniu się czuć było jedynie cudowną naiwność uczucia. Zwolna opuściła ręce marynarza i zostawiła go pijanym nadzieją.
Nagle, jakby sama sobie uczyniła wyrzut za tę chwilę zbytecznéj swobody, do któréj upoważniły ją przypadkowe przygody podróży, powróciła do swego zwykłego tonu pełnego dystynkcyi i, ukłoniwszy się obojgu podróżnym, wyszła z izby wraz z Fanszetą.
Gdy weszły do swego pokoju, Fanszeta, załamując ręce i bystro patrząc w swoję panią, zawołała:
— Ach, Maryo! Ileż-to przejść w tak krótkim czasie! tylko ty jedna zdolną jesteś do tego.
Panna de Verneuil porwała się z miejsca, na którem usiadła, i rzuciła się na szyję Fanszety.
— Ach! otóż to się nazywa życie! Teraz jesteś w niebie!
— A może w piekle — odpowiedziała tamta.
— Niechże będzie w piekle! Daj rękę... Patrz, zobacz, przyłóż ją do mego serca... Czujesz, jak bije!... Mam gorączkę... Co mi tam cały świat teraz znaczy... Ileż razy w snach moich i marzeniach widziałam tego człowieka... Jakiż on jest piękny... Jaka głowa cudowna... Co za oczy pełne blasku!...
— A czy będzie cię kochał? — zapytała cichym głosem naiwna wieśniaczka, któréj twarz przybrała wyraz melancholii i smutku.
— I ty mnie o to pytasz! — odrzekła panna de Verneuil — powiedz sama, Fanszeto — dodała, stojąc przed nią w postawie wpół poważnéj, wpół żartobliwéj — czyżby był tak wybredny!
— To nie! Ale czy będzie kochał zawsze? — zagadnęła z uśmiechem Fanszeta.
Przez chwilę patrzyły na siebie oniemiałe ze zdziwienia: Fanszeta tém, że okazała tyle doświadczenia, Marya, że po raz pierwszy ujrzała przyszłość szczęścia w namiętności. Zatrzymała się więc przez chwilę z odpowiedzią, jak gdyby stała nad przepaścią, któréj chciałaby zbadać głębię po odgłosie rzuconego bez myśli i zamiaru w jéj nurt kamienia.
— To, to już moja rzecz — zawołała z giestem zapalonego gracza przy ostatniéj stawce. Ja nigdy nie mogę i nie będę się litowała nad kobietą zdradzoną. Każda z nich sama sobie winę przypisze, jeśli ją opuszczono. Ja potrafię zatrzymać przy sobie człowieka żywym lub umarłym, którego serce do mnie należy. Ale — dodała po chwili milczenia — skąd w tobie tyle mądrości, Fanszeto?
— Panienko — zawołała żywo Fanszeta — słyszę kroki w korytarzu.
— Ach! krzyknęła Marya, podsłuchując — to nie on... Tak-to mi odpowiadasz na pytanie? — rzekła wracając do przerwanéj rozmowy. Rozumiem...
Fanszeta miała słuszność. Trzy uderzenia do drzwi przerwały ich rozmowę. Kapitan Merle ukazał się na progu, usłyszawszy wezwanie do wejścia.
Skłoniwszy się po wojskowemu pannie de Verneuil, spróbował kapitan spojrzéć na nią, ale, olśniony jéj pięknością, nie znalazł siły do wypowiedzenia czegoś więcéj nad...
— Jestem na rozkazy.
— Więc to pan zostałeś moim protektorem w skutek dymisyi szefa półbrygady? Wszak tak się obecnie pułk nazywa?
— Moim bezpośrednim przełożonym jest adjutant Gérard, który mię tu przysłał.
— Więc wasz komendant bardzo mnie się boi? — zapytała.
— Daruje pani, komendant Hulot nie boi się, ale kobiety... to nie jego rzecz. To go zmieszało, jak zobaczył swego zwierzchnika w spódnicy.
— A jednak — mówiła daléj panna de Verneuil — obowiązkiem było jego być posłusznym zwierzchnikowi. Ja lubię subordynacyę, uprzedzam, i nie znoszę, aby mi się opierano.
— To byłoby trudném — odparł przytomnie Merle.
— Złóżmy radę wojenną — zaczęła znowu. — Macie tu wojska świeże, z nich wezmę eskortę do Mayenny, gdzie chcę stanąć dziś wieczorem. Czy znajdę tam nową eskortę, tak abym mogła pojechać daléj, nie zatrzymując się? Szuanie jeszcze nie wiedzą o mojéj wyprawie. Byłoby to chyba prawdziwe zrządzenie przypadku, gdybym tak, podróżując w nocy, spotkała się z niemi. Jakże? czy-to jest możebne?
— I owszem, dlaczego nie?
— Jakaż jest droga z Mayenny do Fougères?
— Niedobra. Ciągle pod górę i z góry. Istny kraj wiewiórek.
— Jedźmy więc prędko — rzekła — a ponieważ w samem Alençon nie widzę nic niebezpiecznego, ruszajcie więc naprzód, my was dopędzimy.
— Myślałby kto, że ma dziesięć lat gieneralstwa — mruknął do siebie Merle, wychodząc. — Hulot źle sądził. To nie jest jedna z tych dziewczyn, które się dorabiają majątku na puchu. Do miliona kartaczy! Jeżeli kapitan Merle chce zostać dowódcą batalionu, radzę mu, aby się nie mylił i nie brał ś-go Michała za czarnego dyabła.
Podczas téj konferencyi panny de Verneuil z kapitanem Fanszeta wybiegła z zamiarem zbadania przez okno w korytarzu pewnego przedmiotu na podwórzu, ku któremu pociągała ją niepohamowana ciekawość, od chwili, jak zajechali do oberży. Poczęła przyglądać się stajni z taką uwagą, że można ją było wziąć za dewotkę, zamodloną przed statuą Matki Boskiéj. Niezadługo spostrzegła panią du Gua, zbliżającą się zwolna do miejsca, w którem przebywał Marche-a-Terre, z ostrożnością kota, który nie chce sobie zamoczyć łapek.
Zobaczywszy ją, Marche-a-Terre powstał ze słomy i przybrał pozycyę pełną szacunku. Dziwna ta okoliczność spotęgowała zajęcie Fanszety, która zbiegła po schodach na podwórze, przesunęła się wzdłuż muru, tak aby jéj nie dostrzegła pani du Gua, i schowała się za drzwi stajni. Dalej idąc na palcach, wstrzymując oddech, starając się uniknąć wszelkiego najlżejszego szelestu, zdołała podsunąć się w samo pobliże Szuana, nie zwróciwszy jego uwagi.
— A jeżeli po zebraniu tych wszystkich informacyj — mówiła nieznajoma do Szuana — przekonasz się, że to nie jest jéj nazwisko, zastrzelisz ją bez litości, jak psa wściekłego.
— Dobrze — odpowiedział krótko Marche-a-Terre.
Kobieta odeszła. Szuan włożył na głowę swoję czapkę czerwoną, wełnianą i pozostał w téj saméj pozycyi, drapiąc się w ucho, jak to zwykli czynić ludzie będący w kłopocie, gdy wtém nagle ukazała mu się Fanszeta, jak za jakiémś magiczném zaklęciem.
— Święta Anno z Auray! — zawołał i wypuścił z ręki długi swój bat, złożył ręce i pozostał nieruchomy jakby w ekstazie. Lekki rumieniec wystąpił na grube jego policzki, a oczy błyszczące wśród czarnéj twarzy, wyglądały, jak dyamenty, świecące w błocie. — Wszelki duch pana Boga chwali! — mruknął głosem tak cichym, że się zaledwie sam mógł zrozumiéć. — Czy ty jesteś widmem, czy godainem?
Dziwnego tego wyrazu godain, godaine używają w miejscowém narzeczu zakochani dla oznaczenia najwyższéj harmonii bogactwa i świetności stroju z pięknością osoby.
— Nie śmiałbym się pani dotknąć — dodał Marche-a-Terre, wyciągając swą grubą rękę ku Panszecie, jak gdyby się chciał przekonać o wadze grubego złotego łańcucha, który otaczał jéj szyję i spadał do stanu.
— Dobrze, że pan nie masz tyle odwagi, panie Piotrze — odparła Fanszeta, powodowana tym instynktem, który nakazuje kobiecie być despotką, ilekroć nie jest uciśnioną.
Odsunęła się o parę kroków w tył z dumą zadowolenia, iż taką obudziła w Szuanie trwogę, wynagrodziła mu wszakże surowość swojéj mowy spojrzeniem pełném słodyczy i zbliżyła się znów ku niemu.
— Piotrze! — zapytała — pani ta mówiła o téj młodéj panience, u któréj służę, nieprawdaż?
Marche-a-Terre milczał, a na twarzy jego malowała się walka, jakby świt jutrzenki pomiędzy ciemnością a światłem. Spoglądał kolejno to na Fanszetę, to na bat, który upuścił, to znów na złoty łańcuch, który zdawał się wywierać na niego przyjemne pociągające wrażenie, jak i twarz pięknéj Bretonki. Potém, jak gdyby chciał dać jéj poznać, że się już zdecydował, podniósł bat i milczał daléj.
— O! nie trudno odgadnąć, że ta pani kazała ci zabić moję panienkę — mówiła daléj Fanszeta, która, znając wierność i dyskrecyę Bretończyka, pragnęła rozproszyć jego skrupuły.
Marche-a-Terre spuścił głowę ku ziemi w sposób znaczący. Dla dziewczyny odpowiedź ta wystarczała.
— Słuchajże mię, Piotrze, jeżeli jéj się wydarzy jakie nieszczęście, jeżeli jeden włos spadnie jéj z głowy, to nasze widzenie się będzie ostatniém na wieczność całą, bo ja pójdę do nieba a ty zginiesz marnie w piekle.
Ci, z których kiedyś kościół wypędzał dyabła z wielką uroczystością, nigdy niebywali przy téj operacyi tak wzruszeni, jak wzruszonym i drżącym był Marche-a-Terre wobec téj przepowiedni wygłoszonéj z taką wiarą i pewnością, która była dla niego zupełnie przekonywającą. W oczach jego malowało się naprzód głębokie chociaż dzikie uczucie, późniéj widoczną w nich była walka z fanatyzmem, równie jak miłość despotycznym i wymagającym. Spojrzenie to nabrało jeszcze więcéj wyrazu dzikości i przerażenia, gdy usłyszał ostatnie słowa i zobaczył wyniosłą i stanowczą minę téj, którą sobie już dawniéj na swą panią wybrał.
Fanszeta wytłomaczyła sobie po swojemu milczenie Szuana.
— Więc dla mnie nic zrobić nie chcesz? — rzekła z wyrzutem.
Na te słowa Szuan zadrżał i rzucił na swoję wybraną spojrzenie, pełne wyrazu, oka czarniejszego, niż skrzydło kruka.
— — Czy jesteś wolna? — zapytał a raczéj zamruczał tak, że zaledwo Fanszeta usłyszéć i zrozumiéć go mogła.
— Czyżbym tu była? — odparła z oburzeniem. — Ale ty co tu robisz? Bawisz się ciągle w szuaneryę! Biegasz po drogach jak pies wściekły, który szuka, kogoby pogryzł... Oj, Piotrze! Gdybyś był rozsądny, ja ci mówię, poszedłbyś za mną. Ta młoda panienka — to ci przecież mogę powiedziéć — kiedyś wykarmioną była w naszéj chacie i ma dziś o mnie staranie. Mam teraz dwieście liwrów uczciwéj renty a świeżo kupiła mi za pięćset talarów wielki dom od wuja Tomasza a oprócz tego mam jeszcze dwa tysiące franków oszczędności.
Ale uśmiech jéj i rejestr skarbów nie wywarł żadnego wpływu na Szuana, który zdawał się pogrążonym w jakichś tajemniczych myślach.
— Proboszczowie powiedzieli, żeby się wziąć do broni — rzekł wreszcie — każdy Błękitny, którego zabiję, to ofiara i pokuta za moje grzechy.
— Ale Błękitni wreszcie i ciebie zabiją.
Opuścił ramiona i zrobił ruch taki, jakby z żalem chciał wyrazić skromność ofiary, jaką czynił z siebie Bogu i królowi.
— A cóż się ze mną stanie? — zapytała boleśnie piękna dziewczyna.
Marche-a-Terre popatrzył na nią z głupią miną, jakby nie przewidywał podobnego pytania; zdawało się, że oczy jego powiększają się bez miary, nareszcie wytrysnęły z nich dwie łzy, które stoczyły się równolegle po obrosłych policzkach na skórę kozią, którą był okryty, i ciężkie westchnienie wyrwało się z jego piersi.
— Święta Anno z Auray!... Piotrze! czy tyle tylko masz mi dopowiedzenia po siedmiu latach rozłąki? O! zmieniłeś się bardzo dla mnie.
— Kocham cię zawsze jednakowo — zawołał gwałtownie Szuan.
— Nie — szepnęła mu do ucha — króla więcéj kochasz niż mnie.
— Jeżeli się na mnie tak patrzéć będziesz — zaczął znowu — to sobie pójdę!
— Jeżeli tak, to idź; żegnam cię — rzekła smutnie.
— Żegnam cię — powtórzył Marche-a-Terre.
Schwycił rękę Fanszety, ścisnął ją, pocałował, przeżegnał się i uciekł w głąb’ stajni jak pies, który skradnie kości.
— Pille-Miche — zawołał do swego towarzysza — tu ciemno jak w rogu! Masz że ty swoję tabakierę?
— O jéj! co za łańcuch! — krzyknął Pille-Miche, szukając w kieszeni, w koziéj skórze wyciętéj.
— Masz — dodał i wręczył mu stożek rogowy, taki, w jakim Bretończycy nosić zwykli delikatną tabakę, którą sami wyrabiają podczas długich wieczorów zimowych.
Szuan złożył wielki palec u lewéj ręki w ten sposób, aby uformować wgłębienie, jakiém zwykle inwalidzi wymierzają nosom swoim porcye tabaki, wstrząsnął silnie stożkiem, którego wierzchołek otworzył już Pille-Miche, i drobniuchny proszek wysypał się na rękę, przez mały otworek zakończający ten oryginalny sprzęt bretoński. Marche-a-Terre powtórzył tę operacyę siedem czy osiem razy, nie mówiąc ani słowa, jakby ten proszek miał siłę zmienić prąd jego myśli. Nagle zrobił giest rozpaczy, rzucił stożek towarzyszowi, nachylił się i wydobył ze słomy ukryty tam karabin.
— Takich siedem czy osiem niuchów naraz, to nic nie warto — rzekł skąpy Pille-Miche.
— W drogę — krzyknął Marche-a-Terre ochrypłym głosem — będzie robota.
Ze trzydziestu Szuanów śpiących pod żłobami i w słomie, podniosło głowy. Zobaczywszy, że Marche-a-Terre stoi z karabinem w ręku, znikli szybko za drzwiami wychodzącemi na ogrody, z których na pola już było niedaleko.
Gdy Fanszeta wychodziła ze stajni, zobaczyła dyliżans, gotowy już do drogi. Panna de Verneuil i nowi jéj towarzysze, państwo du Gua Saint-Cyr zajęli już miejsca w karetce. Bretonka zadrżała, ujrzawszy, w tylném siedzeniu swoję panią obok kobiety, która wydała na nią wyrok śmierci. Podejrzany siedział obok Maryi i, jak tylko Fanszeta zajęła czwarte siedzenie, wehikuł ruszył z miejsca, niesiony ciężkim kłusem.
Słońce rozproszyło szare chmury jesieni a promienie jego ożywiały melancholię pól nadając im urok świeżości i młodości. Wiele kochanków bierze takie zmiany w przyrodzie za prognostyki szczęścia. Dziwiła mocno Fanszetę cisza, jaka panowała w powozie. Panna de Verneuil przybrała nanowo obojętny wyraz twarzy i siedziała z oczami spuszczonemi, z głową nieco na bok pochyloną, w głębi powozu. Ręce miała schowane pod mantylę, w którą się zawinęła. Jeżeli czasem podniosła oczy na chwilę, to tylko dlatego, aby spojrzéć na krajobraz, który jak w panoramie ciągle się zmieniając, ginął w przestrzeni. Pewna, że jest uwielbianą, usuwała się od uwielbienia, ale pozorna jéj obojętność zdradzała więcéj kokieteryi, niż naiwności. Oddany rozkoszy, jaką zwyczajnie dają początki wszelkiéj intrygi, młodzieniec, nie starał się dotąd nawet wytłomaczyć sobie dysonansu, jaki zachodził pomiędzy kokieteryą i egzaltacyą téj dziwnéj kobiety. Ta niewinność udana niepozwalała ani przypatrywać się swobodnie twarzy téj, którą wyraz spokoju w téj chwili krasił jeszcze więcéj aniżeli rumieniec ożywienia i zapału. Ludzie nie są w stanie ocenić i zanalizować źródeł swoich rozkoszy.
Trudno jest żądać, ażeby młoda kobieta zdołała ukryć się w karetce pocztowéj przed wzrokiem towarzyszów podróży, których oczy przywiązują się do niéj, szukając rozrywki w jednostajności i nudach podróży. To téż szczęśliwy, że może zaspokoić chciwe łakomstwo budzącéj się namiętności bez narażenia się na to, aby panna de Verneuil musiała unikać jego wzroku i obrażała się natarczywością spojrzeń, młody wojskowy z upodobaniem i rozkoszą studyował czyste i świetne linie zarysów jéj twarzy.
Był-to dla niego widok, równający się przepysznemu obrazowi. Czasem światło dzienne, padając, uwydatniało cudowny róż jéj nozdrzy, i podwójny a śmiały łuk łączący jéj nosek z górną wargą, to znów blady promień słońca oświecał i uwydatniał odcienie jéj świetnéj cery, białéj jak perłowa masa pod oczami i około ust, różowéj na policzkach, matowéj na skroniach i szyi. Podziwiał on grę światła i cienia u włosów, których czarne sploty otaczały tę cudowną twarzyczkę, nadając jéj wdzięk niezrównany. Wszystko u kobiety bowiem jest przelotne! Piękność jéj dzisiejsza nie bywa często pięknością dnia jutrzejszego. Może i lepiéj dla nich.
Będąc jeszcze w wieku, w którym mężczyzna pragnie się rozkoszować temi wszystkiemi błahostkami, z których miłość się składa, młody marynarz w zachwycie oczekiwał każdego ruchu jéj powiek, każdego podniesienia się łona, którém jéj oddech falował. Czasami idąc za wątkiem swoich myśli, zachwycał się regularnością i harmonią jéj rysów i jednolitością wyrazu, jaka panowała pomiędzy spojrzeniem oczów a załamaniem ust. Każdy giest inaczéj mu ją przedstawiał, każdy ruch okazywał mu w inném świetle cudowną piękność panny de Verneuil. Jeżeli jaka myśl przemknęła się po téj wrażliwéj twarzy, albo jakiś rumieniec niewytłomaczony przeglądał przez delikatną jéj cerę, lub uśmiech wreszcie wzbudził w niéj życie, on tysiąca doznawał rozkoszy, starając się odgadnąć tajemnice téj obcéj sobie kobiety. Wszystko było zasadzką dla duszy, wszystko zasadzką dla zmysłów. Nakoniec to milczenie, niezdolne postawić przeszkód porozumienia się serc, zdawało się łącznikiem dla myśli. Kilka spojrzeń, w których oczy jéj spotkały się z oczami młodzieńca, dały poznać Maryi de Verneuil, że dalsze milczenie skompromitować ją może, zwróciła się więc do pani du Gua z kilkoma błahemi pytaniami, które stanowią zwykle przegrywkę do rozmowy, ale nie mogła przeszkodzić, ażeby młodzieniec nie wmieszał się do niéj.
— Jak pani zdołała zdecydować się — zapytała — poświęcić syna swego służbie na morzu? Wszakże w ten sposób narażasz się pani dobrowolnie na ciągłe obawy?
— Tak pani, ale los kobiet, los matek, chciałam powiedziéć, to ciągła obawa o nasze najdroższe skarby.
— Syn pani bardzo wiele ma podobieństwa do pani.
— Pani znajduje?
To mimowolne przyznanie się pani du Gua do wieku wywołało uśmiech na twarz młodzieńca i sprawiło nową przykrość jego matce, czy téż kobiecie, która za matkę w tym razie uchodzić pragnęła. Nienawiść téj kobiety wzrastała z każdém namiętném spojrzeniem, jakie syn jéj rzucał na Maryą. Milczenie, rozmowa, wszystko zaogniało w niéj straszny gniew, ukryty pod maską najserdeczniejszego stosunku.
— Jesteś pani w błędzie — odezwał się młodzieniec — marynarze nie są narażeni więcéj, niż inni wojskowi. Kobiety powinnyby owszem dla służby morskiej miéć więcéj wdzięczności. Czyż my na morzu nie mamy téj wielkiéj nad wojskami lądowemi wyższości, że choć z przymusem bywamy wierni naszym kochankom.
— To téż tylko z przymusu! — odparła, śmiejąc się, panna de Verneuil.
— Zawsze jednak jest-to wierność — zauważyła pani du Gua głosem prawie grobowym.
Rozmowa ożywiła się i przeniosła na przedmioty interesujące tylko dla trojga podróżnych, gdyż zwykle w takich wypadkach ludzie dowcipni i rozmowni nadają błahostkom coraz nowe znaczenie. W każdym jednak razie to spokojne zajęcie, jakiemu się ci ludzie dla zabicia czasu poddali, okrywało pragnienie namiętności i nadzieje, jakie ich sercami miotały. Dowcip delikatny i niezmiernie zręczny Maryi, która miała się ciągle na baczności, przekonały panią du Gua, że tylko zdradą i oszczerstwem zdoła odnieść zwycięstwo nad rywalką, tak groźną i tak silnie uzbrojoną pięknością i dowcipem. Podróżni dogonili eskortę i powóz nieco wolniéj zaczął się toczyć po drodze. Młody człowiek spostrzegł, iż poczynają zwolna wjeżdżać na niewielki wzgórek i zaproponował pannie de Verneuil, czyby nie zechciała przejść pieszo ten kawałek drogi dla rozrywki i rozmaitości. Dobry ton, przyzwoite zachowanie się i uprzejma opieka ze strony młodzieńca zdawały się ośmielać Paryżankę a jéj zgoda znów pochlebiła jego miłości własnéj.
— A pani, czy nie będziesz także naszego zdania? — zapytała Marya panią du Gua, wysiadając. — Może i pani przejdziesz z nami kawałek?
— Kokietka! — syknęła do siebie kobieta.
Marya i młodzieniec szli razem, chociaż nie trzymali się pod rękę.
Marynarz, którym miotały niepohamowane pragnienia, postanowił przełamać tę pozycyę obronną, jaką przeciw niemu zajęto. Zdawało mu się, że dopnie tego celu, bawiąc Maryą z prawdziwie francuską galanteryą tym dowcipem często lekkim, czasami poważnym, zawsze szlachetnym, a trochę ostrym, który cechował wygnaną arystokracyę. Ale wesoła paryżanka żartowała tak zręcznie z młodego republikanina, umiała mu tak pogardliwe czynić wyrzuty za jego płochą wesołość, przywiązując się z widoczném upodobaniem do poważniejszych myśli i do téj egzaltacyi, która pomimowoli w słowach jego się przebijała, że nareszcie odgadł sposób podobania się jéj.
Rozmowa weszła na inne tory. Młodzieniec nie zawiódł nadziei, do jakich upoważniała wyrazista jego fizyognomia. Co chwila na potykał trudności w ocenieniu téj syreny, która opanowywała go coraz bardziéj. Gdy z początku pociągała go przedziwna jéj piękność, teraz porwany został ku téj duszy nieznanéj ciekawością, którą Marya podniecać i zaostrzać umiała. Żartobliwa z początku gawędka przybrała w końcu charakter serdeczności, różnéj bardzo od obojętnego tonu, który usiłowała jéj nadać bezskutecznie panna de Verneuil. Chociaż pani du Gua towarzyszyła téj parze zakochanéj, jednak młodzi, nieznacznie przyśpieszając kroku, niezadługo oddalili się od niéj o sporą przestrzeń.
Dwie te prawdziwie piękne istoty stąpały po miałkim piasku drogi, uniesione dziecinném pragnieniem wzajemnego połączenia odgłosu swoich kroków, szczęśliwi, że są razem, oblani jednym promieniem światła, które blaskiem swoim przypominało wiosenne słońce, i że oddychają wspólnie jednemi zapachami jesieni, pełnemi tylu roślinnych aromatów, które wydawały się pokarmem przynoszonym przez powietrze na ofiarę rodzącéj się miłości. Chociaż tak jedno jak i drugie z nich nie chciało w przelotnym tym stosunku widziéć nic więcéj, jak zwykły przypadek, jednak krajobraz i pora roku nadawały ich uczuciom odcień poważniejszy pomimo wszelkich porywów silnéj namiętności. Zaczęli tedy wychwalać jasność dnia i świetność pogody, rozpamiętywać niedawną chwilę swego poznania się, mówili potém o bliskiém prawdopodobnie zerwaniu tego tak słodkiego stosunku i o łatwości, z jaką w podróży zadzierzgują się związki z osobami, które się zaledwo ujrzało i z któremi niezadługo się rozejść przychodzi. Młodzieniec skorzystał z tego ostatniego spostrzeżenia, które zdawało się ośmielać do pewnych przyjaznych zwierzeń, i próbował rozpocząć wyznania, jak przystało na człowieka przywykłego do podobnych sytuacyj.
— Zechciej pani zauważyć — rzekł do niéj — jak niezwykłą koleją rozwijają się uczucia w téj epoce przewrotów, w któréj żyjemy? Wszystko dokoła nas, jakby naznaczone piętnem jakiéjś szalonéj niezbadanéj gorączki. Teraz kochamy i nienawidzimy na wiarę jednego spojrzenia. Łączą się ludzie na życie i rozłączają na wieki z szybkością, z jaką idzie się dzisiaj na śmierć. Wśród niebezpieczeństw zbliżenia się i związki powinny być silniejsze i żywsze aniżeli w zwyczajnym trybie życia. W ostatnich czasach w Paryżu zrozumiano, jak na placu boju, co wart czasem jeden uścisk dłoni.
— Wszyscy czuli potrzebę i starali się żyć wiele i prędko — odpowiedziała — bo w czasach tych mało było czasu do życia.
A rzuciwszy towarzyszowi swemu spojrzenie, którem zdawała mu się ukazywać rychły kres wspólnéj podróży, dodała nawpół wesoło, nawpół złośliwie: — Ale zdajesz mi się pan więcéj doświadczonym w sprawach życia, niż od młodzieńca opuszczającego szkołę spodziewać się można?
— Co pani myślisz o mnie? — zapytał po chwili milczenia. — Powiedz pani swoje zdanie, nie oszczędzając mnie wcale.
— Chciałbyś pan w ten sposób pozyskać sobie prawo wywzajemnienia mi się i równie otwartego wypowiedzenia sądu o mnie? — odparła śmiejąc się.
— Nie odpowiadasz mi pani na moje pytanie. Uważ pani, że milczenie bywa często równie znaczącą odpowiedzią.
— Czyż ja nie odgadłam już dawno wszystkiego, co-byś mi pan pragnął powiedziéć? I tak zawiele już pan powiedziałeś.
— O! jeżeli się rozumiemy — odrzekł z uśmiechem — to uzyskałem już więcéj, niż mogłem się spodziewać.
Na ustach jéj różowych zaigrał uśmiech pełen wdzięku, dający mu do zrozumienia, że przyjmuje tę walkę na grzeczne i uprzejme półsłówka, którą zawsze mężczyzna chętnie grozi kobiecie. Wytłomaczyli więc sobie nawzajem wpół seryo, wpół żartem, że niepodobną jest rzeczą, ażeby kiedykolwiek jedno drugiemu mogło stać się czemś więcéj, jak w téj chwili. Stąd przyszli do wniosku, że on może bez troski oddać się uczuciu, które niéma przyszłości, i że ona śmiać się może z tego wszystkiego spokojnie. Potém, gdy już w ten sposób wznieśli pomiędzy sobą nieprzepartą zaporę... urojoną, zaczęli na wyścigi korzystać z téj niebezpiecznéj wolności, jaka z téj umowy wynikła. W tém Marya potknęła o kamień i źle stąpiła.
— Niech pani przyjmie pomoc mojego ramienia — rzekł młodzieniec.
— Byłbyś pan nadto dumnym, gdybym odmówiła. Wyglądałoby to, jak gdybym się pana obawiała.
— Ach pani! — odpowiedział, ściskając jéj rękę tak, aby poczuła bicie jego serca — jeżeli byłbym dumnym, gdybyś odmówiła, tém dumniejszy jestem, żeś raczyła ją przyjąć.
— Łatwość, z jaką przyjęłam tę ofiarę, pozbawi pana jego złudzeń.
— Czy chcesz mię pani sama bronić przed niebezpieczeństwami wzruszeń, jakie mi sprawiasz?
— Przestań pan już, proszę pana — zawołała niby gniewnie — zaprzątać mię temi salonowemi słodyczami mowy i temi logogryfami, które pachną zdaleka buduarem. Nie lubię spotykać u mężczyzny o pańskiéj sile charakteru — dowcipu, jaki bywa udziałem pierwszego lepszego tancerza galopady. Patrz pan... nad nami piękne, jasne niebo, przed nami pyszny krajobraz! Wszędzie, dokąd wzrok poślemy, widać rzeczy wielkie i wspaniałe. Chcesz mi pan powiedziéć, że jestem piękna?... Ale to widzę przecież z pańskich oczu, a zresztą wiem o tém sama bardzo dobrze — nie należę jednak do kobiet, którym komplementa pochlebiają. A może chciałbyś mi pan mówić o swoich ku mnie wzniosłych uczuciach? — zapytała z ironiczną przesadą. — Spodziewam się jednak, że mię pan nie posądzasz o tyle naiwności, abym uwierzyła w nagłe obudzenie się tego gwałtownego uczucia i w tę jego siłę, którą zdołałoby zapanować nad życiem całém — przez pamięć jednego poranku...
— Nie przez pamięć poranku — odpowiedział — ale przez wspomnienie kobiety szlachetnéj...
— Zapominasz pan — dodała śmiejąc się — o wielu moich zaletach. Trzeba było powiedziéć: kobiety nieznajoméj, w któréj wszystko dziwném się zdawać musiało: nazwisko, położenie, swoboda umysłu i zachowanie się, stanowisko — jedném słowem wszystko.
— Dla mnie, nie jesteś pani nieznajomą — wykrzyknął. — Udało mi się przeczuć panią, a do twéj doskonałości nie pragnąłbym nic dodać, oprócz trochę wiary w uczucie, któreś pani obudziła we mnie od pierwszéj chwili.
— O biedne, małe dzieciątko siedemnastoletnie! Już mu się zachciało mówić o miłości! — wykrzyknęła z pustotą panna de Verneuil. — A zresztą zgoda! Miłość jest takim dobrym przedmiotem do rozmowy w naszém położeniu jak deszcz i pogoda w salonie. Dlaczegóż mielibyśmy ją wyłączać? Nie znajdziesz pan we mnie ani fałszywéj skromności, ani przywiązania do błahostek formy. Mogę słyszéć ten wyraz bez zarumienienia się. Powtarzano mi go tylekroć bez udziału serca, jako prostą formułkę, że nie ma on już dla mnie żadnego znaczenia. Wyraz ten znam dobrze, słyszałam go w teatrze, w książkach, w salonie, ale nigdy nie spotkałam na świecie nic takiego, coby podobném było do tego potężnego i słodkiego zarazem uczucia, które ten wyraz określa.
— Czy szukałaś go pani?
— Szukałam...
Słowo to wyrzekła z taką swobodą, że młody oficer nie mógł utaić w sobie zdziwienia i wpatrzył się w Maryą, jak gdyby w jednéj chwili zmienił swoje zdanie o jéj charakterze i sytuacyi.
— Pani — rzekł z ukrytém niezręcznie wzruszeniem — czy jesteś panną czy mężatką, aniołem czy szatanem?
— Jestem jedném i drugiém potrosze — odparła z uśmiechem. — Bo czyliż zawsze niema czegoś anielskiego i szatańskiego zarazem w młodéj osobie, która nie kochała nigdy, nie kocha i może nigdy kochać nie będzie.
— Czyż możesz pani w ten sposób być szczęśliwą? — zapytał, przybierając ton i maniery swobodniejsze, jak gdyby mniéj czuł odtąd szacunku dla swéj wybawicielki.
— O! szczęśliwą — odparła — nie... Gdy pomyślę, że jestem sama, poddana wymaganiom współczesnym, które każą mi być istotą sztuczną i nienaturalną, zazdroszczę przywilejów mężczyznom. Ale gdy pomyślę znowu o wszystkich środkach, które nam dała natura, ażeby was mężczyzn zwalczać i opanowywać, ażeby was usidlać niedojrzanemi pętami potęgi, któréj żaden z was oprzéć się nie zdoła — wtedy rola moja na ziemi uśmiecha mi się... Potém nagle wydaje mi się ona nędzną i niską, i czuję, że pogardzałabym mężczyzną, który dałby się uwieść zwyczajnym pokusom. Takto widzę jasno jarzmo, któremu ulegam, i podoba mi się ono, to znowu wydaje mi się ohydném i odrzucam je ze wstrętem; czasem czuję w sobie to pragnienie poświęceń, które tak uszlachetnia kobietę, to znowu żądzę panowania i władzy, która mnie pali i pochłania. Być może, iż jest-to naturalna walka dobrego i złego pierwiastku, która się toczy we mnie, jak w każdéj istocie na ziemi. Anioł i szatan! Tak, pan prawdę powiedziałeś. Nie dzisiaj-to po raz pierwszy uczułam w sobie tę podwójną naturę. Ale to tak — my kobiety jeszcze lepiéj od mężczyzn odczuwamy nasze braki i niedostatki. Mamy po temu instynkt, dający nam w każdéj chwili przeczuć doskonałość, któréj dosięgnąć niepodobna. Ale — dodała, patrząc w niebo z westchnieniem — to, co nas podnosi w waszych oczach, to...
— To jest? — zapytał niecierpliwie.
— To jest to, że my wszystkie mniéj-więcéj walczymy przeciw losowi niepewnemu.
— Pani! — zawołał — dlaczegoż rozstajemy się dziś wieczór?
— Dajmy pokój — odparła uśmiechając się pod namiętném spojrzeniem młodzieńca — wsiądźmy do karetki, zadużo powietrza niedobry wpływ na nas wywiera.
Marya odwróciła się nagle, nieznajomy podążył za nią, pochwycił ją za rękę i uścisnął gwałtownie ruchem wyrażającym mniéj szacunku, niż gorących pragnień i uwielbienia. Ona przyśpieszyła kroku. Marynarz zrozumiał, że chciała uciec przed wyznaniem miłości, którego się obawiała i bardziéj tém jeszcze podniecany postanowił rzucić na kartę wszystko, aby tylko uzyskać pierwszy dowód łaski, zatrzymał się więc i rzekł:
— Chcesz pani, żebym ci wyznał pewną tajemnicę?
— O! mów pan prędzéj, jeżeli tylko pana dotyczy.
— Ja nie jestem w służbie rzeczypospolitéj. Gdzie pójdziesz — pójdę!
Na te słowa Marya zadrżała, cofnęła swoję rękę zpod jego ramienia i ukryła twarz w dłoniach, zasłaniając rumieniec czy bladość, która jéj lice powlekła. Nagle jednak, podnosząc głowę do góry i opuszczając ręce, rzekła czuléj:
— Więc... zacząłeś pan tak, jakbyś był skończył — oszukałeś mię...
— Tak — odpowiedział.
Usłyszawszy ten wyraz, odwróciła się szybko od powozu, ku któremu zbliżali się i poczęła biedz prawie naprzód, oddalając się od niego.
— Ależ — zawołał marynarz — sama pani mówiłaś, że powietrze to źle na nas wpływa.
— O! to już przeszło, już się powietrze zmieniło — rzekła z odcieniem powagi w głosie, idąc szybko daléj, jakby pod wpływem burzliwych myśli.
— Milczysz pani — zapytał młodzieniec, którego serce napełniło się słodkiém przeczuciem rozkoszy.
— Ach! — zawołała urywanym głosem — tragiedya prędko się zaczęła.
— O jakiéj tragiedyi chcesz pani mówić? — zapytał.
Zatrzymała się, zmierzyła go od stóp do głowy wzrokiem, w którym malowało się podwójne uczucie: obawy i ciekawości, poczém pod maską nieprzeniknionego spokoju ukryła miotające nią uczucia, dając tém dowód, iż zna sztukę życia.
— Kto pan jesteś? — zawołała — i pocóż o to pytam?... Gdym cię tylko ujrzała, natychmiast przyszło mi to na myśl. Pan jesteś dowódcą wojsk królewskich, ukrywający się pod nazwiskiem Garsa. Były biskup z Autun miał racyę, gdy mówił, że zawsze potrzeba wierzyć uczuciom zwiastującym nieszczęście!
— Jakiż interes mogłabyś pani miéć w poznaniu tego człowieka?
— Jakiż interes może on miéć w ukrywaniu się przede mną, która uratowałam mu życie? — wykrzyknęła, śmiejąc się z przymusem. — Dobrze i rozsądnie postąpiłam, zatrzymując na ustach pańskich wyznanie miłości. Wiedz pan, że cię nienawidzę. Ja jestem republikanką, pan przewódcą stronników króla; wydałabym pana, gdyby nie to, że masz pan moje słowo, żem już raz pana uratowała, gdyby nie to... — Nie domówiła rozpoczętego zdania. Te wahania się, te walki, które toczyła sama z sobą, i których już ukrywać nie miała siły, zaniepokoiły nieznajomego, który usiłował napróżno zbadać jéj zamiary. — Rozstaniemy się natychmiast, ja tak chcę! Żegnam pana! — odwróciła się i odeszła kilka kroków, po chwili jednak wróciła.
— Nie, mnie bardzo zależy na tém, abym się dowiedziała, kim pan jesteś. Nie kryj pan przede mną, powiedz mi całą prawdę. Wszystko, coś pan dotychczas powiedział, jest nieprawdą. Nie jesteś pan wychowańcem szkoły politechnicznéj, tak samo jak siedemnaście lat wieku, które sobie przyznajesz, są nieprawdą.
— Jestem marynarzem, gotowym porzucić ocean i pójść wszędzie za panią, gdzie tylko wyobraźnia twoja poprowadzić mię zechce. Jeżeli szczęście posłużyło mi na tyle, że zdołałem zająć panią tajemnicą, która mię otacza, to przecież dobrowolnie nie pozbawię się téj aureoli, zaspakajając pani ciekawość. Pocóż mamy łączyć poważne sprawy życia realnego ze sprawami serc naszych, w których tak bliscy byliśmy porozumienia.
— Nasze dusze mogły się były porozumiéć — odparła poważnie. — Ale nie mam prawa żądać pańskiego zaufania. I pan téż nigdy znać nie będziesz rozmiarów zaciągniętego względem mnie długu wdzięczności. I ja téż milczéć będę.
Uszli tak kilka kroków bez słowa.
— Więc życie moje tak bardzo panią zajmuje! — zagadnął znowu nieznajomy.
— Na litość! panie, powiedz, kto jesteś albo milcz. Dziecko jesteś — dodała, wzruszając ramionami — i litość we mnie budzisz.
Upór, z jakim powracała ciągle do tego samego przedmiotu, pytając natarczywie o jego nazwisko, budził w nim nowe podejrzenia i powodował nowe wahanie się pomiędzy ostrożnością i pożądaniem. Życzenia kobiety upragnionéj tak wielką dla człowieka bywają pokusą! Jéj spokojne poddanie się konieczności, równie jak gniew namiętny, są tak potężne! Drażni ona zarazem tyle włókien serca mężczyzny, że zaprawdę trudno jéj się oprzéć. Byłażby to znowu próbka kokieteryi panny de Verneuil?
Mimo namiętności, jaka nim władała, młody marynarz miał jednak dosyć siły, aby nie zaufać kobiecie, która z taką gwałtownością pragnęła mu wydrzéć tajemnicę życia i śmierci.
— Dlaczego — rzekł biorąc ją za rękę, którą mu przez roztargnienie wziąć pozwoliła — sprawiam pani tyle przykrości i co mam uczynić, ażeby panią uspokoić?
— Powiedz pan swoje nazwisko!
Teraz znowu on nie mógł zdobyć się na odpowiedź i znowu przeszli parę kroków w milczeniu. Nagle panna de Verneuil przystanęła, jak gdyby powzięła ostateczne silne postanowienie.
— Panie margrabio de Montauran — rzekła z godnością, nie mogąc jednak zupełnie ukryć wzruszenia, które objawiało się lekkiém drżeniem jéj rysów — cokolwiek toby mię kosztować miało, szczęśliwą jestem, że mogłam panu oddać tę przysługę. Tu rozstaniemy się. Eskorta i dyliżans zbyt są potrzebne dla pańskiego bezpieczeństwa, ażebyś pan nie miał przyjąć tak jednéj jak drugiéj. Nie obawiaj się pan niczego ze strony republikanów. Wszyscy ci żołnierze są-to ludzie honoru a ja wydam dowódcy ich rozkazy, które ściśle zostaną dopełnione. Ja zaś mogę wrócić do Alençon piechotą z moją służącą i kilku żołnierzami. A teraz słuchaj pan uważnie: Jeżeli gdziekolwiek się pan dostaniesz w bezpieczne miejsce, a spotkasz tego strasznego człowieka, któregoś widział w karczmie, uciekaj, gdyż on cię wyda z pewnością. Co do mnie... tu zatrzymała się chwilkę... rzucam się napowrót z dumą w burze życia — dodała głosem prawie niedosłyszanym, tłumiąc łzy. Żegnam pana, obyś mógł być szczęśliwym! Żegnam...
Powiedziawszy te słowa dała znak kapitanowi Merle, który właśnie obok karetki dosięgał szczytu pagórka. Młody człowiek nie spodziewał się tak szybkiego rozwiązania.
— Wstrzymaj się pani! — zawołał z rozpaczą dobrze udaną.
Dziwny ten kaprys dziewczyny, dla któréj byłby w téj chwili życie poświęcił, tak mocno zajął nieznajomego, że wymyślił w oka mgnieniu smutny podstęp, którym zrazu postanowił ukryć swoje nazwisko a zaspokoić ciekawość panny de Verneuil.
— Odgadłaś mię pani prawie — rzekł — jestem emigrantem skazanym na śmierć a nazywam się wice-hrabią de Bauran. Miłość ojczyzny sprowadziła mię do kraju, do mego brata, pomimo niebezpieczeństw. Mam nadzieję być wykreślonym z listy skazanych za staraniem pani de Beauharnais, dzisiaj żony pierwszego konsula. Jeżeli wszakże starania te nie odniosą skutku, zginę na ziemi ojczystéj przy boku mego przyjaciela Montaurana. Przedewszystkiém za paszportem fałszywym, który mi przysłał margrabia, udaję się potajemnie do Bretanii dla przekonania się, czy jeszcze cokolwiek ocalało z mych posiadłości.
Gdy młody człowiek mówił, panna de Verneuil badała go przenikliwym wzrokiem. Próbowała ona wątpić o prawdziwości jego słów, ale wiara i zaufanie zwyciężyły, powoli wróciła do spokojnego wyrazu twarzy, zapytała jednak:
— Czy przynajmniéj to, co pan w téj chwili mówisz, jest prawdą?
— Najzupełniejszą — odrzekł nieznajomy, który zdawał się niewiele zużywać uczciwości w stosunkach swych z kobietami.
Panna de Verneuil odetchnęła ciężko, jak ktoś, któremu kamień spadł z serca.
— Ach! — zawołała — jakże jestem szczęśliwą!
— Więc pani tak bardzo nienawidzisz biednego mojego przyjaciela de Montauran?
— Nie — odpowiedziała — pan-byś mię nie mógł zrozumiéć. Nie chciałabym widziéć pana pod grozą niebezpieczeństwa, przed którém i jego pragnęłabym obronić, ponieważ jest pańskim przyjacielem.
— Skądże pani przypuszczasz, że Montauran jest w niebezpieczeństwie?
— Gdybym nawet nie wracała z Paryża, gdzie tylko o nim mówią, komendant w Alençon dosyć nam przecie powiedział.
— Jeżeli tak, to znowu zapytam panią, jakim sposobem mogłabyś go obronić od tego niebezpieczeństwa?
— A gdybym téż nie chciała panu odpowiedziéć? — rzekła z tą miną wzgardliwą, pod jaką kobiety umieją tak dobrze ukryć swoje wzruszenia. Jakim prawem chcesz pan znać moje tajemnice?
— Prawem człowieka, który cię kocha.
— Już? — rzekła. Nie, pan mnie nie kochasz, widzisz pan we mnie przedmiot przelotnéj awanturki miłosnéj, ot i wszystko... Czyż nie odgadłam pana odrazu? Czyż osoba mająca jaką taką znajomość warunków dobrego towarzystwa, może w czasach obecnych pomylić się, słysząc ucznia szkoły politechnicznéj, używającego wyrażeń i zwrotów doborowych i ukrywającego tak źle, jak pan to robiłeś, maniery wielkiego pana pod szorstką skorupą republikańską? Ależ we włosach pańskich widać resztki pudru a woń salonowych perfum rozchodzi się od pana tak daleko! Kobieta taka, jak ja, na tém się nie myli. To téż, drżąc ze strachu, ażeby mój towarzysz, który ma całą przebiegłość kobiecą, nie odgadł pana, odprawiłam go jaknajprędzéj. Czyż pan jesteś tak młody, żebyś nie wiedział, że ze wszystkich gatunków kobiet najtrudniejszą do pobicia jest taka, któréj wartość wyraża się w cyfrach i która przesyconą jest przyjemnościami? Ten rodzaj kobiet wymaga, jak mi mówiono, ogromnych powabów i ulega tylko swojemu kaprysowi. Chciéć się podobać takiéj kobiecie bywa przedmiotem próżności dla mężczyzny. Wyrzućmy z rachuby tę klasę kobiet, do której mię łaskawie zaliczać raczysz, gdyż one wszystkie z obowiązku swego winny być młode, szlachetne, piękne, dowcipne... Wszak te wszystkie przymioty pan mi przyznajesz, nieprawdaż? Takie kobiety nie sprzedają się i posiąść je można tylko — drogą miłości. Słyszysz pan! Jeżeli taka kobieta kocha i jeżeli popełnia szaleństwa, to na usprawiedliwienie swoje musi miéć coś prawdziwie wielkiego! Daruj mi pan zbytek logiki, tak niezwykły u osób mojéj płci, ale dla pańskiego szczęścia i dla mego — dodała z figlarnym ukłonem — nie chciałabym, żebyśmy się mylili co do naszéj wartości i żebyś pan mógł uważać pannę de Verneuil, anioła czy szatana, pannę czy mężatkę, za łatwą do złowienia na zdawkowe komplementa...
— Pani — odpowiedział margrabia, którego zdziwienie choć ukryte, było niemałém i który niezwłocznie téż powrócił do manier wielko-światowych — błagam cię, wierz mi, że gotów jestem uważać cię, jak tego sama sobie życzyć będziesz, albo, za osobę wielce dystyngowaną, pełną serca i wzniosłych uczuć, albo za... poczciwą dziewczynę... Pozostawiam to pani do wyboru.
— Żądam od pana tylko, ażebyś mi zostawił moje incognito — odparła wesoło. Zresztą maska moja lepiéj się trzyma, niż pańska i wolę jéj nie zdejmować, choćby tylko dla przekonania się o szczerości tych, którzy mi mówią o uczuciu... Nie zapędź się pan ze mną zadaleko. Słuchaj pan — rzekła, chwytając go gwałtownie za rękę — gdybyś zdołał dowieść mi prawdziwéj miłości, nie byłoby siły ludzkiéj tyle potężnéj, żeby nas rozłączyć była w stanie! Tak, pragnęłabym wspólnictwa w jakiéjś prawdziwie wielkiéj egzystencyi ludzkiéj, chciałabym spoić się z jaką olbrzymią ambicyą, z jakiémiś wielkiemi projektami i ideami. Serca szlachetne nie znają zdrady, gdyż posiadają olbrzymią siłę. Byłabym więc wiecznie kochaną, wiecznie szczęśliwą. Ale czyż zato nie byłabym wiecznie gotową uczynić ze siebie stopień dla wzniesienia człowieka, któryby miłość moję posiadał, poświęcić się dla niego, wszystko dla niego znieść, kochać go zawsze, nawet wtedy, gdyby on mię kochać przestał! Nigdy nikomu nie mogłam wypowiedziéć moich pragnień serdecznych ani namiętnych wybuchów egzaltacyi, która mię pożera... Nigdy żadnemu sercu nie śmiałam powierzyć żądań mojego serca, ale panu mogę o tém mówić, ponieważ rozstaniemy się, jak tylko znajdziemy się na bezpiecznym dla nas gruncie.
— Rozstaniemy się?... Nie! nigdy! — wykrzyknął zelektryzowany dźwiękami téj duszy potężnéj, zdającéj się walczyć w sobie z jakąś olbrzymią ideą.
— Jesteś pan chociaż wolny? — zapytała rzucając nań spojrzenie wzgardliwe, które go w jego własnych oczach przygniotło do ziemi.
— O! co do tego, niéma wątpliwości... Oprócz wyroku śmierci, który na mnie cięży, nic niéma, coby mi odbierało swobodę.
Marya mówiła daléj z wyrazem pełnym goryczy:
— Gdyby to wszystko nie było snem, jakże piękném byłoby nasze życie! Ale jeżelibym szaleństwa mówiła, nie róbmy ich przynajmniéj. Kiedy pomyślę o tém, jak wielkim musiałbyś pan być, abyś mię ocenił według rzeczywistéj mojéj wartości, wątpię o wszystkiém...
— A ja nie wątpiłbym o niczém, gdybyś chciała do mnie na...
— Sza! — wykrzyknęła, nie dając mu dokończyć tego zdania wyrzeczonego z akcentem prawdziwéj namiętności. — Przekonałam się, że świeże powietrze panu nie służy. Wróćmy do naszego towarzystwa.
Karetka pocztowa dopędziła niebawem pieszych podróżnych, którzy zajęli swoje miejsca i jechali daléj mil parę w zupełném milczeniu.
Jeżeli jedno albo drugie znajdowało pole do nowych obserwacyj, oczy ich już nie obawiały się spojrzeń wzajemnych. Oboje zdawali się miéć ważny jakiś powód ukrywania nawzajem przed sobą tajemnicy, ale oboje czuli się pociągnięci ku sobie jedném pragnieniem, które od chwili przechadzki i rozmowy nabrało rozmiarów silnéj namiętności. Oboje bowiem poznali w sobie nawzajem te przymioty, które w ich oczach podniosły jeszcze bardziéj rozkosz, jaką sobie obiecywali z walki pomiędzy sobą, i z połączenia swych istnień. Może każde z nich zawikłane w życie awanturnicze znajdowało się właśnie w téj szczególnéj sytuacyi, w której czyto przez znużenie czy téż naprzekór losowi człowiek odmawia sobie pomocy poważnego zastanowienia i oddaje się prądowi wypadków, imając się jakiegoś przedsięwzięcia właśnie dlatego, że nie rokuje ono rozsądnych następstw, i dlatego, aby zobaczyć, jaki téż przedsięwzięciu temu kres okoliczności naznaczą. Natura moralna ma tak samo, jak natura fizyczna, swoje urwiska i przepaście, w które umysły silne lubią się pogrążać, stawiając na kartę życie, jak przy zielonym stoliku gracz stawia majątek.
Młody człowiek i panna de Verneuil mieli równocześnie jakby nadprzyrodzone objawienie tych idei, i w ten sposób, w skutek rozmowy, zbliżyli się duszami niezmiernie ku sobie; dusze ich bowiem poszły śladem sympatyi ich zmysłów. Niemniéj przet, im więcéj czuli się pociągnięci ku sobie fatalną jakąś siłą, tém więcéj uczuwali potrzebę zbadania się, chociażby tylko dlatego, aby tém mimowolném obliczeniem się ze sobą powiększyć siłę przyszłych i spodziewanych rozkoszy. Udający się za wice-hrabiego de Bauran młodzieniec, cały jeszcze pod wpływem szczególnéj idei u téj dziwnéj dziewczyny, zapytywał siebie, jakim sposobem mogła ona połączyć tyle wiadomości życia z taką świeżością? Domyślał on się w dostojnéj czystości, jaką Marya natchnąć umiała swoje zachowanie się, żądzy wydania się czystą, podejrzewał ją o obłudę, w duchu gniewał się na nią zato i przypuszczał, że ta nieznajoma niewinność jest poprostu zręczną komedyantką. I tym razem nie był w błędzie.
Panna de Verneuil, jak wszystkie kobiety światowe, stawała się tém skromniejszą w pozorach, im żywiéj krew poczynała biedz w jéj żyłach, i z wielkim urokiem prawdy przybierała te znamiona pruderyi, pod któremi zręczne kobiety umieją ukryć gorące namiętności. Każda z nich pragnęłaby się oddać miłości niepokalaną, a jeżeli która nią nie jest, udawanie, którego się dopuszcza, zawsze jest przecież hołdem, składanym przyszłemu jéj kochankowi.
Te uwagi błysnęły nagle przed oczyma duszy młodzieńca i dały mu nową rozkosz. W istocie dla nich obojga to wzajemne badanie się musiało być źródłem ciągłego potęgowania się namiętności, a krewki marynarz doszedł prędko do tego jéj stopnia, na którym wady i zalety kochanki bez różnicy potęgują uczucie. Panna de Verneuil długo milczała. Może téż wyobraźnia jéj pozwalała objąć myślą większe przestwory przyszłości, aniżeli te, które widział przed sobą młody emigrant, ulegający niektórym tylko z tysiąca uczuć, jakie składały się na jego żywot męski, podczas gdy Marya oczyma duszy widziała życie całe i z upodobaniem urządzała je sobie w myśli piękném, przepełniała dni jego szczęściem i meblowała, że tak powiem, wielkiemi, wzniosłemi i szlachetnemi uczuciami. Szczęśliwa w myśli, zalotna więcéj jeszcze w swoich marzeniach, aniżeli w rzeczywistości, więcéj w przyszłości niż w obecnéj chwili, Marya starała się jeszcze cofnąć wstecz. Działała ona w ten sposób instynktownie, jak zwykle działają kobiety. Postanowiwszy już w najskrytszym zakątku swéj duszy oddać mu się zupełnie, pragnęła, jeżeli tak się wyrazić można, drożyć się z każdym krokiem, wiodącym naprzód do celu. Chciała powrócić przeszłość i wycofać z niéj wszystkie słowa, giesta, spojrzenia i czyny, ażeby je dostroić do wysokości — kobiety kochanéj. To téż oczy jéj wyrażały pewien rodzaj przerażenia, gdy myślała o rozmowie, jaką z nim miała, i o tém, jak się napastniczo względem niego zachowała. P rzyp atrując się jednak tej twarzy, w której malowała się siła, mówiła sobie, że istota tak potężna musi być szlachetną, i z zadowoleniem dumy przyznawała, że dostała jéj się w udziale cząstka lepsza, niż innym kobietom, widziała bowiem w ukochanym swoim człowieka z charakterem, człowieka skazanego na śmierć, który dla swoich przekonań igrał z życiem, niosąc je na ofiarę walce z Rzecząpospolitą. Nadzieja, że będzie mogła niepodzielnie posiadać tę potężną duszę wkrótce, nadało wszystkim rzeczom w jéj oczach inną fizyognomię. Pomiędzy chwilą, w któréj, godzin temu pięć, układała głos i spojrzenie tak, aby podrażnić tego człowieka — a obecną, w któréj czuła, że jedném spojrzeniem wzruszyć go może do głębi, była taka różnica, jak między światem umarłym a światem żywym. Śmiechy wesołe, swobodne, kokieterya — kryły potężną namiętność, która przychodziła jak nieszczęście, z uśmiechem na ustach.
W tém usposobieniu ducha, w jakiem znajdowała się panna de Verneuil, życie zewnętrzne przybrało dla niéj cechę fantasmagoryi. Karetka minęła wioski, doliny, góry, miasteczka, które w umyśle jéj nie pozostawiły żadnego wrażenia ani wspomnienia.
Tak przybyli do Mayenny, żołnierze eskorty zmienili się, Merle mówił do niéj, ona mu odpowiadała, dyliżans przejechał przez całe miasto i puścił się w dalszą drogę, ale twarze ludzkie, domy, ulice, krajobrazy, osoby i przedmioty, ukazywały się i niknęły, jak nieokreślone i niewyraźne senne marzenia.
Nadeszła noc. Marya podróżowała duchem po dyamentowém niebie, kąpiąc się w łagodném świetle gwiazd i księżyca, ciałem zaś po drodze do Fougères, nie zwracając uwagi na to, czy na niebie świecą gwiazdy czy słońce, nie wiedząc, co-to jest Mayenna albo Fougères, i nie pytając, gdzie jedzie?
Nie przychodziło jéj na myśl nawet i nie przypuszczała, ażeby mogła niezadługo rozstać się z człowiekiem, którego wybrała i przez którego, jak wierzyła, wybraną została. Miłość jedyną jest namiętnością, która nie znosi przeszłości ani przyszłości. Jeżeli czasami myśl jéj zdradzała się słowami, usta wymawiały zdania prawie pozbawione związku, które znajdowały wszakże oddźwięk w sercu jéj kochanka, jak obietnice rozkoszy. W oczach dwojga świadków téj rodzącéj się namiętności, postępowała ona olbrzymiemi krokami. Fanszeta znała Maryę tak dobrze, jak pani du Gua znała młodzieńca i doświadczenie z przeszłości nakazywało im obawiać się jakiegoś strasznego rozwiązania. I rzeczywiście niedługo czekać miały na zakończenie tego dramatu, który panna de Verneuil, nie wiedząc może o tém, nazwała tragedyą.
O milę za Mayenną podróżni siedzący w karetce usłyszeli nagle tętent cwałującego ku nim konia. Siedzący na nim człowiek, który zmuszał biedne zwierzę do takich wysiłków szybkości, dosięgnął niebawem dyliżans i zajrzał do jego wnętrza: panna de Verneuil poznała w nim Korentyna. Nieznośny ten człowiek pozwolił sobie przesłać Maryi jakiś znak porozumienia, którego poufałość miała w sobie coś dla niéj upokarzającego, i pobiegł daléj, zmroziwszy ją tym nikczemnym giestem. Okoliczność ta niemiłe sprawiła wrażenie na młodym człowieku i nie uszła uwagi kobiety, uchodzącéj za matkę emigranta. Marya jednak uścisnęła go lekko i zdawała się we wzroku jego szukać obrony przed tém zuchwalstwem. Czoło wojskowego rozjaśniło się pod wpływem jéj spojrzenia i doznał rozkosznego wzruszenia, gdy uściskiem i wzrokiem pomimowoli kochanka mu ją dowiodła, jak wielką jest siła jéj miłości. Jakaś niewytłomaczona bojaźń na tę chwilę, usunęła wszelką kokieteryę i miłość okazała się bez żadnéj osłony. Zamilkli oboje: jak gdyby pragnęli przedłużyć trwanie tego słodkiego momentu. Na nieszczęście obok nich siedziała i śledziła wszystko z uwagą pani du Gua. Jak skąpiec, wydający ucztę, liczy gościom kawałki jadła, tak ona zdawała się wydzielać im chwile swobody i wymierzać obszar ich szczęścia. Zatopieni w niém kochankowi przybyli nareszcie, nie wiedząc nawet o rozmiarach przebytéj drogi, w to miejsce, które znajduje się w głębi doliny Ernée a stanowi jednę z trzech kotlin, gdzie odbywały się wypadki, służące za tło do niniejszéj opowieści.
Tutaj Fanszeta spostrzegła i wskazała towarzyszom podróży dziwne jakieś postacie, które zdawały się poruszać jakby cienie pomiędzy drzewami i krzakami otaczającemi drogę. Gdy się karetka do cieniów tych zbliżyła, padły naraz wystrzały na całéj linii, których kule, przelatując ze świstem ponad głowami podróżnych, dowiodły im, że te fantasmagoryczne zjawiska były istną rzeczywistością. Eskorta wpadła w zasadzkę.
Ta strzelanina mocno nie podobała się kapitanowi Merle, który począł żałować, że zbłądził tak, jak i panna de Verneuil, licząc na bezpieczeństwo szybkiéj podróży w nocy, i że nie wziął ze sobą więcéj, jak sześćdziesięciu ludzi. Natychmiast mały oddziałek pod dowództwem Gérarda rozdzielił się na dwie kolumny dla zajęcia obu stron szosy i obie puściły się przyśpieszonym krokiem, każda w inną stronę, przez polanki pomiędzy drzewami, starając się odeprzéć nieprzyjaciół bez zastanawiania się nad jego liczbą. Poczęli przedzierać się naprawo i lewo przez zarośla z nieostrożną odwagą i odpowiedzieli na atak Szuanów silnym ogniem w kierunku krzewów, z których padły pierwsze strzały.
Pierwszą myślą panny de Verneuil było wyskoczyć z karetki i odbiedz o kilka kroków od pola bitwy, ale wnet zawstydzona swą trwożliwością i powodowana tém uczuciem, które popycha do odznaczenia się w oczach ukochanéj istoty, stanęła nieruchoma i usiłowała spokojnie zbadać stan rzeczy.
Młodzieniec pobiegł za nią, wziął ją za rękę i położył na swém sercu.
— Zlękłam się — rzekła z uśmiechem — a teraz...
W tej chwili przestraszona jéj służąca zawołała:
— Maryo! — ostrożnie...
Gdy jednak Fanszeta usiłowała za swoją panią wyskoczyć z dyliżansu, uczuła się gwałtownie pochwyconą za rękę. Olbrzymi ciężar téj ręki wydarł z piersi jéj okrzyk przestrachu. Obejrzała się i zamilkła, poznając w napastniku dawnego swego znajomego, Marche-a-Terre’a.
— Więc tylko błędom i wypadkom — mówił młody oficer do panny de Verneuil — winien będę stopniowe odkrywanie najdroższych tajemnic serca. Dzięki Fanszecie dowiaduję się nareszcie, że pani nosisz słodkie imię Maryi! to imię, które tylekroć powtarzałem w moich marzeniach. Marya! to imię, które teraz wymawiać będę w chwilach radości i smutku, łącząc uczucia religii i miłości! Czyż-to będzie zbrodnia modlić się i kochać zarazem?
I uścisnęli się za ręce w milczeniu, a nadmiar uczucia i wrażeń odjął im moc i możność ich wyrażenia.
— Nie wam tu grozi niebezpieczeństwo! — rzekł tymczasem Marche-a-Terre do Fanszety, nadając grubemu i gardłowemu dźwiękowi swojego głosu odcień wyrzutu, i wymawiając każdy wyraz z naciskiem, w skutek czego biedna wieśniaczka straciła prawie przytomność.
Po raz pierwszy biedaczka we wzroku swego dawnego przyjaciela dostrzegła błyski okrucieństwa. Blask księżyca zdawał się być jedyném światłem, dla téj twarzy stosowném. Dziki ten Bretończyk, trzymający czapkę w jednéj ręce, ciężki zaś swój karabin w drugiéj, zwinięty w kłębek, jak gnom skalisty, w tém srebrném świetle, którego fale nadają kształtom tak dziwny wyraz, podobnym był raczéj do zjawiska, niż do postaci rzeczywistéj. Ukazanie się jego i wyrzeczenie tych słów, tchnących wyrzutem, miało w sobie coś z szybkości mar i widziadeł.
Zwrócił on się nagle do pani du Gua i zamienił z nią kilka słów gwałtownie z nią wyrzeczonych, których Fanszeta, zapomniawszy niższo-bretońskiego narzecza, zrozumiéć nie mogła. Pani ta zdawała się Szuanowi wydawać różne i liczne zlecenia. Krótka ich konferencya skończyła się giestem energicznego rozkazu, którym wskazała na zakochaną opodal parę.
Zanim jednak Marche-a-Terre dowieść mógł posłuszeństwa tym rozkazom, spojrzał na Fanszetę, któréj zdawał się żałować. Chciałby był odezwać się do niéj i Bretonka widziała, że milczenie jego jest przymusowém. Gruba i pomarszczona skóra Szuana zdołała się jeszcze sfałdować na czole a brwi ściągnęły się gwałtownie.
Wykrzywienie to jego twarzy wstrętném było zapewne dla pani du Gua, ale blask jego oczu stał się prawie słodkim dla Fanszety, która w spojrzeniu tém dostrzegła, iż swoją kobiecą wolą zdoła jeszcze ugiąć energię tego nawpół dzikiego człowieka i zapanuje, zaraz po Bogu, nad tém sercem nieczułém i twardém.
Miłą rozmowę dwojga kochanków przerwała teraz pani du Gua, która, wysiadłszy z dyliżansu, przypadła do nich z krzykiem, pochwyciła Maryę za rękę i odciągnęła od marynarza, jakby jéj groziło jakie niebezpieczeństwo. Celem tego manewru było jedynie chwilowe jéj usunięcie i danie sposobności jednemu z członków komitetu królewskiego w Alençon, którego pani du Gua poznała, do swobodnego rozmówienia się z młodzieńcem.
— Strzeż się pan kobiety, którą poznałeś w hotelu pod trzema murzynami!
Szepnąwszy to krótkie zdanie do ucha młodzieńcowi, kawaler de Valois, który na małym koniku bretońskim podbiegł był ku niemu z zarośli, pędem strzały ukrył się w nich napowrót.
W téj chwili wystrzały poczęły padać z obu stron z niezwykłą żywością, do starcia się jednak stron walczących nie przyszło.
— A może to fałszywy atak, kapitanie! — może oni tylko chcą porwać naszych podróżnych i gruby okup na nich nałożyć? — zauważył Clef-de-Coeurs.
— Niech mnie dyabli wezmą! Ty chyba w ich głowach siedzisz! — odrzekł Gérard i pobiegł cwałem ku karetce.
W téj chwili ogień Szuanów milknąć począł, gdyż ostrzeżenie, jakie młody marynarz otrzymał, było jedynym celem zaczepki. Merle dojrzał nieprzyjaciół w niewielkiéj liczbie, w las zdążających przez pola i płoty, lecz nie uważał za stosowne, goniąc ich, narażać swych żołnierzy na niebezpieczeństwo bez spodziewanych korzyści. Gérard krótkiém słowem polecił eskorcie zająć pozycyę poprzednią dokoła dyliżansu i wszystko wróciło do porządku bez straty w ludziach z jednéj i drugiéj strony. Kapitan zdążył podać ramię pannie de Verneuil i chciał pomódz jéj wsiąść do karetki, towarzysz bowiem jéj podróży stał na miejscu, jakby piorunem rażony.
Zdziwiona paryżanka nie przyjęła usługi paryżanina i wsiadła sama do powozu; obejrzała się za swoim kochankiem, obaczyła go nieruchomym i oniemiałym. Niezmiernie zdziwiła ją nagła zmiana, jaką wywołały w nim tajemne słowa nieznajomego Szuana. Młody emigrant szedł powoli ku karetce, a wyraz jego twarzy zdradzał uczucie głębokiego wstrętu.
— A co? czyż nie miałam racyi? — mówiła mu do ucha pani du Gua, podprowadzając go do drzwiczek karetki — wpadliśmy w ręce jednéj z tych niegodziwych kobiet, z któremi zawarto układ o twoję głowę! A teraz, kiedy ona tak głupia, że się w tobie zakochała, zamiast pełnić swoje rzemiosło, nie zapomnijże się pan i udawaj miłość dla niéj przynajmniéj tak długo, dopóki nie dostaniemy się do Vivetière... Tam już...
Wsiedli do powozu.
— A może on ją już kocha? — pomyślała pani du Gua, widząc, jak młodzieniec siedzi osłupiały na swojém miejscu naprzeciw Maryi.
Powóz głucho toczył się po piasku drogi. Od pierwszego spojrzenia wokół siebie, panna de Verneuil poznała, że wszystko się zmieniło. Śmierć wślizgała się już do ich miłości. Były-to zapewne tylko drobne odcienie, ale dla kobiety, która kocha, odcienie takie równają się żywym kolorom. Fanszeta zrozumiała, ze spojrzeń Marche-a-Terre’a, że los panny de Verneuil, nad którą czuwać mu kazała, nie w jéj, lecz w innych spoczywał rękach. Zbladła więc bardzo i nie mogła nawet przed okiem swojéj pani ukryć łez obfitych. Nieznajoma źle ukrywała pod fałszywym uśmiechem złośliwość zemsty kobiecéj, a nagła zmiana, jaka zaszła w jéj obejściu, głosie i fizyognomii, od chwili gdy natarczywie poczęła się opiekować panną de Verneuil, dała wiele do myślenia osobie tak przenikliwéj, jak Marya.
To téż panna de Verneuil instynktownie zadrżała, a gdy zapytała sama siebie: „dlaczego drżę? wszakże to jego matka!“ drgnęła powtórnie i jeszcze silniéj, gdyż musiała sobie odpowiedziéć: — „A któż wie, czy-to jego matka?“
Spostrzegła przed sobą przepaść, którą jeden rzut oka na nieznajomą jeszcze bardziéj rozszerzał.
— Ta kobieta go kocha! — pomyślała. Ależ w takim razie pocóżby okazywała mi tyle grzeczności teraz, kiedy pierwéj była tak chłodną? Czyż niéma już dla mnie ratunku? Lub czyby się ona mnie obawiała?
Młody człowiek tymczasem, siedząc nieruchomy na swojém miejscu, rumienił się i bladł kolejno, spuszczając od czasu do czasu wdół oczy, ażeby ukryć dziwne wzruszenia, jakie nim miotały. Silne zaciśnięcie ust niweczyło piękność ich a cera jego żółkła nagle pod wpływem walki burzliwych myśli. Panna de Verneuil nie mogła już nawet odgadnąć, czy uczucie miłości grało jeszcze rolę w téj walce?
Droga, otoczona borami, zupełnie ściemniała, a mrok panujący nie pozwalał aktorom téj sceny rozmawiać ze sobą oczami. Szmer wiatru, uginanie się pod jego powiewem całych kęp drzew wysokich, odgłos miarowych kroków eskorty, nadawały położeniu jakiś uroczysty charakter, który przyśpiesza bicie serc. Panna de Verneuil nie mogła nie szukać myślą przyczyny tych wszystkich zmian. Obraz przebiegającego konno Korentyna stanął jéj w oczach, jakby ukazując jéj w téj chwili prawdziwe przeznaczenie. Po raz pierwszy odrana zastanowiła się głębiéj nad swojém położeniem. Do téj chwili cała oddana szczęściu miłości, nie myślała ani o sobie ani o przyszłości. Nie mogąc dłużéj znieść téj niepewności, szukała i wyczekiwała z łagodną cierpliwością kochającego serca jednego spojrzenia młodzieńca. Gdy je wreszcie schwyciła, wzrok jéj stał się tak błagalnym, jej bladość i drżenie były tak przejmująco-wymowne, że i on zachwiał się na chwilę — ale zawód był tém boleśniejszy.
— Czy pani cierpi? — zapytał.
Głos ten, pozbawiony wszelkiéj słodyczy, samo zapytanie, giest, wzrok — wszystko stanowiło dla niéj dowód, że wypadki dzisiejsze należały do rzędu tych majaków duszy, które rozpraszają się i nikną, jak chmury nawpół zebrane, które wiatr roznosi.
— Czy ja cierpię? — odparła uśmiechając się z przymusem — miałam się właśnie pana o to zapytać.
— A mnie się zdawało, że się państwo doskonale rozumiecie — wtrąciła pani du Gua z akcentem fałszywéj dobroduszności.
Ani młody szlachcic, ani panna de Verneuil nie znaleźli słowa odpowiedzi. Marya podwójnie obrażona, z gniewem i bólem widziała potężny urok swéj piękności — bezsilnym. Wiedziała, że pragnąc, mogłaby się dowiedziéć przyczyny tego zwrotu rzeczy, ale nie to budziło jéj ciekawość i pierwszy raz może kobieta cofnęła się przed tajemnicą. Życie ludzkie jest, niestety! smutnie obfitém w położenia, w których bądźto w skutek nazbyt silnych refleksyj, bądź jakiéjś katastrofy myśli nasze nie mają się na czém oprzéć i zostają bez drogi wyjścia, bez celu dążenia; teraźniejszość nie ma w nich wtedy nici łączących z przeszłością i nie znajduje w przyszłości nic, z czémby się związać mogła. Takim był stan panny de Verneuil.
Oparta o poduszki w głębi powozu spoczywała na nich bez czucia, jakby wyrwane z korzeniem drzewo. Niema i pełna cierpienia nie patrzyła już na nikogo, otuliła się swoją boleścią i słabą siłą woli wdzierała się w świat nieznany, w którym znajdują przytułek nieszczęśliwi. Kruki kracząc przelatywały ponad niemi, a chociaż tak jak wszystkie dusze silne miała i ona jakiś w sercu zachowany dla przesądów kątek, jednak nie widziała i nie słyszała złowróżbnych ptaków, nie zwróciwszy na nie uwagi. Tak jechali nasi podróżni czas jakiś w milczeniu.
— Już rozłączeni! — myślała sobie panna de Verneuil. A jednak nikt nie rzekł słowa dokoła nas! Czyżby Korentyn? Ale nie, onby w tém nie miał żadnego interesu. Któż więc powstał, aby mię oskarżyć? Zaledwie pokochana, już doświadczam goryczy opuszczenia. Sieję miłość a zbieram wzgardę! Czyż zawsze pozostanie mojém przeznaczeniem widzéć szczęście i ciągle je tracić? Czuła ona w swém sercu niezwykłe niepokoje, gdyż kochała rzeczywiście i kochała po raz pierwszy. Przypomniała jednak sobie, że nie rzuciła się jeszcze zbyt głęboko w przepaść, aby nie mogła znaleść środków obrony przeciw swéj boleści we własnej dumie, tak naturalnéj u kobiet młodych i pięknych. Tajemnicy jéj miłości, tajemnicy, która nieraz torturom nawét zdołała się oprzeć, dotąd jéj nie wydarto. Podniosła się więc i zawstydzona, że wielkością swego cierpienia wskazywała miarę swojéj miłości, wstrząsnęła głową ruchem właściwym ludziom wesołym, pokazała twarz a raczéj maskę twarzy uśmiechniętą, a starając się powstrzymać drżenie głosu, zapytała kapitana Merle, trzymając się w pewném oddaleniu od drzwiczek powozu:
— Gdzie jesteśmy, kapitanie?
— O półczwartéj mili od Fougères — łaskawa pani.
— To zapewne niebawem staniemy na miejscu — rzekła daléj, chcąc go zachęcić do zawiązania rozmowy, w któréj postanowiła złożyć kilka dowodów zręczności kobiecéj.
— Oj te mile nasze! — odparł Merle rubasznie — nie są one szerokie, ale na długość, to nigdy się nie kończą. Jak się wydostaniemy na równinę, na wierzchołku tego pagórka, zobaczysz pani taką samę dolinę, jak ta, którą przebyliśmy, i wtedy w dali na horyzoncie będziesz pani mogła dojrzéć szczyt „Péleriny“. Dałby Bóg, żeby się Szuanom nie zachciało znów szukać kryjówki do nowéj na nas napaści. Mieliby pewny odwet. Otóż rozumie pani, że tak ciągle z góry na dół i z dołu do góry jadąc, nie jedzie się daleko wzdłuż. Z „Peleriny“ znowu zobaczysz pani...
Tu młody emigrant zadrżał, ale tak lekko, że tylko panna de Verneuil zauważyć to zdołała.
— Cóż-to jest ta Pélerina? — zapytała żywo, przerywając kapitanowi, zagłębionemu w topografię Bretonii.
— Jest-to szczyt góry — rzekł Merle — od niéj bierze nazwę dolina rzeki Maine, którą przebyć mamy, i która oddziela naszę prowincyę od doliny Couësnon, gdzie na ostatnim skrawku leży Fougères, pierwsze miasto bretońskie. W końcu zeszłego vendemiaira biliśmy się tam z Garsem i jego zbójcami. Prowadziliśmy rekrutów, którzy nie chcąc opuścić swego rodzinnego kraju, chcieli nas wymordować na granicy, ale komendant Hulot nie dał sobie w kaszę dmuchać. Dał on im tam...
— Kiedy tak, to musisz znać Garsa, kapitanie? — zagadnęła. — Jak on wygląda?
Pytając kapitana, nie spuszczała z oczu tego, który przyznał się przed nią do nazwiska wice-hrabiego de Bauran i przyglądała mu się swemi przenikliwemi a pełnemi teraz gniewu oczami.
— O i jak, proszę pani! — zawołał Merle, nie zważając na to, że mu ciągle przerywała jego gadaninę. Jest on tak podobny do obywatela du Gua, że gdyby nie ten mundur szkoły politechnicznéj, założyłbym się, że to on sam.
Panna de Verneuil znowu utkwiła wzrok w zimnego, nieruchomego marynarza, który nią gardził, ale nie dostrzegła w nim śladu bojaźni. Cierpkim uśmiechem dała mu poznać, że w téj chwili posiadła tajemnicę, tak zdradziecko przezeń ukrywaną, a potém umieściwszy się tak, aby mogła widziéć równocześnie i siedzącego w karetce młodzieńca i galopującego kapitana — rzekła głosem pełnym ironii do tego ostatniego:
— Ten herszt powstańców, kapitanie, mocno niepokoi pierwszego konsula. Jest on śmiały, jak mówią, podobno puszcza się czasem na niebezpieczne awanturki, szczególniéj z kobietami...
— Na to my téż liczymy — odparł kapitan — żeby z nim rachunek załatwić. Bylebyśmy go tylko dostali, chociaż na dwie godzinki, ciężkąby miał potém głowę, bobyśmy jéj dosypali trochę ołowiu. Ale i on nie inaczéj-by z nami postąpił, gdyby nas dostał, to téż par pari... równa szansa...
— O! — odezwał się emigrant — nie mamy się czego obawiać! Nasi żołnierze nie dojdą do „Peleriny“, zanadto są zmęczeni; jeżeli pozwolisz, kapitanie, będą mogli odpocząć stąd o parę kroków. Matka moja wysiądzie w Vivetière, a tu właśnie o parę strzałów karabinowych jest droga, która tam prowadzi. Nasze panie zechcą pewno wypocząć trochę. Muszą być zmęczone, i bardzo nawet, taką podróżą od jednego zamachu z Alençon aż tutaj. Pani — dodał z wymuszoną grzecznością, zwracając się do Maryi — która z taką szlachetną bezinteresownością zabezpieczyłaś naszę podróż, zarazem tak wiele ją uprzyjemniwszy, spodziewam się, że raczysz przyjąć wieczerzę u mojéj matki. Wreszcie, kapitanie — mówił daléj, zwracając się znów do Merle’a — czasy nie są znowu tak złe, żeby wasi żołnierze nie znaleźli w Vivetière kilka beczek cydru do wysuszenia! Przecież spodziewam się, że Gars nie zabrał wszystkiego, przynajmniéj tak sądzi moja matka...
— Matka pańska? — odparła panna de Verneuil, przerywając mu z ironią, bez odpowiedzi na tak dziwne zaproszenie.
— Czyż wiek mój nie wydaje się pani prawdopodobnym — zapytała pani du Gua. — Miałam nieszczęście wyjść za mąż bardzo młodo i zostałam matką w piętnastym roku życia...
— Czy się pani nie myli, może w trzydziestym?
Pani du Gua zbladła pod siłą tego sarkazmu. Chciałaby módz zemścić się, a była zmuszoną uśmiechnąć się, gdyż pragnęła w jakikolwiek sposób, choćby za cenę najkrwawszych epigramatów, przekonać się o uczuciach, jakie żywiła Marya. To téż udała, że nie rozumie znaczenia słów panny de Verneuil.
— Nigdy Szuanie nie mieli wodza okrutniejszego, jeżeli wierzyć mamy temu, co o nim opowiadają — rzekła zwracając się do Fanszety i zarazem do jéj pani.
— O! ja nie wierzę w to wielkie okrucieństwo — odparła panna de Verneuil — ale to wiem, że on umie świetnie kłamać i zdaje mi się być bardzo łatwowiernym. A naczelnik stronnictwa nie powinien robić się niczyją igraszką.
— Czy go pani zna? — zapytał młody człowiek.
— Nie — odrzekła, rzucając nań wzgardliwe spojrzenie — zdawało mi się, że go znam.
— O pani! to już bez żadnych żartów, zręczna szelma — wtrącił kapitan Merle, kręcąc głową i giestem nadając téj definicyi znaczenie dowcipu i sprytu. Te dawne rodziny wydają czasami potężne odrośle. Wraca on napowrót do kraju, gdzie to ongi, jak mówią, szlachta nie miała wszystkich wygód, a ludzie, widzi pani, dojrzewają na słomie, jak ulęgałki. Jeżeli będzie mu się wiodło, to długo przyjdzie nam za nim gonić. Umiał on naszym kompaniom regularnym przeciwstawić lekkie i świeże oddziały, i zdołał zneutralizować największe wysiłki rządu. Jak spalimy jednę wieś królewczyków, to on pali dwie wsie republikańskie. Rozwija się on na ogromnéj przestrzeni i zmusza nas do marnowania wielkich sił wtedy, gdy nam właśnie brakuje ludzi! Oho! zna on swoje rzemiosło!
— Zabija swoję własną ojczyznę! — zawołał Gérard silnym głosem przerywając Merle’owi.
— Jeżeli tak — wtrącił młodzieniec — i jeżeli śmierć jego zabezpieczy kraj od zguby, rozstrzelajcie go jaknaprędzéj!
Mówiąc to, zatrzymał spojrzenie badawcze i głębokie na pannie de Verneuil, i rozegrała się pomiędzy niemi jedna z tych scen niemych, których dramatycznéj werwy i subtelnych odcieni żadne pióro odmalować nie zdoła. Niebezpieczeństwo czyni zajmującym. Gdy nadchodzi śmierć, najnędzniejszy zbrodniarz obudza zawsze troskę litości. Otóż, chociaż panna de Verneuil była w téj chwili najmocniéj przekonaną, że ten, który ją od siebie odtrącał, był tym groźnym wodzem królewskiego stronnictwa, nie chciała jednak nadać o tém pewności wydaniem go w ręce republikanów. Ciekawość jéj innego łaknęła w téj chwili pokarmu. Wolała ona wątpić lub wierzyć stosownie do chwilowéj potrzeby uczucia i poczęła igrać z niebezpieczeństwem. Wzrokiem, pełnym złośliwości wskazywała młodemu człowiekowi żołnierzy z miną tryumfującą i, stawiąc mu w ten sposób przed oczy niebezpieczeństwo, z upodobaniem dawała mu uczuć, że życie jego zawisło od jednego jéj słowa i wargi jéj usteczek zdawały się już układać do wyrzeczenia tego fatalnego słowa.
Na podobieństwo dzikiego Amerykanina, badała ona drżenia muskułów w twarzy swego nieprzyjaciela stojącego u słupa kaźni, i wstrząsała ponad jego głową narzędziem śmierci z gracyą i wdziękiem, kosztując rozkoszy téj niewinnéj zemsty i karząc jak kochanka, która jeszcze kocha...
— Gdybym miała syna takiego jak pani — rzekła do pani du Gua, widocznie przerażonéj — włożyłabym żałobę od chwili, w któréjby się rzucił w wir niebezpieczeństw!
Nie odebrała żadnéj odpowiedzi. Dwadzieścia razy odwracała głowę ku cwałującym przy karetce oficerom i zwracała się potém nagle ku pani du Gua, nie mogąc dostrzedz pomiędzy nią a Garsem żadnego znaku tajemnego porozumienia, który mógłby utwierdzić ją w przekonaniu, że dwie te osoby wiążą bliższe stosunki serdeczne, o jakie ich podejrzewała, lecz o jakich wątpić pragnęła. Kobieta z natury swéj lubi tak wahać się pomiędzy życiem a śmiercią wtedy, gdy wyrok od niéj zależy.
Młody gienerał uśmiechał się z najspokojniejszą miną i wytrzymał bez drżenia tortury, które mu zadawała panna de Verneuil. Jego zachowanie się i wyraz fizyognomii okazywały w nim człowieka nie zważającego na niebezpieczeństwo, w które popadł, i chwilami zdawał się mówić jéj oczyma: oto masz chwilę dogodną do pomszczenia twéj zranionéj miłości własnéj; nie opuszczaj jéj! byłbym w rozpaczy, gdybym był zmuszony zmienić wstręt, jaki czuję ku tobie, na cześć dla twéj szlachetności!
Panna de Verneuil poczęła przyglądać się margrabiemu z wysokości stanowiska, jakie jéj wytworzyły okoliczności, z impertynencyą i pozorną dumą, podczas gdy w głębi serca uwielbiała jego odwagę i spokój. Zadowolona z tego, iż ukochany jéj nosi nazwisko jednéj z najdawniejszych rodzin szlacheckich — przywileje bowiem zawsze mają urok w oczach kobiet — doznawała wielkiéj rozkoszy, widząc go w tém położeniu, w którém, jako obrońca sprawy uszlachetnionej przez nieszczęście, walczył wszelkiemi siłami swego potężnego ducha z tylokrotnie zwycięską Rzecząpospolitą, i podziwiając w nim tę swobodę i siłę w obliczu niebezpieczeństwa, które to zalety tak wielki wpływ miewają na serca kobiet. Wystawiała go ona na tysiące prób, ulegając może temu instynktowi, który skłania kobietę do igrania z swoją ofiarą, jak skłania kota do bawienia się z myszą, którą pochwycił.
— Na zasadzie jakiego prawa skazujecie na śmierć Szuanów? — zapytała znów kapitana.
— Na zasadzie prawa z 14 fructidora roku bieżącego, które wyłączyło departamenty powstańcze zpod opieki ustaw cywilnych i oddało je pod juryzdykcyę sądów wojennych — odrzekł republikanin.
— Czemuż w téj chwili zawdzięczać mam zaszczyt zwrócenia na siebie uwagi pańskiéj i pańskich spojrzeń? — zapytała młodego gienerała, wpatrując się w nią uważnie i bystro.
— Pewnemu uczuciu, którego nazwy szlachetny człowiek nie może wymówić wobec kobiety, kimkolwiekby ona była — odrzekł pocichu margrabia de Montauran, nachylając się ku Maryi. Potém dodał głośniéj: — Potrzeba było dożyć obecnych czasów, aby zobaczyć kobiety spełniające funkcyę katów i ubiegające się z nim o lepsze w zręczności, z jaką władają toporem.
Panna de Verneuil spojrzała bystro w oczy margrabiemu, potém zachwycona i porwana tą obelgą, jaką jéj ciskał w twarz człowiek, którego życie na włosku trzymała w swéj dłoni, szepnęła mu do ucha z całą kokieteryą rozbrojonéj nienawiści:
— Straszną pan masz głowę, kaci-by jéj nie poradzili, wolę ją sobie zachować...
Zdumiony margrabia przez chwilę przyglądał się téj dziwnéj istocie, któréj miłość zwyciężała wszystko, nawet najzjadliwsze obelgi, i która mściła się przebaczeniem takiéj obrazy, jakiéj kobiety nigdy nie przebaczają. Wzrok jéj stał się mniéj surowym, mniéj zimnym a nawet pewien wyraz melancholii zaigrał w jéj rysach. Namiętność jego ku niéj była już silniejszą, niż sam przypuszczał.
Panna de Verneuil, zadowolona tym słabym zakładem upragnionego zbliżenia się nanowo ku niemu, rzuciła mu spojrzenie podobne do pocałunku, potém wcisnęła się w głąb’ powozu i zaprzestała już wystawiać na ryzyko szczęście, którego nić, jak jéj się zdawało, nawiązała napowrót tém spojrzeniem i tym uśmiechem.
I jakże wątpić miała! Była tak piękną! Umiała tak zręcznie zwyciężać przeszkody w miłości! Była tak przywykłą do igrania ze wszystkiém, tak lubiła iść poomacku naprzód po drodze życia! Tak się rozkoszowała burzami losu i tém wszystkiém, czego przewidziéć nie mogła!
Niedługo potém na rozkaz margrabiego karetka opuściła trakt pocztowy i zwróciła się w bok ku Vivetière drogą, zagłębioną pomiędzy dwa pagórki, obsadzone drzewami owocowemi. Droga ta podobną była w ten sposób do rowu bardziéj niż do drogi. Podróżni przepuścili naprzód Błękitnych ku zamkowi, którego szare szczyty to ukazywały się, to nikły w dali pomiędzy drzewami. Za niemi pozostało tylko kilku żołnierzy, walczących o swe trzewiki z grzęzką i tłustą gliną.
— To dyabelnie przypomina drogę do raju! — mruknął Beau-Pied.
Dzięki doświadczeniu pocztyliona panna de Verneuil niezadługo ujrzała zamek Vivetière. Gmach ten wzniesiony na szczycie wyniosłości broniły dwa wielkie jeziora, nie dozwalając dostać się do niego inaczéj, jak tylko tą wąską i stromą drożynką. Część półwyspu, w któréj znajdowały się mieszkalne zabudowania i ogrody, zasłaniał głęboki rów, przekopany w pewnéj odległości od zamku. Rów ten łączył się ze stawami i przyjmował w siebie nadmiar ich wód, a w razie potrzeby napełniony zamieniał półwysep w niezdobytą wyspę, drogocenne schronienie dla naczelnika partyi, którego niepodobna było schwytać, chyba zdradą własnych ludzi. Usłyszawszy skrzyp zardzewiałych zawiasów bramy, wiodącéj pod sklepienie owalnego portyku, zniszczonego podczas ostatniéj wojny, panna de Verneuil wysunęła główkę. Karetka wjeżdżała właśnie na wielkie podwórze prawie kwadratowe, ograniczone z trzech stron wodą jezior. Dziki koloryt krajobrazu, który przedstawił się jéj oczom, zatarł na chwilę wszystkie marzenia o miłości i kokieteryi, które nią kołysały. Te smutne brzegi, kąpiące się w wodach, pokrytych szerokiemi kępami zielonych, wodnych roślin, tworzących jakby wielkie modre plamy, miały za całą ozdobę kilka tylko drzew nadwodnych, odartych z liści. Przez ich niskie i zgrubiałe wierzchołki gałęziste, wznoszące się ponad trzciny i krzewy dziwaczne, przerażające sprawiały wrażenie. Te płoty bezkształtne zdawały się poruszać i przemawiać, gdy żaby, skrzecząc, zpod nich uciekały i gdy kurki wodne, obudzone łoskotem wjeżdżającéj karety, z krzykiem i łomotem na brudne chroniły się wody.
Podwórze, otoczone wysokiemi trawami i zwiędłemi, karłowatemi krzewami lub pasorzytnym chwastem, wyłączała wszelką myśl o porządku i przepychu. Zamek wyglądał jakby opuszczony od dawna. Dachy zdawały się uginać pod ciężarem pokrywających je dzikich roślin. Mury, jakkolwiek wzniesione z wielkich, trwałych i twardych kamieni, przedstawiały wszakże mnóstwo szczelin, wokoło których zaczepiony bluszcz wił się aż do stropów. Dwa skrzydła, połączone pod kątem prostym, z wielką i wysoką basztą wprost stawu, stanowiły cały zamek, którego drzwi i okiennice spróchniałe i ledwo wiszące na zawiasach, balustrady zardzewiałe, zdawały się oczekiwać tylko pierwszéj burzy, aby się w gruzy rozsypać. Ostry wiatr dął przez szczeliny tych ruin, którym blade księżycowe światło niepewnością i drżeniem swojém nadawało fizyognomię i charakter wielkiego szkieletu.
Trzeba-bo widziéć kolory tych granitowych kamieni szarych i błękitnych w połączeniu z kolorami piaskowców czarnych i brudno-żółtych, aby uznać, ile jest prawdy w tém porównaniu, jakie na myśl przywodził widok owéj pustki ciemnéj i posępnéj. Te rozwodzące się głazy, te okna bez szyb, ta wieża bez balustrady fortecznéj, te dachy podziurawione nadawały zamczysku istotnie pozór szkieletu; ptaki drapieżne, które uleciały z krzykiem, dodawały jeszcze jeden rys więcéj podobieństwu!.
Kilka pięknych i wysmukłych sosen po-za gmachem kołysało ciemno-zielone swe igły ponad dachem a kilka świerków, przytulonych po bokach, ubierało je w smutne festony, podobne do pogrzebowych obić. Nakoniec kształt drzwi i bram, trywialność ornamentów, brak jednolitości w całéj budowie, wszystko to okazywało i dowodziło, że była to jedna z tych twierdz feudalnych, któremi szczyci się Bretania może nawet i słusznie, gdyż tworzą one na tym gallijskim gruncie rodzaj pomnikowéj historyi zamierzchłéj, poprzedzającéj okres powstania monarchii.
Panna de Verneuil, w której wyobraźni zamek budził zawsze kształty pewnego stałego modelu, uderzona ponurą fizyognomią obrazu, lekko wyskoczyła z karetki i poczęła podziwiać go przez chwilę z przerażeniem, myśląc o tém, co począć miała w przyszłości? Fanszeta dostrzegła w oczach pani du Gua wyraz niezmiernéj radości, gdy się znalazła w bezpieczném przed Błękitnemi miejscu, i okrzyk przestrachu wydarł się z jéj piersi, gdy ciężka brama zamkowa zawarła się za podróżnemi i gdy obaczyła się w obrębie téj naturalnéj twierdzy. Margrabia de Montauran podbiegł szybko ku pannie de Verneuil, odgadując myśli, które ją w téj chwili dręczyły.
— Zamek ten — rzekł z pewnym odcieniem smutku — został zniszczony przez wojnę, jak projekta, które budowałem dla naszéj przyszłości, przez panią...
— Jakto? — zapytała zdziwiona.
— Czyż jesteś pani „kobietą młodą, piękną, szlachetną i rozumną“? — rzekł z ironią, powtarzając słowa, któremu ona rzuciła w zalotnéj rozmowie na drodze.
— Któż panu powiedział, że tak nie jest?
— Przyjaciele, godni wiary, których obchodzi moje bezpieczeństwo i którzy czuwają nad tém, aby odwrócić ode mnie zdradę.
— Zdradę! — rzekła z wyniosłém szyderstwem. Czyż Alençon i Hulot są już tak daleko? Brak panu pamięci, a jest-to niebezpieczna wada dla naczelnika partyi! Ale jeżeli przyjaciele — dodała z wysoką impertynencyą — panują tak wyłącznie nad pańskiém sercem, trzymaj się pan swoich przyjaciół. Niéma nic słodszego na świecie nad rozkosz przyjaźni. Ja żegnam pana; ani ja, ani żołnierze Rzeczypospolitéj nie wejdą tutaj.
Zwróciła się ku zamkniętéj bramie z giestem obrażonéj godności i wzgardy, ale w ruchach jéj i chodzie odbiło się tyle szlachetności i rozpaczy, że wszystkie zamysły margrabiego zmieniły się w jednéj chwili. Zbyt trudno mu było zrzec się swoich namiętnych pragnień; wolał być nieostrożnym i łatwowiernym. I on już kochał. Oboje więc, kochając się, nie mieli ochoty długo być ze sobą w niezgodzie.
— Jeszcze jedno dodaj słowo a tobie uwierzę! — zawołał błagalnym głosem.
— Jedno słowo! — odparła z ironią, zaciskając usta — jedno słowo, powiadasz pan. Nie! nawet jednego giestu nie dodam...
— Przynajmniéj nie gniewaj się pani na mnie — prosił, starając się ująć jéj rękę, którą usuwała — jeżeli śmiesz odtrącać naczelnika powstańców, o tyle w téj chwili nieufnego i smutnego, o ile niedawno jeszcze był pewnym radości i zaufania.
Marya spojrzała na niego bez gniewu.
— Posiadasz pani moję tajemnicę a ja nie znam twojéj! — dodał.
Na te słowa czoło jéj alabastrowéj białości zaćmiło się. Rzuciła mu gniewne spojrzenie i zawołała:
— Moję tajemnicę? — Nigdy!
W miłości każdy wyraz, każde spojrzenie ma wymowę danéj chwili. Tym razem jednak panna de Verneuil nie wyraziła nic stanowczego i jakkolwiek zręcznym i biegłym był Montauran, tajemnica tego zaklęcia się pozostała niezgłębioną, chociaż głos Maryi zdradzał wzruszenia niezwykłe, które żywo musiały podrażnić jego ciekawość.
— Masz pani oryginalny sposób rozpraszania podejrzeń!
— Więc masz je pan jeszcze? — zapytała, mierząc go od stóp do głów spojrzeniem, jakby mu chciała powiedziéć: — Jakie masz prawa do mnie i nade mną?
— Pani — rzekł młodzieniec — władza, jaką pani masz nad wojskiem republikańskiém, eskorta, która panią otacza...
— Ach! dobrze, żeś mi pan przypomniał. Zapytać chciałam, czy ja i moja eskorta, jedném słowem, my, którzyśmy pana osłaniali przed jego przeciwnikami, jesteśmy bezpieczni w tym zamku?
— Na to daję moje słowo honoru! Kimkolwiek pani jesteś, ty i wszyscy twoi nie możecie obawiać się niczego w naszym domu.
Ta przysięga wyrzeczona była z wyrazem tak stanowczym, pełnym honoru i prawości, że panna de Verneuil musiała nabrać przekonania i wiary w bezpieczeństwo żołnierzy republikańskich. Chciała coś odpowiedziéć, ale nadejście pani du Gua zniewoliło ją do milczenia. Mogła ona usłyszéć lub odgadnąć rozmowę dwojga kochanków, i niemały ogarnął ją niepokój, gdy spostrzegła ich w pozycyi, niezdradzającéj żadnego nieporozumienia. Widząc ją zbliżającą się, margrabia podał ramię pannie de Verneuil i powiódł ku zamkowi z pośpiechem, w którym widać było chęć pozbycia się niemiłego towarzystwa.
— Przeszkadzam im — pomyślała — zostając nieruchomie na miejscu, które opuścili. I patrzyła za parą kochanków pogodzoną, odchodzącą w kierunku przedsionka, gdzie zatrzymali się, skoro tylko dostrzegli, że dostateczna rozdziela ich przestrzeń od pani du Gua. — Tak, przeszkadzam im, to widoczne — zaczęła mówić sama do siebie — ale niedługo tu nędzna przechadzać mi się będzie. Staw ten będzie jéj grobem. Na wszystkie piekła! czyż nie dobrze dotrzymam swego słowa honoru? Kto raz pod tę wodę się dostanie, ten niczego obawiać się nie potrzebuje. Pod wodą będzie bezpiecznie!
I wpatrzyła się uważnie w zwierciadło spokojne mniejszego z jezior, na prawéj stronie położonego, gdy wtém posłyszała nagle szelest w trzcinach nadbrzeżnych i ujrzała w świetle księżyca twarz Marche-a-Terre’a, wytkniętą ponad wygięty, gruby pień staréj wierzby. Trzeba było dobrze znać Szuana, ażeby go odróżnić od tego tła naszych kolorów, z któremi cera jego zlewała się tak łatwo.
Pani du Gua obejrzała się naprzód dokoła. Zobaczyła, że pocztylion wprowadzał konie do stajni, mieszczącéj się w skrzydle zamku, położoném naprzeciw brzegu, na którym Marche-a-Terre się ukazał. Fanszeta w téjże chwili zbliżyła się do pary kochanków, którzy zapomnieli o całym świecie.
Widząc to pani du Gua, podeszła ku owemu brzegowi, palcem na ustach nakazując głębokie milczenie. Po chwili Marche-a-Terrre odgadł raczéj, niż usłyszał pytanie:
— Ilu was tu jest?
— Osiemdziesięciu siedmiu.
— Ich jest tylko siedemdziesięciu pięciu. Liczyłam sama.
— Dobrze — odparł dziki z wyrazem jakiegoś złowrogiego zadowolenia.
Baczny na każdy ruch stojącéj w przedsionku Fanszety Szuan zniknął za pniem drzewa, uważając, że piękna dziewczyna śledziła oczyma za nieprzyjacielem, którego przeczuwała instynktem.
Siedem czy osiem postaci męskich na odgłos nadjeżdżającéj karetki ukazało się w ganku i w oknach. Zobaczywszy przybyłych, zaczęli krzyczéć: Gars przyjechał! To on! Już jest! Inni zwabieni tém wołaniem zbiegli się co żywo.
Ukazanie się ich przerwało rozmowę kochanków.
Margrabia de Montauran postąpił śpiesznie ku nim i nakazującym giestem ręki zalecając im milczenie, wskazał na podwórze, dokąd właśnie wchodzili żołnierze republikańscy. Na widok błękitnych mundurów z czerwonemi wyłogami, tak dobrze im znanych i błyszczących bagnetów, zdumieni spiskowcy zawołali:
— Czy przybywasz dlatego, aby nas zdradzić?
— Nie ostrzegałbym was o niebezpieczeństwie — odparł margrabia z gorzkim uśmiechem. Ci Błękitni — dodał po chwili — stanowią eskortę téj młodéj damy, któréj szlachetność cudownym sposobem wybawiła mnie z strasznego niebezpieczeństwa, w jakie popadłem w pewnéj oberży w Alençon. Opowiem wam późniéj tę historyę. Pani ta i jéj eskorta mają moje słowo honoru i winni być traktowani, jako przyjaciele.
Pani du Gua i Fanszeta zeszli się tymczasem w przedsionku; margrabia znowu podał ramię pannie de Verneuil; grupa młodych ludzi wyższego pochodzenia, którzy oczekiwali na Garsa w zamku Vivetière, rozstąpiła się, tworząc szpaler dla przepuszczenia młodéj pary, a każdy starał się dojrzéć rysów nieznajomej; pani du Gua bowiem zdołała już za pomocą kilku ukradkiem przesłanych sygnałów rozbudzić ogólną ciekawość.
W pierwszéj sali panna de Verneuil spostrzegła stół nakryty z prawdziwą elegancyą i przygotowany na dwudziestu współbiesiadników. Sala ta łączyła się z obszernym salonem, w którym niebawem znalazło się całe towarzystwo. Obie izby licowały ze sobą wybornie w zniszczeniu i zaniedbaniu z zewnętrznym stanem zamku. Starożytne ozdoby z drzewa orzechowego, politurowane, przedstawiały się w kształtach grubych i nie obrobionych, wydatne wprawdzie, lecz nie piękne; były one przytém popaczone i zdawały się grozić upadkiem. Kolor ich ciemny dodawał jeszcze wejrzenia smutnego téj sali, pozbawionéj zwierciadeł, obić i firanek, w któréj trochę odwiecznych i zniszczonych mebli godziło się z tłem ogólnéj ruiny.
Marya spostrzegła na stole porozkładane mapy gieograficzne i plany, daléj w rogach salonu porozrzucane szable i nagromadzone karabiny. Wszystko świadczyło, że przybycie ich przerwało ważną konferencyę naczelników powstania wandejskiego z naczelnikami Szuanów. Margrabia zaprowadził pannę de Verneuil do ogromnego spróchniałego fotelu pod kominkiem, a Fanszeta umieściła się po-za swą panią, opierając się o poręcz tego starożytnego mebla.
— Pozwoli mi pani opuścić się na chwilę? Muszę spełnić urząd gospodarza domu — rzekł margrabia, pozostawiając obie nieznajome i wmieszał się pomiędzy grupy swoich gości.
Uważna Fanszeta dostrzegła, jak na kilka słów Montaurana wszyscy poczęli usuwać broń i ukrywać mapy i plany, wogóle chować wszystko, co mogłoby obudzić podejrzenie republikańskich oficerów. Niektórzy z nich pozdejmowali nawet z siebie szerokie pasy z bawoléj skóry, w których ukrywały się noże i pistolety. Margrabia zalecił największą ostrożność i dyskrecyę i wyszedł, tłomacząc się potrzebą przyjęcia niewygodnych gości, jakich mu los nastręczył.
Panna de Verneuil, odwrócona do kominka, grzała zziębnięte swe nogi i pozwoliła Montauranowi odejść, nie obejrzawszy się nawet, myśląc w ten sposób zawieść oczekiwania wszystkich, którzy pragnęli gorąco lepiéj ją obaczyć. Tak więc Fanszeta sama tylko była niemym świadkiem zmiany, jaką spowodowało wyjście naczelnika. Wszyscy obecni ugrupowali się dokoła tajemniczéj pani du Gua, a podczas dosyć długiéj sekretnéj z nią rozmowy, każdy z nich kilkakrotnie nie omieszkał obejrzéć się w kierunku kominka i obu nieznajomych kobiet.
— Znacie Montaurana — mówiła im — w jednéj chwili zabałamucił się w téj dziewczynie. Wiecie także, że z moich ust najlepsze rady ma w podejrzeniu. Przyjaciele, których widzieliśmy w Paryżu, panowie de Valois i d’Esgrignon, d’Alençon, uprzedzili go o zasadzce, jaką nań gotują przy pomocy jakiéjś kobiety: a on, nie zważając na nic, lgnie do pierwszéj, jaką spotyka, i to do nędznicy jakiéjś, która według zebranych przeze mnie objaśnień przybiera imię wielkiéj rodziny, aby je zhańbić, która...
Kobieta, mówiąca to, w któréj rozpoznać nietrudno jednę z tych, które kierowały powstaniem Szuanów, w opowieści téj zachowa i nadal nazwisko, jakie posłużyło jéj do uratowania się z niebezpieczeństwa w Alençon. Odkrycie prawdziwego jéj nazwiska mogłoby tylko obrazić szlachetną rodzinę, i tak mocno zasmuconą wybrykami téj awanturnicy, będącej zresztą przedmiotem innéj opowieści.
Niedługo téż pod wrażeniem słów pani du Gua ciekawość ogólna, przejmująca do głębi całe towarzystwo, nabrała cech impertynencyi a nawet nieprzyjaznego usposobienia. Kilka niemiłych, głośno wyrzeczonych wyrazów dobiegło uszu Fanszety, która ostrzegłszy po cichu swoję panią, schroniła się we framugę okna.
Marya powstała, zwróciła się twarzą do wzburzonych grup i spojrzała na tych, po większéj części młodych ludzi, wyniośle a nawet wzgardliwie. Piękność jéj, szlachetne ruchy i duma, jaka odbijała się w jéj spojrzeniu, zmieniły znów w jednéj chwili usposobienie jéj nieprzyjaciół i wywołały szmer podziwu dla niéj, który się wyrywał mimowoli.
Dwóch albo trzech z tych mężczyzn, których maniery zewnętrzne zdradzały nawyknienie do grzeczności i galanteryi, jakiéj nabywa się w sferach dworskich, zbliżyło się ku niéj. Zachowanie się Maryi przejęło ich uszanowaniem, żaden nie śmiał rozpocząć z nią rozmowy: zdawała się być nie obwinioną, ale sędzią tych ludzi. Naczelnicy téj wojny, wszczętéj pod hasłem Boga i króla, okazali się wcale niepodobnemi do swych własnych portretów, jakie sobie odmalowała jéj bujna wyobraźnia. Walka ta, wielka w istocie, skarlała w jéj oczach i przybrała charakter nader zwyczajny, gdy oprócz dwóch albo trzech prawdziwie wyrazistych twarzy, ujrzała samę tylko prowincyonalną drobną szlachtę o twarzach pozbawionych wyrazu energii i życia. Z krainy poetycznych marzeń Marya wpadła w padół rzeczywistości. Fizyognomie te zdradzały od pierwszego rzutu oka nie tyle pragnień chwały, ile potrzebę intrygi. W istocie wielu potomkom rodzin starożytnych interes wkładał broń do ręki, a jeżeli w chwili czynu okazywali się prawdziwemi bohaterami, tutaj nazimno, nieświetny przedstawiali widok.
Utrata iluzyi uczyniła pannę de Verneuil niesprawiedliwą i nie pozwalała jéj uznać prawdziwego poświęcenia, które wielom z tych ludzi dawało istotną wartość.
Tymczasem większość zpomiędzy nich odznaczała się niezbyt szlachetnemi manierami. Jeżeli jakaś figura oryginalnością wyróżniła się nad inne, zacierały wypukłość jéj maniery i formułki arystokratyczne. Jeżeli Marya w pobłażliwości swéj mogła nie odmówić tym ludziom dowcipu i rozumu, musiała jednak zauważyć w nich brak zupełny téj prostoty i zarazem wielkości realnéj, do któréj przyzwyczaiły ją tryumfy ludzi Rzeczypospolitéj. To nocne zebranie pośród ruin tego starego zamku, przy tém całém otoczeniu i na tém tle tak dziwnie licującém z ludźmi, złamało usta jéj do uśmiechu i przedstawiło się w jéj umyśle, jak symboliczny obraz upadłéj monarchii. Pomyślała z rozkoszą, że przynajmniéj margrabia gra główną rolę pomiędzy temi ludźmi, których całą zasługą, że poświęcili się dla straconéj sprawy. Na ich tle zarysowała jéj wyobraźnia postać kochanka tém wybitniéj uwydatniając ją ponad wszystkiemi temi, szczupłemi i nędznemi figurami, w których niebawem poczęła widziéć tylko ślepe narzędzia, posłużyć mające do spełnienia wielkich i szlachetnych „jego“ zamiarów.
W téj chwili odgłos kroków margrabiego rozległ się w sąsiedniéj sali. Spiskowcy rozeszli się, podzielili na grupy a szepty ucichły. Podobni do dzieci, które figla jakiegoś spłatały w nieobecności nauczyciela, starali się zachować pozory ciszy i porządku.
Montauran wszedł.
Marya z uwielbieniem patrzyła na niego, widząc go najpierwszym pomiędzy wszystkiemi, najmłodszym i najpiękniejszym. Jak król jaki wśród swego dworu przechodził on od jednéj grupy do drugiéj, rozdawał i rozdzielał pomiędzy obecnych lekkie skinienia głowy, uściski dłoni, życzliwe spojrzenia, wyrazy porozumienia lub wymówki. Spełniał on swoje obowiązki naczelnika stronnictwa z gracyą i pewnością siebie, trudną do uwierzenia w człowieku tak młodym, którego ona sama o trzpiotowatość z początku obwiniała.
Obecność margrabiego położyła kres ciekawości, natarczywie czepiającéj się panny de Verneuil, niezadługo wszakże podszczuwania pani du Gua odniosły swój skutek. Baron du Guénic znany pod przydomkiem Intime, który w całém tém gronie ludzi zgromadzonych tu w ważnéj sprawie, z racyi imienia, jakie nosił, i stanowiska, jakie piastował, najwięcéj zdawał się miéć prawa do poufałego stosunku z Montauranem, wziął go pod rękę i odprowadził na bok.
— Posłuchaj mię, kochany margrabio — rzekł — z przykrością widzimy wszyscy, że jesteś na drodze do popełnienia wielkiego szaleństwa.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Wieszże ty przynajmniéj, skąd się wzięła ta dziewczyna, kim ona jest w rzeczywistości i jakie są jéj zamiary wobec ciebie?
— Mój kochany! co mi do tego? tak mówiąc między nami, do jutra zrana przejdzie mi ta fantazya.
— Zgoda! ale jeżeli ta kobieta przedtém zdoła cię wydać?
— Odpowiem ci na to wtedy, jak ty mi odpowiesz, dlaczego dotąd tego nie zrobiła — odparł Montauran żartobliwie, przybierając minę człowieka zaufanego w siłę swoich wdzięków.
— No! ale jeżeli się jéj podobasz i jeżeli chce cię zdradzić także dopiéro wtedy, gdy i jéj dla ciebie fantazya przeminie?
— Mój drogi! spojrzyj tylko na tę przenikliwą kobietę, przyjrzyj się jéj manierom i śmiéj potém powiedziéć, że to nie jest kobieta prawdziwie dystyngowana. Gdyby na ciebie rzuciła przychylne spojrzenie, zaręczam ci, że uczułbyś w głębi duszy wiele dla niéj szacunku i poważałbyś ją podobnie, jak ja. Wiem, że już ktoś źle cię uprzedził do niéj, ale po tém, cośmy sobie powiedzieli, ja i ona, bądź spokojny; gdyby to była jedna z tych bezwstydnych, o których donieśli nam przyjaciele, zabiłbym ją bez namysłu.
— Czy myślisz pan — rzekła pani du Gua, która się do rozmawiających zbliżyła, że Fouché jest tak głupi, aby na ciebie nasłał jaką pierwszą lepszą, pod płotem znalezioną dziewczynę! Zmierzył siłę uroku, jaki na ciebie chciał rzucić, twoją wartością. Ale jeżeli pan jesteś ślepy, przyjaciele twoi miéć będą oczy otwarte, żeby czuwać nad panem.
— Pani — odpowiedział Gars, rzucając na nią spojrzenie pełne gniewu — proszę pamiętać, aby nie stało się nic takiego, coby mogło wyrządzić przykrość jéj lub eskorcie republikańskiéj. W przeciwnym razie nikt i nic nie obroni moich przyjaciół od mojéj zemsty. Chcę, aby osobę tę przyjęto z jaknajwiększemi względami jako kobietę do mnie należącą. Zdaje mi się, że Montauranowie spokrewnieni są z domem de Verneuil.
Przeszkody, jakie spotykał margrabia, wywołały ten sam skutek, jaki przeszkody podobne sprawiają zwykle u młodych ludzi. Chociaż pozornie traktował on pannę de Verneuil bardzo lekko, i chociaż przyznawał, że namiętność jego ku niéj chwilowym tylko była kaprysem, podżegnięty uczuciem dumy, postąpił sam w tém uczuciu o wielki krok naprzód. Przyjmując tę kobietę do rodziny, brał honorowy obowiązek na siebie zapewnienia jéj szacunku swych towarzyszy. Przechadzając się więc po sali, zbliżał się do rozmaitych grup, i zapewniał tonem człowieka, którego narazić sobie nie było bezpieczném, że Marya jest rzeczywiście panną de Verneuil. Zaraz téż wszelkie szepty i gawędy ucichły.
Gdy Montauran przywrócił pewną harmonię w zgromadzeniu i dopełnił obowiązków gospodarza, zbliżył się znowu do swéj kochanki i z pośpiechem rzekł po cichu:
— Ci ludzie wydarli mi chwilę szczęścia.
— Bardzo rada jestem, że pana widzę przy sobie. Uprzedzam pana, że jestem ciekawa, i boję się go zmęczyć memi pytaniami. Powiedz mi naprzód, kto jest ten przyzwoicie ubrany człowiek na prawo, który ma na sobie zielony kaftan.
— Jestto sławny major Brigant, z Paryża, z cyrkułu Marais, towarzysz nieboszczyka Merciera, zwanego La Vendée.
— A ten duchowny o twarzy okrągłéj, który z nim teraz rozmawia o mnie? — zapytała surowo panna de Verneuil.
— Czy pani wiesz, co oni mówią?
— Jakto, czy wiem?... Co znaczy to pytanie?
— Nie mógłbym pani tego powtórzyć, nie obrażając cię...
— Jeżeli tylko pozwalasz pan obrażać mię i nie karzesz obelg, jakie mię w tym domu spotykają, to żegnam cię, panie margrabio. Ani chwili nie chcę tu pozostać. Już zaczynam czuć wyrzuty sumienia, że tak niecnie oszukałam tych republikanów tak lojalnych i tak pełnych zaufania.
Postąpiła kilka kroków ku drzwiom, margrabia poszedł za nią.
— Maryo droga, posłuchaj mię... Przysięgam ci na honor, że nakazałem milczenie ich podejrzeniom, nie wiedząc sam, ile w nich jest prawdy. Niemniéj jednak w tém położeniu rzeczy, kiedy przyjaciele, których mamy w ministeryach paryskich, ostrzegli mnie, abym nie ufał żadnéj kobiecie spotkanéj po drodze, ponieważ Fouché na moję intencyę z ulicznéj jakiéjś bohaterki zrobić ma Judytę — przyznasz, że dozwoloném jest najbliższym moim towarzyszom przypuścić, że ty, Maryo, zbyt jesteś piękną na... uczciwą kobietę...
Mówiąc to, margrabia wpatrywał się pilnie w oczy pannie de Verneuil, która zarumieniła się i nie mogła powstrzymać kilku łez.
— Zasłużyłam na te obelgi — rzekła. Chciałabym widziéć pana przekonanym, że jestem kobietą godną wzgardy i równocześnie być kochaną przez ciebie... Wtedy dopiéro nie wątpiłabym... Ja wierzyłam panu wtedy, kiedyś mię zwodził, a pan nie wierzysz mi nawet wtedy, gdy jestem samą prawdą. Skończmy więc, panie margrabio — dodała marszcząc brwi i blednąc równocześnie jakby umrzéć miała. Żegnam pana!
Wybiegła z sali, z gwałtowanym porywem rozpaczy.
— Maryo! życie moje całe tobie oddaję! — szepnął Montauran do ucha młodéj kobiety...
Stanęła i popatrzyła na niego.
— Nie, nie! — rzekła. Chcę szlachetną nadal pozostać! Żegnam cię! Gdym w myślach moich łączyła się z pańskim losem, zapomniałam o wszystkiém, o przeszłości mojéj i o twojéj przyszłości, byłam szalona!
— Jakto, więc pragniesz mię opuścić w téj właśnie chwili, kiedy życie składam u stóp twych?
— Tak mówisz, obłąkany namiętnością.
— Nie! oddaję ci je bez żalu i nazawsze!
Weszła napowrót do sali.
Dla ukrycia swych wzruszeń, margrabia zaczął znowu przerwaną wpierw rozmowę.
— Ten tłusty mężczyzna, o którego nazwisko pytałaś mię pani, to straszliwy człowiek. Jestto ojciec Gudin, jeden z tych jezuitów, mających dosyć uporu a może i dosyć poświęcenia, aby pozostać we Francyi pomimo edyktu z r. 1763, który ich z niéj wygnał. Jest on zarzewiem wojny w téj okolicy i propagatorem Stowarzyszenia „serca Jezusowego“. Przywykły posługiwać się religią, jak narzędziem, przekonywa swoich zwolenników, że zmartwychwstaną, i umie podtrzymać ich fanatyzm zręcznemi proroctwami. Jak pani widzisz, trzeba korzystać z osobistych interesów każdego, aby dojść do wielkiego celu. W tém leżą wszystkie tajemnice polityki...
— A ten starzec, czerstwy jeszcze, muskularny, o! tam nalewo, ten z taką wstrętną twarzą? Patrz pan, tam oto, ten ubrany w strzępki adwokackiéj togi...
— Adwokackiéj, mówisz pani? Ach ten! to, jak się jemu zdaje, nasz brygadyer. Nie słyszałaś pani nigdy o Longuym?
— Więc to on! — wykrzyknęła panna de Verneuil przerażona. Więc posługujecie się takiemi ludźmi?
— Cicho! może nas usłyszéć... A widzisz pani tam znowu tego, który rozmawia z panią du Gua, pewno o rzeczach kryminalnéj natury.
— Tego w czarném ubraniu, z wejrzeniem sędziego?
— To jeden z naszych ajentów, nazywa się la Billardière, jest on synem radcy parlamentu Bretanii, którego nazwiska sobie nie przypominam. Zdaje mi się, jest-to coś, jakby Flamet... Mimo tego ma on zaufanie u książąt.
— A ten obok niego, który nakłada w téj chwili swoję fajeczkę gipsową, i opiera się ręką na odrzwiach, jak halabardnik? — zapytała, śmiejąc się, panna de Verneuil.
— Na honor! dobrześ pani powiedziała... jest-to dawny leśniczy nieboszczyka męża téj kobiety... Dowodzi on jedną z kompanij, któremi walczę przeciw ruchomym batalionom armii republikańskiéj. On i Marche-a-Terre są-to najwierniejsi zapewne słudzy, jakich król ma tutaj...
— Ale ona, któż jest ona?
— Ona — odpowiedział margrabia — jest-to ostatnia kochanka gienerała Charette. Wywiera ona wielki wpływ na nich tu wszystkich.
— Czy przynajmniéj była wierną gienerałowi?
Za całą odpowiedź margrabia zrobił giest powątpiewania.
— I szanujesz ją pan?
— Doprawdy jesteś pani niemiłosiernie ciekawą...
— Jest ona moją nieprzyjaciółką, gdyż nie może być już moją rywalką — rzekła panna de Verneuil — przebaczam jéj dawne błędy, niechże ona przebaczy mi moje. A ten wąsaty oficer?
— Pozwól pani zamilczéć jego nazwisko. Pragnie on uwolnić Francyę od pierwszego konsula i chce tego dokonać z bronią w ręku. Czy mu się uda czy nie, będzie sławnym. Usłyszysz pani o nim...
— I to pan przyjechałeś dowodzić takiemi ludźmi? — zapytała ze zgrozą. Oto są obrońcy sprawy królewskiéj. A gdzież są panowie i szlachta?
— Ależ — odparł margrabia — oni bawią na dworach europejskich. Któż-to zjednywa królów, ich gabinety, ich ministrów i armie całe dla domu Bourbonów, kto rzuca je na Rzeczpospolitą, która grozi śmiercią wszystkim monarchom i ogólném zniszczeniem porządkowi społecznemu.
— Ach! — odrzekła ze szlachetném wzruszeniem — bądź mi pan odtąd źródłem czystém, z którego czerpać będę idee, jakie mi jeszcze nabyć przyjdzie... zgadzam się na to... Ale pozostaw mi swobodę myślenia, że jesteś jedynym szlachcicem, który walczysz za Francyą na czele Francuzów, a nie cudzoziemców. Jestem kobietą i czuję, że gdybym była matką i gdyby dziecko moje biło mię w swéj zaciętości, mogłabym mu przebaczyć, ale gdyby toż dziecko moje z zimną krwią patrzało, jak mnie biją obcy, uważałabym je za potwora!
— Zostaniesz pani zawsze republikanką — rzekł margrabia z zapałem obudzonym szlachetną indygnacyą kobiety, która go w przypuszczeniach jego utwierdziła.
— Republikanką? Nie, nie jestem już nią... Nie szanowałabym pana, gdybyś się poddał pierwszemu konsulowi — odparła — ale nie chciałabym także widziéć pana na czele ludzi, którzy rabują jeden kącik Francyi, zamiast atakować Rzeczpospolitą. Za kogóż bijecie się? Czego spodziewacie się od króla, przez was samych na tronie osadzonego? Już raz kobieta podjęła się wykonania tego arcydzieła, a król koronowany jéj ręką, pozwolił jéj zginąć na stosie! Ludzie ci — to pomazańcy boscy a nie wolno bezkarnie dotykać rzeczy poświęconych. Pozostawcie Bogu samemu troskę o wynoszenie ich i strącanie z taburetów ze złota i purpury. Jeżeli oceniliście należycie wartość nagrody, jaka was czeka, jesteście dziesięć razy większemi, aniżeli z początku sądziłam, i niż się wam samym wydaje. Jeżeli tak jest, możesz mię zgnieść i zniszczyć — pozwalam ci i będę szczęśliwą.
— Jesteś pani zachwycającą! Nie probój przekonywać tych panów, pozostałbym wodzem bez żołnierzy.
— A gdybyś pan dał mi się nawrócić, poszlibyśmy razem daleko na tysiąc mil stąd!
— Ludzie ci, któremi pani zdajesz się gardzić, będą umieli zginąć w ogniu — odrzekł margrabia poważnie, i błędy ich będą zapomniane. Zresztą jeżeli moje wysiłki uwieńczy powodzenie, czyż wawrzyny tryumfu nie pokryją wszystkiego?
— Tylko pan jeden pomiędzy niemi masz coś do stracenia!
— Nie, pani, nie ja jeden — odpowiedział z prawdziwą skromnością. Oto widzisz pani tam dwóch nowych naczelników Wandei. Pierwszy, o którego nazwisku słyszéć pani musiałaś, Grand Jacques, jest-to hrabia de Fontaine, drugi — la Billardière, którego już pani przedstawiłem.
— Zapomniałeś pan o wypadkach w Quiberon, gdzie Billardière odegrał prawdziwie dziwną rolę? — odrzekła, jakby uderzona nagłém przypomnieniem.
— La Billardière wiele wziął na siebie, wierz mi pani. Nie jestto droga różami wysłana — służyć królom.
— Ach! dreszcz mię przejmuje — zawołała Marya. Margrabio — dodała tonem zdradzającym jakiś opór, którego tajemnica była jéj tylko własnością — jedna chwila wystarczy, aby rozwiać złudzenie i odkryć tajemnicę, od któréj zależy szczęście i życie wielu ludzi... Zatrzymała się, jakby w trwodze, aby nie powiedziała za dużo. Po chwili rzekła: — Chciałabym być pewną bezpieczeństwa żołnierzy republikańskich.
— Będę ostrożny — odrzekł uśmiechając się, aby ukryć wzruszenie; ale nie mów mi pani o swoich żołnierzach, wszakże słowem szlacheckiém zaręczyłem za nich pani.
— A zresztą jakież mam prawo tobie uwagi czynić, panie margrabio — rzekła... Pomiędzy nami bądź ty zawsze panem. Czyż nie powiedziałam ci, że byłabym nieszczęśliwą, gdyby mój wybrany był niewolnikiem
— Panie margrabio — rzekł z uszanowaniem zbliżający się major Brigant — czy Błękitni długo tutaj zostaną?
— Odejdą, jak tylko trochę odpoczną — pośpieszyła z odpowiedzią panna de Verneuil.
Margrabia rzucił badawczy wzrok dokoła i zauważył jakieś ożywienie w grupach, opuścił więc pannę de Verneuil i pozwolił pani du Gua zastąpić się przy niéj. Kobieta ta pod uśmiechniętą maską kryła fałsz i cierpkie spojrzenie margrabiego nie zdołało jéj zmieszać.
W téj chwili Fanszeta wydała gwałtowny okrzyk, z trudem stłumiony. Panna de Verneuil, która ze zdziwieniem obaczyła, że wierna jéj towarzyszka wybiegła nagle z sali, spojrzała na panią du Gua, a zdziwienie jéj powiększyło się jeszcze bardziéj na widok bladości, która niezwłocznie pokryła twarz jéj nieprzyjaciółki. Pragnąc odkryć przyczynę tajemniczego oddalenia się Fanszety, Marya podbiegła do framugi okna, dokąd rywalka udała się za nią także, pragnąc osłabić podejrzenie i uśmiechnęła się z wyrazem niedającéj się określić złośliwości. Rzuciwszy okiem na smutny pejzaż jeziora, wróciły obie do kominka.
Marya nie spostrzegła nic, coby usprawiedliwiać mogło ucieczkę Fanszety. Pani du Gua wróciła uradowana, że wykonano jéj rozkazy.
Jezioro, nad brzegiem którego ukazał się Marche-a-Terre na wezwanie téj kobiety, łączyło się z wałem granicznym, który otaczał ogrody opisując dziwne krzywizny, to szerokie, jak stawy, to znów ścieśnione i wąskie, jak sztuczne rzeki parku. Brzeg stromo pochyły, który się kąpał w tych jasnych wodach, wił się zaledwie o kilka staj od okien. Zajęta przyglądaniem się na powierzchni wód czarnym liniom cieniów, rzucanych przez wierzchołki kilku starych wierzb, Fanszeta dość obojętnie z początku obserwowała jednostajne kołysanie się, jakie lekki wietrzyk wywoływał z suchych gałęzi. Nagle wydało jéj się, że obaczyła na fali jeden z tych nieregularnych i nagłych ruchów, jakie oznaczają życie. Kształt, który ujrzała, jakkolwiek niewyraźny, zdawał się kształtem ludzkim.
Fanszeta przypisywała to widzenie swoje zamgleniu kształtów, jakie tworzyło światło księżyca, przedzierające się przez liście i gałęzie; niedługo jednak ukazała się druga głowa ludzka a potém inne w oddali. Małe krzewy nadbrzeżne pochyliły się i znowu gwałtownie podniosły. Fanszeta zobaczyła wtedy, że cały ten długi płot nieznacznie się porusza, jak jeden z tych wielkich wężów indyjskich o kształtach bajecznych. Niebawem w krzakach i trawach ukazały się tu i owdzie jakieś punkta świetlane, poruszające się i przesuwające.
Zdwajając uwagę kochanka Marche-a-Terre’a poznała jednę z tych czarnych postaci posuwających się w łonie ruchomego pobrzeża. Jakkolwiek niewyraźne były kształty tego człowieka, bicie jéj serca przekonywało ją, że tym, którego widziała, był Marche-a-Terre.
Utwierdzona w swém przekonaniu jednym z giestów, które dojrzéć zdołała, i niewątpliwie pragnąc dowiedziéć się, czy tajemniczy ten pochód nie kryje w sobie jakiéj zdrady, wybiegła na podwórze, zbiegłszy w środek podwórza, usiłowała przyjrzéć się obu skrzydłom zamku i obydwu brzegom, nieświadoma przyczyn tego głuchego ruchu.
Poczęła słuchać uważnie i usłyszała lekki szelest, podobny do szmeru, jaki wydają kroki dzikiego zwierza w lesie. Zadrżała, ale nie przelękła się. Mimo młodości swéj i niedoświadczenia znalazła szybko łatwy sposób zadowolenia swéj mocno podrażnionéj ciekawości. Spostrzegła w środku podwórza karetkę pocztową, pobiegła więc, wskoczyła do niéj i wysunęła główkę, jak zając, do którego uszu dolatują odgłosy zbliżającego się polowania. Tak śledząc, dojrzała wreszcie Pille-Miche’a wychodzącego ze stajni. Za nim ciągnęło dwóch nieznanych jéj wieśniaków, a wszyscy trzéj dźwigali snopki słomy. Rozciągnęli je oni w szeroką matę przed oficyną niezamieszkaną, ciągnącą się równolegle do brzegu, przesłoniętego karłowatemi drzewami, kędy przesuwali się ostrożnie Szuanie, zachowując ciszę która zdradzała przygotowania do jakiegoś strasznego podstępu.
— Ścielesz im tyle słomy, jakby tam naprawdę spać mieli. Dosyć już, Pille-Miche, dosyć tego! — zawołał ktoś głosem przyciszonym. Głos ten Fanszeta poznała.
— Alboż nie będą spali? — odparł Pille-Miche, śmiejąc się głupowato. Ale nie boisz ty się, żeby się Gars nie rozgniewał? — dodał tak cicho, że go Fanszeta dosłyszéć nie mogła.
— No! to się pogniewa trochę — odrzekł półgłosem Marche-a-Terre, a co wybijemy Błękitnych, to wybijemy. Patrzajno! tę karetkę trzeba wtoczyć...
Pille-Miche pochwycił za dyszel a Marche-a-Terre za jedno z kół z taką szybkością i siłą, że w jednéj chwili Fanszeta znalazła się w wozowni i mogła zostać w niéj zamkniętą, zanim zdołała się namyśléć nad tém nowém położeniem.
Pille-Miche wyszedł znowu, aby pomódz wynieść beczkę cydru, którą margrabia kazał uczęstować eskortę, Marche-a-Terre zaś przeciskał się około karetki ku drzwiom, chcąc także wyjść i drzwi zamknąć za sobą, gdy wtém poczuł na sobie nagle rękę, która pochwyciła za bujne kudły jego koziéj skóry. Obejrzał się i poznał te oczy, których słodycz wywierała na niego wpływ magnetyczny. Stał przez chwilę jak oczarowany. Fanszeta wyskoczyła nagle z dyliżansu i zapytała go tym tonem napastniczym, z którym tak dobrze bywa kobiecie rozgniewanéj.
— Piotrze! jakie wiadomości dałeś w drodze téj pani i jéj synowi? Co się tu robi? Czego się kryjesz? Mów; chcę wszystko wiedziéć!
Słowa te wywołały na twarz Szuana wyraz, jakiego Fanszeta nigdy dotąd nie widziała. Bretończyk pochwyciwszy swą niewinną kochankę za rękę, wyprowadził ją gwałtownie przed drzwi wozowni, i tam, obróciwszy ją ku srebrnemu światłu księżyca, odrzekł, wpatrując się w nią strasznemi oczyma:
— Dobrze, do pioruna! Fanszeto, dobrze, powiem ci wszystko, ale mi wprzód przysięgniesz na ten różaniec (i wydobył z kieszeni swego skórzanego okrycia stary jakiś różaniec), na tę relikwią, którą znasz dobrze — dodał — że mi odpowiesz prawdę na jedno tylko pytanie.
Fanszeta zarumieniła się, spostrzegłszy różaniec, który był podobno zakładem ich miłości.
— Tak — dodał Szuan cały drżący — na ten sam różaniec, kiedyś przysięgłaś...
Nie dokończył. Wieśniaczka położyła mu rękę na ustach, zmuszając do milczenia swego dzikiego kochanka.
— Czy chcesz koniecznie, żebym przysięgła? — zapytała.
Wziął ją łagodnie za rękę i popatrzywszy na nią przez chwilkę, zapytał:
— Powiedz, czy ta pani, któréj służysz, jest rzeczywiście panną de Verneuil?
Fanszecie ręce opadły, spuściła oczy, zbladła i pozostała nieruchomą.
— To publiczna jakaś dziewka! — zawołał Marche-a-Terre strasznym głosem.
I znowu drobna rączka Fanszety zakryła mu usta. Tym razem jednak uchylił się gwałtownie. Biedna Bretonka nie widziała już przed sobą kochanka, lecz jakieś zwierzę drapieżne w całéj swéj grozie. Brwi Szuana ściągnęły się mocno, wargi wykrzywiły i zadrgały, pokazał zęby, jak pies, który broni swojego pana.
— Zostawiłem cię kwiatem, a zastałem zgnilizną! Ach! nacóżem cię opuszczał? Wyście tu przybyły nas zdradzić! Przybyłyście wydać Garsa!
Raczéj wyszczekał to, niż powiedział. Fanszeta, choć przerażona, na ten ostatni wyrzut podniosła głowę i śmiało skierowawszy na wściekłego Szuana anielskie swoje oczy, odpowiedziała:
— Jak pragnę zbawienia, to fałsz! To się przywidziało twojéj pani!
Teraz on spuścił oczy. Ona wzięła go za rękę, przysunęła się do niego z przymileniem i rzekła:
— Piotrze! po co my oboje w tych wszystkich sprawach? Słuchaj! ja nie wiem, jak ty możesz w tém co rozumiéć, bo ja nic nie rozumiem! Ale pamiętaj, że ta piękna i szlachetna pani — to moje dobrodziejka! Więcéj ci powiem nawet: to nasza dobrodziejka; żyjemy ze sobą jak dwie siostry. Nigdy nic złego stać się jéj niepowinno tam, gdzie ona z nami i póki my żyjemy! Przysięgnij ty mnie teraz! Tutaj tylko tobie ufam jednemu...
— Ja tu nie rządzę — odparł Szuan z gniewem.
Twarz jego zasępiła się mocno. Ona wzięła go za wielkie jego uszy i poczęła głaskać łagodnie, jak kota.
— No to przyrzeknij mi — zaczęła znowu, widząc go mniéj wzburzonym — że dla bezpieczeństwa naszéj dobrodziejki użyjesz całéj władzy, jaką tu masz.
Poruszył głową, jakby wątpił o powodzeniu, a giest ten przeraził biedną Bretonkę.
W téjże chwili eskorta weszła na groblę. Kroki żołnierzy i chrzęst broni rozbudziły echa wśród podwórza i zdawały się skłaniać Szuana do powzięcia stanowczéj decyzyi.
— Uratuję może twoję panią — rzekł do swjé kochanki — jeżeli będziesz w stanie zatrzymać ją w pałacu i nie dozwolisz jéj wychodzić na podwórze. A ty — dodał — cokolwiek stać się może, zostań tam razem z nią i milcz, jak ryba. Bez tego nic!
— Przyrzekam ci — odpowiedziała przerażona.
— No, to wracaj do pokoju, a ukryj strach twój nawet przed twoją panią.
— Dobrze.
Ścisnęła rękę Szuana i pobiegła ku domowi z lekkością ptaka; Marche-a-Terre patrzył za nią wzrokiem po ojcowsku pobłażliwym. Za chwilę potém wsunął się w płot, jak aktor, chowający się za kulisy w chwili, gdy się podnosi zasłona. A scena miała być tragiczną.
— Wiesz co, obywatelu Merle, że ta niewesoła okolica wydaje mi się istną pułapką — zauważył Gérard, wchodząc na podwórze.
— I mnie się tak widzi — odparł kapitan nie bez śladów zakłopotania.
Obaj oficerowie pośpieszyli zaciągnąć warty dla zabezpieczenia się od strony bramy i grobli, potém rzucili okiem nieufném na brzegi jezior i smutny krajobraz.
— Cóż robić? — rzekł Merle. — Tu trzeba miéć zupełne zaufanie, albo nie wchodzić wcale.
— Wejdźmy — odpowiedział Gérard.
Żołnierze na rozkaz komendanta, uwolnieni z szyku bojowego, pośpieszyli ustawić broń w kozły i rozgospodarowali się właśnie przed ową wielką matą ze słomy, na środku któréj Szuanie umieścili beczkę z jabłecznikiem bretońskim. Rozdzielili się na grupy a dwaj wieśniacy poczęli rozdawać pomiędzy nich chleb żytni i masło. Margrabia de Montauran wyszedł naprzeciw oficerów i wprowadził ich do salonu. Gdy Gérard wszedł do przedsionka, odwrócił się i jeszcze raz badał okiem całą przestrzeń, jaką spojrzenie objąć zdołało. Potém zawołał dwóch żołnierzy, Beau-Pied’a i Clef de Coeurs’a.
— Pójdziecie mi we dwóch na rekonesans. Zwiedzić ogród i przetrząść płoty. Rozumiecie? Potém przed frontem obozu postawić wartę.
— A czy możemy przedtém zapalić ognisko, poruczniku? — za pytał Clef-des-Coeurs.
Gérard skinął głową.
— Wiesz ty, Clef-des-Coeurs — rzekł Beau-Pied, że to nie żarty, i że porucznik nie nadto jest ostrożny. Och! gdyby tu był Hulot, nie wlazłby on w to gniazdo os. Siedzimy tu, jak w kotle jakim...
— Brednie pleciesz — odparł Clef-des-Coeurs. Jakto, ty frant nad frantami, i nie domyślasz się, że ta rudera, to jest właśnie zaczarowany pałac téj miłéj osóbki, około któréj uwija się nasz gorący kapitan Merle, perła kapitanów! I on się z nią ożeni, kochanku, to jasne, jak wyglansowany bagnet. Toż to będzie niemały zaszczyt dla naszéj półbrygady miéć taką kapitanową.
— To prawda — odparł Beau-Pied. Możesz jeszcze dodać na pochwałę téj rudery, że pijemy tu przepyszny cydr. To tylko bieda, że go potrzeba pić pod tym przeklętym płotem... Zdaje mi się ciągle, że widzę naszych poczciwych druhów, biednego Larose’a i Vieux Chapeau spadających w ten przepaścisty rów na Pélerinie. Harcap Larose’a tak się kiwał, jak młotek przy furcie. Nie zapomnę tego nigdy...
— Mój kochany Beau-Pied, jak na żołnierza, masz zawiele wyobraźni! Mógłbyś pisać wiersze i zostać członkiem Instytutu.
— Jeżeli ja mam wyobraźnię za bujną, to ty jéj nie masz wcale — odparł Beau-Pied — i dużo wody upłynie, nim zostaniesz konsulem.
Dyskusyę przerwał śmiech ogólny grzejących się przy ognisku. Clef-des-Coeurs w całym swoim arsenale dowcipu nie znalazł broni, którąby mógł odeprzéć ten atak swego przeciwnika..
— No! a teraz służba. Idźmy do ogrodu. Ja wezmę się naprawo — rzekł Beau-Pied.
— Jeżeli ty naprawo, to ja nalewo — odpowiedział Clef-de-Coeurs. Ale poczekaj! jeszcze jednę szklankę cydru. Język mi zasechł i lgnie do podniebienia, jakby nie przymierzając był z gumowego płótna, którém Hulot obwija swój kapelusz galowy.
Lewa strona ogrodu, do któréj zlustrowania tak leniwie zabierał się Clef-des-Coeurs była na nieszczęście tą groźną stroną, w któréj Fanszeta dostrzegła słanianie się owych podejrzanych cieniów. W wojnie wszystko zależy od losu... Wchodząc do salonu i kłaniając się towarzystwu Gérard rzucił badawczém spojrzeniem po osobach, które je składały. Podejrzenie owładnęło nim tém silniejsze: zbliżył się więc do panny de Verneuil i rzekł do niéj pocichu:
— Zdaje mi się, że, im prędzéj wydostaniemy się stąd, tém lepiéj dla nas. Nie bardzo mi się to miejsce pewném widzi.
— Jakto! nie czujesz się bezpiecznym u mnie, poruczniku!? — zapytała śmiejąc się. — Bądź spokojny! Pewniejszym o siebie i o swoich możesz tu być nawet, niż w Mayennie.
Kobieta zawsze za swego kochanka odpowiada z pewnością większą, niż za siebie. Obu oficerów odpowiedź ta uspokoiła.
W téj chwili całe towarzystwo przeszło do sali jadalnéj, mimo kilku głosów, radzących wstrzymać się jeszcze chwilkę do przybycia jednego z ważniejszych członków zebrania, dającego na siebie czekać. Panna de Verneuil, korzystając z ciszy, jaka zwykle panuje przy rozpoczęciu uczty, baczniejszą mogła zwrócić uwagę na to zgromadzenie, niezmiernie w takich okolicznościach ciekawe, a które ona do pewnego stopnia z sprzecznych żywiołów skupiła, dzięki kobiecéj lekkomyślności, przywykłéj do swobodnego traktowania wszystkiego w najgroźniejszych nawet chwilach życia. Dwaj oficerowie republikańscy imponowali charakterem fizyognomii całemu otoczeniu dowódców królewskiéj armii. Długie ich włosy, ściągnięte od skroni ku tyłowi głowy i związane w długie harcapy na karku, uwydatniały na ich czołach te linie szlachetne, które nadają młodym twarzom tyle męskiéj piękności. Ich niebieskie mundury wytarte, z czerwonemi wyłogami, dobrze zbrukanemi, wszystko aż do szlif, nieco w tył odrzuconych w skutek długiego marszu, zdradzało w tych dwóch wojskowych pewną wyższość ponad wszystkiemi, którzy ich otaczali. Tam jest naród! tam wolność! pomyślała, a potém, zwracając spojrzenie na królewskich, rzekła do siebie: — A tam człowiek jeden, król, przywileje!
I nie mogła powstrzymać się od pewnéj admiracyi dla kapitana Merle, który wesołością swą i humorem przy postaci marsowéj stanowił prawdziwy typ, jaki sobie wymarzyć można, francuskiego żołnierza, który pod gradem kul jeszcze piosnkę śpiewa i który nawet z padającego niezręcznie kolegi na polu bitwy zażartować potrafi. Gérard zato imponował wszystkim powagą swoją i zimną krwią. Widać było w nim całym, w oczach jego i ruchach nawet, ducha prawdziwie republikańskiego. Takim duchem ożywionych można było podówczas napotkać mnóstwo w armii francuskiej, która przywykłszy do szlachetnych, choć niegłośnych poświęceń, nabrała energii i siły dotąd nieznanéj.
— Oto jeden z tych ludzi o głębokich poglądach — myślała w duchu panna de Verneuil. Ludzie ci oparci na teraźniejszości, którą okiełznali, burzą przeszłość, ale na korzyść przyszłości...
Myśl ta zasmuciła ją, gdyż nie odnosiła się do jéj kochanka, ku któremu zwróciła się teraz Marya, jakby mszcząc się za myśl obcą, przelotną, myślą o nim, o uwielbieniu, jakie czuła dla niego, i nienawiści, jaką czuć musiała stąd dla Rzeczypospolitéj. Widziała margrabiego, otoczonego temi ludźmi, pełnemi fantazyi i rozliczającemi się z przyszłością i mającymi dosyć odwagi, ażeby walczyć ze zwycięską Rzecząpospolitą w nadziei wskrzeszenia zmarłéj monarchii, odbudowania religii położonéj na indeksie, przywrócenia książąt, w téj éepoce włóczęgów, i odświeżenia przywilejów zestarzałych. Ten znowu — myślała — niemniéj jest ponętnym, jak tamten! Ten z przeszłości chce przyszłość zbudować. Umysł jéj przepełniony myślami wahał się w téj chwili pomiędzy staremi i młodemi ruinami. Sumienie głośno do niéj wołało, że jeden z nich walczy za sprawę jednego człowieka, drugi za kraj, ale doszła już impulsem uczucia do tego przekonania, do którego inni dochodzą rozmmém, że król — to ojczyzna.
W téj chwili margrabia usłyszał w salonie odgłos kroków zbliżającego się mężczyzny. Przyzostał więc i poszedł naprzeciw niego. We drzwiach spotkał nadchodzącego i poznał w nim współbiesiadnika, którego oczekiwali. Przybyły zdziwiony towarzystwem, w jakiem się znalazł, chciał przemówić, Gars jednak niedostrzeżonym przez republikanów znakiem nakazał mu ręką milczenie i niemym giestem wskazał mu miejsce przy stole.
Tymczasem, im bardziéj oficerowie republikańscy badali fizyognomię swych współbiesiadników, tém bardziéj wzrastały ich podejrzenia. Strój duchowny księdza Gudin i dziwaczne ubrania Szuanów podsycały ich ostrożność, podwoili zatém baczenie na wszystko i dostrzegli niebawem dziwnych kontrastów pomiędzy zachowaniem się wszystkich uczestników biesiady a ich słowami i wyrażeniami. O ile silnie zaakcentowany republikanizm kilku z nich był widocznie przesadnym, o tyle znowu maniery innych były z gruntu arystokratyczne. Pewne spojrzenia i rzuty oka, które pochwycić zdołali pomiędzy margrabią a jego gośćmi, pewne wyrazy dwuznaczne, nieuważnie wymówione, a szczególniéj pełny zarost wielu zpomiędzy biesiadników, którzy niezręcznie kryli brody swoje w krawatach, ostatecznie przekonały oficerów republikańskich o prawdzie tego, czego się dotąd z trwogą domyślali. Prawda ta jednocześnie odkryła się dla obu, wypowiedzieli sobie téż nawzajem swoje myśli spojrzeniem, pani du Gua bowiem tak zręcznie manewrowała, sadzając gości do stołu, że rozdzieleni od siebie republikanie oczyma tylko porozumiewać się mogli. Sytuacya, w jakiéj się znajdowali, nakazywała im postępować z całą ostrożnością. Nie wiedzieli, czy są panami zamku, czy przeciwnie, złapani w zasadzkę; czy panna de Verneuil jest wspólniczką czy ofiarą téj niewytłomaczonéj awantury. Wypadek jednak nieprzewidziany przyśpieszył kryzys, zanim zdołali nawet ocenić całą doniosłość niebezpieczeństwa, jakie im groziło.
Nowoprzybyły był-to jeden z tych ludzi zwięzłych i barczystych, kwadratowych, że się tak wyrażę. Na twarzy miał silne rumieńce; idąc, pochylał się naprzód i zdawał się poruszać całe masy powietrza dokoła siebie. Do zobaczenia kogoś jedno spojrzenie mu nie wystarczało. Mimo swego szlachetnego pochodzenia brał on życie za żart, z którego trzeba, o ile się da, najlepiéj skorzystać; ale mimo całéj dumy, w któréj klękał przed sobą samym, był-to człowiek dobry, grzeczny i dowcipny na sposób téj szlachty francuskiéj, która ukończywszy edukacyę na królewskim dworze wraca do swych posiadłości i nie może przypuścić, aby po dwudziestu latach, spędzonych w głębokiéj prowincyi, już się przestarzéć i zardzewieć można. Ludzie tego rodzaju nie mają zwykle taktu przy całéj pewności siebie, mówią dowcipnie wierutne głupstwa, nie ufają z wielką delikatnością i przyczyniają sobie niezmiernie dużo trudu, ażeby — wpaść w pułapkę.
Po krótkiéj ale zwinnéj szermierce grabek po talerzu nieznajomy podniósł oczy i począł rozglądać się dokoła. Podziw jego wzmógł się jeszcze bardziéj, gdy spostrzegł dwóch oficerów republikańskich; zapytał więc spojrzeniem panią du Gua, co to ma znaczyć? Za całą odpowiedź ta ostatnia wskazała mu wzrokiem pannę de Verneuil. Ujrzawszy syrenę, któréj piękność poczęła już zacierać wrażenie, wywołane w umysłach wszystkich podejrzeniami pani du Gua, tłusty nieznajomy uśmiechnął się jednym z tych uśmiechów impertynenckich i drwiących, które zdają się zawierać w sobie całe tomy powieści skandalicznych. Pochylił się do ucha jednego z sąsiadów swoich i wyrzekł kilka wyrazów, które, pozostając tajemnicą dla oficerów i Maryi, przeszły niezwłocznie z ust do ust, od uszu do uszu współbiesiadników, aż dostały się do serca tego, którego miały zranić śmiertelnie. Naczelnicy Wandei i Szuanów zwrócili teraz oczy na margrabiego z tą ciekawością, która okrucieństwem trąci. Oczy pani du Gua biegały ciągle od margrabiego ku Maryi, wydając błyski niepohamowanéj radości. Oficerowie zaniepokojeni spoglądali na siebie, oczekując rezultatu téj dziwnéj sceny. W jednéj chwili widelce opadły z rąk bezczynnie, cisza zapanowała w sali, a wszystkie spojrzenia utkwiły nielitościwie w Garsa. Przerażająca wściekłość odmalowała się na jego krwistéj twarzy, która w jednéj chwili nabrała woskowéj bladości. Młody wódz zwrócił się do biesiadnika, od którego wąż téj wieści wziął swój początek, i głosem głuchym, jakby powleczonym żałobną krepą, zawołał:
— Hrabio! mów, czy-to prawda? Niech się piekło rozstąpi!
— Honorem ręczę za prawdę — rzekł hrabia z poważnym ukłonem.
Margrabia spuścił oczy na jednę chwilę, lecz natychmiast je podniósł i zwrócił na Maryą, która z przerażeniem przyjęła to groźne spojrzenie.
— Życiebym oddał — rzekł zcicha — gdybym się mógł zemścić natychmiast.
Pani du Gua zrozumiała raczéj po ruchu, niż dosłyszała słowa, przez margrabiego wymówione, i uśmiechnęła się do niego tak, jak się uśmiechamy do strapionego przyjaciela, którego rozpacz niedługo ma już potrwać.
Ogólna wzgarda dla panny de Verneuil malująca się na wszystkich twarzach wywołała ostatecznie wybuch oburzenia u obudwu oficerów republikańskich, którzy jednocześnie porwali się z miejsc swoich.
— Czego żądacie, obywatele? — zagadnęła pani du Gua.
— Naszych szpad, obywatelko! — zawołał Gérard.
— Nie potrzeba wam szpad przy stole — odpowiedział margrabia.
— Przy stole nie trzeba, ale zabawimy się zapewne w inną grę, znaną wam dobrze — wykrzyknął Gérard. Bliżéj się tu zetkniemy niż na Pélerinie.
Całe zgromadzenie zamilkło. W téj chwili rozległ się straszliwy huk wystrzałów na podwórzu, a ilość ich i jednoczesne odezwanie się okropne sprawiły wrażenie na obu oficerach Rzeczypospolitéj. Wybiegli na taras u przedsionka i oto, co spostrzegli. Szuanie w liczbie stu lub więcéj celowali do kilku nieszczęśliwych żołnierzy, którzy uniknęli zgonu od pierwszego ich wystrzału. Strzelali oni jak do zwierzyny, napędzonéj przez nagankę. Bretończycy ci wychodzili z płotu nadbrzeżnego, gdzie ich umieścił Marche-a-Terre pomimo niebezpieczeństwa tego stanowiska, czego dowodem było, iż w pośród jęków konających żołnierzy słychać było plusk kilku Szuanów, wpadających w wodę, jak kamienie w przepaść.
Gdy spostrzegli oficerów, Pille-Miche wziął na cel Gérarda, Marche-a-Terre kapitana.
— Kapitanie — rzekł zimno margrabia do Merle’a, powtarzając słowa, jakie mu niedawno on sam powiedział, ludzie są jak ulęgałki, dojrzewają na słomie. I wskazał gwałtownym ruchem ręki na zakrwawione słomiane maty, na których rozciągnięta leżała cała eskorta Błękitnych, i gdzie Szuanie dobijali żywych a obdzierali umarłych z niesłychanym pośpiechem. Miałem racyę, gdym mówił, że żołnierze twoi nie dojdą do Péleriny. Zdaje mi się także, że twoja głowa prędzéj wyładuje się ołowiem niż moja. Cóż ty na to?
Montauran czuł ohydną i straszną potrzebę nasycenia swéj wściekłości. Ironia jego w obliczu bezbronnego, okrucieństwo i groza téj wojennéj zasadzki, dokonanéj bez jego rozkazu, ale którą w téj chwili uznawał, wszystko to licowało ze wzburzeniem jego serca. W gniewie swym chciałby był zniszczyć całą Francyą. Błękitni wyrżnięci i dwaj ci oficerowie w jego mocy, wszyscy niewinni zbrodni, która o pomstę wołała, byli dla niego tém, czém są karty w ręku zrozpaczonego gracza.
— Wolę zginąć, jak oni, niż zwyciężać, jak pan! — wykrzyknął Gérard, a widząc nieszczęśliwych żołnierzy nagich i pokrwawionych, dodał: Zamordować tak podle i nazimno tylu niewinnych!
— Tak podle i na zimno zamordowany był Ludwik XVI! — odpowiedział żywo margrabia.
— Panie — odparł dumnie Gérard — w procesie, który naród królowi wytacza, są tajemnice, których nigdy zrozumiéć nie zdołasz.
— Zbrodnią jest oskarżać króla! — wrzasnął margrabia, nie mogąc się powstrzymać.
— Zbrodnią jest walczyć przeciw Francyi! — odparł Gérard ze wzgardą.
— Głupstwo! — krzyknął margrabia.
— Matkobójstwo! — zawołał republikanin.
— Królobójstwo! — zawtórzył żołnierz królewski.
— Na co się zdało rozpoczynać dyskusyę wobec śmierci? Nie dadzą ci skończyć! — wtrącił Merle z piekielnym humorem.
— To prawda — rzekł spokojnie Gérard, zwracając się do Montaurana. — Panie! jeżeli zamiarem twoim jest zamordować nas również, zrób nam przynajmniéj tę łaskę, niechaj to będzie prędko...
— Zawsze ten sam! — zawołał kapitan, zawsze mu się spieszy. — Ależ mój drogi Gérardzie, kiedy kto się wybiera w daleką drogę i nie ma już nadziei śniadania, to zjada przynajmniéj dobrą kolacyą!
Gérard jednym skokiem stanął pod murem. Pille-Miche zwrócił ku niemu lufę karabinu, oczekując znaku od nieruchomego Montaurana, po chwili jednak, biorąc milczenie za rozkaz, wystrzelił i oficer padł nieżywy, jak drzewo podcięte. Marche-a-Terre pobiegł ku trupowi dla podzielenia się z Pille-Michem nową zdobyczą. Jak dwa kruki zgłodniałe pokłócili się i nad ciepłemi jeszcze zwłokami rozległy się dzikie wrzaski.
— Jeżeli pan masz apetyt i pragniesz dokończyć kolacyi, to proszę ze mną — rzekł Montauran do Merle’a, którego postanowił zatrzymać, jako zakładnika do wymiany.
Kapitan wszedł machinalnie za margrabią do salonu, szepcząc pocichu do siebie, jakby czynił sobie wyrzuty: To ta dyabelska dziewka jest wszystkiego przyczyną! Co Hulot na to powie?
— Dziewka! — krzyknął, powtarzając wyraz, margrabia. Więc to istotnie podła dziewka?
Montaurana zabiło to słowo. Szedł on za Merlem blady, zmieniony, z oczyma w słup postawionemi, krokiem niepewnym i chwiejnym.
W jadalnéj sali odegrała się inna straszna scena, która w nieobecności margrabiego przybrała tak okropny charakter, że Marya nie widząc swego jedynego protektora, w okrutnym wzroku swéj rywalki czytała nieodwołalny wyrok śmierci. W chwili, gdy się rozległ odgłos strzałów, wszyscy powstali oprócz pani du Gua.
— Niech się panowie nie trwożą — rzekła, nasi ludzie dławią Błękitnych. Dopiéro powstała spostrzegłszy, że wyszedł margrabia. Panna ta, którą tu widzicie — wykrzyknęła z tłumioną wściekłością — przybyła aż tu z zamiarem porwania Garsa zpośród nas! Miała zamiar wydać go Rzeczypospolitéj!
— Odrana mogłabym go była wydać sto razy, a tymczasem ocaliłam mu życie — odparła ze wzgardą panna de Verneuil.
Pani du Gua rzuciła się na swoję rywalkę z szybkością błyskawicy. Porwana wściekłym gniewem rozerwała słabe pętlice kaftana na zdziwionéj i przerażonej tym niespodziewanym napadem Maryi, zgwałciła brutalną ręką nietykalne schronienie, w którém schowany był list, rozerwała sukno, podszewkę, hafty, gorset i koszulę, i korzystając ze spokojności, dla zadowolnienia swéj żądzy i zemsty kobiecéj, ścisnęła swą rywalkę za gardło z taką zręcznością i siłą, że pozostawiła jéj na szyi krwawe ślady swych paznogci, doznając dzikiéj rozkoszy, iż może tak nieludzko z nią postąpić i wstydliwość jéj na taką próbę narazić. W słabym oporze, jaki Marya przeciwstawić mogła rozszalałéj wilczycy, spadła jéj z głowy rozwiązana kapuza, włosy rozplotły się i opadły w bujnych splotach na ramiona, twarz jéj zarumieniła się ze wstydu i dwie duże łzy wyżłobiły sobie wilgotną i gorącą brózdę wśród policzków, nadając blaskowi jéj oczów jeszcze więcéj żywości. Rozpacz, jaka się odbiła na jéj zawstydzonéj twarzy, wzruszyła wszystkich. Najsurowsi nawet sędziowie, patrząc na jéj boleść, byliby uwierzyli w jéj niewinność.
Nienawiść i gniew tak mało jednak widzą, że pani du Gua nie zauważyła nawet, iż nikt nie słuchał, gdy upojona tryumfem wykrzyknęła:
— Patrzcie panowie! osądźcie sami, czy niesłusznie oskarżyłam tę ohydną istotę?
— Nie tak znowu ohydną — mruknął tłusty hrabia, sprawca całéj téj awantury. Ja tam dyabelnie lubię takie ohydy.
— Oto jest — ciągnęła daléj okrutna Wandejka — rozkaz podpisany przez Laplace’a i kontrasygnowany przez Dubois. Jeżeliście ciekawi, co się w nim zawiera, to go wam przeczytam — dodała:

„Obywatele, dowódcy wojsk wszelkiego stopnia, administratorowie okręgów, prokuratorowie, syndycy etc., etc., departamentów zbuntowanych, a szczególniéj tych miejscowości, w których znajdować się będzie dawniejszy margrabia Montauran, dowódca wojsk powstańczych, przezwany Garsem — winni udzielać opieki i pomocy obywatelce Maryi de Verneuil i podlegać rozkazom, Jakieby im wydać mogła, każdy w tém, co się jego dotyczy etc. etc.“

— Zakulisowa gwiazda śmie przybierać nazwisko szlachetnéj rodziny, aby je kalać w błocie! — wykrzyknęła pani du Gua, skończywszy czytanie.
Na twarzach wszystkich malowało się zdziwienie i niepewność.
— Nierówna będzie walka, jeżeli Rzeczpospolita wysyła takie piękne kobiety przeciwko nam — zauważył wesoło baron du Guénic.
— Szczególniéj, jeżeli te kobiety nie mają nic do stracenia — dodała pani du Gua.
— Nic? — zawołał kawaler du Vissard — przecież panna ma kapitał, który jéj musi przynosić grube dochody!
— Rzeczpospolita widać lubi żarty, kiedy nam przysyła publiczne dziewczęta za ambasadorów — wykrzyknął ojciec Gudin.
— Na nieszczęście jednak pannie podobało się szukać tak niebezpiecznych rozkoszy, od których do śmierci niedaleko — rzekła pani du Gua z wyrazem przerażającéj radości na twarzy, który wskazywał, że pragnie już kres położyć wesołym żartom.
— Dziwię się, że pani jeszcze żyjesz! — zawołała ofiara, podnosząc oczy po poprawieniu nieładu w toalecie, sprawionego przez napastnicę.
Ten ostry przycinek do przeszłości strasznéj téj kobiety obudził pewne uszanowanie dla dumnéj ofiary i nakazał milczenie całemu towarzystwu. Pani du Gua dostrzegła na ustach kilku dowódców powstania pewien uśmiech przelotny, którego ironia jeszcze bardziéj ją rozwścieklała, i w uniesieniu gniewu, nie widząc wchodzącego Montaurana z kapitanem, krzyknęła do stojącego już we drzwiach Pille-Miche’a:
— Pille-Miche, zabieraj ją! to moja część łupu! Daruję ci ją, możesz z nią zrobić wszystko, co ci się podoba.
Na ten wyraz wszystko całe zgromadzenie zadrżało, gdy ohydne twarze Pille-Miche’a i Marche-a-Terre’a ukazały się ich oczom, a tortury, jakie w téj chwili przenosić musiała nieszczęśliwa ofiara, uprzytomniły się w umysłach wszystkich.
Fanszeta stojąc z rękami złożonemi, z oczyma pełnemi łez, zdawała się, jakby piorunem rażona. Panna de Verneuil, która w niebezpieczeństwie odzyskała całą przytomność umysłu, spojrzała po otoczeniu wzrokiem wzgardy, wydarła list z rąk pani du Gua i z podniesioną głową, z okiem suchém, chociaż płonącém, rzuciła się ku drzwiom, przy których stała szpada kapitana Merle.
W drzwiach tych spotkała margrabiego, zimnego i nieruchomego, jak posąg. Nic nie zdradzało litości dla niéj w tych rysach surowych i sztywnych. Zraniona w najdroższych swoich uczuciach pragnęła tylko śmierci, życie stało się jéj wstrętném. Człowiek, który jéj tyle okazywał miłości, słyszał i widział wszystkie pociski, któremi ją dotknięto, i stał tu, jako świadek lodowaty wstydu, jakiego doznała, gdy wdzięki, które kobieta tylko miłości odkrywa, rzucone zostały na pastwę oczu wszystkich. Możeby przebaczyła Montauranowi jego uczucie pogardy, ale oburzała się na myśl, że w oczach jego, a więc za jego zezwoleniem to wszystko stać się mogło. Spojrzała nań wzrokiem pełnym nienawiści i wściekłości, czuła już bowiem rodzące się w sercu straszne pragnienie zemsty. Czując śmierć bliską, dusiła się swoją bezsilnością i w głowie jéj podniósł się jakby pierwszy zamęt szaleństwa, burząca się w niéj krew ukazywała jéj świat cały w płomieniach, i w tym szale, zamiast się zabić, pochwyciwszy szpadę, wstrząsnęła nią po-nad głową margrabiego i utopiła ją w nim aż do rękojeści!...
Ale ostrze szpady zsunęło się między ramieniem i bokiem. Gars pochwycił ją za rękę powyżéj dłoni i wyprowadził za drzwi sali przy pomocy Pille-Miche’a, który rzucił się na tę istotę rozszalałą, w chwili, gdy chciała zabić margrabiego. Na ten widok Fanszeta poczęła krzyczéć: Piotrze! Piotrze! Piotrze! i z wielkim głośnym płaczem wybiegła za swoją panią.
Margrabia, pozostawiwszy całe towarzystwo w niemém osłupieniu, zamknął drzwi za sobą. Wchodząc na taras przedsionka, trzymał jeszcze w dłoni rękę téj kobiety ściskając ją konwulsyjnie, podczas gdy grube palce Pille-Miche’a łamały jéj prawie kości ramienia. Ona jednak czuła tylko palącą rękę młodego gienerała, na którego zimno spojrzała, mówiąc:
— Boli mnie, panie.
Za całą odpowiedź margrabia długo w nią się wpatrzył:
— Czy i pan masz coś do pomszczenia w sposób tak podły, jak ta kobieta? zapytała. Potém spostrzegając rozciągnięte na słomie trupy, zawołała z drżeniem grozy:
— Słowo szlachcica! Cha! cha! cha! Po tym wybuchu strasznego śmiechu dodała: — Piękny dzień!
— Tak, piękny — odparł — i bez jutra!
Puścił rękę panny de Verneuil, popatrzywszy jeszcze przeciągłém spojrzeniem na tę samę istotę, któréj wyrzec się było dla niego prawie niepodobieństwem. Żaden z obu dumnych umysłów nie chciał uledz. Margrabia czekał może i szukał łzy w jéj oczach, ale piękne źrenice młodéj kobiety pozostały suche i pełne wzgardy. Odwrócił się szybko, pozostawiając ofiarę w rękach Pille-Miche’a.
— Bóg mię wysłucha, margrabio, a ja go prosić będę dla ciebie o jeden piękny dzień bez jutra!
Pille-Miche zaambarasowany tak piękną zdobyczą, ciągnął ją z łagodnością, w któréj mieszała się ironia z szacunkiem. Margrabia westchnął, wszedł do sali i pokazał się gościom swoim z twarzą podobną do twarzy trupa, któremu oczu zapomniano zamknąć.
Obecność kapitana Merle stawała się niewytłumaczoną dla aktorów téj tragiedyi; to téż wszyscy spoglądali na niego ze zdziwieniem, porozumiewając się i zapytując wzrokiem nawzajem. Merle zauważył to zdziwienie Szuanów i, nie wychodząc ze swego charakteru, rzekł do nich ze smutnym uśmiechem:
— Nie myślę, żebyście panowie odmówić chcieli szklanki wina człowiekowi na ostatniéj stacyi w podróży życia.
W téj właśnie chwili, kiedy całe zgromadzenie uspokoiło się temi słowami wyrzeczonemi z prawdziwie francuską trzpiotowatością, która musiała się podobać Wandejczykom, Montauran powrócił do sali, a blada twarz jego, skołowaciałe oczy, przeraziły wszystkich gości.
— Zobaczycie panowie, że umarły jeszcze wszystkich rozrusza.
— Ach! — odezwał się margrabia z takim giestem, jak gdyby ze snu się budził i nie wiedział, co mówi — to pan, kochany kapitanie!
I podał mu butelkę wina Grave ze szklanką.
— O! dziękuję, margrabio, mogłoby mię to odurzyć.
W jego sytuacyi żarty te dziwnie wydawały się jaskrawemi. Pani du Gua zniecierpliwiona odezwała się do współbiesiadników:
— No, dosyć tego, oszczędźmy mu zwłoki.
— Jesteś pani nazbyt okrutna w swoich zemstach — rzekł kapitan. Zapominasz pani o moim koledze zamordowanym. Czeka on na mnie, a ja nie mam zwyczaju nie stawić się tam, gdzie mnie czekają.
— Kapitanie! — odezwał się margrabia, rzucając mu swoję rękawicę — jesteś wolny. Oto paszport dla ciebie. Strzelcy królewscy znają się na myśliwstwie, wiedzą, że nie można do szczętu niszczyć zwierzyny.
— Niech będzie i tak — odpowiedział Merle — ale prawdę mówiąc, źle robicie, panowie, darowując mi życie. Ręczę wam, że ostro się do was wezmę i nikomu nie daruję. Możesz, panie margrabio, być bardzo zręcznym, ale nie wart jesteś Gérarda. Chociaż głowa twoja nie zapłaci mi za jego głowę, ale muszę ją miéć i będę miał.
— Więc się zapewne panu bardzo śpieszy? — zapytał Montauran.
— Żegnam was, obywatele — odparł kapitan, już prawie we drzwiach — mogłem trącić się kieliszkiem z mojemi katami, ale nie pozostanę ni chwili z mojemi mordercami.
I zniknął za drzwiami, pozostawiając za sobą podziw współbiesiadników.
— No! i cóż panowie mówicie o tych adwokatach, mówcach i chirurgach, którzy kierują Rzecząpospolitą? — zapytał zimno Gars.
— Do stu piorunów, margrabio! — odrzekł hrabia de Bauran, w każdym razie są oni źle wychowani. Ten ostatni, o ile mi się zdaje, impertynencko się z nami znalazł.
Szybka ucieczka kapitana miała, prócz innych, jeden jeszcze tajemniczy powód. Istota tak wzgardzona, tak upokorzona, i w téj chwili prawdopodobnie już ginąca, tak silne wdziękami swemi uczyniła na nim wrażenie, że zapomniéć jéj nie mógł i mówił do siebie wychodząc:
— Choćby to nawet była jakaś dziewczyna podejrzana, w każdym razie nie jestto kobieta zwyczajna i radbym się z nią ożenić...
Zrozpaczył on już tak o możności uratowania jéj z rąk tych dzikich, że pierwszą jego myślą, gdy ujrzał się ocalonym, było wziąć ją pod swą opiekę. Na nieszczęście, wybiegłszy do przedsionka, ujrzał podwórze puste. Rzucił oczyma dokoła siebie, wsłuchał się w ciszę i nie usłyszał nic, jak tylko śmiechy krzykliwe i odległe Szuanów, którzy pili w ogrodzie dzieląc się zdobyczą. Zwrócił się na los szczęścia ku fatalnéj oficynie, pod którą nieszczęśliwych jego żołnierzy rozstrzelano i z tego kąta, przy słabym blasku kilku światełek, rozróżnić zdołał grupy, które tworzyli strzelcy królewscy. Ani Pille-Miche’a, ani Marche-a-Terre’a, ani młodéj kobiety nie znalazł jednak, ale w téjże chwili uczuł się delikatnie pociągniętym za mundur, odwrócił się i obaczył Fanszetę, klęczącą u nóg swoich.
— Gdzie ona? — zapytał.
— Nie wiem! Piotr odpędził mię, nakazując nie ruszać się stad.
— Którędy poszli?
— Tamtędy — odpowiedziała, wskazując na drogę.
Kapitan i Fanszeta spostrzegli w téj chwili we wskazanym kierunku kilka cieniów, jakie od światła księżycowego padały na jezioro i rozpoznali kształty kobiece, których piękność, choć niewyraźnie dostrzegana, pobudziła ich serca do silniejszego bicia.
— O! to ona! — zawołała Bretonka.
Panna de Verneuil zdawała się stać spokojnie i z rezygnacyą wpośród kilku ludzi, których ruchy zdradzały toczące się między niemi układy.
— Jest ich kilku, ale to nic, pójdziemy!
— Oni i pana zabiją i jéj nie ocalą — rzekła Fanszeta.
— Jak raz dzisiaj byłem tak, jak zabity — rzekł wesoło.
I oboje pobiegli ku bramie w ruinach, po-za którą odbywała się ta scena.
— Nie, nie pójdę daléj! — zawołała. Piotr mi powiedział, żebym się w to nie mieszała. Znam go, jeszcze popsujemy wszystko. Rób pan, co chcesz, panie kapitanie, ale oddal się ode mnie. Gdyby Piotr zobaczył pana przy mnie, zabiłby mię pewno.
W téj chwili Pille-Miche ukazał się w bramie, zawołał pocztyliona, który znajdował się w stajni i spostrzegł kapitana. W mgnieniu oka, zwrócił ku niemu lufę swego karabina, wołając:
— Święta Anno z Auray! proboszcz z Autrain miał racyę mówić nam, że Błękitni podpisują dyabłom cyrografy. Czekaj, czekaj, ja ci dam zmartwychwstawać!
— Wstrzymaj się! Mnie darowali życie — krzyknął Merle widząc się zagrożonym — oto rękawiczka twego gienerała!
— Tak, tak gadają duchy — odparł Szuan. Ja ci tam życia nie daruję! Ave Maria...
Wystrzelił. Kula trafiła w głowę kapitana, który padł.
Gdy Fanszeta zbliżyła się do Merle’a, usłyszała niewyraźnie już wymówione słowa:
— Wolę zresztą zostać tu z niemi, niż wracać bez nich!
Szuan rzucił się na republikanina, aby go obedrzéć, mówiąc: Ci zmartwychwstali mają to przynajmniej dobrego, że zmartwychwstają w ubraniu. Stanął jednak osłupiały, gdy spostrzegł rękawiczkę Garsa, ten znak bezpieczeństwa, w zaciśniętéj dłoni kapitana, który padł właśnie w chwili, gdy chciał ją pokazać.
— Nie chciałbym być w skórze syna mojéj matki! — krzyknął i znikł z szybkością ptaka.
Aby zrozumiéć to spotkanie, fatalne dla kapitana, konieczném jest pójść za panną de Verneuil od chwili, gdy ją margrabia w chwili rozpaczy i wściekłości porzucił i oddał w ręce Pille-Miche’a. Fanszeta w téjże chwili pochwyciła konwulsyjnie ramię Marche-a-Terre’a, prosząc go łzawemi oczyma o spełnienie danéj obietnicy. O kilka kroków od nich Pille-Miche uprowadzał swoję ofiarę, jak gdyby ciągnął za sobą jaką pakę bez kształtu i wartości. Marya z rozpuszczonemi włosami, z głową pochyloną zwróciła oczy na jezioro, ale wstrzymana silném ściśnięciem żelaznéj ręki Szuana, musiała iść za nim powoli, on zaś oglądał się za nią co chwila, to aby jéj się przypatrzyć, to znowu aby ją do szybszego chodu zniewolić, i za każdym razem myśl jakaś jowialna zarysowywała na jego ohydnéj twarzy straszny uśmiech.
— To piękna bestya dopiéro! — zawołał z grubijańskim zamachem słowa.
Usłyszawszy ten wykrzyknik, Fanszeta odzyskała mowę.
— Piotrze!
— Co?
— On zabije panienkę!
— Nie zaraz — odparł Marche-a-Terre.
— Ale ona się będzie broniła, a jeżeli ona umrze, i ja umrę!
— To właśnie, że nadto ją kochasz! niech ginie! — zawołał Szuan.
— Jeżeli mamy co, i jeżeli jesteśmy szczęśliwi, jéj to winni jesteśmy! Zresztą obiecałeś bronić ją od wszelkiego nieszczęścia.
— Spróbuję, ale ty nie rusz się stąd, puść mnie i pozostań na tém miejscu.
W jednéj chwili Fanszeta uwolniła ramię Marche a-Terra i miotana najstraszliwszą niepewnością, została na podwórzu. Marche-a-Terre dopędził swego towarzysza w chwili, gdy tenże wszedłszy do wozowni, zmusił swoję ofiarę do wejścia w karetę. Pille-Miche zażądał pomocy swego przyjaciela do wytoczenia karety na podwórze.
— Cóż ty myślisz robić z tem wszystkiém? — zapytał Marche-a-Terre.
— Cóż! „Łaskawość“ dała mi dziewkę na własność i wszystko, co jéj, jest moje.
— Mniejsza o karetę, zamienisz ją na pieniądze, ale kobieta... ona ci, jak kot, skoczy do oczu.
Pille-Miche parsknął głośnym śmiechem, złowrogim dla Maryi, i odrzekł:
— Zawiozę ją do domu, a o ślepie moje się nie bój, przywiążę ją!
— No to zaprzęgajmy konie.
W chwilkę późniéj, Marche-a-Terre, pozostawiwszy kolegę na straży przy swéj ofierze, przyprowadził konie. Zaprzężono je, wyprowadzono na podwórze karetkę i Pille-Miche wszedł na stopnie nie zważając, że panna de Verneuil zdawała się szukać sposobu wyskoczenia do brudnych wód stawu.
— Pille-Miche! — zawołał Marche-a-Terre.
— A co?
— Wiesz co! ja kupię od ciebie tę część zdobyczy.
— Daj pokój, nie żartuj! — odparł Szuan, pociągając za spódnicę swoję „własność“, jak rzeźnik łapiący cielę, które mu chce uciec.
— Pokaż-no mi ją, niech zobaczę, to ci powiem, ile dam za nią!
Nieszczęśliwą zmuszono do wyjścia z karety. Stanęła pomiędzy dwoma Szuanami, z których każdy trzymał ją za jednę rękę, przyglądając jéj się bystro i lubieżnie wzrokiem, jakim dwaj starcy musieli przyglądać się Zuzannie w kościele.
— Chcesz — rzekł Marche-a-Terre z ciężkiém westchnieniem — dam ci za nią trzydzieści liwrów rocznego dochodu!
— E! nie żartuj!
— Dam!
— Doprawdy?
— No, przybij na zgodę! — zawołał Marche-a-Terre, wyciągając do niego rękę.
— Cóżeś myślał, przybiję! jak jeszcze! Za te pieniądze można dostać Bretonek i świeżych i pięknych! Ale kareta czyja będzie? — zapytał Pille-Miche po namyśle.
— Moja! — krzyknął Marche-a-Terre tonem groźnym, w którym czuć było pewien rodzaj wyższości, jakiéj mu nad towarzyszem użyczał dziki jego i okrutny charakter.
— A gdyby złoto było w karecie?
— Nie przybiłżeś targu?
— No! przybiłem...
— To idź-żeż teraz, rozwiąż pocztyliona, który tam leży zakneblowany w stajni.
— A jeżeli jest złoto tam w karecie...
— No! mówię, czy jest czy niéma! — krzyknął Marche-a-Terre, brutalnie wstrząsając Maryę za rękę.
— Mam setkę talarów — wtrąciła panna de Verneuil.
Usłyszawszy to, dwaj Szuanie popatrzyli na siebie.
— Ej! przyjacielu, nie kłóćmy się o jakąś „niebieską“ — szepnął Pille-Miche do ucha towarzyszowi, buchnijmy ją w staw z kamieniem u szyi a stoma talarami się podzielmy.
— Dam ci jeszcze sto talarów z mojéj części okupu d’Orgemonta — krzyknął Marche-a-Terre wstrzymując westchnienie, jakie mu ta ofiara z piersi wyrwała.
Pille-Miche wydał z siebie jakiś okrzyk, dziki, który miał radość wyrażać, i pobiegł po pocztyliona, a radość jego przyniosła śmierć kapitanowi, którego w drodze napotkał.
Posłyszawszy odgłos wystrzału Marche-a-Terre lotem błyskawicy pobiegł w stronę, gdzie zostawił Fanszetę i zastał ją jeszcze pełną grozy, klęczącą z rękami złożonemi nad trupem biednego oficera, prawie skamieniałą z przerażenia, tak ją silnie wzruszył widok spełnionego morderstwa.
— Biegnij do twojéj pani — krzyknął gwałtownie Szuan, już jest bezpieczna!
Pobiegł sam po pocztyliona, a powracając z szybkością błyskawicy tą samą drogą około zwłok Merle’a, spostrzegł w skostniałéj już jego ręce rękawiczkę Garsa.
— Oho! — zawołał, Pille-Miche w nie swoje tu się wdawał rzeczy! Nie wiem, czy będzie żył z tych dochodów, które mu za „niebieską“ obiecałem.
Wydarł rękawiczkę z rąk kapitana i rzekł do panny de Verneuil, która siedziała już w karecie z Fanszetą:
— Bierzcie tę rękawicę. Jeżeli po drodze spotkacie naszych ludzi i jeżeli was będą zaczepiać, wołajcie „Gars!“ i pokażcie ten paszport, a nic wam się nie stanie! Fanszeto — dodał, zwracając się ku niéj i chwytając ją za rękę, to już kwita z tą panią. Teraz zostań ze mną a ją niech dyabli wezmą.
— Chcesz, żebym ją opuściła w takiéj strasznéj chwili? — odparła Fanszeta głosem bolejącym.
Marche-a-Terre podrapał się w ucho, potém podniósł głowę i spojrzał okrutnym wzrokiem.
— Masz racyę — rzekł. Zostawiam cię jéj na osiem dni; jeżeli po tym terminie nie wrócisz do mnie!... Nie dokończył, ale dłonią uderzył silnie w lufę karabina i zrobił giest, jakby chciał ją zastrzelić, poczém uciekł, nie czekając odpowiedzi.
Jak tylko Szuan zniknął, głos jakiś, zdający się wychodzić zgłębi stawu, dał się słyszéć: Pani! pani!
Pocztylion i obiedwie kobiety zadrżały ze strachu, gdyż dotąd widziały na powierzchni jeziora tylko trupy pływające. Jeden z żołnierzy republikańskich, ukryty za pniem drzewa, wysunął się ku nim.
— Pozwól mi pani uczepić się, chociaż u kół karety, inaczéj zginąłem! Przeklęta szklanka cydru, którą Clef-des-Coeurs chciał wypić, kosztowała więcéj, niż kilka kwart krwi! Gdyby był tak zrobił jak ja, i poszedł zaraz, jak kazał porucznik, przetrząsnąć ten wściekły płot, biedni towarzysze moi nie pływaliby teraz po tym brudnym stawie, jak łodzie rybackie!
Podczas gdy to się działo na podwórzu, naczelnicy Wandei i dowódcy Szuanów obradowali ze szklankami w rękach pod przewodnictwem margrabiego de Montauran. Częste oblewanie dyskusyi winem Bordeaux ożywiło ją mocno, tém bardziéj, gdy ku końcowi stała się poważną i zajmującą. Przy deserze, w chwili, gdy plan wspólnych działań wojennych zadecydowano, królewscy podnieśli toast na cześć Bourbonów. W téjże chwili rozległ się odgłos wystrzału Pille-Miche’a, jak gdyby echo téj niszczącéj wojny, którą konspiratorowie, dzieci szlachetnych rodzin, wydawali Rzeczypospolitéj. Pani du Gua zadrżała, a giest, jakim zdradziła się jéj radość z tego, że uczuła się oswobodzoną nazawsze od swéj rywalki, zwrócił uwagę wszystkich współbiesiadników, którzy się obejrzeli znacząco po sobie. Margrabia wstał od stołu i wyszedł.
— On ją jednak kochał! — rzekła z ironią pani du Gua. Idźno za nim, panie de Fontaine; nie trzeba go zostawiać samego, będzie nudny jak nieszczęście, jeżeli mu pozwolimy czarne myśli trawić samemu.
Wstała i przysunęła się do okna, wychodzącego na podwórze, pragnąc chociaż zdaleka i niby przypadkiem dojrzéć trupa Maryi. Stąd mogła rozróżnić w dali, przy ostatnich promieniach bladego księżyca na zachodzie karetkę, biegnącą po alei, wysadzanéj jabłoniami, z niezmierną szybkością; welon panny de Verneuil, porwany wiatrem, powiewał nad karetą. Na ten widok pani du Gua, rozwścieklona, porzuciła zgromadzenie.
Margrabia oparty o filar przedsionka, zagłębiony w smutnych medytacyach, patrzył bezmyślnie na stupięćdziesięciu blisko Szuanów, którzy po rozdziale zdobyczy, odbytym w ogrodzie, powrócili dokończyć baryłki cydru i spożyć bochenki chleba, przeznaczone dla Błękitnych. Żołnierze ci nowego rodzaju, na których opierały się nadzieje monarchii, pili, podzieliwszy się na grupy, podczas kiedy na grobli, leżącej naprzeciw przedsionka, siedmiu lub ośmiu zpomiędzy nich zabawiało się wrzucaniem do wody trupów niebieskich, obciążając ich ładunkiem kamieni. Ten widok, połączony z wrażeniami, jakie budziły kostiumy i wyrazy oblicza tych ludzi okrutnych i barbarzyńskich a nie troszczących się o nic, tak był niezwykły i tak nowy dla pana Fontaine, któremu wojska wandejskie inną, szlachetniejszą przedstawiały postać, że korzystając ze sposobności, zapytał margrabiego:
— I cóż pan myślisz zrobić z podobnego rodzaju bestyami?
— Nic wielkiego, nieprawdaż, kochany hrabio! — odparł Gars.
— Czy nauczą się oni manewrować wobec republikanów?
— Nigdy!
— Czy chociaż kiedykolwiek nauczą się rozumiéć i wykonywać twoje rozkazy, margrabio?
— Nigdy!
— Na cóż więc się przydadzą?
— Do zatopienia miecza we wnętrznościach Rzeczypospolitéj — odparł margrabia głosem grzmiącym — do zajęcia w trzech dniach Fougères a w dziesięciu całéj Bretanii! Słuchajcie, panowie — rzekł daléj łagodnie — wracajcie do Wandei. Niech tylko d’Autichamp, Suzannet, opat Bernier, idą tak szybko jak ja, niech nie traktują z pierwszym konsulem, jak mnie dochodzą smutne wieści — uścisnął przy tych słowach rękę Wandejczyka — a będziemy za dni dwadzieścia pod Paryżem.
— Ależ Rzeczpospolita wysyła przeciw nam sześćdziesiąt tysięcy ludzi i gienerała Brune?
— Sześćdziesiąt tysięcy ludzi! Czy doprawdy? — odparł margrabia z pogardliwym śmiechem. A z czémże Bonaparte będzie prowadził kampanię włoską? Co do gienerała Brune, on nie przyjdzie; Bonaparte wysłał go przeciw Anglikom do Holandyi, a tutaj zastąpi go gienerał Hédouville, przyjaciel naszego przyjaciela Barrasa. Czy rozumiecie mnie?
Słysząc te słowa pan de Fontaine spoglądał na margrabiego de Montauran wzrokiem dowcipnym i przenikliwym, którym zdawał się powątpiewać, czy on sam rozumie sens wyrazów, jakie wygłasza. Dwaj młodzi ludzie pojęli się doskonale w jednéj chwili, ale młody gienerał dodał:
— Panie de Fontaine, czy znasz pan mój herb? Godłem mojém wytrwać aż do śmierci.
Hrabia de Fontaine wziął za rękę Montaurana i, uścisnąwszy go, rzekł:
— Zostawiono mię zabitego na polu Quatre-Chemins, więc o panu nie wątpię. Ale wierz memu doświadczeniu, czasy się zmieniły...
— O! to prawda! — rzekł La Billardière, który nadszedł właśnie. Jesteś młody, margrabio! Słuchajcie! Nie wszystkie wasze dobra zostały sprzedane...
— Czy można zrozumiéć przywiązanie bez poświęcenia? — rzekł Montauran.
— Czy znasz pan dobrze króla? — zapytał La Billardère.
— Znam!
— Podziwiam cię.
— Król — rzekł młody gienerał — to kapłan, a ja biję się za moję wiarę.
Rozeszli się. Wandejczyk, przekonany o konieczności zgodzenia się z faktami dokonanemi a zatrzymując w sercu swoję wiarę, La Billardière zdecydowany wrócić do Anglii, Montauran z postanowieniem walczenia na zabój i zmuszenia zwycięstwami, o których marzył, Wandejczyków do wspólnéj akcyi.
Wypadki te tyle walk i wzruszeń wznieciły w sercu panny de Verneuil, iż zasunąwszy się, zmęczona, prawie bezprzytomna, jak umarła w głąb powozu, wydała tylko rozkaz pocztylionowi, ażeby jechał do Fougères. Fanszeta milczała również. Pocztylion, który obawiał się nowéj awantury, pośpieszał, co tylko konie wyskoczyć mogły, ku gościńcowi i niezadługo przypędził pod Pélerinę.
Marya de Verneuil przebyła w gęstéj i białawéj mgle porannéj piękną i obszerną dolinę Couësnon, gdzie ta cała historya się zaczęła i zaledwie dojrzéć zdołała z wierzchołka góry skałę, na któréj zbudowane miasto Fougères. Dzieliły jeszcze podróżnych od miasta dwie mile drogi. Czując się przejętą zimnem, panna de Verneuil pomyślała o biednym żołnierzu, który tam wisiał po-za karetą i kazała mu, pomimo jego wzdragania się, wsiąść do powozu obok Fanszety.
Widok Fougères wyrwał ją na chwilę z zadumy. Zresztą straż postawiona przy bramie ś-go Leonarda odmówiła wejścia nieznajomym i panna de Verneuil musiała ocknąć się, aby pokazać swój bilet ministeryalny. Wjeżdżając do tego ufortyfikowanego miasteczka, poczuła się nareszcie bezpieczną od wszelkiéj napaści. W Fougères obrońcy miasta jedynemi byli jego mieszkańcami. Pocztylion nie znalazł jéj schronienia innego, jak dom pocztowy.
— Pani — rzekł Błękitny, którego uratowała od niechybnéj śmierci — jeżeli kiedykolwiek będziesz potrzebowała utraktować pchnięciem szabli jakiego nieszczęśliwego śmiertelnika, pamiętaj, że moje życie do ciebie należy. Jestem dobry do tego. Nazywam się Jan Falcon, przezwany Beau-Pied, sierżant pierwszéj kompanii zuchów Hulota, siedemdziesiątéj drugiéj półbrygady, zwanéj la Mayençaise. Proszę mi darować moję próżność i przechwałki, ale, jak w téj chwili, nie mam nic innego na pani usługi, nad zwykłą duszę prostego sierżanta — i basta!
Wykręcił się na piętach i odszedł pogwizdując.
— Im głębiéj się schodzi po drabinie społecznéj — rzekła gorzko Marya — tém więcéj znajdujemy uczuć szlachetnych, bez ich zewnętrznych, ostentacyjnych oznak. Margrabia i potomek starożytnéj szlachty daje mi śmierć za życie, a ten sierżant prosty... Ale dajmy temu pokój...
Gdy nareszcie piękna Paryżanka ułożyła się w ciepłém i wygodném łóżku, Fanszeta oczekiwała przyjaznego słówka, do którego nawykła była. Widząc ją niespokojną i wyczekującą, Marya skinęła na nią życzliwie, ale i ze smutkiem.
— I to się nazywa jeden dzień, Fanszeto — rzekła. Postarzałam się o lat dziesięć.
Nazajutrz rano przyszedł Korentyn, chcąc się zobaczyć z panną de Verneuil. Wpuszczono go.
— Fanszeto — rzekła — nieszczęście moje musi być straszne, teraz dopiéro czuję jego ogrom, gdy widzę, że Korentyn nie wydał mi się strasznym.
Niemniéj jednak, na widok tego człowieka, doznała po raz tysiączny jakiegoś wstrętu instynktowego, który przez dwa lata znajomości ułagodzić się nie dał.
— No i cóż — rzekł z uśmiechem — ja byłem pewny, że się uda. Więc to nie on był?
— Korentynie — odpowiedziała powolnie z wyrazem boleści na twarzy — nie mów mi o téj sprawie, dopóki ja sama o niéj mówić nie zacznę.
Zaczął więc przechadzać się po pokoju, rzucając na pannę de Verneuil ukośne spojrzenia, starając się odgadnąć tajemne myśli téj kobiety, któréj wzrok miał dosyć pewności siebie, ażeby zmieszać w jednéj chwili najodważniejszego z mężczyzn.
— Przewidziałem to niepowodzenie — rzekł po chwili; gdybyś pani zamierzała urządzić swoję kwaterę główną w tém mieście, to wiedz pani, że ja tu już jestem zagospodarowany. Jesteśmy w samém ognisku szuaneryi. Czy chcesz pani tu zostać?
Odpowiedziała twierdzącym znakiem głowy, z którego Korentyn wyciągnąć mógł poczęści prawdziwe wnioski o wczorajszych wypadkach.
— Wynająłem dla pani domek, własność narodową, dotąd niesprzedaną. W téj okolicy ludzie bardzo są jeszcze zacofani. Nikt nie śmiał kupić téj rudery, bo należy do pewnego emigranta, mającego opinię brutala. Domek ten leży tuż przy kościele ś-go Leonarda, i słowo honoru daję, przepyszny stamtąd widok. Z psiarni téj można jeszcze skorzystać, jest zupełnie jeszcze mieszkalną. Chcesz pani?
— I owszem, natychmiast — zawołała.
— Potrzeba mi jeszcze kilku godzin, aby go uporządkować, oczyścić i urządzić tak, abyś tam pani znalazła wszystko w swoim guście.
— Mniejsza o to! — odparła. Mieszkałabym chętnie w klasztorze, w więzieniu nawet! W każdym razie urządź się pan tak, żebym mogła dziś wieczór jeszcze odpocząć tam w najgłębszéj samotności. Idź pan, zostaw mię samę. Obecność pańska jest mi nieznośna. Chcę zostać sama z Fanszetą — lepiéj mi będzie z nią, niż z kimkolwiek, niż z sobą samą nawet! Żegnam pana — no! idźże pan już.
Wyrazy te wymówione szybko, rozmaicie akcentowane, i noszące na sobie kolejno cechę kokieteryi, despotyzmu i namiętności świadczyły o zupełném jéj uspokojeniu się. Sen zapewne powolnie uporządkował w jéj umyśle wrażenia dnia poprzedniego i zastanowienie doradziło jéj zemstę. Jeżeli smutny jaki wyraz przebiegł jeszcze czasami po jéj twarzy, to zdawał się on jedynie świadczyć o zdolności, jaką posiadają kobiety, zamykania w swéj duszy najbardziéj egzaltowanych uczuć i téj dosyć zwykłéj u nich siły uśmiechania się z wdziękiem w téj saméj chwili, gdy tworzą w umyśle projekta zguby dwóch ofiar.
Pozostała sama, zajęta myślami, w jakiby sposób dostać margrabiego w swoje ręce. Po raz pierwszy w życiu, kobieta ta żyła według swéj własnéj woli, i z życia tego wyniosła pragnienie zemsty, zemsty nieskończonéj, zupełnéj. Była to jedyna jéj myśl, jedyna namiętność. Słowa i starania Fanszety około niéj nie wywołały odpowiedzi ani zajęcia, zdawała się spać z otwartemi oczyma. Długi ten dzień minął bez jednego giestu, bez jednego czynu, któryby świadczył nazewnątrz o uczuciach zamyślonéj kobiety. Leżała przez cały dzień na sofie, którą sobie zrobiła z krzeseł i poduszek. Wieczorem dopiéro niedbale wyrzekła następujące słowa do Fanszety:
— Dziecko moje, wczoraj zrozumiałam, że można żyć dla miłości, dziś rozumiem, że można umrzéć dla zemsty. Tak! żeby go wynaleść tam, gdzie on jest, spotkać go znowu, podbić i posiąść dla siebie — dałabym życie. Ale jeżeli za kilka dni człowiek ten, który mną pogardził, nie będzie u nóg moich upokorzony i posłuszny, jeżeli nie zrobię zeń najpokorniejszego sługi! wtedy stanę się niższą, niż wszystko, przestanę być kobietą, przestanę być samą sobą!
Dom, który Korentyn wynajął dla panny de Verneuil, dawał dosyć pola upodobaniom w zbytku i elegancyi, wrodzonym téj szczególnéj kobiecie. Nagromadził on tu wszystko, co powinno jéj się było podobać; ze starannością kochanka dla kochanki, albo raczéj człowieka potężnego, który usiłuje pozyskać sobie podobną istotę, potrzebną mu chwilowo. Nazajutrz przyszedł prosić pannę de Verneuil, aby udała się do tego zaimprowizowanego pałacyku.
Jakkolwiek nie zrobiła nic więcéj jak się przeniosła ze skleconéj ze stołków sofy na starożytną pyszną ottomankę, jaką Korentyn dla niéj wynaleść zdołał, fantastka ta objęła dom w posiadanie, jak gdyby rzecz od dawna do niéj należącą. Z prawdziwie królewską obojętnością przyjęła wszystko, co tam znalazła. Okazała nawet jakąś nagłą sympatyę dla niektórych mebelków, które przyswoiła sobie tak, jak gdyby jéj były dawną własnością. Szczegóły to pospolite, ale nie powinny być obojętnemi dla malarzy takich charakterów. Zdawałoby się, że jakiś sen dziwny przedwczesny zapoznał ją poprzednio z tém mieszkaniem, w którem żyła swoją nienawiścią tak, jak gdyby żyła — miłością.
— Przynajmniéj — mówiła sama do siebie — nie wzbudziłam w nim nędznego uczucia litości, które zabija: nie on mi życie ocalił! O pierwsza moja, jedyna i ostatnia miłości! cóż za rozwiązanie! W jednéj chwili, jednym skokiem rzuciła się na przelęknioną Fanszetę. Czy ty kochasz? — pytała. O tak! kochasz, przypominam sobie! Ach! jakże jestem szczęśliwa, że mam przy sobie kobietę, która mię rozumie. A więc, biedna Fanszeto, czyż mężczyzna nie jest przerażającą istotą! Ha! mówił, że mnie kocha, a nie wytrzymał najmniejszéj z prób! Ach! gdyby świat cały go odepchnął, byłby znalazł w méj duszy jedyne schronienie, gdyby świat cały go oskarżył, jabym go jedna broniła! Niegdyś widziałam świat przepełniony snującemi się po nim istotami, ale i świat ten i istoty owe były mi obojętne; świat był smutny, ale nie straszny, ale teraz, cóż mi świat cały bez niego! Więc on będzie żył, a ja nie będę przy nim, nie będę go widziała, nie będę z nim mówiła, nie będę go czuła, trzymała, ściskała!... Ach! zaduszę go wprzód własnemi rękami, gdy będzie spał!...
Przerażona Fanszeta przypatrzyła się jéj w milczeniu.
— Zabić tego, którego się kocha? — rzekła nareszcie słodkim głosem.
— Tak, gdy już nie kocha.
Ale po tych okropnych słowach, ukryła twarz w dłoniach, usiadła napowrót na sofie i siedziała tak w milczeniu.
Nazajutrz wszedł do jéj pokoju człowiek jakiś, nie anonsując się. Miał on surowy wyraz twarzy. Był-to Hulot. Podniosła oczy i zadrżała.
— Przychodzisz pan zażądać rachunku z powierzonych mi żołnierzy, przyjaciół twoich?... Nie żyją!
— Wiem o tém — odparł. — Zginęli, a śmierć wzięła ich nie w służbie Rzeczypospolitéj.
— Dla mnie i przeze mnie zginęli! — wykrzyknęła. — Będziesz mi pan mówił o ojczyźnie. Ale powiedz mi, czy ojczyzna wraca życie tym, którzy dla niéj giną, czy mści się chociaż ich śmierci! Ja ich pomszczę przynajmniéj!
Ponure obrazy katastrofy, któréj była ofiarą, rozwijały się szybko i gwałtownie w jéj wyobraźni i piękna ta istota, dla któréj wstyd i skromność najsilniejszą były bronią kobiecą, miała w tej chwili ruchy szalone i krokiem, męskim prawie, szła ku olśnionemu komendantowi.
— Za kilku zamordowanych żołnierzy ja przyprowadzę pod topór waszych gilotyn głowę jednę, która warta więcéj od głów tysięcy! — rzekła. — Kobiety rzadko wojują, ale choć starym jesteś żołnierzem, mógłbyś się w mojéj szkole wiele ciekawych forteli wojennych wyuczyć! Oddam na żer waszych bagnetów całą rodzinę: jego przodków i jego samego, jego przyszłość, jego przeszłość, wszystko! O ile byłam dlań dobrą i szczerą, o tyle teraz będę fałszywą i podstępną. Tak, komendancie, przywiodę tego dumnego szlachcica do mego łóżka, z którego gdzie indziéj nie wyjdzie, jak na szafot! Tak! tak stanę się pewną, że nie będę miała rywalki. Nędznik sam wydał wyrok śmierci na siebie: dzień bez jutra, powiedział... Wasza Rzeczpospolita i ja będziemy pomszczeni. Rzeczpospolita! — zaczęła znowu głosem, którego dziwny akcent przeraził Hulota. Więc on umrze za to, że podniósł broń przeciw ojczyźnie? Więc Francya ukradnie mi moję zemstę! Ach! jakże życie jest marne! Jedna śmierć jednę tylko zbrodnię okupić może. Ale jeżeli ten panicz ma jednę tylko głowę, ja będę miała jednę całą noc, aby mu dać uczuć, o ile więcéj traci niż życie! Przedewszystkiém jednak komendancie, ty, który go zabijesz (tu wydarło się jéj z piersi westchnienie), proszę cię, czyń tak, aby nic nie zdradziło mojéj zdrady, i żeby legł pewny mojéj wierności! O nic cię więcéj nie proszę! Niech widzi mnie tylko jedynie i moje pieszczoty!
Zamilkła a za purpurą jéj twarzy Hulot i Korentyn dostrzegli, że gniew i szał namiętny nie zdołały zabić całkowicie w niéj wstydu. Marya drżała gwałtownie wymawiając te słowa. Wsłuchiwała się w nie sama jakby wątpiła, że to ona je wyrzekła, i zadrżała znowu naiwnie, robiąc giest kobiety, któréj z rąk się zasłona wymknęła.
— Ale miałaś go pani w swych rękach — rzekł Korentyn.
— Prawdopodobnie — odrzekła z goryczą.
— Dlaczegoż mnie było wstrzymywać, gdy go schwytałem — zapytał Hulot?
— Ależ, komendancie, nie byliśmy pewni wtedy, że to on!
Mówiąc to, przechadzała się gwałtownemi krokami po izbie i rzucała groźne spojrzenia na obu widzów téj burzy. Nagle uspokoiła się. — Nie poznaję się — zawołała głosem prawie męskim. — Nie czas rozmawiać! Trzeba iść po niego!
— Iść po niego! — zawołał Hulot — ależ, kochane dziecko, nie wiesz chyba, co mówisz, nie wiesz pewno, że nie jesteśmy panami okolicy, i że jeżeli się ośmielisz wyjść za bramy miasta, zostaniesz pochwyconą i zginiesz niedaléj, jak o jakie sto kroków.
— Dla tych, którzy się chcą zemścić, niéma niebezpieczeństwa — odpowiedziała z giestem wzgardy, którym wygnała z izby obu świadków swego szału.
— Co za kobieta! — krzyknął Hulot wychodząc z Korentynem. Co-za myśli niedorzeczne mają ci naczelnicy policyi w Paryżu! Ona nigdy nam go nie dostawi — dodał, kręcąc głową.
— O! dostawi! — odparł Korentyn.
— Czyż nie widzisz, że ona go kocha?
— Właśnie dlatego. Zresztą — rzekł Korentym, spoglądając na zdziwionego komendanta — ja tu jestem, ja nie dam jéj zrobić głupstwa, gdyż według mnie, kolego, niema miłości, która byłaby wartą 300,000 franków.
Gdy pokojowy dyplomata pożegnał starego wiarusa, ten ostatni powiódł za nim oczyma, a gdy odgłos kroków jego ucichł, westchnął, mówiąc sam do siebie:
— Już to jednak czasem szczęście być tak głupim, jak ja! Do stu piorunów. Gdybym spotkał Garsa, wybiłbym się z nim na pałasze, jak-em Hulot! Gdyby potrzeba było sądzić tego lisa, teraz, gdy potworzono sądy wojenne, uważałbym swoje sumienie tak brudném, jak koszula młodego rekruta, co pierwszy raz idzie w ogień!
Rzeź w Vivetière i żądza pomszczenia dwóch towarzyszy o tyle przyczyniły się do powtórnego przyjęcia przez Hulota dowództwa, o ile odpowiedź nowego ministra wojny Berthiera, w któréj uwiadomił go, że w obecnych okolicznościach dymisyi jego przyjąć nie może. Do depeszy ministeryalnéj dołączony był list poufny, w którym minister, nie objaśniając o misyi, powierzonéj pannie de Verneuil, pisał mu, że wypadek ten, nie mający nic z tokiem wojny wspólnego, nie powinien wpływać na jego czynności. Współudział naczelników wojennych, pisał minister, powinien ograniczać się w téj sprawie na dopomaganiu téj szanownéj obywatelce, jeżeli tego okaże się potrzeba.
Dowiedziawszy się z raportów, że ruchy Szuanów zdradzają zamiar skoncentrowania ich sił w okolicy Fougères, Hulot sprowadził tajemnie, zdwojonemi marszami, dwa bataliony swéj półbrygady do tego miasta. Niebezpieczeństwo ojczyzny, nienawiść dla arystokratów, których stronnicy zagrażali wielkiemu obszarowi ziemi francuskiéj, przyjaźń, wszystko łączyło się, aby powrócić staremu żołnierzowi zapał młodości.
— Otóż to jest życie, jakiego pragnęłam — wykrzyknęła panna de Verneuil, gdy się znalazła sama z Fanszetą. Jakkolwiek szybko płyną godziny, są one dla mnie wiekami myśli!
Wzięła za rękę Fanszetę i głosem pierwszego skowronka, co zanuci po burzy, wypowiedziała następujące słowa:
— A jednak cokolwiek pocznę, moje dziecko, widzę zawsze przed sobą tę parę ust purpurowych, ten podbródek lekko podniesiony, te oczy pełne ognia i słyszę ciągle: wio! naszego pocztyliona. Marzę! a jednak dlaczegoż tyle nienawiści po przebudzeniu!
Westchnęła ciężko, podniosła się, potém, pierwszy raz od wejścia do tego domu, zaczęła rozpatrywać się w krajobrazie téj krainy, wydanej na pastwę wojny domowéj przez tego okrutnego szlachcica, którego chciała zwalczyć sama. Pociągnięta pysznym widokiem wyszła z domku, aby odetchnąć swobodniéj pod stropem nieba, i puściła się drogą bez wyboru, a jeżeli znalazła się na skwerze miejskim, zpewnością zaprowadził ją tam ten zły demon naszéj duszy, który każe nam szukać nadziei w niedorzeczności. Myśli, poczęte pod wpływem tego uroku, często się spełniają, ale wtedy przypisują zwykle to przewidzenie przyszłości potędze, zwanéj przeczuciem. Potęga to niewytłomaczona, ale istotna, którą namiętność zawsze ma na swoje rozkazy, jak pochlebcę, który wpośród licznych kłamstw powie czasem prawdę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Bronisław Zawadzki.