Szuanie czyli Bretania w roku 1799/Rozdział 3

<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Szuanie czyli Bretania w roku 1799
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1884
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisław Zawadzki
Tytuł orygin. Les chouans
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III.

Dzień bez jutra..

Ostatnie wypadki téj historyi, zależne od topografii miejsca, na którém zaszły, czynią koniecznym dokładny opis całéj okolicy, bez którego rozwiązanie byłoby niezrozumiałém.
Miasto Fougères zbudowane jest w części na skale łupkowéj, która sterczy, jakby runęła pod stopy łańcucha gór, zamykającego na zachód wielką dolinę Couësnon, i przybierającego różne nazwiska stosownie do miejscowości, jakie przebiega. Tak wzniesione miasto odgranicza się od gór owych wąwozem, w którego głębi płynie mała rzeczułka Fançon. Część skały, zwrócona ku wschodowi, patrzy na tenże sam krajobraz, jaki daje się widziéć z wierzchołka Péleriny; od zachodu zaś nie widać nic więcéj, jak tylko smutną, pełną wężowych zakrętów dolinę Nançon. Istnieje wszakże jeden punkt, z którego objąć można całe półkole horyzontu, złożone z wielkiéj doliny i łączącéj się z nią małéj. Miejsce to wybrali mieszkańcy Fougéres na skwer spacerowy i tutaj znalazła się, idąc bez celu, panna de Verneuil — tutaj rozwiązać się miał dramat, zaczęty w Fougéres. Uwaga czytelnika powinna zwrócić się całkowicie na te szczegóły terenu, które napotykamy u szczytu „Promenady“.
Ażeby miéć wyobrażenie o widoku, jaki z téj strony przedstawia skała Fougéres, można porównać ją do jednéj z tych wież olbrzymich, nazewnątrz których budowniczowie saraceńscy przeprowadzali dokoła na każdém piętrze szerokie krużganki, połączone nawzajem kręconemi schodami. W istocie skała ta zakończoną jest gotyckim kościołkiem, którego wąskie i śpiczaste wieże, dzwonnice i sklepienia nadają jéj kształt przypominający dokładnie głowę cukru. Przed wrotami téj świątyni, wzniesionéj pod wezwaniem ś-go Leonarda, rozciąga się mały nieforemny placyk, którego grunt opiera się na prostym murze w kształcie balustrady, łączącym się z ową „Promenadą“ za pomocą stromych ścieżek z ochronnemi baryerami.
Ta nowa płaszczyzna, podobna do drugiego saraceńskiego balkonu, rozwija się dokoła skały na kilka stóp poniżéj placu ś-go Leonarda i przedstawia dosyć szeroką aleję, wysadzaną drzewami, która doprowadza do fortyfikacyj miasta. Daléj o dziesięć stóp od murów i skał podtrzymujących ten taras, który zawdzięczać należy szczęśliwemu układowi łupku oraz długoletniéj pracy ludzkiéj, istnieje droga kręta, zwana „schodami królowéj“, wykuta w skale i prowadząca do mostu zbudowanego na rzece Nançon przez Annę Bretońską. Nakoniec poniżéj pod tą drogą, która naśladuje trzeci balkon, ogrody formują tarasy stopniowo zbiegające coraz niżéj aż do rzeki, podobne do olbrzymich schodów, strojnych w kwiaty.
Równolegle z „Promenadą“ wysokie skały przyjmujące od przedmieścia, które sobą osłaniają, nazwę „gór ś-go Sulpicyusza“ ciągną się wzdłuż rzeki i spuszczają się łagodnym stokiem ku wielkiéj spadzistości, gdzie nagle załamując się, tworzą olbrzymie kolano i zwracają się ku północy. Proste te, strome niezarośnięte i ponure skały zdają się stykać z pokładem łupkowym „Promenady“; w kilku miejscach oddalone są od niéj na odległość karabinowego strzału i chronią od wiatrów północnych wąską dolinę, na sto stóp głęboką, gdzie Nançon dzieli się na trzy ramiona, zraszające łąkę, obciążoną fabrykami i okrytą płaszczem cudownéj roślinności.
Ku południowi w miejscu, gdzie kończy się tak zwane miasto i zaczyna się przedmieście ś-go Leonarda, skała Fougères załamuje się łagodnie, zniża się i schodzi do wielkiéj doliny równolegle z biegiem rzeki, którą przypiera w ten sposób do gór ś-go Sulpicyusza, tworząc wąwóz, z którego Nançon wybiega, rozdarta na dwa strumienie ku Couësnon, do któréj wpada. Śliczna ta grupa skalistych wzgórków nazywa się Nid-aux — Crocs, a dolina, którą tworzą, nazywa się Gibarry; żyzne jéj łąki dostarczają znacznych ilości owego masła smakoszów, znanego pod nazwiskiem de la Prée — Valaye.
Tam, gdzie aleje „Promenady“ zbliżają się ku fortyfikacyom, wznosi się wieża zwana wieżą Papeganta. Od kwadratowéj zagrody, któréj część stanowi domek, zajęty przez pannę de Verneuil, wznosi się tam, gdzie skała nie przedstawia gładkich i równych powierzchni, mur wysoki, a część miasta osadzona na téj wyniosłéj niedostępnéj podstawie, opisuje obszerny półksiężyc, ku końcowi którego skały pochylają się i rozpadają, tworząc gościnne przejście dla rzeczki Nançon. Tam znajduje się wielka brama prowadząca na przedmieście św. Sulpicyusza, którego imię wspólném jest bramie i przedmieściu.
Daléj, na granitowym wzgórku, panującym nad trzema dolinami, w których zbiegają się różne drogi, wznoszą się stare mury i odwieczne wieże feudalnego zamku Fougères, jednéj z najpotężniejszych i największych fortyfikacyj, wzniesionych przez książąt Bretanii, mury wysokie na piętnaście stóp, grube również na tyle. Zamek ten broniony jest od wschodu wielkiém, błotnistém jeziorem, z którego wypływa Nançon obracająca wodami swemi wszystkie młyny pomiędzy bramą ś-go Sulpicyusza i zwodzonym mostem fortecy. Od zachodu broni twierdzy stroma wysokość granitowych skał, na których się zamek wznosi.
Tak więc od „Promenady“ aż do tych wspaniałych szczątków średnich wieków, zamek otoczony płaszczem z dziko pnącéj się zieleni, strojny czworobocznemi i okrągłemi wieżycami, z których w każdéj cały pułk znalazłby pomieszczenie, miasto osłonięte murami lub zrównanemi ręką ludzką prostopadłemi masami granitu tworzą olbrzymią podkowę, pełną strasznych przepaści, wposród których z pomocą czasu Bretończycy zdołali wydeptać parę wąskich ścieżynek. Gdzie-nie-gdzie z gładkiéj powierzchni wysuwają się, jakby ornamenta, granitowe gzymsy. Tu wody przesiąkają przez szczerby skaliste, na których wznoszą się węzłowate drzewa, daléj na kilku mniéj pochyłych płaszczyznach granitowych zdołała utrzymać się ziemia, rodząca chwasty, które przywabiają dzikie kozy, a daléj jeszcze wokoło zielenią pokryte łąki, powstałe w wilgotnych rozpadlinach i zdobiące swojemi kobiercami z traw i kwiecia czarne skał załomy. W głębi tego olbrzymiego leja, mała rzeczka przesuwa się krętą linią po zawsze świeżéj, zielonéj i jakby haftowanéj łące.
U stóp zamku pomiędzy masami granitu wznosi się świątynia na cześć ś-go Sulpicyusza, nadającego swoje nazwisko przedmieściu, położonemu z drugiéj strony Nançon. Przedmieście to, jakby rzucone w głębie przepaści, i kościół, którego śpiczaste wieżyce nie dochodzą do wysokości skał, zdających się chylić do upadku na nie, kąpie się malowniczo w skromnych wodach Nançon, ocienionych drzewami i zdobnych ogrodami. Przerzynają one nieregularny półksiężyc, opasany przez „Promenadę“, miasto i zamek i malowniczą swą sielankowością silny stwarzają kontrast z poważnym widokiem amfiteatru, naprzeciw którego się ciągną. Wreszcie całe Fougères, jego przedmieścia i kościoły, góry nawet ś-go Sulpicyusza otoczone są wyżynami Rillé, stanowiącemi ogólny obwód zewnętrzny wielkiéj doliny Couësnon.
Oto są najwybitniejsze rysy téj natury, któréj głównym charakterem jest surowa dzikość, złagodzona rozkosznym pejzażem i szczęśliwém połączeniem wspaniałych wysiłków pracy ludzkiéj z kaprysami gruntu załamanego w najróżnorodniejsze kształty wskutek jakichś dziwnych kontrastów, jakichś niedających się przewidziéć okoliczności, które dziwią, trwożą i zachwycają razem. Nigdy we Francyi nie spotka podréóżny sprzeczności tak wspaniałych, jak te, które przedstawia wielki basen Couësnon i olbrzymia dolina, zapadła pomiędzy skałami Fougères i wyżyną Rillé. Są to piękności przepyszne, w których nie brak żadnego tonu, wiążącego się w majestatyczną harmonię natury. Tu wody czyste, przezrocze, bystre, góry ubrane bujną zielonością naszéj strefy, obok skały ciemne i ponure, fabryki pyszne, lekkie i wyniosłe fortyfikacye, wzniesione przez naturę, i wysokie baszty, zbudowane ręką ludzką, daléj rozliczne przejścia gry świateł i cieni, wszystkie kontrasty tak chciwie poszukiwane przez malarzy, igrają pomiędzy liśćmi przeróżnych drzew; to znowu grupy domów i domków, w których wije się ludność pracowita, a tuż przestrzenie puste, których granit nie znosi nawet białego mchu, czepiającego się najwynioślejszych skał, nareszcie wszystko, czego tylko od krajobrazu wymagać można: lekkość i gracya obok strasznych i przerażających przepaści, poemat cały, pełen magicznych efektów, boskich obrazów, cudownych niespodzianek. Bretania występuje tu w całym blasku swéj piękności!
Wieża Papeganta, na któréj zbudowany był domek zajmowany przez pannę de Verneuil, ma podstawę w saméj głębi przepaści i wznosi się do tarasu przed kościołem ś-go Leonarda. Z tego domku, odosobnionego z trzech stron, jeden rzut oka obejmuje odrazu całą podkowę, zaczynającą się od téj właśnie miedzy, całą dolinę Couësnon i plac ś-go Leonarda. Domek ten należy do szeregu zabudowań trzykroć stuletnich, wzniesionych z drzewa, a położonych równolegle z północném skrzydłem kościoła, z którém tworzą zaułek wychodzący ku bramie ś-go Leonarda, kędy właśnie zmierzała panna de Verneuil.
Ominęła ona wejście na plac kościelny, przesunęła się pod mury świątyni i zwróciła swe kroki ku „Promenadzie“. Gdy minęła daléj małą baryerkę, pomalowaną na zielono, która ciągnęła się pod drzwiami wojskowych koszar, urządzonych podówczas właśnie przy bramie ś-go Leonarda, wspaniały widok poskromił na chwilę siłę jéj namiętności. Poczęła podziwiać stąd część wielkiéj doliny Couësnon, którą oczy jéj objąć zdołały, od wierzchołka „Péleriny“ aż do płaszczyzny, która przechodziła do Vitré, poczém wzrok jéj spoczął na tak zwaném Nid-aux-Crocs i na wyniosłościach doliny Gibarry, których grzbiety tonęły w świetlanych mgłach, przepełnionych blaskiem zachodzącego słońca. Przeraziła ją głębia doliny Nançon, któréj najwyższe nawet topole dosięgały zaledwie szczytami do muru ogrodów położonych pod „schodami królowéj“.
Nakoniec idąc daléj, coraz nowe spotykała niespodzianki dla oka, i przybyła aż do punktu, z którego dojrzéć mogła przez szczerby doliny Gibarry wielką dolinę i cudowny krajobraz w owalnych ramach podkowy miasta. O téj porze dnia, dym wznoszący się znad domów przedmieścia i dolin tworzył w powietrzu chmurę, która pozwalała widziéć przedmioty jakby pod błękitnym baldachimem; zbyt żywe blaski dnia poczęły się już przyćmiewać; firmament przybierał szaro-perłowe odcienie; księżyc zaczął się wynurzać na wschodzie, rzucając blado-jasne światło na tę cudowną przepaść; wszystko nareszcie zdawało się nakłaniać duszę do marzeń i dopomagać jéj do wywołania z mgły obrazów ukochanych osób. Wtém, w jednéj chwili, ani czerwone dachy przedmieścia ś-go Sulpicyusza, ani kościół, ani wiekowy płaszcz zieleni, którą okrywają się mury staréj fortecy i wpośród któréj Nançon pieni się pod kołami młynów, nic już jéj więcéj nie zajmowało. Napróżno zachodzące słońce rzucało złote snopy swoich promieni i czerwone swe łuny na śliczne górskie domki rozsiane po skałach i w głębiach doliny, ona stała nieruchoma na szczycie skały ś-go Sulpicyusza. Nadzieja szalona, która ją tu popchnęła, w jednéj chwili ziszczała się jakby cudem. Wpośród pni i gałęzi wielkich drzew, pokrywających przeciwległy wierzchołek, zdawała się poznawać, pomimo skór kozich, które ich ukrywały, wielu zpomiędzy współbiesiadników strasznéj uczty w Vivetière; pomiędzy niemi wyróżniał się się Gars, którego najlżejsze ruchy rysowały się wyraźnie na tle łagodnego światła na zachodzie. O kilka kroków po-za grupą główną dojrzałą także swoję straszną nieprzyjaciółkę, panią du Gua.
Przez chwilę zdawało się pannie de Verneuil, że wszystko to jest marzeniem, ale nienawiść ku rywalce dała jéj wkrótce poznać, że wszyscy ci, których w tém pozorném marzeniu widziała, byli ludźmi z krwi i z kości. Głęboka uwaga, z jaką śledziła każdy giest margrabiego, przeszkadzała jéj zauważyć, że pani du Gna zwróciła ku niéj lufę swéj długiéj strzelby. Niedługo odgłos wystrzału rozbudził echa gór, a kula która świsnęła nad głową Maryi przekonała ją o zręczności jéj rywalki. „Przysyła mi swą kartę wizytową“ — rzekła do siebie z uśmiechem. W téjże chwili głośne i liczne: „Kto idzie?“, powtarzane przez rozstawione czaty od zamku aż do bramy ś-go Leonarda ostrzegło Szuanów o środkach ostrożności, przedsięwziętych przez mieszkańców Fougères, kiedy najmniéj nawet dostępna część miasta tak mocno była strzeżoną.
— To ona a tamto on — zawołała.
Iść tam, gdzie był margrabia, iść za nim, podejść go, porwać, była to myśl poczęta w głowie Maryi z szybkością błyskawicy. Jestem bez broni — zauważyła. Pomyślała o swym wyjeździe z Paryża i o tém, że w ostatniéj chwili rzuciła w jedno ze swoich pudeł elegancki sztylet, niegdyś noszony przez jakąś sułtankę, którym pragnęła się zaopatrzyć wyjeżdżając na plac boju, jak owi pocieszni turyści, którzy zaopatrują się w album dla zapisywania w niém myśli, jakie im przyjdą do głowy w czasie podróży; ale mniéj w owéj chwili zajmowała ją myśl o krwi, któréj rozlania mogła czuć potrzebę, niż sama przyjemność noszenia u boku pysznego jataganu, wysadzanego drogiemi kamieniami i igrania z tą stalą, czystą jak łza. Trzy dni temu mocno żałowała, że broni téj nie miała przy sobie, gdy chcąc uniknąć ohydnych mąk, jakie jéj gotowała rywalka, pragnęła sobie saméj śmierć zadać. W jednéj chwili, z niesłychaną szybkością powróciła do siebie, wyrwała z pudła sztylet, zatknęła go za pas, przewiązała się wielkim szalem, pokryła włosy czarną koronką, włożyła na głowę jeden z tych kapeluszy wielkich o szerokich skrzydłach, jakie nosili Szuanie, a który należał do służącego tego domu, i z tą przytomnością umysłu, jaką czasami budzą namiętności, chwyciła rękawiczkę margrabiego daną jéj przez Marche-a-Terre’a, jako paszport, potém odpowiedziała na zapytanie Fanszety:
— Cóż chcesz? Pójdę za nim w piekło nawet! — i wróciła na opuszczone stanowisko.
Gars był jeszcze na tém samém miejscu — ale sam. Uważając kierunek jego dalekowidza, można było wnioskować, że bada skrupulatnie, że ścisłością wojenną dowódcom właściwą, rozmaite skręty Nançon, schody królowéj i drogę, która od bramy św. Sulpicyusza ciągnie się wzdłuż kościoła dokoła góry, łącząc się z gościńcami pod ogniem twierdzy.
Panna de Verneuil zwróciła się ku małéj ścieżce, wydeptanej przez dzikie kozy i ich pasterzy, dopadła schodów królowéj, zbiegła do głębi przepaści, przebyła Nançon, przebiegła przedmieścia, odgadła jak ptak pustyni swoję drogę wpośród niebezpiecznych przepaści skał ś-go Sulpicyusza, dosięgła niezadługo śliskiéj drogi, wyrżniętéj w granicie, i mimo gałęzi kolących liści iglastych krzewów, pomimo drobnych kamyków, które się na niéj jeżyły, poczęła drogą tą piąć się ku górze z tą energią nieznaną zapewne mężczyźnie, ale którą kobieta uniesiona namiętnością, posiada — zapewne chwilowo.
Noc zeszła Maryę w chwili, gdy starała się rozpoznać, przy bladych promieniach księżyca, drogę, którą musiał udać się margrabia. Staranne badania bezowocne i głęboka cisza, która panowała całéj okolicy, dały jéj poznać, że miejscowość tę opuścili już Szuanie i ich naczelnik.
Cały wysiłek namiętności upadł w jednéj chwili z nadzieją, która go wzbudziła. Znajdując się sama, wśród nocy, w okolicy nieznanéj a będącéj teatrem zaciętéj wojny domowéj, Marya zastanowiła się, a uwagi Hulota i strzał pani du Gua, przejęły ją dreszczem trwogi. Spokój nocy, tak głęboki w górach, pozwalał jéj słyszéć każdy szelest najmniejszego nawet listka, oderwanego lekkim podmuchem wiatru, i szmery te łagodne, trwożliwe drżały w powietrzu, dając miarę samotności i ciszy w naturze. Wiatr panował w nadpowietrznych sferach, unosząc z pewną gwałtownością chmury, i, wywołując w ten sposób ciągłe zmiany światła i cieni, przerażał jeszcze bardziej Maryą, nadając przedmiotom najzwyklejszym kształty fantastyczne i groźne. Zwróciła oczy ku domkom miasta Fougères, których światła błyszczące w oknach były tém dla niéj, czém gwiazdy są dla stropów horyzontu, i nagle spostrzegła wieżę Papeganta. Od jéj własnego mieszkania oddzielała ją mała tylko przestrzeń, ale przestrzeń ta była przepaścią! Przypomniała sobie wszystkie niebezpieczeństwa drogi, jaką przebyła, ażeby się tu dostać, i przyszła do przekonania, że trudniéj byłoby jéj powrócić teraz tąż samą drogą do domu, aniżeli iść daléj do zamierzonego celu. Pomyślała, że rękawiczka margrabiego oddali od niéj niebezpieczeństwo téj nocnéj przechadzki, jeżeli Szuanie plądrują po okolicy. Jedna tylko pani du Gua mogła być dla niéj istotnie niebezpieczną. Na tę myśl Marya pochwyciła za sztylet, który miała u pasa, i skierowała swoje kroki ku wiejskiemu domkowi, którego dach spostrzegła z wierzchołka okolicy ś-go Sulpicyusza.
Szła jednak już znacznie wolniéj, gdyż nie znała dotąd ponurego majestatu, który przygniata istotę samotną, błądzącą w nocy wśród dzikiéj okolicy, kędy ze wszystkich stron wyniosłe góry zdają się pochylać ku sobie głowy, jakby zebrani na wspólną naradę olbrzymi. Szelest jéj własnéj sukni, zatrzymywanéj i zaczepiającéj się o gałęzie, nieraz o drżenie ją przyprawiał, i nieraz przyśpieszała kroku, aby się zatrzymać na chwilę, jakby pod grozą zbliżającéj się śmierci. Niezadługo jednak okoliczności przybrały charakter taki, wobec którego najodważniejszy mężczyzna nie mógłby utrzymać się w równowadze i wobec którego pannę de Verneuil ogarnęło przerażenie, które tak silnie naciska sprężynę życia, iż wszystko u człowieka natenczas bywa bezgraniczném, zarówno siła jak śmiałość. Najsłabsze istoty w takich chwilach zdolne są do czynów, wymagających olbrzymiéj siły, a najsilniejsi tracą nieraz zmysły z bojaźni.
Marya posłyszała w bardzo małéj odległości od siebie dziwne jakieś szmery, wyraźne i niepochwytne zarazem. Jak noc ta zmienna, to świetlana, to znowu ciemna, tak i głosy te zdradzały jakiś chaos i zamieszanie, a ucho z trudnością je chwytało. Zdawały się one wychodzić z łona ziemi, która drżała, jakby pod stopami mnóstwa maszerujących ludzi. Chwila jasności księżycowéj pozwoliła pannie de Verneuil dojrzéć o kilka kroków od siebie długi szereg ohydnych postaci, które poruszały się, jak kłosy na roli, i posuwały się naprzód, jak mary tajemnicze. Widziała je tylko przez mgnienie oka, ciemność bowiem zapadła, jak czarna zasłona, i zakryła przed nią ten straszny obraz, z którego wyszczerzało się mnóstwo żółtych i błyszczących oczów. Zerwała się szybko i pobiegła na szczyt wzgórka, uciekając przed trzema z tych postaci, które się do niej zbliżały.
— Widziałeś? — zapytał jeden.
— Poczułem wiatr zimny, gdy przebiegł koło mnie — odrzekł drugi stłumionym głosem.
— Odetchnąłem, jakby chłodném i wilgotném powietrzem cmentarza — odezwał się trzeci.
— Czy on biały? — zapytał znowu pierwszy.
— Dlaczego on jeden powrócił z tych, którzy zginęli pod „Péleriną?“
— Dlaczego! dziwne pytanie! — odparł trzeci.
— A dlaczego zawsze mają pierwszeństwo i robią się wyjątki dla tych, którzy należą do „Serca Jezusowego?“. Niechtam! już ja wolę umrzéć bez spowiedzi, niż tłuc się po świecie, jak on, nie jedząc ani pijąc, bez krwi w żyłach i bez ciała na kościach!
— Ach!
Ten wykrzyknik, albo raczéj, ten straszny krzyk wydarł się z piersi składających tę grupę ludzi, gdy jeden z Szuanów wskazał palcem na wysmukłą postać i bladą twarz panny de Verneuil uciekającéj z niezrównaną szybkością, bez najlżejszego szelestu.
— Tam! — Patrz tutaj! — Gdzież on teraz? — Tam! — Tu! — Już znikł! — Nie! — Gdzietam? — Ale znikł... — Czy go widzisz?
Pytania te i wykrzykniki, rzucane z szybkością błyskawicy, wznosiły się jak szmer fal uderzający o brzegi.
Panna de Verneuil biegła z nieustraszoną odwagą ku domkowi i widziała mnóstwo niewyraźnych postaci, znikających za jéj zbliżeniem się z oznakami panicznego strachu. Czuła się porwaną jakby nieznaną jakąś siłą, która ją opanowała. Lekkość jéj lotu, zagadkowa dla niéj saméj, stała się nowém źródłem przestrachu dla panny de Verneuil. Postacie, które za jéj zbliżeniem zrywały się, jakby zpod ziemi i uciekały, wydając przeraźliwe jęki, przejmowały niewysłowioną bojaźnią.
Nakoniec dostała się nie bez trudu do jakiegoś zburzonego ogrodu, którego płoty i zagrody były zwalone. Zatrzymana przez wartę, pokazała jéj rękawicę Garsa. Księżyc w téj chwili oświecił twarz jéj i karabin wypadł z ręki Szuana, który ją brał na cel już, a teraz począł gwałtownie uciekać, wydając ten sam krzyk czy jęk dziki, jaki rozlegał się dokoła. Panna de Verneuil, idąc daléj, obaczyła wielkie zabudowanie, którego parę oświeconych okien zdradzało, że jest zamieszkaném, przynajmniéj w kilku pokojach, i zbliżyła się do murów jego bez przeszkody.
Przez pierwsze okno, do którego się zbliżyła, ujrzała panią du Gua i naczelników powstania, zgromadzonych w Vivetière. Przestraszona tym widokiem i przejęta świadomością niebezpieczeństwa, jakie jéj zagrażało, szybko odskoczyła i znalazła się pod okienkiem, bronioném grubą kratą żelazną. Przez nie dostrzegła w dużéj, sklepionéj sali, margrabiego, o dwa kroki zaledwie od niéj oddalonego, z wyrazem głębokiego smutku na twarzy. W sali nie było więcéj nikogo. Odbłyski ognia, przed którym siedział na prostym stołku, oświecały oblicze jego pomarańczowém i drżącém światłem, nadającém scenie téj charakter mary raczéj niż rzeczywistości. Nieruchoma i drżąca młoda kobieta przytuliła się do kraty i w ciszy ogólnéj spodziewała się usłyszéć go, gdy mówić zacznie.
Widząc go tak smutnym, bladym, z wyrazem zniechęcenia i goryczy na twarzy, pochlebiała sobie, że jest jedną z przyczyn smutku jego. Potém gniew zamienił się w politowanie, litość — w czułość, i przypomniała sobie nagle, że nie tylko uczucie zemsty ją tu przywiodło.
Margrabia podniósł się, zwolna odwrócił głowę i z pewném przerażeniem ujrzał, jakby we mgle, twarz panny de Verneuil. Na ten widok z ruchem, zdradzającym niecierpliwość, zawołał:
— Więc wszędzie w oczach będzie mi stała ta dyablica, nawet na jawie!
Ta głęboka pogarda, jaką czuł dla niéj, wydarła z piersi jéj szalony śmiech nerwowy, od którego zadrżał młody wódz Szuanów i rzucił się do okna. Panna de Verneuil usunęła się. W chwilę potém usłyszała kroki mężczyzny, którego wzięła za margrabiego de Montauran. Aby uciec przed nim coprędzéj, nie było dla niéj przeszkody dość silnéj; byłaby przeskoczyła mury i uniosła się w powietrze, byłaby odnalazła drogę do piekieł, byleby uniknąć widoku téj twarzy, na któréj ognistemi zgłoskami widziała wypisane słowa: „ja tobą pogardzam!“, a które w téj chwili słyszała, grzmiące w swych uszach z mocą trąb archanielskich.
Tak biegnąc bez zastanowienia, gdzie ją kroki uniosą, zatrzymała się nagle, czując się przejętą wilgotnym powiewem powietrza. Przerażona odgłosem kroków kilku zbliżających się ludzi, że strachu zbiegła po jakichś schodach, na które natrafiła, a które wprowadziły ją do głębi jakiéjś piwnicy. Na ostatnim stopniu stanęła i nadstawiła ucha, chcąc się dowiedziéć, w jakim kierunku zdążali ci, którzy ją tu zapędzili, ale pomimo dość silnych, chociaż nie dających się rozeznać szmerów zewnątrz, usłyszała tylko wyraźnie wychodzące z głębi ludzkie jęki, które spotęgowały jéj przestrach. Blask światła, które się ukazało u szczytu schodów, obudził w niéj znów obawę, że jéj kryjówka zostanie odkrytą i nowych sił jéj dodał do dalszéj ucieczki. W kilka chwil późniéj, gdy zebrała myśli, niepodobna jej było wytłomaczyć saméj sobie, jakim sposobem zdołała wydrapać się na dosyć gruby i szeroki mur, w którym się ukryła. Z początku nawet nie zauważyła, jak niewygodną była pozycya, w któréj musiała się trzymać. A pozycya ta stała się niebawem wprost niepodobną do zachowania. Panna de Verneuil podobną była pod łukiem sklepienia do sławnego posągu Wenery przyklękłéj, którąby amator umieścił w zbyt ciasnéj niszy. Mur ten szeroki, zbudowany z granitu, tworzył odgrodzenie pomiędzy miejscem, przeznaczoném na schody, a piwnicą, z któréj wydobywały się jęki.
Wkrótce skulona w owéj niszy dostrzegła nieznajomego sobie człowieka, okrytego skórą kozią schodzącego tuż obok niéj na dół. Skierował się pod sklepienie piwniczne nie zdradzając najmniejszym ruchem niecierpliwości poszukującego. Pragnąc jaknajprędzéj zbadać, czy jest dla niéj prawdopodobieństwo wybawienia, panna de Verneuil oczekiwała niecierpliwie, ażeby światło niesione przez nieznajomego, oświeciło piwnicę. Nareszcie dostrzegła masę jakaś bezkształtną, lecz żywą, która gwałtownemi ruchami starała się zbliżyć do pewnéj części muru. Ruchy te podobne były do konwulsyjnych szamotań się karpia, wyrzuconego z wody na piasek nadbrzeżny.
Mała pochodnia żywiczna, rzuciła wkrótce swoje błękitnawe, dymne i niepewne światło do piwnicy. Mimo ponuréj poezyi, którą wyobraźnia panny de Verneuil ubrała te ciemne sklepienia, odbijające jęki boleśnéj prośby, była ona zmuszoną przyjść do przekonania, że znajduje się w podziemnéj kuchni, od dawna opuszczonéj. Oświecona owa masa czarna zdawała się być małym człowiekiem, bardzo grubym, który wszystkie członki miał starannie związane, ale który zdawał się być porzuconym na wilgotne kamienne płyty bez żadnéj opieki ze strony tych, którzy go dzierżyli w swéj mocy. Na widok nieznajomego, trzymającego w jednéj ręce pochodnię, w drugiéj łuczywo, więzień wydał z piersi jęk głęboki, który tak silnie podrażnił wrażliwość panny de Verneuil, że zapomniała o własnym strachu, o własnéj rozpaczy, straszliwéj niewygodzie, w jakiéj wszystkie ścieśnione jéj członki cierpiały, i starała się pozostać nieruchomą.
Przybyły ze światłem Szuan wrzucił do komina wiązkę chróstu i przekonawszy się o trwałości starego żelaza do zaczepiania naczyń, wiszącego wzdłuż po nad wysoką żelazną blachą, podłożył swą pochodnią ogień pod drzewo. Panna de Verneuil poznała z wielkiém przerażeniem w przybyłym człowieku okrutnego i przebiegłego Pille-Miche’a, któremu ją niedawno darowała jéj rywalka, i którego twarz, oświecona płomieniem, podobną była do twarzy owych rzeźbionych z bukszpanu przez niemieckich artystów okopconych figur. Skarga wydobywająca się z piersi więźnia wywołała straszny uśmiech na twarz tę pooraną brózdami i spaloną od słońca.
— Widzisz — rzekł on do nieszczęśliwego — że my chrześcijanie nie uchybiamy naszemu słowu, jak ty. Ten oto ogień rozwiąże ci nogi, język i ręce. Cha! cha! Nie widzę tu jakoś brytwanny, którąby można pod nogi podstawić. Takie tłuste, że tłuszcz z nich gotów ogień ugasić. Dom twój widać źle zagospodarowany, kiedy nie można w nim znaleść wygódek dla pana, kiedy się chce ogrzać.
Ofiara wydała straszny krzyk z piersi, jakby miała nadzieję, że krzyk ten przedrze sklepienia i sprowadzi wybawcę.
— Ot to! możesz sobie krzyczéć, ile ci się podoba, mości d’Orgemont! Oni tam sobie śpią na górze a Marche-a-Terre idzie tu zaraz za mną i zamknie drzwi od piwnicy.
To mówiąc Pille-Miche karabinem próbował kaptur komina, płyty, któremi wyłożoną była kuchnia, mury i ognisko i starał się odkryć w ten sposób kryjówkę, w któréj sknera złożył swe złoto.
To poszukiwanie odbywało się z taką zręcznością, że d’Orgemont umilkł, obawiając się, czy nie został zdradzony przez kogoś ze służby, bo chociaż nie zwierzył się przed nikim, zwyczaje jego mogły wprowadzić kogo na trafny domysł. Pille-Miche odwracał się czasami nagle, spoglądając na swoję ofiarę, jak w owéj zabawce dziecinnéj, w któréj dzieci starają się odgadnąć z wyrazu twarzy tego, który schował umówiony przedmiot, czy się do kryjówki zbliżają, czy od niéj oddalają. D’Orgemont udał przestrach, widząc, że Szuan uderza w piecyk, wydający głuchy odgłos, i zdawał się w ten sposób chciéć zabawić przez czas jakiś chciwość Pille-Miche’a. W téj chwili trzech innych Szuauów wpadło nagle do kuchni.
Na widok Marche-a-Terre’a Pille-Miche przerwał swoje poszukiwania, rzucając na d’Orgemonta spojrzenie, pełne okrucieństwa, jakie w nim podnieciła zawiedziona chciwość.
— Marya Lambrequin zmartwychwstał — rzekł Marche-a-Terre w sposób tak stanowczy, że wszystkie inne myśli i zajęcia musiały ustąpić przed tak ważną nowiną.
— Nie dziwię się temu — odparł Pille-Miche — tak często chodził do spowiedzi! Pan Bóg zdawał się istniéć tylko dla niego!
— Ho! ho! — zawołał Mène-a-Bien, przydało mu się to jak umarłemu kadzidło! Przecież nie dostał rozgrzeszenia przed bitwą na „Pélerinie“. Zalecał się do córki Gogelon i zabrnął w grzech śmiertelny. To też ojciec Gudin powiedział, że przez dwa miesiące duch jego będzie tłukł się po ziemi, nim zmartwychwstanie zupełnie! Widzieliśmy go, przeszedł koło nas dopiéro co, blady, zimny i lekki, czuć go mogiłą!
— I przewielebność jego mówi, że gdyby zdołał kogo pochwycić, wziąłby go sobie do towarzystwa — dorzucił czwarty Szuan.
Pocieszna figura ostatniego rozmówcy wywiodła Marche-a-Terre’a z religijnego rozmarzenia, w jakiem go pogrążyło spełnienie się cudu, który według ojca Gudin powinien był podsycić zapał u każdego obrońcy religii i króla.
— Widzisz, Galope-Chopine — rzekł on do neofity z pewną powagą — do czego wiodą nas najlżejsze uchybienia przeciw obowiązkom, jakie nakłada na nas święta religia. Jestto wskazówka, którą udziela nam święta Anna z Auray, abyśmy byli nieubłaganemi dla najdrobniejszych nawet błędów. Kuzyn twój Pille-Miche prosi, abyśmy ci powierzyli czuwanie nad Fougères; Gars zgadza się na to i dobrze ci zapłacą; wiesz wszakże, z jakiego łyka kręcimy postronki dla zdrajców?
— Wiem, panie Marche-a-Terre.
— Wiesz, dlaczego ci to mówię? Niektórzy utrzymują, że lubisz cydr i soldy...
— Z przeproszeniem mówiąc, panie Marche-a-Terre, ale cydr i soldy nie przeszkadzają do zbawienia.
— Jeżeli kuzyn mój zrobi jakie głupstwo — odezwał się Pille-Miche — to tylko przez nieświadomość.
— Gdyby się stało jakie nieszczęście, mniejsza o to, w jaki sposób, przysięgam, że nie podaruję! — zawołał Marche-a-Terre takim głosem, że zadrżało sklepienie. Ty mi za niego odpowiadasz — dodał zwracając się do Pille-Miche’a — bo jeżeli pokpi sprawę, wezmę się do twojéj skóry. Co do posłańców Garsa, ci będą mieli jego rękawiczkę. Ale od tej awantury w Vivetière, wielka garsya wiąże do niej zieloną wstążkę.
Pille-Miche trącił żywo łokciem swojego towarzysza wskazując mu d’Orgemonta, który udawał, że śpi; wszakże Marche-a-Terre i Pille-Miche wiedzieli z doświadczenia, że nikt jeszcze nie zdrzemnął się przy ich ogniu; i chociaż ostatnie słowa, wypowiedziane były do Galope-Chopine’a cicho, przecież czteréj Szuanie spojrzeli jakby za danym znakiem na biedaka, myśląc zapewne, że przerażenie odebrało mu zmysły. Nagle, na lekkie skinienie Marche-a-Terre ’a, Pille-Miche ściągnął trzewiki i pończochy z nóg d’Orgeraonta, Mène-a-Bien i Galope-Chopine porwali go pod pachy i ponieśli do ognia; poczém Marche-a-Terre wziął wiązkę chróstu i przymocował nogi skąpca do rusztu. Szybkość, z jaką to wszystko jednocześnie wykonano, wydobyła z piersi ofiary jęki rozdzierające, zwłaszcza gdy Pille-Miche począł podsypywać mu węgle pod nogi.
— Przyjaciele moi, drodzy przyjaciele — wołał rozpaczliwie d’Orgemont, nie męczcie mię... jestem przecież, jak wy, chrześcijaninem...
— Łżesz! — odpowiedział Marche-a-Terre. Brat twój wyparł się Boga. Ty kupiłeś opactwo Juvigny. Ojciec Gudin powiedział, że można piec bez skrupułu odstępców naszéj wiary.
— Ależ, bracia moi w Chrystusie, ja nie wzbraniam się wam zapłacić...
— Daliśmy ci dwa tygodnie czasu a oto już upłynęło dwa miesiące i Galope-Chopine nic nie dostał!
— Jakto, nic nie dostałeś, poczciwy człecze? — spytał skąpiec z rozpaczą.
— Nic, panie d’Orgemont — odparł Galope-Chopine.
Krzyki, które zmieniły się w jęk podobny do chrapania konającego, rozpoczęły się z nową bezprzykładną gwałtownością. Przyzwyczajeni do podobnych widowisk, jak do tego, że psy ich chodzą bez trzewików, czteréj Szuanie przyglądali się d’Orgemontowi wijącemu się w bólach, z tak zimną krwią, iż można było wziąć ich za podróżnych oczekujących przed kominkiem oberży, rychło ugotuje się pieczeń, aby ją spożyć.
— Umieram! Umieram! — wołał męczony przez nich skąpiec — i nie obaczycie moich pieniędzy!
Mimo przejmujących grozą krzyków d’Orgemonta, Pille-Miche spostrzegł, że ogień nie chwyta jeszcze skóry; w prawdziwie artystyczny więc sposób rozżarzono węgle tak, aby płomień mógł się powoli ale stopniowo wzmagać. D ’Orgemont zawołał wtedy głosem zrozpaczonego:
— Przyjaciele drodzy, rozwiążcie mnie! Ile chcecie? Sto sztuk złota, tysiąc, dziesięć tysięcy, stotysięcy? Dam wam dwieście sztuk!...
Głos ten brzmiał tak płaczliwie rozczulająco, że panna de Verneuil zapominając o swém własném niebezpieczeństwie wydała okrzyk zgrozy.
— Kto się tu odzywa? — zapytał Marche-a-Terre.
Szuanie rzucili dokoła spojrzenia pełne trwogi. Ludzie ci, tak odważni wobec paszcz armatnich, drżeli przed duszami. Pille-Miche sam jeden słuchał uważnie, nie przeszkadzając sobie wcale, wyznań, jakie wzmagające się bóle wydzierały jego ofierze.
— Pięćset sztuk! Dobrze! Dam pięćset — wołał skąpiec.
— Ba! dobrze to mówić, ale gdzież one? — pytał spokojnie Pille-Miche.
— Gdzie!? Znajdziecie je pod pierwszą jabłonią. Matko Przenajświętsza! W głębi ogrodu, na lewo!... Jesteście zbóje, katy, oprawcy, złodzieje... Ach umieram, jest tam dziesięć tysięcy franków!
— Nie chcę franków — wołał Marche-a-Terre — daj nam liwrów! Pieniądze rzeczypospolitéj noszą na sobie pogańskie figury i nigdy kursu nie będą miały.
— Są tam liwry, same liwry w doskonałych sztukach złotych! Ale rozwiążcie mnie, puśćcie mnie, wszak wiecie już, gdzie moje życie, gdzie mój skarb!
Czteréj Szuanie spojrzeli po sobie, nawzajem szukając w gronie swojém tego, któremu powierzyć można wykopanie skarbu. Barbarzyńskie to okrucieństwo tak silnie oddziałało na pannę de Verneuil, że nie pytając już nawet, czy blada jéj twarz dostatecznie ją zabezpieczy, odważnie krzyknęła głosem, któremu nadała umyślnie dźwięk grobowy:
— Nie boicie się gniewu bożego! Odwiążcie go, barbarzyńcy!
Szuanie podnieśli głowy, ujrzeli w górze dwoje oczu błyszczących jak dwie gwiazdy i umknęli co prędzéj przerażeni. Panna de Verneuil wskoczyła do kuchni, pobiegła do d’Orgemonta, wyciągnęła go ruchem tak gwałtownym z ognia, że cały stos misternie ułożony rozsypał się, potém ostrzem sztyletu przecięła sznury któremi był związany... Gdy ocalony skąpiec stanął na nogach pierwszym wyrazem, jaki zaigrał na jego twarzy, był śmiech bolesny lecz ironiczny.
— Idźcie sobie, idźcie pod jabłoń zbóje! łotry! — wołał — Ho ho! już oto drugi raz w pole ich wywodzę, ale trzeci raz mnie nie złapią!
W téj saméj chwili głos kobiecy rozległ się zewnątrz jaskini.
Duszy, duszy! — wołała pani du Gua — głupcy! wszakże to ona! Tysiąc sztuk złota temu, kto mi przyniesie głowę téj nędznicy!
Panna de Verneuil zbladła, ale skąpiec roześmiał się, ujął ją za rękę, pociągnął pod kaptur komina, i poprowadził tak ostrożnie, aby nie został najlżejszy ślad przejścia wśród ogniska zajmującego niewielką przestrzeń, a przybywszy do ściany nacisnął sprężynę. Wielka żelazna płyta odskoczyła nagle. Zanim wspólni wrogowie ich zbiegli do wnętrza piwnicy, już ciężkie drzwi zamknęły się za niemi bez szczęku. Wtedy dopiéro zrozumiała panna de Verneuil cel dziwnych ruchów d’Orgemonta, których sobie wprzód wytłomaczyć nie mogła.
— Widzisz pani — zawołał Marche-a-Terre — duch porwał ze sobą Błękitnego...
Przerażenie było snadź wielkie, gdyż zapanowała w jaskini taka cisza, iż bankier i jego towarzyszka w ukryciu swojém słyszeli wyraźnie, jak Szuanie szeptali modlitwy:
Ave, sancta Anna Auriaca gratia plena, Dominas tecum...
— Modlą się, głupcy! — zawołał d’Orgemont.
— Nie boisz-że się pan — spytała panna de Verneuil przerywając towarzyszowi — aby nas nie odkryli?...
Śmiech starego skąpca rozproszył jéj obawy.
— Płyta żelazna wpuszczona jak w stół granitowy dziesięć cali grubości mająca. My ich słyszymy, ale oni nas słyszéć nie mogą!
Potém ujął rękę swojej wybawczyni i oparł ją o szparę, którą dostawały się do ciemnicy kłęby świeżego powietrza. Panna de Verneuil zrozumiała teraz, że otwór ten znajdował się w rurze komina.
— Aj! — wołał d’Orgemont. — Łydki mnie pieką nieco! Niech ich piorun trzaśnie! Ta klacz Charette’a, jak ją w Nantes nazywają, nietaka głupia, żeby nawracała na ludzi swoich siepaczy! Wie ona, że gdyby oni nie byli takiemi bestyami, toby się nie bili wbrew swemu interesowi! Słyszysz pani i ona się z niemi modli! Musi ona komicznie wyglądać! Tożbym ją chciał widziéć dopiéro, mówiącą: Ave, sancta Anna Auriaca! Wolałaby rozbić jaką pocztę i oddać mi cztery tysiące franków, które mi winna. Z procentami, z kosztami, toby uczyniło razem cztery tysiące siedemset osiemdziesiąt franków i jeszcze ileś tam centimów...
Skończywszy modlitwę, Szuanie podnieśli się i odeszli. Stary d’Orgemont ścisnął za rękę pannę de Verneuil, jakby chcąc jéj dać poznać, że pomimo tego niebezpieczeństwo nie minęło jeszcze.
— Nie, pani — zawołał Pille-Miche po kilku chwilach milczenia — choćbyśmy tu dziesięć lat stali, oni nie wrócą!
— Ależ ona stąd nie wyszła, ona tu gdzieś być musi! — mówiła uparcie klacz Charette’a.
— Nie, pani, nie, mury się pod niemi rozstąpiły! Wszakże dyabeł już raz w naszych oczach wyniósł stąd przysięgłego księdza!
— Jakto, ty, Pille-Miche, tak skąpy jak sam d’Orgemont, ty nie rozumiesz tego, że stary sknera musiał zarezykować kilka tysięcy liwrów na wybudowanie w fundamentach tego sklepienia kryjówki, do którjé wejście zamyka się tajemnym sposobem?
Skąpiec i młoda kobieta usłyszeli w téj chwili gruby śmiech Pille-Miche’a.
— Czy-to doprawdy być może? — zapytał.
— Pozostań tu — mówiła daléj pani du Gua — czekaj na ich wyjście. Za jeden celny strzał dam ci wszystko, co znajdziesz w skarbcu starego lichwiarza. Jeżeli chcesz, żebym ci przebaczyła, żeś sprzedał tę dziewczynę, kiedym kazała ci ją zabić, bądź posłuszny moim rozkazom!
— Lichwiarz! — mówił stary d’Orgemont — a pożyczałem jéj tylko na dziewięć od sta! Prawda, że mam zabezpieczenie hipoteczne! Ale widzisz pani sama, jaka wdzięczność! Słuchaj pani, jeżeli Bóg karze nas za złe, musi być przecież dyabeł, który karze za dobre, a człowiek pomiędzy temi dwiema ostatecznościami wygląda mi zawsze jak reguła trzech w któréj X niepodobna wynaleść!
Tu westchnął głęboko we właściwy sobie sposób: przechodzące przez jego gardło powietrze zdawało się tam potrącać o dwie stare struny rozstrojone. Hałas, jaki czynili Pille-Miche i pani du Gua nanowo ostukując mury, sklepienia i posadzkę zdawał się uspakajać d’Orgemonta, który pochwycił wybawicielkę swoję za rękę i wprowadził ją na wąskie kręcone schodki wykute w granitowéj ścianie. Gdy uszli tak może ze dwadzieścia może stopni w górę, dojrzeli blade światło lampki oświecającéj ich głowy. Skąpiec zatrzymał się, zwrócił się ku swojéj towarzyszce przyglądając się jéj twarzy, jakby badał wątpliwy weksel przedstawiony do eskontu, nareszcie westchnął znowu swoim strasznym sposobem.
— Wprowadzając panią tutaj — rzekł po chwili milczenia — wypłaciłem się pani zupełnie za przysługę, jaką mi wyrządziłaś, to téż nie widzę powodu, dla któregobym miał pani dawać...
— Ależ, panie, zostaw mnie pan tu tylko, ja niczego więcéj nie żądam — rzekła.
Te ostatnie wyrazy a może i wzgarda dla pieniędzy, jaka się malowała na pięknéj twarzy panny de Verneuil, zdawały się uspakajać starca, gdyż po chwili rzekł do niéj z westchnieniem:
— A, to znowu co innego, wprowadzając panią tutaj, uczyniłem już za wiele, abym mógł na tém poprzestać.
Pomógł jéj zatém dość uprzejmie do wstąpienia o kilka jeszcze dziwnie ułożonych stopni wyżéj i wprowadził ją nawpół dobrowolnie, nie bez stękania jednak, do małego gabineciku mogącego miéć cztery stopy kwadratowe powierzchni, słabo oświeconego lampą zawieszoną u powały. Można było poznać odrazu, że skąpiec przedsięwziął wszelkie środki, aby mógł w téj kryjówce przepędzić więcéj niż jeden dzień, gdyby wypadki wojny domowéj zmusiły go do tego.
— Nie zbliżaj się pani do muru, bo się pani wapnem powalasz! — zawołał nagle d’Orgemont.
I z wielkim pośpiechem odgrodził ręką szal panny de Verneuil od ściany, która zdawała się świeżo wybieloną. Giest jaki w tym celu uczynił, wywarł skutek wprost przeciwny temu, jakiego się spodziewał. Panna de Verneuil spojrzała uważniéj przed siebie i spostrzegła w rogu izby jakiś przedmiot, którego kształt wywołał z piersi jéj okrzyk przerażenia, gdyż odgadła natychmiast, że jestto istota ludzka powleczona mieszaniną wapna z piaskiem i ustawiona w kącie. D’Orgemont dał jéj znak, aby milczała, a małe jego oczki, jasno niebieskie, fajansowe zdradzały tyle przestrachu, ile go było we wzroku jego towarzyszki.
— Nierozsądna! myślałaś pani, żem go zamordował?... Wszakże to mój brat rodzony! — rzekł z głębszém jeszcze westchnieniem. — Jest-to pierwszy proboszcz, który wykonał przysięgę. Oto jest jedyne schronienie, w którém ukryć go mogłem przed wściekłością Szuanów i innych księży. Śmieli prześladować tak godnego człowieka! Był-to mój starszy brat, on jeden miał cierpliwość nauczyć mnie rachunku dziesiętnego! O! był-to poczciwy ksiądz! Był oszczędny i umiał zbierać pieniądze. Już cztery lata jak umarł, nie wiem sam z jakiéj choroby; widzi pani, ci księża to tak przyzwyczajeni do klękania, że nie mógł utrzymać się prosto na nogach... Umieściłem go tam, boby go byli z grobu wydostali! Kiedyś będę go mógł pochować w ziemi poświęcanéj, jak mówił ten biedaczysko, co przysięgę wykonał jedynie ze strachu.
Łza zakręciła się w suchych oczach skurczonego starca, a ruda jego peruka wydała się w tej chwili mniéj brzydką w oczach młodéj dziewczyny, która spuściła oczy przez mimowolny szacunek dla téj boleści. Pomimo rozczulenia d’Orgemont rzekł jeszcze raz:
— Nie zbliżaj się pani do muru, bo...
Wzrok jego nie opuszczał ani na chwilę oczu panny de Verneuil, któréj skąpiec chciał w ten sposób przeszkodzić w bliższém obejrzeniu ścian tego gabinetu, w którym ścieśnione powietrze nie wystarczało dla płuc dwojga ludzi. Mimo tego jednak Marya zdołała rzucić kilka spojrzeń zpod oka w różne strony, i widząc dziwne nierówności ścian, przyszła do wniosku, że skąpiec zbudował je chyba sam z worków srebra i złota.
Od pewnéj chwili już d’Orgemont dziwnie jakoś był rozradowany. Ból, jaki mu sprawiała oparzelizna nóg, oraz przestrach, jakim napawała go obecność jakiéjś obcéj istoty ludzkiéj wpośród jego skarbów, ujawniały się na jego twarzy, w każdym jednak razie, wzrok jego blady lecz błyszczący zdradzał niezwykłém swém ożywieniem dziwne wzruszenie, jakiego doznawał na widok pięknéj swéj wybawicielki, któréj różowe lica i karminowe usteczka jakby wołały do pocałunku a oczy czarne i głębokie sprowadzały mu do serca fale krwi tak gorące, iż sam nie wiedział, czy to być miało znakiem życia, czy śmierci?
— Czy jesteś pani zamężną? — zapytał głosem drżącym.
— Nie — odpowiedziała z uśmiechem.
— Mam ja wprawdzie coś — rozpoczął z westchnieniem — chociaż nie jestem tak bogaty, jak o tém gadają. Młoda osoba, jak pani, musi lubić brylanty, klejnoty, powozy, złoto — dodał oglądając się dokoła z przestrachem. Wszystko to dać mogę... ale po mojéj śmierci. Cóż! gdybyś pani chciała...
Oko starego sknery zdradzało tyle chciwości i rachuby, że dając głową znak przeczenia panna de Verneuil nie mogła nie dostrzedz, iż nawet w téj przelotnéj miłosnéj zachciance, starzec ten zapragnął pojąć ją za żonę przedewszystkiém dlatego, iżby tajemnicę jego skarbów posiadała osoba, równie jak on, zainteresowana w ich ukryciu.
— Pieniądze! — rzucając d’Orgemontowi spojrzenie pełne ironii, które budziło w nim radość i niezadowolenie razem... Pieniądze! a cóż mi po pieniądzach. Byłbyś pan trzykroć bogatszy niż jesteś w istocie, gdybyś miał tylko te pieniądze, które mnie już ofiarowywano.
— Nie zbliżaj się pani do muru, bo...
— I za to, co mojém być mogło, gdybym chciała, żądano ode mnie tylko jednego spojrzenia! — dodała z akcentem kobiecej próżności!
— Źleś zrobiła, moje dziecię, była to wyborna spekulacya! Pomyśl jednak...
— Pomyśl pan jednak — przerywając mu rzekła Marya — że przed chwilą usłyszałam tam głos, którego dźwięk jest mi droższym nad wszystkie twoje bogactwa!
— Nie wiesz, ile posiadam!...
Zanim skąpiec zdołał ją powstrzymać, Marya przypadkowém dotknięciem palca, poruszyła rycinę kolorowaną, przedstawiającą Ludwika XV na koniu, i spostrzegła po-za nią margrabiego zajętego nabijaniem gardłacza. Otwór przykryty małą deską, na któréj naklejoną była rycina, zdawał się odpowiadać jakiemuś ornamentowi w powale sąsiedniéj izby, która niewątpliwie służyła za sypialnię wodzowi Szuanów. D’Orgemont zasunął z największą ostrożnością otwór i spojrzał na Maryę surowo.
— Jeżeli ci życie miłe, milcz! — Po chwili zaś do ucha jéj szepnął: — Nie zły gust masz pani i chcesz przytém zrobić doskonały interes. Wiesz-że pani, że margrabia de Montaurau posiada jeszcze około stutysięcy liwrów rocznego dochodu w ziemiach, dotąd przez rząd rewolucyjny nie zabranych, a które już zabrane nie będą, bo oto czytałem w Primidi de l’Ile et Vilaine dekret konsulów wstrzymujący sekwestra i konfiskaty! Aha! piękny był chłopiec a teraz jest jeszcze sto razy piękniejszy, nieprawdaż? Oczy twoje błyszczą jak dwie nowe sztuki złota!
Wzrok panny de Verneuil ożywił się mocno pod wrażeniem dochodzącego jéj uszu głosu margrabiego. Od chwili gdy znalazła się, jakby wkopana w minę złota, energia jéj duszy wypadkami stłumiona podniosła się znowu. Zdawało się, że powzięła straszne postanowienie i pracuje myślą nad wynalezieniem środków urzeczywistnienia go.
— Nie! z takiéj pogardy wyleczyć się niepodobna — mówiła sama do siebie. — Pewno już mnie nie kocha. Zabiję go i żadna inna kobieta posiadać go nie będzie!
— Nie, księże opacie, nie — mówił młody wódz głosem podniesionym — musi być tak, jak chcę.
— Panie margrabio — odparł ksiądz Gudin dumnie — cała Bretania oburzy się na ten bal, który chcesz wyprawić w Saint-James, Kaznodziei nam trzeba a nie tancerzy do podburzenia naszych wieśniaków; karabinów a nie skrzypiec.
— Księże — odpowiedział margrabia — dosyć jesteś rozsądny, ażebyś zrozumiał, że tylko w zebraniu wszystkich naszych stronników będę mógł zbadać, ile na nich liczyć mogę. Uczta zdaje mi się po temu sposobniejszą, niż wszelkie szpiegostwa, do których zresztą mam wstręt wrodzony. Łatwiéj z kielichem w ręku wypowiedzą, co mają w sercu, i łatwiéj z ich fizyognomii będę mógł poznać zamiary i myśli tajone.
Marya zadrżała, słysząc te słowa. Postanowiła pójść na ten bal i tam swą zemstę nasycić.
— Za kogoż mnie masz, opacie, że występujesz przede mną z kazaniem przeciw tańcom? Czyżbyś sam chętnie nie potańczył, gdybyś wiedział, że ci to pomoże w dopięciu szczytnego celu?... A zresztą czyż nie wiesz, że u Bretonów jest we zwyczaju po mszy tańcem się zabawiać?... A może nie wiesz także, iż panowie Hyde de Neuville i d’Andigné mieli przed pięciu dniami posłuchanie u pierwszego konsula, w sprawie osadzenia na tronie Jego królewskiéj Mości Ludwika XVIII? Jeżeli w téj chwili postanawiam atak tak zuchwały, to jedynie dlatego, żeby rokowaniom tym dodać siły i dozwolić im oprzéć się na podstawie faktów i czynów wojennych! Nie wiesz może, księże opacie, z drugiéj strony, że wszyscy naczelnicy powstania w Wandei a nawet sam Fontaine, skłonni są do układów z Rzecząpospolitą? Tak, ojcze, błędnie przedstawiono Ich królewskim Wysokościom stan Francyi! Poświęcenia, o jakich im mówią, są tylko żądzą zysku! Tak, księże, jeżelim bezwiednie wstąpił w krew, to niechże przynajmniéj wiem, po co mam się w niéj zanurzyć po szyję! Poświęciłem się dla króla i dla idei, ale nie oddałem się czterem szaleńcom obdłużonym po uszy jak Rifoël, podżegaczom...
— Dodaj pan przy téj sposobności: księżom, którzy pobierają dziesięciny z pałkami w ręku przy rozstajnych drogach! — zawołał opat Gudin.
— Dla czegożbym nie miał tego powiedziéć? — odparł cierpko margrabia — powiem więcéj, czasy heroiczne Wandei minęły.
— Panie margrabio! będziemy umieli i bez pana cudów dokazać!
— Tak, takich cudów jak zmartwychwstanie Maryi Lambrequin — odparł, śmiejąc się margrabia. No, księże! nie kłóćmy się bez potrzeby. Wiem ja dobrze, że i sam karku nadstawiasz i tak dobrze umiesz sprzątnąć Błękitnego, jak odmówić „Ojcze nasz!“ Jeżeli Bóg dopomoże, spodziewam się obaczyć cię z pastorałem w ręku i w mitrze biskupiéj przy koronacyi królewskiéj!
Te ostatnie słowa miały widać moc jakąś magiczną nad opatem. Kłótnia ucichła a po chwili Marya usłyszała tylko szczęk karabina uderzonego ręką i patetycznie wypowiedziane słowa:
— Mam karabin i pięćdziesiąt ładunków, panie margrabio, a życie moje do króla należy!
— Oto jeszcze jeden z moich dłużników — rzekł skąpiec do panny de Verneuil. — Nie chcę tu mówić nawet o nędznych pięciu czy sześciuset talarach, które ode mnie pożyczył, ale dług krwi opłacony być musi! Nigdy go tyle złego nie spotka, ile mu ja go życzę, temu dyabelskiemu jezuicie! On to poprzysiągł śmierć memu bratu i całą okolicę przeciw niemu wzburzył! I za co? Oto zato, że biedny człowieczyna zląkł się nowych praw i był im posłuszny! — Przyłożywszy ucho do pewnego oznaczonego punktu w ścianie swojéj kryjówki, d’Orgemont posłuchał chwilę i rekł: Oto się już wynoszą ci zbóje! Znowu jaki cud uczynią! Aby tylko nie zachciało im się tak mnie pożegnać, jak za ostatniéj ich tu bytności, gdy podłożyli ogień pod dom mój!
W pół godziny późniéj, podczas któréj panna de Verneuil i d’Orgemont przypatrywali się sobie wzajemnie, jakby każde z nich było obrazem, ostry i gruby głos Galope-Chopine’a dał się słyszéć:
— Już sobie poszli, panie d’Orgemont. Ale tym razem przynajmniéj zarobiłem obiecane trzydzieści talarów. Niechże je zobaczę!
— Moje dziecię — rzekł skąpiec do Maryi — zamknij oczy i przysięgnij, że ich nie otworzysz, dopóki cię z przysięgi nie zwolnię.
Marya zasłoniła oczy ręką, ale dla większéj pewności ustrzeżenia tajemnicy starzec zgasił lampę, wziął za rękę swoję wybawicielkę, dopomógł jéj postąpić siedem czy osiem kroków przez ciasne jakieś przejście, a gdy po kilku minutach odchylił jéj rękę od oczu, ujrzała się w komnacie, w któréj przed chwilą był margrabia i która była pokojem skąpca.
— Moje drogie dziecię — rzekł jéj starzec — teraz możesz iść już sobie. Nie oglądajże się tak dokoła. Zapewne nie masz przy sobie pieniędzy? Weź oto te dziesięć talarów w złocie, są tam między niemi i oberżnięte, ale nie zważaj na to i tak je przyjmą. Gdy wyjdziesz z ogrodu, tam oto, znajdziesz łatwo ścieżkę, która prowadzi do miasta, a jak teraz mówią — do okręgu. Teraz jednak dokoła Fougères są Szuanie i wątpię, ażebyś mogła się tam dostać, będziesz przeto potrzebowała może pewnego jakiego schronienia. Uważajże dobrze, co ci powiem, i nie korzystaj z tego inaczéj jak tylko w koniecznéj potrzebie, gdy znajdziesz się w istotném niebezpieczeństwie. Na drodze, która prowadzi przez dolinę Gibarry do Nid-aux-Crocs, spotkasz chatę, w której mieszka Cibot starszy, zwany Galope-Chopinem. Jak już nie będziesz mogła uczynić inaczéj, wejdź do téj chaty i rzeknij do kobiety, którą tam znajdziesz, te słowa: Dzień dobry Bekanierko! a ona cię ukryje! Gdyby cię dostrzegł jéj mąż, sam Galope-Chopine, to jeżeli to będzie w nocy, weźmie cię za ducha, bądź więc spokojna, jeżeli zaś będzie we dnie, to dziesięć talarów go skusi i sam ci dopomoże! Tak więc rachunek między nami skończony! Gdybyś chciała — dodał wskazując giestem pola otaczające dom — wszystko to byłoby twoje!
Panna de Verneuil podziękowała spojrzeniem dziwnemu temu starcowi, który żegnając ją westchnął znowu w swój oryginalny sposób.
— Oddasz mi przecie tych dziesięć talarów, nieprawdaż, a uważaj, że wcale nie mówię o procentach! Możesz je złożyć na ręce pana Patral, notaryusza mojego w Fougères, który, gdybyś zechciała, mój skarbie, spisałby naszę intercyzę! Bądź zdrowa!
— Do widzenia — rzekła z uśmiechem, kłaniając mu się ręką.
— Gdybyś potrzebowała pieniędzy — wołał za nią — to ci pożyczę, na pięć procent! Pamiętaj! tylko na pięć!... Powiedziałem na pięć, ale może nie słyszała!... Wygląda na poczciwą dziewczynę, a jednak trzeba zmienić sprężynę w kominie!
Potém wziął bochen chleba dwunastofuntowy, szynkę i powrócił do swéj kryjówki.
Gdy panna de Verneuil wydostała się na otwarte pole, zdawało jéj się, że powtórnie na świat przyszła. Świeże powietrze poranku twarz jéj ścinało, co tém silniéj uczuła, że przez kilka godzin poprzednich przebywała w atmosferze dusznéj i palącéj. Próbowała odszukać ścieżki, o któréj wspominał jéj stary d’Orgemont, ale po zachodzie księżyca taka wielka ciemność ogarnęła widnokrąg, że Marya zmuszoną była iść daléj na los szczęścia. Niezadługo obawa upadku w jaką przepaść ogarnęła jéj serce i ocaliła życie, gdyż zatrzymała ją właśnie nad urwiskiem skały a jeden krok daléj byłby ją strącił w głębię niezmierzoną. Świeży wietrzyk sploty jéj włosów muskający, szmer wód i sam instynkt złożyły się na to, że odgadła, iż znajduje się na urwisku ś-go Sulpicyusza. Dla bezpieczeństwa chwyciła się oburącz stojącego nad przepaścią drzewa, i oczekiwała tak brzasku jutrzenki w wielkiéj obawie, słyszała bowiem szczęk broni, głosy ludzkie i tentent koni. Dzięki składała nocy, że ją zasłoniła przed niebezpieczeństwem popadnięcia w ręce Szuanów, którzy, jak jéj mówił stary skąpiec, otaczali właśnie Fougères.
Podobne do tych ogników nocnych zapalonych jako sygnał wolności, błyski poranne lekko zabarwione purpurą, wydobyły się zza gór, których stopy zachowały jeszcze czarnobłękitne barwy, silnie kontrastujące z różowemi chmurami bujającemi nad doliną. Niezadługo krąg rubinowy wzniósł się ponad horyzont, niebiosa go poznały. Nierówności krajobrazu, dzwonnica ś-go Leonarda, skały, łąki w cieniu pogrążone powoli rozświeciły się, a drzewa na szczycie urwisk zarysowały się w odrodzoném świetle. Słońce, wdzięcznie wynurzyło się z morza ognia, purpury i szafirów. Żywe jego światło zstępowało nierównemi warstwami ze wzgórza na wzgórze i ogarniało dolinę po dolinie. Cienie rozproszyły się, dzień zawisł nad naturą.
Wietrzyk drażniący wstrząsnął powietrzem, ozwał się świegot ptasząt, życie obudziło się wszędzie. Zaledwo jednak bohaterka nasza zdążyła objąć wzrokiem główne linie krajobrazu, gdy zwykłém w tych okolicach zjawiskiem mgły rozciągnęły się jak wielki obrus, zapełniły doliny i pokryły cały ten przepyszny basen śnieżną powłoką. Wkrótce panna de Verneuil mogłaby z łatwością uwierzyć, że stoi nad brzegiem jednego z owych lodowych mórz, uwięzionych w alpejskich gór szczytach. Późniéj chmurna ta atmosfera poczęła się bałwanić jak fale oceanu, wznoszące się wysoko, drżące, kołyszące się powolnie lub gwałtownie, zapożyczające od słońca różowych jego błysków i naśladujące tu i owdzie przezroczystość roztopionego srebra. Nagle wiatr północny dmuchnął na te fantasmagorye i rozproszył mgły, które opadając na zżółkłych trawach pozostawiły rosę pełną opalowych połysków.
Wtedy dopiéro panna de Verneuil zdołała rozróżnić brunatną jakąś masę na skałach pod Fougères. Siedem do ośmiuset Szuanów zbrojnych roiło się na przedmieściu ś-go Sulpicyusza jak mrówki w mrowisku. Skrzydła zamku osadzone przez trzy tysiące ludzi, cudownym sposobem ściągniętych do téj twierdzy, zostały gwałtownie zaatakowane. Uśpione to miasto, pomimo swych wałów zieleniejących i pomimo swych wież wyniosłych byłoby z łatwością popadło w ręce Szuanów, gdyby Hulot nie był czuwał. Baterya potajemnie ustawiona na wyniosłości znajdującéj się w głębi półowalu utworzonego przez wały, odpowiadała na pierwszy ogień Szuanów, którzy znajdowali się na drodze zamkowéj. Grad kul oczyścił i wymiótł drogę. Potém kompania piechoty wypadła z bramy ś-go Sulpicyusza, a korzystając ze zdumienia nieprzyjaciela, ustawiła się w szyku bojowym na gościńcu i rozpoczęła przeciw niemu morderczy ogień. Szuanie nie śmieli nawet stawiać oporu, widząc wał twierdzy pokryty żołnierzami, jakby nadziemski maszynista dał mu nagle niebieską obwódkę. Kanonada z fortecy osłaniała tyralierów republikańskich.
Tymczasem inny oddział Szuanów opanował dolinę rzeki Nançon, przebył galerye skaliste i dotarł aż do placu Promenady, który w jednéj chwili pokrył się koziemi skórkami nadającemi mu pozór strzechy staréj, przez czas zniszczonéj.
W téjże saméj chwili gęste strzały słyszéć się dały w stronie miasta od doliny Couësnon. Widocznie miasto Fougères zaatakowane ze wszystkich stron, otoczone było żelaznym łańcuchem. Pożar, który ukazał się we wschodniéj stronie miasta, dowodził, że Szuanie poczęli palić przedmieścia.
Wszakże płomienie, które wzniosły się ponad dachy z jałowca i gontów, znikły niebawem a kolumny czarnego dymu podnoszące się w tém samém miejscu dowodziły, że ogień przygasał.
Raz jeszcze chmury białe i brunatne zakryły ten widok przed oczyma panny de Verneuil, ale wkrótce wiatr rozwiał mgły z dymów i prochu powstałe. Już komendant republikański zmienił kierunek swéj bateryi tak, aby mogła bronić zarazem doliny Nançon, schodów królowéj i skał. Ze szczytów Promenady patrzył on na doskonałe wykonanie rozkazów. Dwie armaty, umieszczone przy bramie ś-go Leonarda, zniosły mrowisko Szuanów, które groźną tutaj zajęło pozycyę a tymczasem gwardya narodowa z Fougères zdążyła przybiedz na plac przed kościołem i dokończyła rozpoczętego dzieła wypędzenia Szuanów. Walka nie trwała pół godziny nawet, a Błękitni nie stracili ani stu ludzi.
Już na całéj linii Szuanie, odparci i pobici, cofali się, a rozkazy wydawał Gars, którego zuchwały zamiar nie udał się, dzięki owéj rzezi w Vivetière, która spowodowała powrót Hulota do Fougères i skłoniła go do wzmocnienia wojsk. Artylerya nadciągnęła dopiéro nocy minionéj, tak, że Montauran nie był w stanie tego przewidziéć. Wieść o transporcie amunicyi byłaby wstrzymała go od tego napadu, który, przewidziany przez Błękitnych, udać się nie mógł. Hulot równie gorąco, jak Montauran, pragnął zwycięstwa, pierwszy dla udzielenia surowéj nauki wodzowi Szuanów, drugi dla wywarcia — odwagą swą i ukazaniem siły powstańców — wpływu na postanowienia pierwszego konsula w rozpoczętych już rokowaniach ugodowych.
Od pierwszego strzału armatniego, margrabia zrozumiał, że byłoby szaleństwem przez upór miłości własnéj, prowadzić daléj nieudane przedsięwzięcie. To téż aby nie wystawiać na śmierć bezpożyteczną swoich ludzi, pośpieszył rozesłać siedmiu czy ośmiu pełniących rolę adjutantów, z rozkazami szybkiego lecz porządnego odwrotu na wszystkich punktach. Komendant spostrzegłszy przeciwnika swego otoczonego liczną radą, wpośród któréj znajdowała się pani du Gua, próbował zwrócić ku nim ogień swoich żołnierzy, miejsce jednak zbyt zręcznie było wybrane i młody dowódca był tu w zupełném bezpieczeństwie.
Odwrót jednak mógł być łatwy. Hulot zmienił nagle taktykę; z pozycyi obronnéj przeszedł do walki zaczepnéj. Przy pierwszych ruchach, jakie zdradziły zamiary margrabiego, kompania umieszczona pod murami zamku otrzymała polecenie przecięcia odwrotu Szuanom przez zajęcie wyższych ujść doliny Nançon.
Pomimo nienawiści swéj panna de Verneuil sprzyjała w duchu ludziom, któremi dowodził jéj ukochany, i zwróciła szybko wzrok swój ku innym ścieżkom, dla przekonania się, czy one przynajmniéj są wolne; spostrzegła jednak zaraz, że Błękitni i po drugiéj stronie Fougères zostali zwycięscami. Dostrzegła ich bowiem ciągnących z doliny Couësnon, przez dolinę Gibarry, dla zajęcia Nid-aux-Crocs i téj części skał ś-go Sulpicyusza, w któréj znajdowały się niższe ujścia doliny Nançon. Tak więc Szuanie zamknięci na ciasnéj łączce w wąskiém przejściu, zdawali się skazanemi na śmierć co do jednego, tak środki przedsięwzięte przez republikańskiego dowódcę były skuteczne, a rozporządzenia jego tak dobrze obmyślane. Wtedy dopiéro panna de Verneuil zrozumiała powód zebrania się mnóstwa ludzi, których widziała w polu, i przyczynę sesyi naczelników u Orgemonta i wszystkie wypadki téj nocy, nie pojmując sama, jakim sposobem uniknęła tylu niebezpieczeństw. Przedsięwzięcie to, które jéj rozpacz podyktowała, zainteresowało ją żywo, tak, że pozostała na miejscu nieruchoma, przyglądając się roztaczającemu się przed jéj oczyma żywemu obrazowi. Niezadługo walka, która się rozpoczęła u stóp gór ś-go Sulpicyusza, nabrała dla niéj więcéj jeszcze interesu. Widząc Błękitnych na wszystkich punktach zwycięzcami Szuanów, margrabia i jego przyjaciele rzucili się ku dolinie Nançon na pomoc zwyciężonym. Stopy skał pokryły się w jednéj chwili walczącemi grupami, a tu kwestya życia i śmierci rozgrywała się na gruncie bardziéj sprzyjającym i lepiéj znanym Szuanom. Nieznacznie scena tych zapasów rozszerzyła się. Zagrzani odbłyskiem powodzenia i nadzieją ratunku, Szuanie po krzakach i drzewach, rosnących tu i owdzie, wdarli się na skały. Panna de Verneuil przelękła się znowu, spostrzegłszy, zbyt późno może, nieprzyjaciół swoich na wierzchołkach, gdzie z niesłychaną zaciętością bronili prowadzących ku szczytom ścieżek. Gdy wszystkie wyjścia z łona tych gór zamknięte zostały przez obie walczące strony, poczęła obawiać się, iż za chwilę może się znaleść w samym wirze walki; opuściwszy więc grube drzewo, poza którem dotąd się ukrywała, poczęła schodzić, zamierzając skorzystać ze wskazówek, udzielonych jéj przez starego skąpca. Biegnąc tak dosyć długo po spadzistości góry ś. Sulpicyusza ku dolinie Couësnon, spostrzegła w dali obórkę, która wedle wszelkiego prawdopodobieństwa należeć musiała do zagrody Galope-Chopine’a. Przypuszczała, iż przyjmując udział w bitwie, musiał on w chacie pozostawić swą żonę. Ośmielona tém przypuszczeniem, panna de Verneuil spodziewała się być dobrze przyjętą w domostwie i że może tam przepędzić parę godzin do chwili, kiedy powrót do Fougères okaże się możebnym. Nie ulegało wątpliwości, że Hulot zostanie zwycięzcą. Szuanie uciekali z taką szybkością, że wystrzały rozlegały się tuż koło niéj, a obawa przed zbłąkaną kulą pędziła ją coraz raźniéj ku chacie, któréj sterczący komin służył jéj za drogowskaz i busolę. Ścieżka, jaką wybrała, prowadziła wprost do pewnego rodzaju brogu, którego dach gontami pokryty, opierał się na czterech grubych pniach, nie pozbawionych kory. Ściana, z gliny i desek sklecona, stanowiła przeciwległy bok brogu, pod którym stała prasa do cydru, wialnia i kilka narzędzi rolniczych. Marya zatrzymała się w biegu przy jedném z drzew, które bróg podpierały, nie mogąc się odważyć na przebycie błotnistego bagniska, służącego za podwórze domowi.
Chata owa, zasłonięta od wiatrów północnych wzgórkiem, który wznosił się szczytem swoim aż ponad dach jéj, i o tenże wzgórek oparta, poetyczny przedstawiała widok, płonki bowiem klonów i buków, kwiaty i mchy skał stanowiły jakby koronę jéj, wieńcami swemi szczyt dachów otaczając. Schody w skale i ziemi wyrżnięte pomiędzy brogiem i chatą, prowadziły na szczyt pagórka, gdzie mieszkańcy doliny użyć mogli w każdéj chwili przepysznego zdrowego górskiego powietrza. Na lewo chaty kończył się pagórek spadzisto, a spadzistość ta otwierała rozległy widok na orne pola i łąki, z których najbliższe należały do mieszkańców chaty. Pola te, podzielone żywopłotami i gdzieniegdzie umajone kępami drzew, bawiły oko rozmaitością, tworząc jakby małe ogródki. Pierwszy taki płot zamykał z jednéj strony podwórze. Droga, która prowadziła w pole, zamkniętą była grubym pniem drzewa, napoły spróchniałym. Pomiędzy schodami, wyżłobionemi w łupkowym gruncie, i ścieżką, zamkniętą owym pniem, przed bagnem i pod zwieszającą się skałą kilka odłamów granitowéj skały, zgrubsza tylko obrobionych i ustawionych jedne na drugich, tworzyło szczyt chaty i podtrzymywało nędzne mury z łat drewnianych, desek i kamieni. Połowa dachu pokrytą była zielonawemi gałązkami świerkowemi, jakby słomą, druga zaś — płaską dachówką, źle wypaloną. Zdradzało to wewnętrzny podział domu na dwie części, i rzeczywiście jedna z nich, oddzielona od drugiéj wątłém przepierzeniem, stanowiła oborę, a w drugiéj mieszkali właściciele.
Jakkolwiek chatka owa zawdzięczała bliskości miasta różne udogodnienia, nieznane już w odległości dwóch mil francuskich od tego miejsca, była ona jednak doskonałą illustracyą niestałości życia i niepewności jutra, do jakiéj wojny i zwyczaje feodalne tak silnie przyzwyczaiły niewolników i poddanych, że dziś jeszcze wielu włościan bretońskich nazywa tylko „mieszkaniem“ (demeure) zamek, przez dawnych panów zamieszkały. Nakoniec, rozpatrując się bliżéj w tém wszystkiém, z wysokiém, a łatwém do pojęcia zdziwieniem, panna de Verneuil spostrzegła wśród błota na podwórzu leżące tu i owdzie odłamki granitu, porzucone w ten sposób, iż wyznaczały ścieżkę, wiodącą ku zabudowaniom i przedstawiającą niejedno niebezpieczeństwo do przebycia. Słysząc jednak coraz bardziéj zbliżające się odgłosy kanonady i nie mając nic innego do wyboru, Marya poczęła przeskakiwać z kamienia na kamień, jakby przeskakiwała przez rynsztoki, pragnąc dostać się do chaty, która była jéj celem i schronieniem jedyném. Chatę zamykały drzwi, złożone z dwóch części, z których dolna pełna i stała, druga zaś górna opatrzoną była otwieraną okiennicą i służyła zarazem za okno chacie. W wielu sklepikach niektórych miasteczek Francyi można jeszcze dotąd spotkać drzwi takiego typu, lecz o wiele ozdobniejsze i opatrzone u dolnéj części dzwoneczkiem ostrzegającym. Drzwi, przed któremi stanęła wkrótce panna de Verneuil, otwierały się za pomocą drewnianéj zasuwy, godnéj czasów złotego wieku, górna zaś część zamykała się tylko na noc, światło dnia bowiem jedynie tym otworem do wnętrza chaty wpuszczane być mogło. Istniało wprawdzie jakieś okno pierwotnych kształtów, ale szyby w niém podobne były do dna butelek, a okute w szerokie i ołowiane ramy, które je utrzymywały, zdawało się być raczéj przeznaczoném do tamowania, niż do puszczania światła. Gdy panna de Verneuil zdołała nareszcie obrócić tę zaporę na jéj skrzypiących zawiasach, poczuła straszny alkaliczny wyziew, wydobywający się z głębi chaty, i spostrzegła, że czworonogi zniszczyły nogami ścianę wewnętrzną, odgradzającą je od izby, będącéj ludzkiém mieszkaniem. Tak więc wnętrze folwarku — folwarkiem się to bowiem zwało — w niczém nie ustępowało zewnętrznemu pozorowi. Panna de Verneuil zapytywała sama siebie, czy jest podobieństwo, aby istoty ludzkie żyć mogły w tém systematycznie zorganizowaném błocie, kiedy oczom jéj ukazał się mały chłopczyna, mogący miéć lat osiem lub dziewięć. Chłopiec ten, okryty zaledwie łachmanami, miał twarzyczkę świeżą, białą, o pięknych rumieńcach, policzki pełne, oczy żywe, zęby białe, jak z kości słoniowéj i przepyszne blond włoski, które w obfitych zwojach spadały mu na pół-nagie ramiona. Członki miał silne i proporcjonalnie rozwinięte, a postawa jego miała ten powab zdziwienia i tę dziką naiwność, która szeroko otwiera oczy dzieci. Mały chłopak był dzieckiem cudownie pięknem.
— Gdzie jest twoja matka? — spytała Marya łagodnym głosem, nachylając się ku chłopcu dla pocałowania go w piękne oczy.
Odebrawszy ten pocałunek, dziecko wysunęło się z jéj rąk, jak węgorz i znikło poza kupą nawozu, leżącą na stoku wzgórza, pomiędzy ścieżką i domem. Jak wielu rolników bretońskich, Galope-Chopine gromadził sobie nawóz w sposób, tamtejszemu tylko rolnictwu właściwy, to jest tak, aby umieszczony na pochyłości, mógł bywać przemywanym przez wody deszczowe i do chwili użycia go utracić wszystkie części, prawdziwą jego żywotność dla rolnictwa stanowiące.
Tak pozostawiona panią placu na chwilę, Marya szybko obejrzała inwentarz całego domu. Izba, w któréj oczekiwała Barbetty, stanowiła cały dom. Najwidoczniejszym i najwspanialszym sprzętem téj izby był ogromny komin, którego okap albo „płaszcz“, jak nazywają go tamtejsi wieśniacy, utworzony był z jednéj sztuki niebieskiego granitu. Etymologia téj nazwy: „płaszcz“ opierała się na firance z ciemno-zielonéj wełnianéj materyi, obłożonéj blado-zieloną wstążką, wyciętéj okrągło i zawieszonej dokoła kamiennéj płyty, wpośród której wznosiła się gipsowa statua kolorowana Matki Boskiéj. Na cokole statuy panna de Verneuil wyczytała dwuwiersz ze znanéj w tamtych stronach religijnéj pieśni:

Ja tu jestem Boża Macierz,
Strzegę was za miły pacierz“.

Za statuetką straszny jakiś obraz, poplamiony raczéj, niż pomalowany, na czerwono i niebiesko, przedstawiać miał jakiegoś świętego, zapewne patrona tego miejsca. Łóżko w kształcie grobu, przykryte zieloną szmatą, bezkształtne posłanie dziecka, kądziel, parę prostych stołków i wielka szafa rzeźbiona, ozdobiona kilku gospodarskiemi narzędziami, stanowiły prawie całe umeblowanie izby Galope-Chopine’a. Przed oknem znajdował się długi stół z drzewa kasztanowego, a przy nim dwie takież ławki, którym przyćmione światło, przez okno się przedostające, nadawało pozór starego mahoniu. Ogromna beczka jabłeczniku spoczywała na okrąglakach, pod któremi panna de Verneuil dostrzegła żółte błoto, trawiące podłogę, chociaż ta ostatnia składała się z kawałków granitu, spojoną rudą gliną. Wszystko to dowodziło, iż właściciel téj chaty niedarmo był Szuanem. Jakby chcąc uchronić się przed tym niezbyt miłym widokiem, panna de Verneuil wzniosła oczy ku sufitowi i zdawało się jéj przez chwilę, że widzi wszystkie nietoperze ziemi, tak liczne i obfite pajęczyny zdobiły firankami swemi całą powałę izby. Na stole pod oknem stały dwa ogromne dzbany jabłeczniku. Dzbany takie, noszące osobną nazwę pichés, robione były z ciemnéj gliny według modelu, znanego w wielu okolicach Francyi, a i do dziś jeszcze używanego w fabrykach likierów. Paryżanin wyobrazić je sobie może łatwo, jeżeli wziąwszy przed się garnek, w jakim smakoszom podają bretońskie masło, doda mu w swéj imaginacyi wypukłość okrąglejszą i polewę upstrzoną plamami, przypominającemi kolorem płowe plamy niektórych muszli. Dzbany takie opatrzone są wysokiemi szyjkami z dziobkiem, szczególnego również rodzaju, przypomina on bowiem kształtem głowę żaby, wytkniętą nad poziom bagniska dla zaczerpnięcia powietrza. W chwili gdy uwaga Maryi zwróciła się ku owym dwom dzbanom, odgłos walki, który stał się nagle bardzo wyraźnym, zmusił ją do upatrzenia sobie miejsca na kryjówkę, tak, aby w razie nagłéj potrzeby mogła schować się, nie czekając Barbetty. Wtém weszła właśnie oczekiwana kobieta.
— Dzień dobry, Bekanierko — rzekła, wstrzymując mimowolny uśmiech na widok twarzy, podobnéj do tych, jakie architekci zwykli umieszczać jako ozdoby w okiennicach.
— Aha! to pani przybywasz od Orgemonta — odpowiedziała Barbetta niezbyt rada.
— Gdzież mnie schowacie, bo oto właśnie Szuanie...
— Tam — odparła wieśniaczka, zdumiona pięknością, tudzież dziwném przebraniem się téj kobiety, której za istotę swéj płci uważać nie śmiała. — Tam, w kryjówce księdza.
Podprowadziła ją do łóżka w stronę tak zwaną „głowy“ i wpuściła za łóżko, ale w téjże chwili obie kobiety usłyszały szelest jakiś, podobny do plusku w błocie. Barbetta zdążyła zaledwie pochwycić firankę łóżka, owinąć nią Maryą i odwrócić się, gdy znalazła się twarzą w twarz z jakimś uciekającym Szuanem.
— Stara! mów, gdzie się tu schować można! Jestem hrabia de Bauran.
Panna de Verneuil zadrżała, poznając tenże sam głos, jakim nieznajomy współbiesiadnik w Vivetière wymówił owe zagadkowe słowa, które pozostały dla niéj aż dotąd tajemnicą, a które bezpośrednio spowodowały znaną już czytelnikom katastrofę.
— Niestety! jak pan widzisz, jaśnie panie, niema tu nic! Co najwięcéj mogę zrobić, to chyba wyjść i czuwać. Jeśli się zbliżą Błękitni, dam znać. Gdybym tu została i gdyby mnie tu z jasnym panem spotkali, spaliliby mi chałupę!
I Barbetta wyszła, nie mogąc się zdobyć na tyle inteligencyi, aby pogodzić interesa dwóch stronnictw nieprzyjaznych, które oba miały prawo do schronienia w jéj chacie z uwagi na podwójną rolę, jaką odgrywał mąż jéj, Galope-Chopine.
— Są tu jeszcze dwa naboje — zawołał hrabia sam do siebie z rozpaczą — ale już mnie pewno ominęli i ślad mój stracili. Niech piorun bije! Trzebaby nieszczęścia, żeby, wracając, wpadli do téj rudery i wyszukali mnie pod tém łóżkiem, pod które się wsunę!
Położył lekko swój karabinek przy łóżku, poza którém stała Marya owinięta w ciemno-zieloną kotarę, i nachylił się, aby zobaczyć, czy znajdzie pod łóżkiem dosyć dla siebie miejsca. Niepodobna było przypuszczać, żeby wsuwając się tam, nie dostrzegł nóg ukrytéj kobiety. Ona téż w téj rozpaczliwéj chwili pochwyciła karabin, wyskoczyła żywo na środek izby i wzięła go na cel. Hrabia na jéj widok wybuchnął głośnym śmiechem. Poznał on ją, gdyż Marya, wciskając się za łóżko, odrzuciła wielki kapelusz Szuanów, jaki miała na głowie, a grube zwoje pięknych jéj włosów wydzierały się obficie zpod koronkowéj zarzutki.
— Nie śmiéj się pan, panie hrabio! Jesteś moim jeńcem! Za pierwszym ruchem, jakibyś się pokusił uczynić, przekonasz się, do czego zdolną jest kobieta obrażona!
W chwili gdy Marya i hrabia patrzyli na siebie wzajemnie z bardzo różnemi uczuciami, od skał odbijały się echa głosów pomieszanych:
— Ratujcie Garsa! rozpraszajcie się! ratujcie Garsa!
Głos Barbetty panował nad temi okrzykami; słyszano go wewnątrz chaty, gdzie różne na dwojgu wrogach sprawiał wrażenie. Mówiła ona więcéj dla nich, niżeli dla chłopa, do którego się zwracała.
— Nie widzisz to Błękitnych! — wołała gniewnie Barbetta. Pójdź tu zaraz, łotrze jeden, albo ja cię sprowadzę! Chce ci się co oberwać! Jeszcze cię który zrani! No! prędzéj! uciekaj!
Podczas tego drobnego i krótkiego epizodu na bagnie ukazał się jeden żołnierz republikański.
— Beau-Pied! — krzyknęła panna de Verneuil.
Beau-Pied na ten rozkaz podbiegł szybko i widząc, co się dzieje, wziął na cel hrabiego skuteczniéj bezwątpienia, niżby zdołała to uczynić zrozpaczona jego wybawicielka.
— Arystokrato! — krzyknął dowcipny żołnierz — nie drgnij, nie rusz się nawet, bo cię zwalę, tak jak zwaliliśmy Bastylią w dwóch tempach!
— Panie Beau-Pied — rzekła panna de Verneuil pieszczotliwym głosem — odpowiesz mi za tego jeńca. Rób, jak chcesz, ale ja go muszę mieć żywym i całym w Fougères.
— Stanie się według rozkazu!
— Czy teraz droga do Fougères jest już wolna?
— Jest bezpieczną; chybaby Szuanie zmartwychwstawali!
Panna de Verneuil, uzbroiwszy się lekkim karabinkiem hrabiego, będącym raczéj strzelbą do polowania, uśmiechnęła się, z ironią mówiąc do swego jeńca:
— Żegnam hrabiego! Do widzenia!
I wybiegła ścieżką ku miastu, włożywszy na głowę szeroki swój kapelusz.
— Zapóźnom się przekonał — rzekł gorzko hrabia de Bauran — że nigdy nie trzeba żartować z honorem kobiet, nawet takich, które go już nie mają.
— Arystokrato! — krzyknął szorstko Beau-Pied — jeżeli nie chcesz, abym cię wyprawił do twojego „byłego“ raju, ani mi się waż pisnąć choćby słówko przeciw téj pięknéj pani!
Panna de Verneuil wróciła do Fougères ścieżką, która łączyła skały ś-go Sulpicyusza z Nid-aux-Crocs. Dobiegłszy téj ostatniéj wyżyny i zdążając swobodnie już krętą drożyną, wydeptaną pomiędzy jeżącemi się granitowemi przeszkodami, podziwiała piękność malutkiéj doliny Nançon, która, przed godziną tak gwarna i ruchawa, w téj chwili pogrążona już była w zupełnym spokoju. Widziany stąd wąwóz ten wydawał się jakby aloes wśród zieleni. Panna de Verneuil weszła do miasta przez bramę Świętego Leonarda, do któréj doprowadziła ją szczęśliwie wybrana na los ścieżka. Mieszkańcy, jeszcze zaniepokojeni bitwą, która, o ile sądzić można było z echa wystrzałów, jeszcze dotąd słyszéć się dających w oddali, trwać musiała, dzień cały z niecierpliwością oczekiwali powrotu gwardyi narodowéj dla przekonania się naocznie, jakie straty opłakać było potrzeba. Na widok młodéj i pięknéj kobiety, w dziwacznym stroju, z rozwianym włosem, ze strzelbą w ręku, w szalu i sukni wytartéj o mur, zbrukanéj błotem i zmoczonéj rosą, ciekawsi obywatele Fougères tém bardziéj uczuli się podrażnionemi, że już wprzód władza, piękność i dziwne stanowisko Paryżanki były przedmiotem wielu rozmów i plotek.
Fanszeta w ciągłéj i strasznéj obawie oczekiwała na swoję panią przez całą noc. Gdy spostrzegła ją wracającą, chciała do niej przemówić, ale ta jednym rozkazującym, choć łagodnym giestem nakazała jéj milczenie.
— Nie zginęłam, moje dziecię — rzekła Marya. — Ach! wyjeżdżając z Paryża, byłam żądną wrażeń!.. Miałam ich téż dosyta — dodała po chwilowéj pauzie.
Fanszeta chciała wyjść, aby się postarać o posiłek dla swéj pani i zwróciła jéj uwagę, że musi go bardzo potrzebować.
— Och! — zawołała panna de Verneuil — najprzód kąpiel, kąpiel przede wszystkiém! Ubierzesz mnie natychmiast!
Fanszeta niemało się zdziwiła, gdy pani jéj zażądała najpiękniejszych i najwytworniejszych strojów z tych, jakie z Paryża zabrały. Po śniadaniu Marya przystąpiła do toalety i ubrała się z całą drobiazgową starannością, jakiéj kobieta dokłada zwykle wtedy, gdy spodziewa się obaczyć istotę ukochaną, i chce ukazać się jéj w całym swym blasku i świetności. Fanszeta nie umiała sobie wytłómaczyć téj wesołości jakiéjś dziwnéj, pełnéj ironii i ostrych żartów. Nie było-to usposobienie, jakie obudza miłość; kobieta nie myli się nigdy w rozpoznaniu tych odcieni; ale była-to jakaś skoncentrowana złośliwość, źle wróżąca. Marya sama ułożyła fałdy firanek u okna, przez które oczy jéj napawać się mogły przepysznym widokiem, potém zbliżyła się do kanapki pod kominkiem, umieściła ją w świetle dla swéj twarzy korzystném i kazała Fanszecie postarać się o kwiaty i przybrać salonik świątecznie. Gdy kwiaty przyniesiono, Marya sama zajęła się najkorzystniejszém ich rozstawieniem i kazała Fanszecie, aby poszła do komendanta prosić go o dostawienie jéj jeńca, którego do niewoli wzięła osobiście. Położyła się rozkosznie na kanapce nie tyle dla wypoczynku, ile dla nadania sobie pozycyi powabnéj i pełnéj wdzięku, któréj wpływ i moc, szczególniéj u pięknych kobiet, bywają niezwalczone. Poza wyzywająca nóżki, któréj koniec zaledwie wystawał zpod fałdów jéj sukni, cały układ swobodny i wdzięczny jéj postaci, wygięcie szyi, wszystko, aż do palców jéj rączki, która się zwieszała z poduszki, jak bukiet jaśminu — wszystko razem tworzyło jednę doskonałą całość, wyborną do wzbudzenia zachwytu. Zapaliła wonne kadzidła i napełniła powietrze temi zapachami, które tak potężnie działają na nerwy mężczyzny i przyspasabiają tryumf dla kobiety. W kilka chwil później kroki ciężkie z brzękiem ostróg, zdradzających wojskowego, rozległy się w salonie, poprzedzającym pokój Maryi.
— No, i cóż, komendancie, a gdzież mój jeniec?
— Odkomenderowałem właśnie oddział z dwunastu ludzi dla rozstrzelania go, jako wziętego z bronią w ręku.
— Jakto? rozrządziłeś się moim jeńcem! Posłuchaj mnie, komendancie. Śmierć jednego człowieka po bitwie nie może być czemś tak upragnioném, a szczególniéj dla ciebie, komendancie, o ile sądzić mogę z twéj fizyonomii. A więc oddaj mi mego Szuana i daruj mu życie chwilowo. Już ja go wezmę na mój rachunek. Zaręczam ci, że ten arystokrata jest mi potrzebny, a nawet niezbędny i że on dopomoże nam do spełnienia naszych projektów. A zresztą rozstrzelanie tego Szuana z amatorstwa byłoby aktem przesadnym, podobnie jak rozsadzenie kulą armatnią balonu, do zniszczenia którego wystarcza pokłucie szpilką. Na miłość boską! pozostawmy okrucieństwa arystokratom! Rzeczpospolita powinna być szlachetną. Czyżbyś ty, komendancie, nie był przebaczył tym, którzy zginęli pod Quiberon, i tylu innym? No! uczyń zadość moim prośbom, odeślij owych dwunastu ludzi na patrol i przyjdź do mnie na obiad wraz z moim jeńcem. Już tylko godzina dnia pozostaje, a widzisz — dodała z uśmiechem — gdybyś się spóźnił, wszystkie moje powaby toaletowe nie sprawiłyby swego skutku. Śpiesz się więc!
— Ależ pani... - próbował oponować zdziwiony komendant.
— Jakież znowu ale? Czekam was. Idźże prędzéj. Nie bój się zresztą, komendancie, hrabia ci nie ujdzie. Prędzéj czy później gruby ten motyl opali sobie skrzydła przy twoim ogniu plutonowym.
Hulot lekko wzruszył ramionami jak człowiek zmuszony do posłuszeństwa mimo wszystko życzeniom pięknéj kobiety, i w pół godziny późniéj powrócił w towarzystwie hrabiego de Bauran.
Panna de Verneuil udała zdziwienie na widok swoich gości i zdawała się być zawstydzoną tém, że ją hrabia zeszedł w tak niedbałéj pozycyi, ale przekonawszy się wkrótce ze spojrzeń hrabiego, że pierwsze wrażenie skutek pożądany wywołało, podniosła się i z prawdziwym wdziękiem zajęła się gośćmi. Nic tam nie było wymuszonego, nic naciągniętego w pozie, uśmiechu, głosie i ruchach, nic nie zdradzało przygotowania się, ani powziętych zamiarów. Wszystko zdawało się jakąś doskonałą harmonią i ani jedna zbyt wybitna nuta nie dawała do myślenia, że naśladuje tylko maniery świata, do któregoby nie należała. Gdy już republikanin i Szuan zajęli wskazane sobie miejsca, Marya spojrzała poważnie, a nawet surowo na hrabiego. Szlachcic znał dostatecznie kobiety i wiedział dobrze, iż obraza, wyrządzona kobiecie, wartą jest wyroku śmierci. Mimo tego przekonania i nie będąc ani zbyt wesołym, ani zbyt smutnym, starał on się przybrać postawę człowieka nie spodziewającego się prędkiego rozwiązania komedyi. Niedługo zaczęło mu się zdawać, iż byłby śmiesznym, gdyby wobec pięknéj kobiety okazał obawę śmierci. Wreszcie surowe zachowanie się Maryi dało mu wiele do myślenia i nasuwało mu różne projekty.
— A kto wie — myślał sobie — może hrabiowska korona, którą zyskać można, podoba jéj się lepiéj, niż margrabiowska stracona! Montauran już suchy jak gwóźdź, a ja... — I spojrzał się w lustro z próżnością i zadowoleniem. — Najmniéj, co mogę na tém zarobić, to życie!
Te dyplomatyczne refleksye stały się wkrótce co najmniéj zbytecznemi. Lekki kapryśny popęd ku pannie de Verneuil, który się w panu de Bauran obudził, zamienił się niebawem w namiętną żądzę, którą ona zdawała się chętnie podsycać.
— Panie hrabio — rzekła — jesteś pan moim jeńcem i mam prawo rozporządzać panem. Egzekucya nie nastąpi jak za mojém zezwoleniem, a jestem zbyt ciekawą, żebym na nią teraz zezwolić miała.
— A gdybym się uparł i milczał zawzięcie? — odparł wesoło.
— Z uczciwą kobietą to być-by mogło, ale z jakąś dziewczyną, panie hrabio, to chyba niemożebne.
Wyrazy te, przysłonione gorzką ironią, były wysyknięte raczéj, niż wypowiedziane, jak mówił Sully o księżnéj de Beaufort, i tak ścieśnionemi usty, że hrabia przerażony zpod oka tylko spojrzał na okrutną swą przeciwniczkę.
— Ale co tam — dodała żartobliwie — żeby panu kłamu nie zadawać, postaram się być taką, jak te istoty: poczciwą dziewczyną. Oto najprzód zwracam panu pański karabinek.
I podała mu jego własną broń z pełnym złośliwości uśmiechem.
— Słowo honoru daję, postępujesz pani jak...
— Ach! daj pan pokój! Dosyć już mam waszych szlacheckich słów honoru. Wszakże to na słowo honoru weszłam do Vivetière! Wasz naczelnik dał mi słowo honoru na to, że ja i moi ludzie możemy być pewni bezpieczeństwa!
— Co za nikczemność! — krzyknął Hulot, marszcząc brwi.
— A winien temu pan hrabia — dodała, wskazując ręką na Baurana. — Niema wątpliwości, że Gars miał ochotę dotrzymać słowa, ale panu hrabiemu podobało się rzucić na mnie jakąś kalumnię, dotąd mi nieznaną, która potwierdziła wszystko to, czego się domyślać raczyła „klacz Charette’a...“
— Pani — przerwał hrabia zmieszany — z głową pod toporem byłbym przysiągł, że mówiłem tylko prawdę...
— Mówiąc co?
— Że pani byłaś...
— Nie krępuj się pan... pańską „kochanką...“
— Margrabiego de Lenoncourt, dziś księcia, jednego z moich przyjaciół — dodał hrabia, nie powtarzając obrażającego spojrzenia.
— Teraz mogłabym już oddać pana w ręce władzy wojskowéj — rzekła Marya, zdając się nie zwracać uwagi na oskarżenia, z tak głębokiém przekonaniem wypowiedziane przez hrabiego, który był oszołomiony tą obojętnością, istotną czy udaną, jaką na jego zarzut okazała — ale — dodała, śmiejąc się — oddal pan od siebie na zawsze ten smutny obraz kawałków ołowiu, lgnących do jego głowy, gdyż nie obraziłeś mnie wcale, jako téż i nie obraziłeś tu swego przyjaciela, którego, jak się zdaje, byłam... Precz z myślą i wyrazem! Posłuchaj, panie hrabio, przypomnij sobie, czy nie bywałeś u ojca mego, księcia de Verneuil? A co?
Uważając, że Hulot był zbytecznym do tak ważnych zwierzeń, jakie uczynić miała panna de Verneuil, znakiem przywołała hrabiego bliżéj ku sobie i szepnęła mu kilka słów do ucha. Panu de Bauran wydarł się z piersi głuchy okrzyk zdumienia. Spojrzał on wielkiemi oczyma na Maryą, która w téjże chwili dopełniła wywołanego temi kilku słowy wspomnienia, opierając się o kominek z minką niewinności i dziecięcéj naiwności. Hrabia przykląkł.
— Pani, racz mi przebaczyć, jakkolwiek przebaczenia nie jestem godzien.
— Ja nie mam nic do przebaczenia. W téj chwili zupełnie tak samo nie masz pan racyi, jak w chwili, gdyś te niecne wyrzekł słowa w Vivetière. Ale tajemnice te są wyższe nad ciebie i nie dosięgniesz ich. Wiedz pan tylko, panie hrabio — ciągnęła daléj poważnie — że córka księcia de Verneuil nazbyt wzniosłą ma duszę, aby ją los twój mógł nie interesować.
— Nawet po téj zniewadze? — zapytał hrabia z pewnym rodzajem żalu.
— Niektórzy ludzie wyżsi są nad zniewagę, która ich nie dosięga. Panie hrabio, ja do takich należę!
Wymawiając te wyrazy, młoda kobieta przybrała postawę tak pełną dumy i wrodzonéj godności, że zaimponowała hrabiemu. Hulot nic a nie nie rozumiał; podniósł rękę ku wąsom, ażeby je podkręcić, i niepewnym wzrokiem spojrzał na pannę de Verneuil, która wzrokiem dała mu znak porozumienia, jakby pragnąc zapewnić go, że od raz powziętego planu ani na krok się nie oddala.
— A teraz — dodała po chwili milczenia — rozmawiajmy. Fanszeto, daj nam światła, moje dziecię.
Bardzo zręcznie kierując rozmową, naprowadziła ją na owe czasy, które tak prędko stały się „dawnym rzeczy porządkiem“. Tak zgrabnie przeniosła hrabiego w owę epokę swojém żywém opowiadaniem, tyle dała mu sposobności okazania swojego dowcipu i zręczném oszczędzaniem ust własnych pozwoliła mu na tyle żywych opowiadań, aż hrabia w końcu sam w duchu zauważył, iż mu się nigdy jeszcze nie zdarzyło być tak przyjemnym. Myśl ta odmłodziła go w jego własnych oczach i począł dokładać starań, aby i ona podzielić mogła tę dobrą opinią, jaką sam o sobie powziął. Wesoła ta a złośliwa kobieta z upodobaniem próbowała na nim doniosłości i siły wszelkich sprężyn kokieteryi, a przychodziło jéj to tém łatwiéj, iż dla niéj było-to wszystko zabawką tylko. To téż puszczając mu wodze, zdawała się wierzyć w szybki ten wzrost uczucia, to znowu, jakby jego szybkim rozwojem zdziwiona, okazywała mu oziębłość wyrachowaną, która zachwycała hrabiego i służyła do podniesienia jeszcze bardziéj zaimprowizowanéj jego namiętności. Podobną ona była w téj igraszce do rybaka, podnoszącego często wędkę dla zobaczenia, czy ryba „nie bierze“. Biédny hrabia dał się z łatwością schwytać na tę uprzedzającą względność, z jaką jego wybawicielka wysłuchała dwóch, czy trzech komplimentów. Emigracya, rzeczpospolita, Bretania i Szuanie pozostali w téj chwili o tysiące mil od jego myśli. Hulot trzymał się nieruchomie, prosty, niewzruszony i milczący, jak Czas mitologiczny. Brak wykształcenia uniemożebniał mu przyjęcie udziału w tego rodzaju rozmowie; domyślał się tylko, że oboje rozmawiający muszą być bardzo dowcipni, ale wszelkie wysiłki jego inteligencyi nie wystarczały na zrozumienie ich o tyle przynajmniéj, aby miéć pewność, że ukrywając myśli w dwuznacznikach, nie spiskują przeciw rzeczypospolitéj.
— Montauran, pani — mówił hrabia — jest dobrze urodzony, dobrze wychowany, przystojny chłopiec, ale nie zna się na grzeczności dla dam. Za młody jest; nie mógł dosyć bywać w Wersalu, żeby nabrał dostatecznéj w tém wprawy. Jego edukacya została zwichniętą, i zamiast umiéć zdradzać i być zdradzanym przez kobiety, on gotów zaraz do krwawéj zemsty. Może on kochać gwałtownie, ale nigdy nie będzie miał téj świetnéj dystynkcyi i tego sposobu obejścia się, jakie charakteryzowały sławnych wielbicieli płci niewieściéj, jak Lauzan, Adhémar, Coigny i tylu innych! Nie posiada on téj prawdziwéj sztuki mówienia kobietom tych drobnych, niby nic nie znaczących, wabnych słówek, które w każdym razie więcéj im się podobają, niż gwałtowne wybuchy namiętności, jakiemi łatwo je zmęczyć. Tak, chociaż jest-to człowiek mający wiele szczęścia do kobiet, jednak nie ma on po temu ani dosyć wdzięku, ani dosyć lekkości w obejściu.
— Zauważyłam to właśnie — odpowiedziała Marya.
— Ach! — pomyślał sobie hrabia — to drżenie w głosie i te spojrzenie mówią mi, że niezadługo będzie ona dla mnie o wiele więcéj niż życzliwą. I na honor, żeby ją pozyskać, gotów jestem uwierzyć, w co mi każe.
Podał jéj ramię i zaprowadził do stołu. Panna de Verneuil robiła honory gospodyni uczty z uprzejmością i taktem, który nabywa się tylko przez wychowanie i życie w atmosferze arystokratycznych salonów.
— Idź pan sobie już — rzekła do Hulota, wstając od stołu. — Gotów się ciebie bać. Tymczasem gdy zostanie ze mną sam-na-sam, niedługo wywiem się od niego wszystkiego, co wiedziéć potrzebuję. Jest on właśnie w téj chwili w takiém usposobieniu, w którém mężczyzna powie kobiecie wszystko, co myśli, i w któréj widzi ją tylko oczyma.
— A potém? — zapytał komendant, zdając się żądać zwrotu jeńca.
— Potém zostanie wolnym — odpowiedziała — wolnym, jak ptak!
— A jednak wzięty został z bronią w ręku!
— Nie — odparła, żartem sofistycznym zbijając prawdziwie po kobiecemu słuszną uwagę, na którą racyonalnéj odpowiedzi znaléść nie mogła — ja go rozbroiłam.
— Hrabio — rzekła, wracając po wyprowadzeniu komendanta — właśnie uzyskałam wolność dla pana, ale nie darmo — dodała z uśmiechem i przechylając kokieteryjnie główkę z giestem wyzywającym.
— Żądaj pani ode mnie wszystkiego, choćby mego nazwiska i mego honoru — wykrzyknął w upojeniu. — Wszystko składam u stóp twoich.
Przysunął się do niéj, aby wziąć jéj rękę, starając się swoje namiętne zapały przyoblec w szaty wdzięczności, ale panna de Verneuil nie należała do tych kobiet, które się na takie rzeczy złowić dają. To téż, uśmiechnąwszy się wprawdzie w sposób, pozostawiający roznamiętnionemu pewne nadzieje, usunęła się o parę kroków w tył i zapytała:
— A czy nie będę musiała żałować mego zaufania?
— Wyobraźnia młodéj panienki szybciéj bieży, aniżeli wyobraźnia kobiety — odparł z uśmiechem.
— Młoda panienka ma więcéj do stracenia, niż kobieta dojrzała.
— To prawda, trzeba być nieufnym, gdy się skarb nosi przy sobie.
— Porzućmy tę żartobliwą rozmowę i mówmy poważnie. Dajecie bal w Saint-James. Urządziliście tam podobno panowie, jak słyszałam, wasze magazyny, arsenały i tam jest siedlisko waszego rządu. Kiedyż ten bal?
— Jutro wieczorem.
— Nie zdziwi to pana zapewne, panie hrabio, jeżeli kobieta niesłusznie zniesławiona dąży z uporem, kobietom właściwym, do uzyskania głośnéj rehabilitacyi i publicznego odwołania zniewag jéj wyrządzonych wobec tych właśnie osób, które były tychże zniewag świadkami. Pójdę więc na ten bal. Pana proszę o zapewnienie mi swéj tamże protekcyi od chwili, gdy na niego wejdę, aż do jego opuszczenia. Nie żądam od pana słowa, ani przysięgi — dodała, widząc, że kładzie rękę na sercu — nienawidzę przysiąg; mają one zanadto może przedwczesnych zastrzeżeń i ostrożności. Powiedz mi pan tylko poprostu, że zobowiązujesz się bronić mojéj osoby od wszelkich zamachów na moje życie lub mój honor. Przyrzecz mi pan naprawić swój błąd, wyznając publicznie, że jestem córką księcia de Verneuil, zamilczając przytém o nieszczęściach, które mnie dotknęły z powodu braku opieki ojcowskiéj, i będzie pomiędzy nami kwita! No, i cóż, dwie godziny protekcyi, udzielonéj kobiecie, na bal przybyłéj, czyż to zbyt drogi okup? Niech i tak jednak będzie; życie twoje, panie hrabio, ani szeląga więcéj dla mnie nie warto...
Uśmiechnęła się przytém zalotnie, osładzając uśmiechem tym przykrość, jaką te słowa wyrządzić mu mogły.
— Tyle za mnie, a cóż za mój karabinek? — zapytał.
— O! więcéj jak za pana!
— Cóż takiego?
— Milczenie i tajemnica. Wierz mi, panie de Bauran, tylko kobieta jest w stanie odgadnąć kobietę. Jestem pewną, że jeżeli piśniesz słówko, mogę zginąć w drodze. Wczoraj kilka kul ostrzegło mnie o niebezpieczeństwie, jakie mnie w drodze spotkać może. O! pani ta jest o tyle zręczną w polowaniu, ile zgrabną w rozbieraniu! Nigdy garderobiana szybciéj mnie nie rozebrała! Ach! na litość, uczyń pan tak, żeby mnie nie spotkało nic podobnego na tym balu!..
— Będziesz tam pani pod moją opieką — rzekł dumnie hrabia. — Ale pani przyjdziesz do Saint-James dla Montaurana? — spytał smutnie.
— Chcesz pan więcéj wiedziéć ode mnie saméj — odparła ze śmiechem. — A teraz odejdź pan — dodała po chwili milczenia. — Przeprowadzę pana sama poza miasto, gdyż wojna tutejsza jest prawdziwie kannibalową, dziką i okrutną i niczemu ufać nie można.
— Więc los mój obchodzi panią choć trochę? — wykrzyknął hrabia. — Ach! pani, pozwól mi miéć nadzieję, że nie będziesz obojętną na moję przyjaźń... gdyż na to tylko uczucie liczyć mogę, nieprawdaż? — pytał z pewnym rodzajem próżności.
— No, no! nie staraj się, hrabio, być prorokiem — rzekła z tym wesołym wyrazem twarzy, jaki przybiera kobieta dla zrobienia wyznania, które nie kompromituje ani jéj tajemnic, ani jéj honoru.
Potém, wziąwszy na siebie futrem podbitą zarzutkę, doprowadziła hrabiego aż do Nid-aux-Crocs. Przybywszy do krańca ścieżki, rzekła mu jeszcze:
— Hrabio, bądź dyskretny, ani słowa nawet przed margrabią!
I położyła palec na ustach na znak milczenia.
Bauran, ośmielony względami panny de Verneuil, ujął jej rękę, czego mu nie broniła, i ucałował ją czule.
— O! pani, licz na mnie na śmierć i życie! — wykrzyknął, widząc się już w bezpieczném miejscu. — Jakkolwiek tyle prawie ci zawdzięczam, co mojéj matce, będzie mi jednak niezmiernie trudno miéć dla ciebie tylko szacunek.
I wybiegł za miasto. Widząc go dobiegającego skał świętego Sulpicyusza, Marya z zadowoleniem ruszyła głową, szepcąc do siebie pocichu:
— Ten grubas dał mi więcéj, niż życie za życie. Zrobiłabym sobie z niego łatwo posłuszne narzędzie! To człowiek i tamto człowiek, a oto właśnie różnica, która istnieje między jednym człowiekiem a drugim!
Nie dokończywszy swéj myśli, rzuciła ku miastu rozpaczliwe spojrzenie i powoli wróciła ku bramie ś-go Leonarda, gdzie jéj oczekiwali Hulot i Korentyn.
— Jeszcze dwa dni — zawołała — i... — Wstrzymała się, spostrzegając, że komendant nie jest sam. — I padnie on pod strzałami twoich karabinów — szepnęła do ucha Hulotowi.
Komendant cofnął się o kilka kroków i spojrzał z miną dziwnéj jakiéjś i nie dającéj się określić pobłażliwéj szorstkości na tę kobietę, któréj twarz, ani sposób zachowania się nie zdradzały żadnych wyrzutów sumienia. To jest właśnie szczególném u kobiet, że nie rozważają one wcale czynów swoich, choćby najnaganniejszych, skoro uczucie je porywa; w udawaniu nawet jest u nich prawda i u nich tylko można spotkać zbrodnię bez podłości. Najczęściéj one same nie wiedzą, jak się to stało.
— Idę do Saint-James na bal, który wydają Szuanie, i...
— Ależ — rzekł Korentyn, przerywając — to daleko. Chcesz pani, abym ci towarzyszył?
— Pan się zawsze zajmujesz zawiele czémś, o czém ja nie myślę nigdy... to jest sobą samym.
Wzgarda, jaką Marya okazywała Korentynowi, dziwnie podobała się Hulotowi, który skrzywił się lekko, widząc, jak znikała poza kościołem świętego Leonarda. Korentyn biegł za nią oczyma, a na jego twarzy odbijało się głębokie przeświadczenie fatalnéj, choć ukrytéj władzy, jaką posiadł, wedle swego mniemania, nad tą śliczną istotą, kierując jéj namiętnościami, na które liczył, że ją kiedyś w jego posiadanie oddadzą. Panna de Verneuil, wróciwszy do siebie, poszła wnet rozmyślać nad przygotowaniem do balu. Fanszeta, przyzwyczajona do ślepego posłuszeństwa bez świadomości zamiarów swéj pani, przerzucała pudełka i proponowała strój grecki. Wszystko wtedy było pod wpływem wspomnień Grecyi starożytnéj. Strój, jaki wybrała Marya, zmieścił się łatwo w pudełko wygodne do niesienia w rękach.
— Fanszeto, dziecię moje, ja idę znów na pole walki, z narażeniem się na niebezpieczeństwa. Zastanów się, może wolisz zostać?
— Zostać!.. a któżby ubrał panią!
— Poszukaj-no rękawiczki, którą ci oddałam dziś rano.
— Oto jest.
— Przyszyj do niéj zieloną kokardkę; a przedewszystkiém zabiorę ze sobą pieniądze. — I widząc, że Fanszeta trzyma w rękach sztuki złote nowego stępla rzeczypospolitéj, zawołała: — Toby już wystarczyło za powód do zamordowania nas. Poślij Jeremiasza, niech obudzi Korentyna. Nie! daj pokój! Ten nędznik puściłby się za nami na szpiegowanie. Poślij lepiéj do komendanta i poproś ode mnie o sztuki stare, sześciotalarowe.
Z tą zręcznością prawdziwie kobiecą, która najdrobniejsze obejmuje szczegóły, myślała o wszystkiém. Podczas gdy Fanszeta czyniła przygotowania do téj niepojętéj wycieczki, Marya zaczęła na próbę naśladować krzyk puszczyka i niezadługo doszła w tém do pewnéj doskonałości. O północy wyszła bramą ś-go Leonarda, odnalazła ścieżkę, prowadzącą do Nid-aux-Crocs i w towarzystwie Fanszety puściła się przez dolinę Gibarry, idąc krokiem pewnym, ożywiona silną wolą, która nadaje ciału i jego ruchom charakter mocy i potęgi. Wyjść z balu tak, aby uniknąć zaziębienia i kataru — oto jedna z ważnych spraw kobiecych, ale niech tylko w sercu kobiety tkwi namiętność jaka, a ciało jéj będzie jakby z brązu! Podobne przedsięwzięcie długoby dojrzewało w umyśle najzuchwalszego mężczyzny, a tu zaledwie powstało ono w głowie panny de Verneuil, a już niebezpieczeństwa same szalonéj wyprawy zmieniły się w szereg pociągających powabów.
— Pani puszcza się w drogę, nie poleciwszy się Bogu — rzekła Fanszeta, zwrócona ku wieżyczce kościoła ś-go Leonarda.
Pobożna Bretonka zatrzymała się, złożyła ręce i zmówiła Zdrowaś do ś. Anny z Auray, prosząc ją o szczęśliwą godzinę, a pani jéj stała tymczasem zamyślona, spoglądając na dobroduszną postać pokojówki, modlącéj się gorąco, i na blaski przedzierającego się przez chmury księżyca, który przesuwając się pomiędzy wieżyczkami kościoła, nadawał granitom pozór filigranowych wydmuchów.
Niedługo dwie podróżne przybyły do chaty Galope-Chopine’a. Jakkolwiek lekkie były ich kroki, obudziły one jednak jednego z tych wielkich podwórzowych brytanów, którym Bretończycy powierzają straż nad całém mieniem swojém, zamknięté mna prostą drewnianą zasuwę. Pies wybiegł naprzeciw nich, a zobaczywszy dwie obce twarze, począł szczekać tak zawzięcie, iż kobiety musiały się cofnąć o kilka kroków, wołając pomocy. Wołanie okazało się bezskuteczném; nikt nie wychodził; wtedy panna de Verneuil udała krzyk puszczyka i wnet zardzewiałe zawiasy drzwi domu skrzypnęły i ukazał się w nich przyodziany naprędce Galope-Chopine z miną swą pogrzebową.
— Muszę — rzekła Marya, pokazując temu strażnikowi Fougères rękawiczkę Montaurana — dostać się jak najprędzéj do Saint-James. Pan hrabia de Bauran powiedział mi, że ty mnie tam doprowadzisz i będziesz mi w drodze obrońcą. Trzeba więc, mój chłopcze, abyś się wystarał o dwa osły pod wierzch i żebyś się przygotował do towarzyszenia nam. Czas jest drogi, bo jeżeli przed wieczorem jutro nie dostaniemy się do Saint-James, nie zobaczymy ani Garsa, ani balu.
Galope-Chopine wielce zdziwiony, wziął rękawicę, zaczął obracać ją w rękach w jednę i drugą stronę, nareszcie zapalił świeczkę z żywicy, grubą jak mały palec u ręki; kolorem świeczka ta przypominała pierniki. Ten pierwotny towar, sprowadzany do Bretanii z północnéj Europy, jest dowodem, jak wszystko zresztą, co się oczom przedstawia w tym dziwnym kraju, zupełnéj nieświadomości zasad handlowych, nawet najpierwszych i najprostszych.
Zobaczywszy zieloną kokardę, Galope-Chopine spojrzał na pannę de Verneuil, podrapał się w ucho, wypił blaszany kufel jabłeczniku, poczęstował drugim piękną podróżną i, pozostawiwszy ją przy stole z drzewa kasztanowego, poszedł starać się o osły. Fioletowe światło, które rzucała świeczka żywiczna, nie było dosyć silném, ażeby zaćmić blask księżyca, wdzierający się przez otwór w drzwiach i srebrzący kapryśnie czarną podłogę i meble téj zadymionéj chaty. Mały chłopiec obudził się i podniósł śliczną swą zdziwioną główkę, a tuż nad jego pięknemi włoskami dwie krowy pokazywały przez otwory w ścianie obory pyski swoje różowe i duże błyszczące oczy. Wielki pies, którego fizyognomia nie była najmniéj inteligentną z całéj rodziny, zdawał się badać dwie przybyszki z niemniejszą ciekawością, niż ta, jaką okazywało dziecko. Malarz byłby długo podziwiał pyszną grę świateł na tym nocnym obrazie, ale Marya, niezbyt pochopna do rozpoczęcia rozmowy z Barbettą, która właśnie podnosiła się na łóżku, jak mara, i wielkie otwierała oczy, poznając tę, którą rano ukrywała, wyszła na podwórze, aby uniknąć zatrutego powietrza téj nory i pytań, jakieby jéj Bekanierka czynić mogła. Na podwórzu rozglądając się, Marya weszła po schodkach na wierzchołek skalistego pagórka, będącego podporą chaty Galope-Chopine’a, i poczęła przyglądać się z zachwytem wszystkim szczegółom cudownego krajobrazu, którego rozmaite drobnostki coraz inny przybierały charakter, stosownie do tego, czy widz postępował o kilka kroków naprzód ku wierzchołkowi wzgórza, czy też cofał się na dół ku głębiom doliny. Światło księżyca objęło w téj chwili jak by całunem mgły świetlanéj dolinę Couësnon. Niéma wątpliwości, że kobieta, która nosiła w sercu miłość wzgardzoną, musiała napawać się melancholią, jaką łagodne to światło w duszy jéj obudziło, dziwnie fantastyczną powierzchownością, jaką nadało granitowym masom, i świetnemi a mieniącemi się kolorami, jakiemi przybrało wody. Wtém ciszę ogólną rozdarł krzyk osłów. Marya zbiegła szybko do chaty Szuana i niebawem ruszyli w drogę.
Galope-Chopine, uzbrojony dubeltówką do polowania, odziany był długą skórą kozią, w któréj przypominał Robinsona Krusoe. Opalona jego i pomarszczona twarz zaledwie dostrzedz się dawała pod szerokim kapeluszem, jaki do dziś jeszcze, jakby dla zachowania starych tradycyj, noszą niektórzy włościanie, dumni, że z oswobodzeniem się od dawnych służebności zachować zdołali swoje narodowe przykrycie głowy. Nocna ta karawana, prowadzona przez przewodnika, którego kostium, postawa i cała osoba miały w sobie coś z czasów patryarchalnych, podobną była do owéj ucieczki z Egiptu, oddanéj na ciemném płótnie wspaniałym pędzlem Rembrandta. Galope-Chopine starannie unikał gościńca i prowadził podróżne przez olbrzymi labirynt dróg i dróżek, przerzynających Bretanią.
Panna de Verneuil zrozumiała teraz walkę Szuanów. Przebiegając te drogi, lepiéj poznać mogła stan owych wiejskich osad, które, widziane z góry i zdaleka, wydawały się jéj zachwycającemi, ale w które zapuściwszy się, można dopiéro poznać i ocenić wszystkie ukryte niebezpieczeństwa. Dokoła każdego pola i to od czasów niepamiętnych wieśniacy bretońscy wznosili ściany z ziemi, wysokie na sześć stóp, kształtu pryzmatycznego, na szczycie których sadzili kasztany, dęby i klony. Ściany te, roślinnością przybrane, nazywają oni po swojemu płotem, haie. Długie gałęzie drzew na tych „płotach“ rosnących spadają prawie zawsze ku drogom i tworzą osklepione przejście. Drogi, jakby wtłoczone w te mury, wyrosłe z gliniastéj ziemi, podobne były do fos fortecznych, a jeżeli granit, który wszędzie tam prawie tuż pod ziemią się znajduje, nie utworzy wśród tych drożyn bruku naturalnego, stają się one tak niepodobne do przebycia, że najmniejszy wózek trzeba z nich wyciągać parą wołów albo koni małych, ale zwykle bardzo silnych, miejscowej rasy. Drogi te są zwykle tak bagniste, iż stąd musiał powstać zwyczaj wydeptywania dla pieszych ścieżek przez pola i wzdłuż owych płotów. Ścieżki te miejscowi nazywają rote. Zaczynają się one i kończą u granic każdego pola. Aby przejść z jednego pola na drugie, trzeba wydostawać się na szczyt płotu po kilku stopniach, oślizłych pod deszczem.
Podróżni mieli wiele jeszcze innych przeszkód do zwalczenia w tych powikłanych i wijących się drożynach. Tak ufortyfikowany każdy kawałek ziemi ma osobne wejście, które będąc szerokiém około dziesięciu stóp, zamyka się tém, co na zachodzie nazywają osobném mianem: échalier. Échalier jest-to pień lub gruba gałąź drzewa, któréj jeden koniec przedziurawiony na wylot osadzony jest w innym kawale drzewa, służącym mu za czop. Koniec owego échalier przechodzi cokolwiek poza ów czop, tak, aby mógł być na nim zawieszony odpowiednio wielki ciężar dla utworzenia równowagi, przy któréj dziecię nawet może dokonywać obrotów téj ciężkiéj maszyny. Drugi koniec zamknięcia tego spoczywa w umyślném wydrążeniu w samym płocie. Gieniusz każdego z właścicieli pól i zagród wprowadza różne drobne zmiany w tych zamknięciach, nie naruszając jednak ich charakteru ogólnego.
Płoty te i échaliers nadają polom na większéj przestrzeni fizyognomią olbrzymiéj szachownicy, któréj każda przegroda tworzy osobne opole, oddzielone zupełnie, zamknięte samo w sobie, obronne jak forteca i otoczone wałem. Brama, łatwa do obrony, dla oblegających bywa do zdobycia wielce trudną i niebezpieczną.
Wieśniak bretoński ma rozmaite przesądy gospodarskie, wszystkie prawie téj saméj praktycznéj wartości, co ów najsławniejszy, o którym już wspominaliśmy, to jest że nawóz umieszcza na najwyższym punkcie swojego podwórza, gdzie tenże waporuje i traci swoje piękne dla ziemi własności. Do rzędu takich przesądów należy również przekonanie, iż grunt wzmacnia się i tłuścieje, gdy się w nim utrzymują w wielkiéj obfitości krzewy rośliny, jałowcem zwanéj. Jałowiec ów nigdzie na całym świecie tak dobréj nie ma opinii i taką otaczany nie jest opieką i troskliwością, jak w Bretanii. Dlatego tworzą się tutaj lasy jałowcu, zdatne, w razie wojny, do ukrycia najprzeróżniejszych zasadzek. Daléj, niéma w całéj Bretanii ani jednego pola, na którém nie rozsiadłoby się choć parę drzew jabłkowych, pielęgnowanych starannie dla fabrykacyi jabłeczniku. Drzewa te, rozpościerając szeroko swe gałęzie, zgubne są dla produkcyi gruntów, które ocieniają. Otóż razem wziąwszy, szczupłość tych pól i małe rozmiary każdéj własności, dużo miejsca, które zajmują płoty i drogi pomiędzy niemi, wyniszczenie gruntu przez drzewa dzikie o łakomych konarach, rosnące na płotach, i dodawszy do tego ów lichy nawóz, jałowiec i jabłonie, pojmiemy łatwo przyczyny niskiego stanu kultury i ubóstwo kraju, który przebiegała panna de Verneuil.
Z drugiéj strony wziąwszy na uwagę gęstość owych żywopłotów, wąskość drożyn, obronne zamknięcia każdéj zagrody i znowu ów jałowiec, z łatwością zrozumiemy niepodobieństwo walki mas na tym gruncie i niepowodzenie wojsk regularnych w wojnie przeciw partyzantom. W opłotkach tych pięciuset partyzantów mogło się bronić wojskom całego państwa. W tém leżał cały sekret oporu i zwycięstw Szuanów.
Panna de Verneuil teraz dopiero zrozumiała konieczność, w jakiéj się znajdowała rzeczpospolita, stłumienia bretońskiéj opozycyi środkami politycznemi i dyplomatycznemi, unikając w ten sposób niepotrzebnéj i bezużytecznéj utraty sił wojskowych. Cóż bowiem robić było z ludźmi, dla których posiadanie miast leżało na drugim planie, a którzy we wsiach swoich i zagrodach, wiecznie ufortyfikowani, niedostępnemi byli dla wykonawców praw ogólnych, przez rzeczpospolitą dyktowanych?
Jak tu było nie wchodzić w układy, gdy cała siła tych zaślepionych wieśniaków leżała w jednéj osobie zręcznego i doświadczonego wodza?
Panna de Verneuil podziwiała gieniusz ministra, który z gabinetu swego przewidział i odgadywał tajemnice głębin najoddaleńszych prowincyj. Zdawało się jéj, że pojmować zaczyna względy, działające na ludzi potężnych, mogących objąć jedném spojrzeniem całe państwo, a których czyny, w oczach tłumów zbrodnicze, były tylko wynikami jakiéjś olbrzymiéj idei, do wielkich wiodącéj celów.
Myśli te zdawały się usprawiedliwiać, a nawet uszlachetniać pragnienie zemsty, jaką pałała panna de Verneuil; zresztą praca ta ducha i nadzieje, jakie sobie tworzyła, dodawały jéj energii, tak potrzebnéj do zniesienia trudów téj niezwykłéj podróży. U granicy każdéj nowéj dziedziny Galope-Chopine musiał zsadzać obie podróżne z osłów i dopomagać im do przebycia trudnych przejść, a gdy skaliste drożyny kończyły się, musiały znowu wsiadać na osły i zapuszczać się pomiędzy płotami w drogi błotniste, które jesienna pora jeszcze trudniejszemi do przebycia czyniła. Wielkie rozmiary drzew, głębokość dróg i brak środków utrzymywały przejścia te w ciągłéj wilgoci, która przejmując podróżnych, okrywała ich jakby płaszczem z lodu.
Po trudnéj téj i męczącéj podróży o wschodzie słońca dostali się do lasu Marignay. Odtąd podróż stała się łatwiejszą po szerokich ścieżynach lasu. Sklepienia, utworzone przez gałęzie i gęstość drzew, zasłoniły podróżnych od promieni słonecznych, a liczne i różnorodne trudności, jakie dotąd napotykali, już się nie powtórzyły.
Ale zaledwie przeszli małą milkę, gdy usłyszeli nagle w głębi lasu w oddali głosy jakieś i echo dzwonka. Postępując tak ciągle naprzód, Galope-Chopine z natężoną uwagą słuchał tych odgłosów. Wkrótce téż powiew wiatru doniósł do jego uszu kilka wyraźniejszych tonów jakby psalmu jakiegoś, którego harmonia zdawała się mocno go wzruszać. Natychmiast téż zwrócił on osły na ścieżkę, która widocznie oddalała ich od celu podróży, i słuchać nawet nie chciał uwag i próśb panny de Verneuil, któréj podejrzenia rosły z wzrastającą ponurością tego ustronia.
Naprawo i nalewo olbrzymie skały granitowe, piętrzące się jedne ponad drugiemi, przedstawiały dziwne kształty. Wpośród skał olbrzymie korzenie drzew, jakby węże podbiegunowych stref zsuwały się do głębin, szukając w ziemi, u stóp skał, soków ożywczych. Obie strony drogi podobne były do grot podziemnych, wsławionych stalaktytami, i ogromne kamienne festony, w których żywa zieloność chmielu i głogu łączyła się z ciemnemi lub srebrzystemi kępami mchów, zakrywając otwory niezmierzonych przepaści lub wejścia do jaskiń głębokich.
Zaledwie podróżni nasi postąpili kilkadziesiąt kroków tą wąską ścieżyną, gdy nagle dziwny widok przedstawił się oczom panny de Verneuil, dozwalając jéj nareszcie pojąć i zrozumieć upór Galope-Chopine’e.
Wgłębienie półokrągłe, jakby wykute całkowicie w granitowéj opoce tworzyło amfiteatr, u którego bezkształtnych stopni wysokie, czarne prawie świerki i zżółkłe kasztany, wznosząc się jedne ponad drugiemi, przedstawiały obraz jakiegoś cyrku olbrzymów. Słońce zimowe zdawało się raczéj blade rzucać promienie, aniżeli oświecać tę krainę, którą jesień zasłała dzikim dywanem opadłych liści.
W środku téj sali, której architektem zdawał się być potop świata, wznosiły się trzy olbrzymie kamienie druidyczne — ołtarz ogromny, na którym utwierdzoną była stara chorągiew kościelna.
Dokoła tego ołtarza klęczało z odkrytemi głowami blisko stu ludzi, modląc się gorąco, a ksiądz, w asystencyi dwu młodych duchownych, odprawiał mszę świętą. Ubóstwo strojów kościelnych, słaby głos księdza, jak szmer w przestrzeni się rozchodzący, ludzie ci, pełni wiary głębokiéj, złączeni jedném uczuciem i chylący głowy przed tym ołtarzem bez bogactw i uroku wystawności, nagość krzyża, dzika, ponura fizyognomia całego otoczenia, czas wreszcie nadawały téj scenie charakter naiwności, który cechował pierwsze chwile chrześcijaństwa. Panna de Verneuil stanęła, przejęta zdumieniem i podziwem.
Ta msza, odprawiana w głębi ciemnego lasu, ten zasadniczy obrzęd wiary, cofnięty przez prześladowanie do swego źródła, poezya epoki starożytnéj, rzucona na tło natury dziwnéj i kapryśnéj, ci Szuanie, zarazem zbrojni i rozbrojeni, okrutni i pokornie się modlący, jednocześnie ludzie i dzieci — wszystko to w niczém nie było podobne do czegoś, coby kiedykolwiek widziała lub wyobrażała sobie. Przypomniało jéj się, że w dzieciństwie korzyła się przed wspaniałością i bogactwem kościołów romańskich, tak silnie działających na zmysły, ale nie czuła jeszcze Boga samego w swéj prostocie, którego krzyż nagi stoi na ołtarzu i którego ołtarz stanowi prosta skała w wilgotnéj ziemi. Zamiast koronek gotyckich i wiązań okien, które w katedrach strzeliste kończą sklepienia, tutaj ogołocone przez jesień z liści gałęzie stanowiły kopułę kościelną; zamiast blasków świetnych, rzucających się na wspaniałe nawy przez różnobarwne szyby świątyń, tutaj widziała tylko blade słońce, z trudnością przeciskające swoje słabe promienie pomiędzy gałęzie i rzucające czerwonawe przyćmione blaski na ołtarz, na księdza i na modlących się ludzi.
Ludzie byli tu faktem, a nie systematem; była-to modlitwa, a nie religia. Ale namiętności ludzkie, których chwilowe unicestwienie nadawało temu obrazowi jego uroczystą harmonią, niezadługo rozbudziły się i ożywiły go potężnie.
W chwili przybycia panny de Verneuil kończyło się czytanie ewangielii. W księdzu celebrującym nie bez przestrachu poznała ona opata Gudin i schroniła się przed jego spojrzeniem za odłam granitu, tworzący jakby niszę wielką, w którą szybko wciągnęła za sobą Fanszetę; ale ruszyć Galope-Chopine’a z miejsca, które sobie obrał dla korzystania z dobrodziejstw téj tajemniczéj ofiary, było niepodobieństwem. Nadzieję uniknięcia niebezpieczeństwa, które jéj groziło, opierała jedynie na tém, że natura miejscowości pozwoli jéj usunąć się wcześniéj, niż innym po ukończeniu ceremonii.
Przez dosyć dużą szczelinę pomiędzy granitowemi odłamami panna de Verneuil spostrzegła księdza Gudin wstępującego na kamień i rozpoczynającego naukę temi słowy:

In nomine Patris et Filii et Spiritus Sancti.

Przy tych wyrazach wszyscy obecni z wielką pobożnością uczynili znak krzyża świętego.
— Ukochani bracia — przemówił ksiądz Gudin głosem donośnym — najprzód pomódlmy się za poległych: Jana Cochegrue, Mikołaja Laferté, Józefa Bronet, Franciszka Parquoi, Sulpicyusza Coupiau, wszystkich z tutejszéj parafii, poległych lub zmarłych z ran, odniesionych w bitwie pod Péleriną, lub téż przy oblężeniu Fougères. De profundis etc.
Psalm ten odśpiewany został, według zwyczaju, przez celebrującego i obecnych, po wersecie naprzemian, z gorącą pobożnością, która obiecywała wielkie powodzenie nastąpić mającéj mowie księdza.
Po odśpiewaniu psalmu za zmarłych ksiądz Gudin rozpoczął kazanie głosem, którego gwałtowność i siła wzmagały się stopniowo. Ex-jezuita wiedział dobrze, iż ciepło samego wygłoszenia było jednym z najpotężniejszych argumentów do przekonania tych półdzikich słuchaczy.
— „Chrześcijanie! — mówił kaznodzieja — Ci obrońcy Boga dali wam piękny przykład spełnienia obowiązku. Nie wstyd-że wam tego, co mogą o was mówić w raju? Gdyby nie ci szczęśliwi, za których modliliśmy się przed chwilą, a którzy z otwartemi rękoma musieli być przyjęci przez wszystkich świętych, Pan Bóg w niebie sądzić-by mógł, że parafia wasza zamieszkaną jest przez Mahumetyszów!.. Wiecież wy, moi chłopcy, co mówią o was w Bretanii całéj i u króla? Nie wiecie, nieprawdaż? No, to ja wam powiem: „Jakto — mówią sobie — Błękitni zburzyli ołtarze, zabili proboszczów, zamordowali króla i królową!.. Błękitni chcą zabrać wszystkich parafian z Bretanii, aby z nich porobić Błękitnych takich, jakiemi sami są, i wysłać ich na wojnę poza granice ich parafii, daleko, do krajów odległych, w których umrzéć można bez spowiedzi i pójść po śmierci wprost do piekieł ognistych, i mimo to chłopcy z Marignay, którym spalono ich kościół, pozostali w swoich chatach z rękoma założonemi?! Ho! ho! przeklęta rzeczpospolita sprzedała przez licytacyą dobra Boga i panów i rozdzieliła zyskane stąd pieniądze pomiędzy Błękitnych, a potém chcąc napaść się pieniędzmi, jak pasie się krwią, ogłosić kazała, że talar sześciofrankowy wart będzie tylko trzy liwry, i chce zabrać na sześciu liwrach trzy, jak na sześciu ludzi zabiera trzech do wojska swego, a chłopcy z Marignay nie chwycili jeszcze za broń, aby wypędzić Błękitnych z Bretanii?! Oho! będzie im źle, bo raj przed niemi zamknięty zostanie i nie dostąpią zbawienia duszy!“ Oto, co mówią o was po całéj Bretanii i u króla. O wasze więc własne idzie tu zbawienie, chrześcijanie! Dusze wasze zbawicie, walcząc za religią i za króla!
„Święta Anna z Auray we własnéj osobie ukazała mi się wczoraj o godzinie wpół do trzeciéj. Powiedziała mi ona tak, jako ja wam mówię: „Tyś-to jest księdzem w Marignay?“ „Tak — odpowiedziałem — do usług pani“. „No, a ja jestem święta Anna z Auray, ciotka Boga Najwyższego na sposób bretoński. Jestem ciągle jeszcze w Auray i tutaj przyszłam umyślnie, aby cię nauczyć, że masz powiedziéć ludziom z Marignay, iż gdy się nie uzbroją i nie powstaną, to niech nie marzą nawet o zbawieniu. I ty więc odmówić im masz rozgrzeszenia z ich grzechów, jeśli Bogu służyć nie chcą. Pobłogosławisz ich karabiny, a ci, którzy będą bez grzechu, nie darmo strzelać będą do Błękitnych, albowiem karabiny ich i strzały z nich będą poświęcane!“ I znikła, pozostawiając pod dębem u krzyżownicy, co ją zwą „Gęsią nóżką“, zapach kadzideł. Naznaczyłem to święte miejsce i piękna madonna, z drzewa rzeźbiona, została tam umieszczoną przez proboszcza z Saint-James. I widzicie oto, chrześcijanie, matka Piotra Leroi, zwanego Marche-a-Terre, przyszedłszy modlić się do tego świętego znaku, uleczoną została ze swych bólów, a to z powodu dobrych czynów swego syna. Oto widzicie ją między sobą i zobaczycie zaraz, jako iść będzie o własnych siłach. Jest-to cud, tak samo jak zmartwychwstanie Maryi Lambrequin, uczyniony dlatego, aby wam dowieść, jako Bóg nie opuści nigdy sprawy Bretonów, jeżeli oni sami bić się będą za sprawę sług jego i króla. Tak więc, bracia kochani, jeżeli chcecie zarobić na zbawienie i okazać się obrońcami króla, pana naszego, i religii, musicie być posłuszni wszystkiemu, co rozkaże wam ten, którego król nam przysłał, a którego nazywamy Garsem. Wtedy nie będziecie już jako Mahumetysze i znajdziecie się razem ze wszystkiemi z całéj Bretanii pod jedną chorągwią Boga. Będziecie mogli odebrać z kieszeni Błękitnych wszystkie pieniądze, które oni ukradną, gdyż Bóg i król wasz oddają wam całą zdobycz na zabitych nieprzyjaciołach waszych. Chcecież, chrześcijanie, aby mówiono o was, że chłopcy z Marignay pozostali w tyle za zuchami z Morbihan, z Saint-Georges, z Vitré, z Autrain, którzy są wszyscy na służbie Boga i króla! Pozostawicież im wszystko: i zbawienie duszy i bogactwa ziemskie?! Pozostaniecież sami jedni, jako heretycy, z założonemi rękoma, podczas gdy wszyscy Bretonowie pracują na swe zbawienie i walczą za króla?!
„Opuścicie wszystko dla mnie! — mówi ewangielia. Wszakże i my, księża, opuściliśmy dziesięciny! Opuśćcież i wy wszystko dla téj wojny świętéj, a będziecie jako Machabeusze! Nakoniec wszystko wam będzie odpuszczone. Pomiędzy wami staną księża wasi i proboszcze i zwyciężycie! Zauważcie dobrze, chrześcijanie — mówił, kończąc — że dziś tylko mamy moc błogosławić wasze karabiny. Ci, którzy nie skorzystają z téj łaski, nie znajdą już świętéj Anny z Auray tak miłościwą i nie wysłucha ich ona już tak, jak to dotąd czyniła!“
Kazanie to, wypowiedziane głosem pełnym przesady i wzmocnione licznemi giestami, od których aż pot spływał z czoła mówcy, na pozór niewielkie zrobiło wrażenie. Wieśniacy stali nieruchomi, z oczyma wlepionemi w kaznodzieję, podobni do posągów, wykutych ze stali, ale panna de Verneuil spostrzegła wkrótce, że to zachowanie się ogólne było objawem jakby uroku jakiegoś, rzuconego przez opata na tłumy. Jak wielcy aktorowie, umiał on całe zgromadzenie poruszyć do głębi, jak jednego człowieka, przemawiając zarazem do uczuć, namiętności i interesów słuchaczy. Zgóry już rozgrzeszył wszystkie nadużycia i rozwiązał jedyne więzy, jakie utrzymywały tych ludzi o grubych instynktach w obserwacyi przepisów religijnych i praw społecznych. Zaprzedał święte zasady w służbę interesom politycznym, ale w owych czasach rewolucyjnych każdy dla swego stronnictwa kuł broń z tego, co posiadał, i krzyż pokoju Chrystusa stał się narzędziem wojny, jak mieczem stał się lemiesz pługa-karmiciela. Nie mając nikogo, z kimby się mogła podzielić wrażeniem, panna de Verneuil odwróciła się, chcąc zawołać Fanszety, i niemało się zdziwiła, zobaczywszy, że i ona podzielała ten entuzyazm, gdyż z głębokiém przejęciem odmawiała pacierze na różańcu Galope-Chopine’a.
— Fanszeto — szepnęła jéj pocichu — więc i ty się boisz, abyś nie została Mahumetyszką?
— O! pani moja — zawołała Bretonka — patrz oto tam! Wszakże matka Piotra chodzi sama!..
Zachowanie się Fanszety dowodziło tak głębokiego przekonania, że Marya zrozumiała nareszcie cały sekret tych przemówień, wpływ duchowieństwa na wieśniaków i cudowny efekt sceny, która się rozegrała.
Wieśniacy najbliżsi ołtarza poczęli się przysuwać po jednemu i poskładali karabiny swoje w ręce kaznodziei, który je złożył na ołtarzu. Galope-Chopine także poszedł oddać swoję starą gwintówkę. Trzéj księża śpiewali hymn Veni Creator, podczas gdy celebrant, okadzając te narzędzia śmierci, otaczał je obłokiem dymu błękitnego. Gdy wietrzyk lekki, poranny rozproszył dymy kadzideł, karabiny zwrócone zostały właścicielom. Każdy odebrał broń swoję na kolanach z rąk księży, którzy odmawiali przy wręczaniu modlitwę po łacinie. Gdy uzbrojeni już poświęconą bronią ludzie powrócili na miejsca, gorący entuzyazm całego zgromadzenia, dotąd niemego, wybuchnął gwałtownie w odśpiewanym z zapałem hymnie:

Domine, salvum fac regem!..
(„Boże, zbaw króla“).

Hymn ten zaintonował kaznodzieja głosem pełnym i donośnym, a lud odśpiewał go dwukrotnie. Śpiew miał w sobie coś wojennego i dzikiego. Dwie sylaby wyrazu regem, łatwo zrozumiałego dla biednych tych ludzi, z taką energią wymawiano, że panna de Verneuil nie mogła powstrzymać się od przeniesienia się myślą z pewném współczuciem ku rodzinie Burbonów, wygnanéj z kraju. Wspomnienia te przywiodły jéj na myśl pamięć dawnego jéj życia. Pamięć odtworzyła w jéj umyśle uroczystości i zabawy dworu tego, dziś rozproszonego, na łonie którego błyszczała niegdyś. Postać margrabiego wcisnęła się w te marzenia. Z ruchliwością, zwykłą umysłom kobiecym, zapomniała jednak niebawem o obrazie, który miała przed oczyma, i powróciła do projektów zemsty, w których życie swoje stawiała na kartę, a których powodzenie od jednego spojrzenia zależało. Myśląc o tém, aby się okazać piękną w téj stanowczéj chwili swojego życia, przypomniała sobie, iż nie ma stroju balowego na głowę i uśmiechnęła się jéj myśl przystrojenia włosów gałązką ostrokrzewiu, którego listki zwinięte i czerwone jagody zwracały w téj chwili jéj uwagę.
— Ho! ho! moja strzelba chybić może, gdy będę strzelał do ptaków, ale do Błękitnych nigdy! — wykrzyknął Galope-Chopine, kiwając głową z zadowoleniem.
Marya uważniéj przyjrzała się fizyognomii swego przewodnika i znalazła w niéj typ wszystkich tych, którzy byli zebrani na tajném tém nabożeństwie. Stary ów Szuan nie zdradzał tyle nawet zdolności myślenia, ile jéj może posiadać najmłodsze dziecię. Naiwna jakaś radość zwijała w zmarszczki policzki jego i czoło, gdy patrzył na swój karabin, ale jednocześnie jakieś głębokie przekonanie religijne nadawało fizyognomii téj odcień fanatyzmu, który chwilowo na dzikiéj jego twarzy zaznaczał wszystkie wady, jakich źródłem jest cywilizacya.

Wkrótce dostali się do wsi, to jest do czterech czy pięciu obok siebie stojących zagród, podobnych do zagrody Galope-Chopine’a, do których co moment przybywali nowo zrekrutowani Szuanie, podczas gdy panna de Verneuil jadła śniadanie, składające się jedynie z chleba, masła i świeżego nabiału.
Nieregularne to wojsko prowadzone było przez księdza, który w rękach trzymał wielki krzyż przemieniony w chorągiew. Ksiądz otoczony był młodemi chłopcami, z dumą pomagającemi mu nieść chorągiew parafii. Panna de Verneuil znalazła się z konieczności złączoną z tym oddziałem, który, jak ona, udawał się do Saint-James i który ją z natury rzeczy bronił od wszelkiego niebezpieczeństwa, tém bardziéj, gdy Galope-Chopine popełnił szczęśliwie niedyskrecyą, zwierzając się naczelnikowi oddziału, iż piękna, młoda osoba, któréj jest przewodnikiem, była kochanką Garsa.
Ku zachodowi słońca podróżni nasi przybyli do Saint-James, małego miasteczka, które nazwisko swoje zawdzięcza Anglikom, którzy je zbudowali w XIV wieku, kiedy władali Bretanią. Zanim wstąpili do miasteczka, panna de Verneuil była świadkiem dziwnéj sceny wojennéj, na którą niewielką wszakże zwróciła uwagę; obawiała się być poznaną przez kogo z nieprzyjaciół i obawa ta skłaniała ją do przyśpieszenia podróży. Pięć do sześciu tysięcy włościan stało obozem pod miasteczkiem. Ubranie ich, podobne do tego, jakie nosili rekwizycyoniści pod Péleriną, wyłączało wszelką myśl wojowniczych zamiarów tych ludzi. Krzykliwe to zebranie przypominało jarmark. Trzeba było nawet baczniejszéj uwagi, ażeby poznać, że Bretończycy ci byli uzbrojeni, gdyż skóra kozia, którą wszyscy byli okryci, okrywała także ich karabiny; najwidoczniejszą ich broń stanowiły kosy, jakiemi zwłaszcza uzbrojono tych, dla których zabrakło karabinów. Jedni jedli i pili, inni bili się i kłócili głośno, największa jednak część spała, leżąc na ziemi. Zdawało się, że w rzeszy téj niema żadnego porządku i karności wojskowéj. Oficer jakiś w mundurze czerwonym zwrócił na siebie uwagę panny de Verneuil. Sądząc po kolorze munduru, przypuszczała, że musiał on należeć do armii angielskiéj. Daléj, dwóch innych oficerów zdawało się chciéć nauczyć kilku Szuanów inteligentniejszych, niż inni, manewrów z armatami. Armat tych było dwie i prawdopodobnie stanowiły one całą artyleryą przyszłéj armii królewskiéj.
Dzikie okrzyki ozwały się na widok przybywających zuchów z Marignay, których poznano po ich chorągwi. Korzystając z poruszenia, jakie nowo przybywający oddział i księża wywołali w obozie, panna de Verneuil zdołała niepostrzeżenie i bezpiecznie dostać się do miasta, w którém wynalazła naprędce niezbyt pokaźnie wyglądającą oberżę w pobliżu domu, w którym miał się odbyć zapowiedziany bal.
Miasto przepełnione było przybyłemi na ów bal gośćmi, tak, że z największym trudem ledwo Marya zdołała wynaléść nędzną dla siebie izdebkę. Gdy się już zainstalowała, Galope-Chopine oddał Fanszecie pudła i pudełka, zawierające toaletę jéj pani, i pozostał przy drzwiach w postawie wyczekującéj i niezdecydowanéj. W każdéj innéj chwili panna de Verneuil byłaby się chętnie zabawiła studyowaniem tego bretońskiego wieśniaka, który świeżo z parafii swéj na świat wyjrzał, obecnie jednak nazbyt była zajętą; wziąwszy za tém sakiewkę, wydobyła z niéj cztery sześcioliwrowe sztuki i podała je Galope-Chopine’owi, mówiąc:
— Weź to sobie, a jeżeli chcesz mi jeszcze jednę grzeczność wyrządzić, powracaj natychmiast do Fougères, nie przechodząc przez obóz i nie kosztując jabłeczniku.
Szuan, zdziwiony taką wspaniałością, oglądał po kolei każdą ze sztuk monety, które dostał od panny de Verneuil; ona jednak skinieniem ręki odprawiła go.
— Pani! jakże można go było pozbywać się? — zapytała Fanszeta. — Czyż nie widziałaś pani, jak to miasteczko przepełnione jest zbrojnemi? Wydostaniemyż się stąd bez przewodnika i któż się tu nami zaopiekuje?
— Wszakże ty masz swego protektora! — odparła panna de Verneuil z ironią, naśladując huczenie Marche-a-Terre’a.
Fanszeta zarumieniła się i uśmiechnęła smutnie z wymuszonéj wesołości swojéj pani.
— Prawda, pani, ale gdzież ty znajdziesz opiekę? — zapytała.
Panna de Verneuil gwałtownym ruchem wyrwała zza pasa sztylet i za całą odpowiedź pokazała go Bretonce, która, blednąc, upadła na krzesło.
— Maryo! pocośmy tu przyszły? — zawołała błagalnym głosem, który nie domagał się odpowiedzi.
Marya zajętą była układaniem gałązki ostrokrzewu, ktorą ze sobą przyniosła.
— Nie wiem — mówiła, nie zważając na bojaźń swéj towarzyszki — czy mi dobrze będzie w tym kwiatku. Jak ci się zdaje, Fanszeto? bo ja myślę, że z twarzą tak w kolory bogatą, jak moja, ciemne takie i skromne ubranie głowy będzie wybornie licowało.
Wiele innych uwag tego rodzaju dowodziło dziwnie swobodnego usposobienia umysłu szczególnéj téj kobiety, podczas kiedy się ubierała. Ktoby ją był słyszał, z trudnością byłby uwierzył, że chwila ta była dla niéj tak ważną i że tu o życie chodziło.
Suknia z muślinu indyjskiego, krótka i przylegająca do ciała, jak wilgotna bielizna, odznaczała wyraźnie cudowne jéj kształty. Na nią włożyła inną, zwierzchnią, z pysznéj czerwonéj materyi. Zwierzchnia ta suknia ułożona była i upięta w fałdy coraz dłuższe ku bokom i stanowiła jakby grecką tunikę. Prześliczne to okrycie, nasiadujące szatę kapłanek starożytnych, odejmowało charakter nieprzyzwoity całéj toalecie, do któréj noszenia upoważniała moda owéj epoki. Aby jeszcze bardziéj osłabić bezwstydność mody, Marya gazą jedwabną przysłoniła białe swoje ramiona, których tunika nie pokrywała.
Długie warkocze pięknych włosów panna de Verneuil zwinęła tak, aby tworzyły na wierzchołku głowy ostrokrąg ścięty i spłaszczony, który tyle dodaje wdzięku niektórym starożytnym statuom, nadając głowom ich przedłużone nieco kształty. Po obu stronach twarzy pozostawione umyślnie zwoje spadały od owego ostrokręgu w pysznych lokach na ramiona.
Tak ubrana i tak uczesana Marya przedstawiała zupełne podobieństwo do najpiękniejszych dzieł greckiego dłuta.
Z uśmiechem zalotnym przeglądała się w zwierciadle i, sama istotnie zadowolona z tego przybrania głowy, które uwydatniło piękność każdego szczegółu jéj twarzy, zakończyła strój ten koroną z ostrokrzewu, którą sobie przygotowała sama, a któréj liczne czerwone jagody były jakby odbiciem koloru jéj tuniki.
Splatając tak ostatnie gałązki, aby wywołać efekt kontrastu różnéj zieloności po obu stronach liści, panna de Verneuil raz jeszcze przypatrzyła się sobie w zwierciadle, aby się przekonać, jakie wrażenie ogólne sprawia jéj toaleta.
— Straszną jestem dzisiaj! — zawołała, jakby otoczoną była pochlebcami. — Wyglądam jak statua Wolności!
Mówiąc to, założyła sztylet za gorset z całą kokieteryą, starając się, aby dla oka ludzkiego widoczną była rękojeść jego, zdobna rubinami, których blask różowawy przyciągać miał spojrzenia w razie, gdyby po temu nie wystarczały skarby naturalne, które w Vivetière rywalka jéj tak sprofanowała. Fanszeta nie pomyślała nawet o tém, aby opuścić swoję panią. Gdy ją widziała już gotową do wyjścia, znalazła do towarzyszenia jéj pretekst w tych wszystkich przeszkodach i trudnościach, jakie ma do przezwyciężenia kobieta, idąca na bal w któremkolwiek z maleńkich miast Bretanii. Wszakże potrzeba było, żeby ktoś był tam na zawołanie, żeby mógł rozebrać pannę de Verneuil z płaszcza, żeby mógł pomódz jéj zdjąć podwójne buciki, które z powodu błota, mimo wysypania ulic piaskiem i żwirem wielce obfitego, nałożyć musiała, i żeby mógł z niéj zdjąć welon gazowy, którym okryć musiała głowę, aby nie być poznaną przez Szuanów, których tłumy ciekawość nagromadziła około domu, gdzie bal miał się odbyć. Tłum był tak liczny, że przejść musiały pomiędzy dwoma szpalerami Szuanów. Fanszeta nie próbowała już nawet wstrzymać swéj pani, ale po oddaniu jéj ostatnich posług, jakich wymagał strój, którego główną zaletą była świeżość, pozostała na podwórzu, nie chcąc pozostawić pani swéj losowi tak dalece, iżby nie mogła nawet pośpieszyć jéj z pomocą. Biedna Bretonka przewidywała tylko same nieszczęścia.
W chwili gdy Marya de Verneuil udawała się na bal, dziwna i ciekawa scena rozgrywała się w pokoju, zajmowanym przez margrabiego de Montauran. Młody dowódca królewskiéj armii ubierał się właśnie i zakładał na siebie szeroką czerwoną szarfę, która miała służyć na znak, iż pierwszym on jest w tém zgromadzeniu, gdy nagle do pokoju wszedł z miną zakłopotaną ojciec Gudin.
— Pójdź pan prędzéj, panie margrabio — zawołał. — Pan tylko jeden zdołasz uspokoić burzę, która powstała nie wiadomo z jakiego powodu pomiędzy naczelnikami powstania. Mówią, że opuszczą służbę królewską. Jak mnie się zdaje, to przyczyną tego całego hałasu jest ten dyabelski Rifoel! Tego rodzaju kłótnie zawsze powstają z jakiéjś błahostki. Pani du Gua wyrzucała mu, jak mi mówiono, że bardzo nędznie ubrał się na ten bal.
— Ta kobieta szaloną jest widać! — zawołał margrabia. — Ona chce...
— Kawaler du Vissard — rozpoczął znowu ksiądz, przerywając wodzowi — odpowiedział, że gdybyś mu pan był dał pieniądze, któreś mu obiecał w imieniu króla...
— Dosyć! dosyć, księże opacie! — wykrzyknął margrabia. — Rozumiem teraz wszystko. Cała ta scena była umówiona, nieprawdaż, a pan jesteś posłem...
— Ja, panie margrabio? — zawołał znowu opat, przerywając. — Ja przeciwnie, chcę owszem popierać pana jak najsilniéj i spodziewam się, że oddasz mi pan sprawiedliwość i przyznasz, że odbudowanie ołtarzy naszych i powrót króla na tron Francyi były zawsze większą przynętą dla moich skromnych prac i starań, aniżeli to nędzne biskupstwo Rennes, które...
Opat nie śmiał mówić daléj, gdyż na słowa jego margrabia się uśmiechnął z goryczą i ironią. Uśmiech ten niedługo jednak gościł na twarzy naczelnika i za chwilę potém, opanowawszy smutne myśli, które mu się do głowy cisnęły, przybrał surowy wyraz twarzy i poszedł za opatem Gudin do sali, w któréj rozlegały się gwałtowne i głośne krzyki.
— Nie uznaję tu władzy niczyjéj! — krzyknął Rifoel, rzucając pałające gniewem spojrzenia na wszystkich, którzy go otaczali, i opierając rękę na rękojeści swéj szpady.
— Może pan uznajesz władzę zdrowych zmysłów? — zapytał zimno margrabia.
Młody kawaler du Vissard, bardziéj znany pod imieniem Rifoeła, umilkł przed naczelnym wodzem armii katolickiéj.
— Cóż się tu dzieje, panowie! — zawołał młody gienerał, spoglądając śmiało w oczy każdemu.
— Nic dziwnego, panie margrabio — zawołał sławny kontrabandzista tym tonem, jaki przybiera człowiek z ludu, z początku zwykle zaambarasowany wobec wielkiego pana, ale niebawem, skoro raz uzna go sobie równym, nie znający żadnych granic — tak, nic dziwnego, tylko tyle, że w sam czas pan przybywasz! Nie umiem ja złoconych prawić słówek; to téż powiem odrazu, co myślę. Dowodziłem pięciuset ludźmi podczas ostatniéj wojny. Od chwili, gdy znowu powołani zostaliśmy pod broń, umiałem znaléść dla służby królowi tysiąc głów tak twardych, jak moja! Już od siedmiu lat narażam życie dla dobréj sprawy, nie wymawiam tego nikomu, ale za każdą pracę należy się płaca. Otóż przedewszystkiém żądam, aby mnie nazywano panem de Cottereau. Żądam, iżby stopień pułkownika został mi przyznany! Jeżeli nie, to poddam się pierwszemu konsulowi. Widzisz pan, panie margrabio, ja i moi ludzie mamy dyabelskiego wierzyciela, szalenie niecierpliwego, którego zawsze zadowolić potrzeba! Chcecie go poznać może? Oto jest! — wykrzyknął, uderzając się po brzuchu.
— Czy orkiestra już przyszła? — spytał margrabia pani du Gua z ironią.
Ale kontrabandzista za szorstko już zaczepił o przedmiot zbyt ważny, a umysły te, pełne ambicyj i pragnień niezaspokojonych, zbyt dawno już żyły w niepewności o to, czego się mogą spodziewać od króla, aby wzgarda naczelnika mogła wystarczyć na przerwanie téj przykréj sceny. Młody i zapalony kawaler du Vissard szybkim ruchem stanął przed Montauranem i schwycił go za rękę, zmuszając do pozostania na miejscu.
— Ostrożnie, panie margrabio! — zawołał — za lekko traktujesz ludzi, którzy mają prawo do wdzięczności tego, którego ty reprezentujesz. Wiemy, że jego królewska mość dał panu moc ocenienia naszych zasług, które winny znaléść nagrodę na tym świecie, lub na tamtym, gdyż w każdéj chwili szafot nam grozi! Wiem, że co do mnie, stopień gienerała brygady...
— Pułkownika, chciałeś powiedziéć...
— Nie, margrabio; jeszcze Charette mianował mnie pułkownikiem. Stopień, o którym mowa, nie może mi być zaprzeczony! W téj chwili nie swojéj bronię tu sprawy, ale sprawy moich nieustraszonych towarzyszów broni, których służby wierne muszą być również uznane! Wasz podpis, margrabio, i wasze obietnice wystarczą im dzisiaj i — dodał pocichu — przyznać muszę, niewielkie są ich wymagania, kiedy na tém poprzestają. Ale za chwilę — dodał, podnosząc głos — gdy jasne słońce wstanie nad pałacem wersalskim i oświeci szczęśliwsze dni monarchii, wtedy czyliż ci wierni, którzy dopomagają królowi do odzyskania tronu Francyi, będą mogli od téjże Francyi uzyskać łaskę dla swych rodzin, pensye dla wdów i sierot i zwrot dóbr, które im ci nędznicy konfiskują? Wątpię! Otóż, panie margrabio, dowody piśmienne usług oddanych nie będą wtedy bezużyteczne. Nie wątpię wcale o dobroci i sprawiedliwości króla, ale nie wierzę w tych krokodylów, ministrów i dworaków, którzy mu będą w uszy trąbili o dobru publiczném, o honorze Francyi, o interesach korony i o tysiącu innych błahostkach. Wtedy drwić będą z poczciwego Wandejczyka i bitnego Szuana i mówić, że stary jest i niedołęga, i że szabla, którą przypasał dla dobréj sprawy, kaleczy go po nogach wychudzonych z głodu i cierpień.... Jakżeż się panu zdaje, panie margrabio, wszakże mamy racyą, nieprawdaż?..
— Mówisz pan prześlicznie, panie du Vissard, tylko trochę zawcześnie — odparł margrabia.
— Posłuchaj mnie, margrabio — rzekł ciszéj hrabia de Bauran do ucha Garsa — Rifoel wypowiedział istotnie bardzo piękne rzeczy, słowo honoru daję! Pan sam jesteś pewny, że zawsze będziesz miał dla siebie powolném ucho królewskie, ale my biédacy zaledwie od czasu do czasu widziéć będziemy pana naszego, i przyznam się, że gdybyś mi pan nie dał szlacheckiego słowa honoru, że uzyskasz dla mnie we właściwym czasie wielkie łowczostwo Francyi, mnie dyabli wezmą, czybym głowy nadstawił. Odzyskać dla króla Normandyą, wszakże to nie błaha sprawa; to téż spodziewam się dostać order. Ale — dodał, rumieniąc się — mamy czas o tém myśléć. — I jeszcze ciszéj dodał: — Niech mnie Bóg broni, żebym miał naśladować tych biedaków i ciebie, margrabio, męczyć i niepokoić! Będziesz mówił o mnie królowi i basta.
Każdy z naczelników znalazł sposób, ażeby dać poznać margrabiemu mniéj więcéj zręcznie, jaką cenę naznacza na swe usługi. Jeden skromnie pragnął zostać gubernatorem Bretanii, drugi baronem, trzeci pułkownikiem, a wszyscy pragnęli pieniędzy.
— A pan, panie baronie — rzekł margrabia do pana du Guénic — niczego nie żądasz?
— Na honor, margrabio, ci panowie tyle dla siebie zabrali, ze dla mnie zostanie chyba już tylko korona Francyi, no, ale i tém się potrafię zadowolnić.
— Panowie moi — krzyknął opat Gudin głosem grzmiącym — zastanówcie się, że jeżeli się tak bardzo śpieszyć będzie z żądaniami swemi w dniu zwycięstwa, to wszystko popsujecie. Król będzie musiał układać się z rewolucyonistami!
— Co! z jakobinami! — wykrzyknął kontrabandzista. — A! niech mi tylko król wtedy działać pozwoli, a użyję moich tysiąca ludzi da ich wywieszania i pozbędziemy się ich prędko.
— Panie de Cottereau — zawołał margrabia — widzę tam oto kilka osób, zaproszonych tu umyślnie, które właśnie nadchodzą. Powinniśmy wszelkich użyć sposobów i rywalizować pomiędzy sobą w zabiegach, aby ich skłonić do współdziałania w świętéj naszéj sprawie; rozumiecie zatém, panowie, że nie jest-to chwila stosowna do zajmowania się waszemi, choćby najsłuszniejszemi, żądaniami.
Mówiąc to, margrabia zwrócił się ku drzwiom, zamierzając wyjść naprzeciw kilku nadchodzących osób ze szlachty miejscowéj, ale zuchwały kontrabandzista zastąpił mu drogę.
— Nie, nie, panie margrabio — mówił, zachowując mimo to postawę skromną i pokorną — nie! Jakobini za dobrze nas nauczyli w r. 1793, że nie ten, kto zboże ścina, jada ciasto z niego. Podpisz mi pan ten świstek papieru, a jutro sprowadzę ci pięciuset zuchów; jeśli zaś nie, to jutro poddaję się pierwszemu konsulowi.
Margrabia spojrzał dumnie dokoła i widział, że zuchwalstwo to starego partyzanta i jego rezolutna mina nikogo z zebranych nie oburza. Jeden tylko człowiek, siedzący w kącie, zdawał się nie brać w całym tym targu żadnego udziału i pilnie zajmował się nakładaniem prostéj fajeczki z palonéj gliny. Wstręt, jaki zdawał się okazywać ku wszystkim, którzy się odzywali, skromna jego pozycya i spojrzenie pełne współczucia, z jakiém się spotykały oczy margrabiego, skłoniły go do bliższego przyjrzenia się temu człowiekowi, w którym poznał majora Brigant. Gars szybko zwrócił się ku niemu:
— A ty — zapytał go — czego żądasz?
— Ja, panie margrabio, jak król powróci, będę szczęśliwy.
— To dla króla, ale sam dla siebie czego żądasz?
— O! ja... Niech pan margrabia nie żartuje ze mnie!
Margrabia uścisnął twardą rękę Bretona i, zbliżywszy się do pani du Gua, szepnął jéj pocichu:
— Pani, ja zginę pewno w tych walkach, zanim zdążę posłać królowi wierny raport o armii katolickiéj w Bretanii. Jeżeli pani doczekasz restauracyi, nie zapomnij o tym poczciwym człowieku i o baronie du Guénic. Więcéj jest poświęcenia w tych dwóch, aniżeli we wszystkich innych, razem wziętych.
Tymczasem naczelnicy oczekiwali z pewną niecierpliwością, aby margrabia uczynił zadosyć ich żądaniom. Wszyscy trzymali w ręku rozwinięte papiery, w których służby ich i zasługi były skonstatowane przez gienerałów wojsk królewskich, dowódców w wojnach poprzednich, i wszyscy poczęli szemrać. Wpośród nich opat Gudin, hrabia de Bauran, baron du Guénic naradzali się, w jaki sposób dopomódz margrabiemu do odparcia wygórowanych pretensyj, gdyż wszyscy trzéj widzieli całą trudność jego położenia.
Wtém margrabia powiódł oczyma pełnemi ironii po całém zgromadzeniu i rzekł głosem swobodnym i pewnym:
— Panowie, nie wiem, czy władza, jaką jego królewska mość raczył złożyć w moje ręce, jest tak rozległą, abym mógł żądania wasze uwzględnić. Król, pan nasz, nie przewidział zapewne tak wielkiéj gorliwości, ani tak wielkich poświęceń. Osądźcie sami moję władzę i moje obowiązki, a wtedy zobaczycie, co mogę uczynić.
Znikł i po chwili wrócił, trzymając w ręku rozwinięty list, opatrzony podpisem i pieczęcią królewską.
— Otóż jest — rzekł — rozkaz królewski, na mocy którego winniście mi posłuszeństwo! Król upoważnił mnie do zarządzania prowincyami: Bretanią, Normandyą, Anjou i Maine w imieniu swojém oraz do uznawania i wynagradzania zasług oficerów, którzy się w jego armiach odznaczą.
Szmer zadowolnienia odezwał się w zgromadzeniu. Szuanie zbliżyli się ku niemu i otoczyli go kołem, trzymając się z uszanowaniem w pewném od niego oddaleniu. Oczy wszystkich utkwione były w podpis królewski. Młody dowódca, który stał wyprostowany tyłem do kominka, odwrócił się nagle i rzucił w ogień trzymane w ręku papiery, które w jedném mgnieniu oka pochłonął płomień.
— Nie chcę być dłużéj wodzem tych, którzy w królu widzą nie króla, ale ofiarę do pożarcia. Jesteście wolni, panowie, możecie mnie opuścić...
Pani du Gua, ksiądz Gudin, major Brigant, kawaler du Vissard, baron du Guénic, hrabia de Bauran, rozentuzyazmowani tym postępkiem margrabiego, wykrzyknęli: „Niech żyje król!“
Jeżeli z początku inni naczelnicy zawahali się przez chwilę, to wkrótce porwani szlachetnym czynem margrabiego, wszyscy zaczęli go prosić, aby zechciał zapomniéć o tém, co się stało, zapewniając go, że bez listów królewskich nawet uznają w nim wodza i naczelnika.
— Pójdźmy w taniec — zawołał hrabia de Bauran — i niech się stanie, co się ma stać! Z tém wszystkiém — dodał wesoło — lepiéj, panowie mili, udawać się do Boga samego, niżli do jego świętych. Bijmy się naprzód, potém zobaczymy.
— Dobrze mówi pan hrabia! Bez urazy pańskiéj, panie baronie — rzekł Brigant pocichu do barona du Guénic — nigdy nie widziałem, żeby kto zrana żądał zapłaty za dzień pracy!
Całe zgromadzenie rozproszyło się po salonach, w których znajdowało się już kilka osób. Margrabia nie mógł przez długą jeszcze chwilę otrząsnąć się ze smutnego wrażenia, jakie podobna scena wywrzéć musiała na umyśle człowieka, którego przywiązanie do tronu i poświęcenie nie było pozbawione pięknych iluzyj młodości. Naczelnicy oddziałów powstańczych widzieli oblicze to zasępione i wstydzili się swego czynu.
Radość upajająca wybuchła teraz w tém zebraniu, składającém się z najbardziéj egzaltowanych stronników króla, którzy nie mogąc z głębi odległéj zbuntowanéj prowincyi poznać dokładnie i osądzić poważnie objawów i postępów wielkiéj rewolucyi, najzłudniejsze nadzieje brali za spełnione fakty.
Śmiałe operacye wojenne, rozpoczęte przez Montaurana, nazwisko jego, majątek, zdolności podnosiły odwagę wszystkich i wywoływały ten szał polityczny, najniebezpieczniejszy ze wszystkich szałów, ponieważ stygnie dopiéro w potokach krwi, wylanéj bezpożytecznie. Dla wszystkich tu obecnych rewolucya była chwilowém zamieszaniem w królestwie Francyi, w którém, jak im się zdawało, nic się nie zmieniło. Wsie te i ich mieszkańcy byli dotąd własnością domu Bourbonów. Królewszczycy tak jeszcze silnemi się tutaj czuli, że cztery lata przedtém gienerał Hoche zaledwie uzyskać zdołał u nich nie pokój, ale zawieszenie broni. Szlachta zgóry traktowała rewolucyonistów; dla nich Bonaparte był tylko drugą, poprawną i szczęśliwą edycyą gienerała Marceau.
To téż kobiety spodziewały się bawić wybornie.
Niektórzy tylko z dowódców, ci mianowicie, którzy bili się już z Błękitnemi, mieli jakie-takie pojęcie o ważności obecnego przesilenia, a czując, że nie byliby zrozumiani nawet przez zacofanych swoich towarzyszów, gdyby poczęli im mówić o pierwszym konsulu, o jego potędze, rozmawiali pomiędzy sobą pocichu, obojętnie spoglądając na kobiety, które mściły się, krytykując ich i wyśmiewając w rozmowach między sobą.
Pani du Gua, która zdawała się czynić honory balu, próbowała rozerwać niecierpliwiące się tancerki, obsypując je po kolei grzecznościami i pochlebstwami. Już téż słychać było drapiące dźwięki dostrajanych instrumentów, gdy pani du Gua spostrzegła margrabiego, na którego twarzy znać jeszcze było smutek i znużenie, i podbiegła szybko ku niemu.
— Śmiem miéć nadzieję, że ta ohydna scena, choć zresztą nienadzwyczajna, nie na długo pozbawiła cię, margrabio, humoru i swobody? — rzekła.
Nie otrzymała odpowiedzi; margrabia, zagłębiony w marzeniu, słyszał raczéj brzmiące mu w uszach rady, jakie mu proroczym głosem dawała Marya wpośród tychże samych przywódców powstania w Vivetière, gdy go skłaniała, aby zaniechał téj wojny królów przeciwko ludowi. Młody jednak wódz za podniosłą miał duszę, za wiele dumy i miłości własnéj, za wiele stałości przekonań, aby mógł porzucić w połowie drogi dzieło rozpoczęte, i obudzony został przez panią du Gua w téj właśnie chwili, gdy, odpowiadając sobie samemu na słowa Maryi, postanowił, wbrew przeszkodom, podążać śmiało i prosto ku wytkniętemu raz celowi. Podniósł głowę dumnie i spojrzał pytająco na panią du Gua.
— Byłeś pan zapewne myślą w Fougères w téj chwili — rzekła z goryczą, zdradzającą bezskuteczność wysiłków, jakie dla zajęcia sobą margrabiego czyniła. — Margrabio! oddałabym wszystkę krew z żył moich, ażebym mogła dać ci ją w ręce i żebyś był szczęśliwy chociaż z nią!
— Dlaczegożeś pani strzelała do niéj tak celnie?
— Pragnęłabym, aby została albo trupem, albo twoją! Tak, panie, mogłam kochać margrabiego de Montauran w dniu, w którym widziałam w nim bohatera. Teraz mam dla ciebie tylko przyjaźń litośną, widzę cię bowiem zwróconym z drogi chwały przez koczujące serce zakulisowéj piękności!
— Złe pani masz o mnie wyobrażenie, przynajmniéj w rzeczach miłości — odrzekł margrabia ironicznie. — Gdybym istotnie kochał tę dziewczynę, mniéjbym ją posiadać pragnął... a w obecnym stanie mego serca, gdyby nie pani, możebym już o niéj zapomniał zupełnie.
— Oto ona! — zawołała nagle pani du Gua.
Szybkość, z jaką margrabia odwrócił głowę, musiała być bolesnym ciosem dla téj kobiety, ale przy silnym blasku mnóstwa świec, oświetlających salę balową, mogąc śledzić najlżejsze drgnienia muszkułów w twarzy tego człowieka, tak namiętnie przez się ukochanego, gdy znowu odwrócił głowę ku niéj, odzyskała nadzieję, chociaż słabą. Margrabia przyjął z uśmiechem ten żart kobiecy ze strony pani du Gua.
— Z czego się pani śmiejesz? — spytał, zbliżając się do niéj, hrabia de Bauran.
— Z bańki mydlanéj, ulatniającéj się! — odpowiedziała wesoło pani du Gua. — Margrabia, jeśli wierzyć można jego słowom, dziwi się samemu sobie, że serce jego mogło choć na chwilę uderzyć dla jakiéjś dziewki, któréj się podobało zatytułować się panną de Verneuil. Pamiętasz przecie, panie hrabio?..
— Dziewki! — powtórzył hrabia tonem wyrzutu. — Do sprawcy złego należy je naprawić; dlatego daję pani słowo honoru, ze kobieta ta jest w istocie córką księcia de Verneuil.
— Panie hrabio — zawołał margrabia głosem silnie wzruszonym — ktoremuż z pańskich słów honoru wierzyć nareszcie mamy? Czy słowu, jakieś dawał w Vivetière, czy temu, jakie dzisiaj w Saint-James słyszymy?
W téj chwili grzmiący głos lokaja zaanonsował pannę de Verneuil. Hrabia rzucił się ku drzwiom, a podając pięknéj nieznajoméj ramię z oznakami najwyższego szacunku i wiodąc ją wpośród zaciekawionych tłumów ku margrabiemu i pani du Gua, rzekł z ukłonem zdumionemu wodzowi:
— Tylko dzisiejszemu słowu mojemu wierz, margrabio!
Pani du Gua zbladła na widok téj kobiety, która, stojąc na środku sali i oglądając się z dumą dokoła, szukała oczyma współbiesiadników z Vivetière. Oczekiwała na przymuszony ukłon i powitanie ze strony swéj rywalki, a nie spojrzawszy nawet na margrabiego, dała się odprowadzić panu de Bauran na honorowe miejsce i posadzić obok pani du Gua, na któréj ukłon odpowiedziała protekcyonalném skinieniem głowy. Odgrywająca rolę gospodyni domu pani du Gua, instynktem kobiecym wiedziona, nie rozgniewała się, lecz przeciwnie, przybrała uprzejmy wyraz twarzy i uśmiech wystąpił na jéj usta. Niezwykle oryginalny strój i piękność panny de Verneuil obudziły szmer podziwu w całém zebraniu. Gdy margrabia i pani du Gua zwrócili oczy na tych, którzy uczestniczyli w zebraniu w Vivetiére, spotkali wszystkich w postawach pełnych szacunku, który się wcale przymuszonym nie wydawał. Każdy z nich zdawał się szukać sposobu odzyskania względów obrażonéj Paryżanki. Nieprzyjazne żywioły stały więc naprzeciw siebie gotowe do walki.
— To prawdziwie magiczné! Pani tylko jedna zdolną jesteś urządzać takie niespodzianki! Czyż podobna, żebyś pani przyszła tu sama jedna? — pytała pani du Gua.
— Sama jedna przybyłam — odrzekła panna de Verneuil. — Dziś nie będziesz pani miała trudu: mnie jednę tylko będziesz miała do zabicia.
— O! bądź pani wyrozumiałą — rzekła pani du Gua. — Nie zdołam wyrazić pani, jak mi jest przyjemnie spotkać ją znowu. W istocie wspomnienie urazy, jaką pani możesz miéć do mnie, było mi wielce przykre i szukałam sposobności, aby winy swe zmazać.
— Co do win pani, to chętnie przebaczam te, które się mnie saméj dotyczą, ale mam na sumieniu śmierć żołnierzy, których pani wymordowałaś! Mogłabym także miéć coś do zarzucenia ołowianéj korespondencyi pani... Ale cóż robić? Wybaczam wszystko przez pamięć na przysługę, jaką mi pani oddałaś.
Pani du Gua straciła pewność siebie, czując uścisk ręki swéj rywalki, która uśmiechała się do niéj z wdziękiem niewysłowionym. Margrabia, dotąd nieruchomy, pochwycił wreszcie silnie za ramię pana de Bauran.
— Niecnieś mnie pan oszukał — zawołał — i naraziłeś pan nawet mój honor. Pamiętaj, że nie jestem bohaterem z komedyi i że ty moje, albo ja twoje życie za to wziąć muszę!
— Panie margrabio — odpowiedział dumnie hrabia — gotów jestem dać ci wszelkie objaśnienia i wszelkie zadosyćuczynienie, jakiego zażądać będziesz uważał za stosowne.
I obaj usunęli się do sąsiedniéj komnaty. Osoby nawet mniéj wtajemniczone w tę scenę, poczęły ją rozumiéć do pewnego stopnia, tak wielki wzbudzała interes. Gdy w chwilę potém skrzypce dały znak do tańca, nikt się z miejsca nie ruszył.
— Racz-że mi pani powiedziéć, jaką przysługę miałam zaszczyt ci oddać, aby sobie zasłużyć... — mówiła daléj pani du Gua, zacinając usta z wściekłością.
— Objaśniłaś mnie pani szczerze o charakterze margrabiego de Montauran. Z jakąż wściekłą obojętnością ohydny ten człowiek na stracenie mnie wydawał! Ustępuję go pani całkowicie!
— Pocóż więc przyszłaś tu pani? — zapytała żywo pani du Gua.
— Przyszłam odzyskać szacunek i poważanie, któreś mi pani wydarła w Vivetière. Co do wszystkich innych rzeczy, bądź pani spokojną. Chociażby margrabia powrócił do mnie, to przecież musisz pani wiedziéć, że to, co zdrutowane, nie jest całém i że miłość powtórnie nawiązywana już nie jest miłością.
Pani du Gua wzięła za rękę pannę de Verneuil z tą prawdziwą kocią miękkością i przymileniem w ruchach, jakich kobiety między sobą chętnie używają.
— To ślicznie! — zawołała — i doprawdy zachwycona jestem, że cię widzę, droga pani, tak rozsądną. Jeżeli sposób, w jaki oddałam ci tę usługę, nie należał do najłagodniejszych — dodała, ściskając czule tę rękę, którąby zgnieść pragnęła — to niemniéj jednak był on skuteczny. Posłuchaj mnie, znam charakter Garsa i jego znam samego — mówiła ze zdradzieckim uśmiechem. — Bądź pewna, zdradziłby cię! Nie chce on i nie może poślubić żadnéj kobiety!
— A! czy doprawdy?
— Tak, pani. Przyjął on niebezpieczną misyą, w jakiéj spełnianiu widzisz go pani, jedynie tylko w nadziei pozyskania ręki panny d’Uxelles, ku czemu obiecał mu skuteczną pomoc król jegomość.
— A!
Panna de Verneuil nie odpowiedziała nic więcéj na te ironiczne uwagi. Młody i piękny kawaler du Vissard, niecierpliwie pragnący uzyskać przebaczenie za żart, który był sygnałem obelg, jakie spotkały Maryą w Vivetière, przystąpił do niéj, zapraszając ją do tańca. Panna de Verneuil podała mu rękę i zajęła z nim miejsce w kadrylu, w którym tańczyła również i pani du Gua. Strój tych dam, przypominający modę dworu wygnanego, upudrowane ich głowy i krepliny we włosach zdawały się śmiesznemi w porównaniu z kostiumem, pełnym elegancyi, bogactwa i gustu, do którego włożenia upoważniała Maryą moda panująca. Modę tę głośno potępiały kobiety z towarzystwa, ale jéj in petto zazdrościły. Mężczyźni nie przestawali ani na chwilę podziwiać piękności upięcia naturalnych włosów i wszystkich szczegółów stroju, którego wdzięk cały polegał na piękności kształtów ukrytych i uwydatnionych zarazem.
W téjże chwili margrabia i pan de Bauran weszli do sali balowéj i przystanęli za panną de Verneuil, która widziała ich, ale nie odwróciła się nawet. Gdyby nawet zwierciadło, naprzeciw którego tańczyła, nie było już zdradziło przy niéj obecności margrabiego, byłaby ją odgadła po zachowaniu się pani du Gua, która źle ukrywała pod obojętną powierzchownością niecierpliwość, z jaką oczekiwała niemożliwego do uniknięcia starcia, które prędzéj czy późniéj nastąpić musiało pomiędzy temi dwiema kochającemi się istotami. Chociaż dwaj nowo przybyli panowie zajęci byli rozmową niby obojętną z dwiema innemi osobami, nie mógł jednak margrabia nie słyszéć przelotnych słówek tancerzy i tancerek, którzy, stosownie do kapryśnych wymagań kadryla, przesuwali się wraz z Maryą w różnych figurach obok niego.
— Tak jest w istocie, droga pani, sama jedna tu przyszła — mówił jeden z tancerzy do swojéj damy.
— Trzeba być wielce odważną — odrzekła tancerka.
— Ale doprawdy, gdybym była ubraną tak, jak ona, zdawałoby mi się, że jestem zupełnie naga — mówiła inna dama.
— Istotnie, pani, nie jest-to kostium przyzwoity — odpowiedział tancerz — ale tak jéj jest w nim dobrze i tak pięknie!
— Muszę się doprawdy wstydzić za nią i za doskonałość jéj tańca. Możnaby ją łatwo wziąć za tancerkę z baletu — odrzekła zazdrosna dama.
— Czy sądzisz pan w istocie, że przybyła tu z pełnomocnictwem do traktowania w imieniu pierwszego konsula? — zapytała inna.
— Śmieszny-to żart! — odrzekł kawaler.
— Nie przyniesie ona niewinności w posagu mężowi, jeśli go kiedy dostanie! — rzekła inna tancerka.
Gars odwrócił się szybko, aby zobaczyć kobietę, która pozwala sobie tak kolącego żartu, i wtedy pani du Gua spojrzała na niego, zdając się mówić:
— Widzisz pan, co o niéj myślą!
— Pani — rzekł hrabia de Bauran do nieprzyjaciółki Maryi — dotąd tylko kobiety niewinność jéj kalały!..
Margrabia w duchu przebaczył wszystkie winy hrabiemu. Gdy zaś pozwolił sobie rzucić okiem na ukochaną, któréj wdzięki uwydatniały się pod wpływem światła obfitego, ona odwróciła się od niego, powracając na swoje miejsce, i poczęła rozmawiać ze swoim tancerzem, pozwalając najsłodszym dźwiękom swojego głosu dolatywać do uszu margrabiego.
— Pierwszy konsul przysyła nam ambasadorów wielce niebezpiecznych — mówił jéj tancerz.
— Panie — odpowiedziała — powiedziano już to w Vivetière.
— Masz pani królewską prawdziwie pamięć — odpowiedział niekontent ze swéj niezręczności młodzieniec.
— Chcąc przebaczać obrazy, trzeba je pamiętać — odpowiedziała, wyprowadzając go z kłopotu ponętnym uśmiechem.
— Czy wszyscy objęci jesteśmy amnestyą? — zapytał margrabia.
Ona zdawała się nie słyszéć go i rzuciła się w wir tańca z pewną, jakby dziecięcą radością, pozostawiając go zmieszanego bez odpowiedzi. On patrzył na nią z zimną i rozważną melancholią. Dostrzegła to i pochyliła głowę jednym z tych kokieteryjnych ruchów, na jakie jéj pozwalała wdzięczna proporcya jéj szyi, i z pewnością nie zapomniała żadnego z ruchów, które mogły uwydatnić rzadką doskonałość jéj kształtów. Marya pociągała go ku sobie i jako nadzieja i jak wspomnienie, a była nieujętą! Widziéć ją taką, jaką zjawiła się w téj chwili, znaczyło to pożądać jéj za cenę krwi i życia. Wiedziała o tém, a świadomość swéj piękności rozlewała na twarzy jéj urok niewypowiedziany. Margrabia czuł, że w sercu jego podnoszą się tumany miłości, namiętności i szału, uścisnął więc silnie dłoń hrabiego i odszedł.
— Co to znaczy, że już go niéma? — spytała panna de Verneuil, wracając na swoje miejsce.
Hrabia pobiegł do sali sąsiedniéj i po chwili przyprowadzając Garsa, dał protegowanéj swojéj znak porozumienia.
— Moim jest — pomyślała, spostrzegając w zwierciedle twarz margrabiego, promieniejącą słodką nadzieją.
Przyjęła go z nadąsaną miną i bez jednego wyrazu, a robiąc chaine des dames, odeszła na drugą stronę z uśmiechem na ustach. Uważała go tak wyższym ponad wszystkich, że z prawdziwą rozkoszą tyranizowała go i chciała, aby drogo opłacił kilka słodkich słówek, które mu powiedziéć zamierzyła, ażeby umiał je ocenić. Taki miała instynkt, a instynktem większość kobiet się kieruje.
Po skończonym kadrylu wszyscy ci, którzy byli w Vivetière, otoczyli Maryą i każdy starał się drogą pochlebstw, mniéj albo więcéj zręcznych, wyprosić sobie przebaczenie za swoje winy i błędy, względem niéj popełnione. Ten tylko, którego pragnęłaby widziéć u stóp swoich, ten jeden tylko nie zbliżył się do grupy, któréj była królową.
— Wierzy w to, że go kocham — pomyślała — i nie chce być zaliczony do tłumu obojętnych.
Odmówiła proszącym ją do następnego tańca. Potém, jakby bal ten na cześć jéj był wydanym, wsparta na ramieniu hrabiego de Bauran, poczęła się przechadzać po sali między kółkami nowego kadryla, opiekunowi swemu chwilowemu okazując pewne względy. Sprawa w Vivetière znaną już była w téj chwili wszystkim, dzięki staraniom pani du Gua, która spodziewała się w ten sposób, wystawiając na śmieszność margrabiego i Maryą, przeszkodzić ich zbliżeniu się do siebie. To téż poróżnieni kochankowie byli celem wszystkich spojrzeń i przedmiotem wszystkich rozmów. Montauran nie śmiał zbliżyć się do swéj kochanki, albowiem poczucie swoich względem niéj win i gwałtowność pragnień uczyniły ją straszną w jego oczach. Młoda kobieta ze swéj strony śledziła pilnie każde drgnienie téj pozornie tylko spokojnéj twarzy, udając sama zupełne oddanie się rozkoszom balu.
— Strasznie tu gorąco — rzekła do swego towarzysza. — Widzę czoło pana de Montauran całe zwilżone od gorąca. Wyprowadź mnie pan na drugą stronę, niech odetchnę; tutaj mi duszno!
I wdzięcznym ruchem głowy wskazała hrabiemu sąsiedni salon, w którym znajdowało się kilku graczy. Margrabia podążył za nią, odgadując słowa, które wyrzekła, po ruchu ust. Śmiał miéć nadzieję zuchwałą, że oddala się od tłumu dlatego jedynie, aby pozwolić jemu zbliżyć się do siebie, i ta jéj łaska, którą w tém odejściu upatrywał, dodawała jego namiętności większéj jeszcze siły i zapału. Miłość jego wzrosła o wszystkie te trudności, które od dni kilku sam uważał za potrzebne dla siebie. Panna de Verneuil z upodobaniem drażniła go. Spojrzenie jéj, tak łagodne, tak aksamitne dla hrabiego, stawało się suchém i surowém, gdy przypadkiem oczy jéj spotykały wzrok margrabiego. Montauran pokonał się nareszcie i głuchym głosem rzekł, gdy przechodziła koło niego:
— Nie przebaczysz mi pani nigdy?
— Miłość — odrzekła zimno — nie przebacza nic, lub téż przebacza wszystko. Ale — mówiła daléj, widząc, że słowa jéj blask radości w oczach jego wywołały — potrzeba do tego miłości!
A wziąwszy znowu pod rękę hrabiego de Bauran, wpadła z nim do jednego z gabinetów, przytykających do salonu gry.
Margrabia poszedł tam za nią.
— Musisz mnie pani wysłuchać! — zawołał.
— Postępowaniem swojém dowodzisz pan przekonania, panie margrabio, żem przybyła na bal ten dla pana, a nie przez szacunek dla siebie saméj. Jeśli pan nie zaniechasz téj niecnéj napaści, będę musiała się oddalić!
— Dobrze — zawołał, przypominając sobie jedno z największych szaleństw ostatniego księcia Lotaryngii — ale przynajmniéj pozwolisz mi pani mówić do siebie tak długo, jak długo utrzymać potrafię w ręku rozpalony węgiel!
I mówiąc to, nachylił się do ogniska, palącego się na kominku, pochwycił żarzącą się głownią i ścisnął ją silnie w rękach. Panna de Verneuil zarumieniła się mocno, wysunęła rękę zpod ramienia hrabiego i spojrzała na Garsa ze zdziwieniem. Bauran oddalił się, nic nie mówiąc, i pozostawił ich samych. Czyn tak szalony wzruszył serce Maryi, gdyż w miłości nic bardziéj nie przekonywa, jak odważne głupstwo.
— Dowodzisz mi pan tém — rzekła, próbując go zmusić do rzucenia węgla — że oddałbyś mnie na najstraszniejsze tortury z zimną krwią. Jesteś pan we wszystkiém krańcowy. Na słowa głupca i na kalumnie kobiety, posądzasz pan tę, która panu ocaliła życie, o chęć sprzedania pana...
— Tak, to prawda — rzekł z uśmiechem — byłem okrutny dla pani! Ale chciéj zapomniéć o tém na zawsze, a ja będę pamiętał na wieki. Posłuchaj mnie, pani. Zostałem niegodnie oszukany, ale owéj fatalnéj nocy tyle okoliczności spiknęło się przeciwko tobie!
— I okoliczności te wystarczyły na to, aby zgasić pańską miłość?
Zawahał się z odpowiedzią. Ona wzruszyła ramionami z pogardą i podniosła się.
— O! Maryo, teraz już nie uwierzę nikomu, tylko tobie!..
— Ale rzuć-że pan ten ogień! Jesteś szalony! Otwórz rękę! Ja tak chcę!
Z pewną rozkoszą stawiał łagodny opór wysiłkom swéj ukochanéj, chcąc w ten sposób przedłużyć niebiańskie i zarazem piekielne wrażenie, jakiego doznawał pod naciskiem miękkich jéj i delikatnych paluszków. Ale nakoniec zdołała zmusić go do otworzenia téj ręki, którąby ucałować pragnęła. Krew z rany, którą węgiel wypalił, zgasiła ogień.
— I nacóż się to panu zdało! — zawołała.
Porwała swą chusteczkę na szarpie i założyła niemi niegłęboką ranę, którą margrabia pokrył natychmiast rękawiczką.
Pani du Gua wsunęła się na palcach do sali gry i rzucała stamtąd ukradkiem spojrzenia na dwoje kochanków, których wzroku unikała zręcznie, kryjąc się za ich własnemi ruchami, niepodobna jéj jednak było odgadnąć ich słów...
— Gdyby wszystko, co panu o mnie powiedziano, było prawdą, przyznaj, że byłabym w téj chwili strasznie pomszczoną — rzekła Marya z pewnym odcieniem złośliwości, pod którym zbladł margrabia.
— I jakież uczucie panią tu sprowadziło?
— Ależ dziecko pan jesteś i dziecko strasznie próżne! Więc panu się zdaje, że można bezkarnie pogardzić kobietą taką, jak ja! Przyszłam tu dla pana i dla siebie saméj — dodała po chwili, opierając rękę o pęczek rubinów, który wyglądał jéj zza gorsetu, i pokazując mu ostrze sztyletu.
— Co to wszystko ma znaczyć? — pomyślała pani du Gua.
— Ale — mówiła daléj — pan mnie kochasz jeszcze! Przynajmniéj pragniesz mnie pan, a niedorzeczność, któréj się dopuściłeś — dodała, wskazując na sparzoną rękę — daje mi tego dowód. Zostałam nanowo tém, czém być chciałam, i odchodzę szczęśliwa. Kto kocha, przebacza. Co do mnie, jestem kochaną, odzyskałam szacunek tego, który, w oczach moich, przedstawia świat cały; teraz umrzeć mogę w spokoju.
— Więc kochasz mnie jeszcze! — zawołał.
— Tego nie powiedziałam! — odrzekła z uśmiechem pół-szyderskim, pół-kokieteryjnym, śledząc bacznie oczyma skutki téj strasznéj tortury, jaką od chwili wejścia zadawała margrabiemu. — Czyż nie byłam zmuszoną do poświęceń, aby tu przybyć? Ocaliłam od śmierci pana de Bauran, a on, wdzięczniejszy, niż pan, wzamian za moję protekcyą ofiarował mi wszystko, majątek swój i nazwisko. Panu to nawet na myśl nie przyszło!
Margrabia, oszołomiony temi ostatniemi wyrazami, powściągnął, jak mógł, najstraszniejszy gniew przeciw hrabiemu, przez którego, zdawało mu się, że powtórnie jest oszukany, i nie rzekł ani słowa.
— A! pan się namyślasz! — zawołała z gorzkim uśmiechem.
— Pani — odrzekł młody człowiek — twoje wahania się usprawiedliwiają mój namysł.
— Panie, wyjdźmy stąd! — wykrzyknęła panna de Verneuil, spostrzegając za drzwiami koniec trenu sukni pani du Gua.
I podniosła się, ale chęć przyprowadzenia swéj rywalki do rozpaczy wstrzymała ją jeszcze.
— Więc chcesz mnie pani do piekieł strącić! — mówił margrabia, biorąc ją za rękę.
— Wszakże pan mnie samę w nich trzymasz już od dni pięciu! I w téj chwili oto czyż nie pogrążasz mnie w najstraszniejszéj niepewności o śmierć twego uczucia?
— Alboż wiem, czy pani nie posuniesz tak daleko swéj zemsty, ażeby posiąść życie moje i zniszczyć je, coby było większą zemstą, aniżeli żądać mojéj śmierci...
— Ach! już teraz rozumiem! pan mnie nie kochasz! Myślisz o sobie, a nie o mnie! — wykrzyknęła z wściekłością i kilka łez zwilżyło jéj oczy.
— No! to bierz moje życie, a osusz łzy swoje!
— O! to jest miłość! — wykrzyknęła głosem stłumionym — oto spojrzenie i akcent, jakiego oczekiwałam, aby przełożyć twoje szczęście nad moje! Ale, panie — mówiła daléj — proszę cię o jeden jeszcze i ostatni dowód téj, tak niby wielkiéj dla mnie czułości. Nie chcę pozostać tu dłużéj, jak tylko tyle, ile będzie potrzeba do przekonania wszystkich, że moim jesteś. Nie przyjmę nawet szklanki wody w domu, w którym gospodynią jest kobieta, co już dwa razy chciała mnie zabić, co i teraz knuje pewno zdradę jakąś przeciw nam, bo oto podsłuchuje nas w téj chwili — dodała, pokazując margrabiemu koniec pantofelka pani du Gua, zza drzwi wyglądający.
Potém otarła łzy, pochyliła się do ucha wodza, który zadrżał od tego dotknięcia, i rzekła:
— Przygotuj wszystko do naszego wyjazdu — rzekła — odprowadzisz mnie do Fougères i tam dopiéro się dowiesz, czy cię kocham. Po raz drugi oddaję się pod twoję opiekę z całą ufnością; pomyśl, czy ty po raz drugi zaufać mi zechcesz?
— Ach! Maryo, doprowadziłaś mnie już do tego, że nie wiem sam, co robię! Upajają mnie twoje słowa, twe spojrzenia, ty sama i gotów jestem czynić, co tylko rozkażesz!
— Jeżeli tak, to uczyń-że mnie na chwilę bardzo szczęśliwą! Daj mi zakosztować tryumfu, jakiego pragnęłam. Chcę pełną piersią odetchnąć życiem, o którém marzyłam; chcę się nasycić memi illuzyami, zanim się rozproszą. Chodź, tańcz ze mną!
Powrócili razem do sali balowéj, a chociaż panna de Verneuil była tak w uczuciach serca swojego i w swéj próżności zadowolnioną, jak tylko zadowolnioną być może kobieta, to jednak nieprzenikniona słodycz jéj oczu, uśmiech łagodny ust jéj cudownych i szybkość ruchów ożywionego tańca, stanęły na straży tajemnicom jéj myśli, jak jednolita powierzchnia wód dochowywa tajemnicy zbrodniarza, który w nią rzucił martwe zwłoki swéj ofiary. Niemniéj jednak całe zgromadzenie wydało okrzyk zdziwienia, gdy w objęciach swego kochanka przebiegała, walcując, salę. Oboje zachwyceni sobą, z oczyma nawzajem w siebie wpojonemi, rozkosznie z sobą spleceni, sunęli przez salę, przyciskając się do siebie namiętnie i okazując w ten sposób, jak wielkich obiecywali sobie zażyć rozkoszy w ściślejszych jeszcze związkach.
— Hrabio — zawołała pani du Gua, zwracając się do pana de Bauran — idź, dowiedz się, czy Pile-Miche jest w oberży, i przyprowadź mi go, a bądź pewien, że za tę małą przysługę będziesz mógł otrzymać ode mnie wszystko, co zechcesz, nawet moję rękę! Zemsta moja drogo mnie będzie kosztowała — dodała, patrząc za odchodzącym — ale tym razem nie wypuszczę jej z rąk!
W kilka minut późniéj panna de Verneuil i margrabia siedzieli w głębi karety, zaprzężonéj w cztery rosłe i silne konie. Widząc tych dwoje, jak jéj się zdawało, najzaciętszych nieprzyjaciół, trzymających się za ręce i miłośnie w siebie zapatrzonych, Fanszeta stanęła oniemiała ze zdumienia, nie śmiejąc zapytać swéj pani, czy to była miłość, czy zdrada. Dzięki ciszy i cieniom nocy, margrabia de Montauran nie mógł zauważyć niepokoju panny de Verneuil w miarę zbliżania się do Fougères. Gdy słabe blaski poranka dojrzéć pozwoliły w dali wieżę kościoła ś. Leonarda, Marya pomyślała:
— Teraz nadeszła godzina méj śmierci!
U pierwszego wzgórka kochankowie mieli jednocześnie wspólną myśl. Wysiedli z powozu i piechotą weszli na wzgórze, jakby dla przypomnienia sobie pierwszego swego spotkania. Marya, wziąwszy ramię margrabiego, podziękowała mu słodkim uśmiechem zato, że w drodze uszanował jéj zadumę. Potém, dochodząc do drugiego stopnia płaskowzgórza, z którego Fougères było już widoczném jak na dłoni, nagle jakby oprzytomniała.
— Nie idź daléj, margrabio — zawołała — moc moja nie wybawi cię dziś już z rąk Błękitnych!
Montauran spojrzał na nią zdumiony. Ona uśmiechnęła się smutnie, wskazała mu palcem odłam skały, rozkazując mu, aby usiadł, a sama stanęła przed nim w postawie pełnéj melancholii. Rozdzierające wzruszenia, jakich dusza jéj doznała w tak krótkim czasie i jakich w téj chwili była pastwą, nie pozwoliły Maryi rozwinąć całéj sztuki zalotności, którą tak szafowała. W téj chwili byłaby klękła na rozpalonych węglach i nie poczułaby bólu, jak przed paru godzinami nie czuł bólu margrabia, gdy pochwycił rozpaloną głownią, aby tém dać miarę swéj namiętności ku niéj.
Przez chwilę patrzyła na kochanka swego wzrokiem, w którym malowała się boleść niewypowiedziana, nareszcie, przerywając milczenie, rzekła doń te straszne wyrazy:
— Wszystko, o coś mnie pan podejrzywał, panie margrabio, jest prawdą!
Margrabia chciał odpowiedziéć, lecz ona powstrzymała go giestem.
— Na litość! — zawołała, składając ręce jak do modlitwy — wysłuchaj tego, co ci mam powiedziéć, i nie przerywaj mi! Jestem w istocie — mówiła daléj — córką księcia de Verneuil, ale córką naturalną. Matka moja, panna de Casteran, zostawszy zakonnicą dla uniknięcia mąk, jakie ją czekały w domu rodzinnym, odpokutowała swój błąd piętnastoma laty łez i umarła w Séez. Dopiéro na łożu śmierci, będąc już przełożoną klasztoru, ukochana matka moja błagała za mną człowieka, który ją opuścił, wiedziała bowiem, że pozostawia mnie bez przyjaciół, bez majątku, bez przyszłości... Człowiek ten zapomniał zupełnie o dziecku swojém, które powierzone było dotąd opiece matki Fanszety. Niemniéj jednak książę przyjął mnie chętnie i przyznał za swoję córkę, prawdopodobnie dlatego, że byłam piękną i że widział się we mnie odrodzonym. Książę był jednym z magnatów, którzy za czasów ostatniego panowania pokładali całą sławę swoję w tém, aby pokazać, jak można popełniać zbrodnie z wdziękiem i jak wdzięk ten może rozbrajać opinią. Nie dodam nic więcéj. Był-to mój ojciec! Teraz pozwól, niech ci opowiem, w jaki sposób pobyt mój w Paryżu musiał bezwarunkowo skalać duszę moję. Towarzystwo księcia de Verneuil i to, w które mnie wprowadził, było przesycone zasadami téj filozofii, któréj podstawą jest ironia i wyszydzanie wszystkiego, a która entuzyazmowała całą Francyą, dając każdemu łatwe pole do okazania swego dowcipu. Świetne i pełne owego dowcipu rozmowy pieściły ucho moje, dając umysłowi pokarm niezdrowy w postaci złośliwéj wzgardy wszystkiego, co było religią i prawdą. Mężczyźni, szydząc z uczuć, naśladowali ich pozory tém lepiéj, im mniéj czuli, i podbijali serca kobiet tyle epigramatycznemi wyrażeniami, ile lakonizmem i ostrzem żartów. Często téż grzeszyli zbytkiem dowcipu, czyniąc z miłości sztukę raczéj, niż zadowolnienie potrzeby serca. Ja sama słabo opierałam się temu prądowi. Mimo to jednak, przebacz mi, margrabio, tę zarozumiałość, dusza moja dosyć była namiętną i gorącą, aby odczuć mogła i zrozumiéć, że dowcip ów i złośliwość wysusza serca wszystkich, ale życie, które wówczas prowadziłam, przywiodło do tego, że w sercu mojém zawrzała walka pomiędzy porywami uczucia i zdrożnemi nawyknieniami, których nabyłam. Kilku ludzi, istotnie wyższych umysłowo, z upodobaniem rozwijało we mnie tę swobodę myślenia i pogardę opinii publicznéj, która odziera kobietę z téj skromności ducha, bez jakiéj traci ona cały swój urok. Niestety! nieszczęście nie zdołało zniszczyć we mnie wad, nabytych w dostatkach. Ojciec mój — ciągnęła daléj, westchnąwszy — książę de Verneuil, umarł, przyznawszy mnie i uposażywszy testamentem, który znacznie zmniejszał majątek mego brata, a jego syna, ale syna prawego. Pewnego pięknego poranku znalazłam się bez dachu i bez protektora. Brat mój bowiem zakwestyonował ostatnią wolę ojca, która mnie czyniła bogatą i niezależną. Trzy lata, przebyte w zbytkach i bogactwie, rozwinęły we mnie uczucie próżności. Zadawalniając wszystkie moje fantazye, ojciec stworzył we mnie potrzeby zbytku i przyzwyczajenia, których niebezpieczeństw młoda i naiwna dusza moja nie rozumiała. Przyjaciel ojca mego, marszałek książę de Lenoncourt, starzec siedemdziesięcioletni, ofiarował się być moim opiekunem. Przyjęłam tę ofiarę i znalazłam się w kilka dni po rozpoczęciu tego ohydnego procesu w świetnie urządzonym domu, w którym używałam wszystkich wygód, jakich pozbawiało mnie okrucieństwo mego brata. Co wieczór stary marszałek spędzał przy mnie po kilka godzin, podczas których nie szczędził mi słów pociechy i czułości. Siwe jego włosy i wszystkie dowody prawdziwie ojcowskiego przywiązania, jakie mi dawał, usposabiały mnie do złożenia w jego sercu wybujałych uczuć moich i z pewną rozkoszą nazywałam się jego córką. Przyjmowałam bez skrupułu stroje i kosztowności, jakie mi ofiarowywał, i nie krępowałam się wobec niego z objawem moich pragnień i kaprysów, które wszystkie spełniał, zdając się szukać szczęścia w ich zadowolnieniu. Pewnego wieczora dowiedziałam się, że cały Paryż uważa mnie za kochankę księcia marszałka. Dowiedziono mi, że było nad siły moje odzyskać niewinność, któréj mnie świat cały z taką zaciętością pozbawiał. Człowiek, który nadużył mego niedoświadczenia, kochankiem moim być nie mógł, a małżonkiem nie chciał. Objaśniona tak okrutnie o położeniu swojém w opinii powszechnéj, zażądałam, aby, dając mi swoje życie, w ten jedynie możliwy sposób ocalił mój honor. Książę w wilią dnia, w którym spełnić się miało to małżeństwo, zbiegł do Koblencyi. Ze wstydem wypędzoną zostałam z domu, w którym mnie marszałek umieścił, a który, jak się okazało, nie był jego własnością!.. Dotąd wyznałam ci prawdę szczerze i otwarcie, jakbym wyznawała ją przed Bogiem, lecz teraz nie pytaj nieszczęśliwéj o rachunek z cierpień, zagrzebanych w jéj pamięci. Pewnego dnia znalazłam się żoną Dantona. W kilka dni późniéj huragan podciął dąb olbrzymi, około którego oplotłam moje ramiona. Widząc się raz jeszcze pogrążoną w najgłębszéj i najstraszniejszéj nędzy, postanowiłam umrzéć. Nie wiem, czy przywiązanie do życia, czy nadzieja zmęczenia zawistnego losu i znalezienia w téj przepaści bezdennéj szczęścia, które ode mnie uciekało, była moją doradczynią, czy téż skłoniły mnie do zaniechania zamiarów samobójczych przedstawienia pewnego młodego człowieka z Vendôme, który od dwóch lat, jak wąż do drzewa, przyczepił się do mnie z tą myślą, że ostatnia biéda i nieszczęście skłoni mnie, abym mu się oddała. Wreszcie nie wiem nawet, jak się to stało, że przyjęłam na siebie tę niecną misyą, która mnie za trzykroć sto tysięcy franków zobowiązywała do wzbudzenia miłości w nieznajomym, którego wydać miałam w ręce jego nieprzyjaciół. Zobaczyłam cię, margrabio, i nie znając, poznałam cię odrazu tém przeczuciem serca, które nas nigdy nie myli. Pragnęłam wątpić, gdyż im cię bardziéj kochałam, tém rzeczywistość była mi straszniejszą. Ratując cię z rąk Hulota, wyrzekłam się méj roli, postanawiając oszukać katów, zamiast oszukiwać ich ofiarę. Źle czyniłam, drwiąc sobie tak z ludzi, z ich życia, z ich polityki i z siebie saméj, bez zastanowienia się, jak dziecko, biorąc tylko uczucia swoje w rachubę. Sądziłam, że jestem kochaną, i pozwoliłam wzejść i wzrosnąć nadziei rozpoczęcia nanowo mego życia. Ale wszystko, a może nawet i ja sama zdradziłam dawne me zboczenia z prostéj drogi, gdyż bezwątpienia musiałeś pan sam powziąć nieufność do kobiety tak namiętnéj, jak ja. Niestety! któż nie będzie miał litości i względu na miłość moję i z niéj wynikające udawanie moje! Tak, margrabio, zdawało mi się, że obudziłam się ze strasznego snu, że budząc się, miałam lat szesnaście. Wszakżeż byłam w rodzinném mojém Alençon, gdzie tyle wspomnień uprzytomniało mi dzieciństwo moje, tak czyste i nieskalane! W szalonéj prostocie śmiałam mniemać, że miłość wróci mi niewinność moję. Przez chwilę wierzyłam, że dziewicą jestem czystą, ponieważ jeszcze nie kochałam! Ale wczoraj wieczorem zdawało mi się, że w głosie twoim odczuwam prawdę twego uczucia i zadałam sobie pytanie: dlaczegoż mowa ma zwodzić? Wiedz-że teraz, panie margrabio — mówiła daléj głosem gardłowym, zdając się oczekiwać z dumą pogardy — wiesz dobrze, że jestem istotą upadłą, niegodną! Od téj chwili powracam do roli kobiety bez czci, zmęczona odgrywaniem roli kobiety, którą ty zwróciłeś ku wszystkim świętościom duszy i serca. Cnota mi cięży! Pogardzałabym tobą, gdybyś okazał tyle słabości, aby się ze mną ożenić. Byłoby-to głupstwem, które popełnić może jakiś hrabia de Bauran, ale ty, panie, zostań godnym twéj wielkiéj przyszłości i porzuć mnie bez żalu. Ladacznica, jaką jestem, byłaby zbyt wymagającą: kochałaby cię zupełnie inaczéj, jak młode i naiwne dziewczę sercem nadziei pełném, że zostanie twoją towarzyszką, uczyni cię wiecznie szczęśliwym, przyniesie ci zaszczyt sobą i stanie się szlachetną i wielką małżonką twoją. Taką czułam się przez chwilę i w tém uczuciu czerpałam odwagę wskrzeszenia méj natury, pełnéj wad i kału, aby wznieść między mną i tobą wieczną zaporę! Téj miłości poświęcam zaszczyty i bogactwa. Duma, jaką mnie to poświęcenie przejmuje, podtrzyma mnie w nędzy i upadku, a los może sobie ze mną czynić, co mu się podoba. Nie wydam cię nigdy! Wracam do Paryża. Tam imię twoje będzie mi stanowić drugą istotę mnie saméj, a nieoceniona wartość, jaką téj drugiéj odblask twój nada, pocieszy mnie we wszystkich moich smutkach. Co do ciebie, mężczyzną jesteś, zapomnisz mnie. Żegnam cię!
Wyrzekłszy te słowa, puściła się w kierunku dolin ś. Sulpicyusza i znikła, zanim margrabia zdążył powstać, aby ją zatrzymać, ale gdy już jéj dojrzéć nie mógł, wróciła, i korzystając z wyłomów w skale, ukryła się w nich, a podniósłszy głowę, patrzyła za margrabią z ciekawością, w któréj widać było jakieś powątpiewanie. Montauran szedł, jakby nie wiedział, co czyni i gdzie idzie, jak człowiek bólem zgnębiony.
— Byłażby to słaba głowa i słabe serce! — mówiła do siebie, gdy znikł, oddalając się od niéj. — Czy mnie zrozumie?..
Potém nagle zwróciła się sama, wielkiemi krokami dążąc do Fougères, jakby się obawiała, aby nie pogonił za nią do wrót miasta, w którém znalazłby śmierć niechybną.
— No, i cóż, Fanszeto, cóż mówił do ciebie? — spytała wiernéj swéj Bretonki, gdy się nareszcie spotkały.
— Niestety! Maryo, litość we mnie wzbudził. Wy, wielkie damy, zabijacie człowieka słowami, bez litości!
— Cóż uczynił, gdy cię spotkał?
— Czyż on mnie widział, Maryo! Ach! on ciebie kocha!
— Kocha mnie, albo nie kocha! — odpowiedziała — oto dwa przypuszczenia, pomiędzy któremi jest dla mnie taż sama odległość, co między rajem i piekłem. Pomiędzy temi dwiema ostatecznościami niema tyle miejsca, żebym mogła stopę na niém oprzéć.
Tak spełniwszy przeznaczenie swoje, Marya oddać się mogła cała swéj boleści, a twarz jéj, dotąd ożywiona tylu różnemi uczuciami, zmieniła się tak raptownie, że po jednym dniu, podczas którego ciągle wahała się pomiędzy przeczuciem szczęścia i rozpaczą, straciła odrazu cały blask swéj piękności i całą świeżość, któréj zasadniczą cechą jest albo brak zupełny namiętności, albo upojenie rozkoszy.
Ciekawi poznać rezultat szalonego jéj przedsięwzięcia, Hulot i Korentyn przybyli odwiedzić Maryą zaraz prawie po jéj powrocie. Przyjęła ich z uśmiechem.
— No, i cóż? — rzekła do komendanta, widząc zafrasowaną jego fizyognomią, pełną pytającego wyrazu — lis powraca na wasz strzał i niezadługo odniesiecie świetne zwycięstwo!
— Cóż się stało? — zapytał niby obojętnie Korentyn, rzucając na pannę de Verneuil jedno z tych skośnych spojrzeń, któremi tego rodzaju dyplomaci starają się myśl szpiegować.
— Nic dziwnego! — odpowiedziała — Gars więcéj niż kiedykolwiek zakochany jest we mnie i zmusiłam go, aby mi towarzyszył aż do bram Fougères.
— Jak się zdaje, tu ustała moc wasza, obywatelko — rzekł Korentyn — i strach eks-szlachcica wobec śmierci większym jest aniżeli miłość, którą tchnie ku wam.
Panna de Verneuil rzuciła Korentynowi spojrzenie pełne wzgardy.
— Sądzicie go według siebie — odparła.
— Dlaczegoż nie przywiedliście go — rzekł nie zważając na to — aż do waszego mieszkania?
— Gdyby w istocie kochał mnie prawdziwie, komendancie — rzekła do Hulota rzucając mu spojrzenie pełne powabu i złośliwości — czyżbyście mieli mi bardzo za złe, gdybym go ocaliła wywodząc go po-za granicę Francyi.
Stary żołnierz szybko podsunął się ku niéj i ująwszy jéj rękę, podniósł ją do ust z zapałem, potém spojrzał na nią poważnie i rzekł głosem ponurym i smutnym:
— Zapominacie pani o moich dwóch przyjaciołach i o moich sześćdziesięciu trzech ludziach!
— Ach! komendancie — rzekła z całą naiwnością namiętności — to się nie może pisać na jego rachunek, został on wprowadzony w błąd przez nikczemną kobietę, kochankę gienerała Charette, która piłaby, jak mi się zdaje, z ochotą krew Błękitnych...
— No, Maryo — wtrącił Korentyn — nie żartuj z komendanta, on się jeszcze nie zna na twoich wybiegach.
— Milcz pan — zawołała — i wiedz, że dzień, w którym mi się zanadto nie podobasz nie będzie miał jutra dla ciebie!
— Widzę, pani — rzekł Hulot bez goryczy i cierpkości — że muszę się przygotować do walki.
— Nie jesteście dosyć silni po temu, kochany pułkowniku — rzekła. — Widziałam więcéj niż sześć tysięcy ludzi w ich obozie pod Saint-James, a było to wojsko dobrze zbrojne, z artyleryą i z oficerami angielskiemi. Ale ci wszyscy ludzie nic nie warci bez niego! Ja myślę tak jak Fouché — głowa jego to wszystko!
— A więc! — zapytał Korentyn zniecierpliwiony — kiedyż ją będziemy mieli?
— Nie wiem — odpowiedziała ze swobodą...
— Anglicy! — wykrzyknął z gniewem Hulot — Anglicy! tego mu tylko brakło, żeby skończonym być zbrodniarzem! Ach! zdrajco! ja tobie dam Anglików!...
— Jak się zdaje, obywatelu dyplomato — rzekł Hulot do Korentyna, gdy się znaleźli o kilka kroków poza jéj drzwiami — dajecie się téj dziewczynie peryodycznie wyprowadzać w pole.
— Naturalne to jest, obywatelu komendancie — odparł Korentyn zamyślony — że ze wszystkiego, co nam powiedziała, wyście nic a nic nie zrozumieli. Wy wojskowi nie rozumiecie wcale, że są różne sposoby wojowania. Użyć zręcznie jakby sprężyn na korzyść państwa namiętności ludzkich, tak mężczyzn, jak kobiet, uregulować kombinacyę kółek w téj wielkiéj maszynie, którą nazywamy rządem i wprządz w nią nieokiełznane uczucia jakby w wóz rozszalałe konie — czyż-to nie znaczy tworzyć i jak Bóg stanąć między ludźmi i centrum świata?...
— Pozwolisz mi przecie przekładać moje rzemiosło nad twoje! — odparł sucho stary żołnierz. To téż róbcie z waszemi kółkami i z waszą maszyną, co się wam podoba, ja nie znam innego zwierzchnika jak tylko ministra wojny, mam moje rozkazy i nie myślę czekać na was, ale wezmę się do dzieła z mojemi zuchami, którzy się nie boją ognia i z przodu wezmę nieprzyjaciela, którego wy się z tyłu pochwycić staracie.
— O! możecie się przygotować do marszu, obywatelu — rzekł Korentyn. — Z tego, co ta dziewczyna swojém gadaniem dała mi do zrozumienia, jakkolwiek gadanie to wydawać się może niezrozumiałém, ja sądzę, że będziecie mieli z kim się potykać, a ja się postaram tymczasem o znalezienie wam sposobności spotkania się sam-na-sam z naczelnikiem tych zbójów!
— Jakże to uczynić zdołacie — zapytał Hulot stając i cofając się krok w tył, aby lepiéj widziéć i słyszéć tę dziwną dlań figurę.
— Panna de Verneuil kocha Garsa — odparł Korentyn głosem ponurym — i być może jest przez niego kochaną! Margrabia, czerwona wstęga, gwiazda na piersiach, przytem młody i dowcipny a może jest nawet jeszcze bogaty jakim dziwnym sposobem? Ile to pokus! Byłaby zaprawdę głupia, gdyby się nie starała działać na swój rachunek i jeżeli może, wydać się za niego, zamiast go nam wydać! Teraz stara się nas czémś zająć, alem ja dojrzał w jéj oczach jakąś niepewność. Kochankowie spotkają się gdzieś zapewne, a może już nawet spotkanie jest naznaczone. Jutro, bądź pewny, jak zająca schwycę go za słuchy! Do téj chwili był on tylko nieprzyjacielem Rzeczypospolitéj, ale od chwil kilku został nieprzyjacielem moim osobistym; ci, którzy poważyli się stanąć pomiędzy tą dziewczyną a mną, wszyscy zginęli na rusztowaniu!...
Kończąc te wyrazy, Korentyn wpadł w zadumę, która nie pozwoliła mu dojrzéć głębokiego wstrętu, jaki wyrył się na twarzy szlachetnego i lojalnego żołnierza w chwili, gdy odkrył i pojął głębie téj intrygi i mechanizm sprężyn użytych przez Fouché’go. Hulot postanowił téż przeszkadzać Korentynowi we wszystkiém, coby nie dążyło wprost i bezpośrednio do zapewnienia tryumfu rządowi i obiecał sobie w duchu dać nieprzyjaciołom Rzeczypospolitéj możność padnięcia z honorem, na placu boju, nie zaś z rąk kata, którego ten zbir wyższéj policyi z dumą nazywał się dostarczycielem.
— Gdyby Pierwszy Konsul mnie słyszał — rzekł, odwracając się tyłem do Korentyna — zostawiłby pewno tych podłych lisów do wykurzenia z jam arystokratów! Byliby to godni siebie nieprzyjaciele! Nam żołnierzom czego innego trzeba.
Korentyn spokojnie i zimno popatrzył za odchodzącym, po chwili dopiéro uśmiech sardoniczny ukazując się na jego ustach, ujawnił zarozumiałość i ufność w siebie, tego Machiawela niższéj kategoryi.
— Daj takim zwierzętom trzy łokcie sukna niebieskiego — pomyślał — i przypasz im kawałek żelaza do boku, a już im się wydaje, że w polityce można ludzi zabijać tylko jednym sposobem!
Potém przechadzając się zwolna i mówił sam do siebie półgłosem:
— Tak! nareszcie nadeszła chwila, że ta istota będzie moją! Od lat pięciu krąg, który około niéj jak księżyc około ziemi zataczam, ścieśniał się stopniowo, teraz ją mam i z nią po szczeblach władzy dojdę tak wysoko, jak Fouché.
Pomyślał znowu chwilę i mówił daléj:
— Tak! gdy straci jedynego człowieka którego pokochała — boleść jéj rzuci ją z duszą i ciałem w moje ramiona. Idzie już teraz tylko o to, aby czuwać dzień i noc dla podchwycenia jéj tajemnicy.
W chwilę późniéj, spostrzegacz dobry, dojrzałby bladą twarz tego potwornego człowieka przez szyby jednego z wyżéj położonych domów, skąd mógł ściśle badać i nie przepuścić niespostrzeżonym nikogo, ktoby chciał wejść do miasta od strony szeregu domów równolegle bieżących ze ś-tym Leonardem. Z cierpliwością kota, wyczekującego myszy, Korentyn znalazł się na tém samém stanowisku i nazajutrz rano, baczny na każdy szelest i gotów poddać każdego przechodnia jaknajsurowszemu egzaminowi.
Dzień, który się zaczął, był dniem targowym. Chociaż w owym groźnym czasie wieśniacy z trudnością odważali się przybywać z produktami swemi do miasta, Korentyn dostrzegł rano jakiegoś młodego chłopaka o twarzy złowrogiéj, okrytego skórą kozią, niosącego w ręku niewielki koszyk spłaszczony, kształtów zwykłych w Bretanni i kierującego swoje kroki wprost ku domkowi zajmowanemu przez pannę de Verneuil, po kilkakrotném zbadaniu wzrokiem miejscowości, którą uznał za bezpieczną.
Korentyn zbiegł ze swego obserwatoryum, z zamiarem oczekiwania na przybysza przy wyjściu, nagle jednak błysnęła w umyśle jego myśl, że gdyby zdołał zejść niespodziewanie Maryą, mógłby może pochwycić jedném spojrzeniem tajemnicę ukrytą w koszyku emisaryusza. Zresztą głos ogólny objaśniał go już, że niepodobna było prawie walczyć z powodzeniem przeciw niezgłębionym nigdy odpowiedziom Bretonów i Normandów.
— Galope-Chopine! — wykrzyknęła panna de Verneuil, spostrzegając Szuana, którego wprowadziła Fanszeta — i dodała głosem stłumionym: — Czyżbym w istocie była kochaną!?
Nieoczekiwana nadzieja rozlała świetne rumieńce po pięknych jéj policzkach i napełniła radością jéj serce. Galope-Chopine kolejno przyglądał się pani domu i Fanszecie, rzucając na tę ostatnią spojrzenie pełne nieufności. Jeden znak panny de Verneuil uspokoił go.
— Pani — rzekł — gdy przyjdzie godzina druga, on przyjdzie do mojéj chaty i czekać was tam będzie.
Wzruszenie nie pozwoliło pannie de Verneuil dać innéj odpowiedzi, jak lekkie skinienie głowy, które jednak tak pełne było wyrazu, że najnieoświeceńszy Samojed zrozumiałby jego znaczenie.
W téjże chwili odgłos kroków Korentyna rozległ się w salonie. Galope-Chopine nie zmieszał się ani trochę, gdy spojrzenie i dreszcz, jaki przebiegł pannę de Verneuil, ostrzegły go o niebezpieczeństwie i zanim jeszcze szpieg ukazał swą lisią postać, już Szuan podniósłszy głos zwyczajem wieśniaka bretońskiego mówił do Fanszety.
— Bo to widzi panienka co innego jest-to masło bretońskie, a co innego inne masła bretońskie! Chcesz panienka masła z Gibarry i dajesz tylko jedenaście su za funt? — To nie było po co po mnie posyłać! Toć to przecież dobre masło, to się nazywa masło — wołał odkrywając dwie osełki istotnie pięknego masła, ułożone w koszyku przez Barbettę. Trzeba być sprawiedliwym, panienko, krzywda ludzka bokiem wyłazi! — dołóż-że susa na funciku!
Głos jego gruby nie zdradzał najmniejszego wzruszenia, a oczy zielone przyćmione wielkiemi szpakowatemi już brwiami, wytrzymały bez bojaźni przenikliwy wzrok Korentyna.
— No, cicho bądź, krzykaczu jakiś! Nie przyszedłeś ty tu sprzedawać masło! Ta pani w życiu swojém nic nigdy nie targowała! Rzemiosło, jakiemu się oddajesz, mój stary, skróci cię kiedyś o całą głowę! — A uderzając go przyjaźnie po ramieniu, Korentyn dodał: — Nie można być zarazem sługą Szuanów i sługą Błękitnych.
Galope-Chopine potrzebował całéj swéj przytomności umysłu, aby powstrzymać swoję wściekłość i nie odeprzéć oskarżenia, które w istocie skutkiem jego chciwości i skąpstwa, było uzasadnioném. Odpowiedział jednak spokojnie:
— Pan sobie ze mnie żartować myśli!
Korentyn odwrócił się od Szuana, ale składając ukłon pannie de Verneuil, któréj serce ścisnęło się, mógł go łatwo widziéć i badać wzrokiem w lustrze.
Galope-Chopine nie spodziewając się, żeby go szpieg mógł widziéć, nie patrząc na niego wzrokiem, zdawał się szukać rady u Fanszety, która wskazała mu drzwi mówiąc:
— No, chodźcie już ze mną, mój poczciwcze, jakoś się przecie porozumiemy o to masło!
Nic nie uszło uwagi Korentyna, ani gniew panny de Verneuil, który uśmiechem źle pokrywała, ani jéj rumieniec, ani zmiana w jéj fizyognomii, ani niepokój Szuana, ani giest Fanszety ukazującéj drzwi! Korentyn wszystko dojrzał. Przekonany, że Galope-Chopine jest wysłańcem margrabiego, zatrzymał go za kudły skory koziéj w chwili, gdy ten już wychodził, a przyprowadziwszy go do okna i patrząc mu ostro w oczy zapytał:
— Gdzie to mieszkacie, mój przyjacielu? ja téż potrzebuję masła.
— Dobry panie — odparł Szuan — całe Fougères zna drogę do mojéj chaty, ja jestem, jakby to powiedziéć, z przeproszeniem?...
— Korentynie! — wykrzyknęła panna de Verneuil przerywając odpowiedź Szuana — cóż to za śmiałość cię napadła nachodzić mnie o téj godzinie! Zaledwie ubrana jestem. Daj pokój temu wieśniakowi, który nie rozumie twoich badań, tak jak ja nie rozumiem ich przyczyny. Idźcie już, mój człowieku!...
Galope-Chopine zdawał się chwilę ociągać z odejściem. Wahanie się to naturalne, czy téż udane biednego wieśniaka, oszołomionego, jakby nie wiedział komu ma być posłuszny, poczęło w błąd wprowadzać Korentyna. Nareszcie Szuan znaglony nakazującym giestem Maryi, oddalił się ciężkim krokiem. Panna de Verneuil i Korentyn pozostali sami patrząc na siebie nawzajem. Tym razem czysty i jasny wzrok Maryi nie zdołał znieść blasku pałających oczu tego człowieka. Pewność siebie, z jaką szpieg ten wszedł do jéj mieszkania, wyraz twarzy, jakiego Marya jeszcze u niego nie widziała, dźwięk matowy głosu zwykle drżącego; wszystko ją przerażało. Zrozumiała, że walka jakaś ukryta rozpoczyna się pomiędzy niemi i że on roztacza przeciw niéj całą moc swego podziemnego wpływu, ale jeśli w téj stanowczéj chwili miała jasne i zupełne pojęcie o przepaści, w którą się rzucała, to jednocześnie w miłości swéj czerpała siły, do otrząśnięcia się z obejmującego ją lodowatego zimna złowrogich przeczuć.
— Korentynie — zawołała z uśmiechem udanéj wesołości — spodziewam się, że pozwolisz mi się ubrać.
— Maryo — tak, pozwól mi nazywać cię po imieniu! Ty mnie nie znasz jeszcze! Posłuchaj mnie, człowiek, mniéj nawet przewidujący niż ja, byłby już dojrzał miłość twoję dla margrabiego de Montauran. Jam-ci kilkakrotnie już ofiarowywał serce moje i prosił cię o twoję rękę. Nie znajdujesz mnie godnym siebie, a może nawet i masz racyę, ale jeżeli w istocie jesteś zbyt wysoko położona, zbyt piękną i zbyt wielką dla mnie, to ja się postaram ściągnąć cię do mego poziomu. Moje ambitne dążenia i moje przekonania nie wzbudziły w tobie szacunku dla mnie i pod tym względem jesteś w błędzie. Ludzie nie warci są nawet tyle, ile ja ich cenię, to jest prawie nic. Ja z pewnością dosięgnę wysokiego stanowiska, którego zaszczyty pochlebią ci. Któż będzie w stanie kochać cię więcéj, któżby się więcéj poddał panowaniu twemu, jak nie człowiek, który cię kocha od lat pięciu! Jakkolwiek tém, co powiem, mogę się narazić na to, że poweźmiesz o mnie niekorzystną opinię, gdyż ty nie rozumiesz, aby można było przez nadmiar miłości wyrzec się osoby ubóstwianéj, to jednak chcę ci dać miarę bezinteresowności, z jaką cię uwielbiam. Nie kiwaj tak cudowną twą główką. Jeżeli margrabia cię kocha, zaślub go, ale przedewszystkiém przekonaj się o szczerości jego uczuć. Byłbym w rozpaczy, gdybym cię widział zawiedzioną, gdyż twoje szczęście nad moje własne przekładam. Moje postanowienie może cię zadziwić, ale przypisz je wyłącznie rozsądkowi człowieka, który nie jest dość głupim, aby chciał posiadać kobietę mimo jéj woli. To téż nie ciebie, tylko siebie samego obwiniam o bezskuteczność moich starań. Miałem nadzieję zdobyć serce twoje poświęceniem i poddaniem się, gdyż oddawna, jak wiesz, staram się uczynić cię szczęśliwą według mojéj myśli, aleś ty mnie niczém nagrodzić nie chciała.
— Cierpiałam pana przy sobie — rzekła dumnie.
— I dodaj przytém, że żałujesz i tego nawet.
— Czyż w samym wirze téj niecnej sprawy, do któréj mnie wplątałeś, mam panu jeszcze dziękować...
— Proponując ci sprawę istotnie, dla umysłów bojaźliwych, nie będącą bez zarzutu — odrzekł zuchwale — miałem tylko dobrobyt twój na myśli. Co do mnie, jakkolwiek będzie, czy uda mi się, czy nie, zawsze będę umiał wyzyskać rezultat ostateczny na korzyść moich projektów. Gdybyś wyszła za Montaurana, byłbym zachwycony, gdybym mógł służyć z korzyścią sprawie Bourbonów w Paryżu, gdzie jestem członkiem klubu Clichy. Otóż okoliczność, która by mnie uwydatniła wobec książąt, skłoniłaby mnie łatwo do opuszczenia interesów Rzeczypospolitéj chylącéj się do upadku. Gienerał Bonaparte jest nazbyt zręcznym, aby nie zrozumiał, że nie może być sam jednocześnie w Niemczech, we Włoszech i tutaj, gdzie idee rewolucyjne upadają. Dokonał on przewrotu 18 brumaira jedynie dlatego, aby otrzymać od Bourbonów lepsze warunki przy handlu z niemi o Francyę, jest-to bowiem człowiek bardzo dowcipny i wielce przewidujący, ale rzeczywiści politycy winni prześcignąć go na drodze, na którą się zwrócił. Zdradzać kraj swój jest-to jeden ze skrupułów, które my ludzie wyżsi pozostawiamy głupcom. Nie chcę przed tobą taić, że mam upoważnienie do zawiązania układów z naczelnikami Szuanów, jak również mam moc wydawać na nich wyroki. Fouché, mój protektor, jest człowiekiem myśli, oddawna gra on już podwójną rolę. Za czasów terroryzmu, był jednocześnie za Robespierrem i za Dantonem...
— Któregoście nikczemnie zdradzili — wtrąciła.
— To drobnostka — odpowiedział Korentyn — zginął, zapomnij o nim. No, teraz kiedy ja otworzyłem przed tobą serce, zechciéj i ty mówić ze mną otwarcie. Nasz dowódca półbrygady, sprytniejszy jest, niż się wydaje, i jeżeli chcesz go wyprowadzić w pole i omylić jego czujność, to zaprawdę nie będę ci bezużytecznym. Pomyśl, że on to całą dolinę zaraził kontr-szuanami i z łatwością wasze spotkanie wykryje. Pozostając tu pod jego oczyma, jesteście na łasce jego policyi. Patrz, z jaką szybkością doszła go wiadomość, że Szuan ten przyszedł do ciebie! Przezorność jego wojskowa nauczy go, że wszelki, choćby najmniejszy, ruch twój, wskaże mu i objaśni go o ruchach margrabiego, jeżeli margrabia cię kocha!?
Panna de Verneuil nigdy nie przypuszczała nawet możności tak słodkiego głosu u Korentyna, który zdawał się człowiekiem dobréj wiary i godnym zaufania. Serce biednéj dziewczyny tak łatwo przejmowało się uczuciami szlachetnemi, że już-już miała wydać swą tajemnicę gadowi, który ją w swe zwoje oplatał. Na szczęście jednak przyszło jéj na myśl, że dotąd żadnego nie miała dowodu szczerości tych słówek miodowych i żadnych sobie nie czyniła odtąd skrupułów w oszukiwaniu swego nadzorcy i szpiega.
— Tak jest, Korentynie — rzekła — odgadłeś. Tak, kocham margrabiego, ale on mnie nie kocha! przynajmniéj tak mi się zdaje! To téż spotkanie, jakie mi naznacza, wydaje mi się raczéj zasadzką jakąś!....
— Przecież — odparł Korentyn — mówiłaś nam wczoraj, ze cię odprowadził aż do Fougères... Gdyby był chciał gwałtu jakiego się dopuścić, nie byłabyś tu dzisiaj.
— Ty masz serce twarde i spokojne, Korentynie. Ty możesz ze spokojem układać kombinacyę z wydarzeń życia ludzkiego, ale nie możesz obliczyć ludzkich namiętności. To jest może przyczyną wstrętu, jaki we mnie wzbudzasz. Jeżeli jesteś tak przewidującym, to postarajże się wytłomaczyć mi, dlaczego człowiek, którego, gwałt sobie zadając, opuściłam onegdaj wieczór, gdy mnie nie zatrzymywał, oczekuje mnie dziś z niecierpliwością na drodze do Mayenne, w domku Florigny, nad wieczorem...
Na te słowa, które zdawały się być mimowolném wyjaśnieniem najtajniejszych myśli téj istoty namiętnéj i szczeréj, Korentyn zarumienił się z radości, gdyż młody był jeszcze, ale jednocześnie rzucił na nią zpod oka jedno z tych spojrzeń przeszywających, które badają do głębi duszy człowieka. Naiwność panny de Verneuil tak dobrze była udaną, że oszukała szpiega, który odpowiedział również dobrze udaną dobrodusznością:
— Może chcesz, żebym ci towarzyszył choćby zdala? Wezmę ze sobą kilku żołnierzy przebranych i będziemy gotowi na twoje rozkazy.
— I owszem — rzekła — ale przyrzecz mi na honor twój... o nie! w to zaklęcie nie wierzę! na zbawienie twoje!... i to nie! ty w Boga nie wierzysz! na twą duszę, ale ty może duszy nie masz. Jakąż pewność dać mi możesz twojéj wierności!? A jednak ja ci zaufam i składam w twoje ręce więcéj niż życie moje, bo miłość moję i moję zemstę!
Lekki uśmiech, który się przesunął po ustach Korentyna i oświecił na jedno mgnienie oka twarz jego nikczemną, dał poznać pannie de Verneuil niebezpieczeństwo, jakiego uniknęła. Zbir, którego nozdrza ściskały się zamiast się rozdymać, ujął rękę swéj ofiary, ucałował ją z oznakami głębokiego szacunku i wyszedł, oddając jéj ukłon niepozbawiony pewnego wdzięku męskiego.
W trzy godziny po téj scenie, panna de Verneuil, która obawiała się powrotu Korentyna, wysunęła się ukradkiem przez bramę ś-go Leonarda i wybiegła na ścieżkę zwaną Nid-aux-Crocs, która prowadziła na dolinę rzeki Nançon. Zdawało jéj się, że już jest zbawiona biegnąc po labiryncie ścieżek prowadzących do chaty Galope-Chopine’a, do któréj dążyła wesoło pędzona nadzieją znalezienia swego szczęścia i pragnieniem ocalenia kochanka od śmierci, która mu groziła. W téj samej chwili, Korentyn szukał po mieście komendanta.
Z trudnością poznał on Hulota znalazłszy go na placu broni, gdzie zajęty był przygotowaniami wojennemi. W istocie stary weteran uczynił poświęcenie, które ocenić nie będzie łatwo. Harcap jego był obcięty a wąsy ogolone, włosy zaś ułożone po księżemu, lekko pudrem były przyprószone. Na nogach miał trzewiki podkute i mundur swój niebieski, szpadę zamienił na skórę kozią, przepasaną pasem, za którym zatknięte były dwa pistolety, w ręku miał ciężki karabin. Tak uzbrojony odbywał przegląd dwóchset mieszkańców Fougères, których strój mógł omylić oko najwprawniejszego z Szuanów. Usposobienie wojenne tego miasteczka i charakter bretoński, rozwijały się i uwydatniały w téj scenie, która nie była nową. Tu i owdzie, matki i siostry podawały swoim synom lub braciom blaszanki z wódką, lub zapomniane pistolety. Kilku starców dopytywało się o liczbę i gatunek naboi tych żołnierzy gwardyi narodowéj, poprzebieranych za kontrszuanów, a których wesołość i buta zdawały się znamionować raczéj przygotowania do polowania, niżeli do niebezpiecznéj wyprawy wojennéj.
Dla nich spotkania Szuanów, w których Bretonowie z miast bili się przeciw Bretonom ze wsi, zdawały się zastępować turnieje rycerskie. Entuzyazm ten patryotyczny miał zresztą może za podstawę jakieś zyski w dobrach narodowych. Niemniéj jednak dobrodziejstwo Rzeczypospolitéj lepiéj oceniane w oświeceńszych miastach, oraz pewna wrodzona Bretonom skłonność do wojennego rzemiosła, w znacznéj części podżegały ten zapał.
Hulot zachwycony przebiegał szeregi wypytując o objaśnienia Gudina, na którego przeniósł całe uczucie przyjaźni, jakie miał niegdyś dla Merle’a i dla Gérarda. Wielka liczba mieszkańców przypatrywała się przygotowaniom do wyprawy, porównywając marsowe wejrzenie swych krzykliwych współbiesiadników z regularną i wyćwiczoną półbrygadą Hulota. Nieruchomi, w szeregi ustawieni Błękitni oczekiwali pod wodzą swoich oficerów rozkazów dowódcy, którego każdy z żołnierzy bacznie śledził oczami. Hulot z Gudinem przebiegał szeregi.
Dostawszy się nareszcie do starego komendanta półbrygady, Korentyn nie mógł powstrzymać się od uśmiechu, na widok zmienionéj twarzy Hulota. Wyglądał on jak portret, który nie jest podobny do oryginału.
— Cóż tam nowego, obywatelu komendancie? — zapytał Korentyn.
— Chodź z nami, weź skórę kozią i karabin na ramię, a dowiesz się coś nowego — odpowiedział komendant.
— O! ja nie jestem z Fougères — odparł Korentyn.
— To sami widzimy, obywatelu — rzekł Gudin, a kilka osób z szeregu i z otoczenia wybuchnęło sardonicznym śmiechem.
— Czy myślicie — zapytał Korentyn — że niemożna służyć Francyi inaczéj jak tylko bagnetem?...
I odwrócił się od wyśmiewających go, zapytując kobiety jakiéjś o cel i przeznaczenie gotującéj się wyprawy.
— Niestety, obywatelu, Szuanie są już we Florigny! Mówią, że jest ich więcéj niż trzy tysiące i że idą prosto na Fougères.
— Florigny! — wykrzyknął blednąc Korentyn. — Więc spotkanie nie tam nastąpi! Czy-to to samo Florigny, które leży na drodze do Mayenne?
— Niéma na świecie dwóch Florigny — odpowiedziała kobieta, wskazując ręką na drogę zakończoną wzgórzem Péleriny.
— Czy to margrabiego de Montauran tam szukać myślicie? — zapytał Korentyn komendanta.
— Rozumie się — odparł rubasznie Hulot.
— To go niema we Florigny — rzekł Korentyn. — Zwróć komendancie na punkt ten cały swój batalion i gwardyę narodową, ale zatrzymaj przy sobie kilku swoich kontrszuanów i czekaj mnie tutaj.
— Za sprytny jest, żeby miał oszaleć! — wykrzyknął Hulot, patrząc za oddalającym się śpiesznie Korentynem. — To prawdziwy król szpiegów!
W téj chwili Hulot dał swemu batalionowi rozkaz do wymarszu. Żołnierze republikańscy szli bez odgłosu bębna i w milczeniu wzdłuż przedmieścia wąską ścieżką prowadzącą ku drodze do Mayenne, kreśląc długą linię niebieską i czerwoną pomiędzy drzewami i domami. Przebrani za szuanów gwardziści narodowi szli za niemi, ale Hulot pozostał na placu z Gudinem i dwudziestoma najzręczniejszemi zuchami z miasta oczekując Korentyna, którego tajemnicza mina zaostrzyła jego ciekawość. Fanszeta sama oznajmiła o nieobecności panny de Verneuil przybiegłemu do drzwi jéj domu Korentynowi, który dążył natychmiast daléj szukać gdzieindziej śladów i celu téj podejrzanéj ucieczki.
Od żołnierza stojącego na straży u bramy ś-go Leonarda, dowiedział się, że piękna nieznajoma wyszła ścieżką przez Nid-aux-Crocs. Skombinowawszy od razu wszystko, Korentyn pobiegł na „Promenadę“ i na nieszczęście cały zdyszany przybył na czas jeszcze, aby dojrzéć w dali pannę de Verneuil. Jakkolwiek umyślnie, aby mniéj być widoczną, Marya na tę wyprawę ubrała się w suknię zieloną i okrycie tegoż koloru, jednakże bezlistne płoty i biała kora brzóz ukryć jéj nie zdołały.
— A! — zawołał sam do siebie — masz iść do Florigny a schodzisz na dolinę Gibarry! Głupiec jestem, żem się dał oszukać! Ale cierpliwości, zobaczymy, czyje będzie na wierzchu!
Korentyn odgadując mniéj więcéj miejsce spotkania dwojga kochanków, przybiegł na plac w chwili, gdy Hulot zniecierpliwiony już miał wyruszyć dla połączenia się ze swojemi wojskami.
— Stój gienerale! — zawołał.
W jednéj chwili, Korentyn wytłomaczył dowódcy brygady okoliczności, które jakkolwiek zawikłane, dawały jednak możność zrozumienia stanu rzeczy i Hulot, uderzony przebiegłością tego dyplomaty, schwycił go silnie za ramię.
— Do miliona piorunów! obywatelu Ciekawski, macie racyę! Zbóje! Tamto fałszywy atak! Dwie kolumny ruchome, które wysłałem dla przetrząśnięcia okolicy pomiędzy gościńcami do Autray i do Vitré nie powróciły jeszcze. Znajdziemy więc we wsi posiłki, które nie będą dla nas bez pożytku; gdyż i Gars nie taki głupi, aby się puszczał sam i nie miał przy sobie kilku z tych przeklętych puszczyków.
— Gudin! — wołał daléj Hulot — biegnij ostrzedz kapitana Lebrun, że się musi beze mnie obejść we Florigny! Niech pobije tam kozie skórki! A ty wracaj jaknajprędzéj. Znasz ścieżki, czekam cię więc tam u zbiegu! Pójdziemy wytropić byłego markiza, i pomścić zbrodnię spełnioną na naszych w Vivetière. Niech go piorun trzaśnie, jak pędzi! — zawołał, widząc, że Gudin już zniknął na zakręcie drogi. — Toby dopiéro Gérard był kochał tego chłopaka!
Za powrotem Gudin znalazł oddziałek Hulota powiększony przez kilku żołnierzy zebranych z różnych wart w różnych punktach miasta.
Komendant kazał Gudinowi wybrać dwunastu towarzyszów najlepiéj wytresowanych w trudném rzemiośle kontrszuanów, polecił im wyjść bramą ś-go Leonarda i sunąć się wzdłuż stoku góry ś-go Sulpicyusza ku dolinie Couësnon, na któréj znajdowała się chata Galope-Chopine’a; potém sam stanął na czele pozostałych wojsk i wyszedł przez bramę ś-go Sulpicyusza dla wydostania się na szczyt gór, gdzie według jego rachunku spodziewał się spotkać oddział pod wodzą podoficera Beau-Pied, którego to oddziału miał zamiar użyć do wzmocnienia kordonu straży, któréj poleconém było strzeżenie skał od przedmieścia ś-go Sulpicyusza, aż do Nid-aux-Crocs.
Korentyn, pewien, że złożył los naczelnika Szuanów w ręce najzaciętszych jego nieprzyjaciół, sam puścił się jaknajśpieszniéj na „Promenadę“ aby z téj wysokości lepiéj objąć ogół cały rozporządzeń wojskowych Hulota. Niezadługo téż dojrzał mały oddziałek Gudina wychodzący na dolinę Nançon i biegnący wzdłuż skał od strony wielkiéj doliny Couësnon, podczas gdy Hulot, idąc z drugiéj strony wzdłuż wałów obronnych Fougères, przebywał niebezpieczne ścieżki, które prowadziły na wierzchołek góry ś-go Sulpicyusza. Tak, oba wojska wyciągnęły się na dwóch liniach równoległych. Wszystkie drzewa i krzaki, pobielone szronem w bogate arabeski, rzucały na wsie i pola białawy odblask, który pozwalał lepiéj widziéć, jak dwie linie szare, te dwa oddziałki uzbrojone do walki. Przybywszy na przedmieście skaliste, Hulot wydzielił ze swego oddziału wszystkich żołnierzy ubranych w uniformy, a Korentyn dojrzał ich ustawiających się z rozkazu wytrawnego dowódcy, w linię wart ruchomych rozłożonych w pewnéj od siebie odległości, z których pierwsza winna była łączyć się z oddziałem Gudina, a ostatnia z oddziałem Hulota, w sposób taki, aby żaden krzak nie mógł ujść przed bagnetami tych trzech linij posuwających się naprzód, w celu wytropienia Garsa, przez góry i pola.
— Cięty jest ten stary wilk — zawołał Korentyn tracąc z oczu ostatnie bagnety karabinów błyszczące między krzewami. — Gars jest stracony! Gdyby Marya była wydała tego przeklętego margrabiego, bylibyśmy, ja i ona, złączeni najsilniejszym związkiem, związkiem podłości... Ale mimo to wszystko, ona musi być moją!
Dwunastu młodych chłopców z Fougères, prowadzonych przez podporucznika Gudin, dotarło niezadługo do spadku, jaki tworzą skały ś-go Sulpicyusza, i spuszczało się już ku niższym pagórkom i ku dolinie Gibarry. Gudin, sam, opuszczając ubitą ścieżkę, przeskoczył pierwszy z płotów, jaki spotkał po drodze, a za nim pośpieszyło sześciu jego towarzyszy. Sześciu innych zwróciło się według jego rozkazów na pole naprawo, w celu poszukiwań z drugiéj strony drogi. Gudin poprowadził szybko swoich w kierunku ku jabłoni. Na szelest spowodowany marszem sześciu kontrszuanów, których prowadził przez ten gąszcz krzewin niedorosłych, siedmiu czy ośmiu ludzi, na czele których znajdował się Beau-Pied, schowało się za kilka kasztanów rosnących na szczycie płotu bretońskiego pole to okalającego. Mimo białych odbłysków szronu, które oświecały horyzont i mimo wyćwiczonego wzroku, Fougèranie nie dostrzegli przeciwników swoich, którzy z drzew wał sobie uczynili.
— Cicho, oto oni — mówił do swoich Beau-Pied — który pierwszy wytknął głowę. — Wymęczyli nas zbóje, ale kiedy ich już mamy i kiedy sami nam na strzał wychodzą, baczność wiara! nie chybiać! Który chybi ten nie będzie wart zostać nawet papieskim żołnierzem!
Przenikliwy wzrok Gudina wreszcie jednak dojrzał lufy kilku karabinów wycelowane ku jego oddziałkowi, ale już było zapóźno. W téjże saméj chwili rozległ się odgłos przez osiem gardzieli wydanego okrzyku: „Kto idzie!?“ i jednocześnie padło osiem strzałów. Kule świsnęły ponad głowami kontrszuanów. Jeden z nich raniony został w ramię, drugi padł nieżywy. Pięciu pozostałych odpowiedziało również wystrzałami, odpowiadając: „Swoi!“ Potém rzucili się szybko na nieprzyjaciół, chcąc nie dopuścić powtórnego nabicia wystrzelonych karabinów.
— Nie zdążyliśmy się porozumiéć! — zawołał młody podporucznik, poznając nareszcie mundury swojéj półbrygady. Postąpiliśmy jak prawdziwi Bretończycy, rozpoczęliśmy ogień wprzód, nim dowiedzieliśmy się, z kim mamy do czynienia!
Żołnierze a wraz z niemi i ich dowódca Beau-Pied opuścili ręce poznając Gudina.
— Do dyabła! poruczniku, któżby się mógł nie omylić! W tych skórach kozich wyglądacie jak prawdziwi zbóje! — wykrzyknął Beau-Pied z boleścią.
— Nikt nie jest winien temu, co się stało, bo i wy nie wiedzieliście o wyprawie kontrszuanów! — Ale powiedzcież, coście zrobili? — pytał Gudin.
— Nic wielkiego! Gonimy za jakimś dziesiątkiem Szuanów, którzy się nam ciągle wymykają. Wijemy się jak szczury potrute! aż nareszcie, przeskakując ustawicznie te płoty i te polany pomęczyliśmy się strasznie, nogi strasznie ustały i spoczęliśmy chwilkę tu za drzewami. Zdaje nam się, że zbóje ci muszą być teraz w pobliżu téj wielkiéj chałupy, którą tam widzicie! O tam! skąd dym wychodzi!
— Dobrze! — zawołał Gudin. — A teraz wy — rzekł do żołnierzy zostających pod wodzą podoficera Beau-Pied — cofniecie się pod skały ś-go Sulpicyusza, na przełaj przez pola i wesprzecie linię wart, którą tam komendant ulokował. Z nami nie możecie zostać, bo jesteście w mundurach. My zaś do stu bomb i kartaczy, musimy się nareszcie uporać z temi psami i zgnieść ich a z niemi razem i Garsa! Tam wam koledzy powiedzą więcéj, bo nie mam czasu! Daléj! Marsz wprawo! a uważnie tam, żebyście znowu nie strzelali do naszych przebranych w kozie skórki. Dla wiadomości waszéj powiem jeszcze, że kontrszuanów poznać możecie po krawatach. Noszą je, jak postronki, bez kokardy!
Gudin pozostawił rannego pod jabłonią, a z resztą puścił się daléj w drogę w kierunku chaty Galope-Chopine’a, którą mu wskazał Beau-Pied. Dym z komina jéj się wydobywający służył mu za busolę.
Podczas gdy podporucznik wprowadzony został na trop Szuanów przez swoich żołnierzy, z któremi spotkanie mogło było być o wiele smutniejszém, aniżeli na szczęście było w istocie, oddział, którym dowodził Hulot na swojéj linii operacyjnéj, dosięgnął punktu równie wysoko położonego, jak ten, na którym znajdował się Gudin. Stary żołnierz na czele swego oddziału kontrszuanów, sunął się w milczeniu wzdłuż płotów z zapałem prawdziwie młodzieńczym. Przeskakiwał przez łany dosyć jeszcze lekko, rzucając spojrzenia burych swych oczu na wszystkie wzgórza i nadsłuchując jak strzelec najmniejszego szelestu. Na trzeciém polu, na które wskoczył, spostrzegł kobietę około lat trzydziestu mającą, zajętą obrabianiem ziemi motyką, a która cała wpół zgięta pracowała z odwagą i zapałem, gdy tymczasem mały chłopczyna siedmio czy ośmioletni, uzbrojony w sierp, strząsał szron z kilku większych krzewów wyrosłych tu i owdzie, podcinał je i obcięte gałęzie na kupę składał.
Na hałas, jaki zrobił Hulot upadając ciężko na drugą stronę przełazu, i chłopiec mały i jego matka podnieśli oboje głowy. Hulot z łatwością mógł tę młodą kobietę wziąć za starą. Zmarszczki od skroni przeorały czoło i skórę Bretonki aż do szyi; ubrana była najdziwaczniéj w świecie w zużytą skórę kozią, tak, że gdyby nie spódnica z płótna zżółkniałego i brudnego, która była jedyną cechą jéj charakterystyczną, Hulot nie byłby wiedział, do jakiéj płci należy istota, którą spostrzegł, sploty bowiem długich jéj czarnych włosów ukryte były pod czepcem a raczéj czapką z włóczki czerwonéj. Łachmany, któremi okryty był mały chłopiec, były tak przezroczyste, że przeglądała przez nie spalona jego skóra.
— Słuchajno, stara — zapytał Hulot przytłumionym głosem, zbliżając się do owéj kobiety — gdzie jest Gars?
W téj chwili dwudziestu kontrszuanów przeskoczyło przełaz w ślad za Hulotem.
— Ho ho! żeby znaleść Garsa, trzeba, żebyście wrócili tam, skądeście przyszli, moi ludzie! — odparła kobieta rzucając na przybyłych spojrzenie pełne nieufności.
— Czy to ja cię się pytam o drogę na przedmieście Garsa pod Fougères, babo stara! — odparł brutalnie Hulot. — Na Świętą Annę z Auray gadaj, widziałaś, którędy Gars przechodził?
— Nie wiem wcale, o czém mówić chcecie — odpowiedziała kobieta nachylając się dla rozpoczęcia napowrót przerwanéj pracy.
— Przeklęta czarownico! co, chcesz, żeby nas połknęli Błękitni, którzy nam po piętach depcą? — wykrzyknął Hulot.
Na te słowa kobieta podniosła głowę i spojrzała znowu z nieufnością na kontrszuanów odpowiadając im:
— Jakimże sposobem Błękitni gonić was mają, kiedy przed chwilą widziałam ich ośmiu jak tamtędy dołem wracali ku Fougères.
— Pomyślał-by kto, że szelma baba chce nas ugryźć swoim nosem! — krzyknął Hulot. — Patrz! ot tam, widzisz?
I komendant pokazał jéj palcem o jakie pięćdziesiąt kroków w tył, trzy czy cztery warty, których kapelusze, niebieskie mundury i karabiny łatwe były do rozpoznania.
— Więc chcesz, niegodziwa, pozwolić na to, aby Błękitni wytłukli tych, których przysyła Marche-a-Terre w pomoc Garsowi, aby go w Fougères nie pochwycili — mówił daléj Hulot.
— Przepraszam was — rzekła wreszcie kobieta — ale to się tak łatwo teraz omylić! Z jakiéjże jesteście parafii? — spytała.
— Z Saint-Georges — wykrzyknęło dwóch czy trzech czystym bretońskim akcentem — i z głodu zdychamy.
— No, kiedy tak — odpowiedziała kobieta — to patrzcie, oto tam, gdzie się z komina dymi, widzicie? — tam moja chata. Idźcie temi ścieżynami a dostaniecie się tam prędko. Spotkacie może po drodze mego chłopa. Galope-Chopine musi tam gdzie czatować, aby ostrzedz Garsa w potrzebie. Mówię wam tyle, kiedy już wiecie — dodała z dumą — że Gars dziś ma być w naszéj chacie!
— Dziękuję, dobra kobieto — odpowiedział Hulot — a wy, naprzód! Czegoż jeszcze stoicie u dyabła? Naprzód! do pioruna! już go mamy.
Komendant naprzód a za nim żołnierze puścili się krokiem przyśpieszonym we wskazanym kierunku.
Usłyszawszy klątwy wcale nie katolickie tych niby Szuanów, żona Galope-Chopine’a zbladła. Spojrzała na kamasze biegnących żołnierzy i na ich skóry kozie i usiadła albo raczéj upadła na ziemię, a obejmując syna swego i ściskając go, zawołała: — Niech święta Anna z Auray i wszyscy święci i błogosławieni nas ratują teraz! Nie zdaje mi się, żeby to byli nasi ludzie, trzewiki ich nie są podkute. Biegnij żywo tą tutaj drogą, dołem, i ostrzeż ojca, idzie tu o jego życie, biegaj prędko — wołała — a chłopiec jak jeleń posunął przez krzewy i krzaki.
Panna de Verneuil tymczasem nikogo w drodze nie spotkała, ani Błękitnych ani Szuanów, którzy polowali na siebie wzajem, w labiryncie pól i zagród otaczających chatę Galope-Chopine’a. Spostrzegając kolumnę dymu niebieskiego, wznoszącą się ku górze z nawpół rozwalonego komina smutnéj téj lepianki, przycisnąć musiała rękę do serca, którego gwałtowne drgnienia pierś jéj rozsadzały. Stanęła, oparła się ręką o gałąź i utkwiła oczy w dym ten, który miał być sygnałem tak dla przyjaciół jak i dla nieprzyjaciół młodego wodza. Nigdy jeszcze nie doznała tak silnego wzruszenia.
— Ach! ja go zanadto kocham — rzekła sama do siebie z pewnym rodzajem rozpaczy. Dziś może nie zdołam zapanować nad sobą!
Jednym skokiem prawie przebyła przestrzeń dzielącą ją od zagrody i wbiegła na podwórze, którego błoto i kał stwardniały od mrozu. Wielki pies wybiegł jak za pierwszym razem naprzeciw niéj szczekając, ale na jeden wyraz wyrzeczony przez Galope-Chopine’a pokręcił tylko ogonem i umilkł.
Wchodząc do chaty, panna de Verneuil jednym rzutem oka objęła wszystkie zakątki izby. Margrabiego nie było jeszcze. Marya uczuła się swobodniejszą. Z przyjemnością dostrzegła, że Szuan dołożył wszelkich sił, ażeby wedle sił oczyścić jedyną izbę swojéj budy.
Galope-Chopine pochwyciwszy swój karabin, ukłonił się jéj grzecznie i wyszedł zabierając ze sobą psa. Poszła za nim aż do drzwi i widziała, jak bez namysłu zwrócił się naprawo do chaty ścieżką, którą zamykało drzewo spróchniałe i przełaz prawie zwalony. Z tego punktu mogła widziéć cały szereg pól. Nagość drzew i płotów żywych pozwalała widziéć daleko i zauważyć wszelkie załomy dróg i drożyn, każdy wzgórek, nasyp i dolinkę.
Gdy nareszcie zniknął szeroki kapelusz Galope-Chopine’a, panna de Verneuil odwróciła się wlewo chcąc zobaczyć kościół w Fougères, ale bróg przy chacie stojący zasłaniał go zupełnie. Rzuciła potém okiem na dolinę Couësnon, która przedstawiała się jak wielki obrus muślinowy, którego białość bardziéj jeszcze uwydatniała się pod niebem szarém, pełném chmur, śniegiem brzemiennych. Był-to jeden z tych dni, w których natura wydaje się niemą i w których wszelkie odgłosy pochłania atmosfera. To téż chociaż Błękitni i kontrszuanie szli polem wyciągnięci w trzy linie tworzące trójkąt, ściskający się w miarę zbliżania się do chaty, cisza była tak głęboka, że panna de Verneuil czuła się jeszcze bardziéj wzruszoną dziwném otoczeniem, które z niepokojem jéj łączyło jakiś smutek, że tak powiemy, fizyczny. Powietrze tchnęło nieszczęściem.
Nakoniec w punkcie, kędy niewielka kępa większych drzew zamykała szereg przełazów i zasłaniała dalszy widok, spostrzegła młodego człowieka przesadzającego płoty ze zręcznością wiewiórki i biegnącego z szybkością zdumiewającą.
— To on! — pomyślała.
Ubrany jak każdy Szuan, Gars miał na koziéj skórze przewieszony przez plecy ciężki karabin i tylko po wdzięku i gracyi ruchów poznać go było można.
Marya cofnęła się do wnętrza chaty pod wpływem jednego z tych instynktownych i niewyrozumowanych uczuć, do jakich należy bojaźń. W chwilę późniéj młody wódz stał obok niéj o dwa kroki od kominka, na którym palił się jasny i ożywiony płomień.
Oboje stali przez chwilę w milczeniu, nie śmiejąc wydać głosu, poruszyć się lub spojrzéć na siebie. Jedna łączyła ich nadzieja, jedna i ta sama wątpliwość ich dzieliła... Był-to śmiertelny niepokój, była to rozkosz prawdziwa!
— Panie — odezwała się nakoniec panna de Verneuil głosem drżącym ze wzruszenia — jedynie troska o bezpieczeństwo pańskie przyprowadziła mnie tutaj.
— O moje bezpieczeństwo! — powtórzył z goryczą.
— Tak — odpowiedziała — dopóki ja pozostanę w Fougères, życie pańskie jest narażone, a ja kocham cię zanadto, żebym nie miała dziś jeszcze opuścić tych stron. Nie szukajże mnie pan tu więcéj.
— Odjedziesz, mój aniele!? — ja za tobą podążę.
— Za mną podążysz! To niemożebne! A Błękitni?
— Maryo droga! cóż jest wspólnego między miłością naszą a Błękitnemi?
— Mnie się zdaje, że niepodobna, abyś został we Francyi wraz ze mną, i jeszcze bardziéj niepodobna, żebyś opuścił Francyą wraz ze mną.
— Czy może być coś niemożliwego dla tego, który kocha silnie!
— Ach tak! to prawda i mnie się zdaje, że z tym warunkiem wszystko jest możebne! Wszakże i ja zrzekłam się ciebie przez miłość dla ciebie!
— Jakto!? niegdyś oddałaś się niecnemu starcowi, którego nie kochałaś, a dziś wzdragasz się uszczęśliwić człowieka, który cię uwielbia, którego życie-byś wypełniła i który przysięga, że tylko ciebie kochać będzie w życiu? Słuchaj, Maryo, powiedz, kochasz mnie?
— Kocham — odpowiedziała.
— A więc, bądź moją!
— Czyś zapomniał, że powróciłam do roli właściwéj mi zresztą, niecnéj i upadłéj kobiety, i że nie ja twoją lecz ty moim możesz zostać! Jeżeli chcę uciec przed tobą, to dlatego, aby na twoję głowę nie spadła wzgarda, na jaką ja zasługiwać mogę. Gdyby nie ta obawa, może być...
— Ale jeżeli ja się niczego nie obawiam...
— A któż mnie upewni? Jestem nieufna i w mojém położeniu któżby takim nie był?... Miłość, jaką wzbudzają istoty takie jak ja, nie jest trwałą, ale przynajmniéj w zamian zato powinna być zupełną i taką, aby mogła wynagrodzić nam i dozwolić znieść z radością niesprawiedliwość ludzką. Cóżeś uczynił dla mnie?... To, że mnie posiadać pragniesz!? Czy sądzisz, żeś się przezto podniósł o wiele wyżéj ponad innych, którzy mnie widzieli i pragnęli? Czyś dla godziny rozkoszy zapomniał choćby na chwilę o swoich Szuanach i przestał troszczyć się o nich tak, jak ja w chwili, gdy wszystko dla mnie było stracone, porzuciłam myśl o Błękitnych, których zamordowaliście!... A gdybym ci kazała porzucić wszystkie twoje plany i wszystkie nadzieje i zażądała, abyś opuścił króla, który mnie drażni i który może śmiać się będzie z ciebie, gdy zginiesz za jego sprawę, podczas gdy ja umiałabym z świętym szacunkiem śmierci zginąć dla ciebie! Nakoniec gdybym zachciała, abyś się poddał pierwszemu konsulowi, żebyśmy mogli razem wrócić do Paryża, gdybym wymogła, żebyśmy oboje wyjechali do Ameryki żyć tam oddaleni od świata, na którym wszystko jest marnością, wystawiając cię na próbę, czy mnie kochasz istotnie dla mnie saméj, jak ja cię kocham w téj chwili? jedném słowem, gdybym chciała abyś zamiast mnie podnosić ku sobie upadł wraz ze mną — cóżbyś uczynił!?
— Milcz, Maryo! nie bluźnij i nie czerń siebie saméj! Biedne dziecię, ja cię odgadłem! Bądź pewna, że jeżeli pierwsze pragnienie moje wzrosło do rozmiarów namiętności, namiętność ta zmieniła się teraz w miłość bez granic! Ukochana duszo mojéj duszy, jam cię poznał, ja wiem, żeś jest tak szlachetną jak twoje nazwisko, tak wielką jak piękną. Dość dawném i starém jest moje szlachectwo i dosyć wielkim sam się czuję, abym cię mógł narzucić światu i ludziom! Czy to dlatego, że przeczuwam w tobie źródło rozkoszy niezmierzonych i niezrównanych, czy dlatego, że w duszy twéj znajduję te drogocenne przymioty, które miłość moję ustalają i podnoszą — tego nie wiem, ale to wiem i tego jestem pewny, że miłość moja jest bez granic i bez ciebie żyć-bym już nie mógł! Tak, życie moje byłoby pełne goryczy i wstrętu, gdybyś ty nie osładzała go swoją obecnością ciągle i zawsze przy mnie!...
— Jakto? zawsze przy tobie!
— O Maryo! więc nie chcesz odgadnąć myśli twojego Alfonsa!
— Ach! więc myślisz, że mi wiele pochlebisz ofiarując mi swoje nazwisko i rękę swoję! — zawołała z udaną wzgardą wpatrując się pilnie w oczy margrabiego, aby każdą myśl jego w przelocie pochwycić. A wiesz-że ty, czy mnie będziesz kochał za sześć miesięcy? A wtedy jakaż będzie moja przyszłość?... Nie, nie! nigdy żona tylko kochanka może być pewna uczuć, jakie jéj okazuje mężczyzna. Obowiązek, prawa, świat, ludzie, interesa familijne, są-to tylko słabi sprzymierzeńcy kobiety i jeżeli jéj moc jest trwała, wtedy dopiéro znajduje w nich ona źródło szczęścia i rozkoszy, pozwalających znieść z uśmiechem najstraszniejsze cierpienia. Zostać twoją żoną i myśléć ciągle, że kiedyś ciężarem ci będzie ten związek!... Nad tę obawę przekładam miłość przelotną lecz prawdziwą, choćby nawet śmierć i nędza ją miały zakończyć. Tak mogłabym może lepiéj niż każda inna być matką cnotliwą, żoną poświęcenia pełną, ale aby podtrzymać te uczucia w duszy kobiety, potrzeba, aby ją mężczyzna poślubiał nie w przystępie szału namiętności. A zresztą czyż ja jestem pewna, że mi się jutro podobasz jeszcze? Nie, nie chcę być przyczyną twego nieszczęścia! Opuszczam Bretanię — mówiła widząc w oczach jego wahanie się jakieś — powracam do Fougères, a tam mnie przecię ścigać nie będziesz...
— Słuchaj! — rzekł — pojutrze, jeżeli z samego rana zobaczysz dym wznoszący się ze skał ś-go Sulpicyusza, to wieczorem będę u ciebie, kochankiem, mężem, czém zechcesz będę!... Wszystko dla ciebie!
— Alfonsie! więc ty mnie kochasz naprawdę — zawołała w upojeniu szczęścia — kiedy tak życie swoje chcesz położyć dla méj miłości wprzód nawet, nim mnie to życie dać będziesz w stanie!
Nie odpowiedział nic, tylko spojrzał na nią a pod tym wzrokiem ona spuściła oczy, ale na twarzy jéj mógł wyczytać szał namiętności równy temu, jaki jego samego ogarniał. Otworzył ramiona, Marya jakby magnesem przyciągnięta rzuciła się w jego objęcia, składając głowę na jego łonie zdecydowana na wszystko, gotowa oddać mu się i błędem tym okupić chwilę szczęścia, stawiając na kartę całą przyszłość, którą zwycięskie wyjście z téj ostatniéj próby tém pewniejszą-by uczyniło. Zaledwie jednak głowa jej dotknęła ramienia kochanka, gdy nagle lekki szmer dał się słyszéć z zewnątrz. Wyrwała się z tych słodkich objęć jakby nagle obudzona i wybiegła na próg chaty. Wtedy ochłodła nieco i mogła pomyśleć o swojém położeniu.
— Byłby mnie był posiadł i drwił ze mnie późniéj może — pomyślała. Ach! gdyby tak było, zabiłabym go chyba!... Ale nie teraz jeszcze! — pomyślała z rozkoszą, gdy nagle spostrzegła podoficera Beau-Pied, któremu w Vivetière życie uratowała. Dała mu znak, który biedny chłopiec zrozumiał doskonale i odwrócił się na piętach udając, jakby nic nie widział.
Panna de Verneuil tymczasem wróciła do chaty, dając znak margrabiemu położeniem palca na ustach, aby milczenie zachował.
— Są pode drzwiami! — szepnęła głucho.
— Kto taki?
— Błękitni!
— Ach! nie umrę przynajmniéj, zanim...
— Wszystko dla ciebie, Alfonsie!
Pochwycił ją bezbronną i skostniałą z przerażenia w swoje objęcia i złożył na jéj ustach pocałunek pełen zgrozy i rozkoszy, gdyż był pierwszy i mógł być zarazem ostatnim.
Potém oboje pobiegli na próg drzwi, wychylając głowię tak, aby mogli widziéć, nie będąc widziani. Margrabia spostrzegł tu Gudina na czele dwunastu ludzi zajmującego ścieżki poniżéj leżące od strony doliny Couësnon. Zwrócił się ku stronie, od któréj przyszedł przeskakując cały szereg żywopłotów, ale i tu pierwszy przełaz z grubego nadpróchniałego pnia zrobiony, obsadzony był przez siedmiu żołnierzy. Szukając daléj drogi do ucieczki, wskoczył na beczkę jabłeczniku i wybił dziurę w skraju dachu chcąc wyskoczyć wprost na wzgórek ale natychmiast cofnął głowę, Hulot bowiem zajmował wzgórze i przecinał mu drogę ku Fougères. W téj chwili spojrzał na swoję kochankę, która wydała krzyk rozpaczy słysząc dokoła chaty stąpanie połączonych oddziałów wojsk niebieskich.
— Wyjdź pierwsza — rzekł — ty mnie ocalisz!
Usłyszawszy te słowa, najrozkoszniejsze, jakie usłyszéć mogła, stanęła uszczęśliwiona i dumna we drzwiach, margrabia tymczasem nabijał swój karabinek.
Zmierzywszy jednym rzutem oka przestrzeń oddzielającą próg chaty od przełazu, Gars rzucił się na siedmiu żołnierzy broniących przejścia tego, oślepił ich wystrzałem i przebiegł między niemi. Wszystkie trzy oddziały zbiegły się natychmiast do miejsca, w którym wódz Szuanów płot przeskoczył i spostrzeżono go, jak pędził przez pole z szybkością niezrównaną.
— Ognia! ognia do niego! do miliona piorunów ognia! Niech was milion dyabłów porwie! Strzelajcie przecież! — krzyknął Hulot wściekły ze złości.
Na ten rozkaz oddział jego i ludzie Gudina wystrzelili razem, ale na szczęście wzruszenie odebrało im celność strzału. Już margrabia dobiegał przełazu, który kończył pierwsze pole, ale w chwili gdy przeskakiwał płot, o mało schwytany nie został przez Gudina, który pędził tuż za nim z całą gwałtownością podnieconéj miłości własnéj. Słysząc tak niebezpiecznego nieprzyjaciela o parę piędzi po-za sobą Gars podwoił szybkość. Niemniéj jednak Gudin i margrabia dopadli następnego przełazu prawie jednocześnie, ale Montauran widząc niebezpieczeństwo tak wielkie i tak bliskie rzucił karabinkiem tak celnie i tak silnie, że trafiony w głowę Gudin na chwilę obezprzytomniał.
Trudno wyobrazić sobie a tém bardziéj opisać straszny niepokój Maryi, jak również oszołomienie Hulota i jego wojska. Wszyscy milczący, automatycznie i bezwiednie powtarzali ruchy i giesta obu biegnących. Gars i Gudin znowu prawie równocześnie dobiegli do kępy drzew zasłaniającéj widnokrąg i posrebrzonéj szronem, ale nagle oficer republikański cofnąć się musiał i skryć za pień jabłoni z gaiku bowiem wysunęło się naraz ze dwudziestu Szuanów, którzy nie strzelali jedynie tylko dlatego, iż obawiali się, aby która z kul, źle skierowanych, nie raniła ich wodza. Skoro tylko Gars przebiegł ich linię, natychmiast padło dwadzieścia strzałów i dwadzieścia kul uwięzło w jabłoni, za którą ukrył się Gudin. Całe wojsko republikańskie z Hulotem na czele puściło się galopem na pomoc Gudinowi, który cofał się przelatując z za jednéj jabłoni ku drugiéj, w chwilach gdy Szuanie broń nabijali. Niebezpieczeństwo jego nie trwało długo. Kontrszuanie zmieszani z Błękitnemi i z niemi razem Hulot wkrótce już byli w tém samém miejscu, gdzie Gars rzucił swój karabinek i tym sposobem się uratował. I Gudin téż do tego miejsca powrócić zdołał. Szuanie cofnęli się.
W téjże chwili Gudin spostrzegł zdaleka przeciwnika swojego, odpoczywającego w dali pod jedném z drzew onego gaiku. W zaciętości swéj nie chcąc tak łatwo dać za wygranę pozostawił kolegów swoich odstrzeliwających się Szuanom, którzy zdołali schronić się po-za płotem poprzecznym, sam zaś czołgając się prawie pod tym płotem, zaszedł im z boku i rzucił się całym pędem ku pagórkowi, na którym spoczywał margrabia. Spostrzegłszy ten manewr strzelcy królewscy jednogłośnie wydali z piersi swych okrzyk straszny, którym ostrzegli swego wodza o zbliżającém się niebezpieczeństwie. Sami zaś po dosyć szczęśliwéj pukaninie zza płotu rzucili się na kontrszuanów chcąc ich rozproszyć, ci jednak z heroiczną odwagą przedarłszy się przez płot, służący za wał ochronny królewczykom, krwawą zadali im klęskę.
Pobici Szuanie cofając się w bok zręcznym zwrotem, dostali się na drogę, która ciągnęła się wzdłuż pola, gdzie odbyła się walka, i zdążyli zająć wzgórze, które Hulot nieopatrznie opuścił. Zanim Błękitni zdążyli poznać, co się stało, Szuanie jak w warowni jakiéj osadzili się pomiędzy skałami w rozpadlinach tworzących jakby grzebień na wyniosłości, skąd pod ochroną tychże skał mogli bezpiecznie stawić czoło żołnierzom Hulota, gdyby im przyszła odwaga stamtąd ich wyrugować.
Podczas gdy Hulot z kilkoma żołnierzami posunął się naprzód dla dania pomocy Gudinowi, mieszczanie z Fougères przebrani za kontrszuanów, rewidowali i obdzierali trupów poległych strzelców królewskich i dobijali rannych. W téj strasznéj wojnie domowéj, żadne ze stronnictw nie brało jeńców. Margrabia ocalony, główny cel wyprawy chybiony — oto rezultat dnia. Szuanie tylko i Błękitni poznali nawzajem siły swoje i pozycye, oraz przekonali się o bezużyteczności dalszéj na teraz walki i jak jedni tak drudzy myśleli tylko o odwrocie.
— Gdyby mi się udało pochwycić tego zucha — wykrzyknął Hulot oglądając się zpod oka na lasek — byłby to mój ostatni czyn wojenny!
— Ho! ho! — wołał jeden z ochotników z Fougères zajęty rabunkiem ciał poległych — oto jakiś ptaszek, co ma żółte piórka!
I pokazał towarzyszom sakwę pełną sztuk złota, którą znalazł w kieszeni grubego jakiegoś człowieka ubranego czarno.
— Ale co on tu ma więcéj? — zawołał drugi wyciągając brewiarz z kieszeni zabitego.
— Oho! to prawdziwe szczęście! to ksiądz! — zawołał drugi rzucając brewiarz na ziemię.
— A to złodziéj jakiś — mówił republikanin ograbiający innego trupa — okradł mnie, tylko dwie sztuki sześciofrankowe ma w kieszeni!
— Tak, ale ma pyszną parę trzewików — wołał inny żołnierz zdejmując mu je z nóg.
— Będziesz je miał, jak przy podziale ci się dostaną — odparł jeden z kontrszuanów wydzierając mu je z rąk i rzucając na kupę już zgromadzonych z rabunku rzeczy.
Czwarty zbierał pieniądze, aby je potém rozdzielić pomiędzy wszystkich członków wyprawy. Gdy Hulot powrócił razem z młodym oficerem, którego ostatnia przeciw Garsowi wyprawa była o tyle niebezpieczną o ile bezużyteczną, znalazł około dwudziestu żołnierzy i ze trzydziestu kontrszuanów zgromadzonych około jedenastu trupów odartych i porzuconych w wąwóz pod płotem.
— Żołnierze — wykrzyknął Hulot surowo — zabraniam wam należeć do podziału temi łachmanami. Do szeregu i marsz!
— Mój komendancie — rzekł jeden z żołnierzy, pokazując Hulotowi trzewiki, z których wszystkie pięć palców wyglądało — mniejsza już o pieniądze, ale to oto obuwie — dodał pokazując kolbą karabina parę trzewików podkutych — przydałoby mi się bardzo!
— Jakto! chcesz włożyć na nogi trzewiki angielskie! — zawołał Hulot.
— Obywatelu komendancie! — rzekł jeden z mieszczan z szacunkiem — od początku wojny przywykliśmy dzielić się zdobyczą.
— To téż ja wam ciurom nie zabraniam trzymać się waszego zwyczaju — odparł szorstko Hulot przerywając mu.
— Słuchaj, chłopcze, masz tu oto sakiewkę a w niéj trzy złote sztuki! Trudziłeś się i podarłeś obuwie, naczelnik twój nie będzie się gniewał, choć ją weźmiesz — rzekł jeden z oficerów do bosego żołnierza.
W téj chwili Gudin zbladł i zachwiał się na nogach.
— To sakiewka mego stryja! — zawołał.
Mimo strasznego znużenia w pogoni za Garsem, młody oficer podbiegł do kupy trupów a pierwsze martwe ciało, jakie ujrzał, było rzeczywiście ciałem księdza Gudina. Gdy ujrzał twarz tę pooraną sinemi brózdami, ramiona zesztywniałe i otwarte, w piersiach ranę od kuli karabinowéj, bolesny jęk wydał i wykrzyknął:
— Idźmy, komendancie!
Wojsko w mundurach niebieskich ruszyło ku Fougères. Hulot podtrzymywał młodego oficera prowadząc go pod ramię.
— Do pioruna!... To nic! — mówił stary żołnierz nie mogąc słów znaleść na pocieszenie go.
— Nie żyje! — odpowiedział Gudin — zabity! To był jedyny mój krewny i mimo wszystkich klątw, jakie na mnie rzucał, kochał mnie jednak! Jak król powróci, cały kraj mojéj zażąda głowy, ten oto poczciwiec byłby mnie ukrył pod swą sutanną.
— To głupiec dopiéro! — mówili gwardziści pozostali przy podziale zdobyczy — ksiądz był bogaty, a że zginął nagłą śmiercią, to tém lepiéj dla synowca, nie miał stary czasu pisać testamentu, którym byłby go pewno wydziedziczył!
Gdy już podział uskuteczniono, kontrszuani dogonili batalion Błękitnych i nieco zdala po-za nimi ciągnęli ku miastu.
W chacie Galope-Chopine’a, gdzie życie płynęło tak swobodnie i bez troski, jakiś straszny zapanował niepokój. Ku wieczorowi Barbetta i mały jéj chłopak, każde niosąc na plecach wiązkę suchych gałęzi i trochę trawy na karmę dla bydła, powrócili do chaty o godzinie, w któréj rodzina cała przywykła była zbierać się na kolacyą. Wszedłszy do chaty kobieta i dziecię na próżno poczęli szukać oczyma Galope-Chopine’a i nigdy jeszcze ta nędzna izba nie wydała im się tak wielką i tak pustą. Ognisko bez ognia, ciemność, cisza, wszystko zapowiadać im się zdawało nieszczęście jakieś. Gdy noc zapadła, Barbetta pośpieszyła zapalić ogień jasny i dwie t. zw. oribus, to jest świece z żywicy w wielkiém użyciu będące podówczas w całej Armoryce i aż po Loarę a także w prowincyi Vendomois poniżej miasta Amboise. Barbetta dokonywała tego wszystkiego z tą powolnością, jaka cechuje roboty nasze w chwili, gdy głębokie jakieś uczucie ponad wszystkiém zapanuje. Nasłuchiwała ona ciągle i za najmniejszym szelestem podnosiła głowę a omylona kilkakrotnie gwizdem szalejącego wiatru, kilkakrotnie wychodziła na próg nędznéj chaty i wracała za każdym razem smutniejsza. Wyczyściła dwie miary, napełniła je jabłecznikiem i postawiła na wielkim stole orzechowym. Co moment oglądała się na swego syna, który stojąc pod kominem doglądał wypieku placuszków z tatarki, ale przemówić jakoś do niego nie mogła. Jednę chwilę oczy malca spoczęły na dwóch gwoździach, na których zwykle wisiał karabin jego ojca i gdy obaczył miejsce to puste, zadrżał chłopak i Barbettę dreszcz jakiś przeszedł. Ciszę przerywało tylko ryczenie krów i spadek peryodyczny kropel jabłeczniku z kranu beczki. Biedna kobieta wzdychała przygotowując w trzech misach glinianych zupę z mleka, placuszków owych pokrajanych w drobne kawałki i kasztanów pieczonych.
— Bili się w polu, które należy do la Beraudiéra — rzekł chłopiec.
— Idź-no tam, zobacz — odpowiedziała matka.
Chłopak pobiegł, rozeznał przy świetle księżyca kupę trupów, nie znalazł pomiędzy niemi trupa swego ojca i powrócił pogwizdując wesoło. Po drodze podniósł parę sztuk pięciofrankowych zdeptanych przez zwycięzców i zapomnianych w błocie. Zastał on matkę siedzącą przy kominie i przędącą konopie. Wchodząc do izby uspokoił Barbettę znakiem przeczenia, ale i to nic nie pomogło, biedna kobieta nie śmiała uwierzyć w nic szczęśliwego, potém gdy dziesiąta godzina wybiła na wieży ś-go Leonarda, malec położył się spać odmówiwszy naprędce modlitwę do świętéj Anny z Auray.
Nad ranem, Barbetta, która nie zdołała usnąć, z radością usłyszała nareszcie odgłos kroków. Uderzenia podkówek o skałę zbliżały się ku drzwiom chaty i wkrótce Galope-Chopine ukazał się w progu.
— Dzięki memu świętemu patronowi — rzekł — któremu obiecałem piękną świecę woskową, Gars uratowany! Pamiętaj, kobieto, że już teraz jesteśmy winni świętemu trzy gromnice.
Potém Galope-Chopine pochwycił jednę z miar cydru i wychylił ją duszkiem do dna, a gdy żona podała mu miskę zupy, wzięła od niego karabin i posadziła go na ławie przy stole, rzekł przysuwając się do ognia.
— Ciekawość, jakim sposobem Błękitni i kontrszuanie przyszli aż tutaj. Bitwa była pod Florigny, jakiż więc dyabeł mógł im powiedziéć, że Gars jest u nas. Boć przecież nie wiedział o tém nikt, jeno on, jego piękna dziewka i my!
Kobieta zbladła.
— Kontrszuanie mnie oszukali, powiedzieli mi, że są z parafii Saint-Georges i że idą na pomoc Garsowi — odpowiedziała cała drżąca — i ja im powiedziałam, gdzie jest Gars.
Galope-Chopine zatrząsł się cały, zbladł, łyżka wypadła mu z ręki...
— Posłałam do ciebie chłopca naszego, żeby cię ostrzedz — mówiła daléj Barbeta jeszcze bardziéj przestraszona — ale cię już nie spotkał.
Szuan wstał i uderzył tak silnie swoję żonę, że nieszczęśliwa blada jak trup padła na łóżko.
— Babo przeklęta, zabiłaś mnie! — zawołał. Ale w téj chwili przerażony podbiegł ku niéj — Barbetto — mówił łagodnie — Barbetto!? Matko Boska! toć ja ją zabiłem teraz!
— Nie — odrzekła otwierając oczy — nie! Ale czy myślisz, że Marche-a-Terre dowie się o tém?
— Gars — odparł Szuan — kazał się wywiedziéć, skąd wyszła ta zdrada.
— Ale czy to Marche-a-Terre...
— Marche-a-Terre i Pille-Miche byli pod Florigny.
Kobieta odetchnęła swobodniéj.
— Jeśli choć jeden włos spadnie z twojéj głowy — wykrzyknęła — to ja im za to gorzko zapłacę.
— Już mi się jeść nie chce — rzekł smutno Galope-Chopine odsuwając misę.
Barbetta przysunęła mu drugą miarę jabłeczniku, ale nie zwrócił nawet na to uwagi. Biednéj kobiecie łzy się zakręciły w oczach i potoczyły po jéj pomarszczonych policzkach.
— Słuchaj, kobieto — rzekł, trzeba jutro będzie rano nanosić chróstu na wprost ś-go Leonarda między skałami ś-go Sulpicyusza i zapalić tam ogień. Będzie to znak umówiony pomiędzy Garsem a starym proboszczem od ś-go Jerzego, który ma przyjść mszę mu odprawić.
— Jakto, więc Gars pójdzie do Fougères!?
— Tak, pójdzie do swojéj dziewki! Mam téż dziś dużo latania z tego powodu! Jak mi się zdaje, on się z nią ożeni i uwiezie ją, bo mi kazał iść wynająć konie i rozstawić je na drodze do Saint-Malo.
To powiedziawszy Galope-Chopine znużony przespał się parę godzin i poszedł wypełnić rozkazy wodza. Nazajutrz rano załatwiwszy wszystko, co mu Gars rozkazał, powróciła, a dowiedziawszy się, że Marche-a-Terre i Pille-Miche nie zaglądali przez cały dzień do chaty, uspokoił się sam i rozproszył niepokoje swéj żony tak, że prawie wesoła poszła na skały ś-go Sulpicyusza, gdzie poprzedniego dnia naprzeciw ś-go Leonarda nanosiła chróstu i przygotowała stos. Idąc wzięła ze sobą chłopca, który w drewnianym trzewiku niósł ogień.
Zaledwie syn i matka znikli za węgłem brogu, Galope usłyszał kroki dwóch ludzi przeskakujących ostatni z przełazów i spostrzegł przez gęstą mgłę dwa cienie niewyraźne sunące ku jego chacie.
— To Pille-Miche i Marche-a-Terre — pomyślał sobie i zadrżał.
Dwóch Szuanów ukazało w podwórzu ponure swe twarze, które pod wielkiemi ich kapeluszami wyglądały jak figury, jakie widujemy na starych sztychach pejzażów.
— Dzień dobry, Galope-Chopine — rzekł poważnie Marche-a-Terre.
— Dzień dobry, panie Marche-a-Terre — odparł pokornie mąż Barbetty. — Wejdźcie, może wypijecie parę miar jabłeczniku? Mam także i placki świeże i masło, co je baba wczoraj zrobiła.
— I owszem, nie odmawiamy, kuzynie — rzekł Pille-Miche.
Dwaj Szuanie weszli do chaty.
Początek taki nie miał w sobie nie przerażającego dla gospodarza, który téż poszedł zaraz napełnić trzy miary, podczas gdy Marche-a-Terre i Pille-Miche zasiedli na ławach po obu stronach stołu, ukroili sobie po kawale placka i posmarowali je sobie grubo masłem tłustém i żółtawém, z trudnością pod nożem się uginającém. Galope-Chopine postawił na stole miary pełne jabłeczniku przed gośćmi i we trzech podjedli sobie dobrze, ale od czasu do czasu gospodarz rzucał zpod oka niespokojne spojrzenie na Marche-a-Terre’a starając się zaspakajać raz-wraz jego niezmierzone pragnienie.
— Daj-no mi swoję tabakierę — rzekł Marche-a-Terre do Pille-Miche’a.
Wziąwszy w rękę rożek, potrząsł nim mocno a nasypawszy sobie potężną ilość tabaki na dłoń, Bretończyk pociągnął nosem z powagą i zastanowieniem, jak człowiek który się przygotowywa do ważnego czynu.
— Zimno jest jakoś — rzekł Pille-Miche wstając i zamknął górną część drzwi.
Światło dzienne i tak przysłonięte mgłą, już tylko przez zakopcone okienko dostając się do chaty, słabo oświecało izbę i dwie ławy. Ogień z komina tylko rozlewał dokoła swe blaski czerwone.
W téj chwili Galope-Chopine, który znowu napełnił miary gości swoich jabłecznikiem, postawił je na stole przed niemi, ale oni odmówili zaproszenia, podjęli z głów kapelusze i przybrali naraz uroczyste miny. Giesta ich i spojrzenia, jakiemi się porozumiewali, przejęły strachem Galope-Chopine’a, któremu się zdawało, że widzi krew pod czerwonemi szlafmycami, które głowy ich ściskały.
— Przynieś-no swój tasak — rzekł Marche-a-Terre.
— Ależ, panie Marche-a-Terre, po co panu tasak, co pan chcesz robić?
— Wiesz dobrze sam, kuzynie, po co — odparł Pille-Miche, chowając do kieszeni rożek z tabaką, który mu zwrócił Marche-a-Terre — osądzony jesteś i skazany!
Obaj Szuanie podnieśli się jakby jednym ruchem i pochwycili karabinki.
— Panie Marche-a-Terre, ja nic nikomu nie powiedziałem o Garsie...
— Idź i przynieś swój tasak — odpowiedział Szuan.
Nieszczęśliwy Galope-Chopine cofając się krok w tył potrącił posłanie swego syna i z pod siennika wypadły trzy sztuki pięciofrankowe i potoczyły się po podłodze.
Pille-Miche je podniósł.
— Ho ho! — zawołał Marche-a-Terre — Błękitni dali ci piękne nowe pieniądze!
— Jak tu oto wisi obraz mego świętego patrona, tak prawdą jest, klnę się wam — rzekł Galope-Chopine — że nie powiedziałem. Barbetta tylko wzięła kontrszuanów za naszych chłopów z Saint-George i oto wszystko!
— Po co babę mieszasz do spraw poważnych! — krzyknął surowo Marche-a-Terre.
— Zresztą, kuzynie, my się nie pytamy o twoje racye, ale o twój tasak. Nie sądzić przyszliśmy, tylko wykonać wyrok.
Na znak swego towarzysza, Pille-Miche pomógł mu pochwycić swoję ofiarę. Pochwycony przez obu Szuanów Galope-Chopine opadł zupełnie z sił, runął na kolana i wzniósł ku swoim dwom katom ręce rozpaczliwym ruchem.
— Przyjaciele moi drodzy, kuzynie mój, cóż się stanie z moim chłopcem?
— Ja się nim zaopiekuję — rzekł Marche-a-Terre.
— Poczciwi moi, ależ ja nie jestem przygotowany na śmierć — mówił Galope-Chopine śmiertelnie już blady. — Czyż mnie zgładzić chcecie z tego świata bez spowiedzi? Macie prawo wziąć mi życie, ale nie wolno wam odbierać mi szczęśliwéj wieczności.
— To jest prawda — rzekł Marche-a-Terre spoglądając na Pille-Micha.
Obaj Szuanie pozostali przez chwilę w wielkim kłopocie nie wiedząc, jak rozstrzygnąć tę wątpliwość sumienia. Galope-Chopine nadsłuchiwał każdego szelestu i każdego szmeru przyniesionego na skrzydłach wiatru, jakby jeszcze jakąś zachował nadzieję. Odgłos kropli cydru spadających równomiernie i peryodycznie z kranu beczki zwrócił jego uwagę. Spojrzał na beczkę i westchnął smutno. Nagle Pille-Miche zdecydowany w jednéj chwili pochwycił skazanego za ramię, pociągnął go w kąt izby i rzekł:
— Wyznaj mi grzechy twoje, a ja je powtórzę prawdziwemu księdzu w kościele i dostanę rozgrzeszenie dla ciebie. Jeżeli będzie jaka pokuta do wykonania, to ja ją za ciebie wykonam.
W ten sposób Galope-Chopine otrzymał tyle czasu zwłoki, ile było potrzeba na wyznanie swoich grzechów, ale mimo liczby i okoliczności przestępstw przezeń spełnionych, i ten czas upłynął nareszcie.
— Niestety — rzekł kończąc — mój kuzynie, kiedy już mówię do ciebie jak do spowiednika, zaręczam ci pod świętością spowiedzi i klnę się świętém imieniem Boga najwyższego, że nie mam sobie nic innego do zarzucenia jak tylko to, że czasami zanadto może myślałem o maśle do chleba i o okrasie do jadła, i na świętego mego patrona, którego obraz tam wisi na ścianie nad kominkiem, przysięgam ci, że nie powiedziałem nic nikomu o Garsie. Nie, drodzy przyjaciele moi, ja nie zdradziłem.
— Mniejsza już tam o to, mój kuzynie — odrzekł Pille-Miche — powstań, w téj sprawie porozumiesz się tam oto z panem Bogiem w swoim czasie.
— Dajcie mi się przynajmniéj pożegnać z moją kobieciną.
— Dajże już pokój! — zawołał Mache-a-Terre. Jeżeli nie chcesz, żeby ci bardziéj jeszcze pamiętano to, coś uczynił, zachowaj się jak Breton prawdziwy i skończ z nami prędzéj.
Marche-a-Terre i Pille-Miche znowu pochwycili nieszczęśliwego, położyli go na ławie, gdzie już ustał wszelki opór z jego strony, ruchy tylko konwulsyjne zdradzały życie i zwierzęcy instynkt zachowawczy. Nareszcie rozległy się już tylko krzyki jego niezrozumiałe i odgłos spadającego tasaka. Potém wszystko ucichło.
Głowa odcięta została jedném cięciem.
Marche-a-Terre wziął tę głowę za włosy, wyszedł z chaty, poszukał i znalazł w nieociosanéj futrynie drzwi wielki gwóźdź, na którym nawinąwszy i związawszy włosy, zawiesił na nim tę krwawą głowę, nie zamknąwszy nawet rozwartych jéj oczu.
Potém obaj wykonawcy wyroku, bez pośpiechu umyli sobie ręce w misce wody, wzięli kapelusze, przewiesili przez ramię karabiny i przeskoczyli przełaz pogwizdując na nutę starej balady bretońskiéj. Pille-Miche doszedłszy do skraju pierwszego pola, zaczął śpiewać głosem zachrypłym te zwrotki, które mu na myśl przyszły. Wiatr poniósł w przestrzeń prostą ich melodyę:

W najpierwszéj mieścinie
Kochanek dziewczynie
Atłasowy sprawia strój;
A w drugiéj mieścinie
Kochanek dziewczynie
Złotych cacek daje rój.
I była tak ładna
Jak w całym pułku żadna;
Ginął za nią cały pułk.

Melodya ta coraz bardziéj nikła i głuchła w miarę oddalania się Szuanów, ale cisza pól była tak głęboka, że mimo to kilka nót piosenki wpadło w ucho Barbetty, która właśnie wracała do domu prowadząc chłopca za rękę. Wieśniaczka Bretonka nie może bez wzruszenia słyszéć śpiewu tego tak popularnego na całym zachodzie Francyi, to téż Barbetta mimowolnie nucić zaczęła pierwsze strofki balady:

Jedźmy już, kochanko,
Jedźmy wraz na wojnę,
Jedźmy, wielki czas!
Dzielny kapitanie,
Córka tu zostanie;
Nie dam tobie córki méj.
Na lądzie czy wodzie
Stanę na przeszkodzie,
Chyba zdradą porwiesz ją;
Ojciec nie żartuje,
Suknie z niéj zdejmuje,
Rzuca córkę w wody prąd.
Nic to nie pomoże;
Kapitan wpław w morze
I wnet wraca z dziewczyną na ląd.
Jedźmy już, kochanko,
Jedźmy wraz na wojnę,
Jedźmy, wielki czas —
W najpierwszéj mieścinie i t. d.

W chwili gdy Barbetta doszła w śpiewie swoim do zwrotek, od których rozpoczął Pille-Miche, zawróciła właśnie w podwórze swego domostwa. Nagle język jéj kołkiem stanął, stanęła nieruchoma jakby w słup soli zmieniona a z otwartych ust jéj wybiegł krzyk wielki, gwałtowny, ale jeden tylko, odrazu powstrzymany.
— Co ci się stało, matulu droga? — zawołał chłopiec.
— Idź sam teraz daléj — głucho odrzekła Barbetta wyrywając mu rękę i popychając go gwałtownie. — Nie masz już ani ojca ani matki!
Dziecko, które po uderzeniu rozcierało sobie z krzykiem łopatkę, podniosło główkę i spostrzegło zawieszoną na gwoździu głowę ojca swego, a świeża jego twarzyczka z przerażenia zachowała przez długą chwilę to nerwowe skrzywienie, jakie płacz rysom twarzy nadaje. Chłopiec otworzył wielkie oczy i długo wpatrywał się z dziką ciekawością w głowę tę, nie rozumiejąc i nie pojmując, co się to stało.
Wtém Barbetta pochwyciła go za rękę, ścisnęła ją gwałtownie i szybkim krokiem pociągnęła go ku chacie. Podczas gdy Galope-Chopine bronił się przy ławie, na którą go oprawcy położyli, jeden z jego drewnianych trzewików spadł mu z nogi, potoczył się pod ławę i upadł tak, że stanął akurat pod szyją ofiary i napełnił się krwią z tułowiu ciekącą. Był-to pierwszy przedmiot jaki w swéj chacie spostrzegła wdowa nieszczęśliwego.
— Zdejmij sabot! — zawołała kobieta do chłopca. — Włóż nogę tutaj! Dobrze! A teraz pamiętaj zawsze i na wieki — dodała głosem ponurym — o trzewiku twego ojca i nie kładź nigdy trzewika na nogę, nie wspomniawszy na ten sabot pełen krwi, wylanéj przez Szuanów, i zabijaj Szuanów!
Mówiąc to wstrząsnęła głową ruchem tak gwałtownym, że promienie czarnych jéj włosów wypadły zpod chustki i rozrzuciły się po szyi i karku nadając twarzy jéj straszny wyraz.
— Przysięgam na świętego patrona mego nieboszczyka — wykrzyknęła — że cię poświęcam Błękitnym! Będziesz żołnierzem dla pomszczenia swego ojca! Zabijaj, zabijaj Szuanów, i czyń jak ja! Ach! oni ucięli głowę mego chłopa, dobrze, ja za to dam głowę Garsa Błękitnym! Będzie kwita!
Poskoczyła jednym skokiem do łóżka, wyrwała ze skrytki mały woreczek z pieniędzmi, pochwyciła za rękę swego zdziwionego syna, pociągnęła go gwałtownie nie dając mu czasu na włożenie trzewika, i pobiegli oboje szybkim krokiem ku Fougères; ani jedno, ani drugie, nie obejrzało się nawet ku chacie, którą opuszczali. Gdy przybyli na wierzchołek skał ś-go Sulpicyusza, Barbetta podrzuciła chróstu do ognia a chłopiec pomagał jéj podkładać oszronione drzazgi smolne z drzew iglastych zielenią okryte, aby w ten sposób zwiększyć dym ze stosu.
— To potrwa dłużéj niż twój ojciec, dłużéj niż ja, i niż Gars — zawołała Barbetta ponuro wskazując ogień chłopcu.
W chwili gdy wdowa Galope-Chopine’a i syn „z nóżką skrwawioną“, wpatrywali się z groźnym wyrazem zemsty i gniewu we wznoszący się ku niebu słup dymu, panna de Verneuil stała w oknie z oczyma utkwionemi w te skały i starała się napróżno dojrzéć sygnał obiecany przez margrabiego.
Mgła, która się powolnie zwiększała, pokrywała całą okolicę jakby całunem, którego szare mgły zasłaniały sobą cały nawet najbliższy krajobraz. Marya spoglądała pokolei ze słodkim niepokojem na skały, na zamek, na gmachy, które w téj mgle wyglądały jakby mgły jeszcze czarniejsze. Bliżéj okna kilka drzew rysowało się wyraźniéj w tém niebieskiém tle, jakby owe kłęby z pary wodnéj nad morzem powstające.
Słońce, przeświecające przez te mgły szare, nadawało całemu horyzontowi odblask jakby srebra zbrudzonego, promienie jego wątpliwie czerwonym odcieniem ozłacały nagie gałęzie drzew, na których kołysały się resztki jeszcze nieopadłych liści. Zbyt jednak rozkoszne uczucia kołysały duszę Maryi, aby w widoku tym dopatrywać się miała złych wróżb, niezgodnych z uczuciem szczęścia, jakiem się z góry myślą nasycała. Od dwóch dni bieg jéj myśli znacznie się zmienił. Dzikość, gwałtowność wybuchów jéj namiętności, powoli uległy wpływowi jednostajnéj temperatury, jaką daje życiu prawdziwa miłość. Pewność, że jest kochaną, że miłość tę odszukała wśród tylu niebezpieczeństw, zrodziła w niéj pragnienie powrotu do warunków społecznych takich, jakie sankcyonuje szczęście, a z których wyszła przez rozpacz jedynie. Kochać tylko krótką chwilkę zdawało jéj się nieudolnością uczucia. Potém w marzeniu swém widziała się nagle przeniesioną z głębi warstw społecznych, w które nieszczęście ją pogrążyło, do téj wyżyny, na jakiéj chwilowo postawiło ją stanowisko jéj ojca. Próżność jéj uciśniona i zapomniana w przejściach kolejnych od szczęścia do lekceważenia, obudziła się, stawiając jéj przed oczy wszystkie korzyści wysokiego stanowiska. Urodzonej w książęcym pałacu zaślubić margrabiego de Montauran, nie byłoż to dla niéj znaleść się we własnéj sferze? Poznawszy losy życia awanturniczego, mogła lepiéj, niż każda inna kobieta, ocenić wielkość uczuć, będących podstawą rodziny. Daléj, małżeństwo, macierzyństwo i jego troski były dla niéj obowiązkiem raczéj słodkim, aniżeli spoczynkiem. Kochała to życie cnotliwe i spokojne, dojrzane przez mgłę doznanych świeżo przygód, jak kobieta znużona cnotą, rzuca ukradkiem pożądliwe spojrzenia na miłość zakazaną i nieprawą. Cnota była dla niéj nowym powabem.
— A może — rzekła wracając do okna i nie widząc jeszcze umówionego sygnału na skale ś-go Sulpicyusza — a może zanadtom była z nim zalotną!?... Ale téż za to poznałam, jak silnie on kochać umie i jak bardzo jestem kochaną!... Fanszeto, to już nie marzenie — wykrzyknęła nagle — dziś wieczór zostanę margrabiną de Montauran! Cóż uczyniłam, aby zasłużyć na szczęście tak zupełne!? O! kocham go i miłość tylko za miłość zapłacić może. Niemniéj jednak, Bóg chce mnie pewno wynagrodzić za to, że wpośród tylu przeciwności i nędzy zachowałam taką podniosłość serca i chce mi dać zapomniéć cierpienia moje! Ty wiesz przecie, dziecię moje, jak bardzo i jak wiele cierpiałam!
— Dziś wieczór margrabiną de Montauran, ty, Maryo!? Ach dopóty, dopóki się to nie stanie, ja wierzyć temu nie będę. Któż mu powiedział, ile cię cenić trzeba!?
— Ależ, dziecię drogie, on nie tylko ma piękne oczy, i dusza jego jest piękną. Gdybyś go widziała tak, jak ja w niebezpieczeństwie! O! musi on mnie bardzo kochać, on, który jest tak odważny!
— Jeżeli kochasz go tak bardzo, dlaczego pozwalasz mu się tak narażać i jak możesz pozwolić, aby przychodził aż tu, do Fougères?
— Wszakże nie mieliśmy czasu pomyśleć nad tém, porozumiéć się, gdy nas ci zbójcy podeszli! Zresztą, czyż to nie jest nowym dowodem miłości? Czyż kiedykolwiek można dowodów tych miéć zadosyć! Tymczasem uczesz mnie.
Sto razy ruchem jakby elektrycznym niszczyła Marya najszczęśliwsze kombinacye układu włosów, jakie wynajdowała Fanszeta. Mimo wzburzenia uczuć i myśli, miała czas jeszcze pilnie baczyć na ponętne ułożenie swéj toalety. Zwijając pukiel włosów, lub wyczesując warkocz, aby mu nadać więcéj blasku, zapytywała się sama siebie, w błyskawicznych powrotach wątpliwości, czy margrabia jéj nie zwodzi, i przychodziło jéj na myśl, że podobna zdrada byłaby niewytłomaczoną wobec tego, iż narażał się na zemstę natychmiastową i łatwą, przybywając do Fougères.
Studyując w zwierciadle efekta spojrzeń, uśmiechów, zmarszczek czoła, gniewnych wybuchów, miłości, pogardy, wstrętu i namiętności, szukała w kokieteryi środka, za pomocą którego mogłaby jeszcze w ostatniéj chwili zgłębić duszę swego kochanka.
— Ty wiesz, co mówisz, i wiesz, czego chcesz, gdy pragniesz, aby to małżeństwo przyszło do skutku. Dzień ten jest ostatnim z dni wątpliwości. Jest on albo dniem śmierci mojéj albo naszégo szczęścia. Nieznośna mgła! — zawołała rzucając znowu spojrzenie na zasłonięty ciągle szczyt ś-go Sulpicyusza.
Wzięła się sama do układania firanek z jedwabiu i muślinu, które zdobiły okno, starając się udrapować je tak, aby w pokoju panowało tylko ulubione przez nią półświatło.
— Fanszeto — rzekła — zdejmij te drobiazgi, które tam zalegają kominek i pozostaw tylko zegar i dwa wazony z saskiéj porcelany, w których ułożę same kwiaty zimowe, jakie przysłał Korentyn... Wynieś z pokoju wszystkie krzesła, chcę, aby pozostała tu tylko sofa i jeden fotel!... Jak skończysz to, com ci kazała, wyczyść szczotką ten dywan tak, aby odświeżyć jego kolory... Potém obsadzisz świece w lichtarze i świeczniki!...
Marya długo i uważnie przyglądała się starym obiciom pokrywającym ściany tego pokoju, zanim, z wrodzonym sobie smakiem, umiała znaleść sposób zharmonizowania téj starożytnéj ozdoby z meblami i cackami buduaru, harmonią kolorów i powabem kontrastów. Taż sama myśl kierowała ułożeniem kwiatów, któremi napełniła wazony, zdobiące pokój.
Kanapę umieszczono w bliskości kominka. Z każdéj strony łoża, które zajmowało ścianę przeciwległą téj, w któréj znajdował się kominek, postawiła na dwóch małych złoconych stolikach wielkie wazony z saskiej porcelany, napełnione zielonemi liśćmi i kwiatami, zapachem swym napawającemi powietrze. Nieraz zadrżała na całém ciele, układając fałdy zasłony, zawieszonéj przy lampie zielonéj nad łóżkiem i studyując załomy portyery z materyi w wielkie kwiaty, którą łoże było osłonięte.
Podobne przygotowania mają zawsze jakiś nie dający się określić przedsmak szczęścia i sprowadzają podrażnienie tak rozkoszne, iż często wśród tego czarownego prologu kobieta zapomina o wszystkich wątpliwościach, tak jak panna de Verneuil zapomniała również o tém wszystkiém, cokolwiek w sercu jéj niepokój jaki rodziło. Istnieje pewien rodzaj kultu w tém mnóstwie drobnych trosk, podjętych dla istoty ukochanéj, która widziéć ich, ani nagrodzić nie może w danéj chwili, ale których trud cały osłodzi jednym uśmiechem rozkosznego zdumienia. Kobieta, jeżeli można tak powiedziéć, oddaje się cała naprzód miłości i z pewnością niéma ani jednéj takiéj, któraby przy podobném zajęciu nie powiedziała sobie: „Dziś wieczorem będę bardzo szczęśliwa!“
Najniewinniejsza zpomiędzy nich zapisuje tę nadzieję w najmniéj wydatnych fałdach jedwabiu i muślinu, potém, nieznacznie harmonia ogólna, którą ona dostraja, użycza wszystkiemu ogólnéj fizyognomii, tchnącéj miłością. Na łonie tych sfer rozkosznych przedmioty stają się dla niéj istotami, świadkami i wspólnikami wszystkich jéj przyszłych radości. Za każdym ruchem, za każdą myślą ośmiela się i kradnie coś przyszłości. Niezadługo ona już nie czeka, nie spodziewa się, ale oskarża ciszę, bo każdy szmer powinien jéj przynosić nowy prognostyk. Nakoniec przychodzi zwątpienie i kładzie na jéj sercu rękę swoję kościstą; ona płonie, drga, czuje się pochłoniętą cała przez jednę myśl, która rozwija się, jak siła elementarna. Jest-to kolejno tryumf i katusza, któréjby nie przeniosła bez nadziei przyszłych rozkoszy. Dwadzieścia razy panna de Verneuil podniosła firanki w nadziei, że dojrzy wznoszący się słup dymu ponad skałami, ale mgła zdawała się coraz bardziéj szarych nabierać odcieni i coraz większéj gęstości, tak, że podrażniona jéj wyobraźnia smutne poczęła budzić w sobie przewidywania. Z pewném nadąsaniem się spoglądała na tę komnatę, któréj dała duszę i mowę, i pytała sama siebie, czyby te wszystkie starania próżnemi być miały.
— Moja droga — rzekła do Fanszety, ciągnąc ją za sobą ku przyległemu do buduaru gabinetowi, oświeconemu owalném okienkiem, wychodzącém na tę część widnokręgu, gdzie fortyfikacye miasta zlewały się ze skałami okolicznych gór — uprzątnij mi tu wszystko, niech wszystko będzie czyste i jasne! Salon, jeżeli chcesz, możesz pozostawić w nieporządku — dodała z jednym z tych uśmiechów, jakie kobiety zachowują dla najserdeczniejszych swoich, a których głębokiéj finezyi mężczyźni nigdy zrozumiéć nie zdołają.
— Ach! jakaś ty piękna, Maryo! — zawołała Bretonka.
— E, gdzie tam! Myśmy wszystkie szalone, a największą ozdobą naszą jest nasz kochanek!
Fanszeta pozostawiła ją niedbale leżącą na otomance i oddaliła się, przekonana nareszcie, że jakkolwiek jest, kochana czy nie przez Montaurana, pani jéj nigdy go w ręce nieprzyjaciół wydać nie zdoła.
— Co mi tam bajesz, stara? — pytał w téjże saméj chwili Hulot Barbetty, która, wchodząc do Fougères, spotkała go na ulicy i poznała.
— Czy macie oczy, człowiecze poczciwy? — mówiła. — No, jeżeli macie, to patrzcież tam prosto na skały, naprzeciw świętego Leonarda!
Korentyn, który towarzyszył Hulotowi, zwrócił oczy ku szczytowi w kierunku, wskazanym palcem Barbetty, a gdy właśnie mgła opadać poczęła, dojrzał wyraźnie słup dymu białawego, o którym mówiła wdowa po Galope-Chopinie.
— No, ale kiedyż ma przyjść? Gadaj, stara! Wieczorem, czy w nocy?
— Mój dobry panie — odparła Bretonka — tego ja nie wiem!
— Dlaczego zdradzasz swoich? — spytał Hulot żywo, odciągnąwszy kobietę o kilka kroków od Korentyna.
— Oto tak, widzisz, jaśnie wielmożny panie gienerale, mojego chłopca, no, to i widzisz jego nogę! Otóż noga ta czerwieni się od krwi mego chłopa, zabitego przez Szuanów, bez urazy pańskiéj, jak cielę, a to za karę za te trzy wyrazy, któreście mi wydarli z gardła przedwczoraj, jak-em pole orała. Weźcież teraz chłopca, kiedyście mu odebrali ojca i matkę, ale zróbcie z niego Błękitnego, takiego, jak-eście sami, jegomościuniu, i niech umie zabijać Szuanów. Weźcie go i weźcie oto te dwieście sztuk złota, bo to jego! Jeżeli ich będzie oszczędzał, to, baczę, daleko z niemi zajdzie, boć przecie je go ojciec zbierał je przez dwanaście lat!
Hulot z podziwem patrzył na tę bladą wieśniaczkę, któréj twarz była poorana, a oczy suche.
— Ale wy, matko — rzekł — cóż się z wami stanie? Lepiéj może zachowajcie sami te pieniądze.
— Ja? — rzekła, wstrząsając głową ze smutkiem. — Mnie już nie trzeba nic! Choćbyście mnie wtłoczyli na głębią taką, jak wieża Meluzyny — i wskazała palcem na jednę z wież zamku — i tam zapieczętowali, to jeszcze mnie Szuanie znajdą i zabiją!
Pocałowała malca swego z dziwnym jakimś wyrazem smutku, popatrzyła na niego, dwie łzy stoczyły się z jéj oczu w brózdy po twarzy, znowu popatrzyła na dziecko i znikła, szybko uchodząc.
— Komendancie — rzekł Korentyn — oto sposobność, z któréj żeby skorzystać jak należy, dwóch tęgich głów potrzeba. Wiemy wszystko, a nie wiemy nic! Otoczyć zaraz dom panny de Verneuil toby znaczyło rozpocząć z nią walkę otwartą i skierować ją przeciw sobie. My zaś, ja i ty i twoi kontrszuani i twoje dwa bataliony, nic nie podołamy przeciw téj dziewczynie, jeżeli ona sobie głowę nabije, że ma wyratować tego tam swego ex-markiza. On sam żył długo przy dworze, wynika więc stąd najwyraźniéj, że musi być przebiegły. Jest młody, a przytém odważny. Pochwycić go, gdy będzie wchodził do miasta, ani myśléć! A może on jest już tu gdzie ukryty w mieście, kto to wie? Robić rewizye po domach, to istne głupstwo! Nic nie pomoże, nic się nie znajdzie, a tylko mieszkańców się niepokoi i ostrzega tych, których się szuka.
— Ja idę — zawołał Hulot zniecierpliwiony — dać rozkaz żołnierzowi, stojącemu na warcie przy bramie ś. Leonarda, aby swoję przechadzkę posunął o trzy kroki. W ten sposób podsunie się aż naprzeciw okien panny de Verneuil. Porozumiemy się ze wszystkiemi strażami, a sam zostanę na odwachu, i jak mi tylko dadzą znać o wejściu do miasta jakiego młodego człowieka, biorę ze sobą kaprala i czterech ludzi...
— A jeżeli — wykrzyknął Korentyn, przerywając gwałtownemu komendantowi — ten, który wejdzie, nie będzie tym, którego szukamy, jeżeli margrabia nie wejdzie żadną bramą, tylko jaką inną drogą, jeżeli zresztą jest już u panny de Verneuil, jeżeli i jeszcze jeżeli...
Wyrzucając ten potok słów, Korentyn patrzył na komendanta wzrokiem wyższości w tak obrażający sposób, że zniecierpliwiony żołnierz wrzasnął:
— Niech cię piorun trzaśnie! idź do dyabła, obywatelu piekieł! Co mnie to wszystko obchodzi? Jeśli ten wróbel wpadnie na którą z moich straży, to go będę musiał rozstrzelać; jeżeli się dowiem, że się znajduje w którym domu, to otoczę dom, złapię margrabiego i także rozstrzelam! Ale niech mnie dyabli porwą, jeżeli mi się marzy o tém, abym miał sobie głowę łamać, w jaki sposób mam splamić mój mundur żołnierski!
— Komendancie, wszakże list, podpisany przez trzech ministrów, zobowiązuje cię do posłuszeństwa pannie de Verneuil.
— Obywatelu, niech z listem przyjdzie ona sama, a będę wiedział, co mi czynić wypadnie!
— Bądź spokojny, obywatelu — rzekł wyniośle Korentyn — nie da ona długo na siebie czekać! Przyjdzie sama we własnéj osobie i powie ci godzinę i minutę nawet, w któréj gach ją odwiedzi. A może nawet nie uspokoi się, dopóki nie otoczysz jéj domu wartami!
— Dyabeł przyszedł na świat w osobie tego człowieka! — pomyślał z boleścią dowódca pół-brygady, spoglądając za Korentynem szybko wbiegającym na tak zwane „schody królowéj“, u stóp których odbywała się ta scena, i zdążającym ku bramie ś-go Leonarda. — On mi wyda obywatela de Montauran w pień związanego — myślał głośno Hulot — i będę zmuszony prezydować w sądzie wojennym. Cóż robić? — rzekł jeszcze, wzruszając ramionami. — Gars jest nieprzyjacielem rzeczypospolitéj, a przytém on mi zabił mego najlepszego druha, kochanego Gérarda. W każdym razie będzie na świecie jeden szlachcic mniéj. Niech go szatan porwie!
Wykręcił się na pięcie i poszedł zobaczyć, czy wszystkie warty stoją na swoich stanowiskach. Idąc, wygwizdywał „Marsyliankę“.
Panna de Verneuil zatopiona była w rozmyślaniach. Rozmyślań takich tajemnice pozostają jakby pogrzebane w przepaściach duszy, a tysiące uczuć sprzecznych, walcząc ze sobą w takich zadumach nieraz, dowodzą tym, którzy tego doświadczyli, że można przebywać życie burzliwe i pełne namiętnych szałów, nawet w samotności, pomiędzy czterema ścianami, nie porzucając sofki, albo fotelu, na którym się spoczywa... Zbliżając się do rozwiązania dramatu, którego aż tu szukać przybyła, młoda ta kobieta przywodziła sobie na pamięć wszystkie jego sceny — sceny miłości i gniewu, które tak gwałtownie wstrząsały jéj życiem w ostatnich dniach dziesięciu od pierwszego spotkania z margrabią. W téjże chwili w sąsiednim saloniku rozległ się odgłos kroków męskich. Marya zadrżała. Drzwi otworzyły się; szybko odwróciła głowę; w drzwiach ukazał się Korentyn.
— Mała szachrajko — rzekł, śmiejąc się, wyższy agient tajnéj policyi — czy przyjdzie ci jeszcze ochota mnie zwodzić? Ach! Maryo, Maryo! zbyt niebezpieczną grasz partyą, nie chcąc mnie w grze zainteresować i decydując wszystko sama, bez mojéj rady. Jeżeli margrabia uniknął losu swego...
— To nie z twojéj winy, nieprawdaż? — odrzekła panna de Verneuil z głęboką ironią. — Panie — dodała głosem poważnym — jakiém prawem wchodzisz jeszcze do mego mieszkania?..
— Do twojego? — zapytał z goryczą.
— A prawda, dobrze, że mi przypominasz — odrzekła z godnością — że nie jestem u siebie. Może umyślnie wybrałeś ten dom, abyś mógł na znajomym ci gruncie łatwiéj zamierzone spełnić zbrodnie. Bądź spokojny, wyjdę stąd zaraz, pójdę na puszczę, aby uniknąć widoku...
— Szpiegów! dokończ — rzekł Korentyn. — Ale dom ten nie jest ani moim, ani twoim, lecz rządowym; co zaś do wyjścia stąd, spodziewam się, że nic złego nie będzie — dodał, rzucając na nią piekielne spojrzenie.
Panna de Verneuil podniosła się ruchem pełnym oburzenia i postąpiła kilka kroków, lecz zatrzymała się natychmiast, widząc, że Korentyn podnosi firankę u okna i z uśmiechem zaprasza ją, aby się doń zbliżyła.
— Widzisz tam pani ten słup dymu? — zapytał z głębokim spokojem, jakiego pozory zachować umiał nawet wśród najsilniejszych wzruszeń.
— Jakiż związek miéć może opuszczenie przeze mnie tego domu z garścią zielska, pod które podłożono ogień? — rzekła.
— Dlaczego głos twój drży? — spytał. — Biedne dziecię — dodał ze słodyczą i łagodnością w głosie — ja wiem wszystko! Margrabia dziś przybywa do Fougères, a zapewne nie po to, abyś go nam wydała, tak rozkosznie urządziłaś swój buduar, kwiaty i światła.
Panna de Verneuil zbladła, widząc wyrok śmierci margrabiego, wypisany w oczach tego tygrysa o ludzkiéj twarzy, i tém większą dla swego kochanka uczuła miłość. Zdawało jéj się, że pod każdy włos na głowie ból się do wnętrza jéj wciska, i nie mogąc się powstrzymać, padła na sofę. Korentyn pozostał przez chwilę milczący, z rękami założonemi na piersiach, nawpół zadowolniony z tortury, jaką jéj zadawał, a która mściła w téj chwili wszystkie sarkazmy i wzgardy, jakich od téj kobiety doświadczył, z drugiéj strony nawpół zasmucony na widok cierpień istoty, któréj jarzmo, jakkolwiek ciężkie, miłém mu było.
— Ona go kocha! — szepnął głuchym głosem.
— Kocha! — wykrzyknęła — ach! cóż to słowo znaczy! Korentynie, on jest życiem mojém, duszą moją, tchnieniem mojém! — I rzuciła się do nóg tego człowieka, którego spokój grozą ją przejmował. — Duszo z błota! — zawołała — wolę spodlić się, aby mu życie ocalić, niż spodlić się, aby mu je wydrzéć! Chcę go wybawić choćby ceną wszystkiéj krwi mojej! Mów, czego żądasz zato?
Korentyn zadrżał.
— Przyszedłem po twoje rozkazy, Maryo — rzekł, przybierając jak najsłodszy dźwięk głosu i podnosząc ją ze szlachetną grzecznością. — Tak, Maryo, wszystkie twe wzgardy i plwania nie przeszkodzą mi nigdy być tobie w zupełności oddanym, abyś mnie tylko nie zwodziła więcéj. Wiesz, Maryo, że bezkarnie w błąd wprowadzać mnie nie można.
— Ach! jeżeli chcesz, abym cię kochała, Korentynie, pomóż mi go ocalić!
— Dobrze więc! O któréj godzinie ma przybyć margrabia? — rzekł, wysilając się na to, aby zapytanie to zadać bez wzruszenia.
— Niestety! nie wiem tego sama!
Spojrzeli na siebie w milczeniu.
— Jestem zgubiona — pomyślała panna de Verneuil.
— Oszukuje mnie — myślał w téj chwili Korentyn. — Maryo — mówił daléj — ja mam zwyczaj trzymać się dwóch zasad. Jedną z nich jest nie wierzyć nigdy słowom kobiety: jest-to jedyny środek ustrzeżenia się tego, aby nie zostać przez nią oszukanym. Drugą zasadą moją jest szukać zawsze, jaki kobieta może mieć interes w tém, aby zrobić wbrew temu, co powiedziała, i aby poprowadzić sprawę w kierunku przeciwnym temu, któryś mi jako tajemnicę powierzyła. Spodziewam się, że teraz rozumiemy się doskonale.
— Cudownie — odrzekła panna de Verneuil. — Chcesz dowodów mojéj dobréj wiary! Owszem, dam ci je, lecz wtedy, gdy będę pewną dobréj wiary z twojéj strony.
— Żegnam cię, pani — odrzekł sucho Korentyn.
— No, daj-no pokój, usiądź oto tutaj i nie sroż się, bo inaczéj obejdę się bez ciebie i ocalę margrabiego! Co zaś do owych trzechkroć sto tysięcy franków, które widzisz ciągle przed oczyma, mogę ci wyliczyć takąż samę sumę natychmiast, jak tylko margrabia będzie w miejscu pewném, poza granicami grożącego mu niebezpieczeństwa.
Korentyn podniósł się, odstąpił parę kroków i począł przypatrywać się pilnie pannie de Verneuil.
— Jakoś od niedawna wzbogaciła się pani bardzo — rzekł z goryczą źle ukrywaną.
— Montauran — dodała, uśmiechając się z politowaniem — będzie ci zresztą mógł sam za siebie dać większy okup. Najprzód więc daj mi dowód, że posiadasz środki ocalenia go...
— A czy ty sama nie możesz — zawołał nagle Korentyn — ułatwić mu ucieczki w chwili jego przyjścia, skoro Hulot nie wie, o któréj to ma nastąpić godzinie, i... — Zatrzymał się, jakby obawiając się, że już powiedział zawiele. — Ale czyż ja cię mam uczyć podstępów i wybiegów? — dodał, uśmiechając się najnaturalniéj. — Słuchaj, Maryo, ja nie wątpię o twéj prawości. Przyrzecz, że mi wynagrodzisz to, co stracę, służąc ci, a ja się postaram uśpić tak tego niedołęgę komendanta, że margrabia będzie równie bezpiecznym w Fougères, jak w Saint-James.
— Przyrzekam ci — odrzekła Marya uroczyście.
— O! nie tak! — odpowiedział — przysięgnij mi na popioły twojéj matki.
Panna de Verneuil zadrżała i, podnosząc do góry drżącą rękę, wykonała przysięgę, jakiéj żądał człowiek ten, którego sposób postępowania nagle się zmienił.
— Możesz mną rozporządzać — rzekł Korentyn. — Zaufaj mi, a dziś wieczorem błogosławić mnie będziesz.
— Wierzę ci, Korentynie — rzekła panna de Verneuil rozczulona.
Skłoniła mu się wdzięcznym ruchem głowy i uśmiechnęła się z dobrocią, w któréj przebijało się pewne zdziwienie na widok jakiegoś nieznanego jéj dotąd wyrazu melancholijnej czułości w jego twarzy.
— Cudowna istota! — mówił do siebie Korentyn, odchodząc. — Czyż nigdy nie będzie moją, abym z niéj mógł uczynić narzędzie mojego wyniesienia się i źródło moich rozkoszy?.. Upadła mi do nóg! Ona!.. O, tak! margrabia zginąć musi! I jeżeli nie będę mógł posiąść téj kobiety inaczéj, jak zanurzając ją w błocie... to zanurzę ją, a posiędę!.. A wreszcie — mówił sobie daléj, przybywając na plac, gdzie go kroki bezwiednie zaniosły — może się téż ona mnie już więcéj nie obawia. Sto tysięcy sztuk złota! natychmiast! Ona mnie ma za skąpca. To musi być jakiś podstęp, albo téż on się z nią ożenił!
Korentyn, zatopiony w swoich myślach, nie mógł się ostatecznie zdecydować. Mgła, którą słońce rozproszyło około południa, nanowo powracała do swéj pierwotnéj siły i stawała się tak gęstą, że Korentyn nie widział drzew nawet w niewielkiéj odległości.
— Oto nowe nieszczęście — mówił, wracając do siebie wolnym krokiem — nie można nic dojrzéć o sześć kroków. Pogoda sprzyja kochankom. Strzeż tu domu, który taka mgła okrywa!
— Kto tu? — wykrzyknął wreszcie, chwytając za ramię jakiegoś nieznajomego, który, jak się zdawało, wydostał się na promenadę po skałach najspadzistszych.
— To ja! — odpowiedział naiwnie głos dziecięcy.
— Ach! to ty, czerwona nóżka! No, jakże, chcesz pomścić się za twego ojca? — spytał go Korentyn.
— Chcę — odpowiedziało dziecko.
— Dobrze. A znasz ty Garsa?
— Znam.
— To jeszcze lepiéj! Kiedy tak, to nie opuszczaj mnie; spełnij pilnie wszystko to, co ci powiem, a dokonasz dzieła, rozpoczętego przez twoję matkę, i zarobisz grube grosze. A lubisz ty pieniądze, chłopcze?
— Lubię.
— Lubisz pieniądze i pragniesz śmierci Garsa! No, to zuch jesteś, mój chłopcze, i bądź spokojny, ja cię wezmę w opiekę. No — pomyślał sobie Korentyn w duchu — poczekaj, wykrętna dziewko, ja sobie poradzę; ty nam go sama wydasz! Zanadto jest gwałtowną, żeby mogła na zimno wziąć to, co ja dla niéj wymyśliłem. Zresztą namiętność nie rozważa nigdy. Nie zna pisma margrabiego! Teraz czas właśnie zastawić sidła, w które złowi ją z pewnością jéj gwałtowność. Dla zapewnienia tryumfu memu podstępowi konieczném jest, żeby Hulot o tém wiedział. Biegnę go uprzedzić.
W téj saméj chwili panna de Verneuil i Fanszeta łamały sobie głowy nad wynalezieniem środka, aby ocalić margrabiego od potrzeby korzystania z wątpliwéj szlachetności Korentyna i od spotkania się z bagnetami Hulota.
— Pobiegnę i uprzedzę go — zawołała Bretonka.
— Szalona, a czy wiesz, gdzie go szukać? Ja sama nawet, mimo instynktu kochającego serca, mogłabym go szukać długo i nie znaléść.
Po długich wysiłkach myśli i po zbudowaniu tysiąca owych szalonych i niewykonalnych projektów, panna de Verneuil wykrzyknęła:
— Ja go zobaczę; niebezpieczeństwo jego natchnie mnie, jak potrzeba!
Potém, myśląc ciągle o jedném z upodobaniem, właściwém gorącym temperamentom, oczekiwała chwili stanowczéj, pokładając zaufanie w swéj gwieździe szczęścia i w tym instynkcie zręczności, nigdy nie opuszczającym kobiet. Nigdy może serce jéj nie ściskało się silniéj i większych nie przeszło wzruszeń. To bezmyślnie stała z oczyma wlepionemi w jakiś punkt nieoznaczony, to znów za najmniejszym szelestem drżała, jak te drzewa wykorzenione, któremi silnie wstrząsa drwal za pomocą grubéj liny, aby przyśpieszyć ich upadek.
Nagle rozległ się huk straszny od dwunastu prawie jednoczesnych wystrzałów karabinowych. Panna de Verneuil zbladła, a chwytając za rękę Fanszetę, wykrzyknęła:
— Umieram! Oni mi go zabili!
Ciężkie stąpanie żołnierza w sąsiednim pokoju ocuciło ją. Przelękniona Fanszeta podbiegła do drzwi i wprowadziła kaprala wojsk rzeczypospolitéj. Obywatel kapral, salutując po wojskowemu pannę de Verneuil, wręczył jéj dwa listy, na niezbyt czystym napisane papierze, i, nie otrzymawszy żadnéj odpowiedzi, odszedł, a we drzwiach już będąc, odwrócił się i rzekł:
— To od komendanta, proszę pani.
Panna de Verneuil, miotana strasznemi przeczuciami, otworzyła najpierw bilecik, napisany naprędce, jak sądziła, przez Hulota:

„Pani! Moi kontrszuani pochwycili przed chwilą jednego z wysłańców Garsa, którego rozstrzelać kazałem. Pomiędzy listami, które przy nim znaleziono, był i ten, który przy niniejszém załączam w przekonaniu, że może być pani w pewnym stopniu użytecznym“.

— Dzięki Bogu, to nie jego zabili! — wykrzyknęła, rzucając w ogień przed chwilą odczytany bilecik.
Odetchnęła swobodniéj nieco i chciwie otworzyła drugi list, ten mianowicie, o którym Hulot mówił w swém piśmie.
Był-to list margrabiego i zdawał się być napisany do pani du Gua.

„Nie, mój aniele, dziś do Vivetière nie przybędę. Dziś wieczorem ty przegrasz zakład twój z hrabią, a ja zwyciężę rzeczpospolitą w osobie téj prześlicznéj dziewczyny, która, jak sama przyznać musisz, warta jest miłości na jednę noc! Będzie to jedyna istotna korzyść z téj wojny, gdyż Wandea się poddaje. Niéma już nic do czynienia we Francyi i zapewne niedługo pojedziemy razem do Anglii. Ale odłóżmy do jutra poważniejsze sprawy!“

Papier wypadł jéj z ręki, zamknęła oczy, zdobyła się na głębokie milczenie i pozostała tak długą chwilę z głową pochyloną w tył, oparta o poduszkę. Po téj pauzie podniosła oczy na zegar, który wskazywał właśnie godzinę czwartą.
— I jeszcze pan na siebie czekać każe! — rzekła ze straszną ironią.
— O! gdyby mógł nie przybyć! — szepnęła Fanszeta.
— Gdyby nie przybył — rzekła Marya głucho — jabym poszła naprzeciw niego! Ja! Czy słyszysz mnie? Ale nie, teraz już się on nie opóźni, już tylko go patrzyć! Fanszeto, czy dosyć jestem piękna?
— Bardzo blada jesteś.
— Widzisz — zawołała panna de Verneuil — ten pokój rozkoszny, te kwiaty, te światła, te upajające wonie... wszystko tu daćby mogło przedsmak niebiańskich rozkoszy temu, którego ja téj nocy miłością upoję!
— Cóż się stało, panienko moja?
— Co się stało! Oto jestem zdradzona, oszukana, wyśmiana, wyszydzona, wzgardzona, zgubiona! Oto zabić go chcę! zabić i podrzéć w kawały! Ach! tak! Zawsze w obejściu się jego czuć było jakąś wzgardę, którą źle ukrywał, a któréj ja widziéć nie chciałam. O! umrę sama z tego! Jakaż ja jestem głupia! — zawołała, śmiejąc się strasznie — on ma przyjść i ja mam całą noc przed sobą, aby mu dowieść, że związany czy niezwiązany śluby kościelnemi mężczyzna żaden posiadać mnie i porzucić nie może! Ja mu odmierzę zemstę według miary obrazy i zginie z rozpaczą w sercu! Sądziłam, że ma w duszy szlachetność, ale to bezwątpienia musi być syn lokaja! Zręcznie mnie oszukał; trudno mi było uwierzyć, aby człowiek, który zdolny był wydać mnie Pille-Michowi bez litości, w oburzeniu szlachetném, aby człowiek ten mógł zstąpić do niegodziwości takiéj, godnéj Scapin’a. Tak łatwo jest zażartować sobie z kobiety kochającéj, że dopuszczenie się tego podłością jest. Żeby mnie zabił, nibym nie powiedziała, ale kłamać uczucie! on, którego tak wysoko w mém sercu postawiłam! Na szafot z nim! na gilotynę! Ach! jakbym chciała widziéć go na rusztowaniu! Czyż jestem zbyt okrutną? Umrze, okryty pieszczotami, pocałunkami, które go będą kosztowały dwadzieścia lat jego żywota!..
— Maryo — rzekła łagodnie Fanszeta z anielską słodyczą — jak innych wielu, bądź ofiarą tego, którego kochasz, lecz nie oddawaj mu się i nie bądź jego katem. Zachowaj w sercu swojém jego obraz, nie czyniąc go strasznym dla siebie saméj. Gdyby nie było rozkoszy pewnéj, choć gorzkiéj, w miłości bez nadziei, cóżby się z nami stało nieszczęśliwemi i słabemi niewiastami! Bóg ten, Maryo, o którym nie myślimy nigdy, wynagrodzi nas zato, że spełnimy to, co on nam na ziemi naznaczył. Kochać i cierpiéć, to nasza dola!
— Dziecię moje, poczciwa ty jesteś — odpowiedziała panna de Verneuil, głaszcząc jéj rękę — głos twój słodki i wyrazy, które wymawiasz, wielkiemi są! Prawda w twojéj postaci wiele ma powabów! O! jakżebym chciała być ci posłuszną!..
— Przebaczysz mu, nie wydasz go!
— Milcz! nie mów mi więcéj o tym człowieku. W porównaniu z nim, Korentyn jest istotą pełną szlachetności. Czy rozumiesz mnie, Korentyn!
Podniosła się, kryjąc pod maską obojętności, iście przerażającéj, i szał, który ją ogarniał, i nienasycone pragnienie zemsty. Chód jéj powolny i miarowy, zdradzał nieodwołalność w postanowieniach. Miotana gwałtowném wzruszeniem, pożerając obrazę, któréj doznała, a zbyt dumna, aby wyznać choćby najmniejszą z swoich trosk, poszła prosto do bramy ś-go Leonarda zapytać o mieszkanie komendanta.
Zaledwie wyszła z domu, kiedy przybiegł Korentyn.
— O! panie Korentynie! — zawołała Fanszeta — jeżeli choć cokolwiek obchodzi cię los tego młodzieńca, ratuj go; panienka go zgubi! Ten nieszczęsny papier wszystko zniszczył.
Korentyn niby obojętnie schwycił ów list, pytając:
— Gdzież poszła?
— Nie wiem.
Znikł, unosząc ze sobą list, przebiegł szybko podwórze i zapytał malca o krwawéj nodze, który się bawił przede drzwiami:
— W którą stronę udała się ta pani, która wyszła przed chwią z tego domu?
Syn Galope-Chopine’a postąpił z nim kilka kroków i wskazał mu ulicę stromą, prowadzącą ku bramie ś. Leonarda.
— Tam poszła — rzekł bez wahania, posłuszny zemście, którą matka w serce mu tchnęła.
W téjże saméj chwili czterech ludzi przebranych, jak cztery cienie, wsunęło się do domu panny de Verneuil, nie dojrzanych ani przez chłopca, ani przez Korentyna.
— Wracaj na stanowisko — rzekł chłopcu szpieg. — Udawaj, że się bawisz klamką od żaluzyi, ale czuwaj dobrze i patrz wszędzie, nawet na dach.
Korentyn puścił się z szybkością, na jaką tylko mógł się zdobyć, w kierunku wskazanym przez czerwoną nóżkę. Niezadługo w mgle gęstéj dojrzał pannę de Verneuil i dopędził ją w chwili właśnie, gdy już dochodziła do bramy ś-go Leonarda.
— Gdzie pani idziesz? — rzekł, podając jéj ramię. — Jesteś strasznie bladą! Cóż się stało? Czy to przystoi wychodzić tak saméj późną porą? Przyjmij moje ramię, ja ci będę towarzyszył.
— Gdzie jest komendant? — spytała sucho.
Zaledwie to pytanie z ust jéj wybiegło, gdy posłyszeli odgłos kroków rontu wojskowego, powracającego zza bramy s. Leonarda, i gruby głos Hulota, dominujący nad ogólnym hałasem.
— Milion piorunów! — wołał — nigdy w życiu mniéj jasno nie było mi przed oczyma! Psia służba rekonesans w taką porę. Ten wściekły ex-margrabia obstalował sobie chyba taką mgłę umyślnie!
— Naco się tu skarżyć? — odpowiedziała panna de Verneuil, ściskając go silnie za ramię — mgła ta równie dobrze ukryje zemstę, jak podłość! Komendancie — dodała pocichu — przyszłam tu, aby się porozumiéć z tobą co do środków, jakie przedsięwziąć mamy wspólnie, aby się nam dziś Gars nie wymknął!
— Czy jest u pani? — zapytał głosem drżącym, którego drżenie zdradzało głębokie wzruszenie.
— Nie — odpowiedziała — ale daj mi pan człowieka pewnego, a ja ci go przyślę z zawiadomieniem o chwili przybycia margrabiego.
— Co chcesz uczynić, pani? — rzekł Korentyn śpiesznie. — Żołnierz u ciebie spłoszyłby go zaraz, ale dziecko... ja ci znajdę dziecko takie, znajdę; dziecko nie zwróci uwagi...
— Komendancie — odrzekła panna de Verneuil — dzięki téj mgle, którą przeklinasz, mógłbyś teraz zaraz otoczyć mój dom. Obstaw żołnierzami wszystkie przejścia. Umieść jednę wartę w kościele ś. Leonarda, abyś zapewnił sobie widok z placu przedkościelnego na okna mojego buduaru. Ustaw ludzi na Promenadzie, gdyż chociaż okna mojego pokoju są wzniesione na dwadzieścia stóp nad ziemią, rozpacz daje czasami siłę dokonania najniebezpieczniejszych skoków. Słuchajcie mnie! Ja zapewne wyprowadzę tego pana przez drzwi mego domu; to téż straż nad temi drzwiami trzeba powierzyć najodważniejszemu ze wszystkich, ponieważ — rzekła z westchnieniem — nie można mu odmówić odwagi. Umie on się bronić!
— Godin! — wykrzyknął komendant.
Natychmiast młody Fougèranin wystąpił z szeregu zpomiędzy tych, którzy powrócili z Hulotem i zatrzymali się przez dyskrecyą o kilka kroków od rozmawiających.
— Słuchaj, mój chłopcze — rzekł mu pocichu Hulot — ta dyabelska dziewczyna wydaje nam Garsa, sam nie wiem dlaczego, ale co mnie to obchodzi! Weźmiesz dziesięciu ludzi ze sobą i ustawisz ich tak, aby zajęli zaułek, w głębi którego położony jest dom téj kobiety, lecz żeby nie było widać ani ciebie, ani twoich ludzi.
— Dobrze, mój komendancie, znam miejscowość.
— Uważaj-że moje dziecko — dodał Hulot. — Beau-Pied przyjdzie cię zawiadomić ode mnie, gdzie i kiedy będzie trzeba zagrać na karabinkach. Staraj się sam dopaść margrabiego i zabij go, jeżeli będziesz mógł, żebym ja nie potrzebował zabijać go drogą sądową. Zostaniesz porucznikiem za dwa tygodnie, jeżeli ci się to uda zrobić, daję ci na to słowo Hulota.
A potém, odwracając się do Maryi, dodał głośno, wskazując Gudin’a:
— Oto jest, proszę pani, chłopak, który się przed niczém nie cofnie. On osaczy twój dom dobrze i bądź pewna, że czy ex-margrabia będzie chciał wyjść, czy wejść, on go dopatrzy i nie chybi.
Gudin odszedł z dziesięcioma ludźmi.
— Czy pani wiész dobrze, co robisz? — mówił cicho Korentyn do panny de Verneuil.
Nie odpowiedziała mu wcale. Z pewnym rodzajem dzikiéj radości widziała oddalających się tych dziesięciu ludzi z podporucznikiem na czele, idących na plac Promenady, podczas gdy inni z rozkazu Hulota zajmowali stanowiska wzdłuż ciemnych spadzistości ś. Leonarda.
— Są jeszcze domy, które dotykają do mojego — rzekła do komendanta — trzeba i je téż obsaczyć. Nie wypada, żebyśmy sobie mogli wyrzucać, żeśmy zapomnieli o jakiéjkolwiek ostrożności.
— Wściekła się chyba — pomyślał Hulot.
— Czy nie dobrym jestem prorokiem? — szepnął do ucha komendanta Korentyn. — U jéj drzwi postawię znanego wam, obywatelu, chłopaka, czerwoną nóżkę, bądź więc zupełnie spokojny...
Nie mógł daléj mówić. Panna de Verneuil nagłym ruchem się zwróciła i pobiegła ku domowi. Za nią pośpieszył także Korentyn, pogwizdując wesoło. Dopędził jéj, gdy już prawie wchodziła na podwórze. Spotkali tu syna Galope-Chopine’a.
— Pani — rzekł Korentyn — weź ze sobą tego chłopca. Będziesz z niego miała najzręczniejszego i najniewinniejszego posłańca.
Widząc, że go prawie nie słucha, a może i nie słyszy, odwrócił się do malca i szepnął mu pocichu:
— Jak tylko zobaczysz, że Gars już przyszedł, nie mów nic nikomu, nie zważaj na to, co ci będą mówili, tylko uciekaj wprost do mnie na odwach na placu, a ja ci dam tyle pieniędzy, że będziesz miał za co jeść placek świeży przez całe życie!
Malec, który uchem chłonął wyrazy Korentyna, ścisnął go tylko za rękę i pobiegł w ślad za panną de Verneuil.
— Teraz, moi kochankowie mili, możecie się porozumiewać, jak wam się podoba! — rzekł Korentyn, gdy się drzwi za Maryą zamknęły. — Będziesz ją miał, margrabio przeklęty, lecz na swym własnym całunie.
Korentyn jednak nie mógł tego przemódz na sobie, aby spuścić z oka ten dom fatalny, poszedł więc na płac Promenady, gdzie zastał Hulota, wydającego jeszcze ostatnie rozkazy. Noc téż wkrótce zapadła. Dwie godziny upłynęło, a żadna z wart, ustawionych jedna za drugą w pewnéj od siebie odległości, nie dostrzegła nic, coby mogło naprowadzić na podejrzenie, że margrabia przedostał się przez ten potrójny łańcuch ludzi czujnych i ukrytych, którzy otaczali wieżę Papegant z trzech stron dostępnych.
Dwadzieściakroć Korentyn biegał z placu Promenady na odwach i dwadzieściakroć doznał zawodu. Czerwona nóżka jeszcze nie przybywał. Pogrążony w myślach, szpieg przechadzał się powoli po placu, doznając mąk piekielnych z powodu strasznéj walki, jaką w nim staczały trzy tak różne uczucia, jak miłość, chciwość i ambicya.
Osma godzina wybiła na wszystkich zegarach. Księżyc wschodził bardzo powoli. Mgła i noc pogrążały w strasznych ciemnościach miejsce, na którém miał się rozegrać dramat, w jego umyśle poczęty. Wyższy agient policyi tajnéj musiał nakazać milczenie swoim namiętnościom i, skrzyżowawszy silnie ręce na piersiach, stał nieruchomie, wlepiwszy oczy w to okno, które, jak świetlne zjawisko, wznosiło się ponad wieżą.
Gdy tak przechadzał się zniecierpliwiony i gdy bezwiedne kroki poniosły go w stronę dolin nad brzeg przepaści, machinalnie począł badać mgłę, przerżniętą kilku słabemi odbłyskami świateł błyszczących tu i owdzie w oknach domów miasta przedmieść, to w obrębie, to poza obrębem wałów obronnych.
Cisza głęboka, która panowała dokoła, przerywaną była tylko szmerem rzeki Nançon, grobowym i peryodycznym dźwiękiem obwieszczającego godziny dzwonu, odgłosem ciężkich kroków wart lub szczękiem broni, gdy co godzinę zmieniano ludzi na stanowiskach. Wszystko uroczystą przybrało powagę, ludzie i natura.
— Ciemno tu jak w wilczéj paszczy — rzekł w téj chwili Pille-Miche.
— Idź daléj, nic nie pytaj — odrzekł Marche-a-Terre — i nie szczekaj więcéj, jak zdechły pies.
— Zaledwie śmiem oddychać — rzekł Szuan.
— Jeżeli ten, który usunął ten kamień, chce, żeby jego serce stało się pochwą mojego noża, to niech jeszcze raz spróbuje! — rzekł po chwili Marche-a-Terre głosem tak cichym, że znikł w szmerze Nançon.
— Ależ to ja — odrzekł Pille-Miche również cicho.
— Kiedy to ty, nicponiu — odpowiedział dowódca — to suńże po skale, jak węgórz po piasku rzeki, bo jeżeli nie, to możemy tu nasze ścierwa zostawić wprzód, nim się to na co przyda!
— Hę, panie Marche-a-Terre — odezwał się znowu po chwili niepowściągliwy Pille-Miche, podnosząc się na rękach ze swego płaskiego położenia, tak, aby się zbliżyć do ucha Marche-a-Terre’a. — Jeżeli można wierzyć naszéj rozbójnicy, to tam na górze bogaty łup nas czeka. Chcesz, będziem brać na współkę.
— Baczność, Pille-Miche! — krzyknął Marche-a-Terre, zatrzymując się w swym ruchu spłaszczonym ku górze.
Cały oddział zatrzymał się w jednej chwili. Zresztą Szuanie byli już strasznie zmęczeni trudnościami, jakie stawiała przepaścista skała w posuwaniu się naprzód.
— Już ja cię mam! — rzekł Marche-a-Terre, odpowiadając na poprzednie pytanie. — Tybyś się powinien nazywać Jan Bierny, dla pieniędzy, które wolisz brać, niż dawać, a Jan Czynny, dla razów, które wolisz dawać, niż brać. Ale nie poto my tu idziemy, aby zabitych obdzierać! Tu piekło przeciw piekłu idzie, i biada dyabłu, który będzie miał tępe pazury! Rozbójnica nas tu śle, abyśmy ocalili Garsa, a on jest tam, patrzaj! ot, tam! Podnieś-że psią twoję mordę! Widzisz teraz tam, wprost nad wieżą, to okno, w którém się świeci? No! to tam!
W téj chwili północ wybiła. Księżyc podniósł się i światłem swém nadał mgle pozór gęstego białego dymu. Pille-Miche ścisnął za ramię swego dowódcę i wskazał mu w milczeniu o dziesięć stop ponad nim błyszczący koniec trójkanciastego bagneta.
— Błękity już tam są! — szepnął — siłą nic nie zrobimy!
— Cierpliwości! — rzekł Marche-a-Terre. — Dobrze ja dzisiaj rano obejrzałem miejscowość, i jeżeli się nie mylę, powinniśmy znéleść u dołu wieży Papegant, między wałem i Promenadą, mały placyk, na który składają nawóz, i na który zwalić się można, jak na łóżko, z całém bezpieczeństwem.
— Gdyby święty mój patron — rzekł Pille-Miche — zechciał zmienić w wino tę krew, która popłynie, mieszczanie z Fougères znaleźliby rano kilka beczek tego nektaru!
Marche-a-Terre ręką przytkał wielomówną gębę swego kolegi i ostrzeżenie, cicho wydane, przebiegło cały szereg aż do ostatniego Szuana, zawieszonego w powietrzu na mchach łupkowych. W istocie Korentyn miał ucho zbyt wyćwiczone, aby miał nie usłyszéć szelestu kilku łamiących się krzaków i odgłosu kilku kamyków, przez wdrapujących się Szuanów w przepaść zepchniętych. Tym szelestem zwabiony, stanął na kraju skały. Marche-a-Terre, który zdawał się miéć dar widzenia w ciemnościach i którego zmysły w ciągłem naprężeniu nabyły giętkości i wprawy, właściwéj dzikim, dostrzegł go, a, może nawet, jak pies dobrze tresowany, przeczuł tylko węchem.
Policyjny dyplomata nadaremnie wsłuchiwał się i nadaremnie okiem badał naturalną ścianę przepaścistej skały — nie dojrzał nic, a chociaż wątpliwe i mgłą przysłonięte światło pozwoliło mu spostrzedz jakieś popielate nieruchome masy, wziął je raczéj za kawały łupku wystające, niż za Szuanów, których ciała umiały przybrać nieruchomość martwéj natury. Niebezpieczeństwo dla Szuanów niedługo trwało, Korentyna bowiem odciągnął stąd niebawem wyraźny szelest, jaki posłyszał na drugim końcu Promenady, tam, gdzie kończył się mur, a zaczynała spadzista ścieżka, w skale wykuta prowadząca brzegiem skały do schodów królowéj.
W chwili, gdy Korentyn przybył na tę krawędź, spostrzegł postać jakąś, wynurzającą się z mgły jakby czarodziejskim sposobem, a gdy wyciągnął rękę, aby pochwycić tę fantastyczną, czy téż realną istotę, któréj nie przypisywał dobrych zamiarów, napotkał kształty okrągłe i delikatne kobiety.
— Niech was dyabli porwą, kobiecino! — zawołał z gniewem. — Gdybyście byli napotkali kogo innego zamiast mnie, moglibyście byli dostać kulką w łeb... Ale gadajcie prędko, skąd idziecie i dokąd dążycie o tak późnéj porze? No! czyś zaniemiała!
A w duchu pomyślał sobie:
— Czy to tylko w istocie jest kobieta?
Milczenie dłuższe było niemożliwém i stawało się coraz bardziéj podejrzane; nieznajoma więc odpowiedziała głosem, zdradzającym wielki przestrach:
— Ach! jegomościu miłosierny, wracam od choréj ciotki, ot, tam, na przedmieściu!
— Aha! to owa niby matka margrabiego! — pomyślał sobie Korentyn. — Zobaczymy, co będzie robiła.
A głośno dodał, udając, że jéj nie poznaje:.
— No to idźcież tędy, stara! Nalewo! ot, tędy, jeśli nie chcecie pokosztować prochu!
I stanął, pokazując jéj ścieżkę, lecz gdy spostrzegł, że pani du Gua nieco daléj zwróciła znowu swoje kroki ku wieży Papegant, posunął się za nią pod ścianą z prawdziwie kocią zręcznością.
Tymczasem Szuani pozeskakiwali ze stromego wierzchołka i bardzo zręcznie ukryli się około kupy nawozu, ku któréj dążył i o któréj mówił Marche-a-Terre.
— Otóż i ona! — rzekł sam do siebie Marche-a-Terre, wspinając się na palce i posuwając pod murem, jak niedźwiedź.
— Jesteśmy tu — szepnął jéj.
— Dobrze! — odrzekła pani du Gua. — Jeżeli znajdziesz drabinę do dworku, którego ogród wznosi się o sześć stóp ponad kupą nawozu, Gars będzie ocalony! Widzisz tam to okienko owalne? Wychodzi ono z gabineciku obok jéj sypialni. Otóż tam właśnie dostać się trzeba. Ten kraj wieży, u stóp którego stoicie, jest jedyny nieobsadzony. Konie są przygotowane, i jeżeli tylko ubezpieczyłeś przejazd przez Nançon, za kwadrans powinniśmy już być zupełnie bezpieczni, mimo jego szaleństwa. Ale pamiętaj, Marche-a-Terre, gdyby ta nikczemna dziewczyna chciała uciekać z nim razem, zabij ją bez litości.
Korentyn, dojrzawszy w cieniu kilka z tych niewyraźnych postaci, które przed chwilą wziął był za kamienie, poruszających się i skradających pod murem, cofnął się zręcznie i pobiegł wprost na odwach pod bramę ś. Leonarda, gdzie zastał komendanta śpiącego w ubraniu na łóżku obozowém.
— Dajcież mu pokój, obywatelu — rzekł szorstko Beau-Pied do Korentyna — dopiéro co oczy zmrużył.
— Szuanie są w mieście! — krzyknął Korentyn w uszy Hulotowi.
— Niepodobna! Ale tém lepiéj! — zawołał komendant, przecierając oczy. — Przynajmniéj będziemy się bili!
Gdy Hulot wraz z Korentynem przybyli na Promenadę, ten ostatni pokazał mu dziwną pozycyą, jaką Szuanie zajmowali w cieniu.
— Podeszli, albo zdusili którąś z wart, jakie umieściłem pomiędzy schodami królowéj i zamkiem! — wykrzyknął komendant. — Piekielna mgła! Ale cierpliwości! Poślę pięćdziesięciu ludzi pod wodzą porucznika do stóp skały! Nie trzeba ich atakować tutaj! Te szelmy są tak twarde, że stoczyliby się w przepaść, jak piłki, bez szwanku!
Dzwon pęknięty zegara miejskiego wydzwaniał godzinę drugą, gdy komendant powrócił na Promenadę po wydaniu rozkazów i przedsięwzięciu środków dla pochwycenia Szuanów, prowadzonych przez Marche-a-Terre’a. Natychmiast podwojono straże i domek panny de Verneuil stał się centralnym punktem téj całéj armii. Komendant zastał Korentyna, wpatrującego się w okno oświetlone ponad wieżą Papegant.
— Obywatelu — rzekł mu Hulot — zdaje mi się, że nas ten były szlachcic wytrzymuje i głowy nam zawraca. Dotąd nikt się nie ruszył nawet.
— On tam już jest! — wykrzyknął Korentyn, wskakując na okno. — Dojrzałem cień mężczyzny na firance! Nie rozumiem, co się stało z moim malcem! Zabili go, albo namówili, żeby został! Patrzaj-że, komendancie! oto tam! Cień mężczyzny! Naprzód!
— Nie pójdę przecież łapać go w łóżku, u miliona dyabłów! Wyjdzie chyba, kiedy wszedł! Gudin nie chybi strzału! — wykrzyknął Hulot, który chciał skończyć bez sądu z margrabią.
— Kiedy tak, komendancie, to ja ci nakazuję w imieniu prawa natychmiast rozpocząć atak na ten dom!
— Paradny jesteś, obywatelu! Ty mi nakazujesz?..
Nie zważając na gniew komendanta, Korentyn spokojnie, lecz przekonywająco rzekł:
— Musisz to uczynić, czego ja żądam, komendancie! Oto rozkaz urzędowy, podpisany przez ministra wojny, który cię zmusi — mówił daléj, wyciągając z kieszeni papier. — Czy myślisz, że jesteśmy tak głupi, żebyśmy pozwolili tej dziewczynie robić, co się jéj podoba?! To wojna domowa! to powstanie, które zgniatamy! Wielkość celów rozgrzesza niskość środków!
— A ja sobie pozwolę, obywatelu, wysłać cię do... Nie kończę, ale ty mnie rozumiesz! Niech ci to wystarczy! Zmykaj, gdzie pieprz rośnie, lewą nogą naprzód i daj mi święty pokój, bo się zniecierpliwię!..
— Ale czytaj! — nalegał Korentyn.
— Pójdź precz razem z twoim rozkazem i z twoim urzędem! — wrzasnął Hulot, oburzony tém, że taki padalec śmie wydawać mu rozkazy.
W téjże chwili syn Galope-Chopine’a znalazł się nagle pomiędzy niemi, jak kret, który wyszedł zpod ziemi.
— Gars jest w drodze! — zawołał.
— Którędy?
— Przez bramę ś. Leonarda.
— Beau-Pied — szepnął Hulot do ucha kapralowi, który stał przy nim — biegnij, uprzedź porucznika Gudin, aby zaatakował dom i przyjął wszystkich, którzy w nim są, ogniem plutonowym, co się zmieści! Rozumiesz!
— A my — zawołał głośno — nalewo zwrot! marsz! prosto ku wieży!
Dla dokładnego zrozumienia, jak się rozwiązał ten krwawy dramat, trzeba nam wejść koniecznie naprzód do mieszkania panny de Verneuil.
Gdy namiętności dochodzą do swego szczytu, wtedy wpadamy w daleko wyższe upojenie, niż to, jakie sprawia wino lub opium. Jasność, jakiéj w chwilach takich nabierają pojęcia, delikatność rozegzaltowanych zmysłów, wywierają skutki najdziwniejsze i najmniéj spodziewane. Pozostając pod despotycznym wpływem jednéj i jedynéj myśli, niektóre osoby jasno widzą przedmioty ledwo dostrzegalne, podczas gdy rzeczy dotykalniejsze bywają dla nich tak niewidocznemi, jakby wcale nie istniały. Panna de Verneuil była właśnie pod wpływem takiego upojenia, które z życia rzeczywistego czyni jakby lunatyczne marzenie, gdy przeczytawszy ów list margrabiego, pośpieszyła przedsięwziąć wszystkie środki, aby nie mógł ujść jéj zemście, tak jak przed chwilą przygotowywała wszystko do obchodu pierwszego święta swéj miłości. Ale gdy zobaczyła dom swój tak silnie otoczony trzema liniami bagnetów, jasność nagła oblała jéj duszę. Sama osądziła czyn swój i ze strasznym wstrętem ku sobie saméj poznała, jak okropną popełniła zbrodnię. Z gwałtownością nieporównaną rzuciła się ku drzwiom swojego domu, ale za chwilę stanęła w nich nieruchomie, pragnąc zastanowić się, a nie mogąc pochwycić wątku swych własnych myśli. Wątpiła tak zupełnie w to, czego sama dokazała, że nie mogła przypomniéć sobie dlaczego znajduje się w téj chwili w przedpokoju swego własnego mieszkania i trzyma za rękę dziecię jakieś, nieznane sobie. W jéj oczach, tysiące iskier różnokolorowych przepełniało powietrze, jako języki ogniste. Zaczęła iść, chcąc otrząsnąć się z téj martwoty która ją ogarniała, lecz, podobna lunatykom, szła prosto przed siebie, nie mogąc zdać sobie sprawy z kształtu i koloru przedmiotów, które się jéj przed oczyma przesuwały. Ściskała rękę malca z siłą niezwykłą i ciągnęła go ze sobą z taką gwałtownością, że w chwili téj za szaloną uważać ją było można.
Tak téż nie widziała nic, co się działo w salonie, przez który przeszła, a jednak w salonie tym na jéj widok powstało i rozsunęło się, czyniąc jéj miejsce, trzech mężczyzn, witając ją poważnym i pełnym szacunku ukłonem.
— Otóż ona! — rzekł jeden z nich.
— Jest w istocie bardzo piękną — zawołał ksiądz.
— Tak — odpowiedział pierwszy — ale jakże jest dziś blada i wzruszona!..
— I roztargniona! — dodał trzeci. — Nie widzi nas nawet.
U drzwi swego pokoju panna de Verneuil dojrzała słodką i wesołą twarz Fanszety, która jéj szepnęła do ucha:
— On jest tam, Maryo.
Panna de Verneuil obudziła się, przypomniała sobie wszystko naraz, spojrzała na chłopca, którego za rękę trzymała, i rzekła do Fanszety:
— Zamknij gdzie tego chłopca i, jeśli ci życie moje miłe, pilnuj go dobrze, aby nie uciekł!
Wymawiając powoli te słowa, wpatrzyła się we drzwi z taką siłą osłupiałego wzroku, iż zdawaćby się mogło, że nawskroś przez deski widzi swoję ofiarę. Nareszcie otworzyła drzwi pocichu i zamknęła je za sobą. Przed kominkiem stał margrabia.
Nie będąc zanadto wyszukanym, strój Montaurana miał w sobie coś świątecznego i uroczystego, co dodawało jeszcze nowego wdzięku jego męskiéj piękności.
Na widok jego panna de Verneuil odzyskała całą przytomność umysłu. Wargi jéj ust, chociaż wpół-otwarte, lecz silnie zwężone, pozwalały dojrzéć emalią pięknych jéj zębów, a uśmiech, jaki na ustach tych usiadł, miał straszny raczéj wyraz, niż rozkoszny. Szła ku niemu wprost, lecz powoli i, wskazując ręką na zegar, rzekła z udaną wesołością:
— Warto nawet długo czekać na człowieka, tak jak pan, godnego miłości!
Lecz nagle, zwyciężona siłą uczuć, walczących w jéj sercu, padła na sofę, stojącą przy kominku.
— Droga Maryo, jakże piękną jesteś, nawet gdy się gniewasz! — rzekł margrabia, siadając przy niéj i biorąc ją za rękę, któréj mu nie broniła, i szukając oczyma jéj spojrzenia, którego mu odmawiała. — Mam nadzieję — ciągnął daléj głosem słodkim i pieszczotliwym — że Marya moja będzie za chwilę bardzo zmartwioną tém, że odwracała główkę swą cudowną od swego szczęśliwego męża...
Usłyszawszy ten ostatni wyraz, odwróciła się gwałtownie i spojrzała mu bystro w oczy.
— Co znaczy to straszne spojrzenie? — zapytał z uśmiechem. — Ręka twoja jest rozpalona! Co ci jest, serce moje?
— Serce moje! — powtórzyła głosem zmienionym i ponurym.
— Tak — rzekł, klękając przed nią, i ująwszy obie jéj ręce, począł je okrywać pocałunkami. — Tak, serce moje, tobie się oddaję na zawsze!
Odepchnęła go gwałtownie i zerwała się z miejsca. Rysy jéj zmieniły się strasznie, roześmiała się śmiechem szalonych i zawołała:
— Kłamiesz nikczemnie! i sam nie wierzysz słowom, które wymawiasz, człowiecze przewrotniejszy, niż najpodlejszy z podłych i nikczemnych!
Poskoczyła ku kominkowi i porwała za sztylet, który leżał obok jednego z wazonów z kwiatami i, zamierzywszy się ku margrabiemu, gdy go już uderzyć miała, upuściła broń, wołając:
— Ha! nie cenię cię nawet na tyle, żebym cię zabić mogła! Krew twoja jest za brudną, żeby ją przelać mieli żołnierze! Kat chyba jeden zgładzić cię może bez hańby dla siebie i wstrętu!
Słowa te wymówione były z trudnością, głosem niskim i cichym, a biedna Marya, wymawiając je, tupała nogami, jak dziecię rozpieszczone, gdy się zniecierpliwi. Margrabia zbliżył się do niéj, chcąc ją objąć i uspokoić.
— Nie dotykaj się mnie! — zawołała, cofając się ze wstrętem i wzgardą.
— Zmysły ją opuściły — rzekł jakby do siebie margrabia w rozpaczy.
— Tak! szaloną jestem — rzekła — ale nie na tyle jeszcze, aby się stać igraszką twoją! Czegożbym nie przebaczyła namiętności gorącéj i szalonéj! ale chciéć mnie posiadać na zimno, bez miłości i pisać do téj!..
— Do kogoż ja pisałem? — zapytał ze zdziwieniem, w którém nie udanego być nie mogło.
— Do téj istoty czystéj i niewinnéj, która zabić mnie chciała...
Teraz margrabia zbladł, jak chusta, zgniótł w ręku ramię fotelu, o które był oparty, i wykrzyknął:
— Jeżeli pani du Gua dopuściła się nowéj jakiéjś podłości...
Panna de Verneuil poczęła szukać listu, a nie znajdując go, zawołała Fanszety.
— Gdzie jest list?
— Pan Korentyn go wziął.
— Korentyn! Ach! teraz wszystko rozumiem! On list sfałszował, on mnie oszukał, jak on oszukiwać umie, ze sztuką iście szatańską!
Ze strasznym krzykiem rzuciła się na sofę i potok łez oblał jéj lice. Wątpliwość równie była straszną, jak pewność. Margrabia upadł u jéj nóg, przycisnął ją do serca i powtarzał dziesięćkroć te same słowa, innych znaleść nie mogąc.
— Czegoż płaczesz, mój aniele? Cóż w tém złego z twojéj strony? Twój gniew pełen jest miłości! Nie płacz, ja cię kocham! kocham cię, kocham na zawsze!
Nagle uczuł się ściśniętym w jéj objęciach z siłą nadnaturalną i wśród łkania usłyszał pytanie:
— Czy mnie kochasz jeszcze?
— Czy możesz wątpić! — odpowiedział tonem prawie melancholijnym.
Wyrwała się z jego objęć i odskoczyła o dwa kroki, jakby przerażona i zmieszana zarazem.
— Czy ja wątpię? — powtórzyła.
Margrabia uśmiechnął się z tak słodką ironią, że słowa jéj na ustach zamarły. Pozwoliła wziąć się za rękę i doprowadzić aż do progu drzwi salonu, w którego głębi ujrzała ołtarz, urządzony naprędce podczas jéj nieobecności. Na środku stał ksiądz, przybrany w kapłańskie szaty. Świece woskowe zapalone rzucały dokoła blask tak słodki, jak nadzieja. W dwóch mężczyznach, którzy jéj ukłon złożyli, gdy przechodziła, poznała hrabiego de Bauran i barona du Guénic, dwóch świadków, wybranych przez Montaurana.
— Czy jeszcze wątpisz i czy mi jeszcze odmawiasz? — spytał pociehu margrabia.
Ka ten widok nagle Marya cofnęła się do swego pokoju, upadła na kolana i podniosła ku niemu złożone dłonie, wołając:
— Przebacz mi! przebacz! ach! przebacz!
Głos jéj słabł coraz bardziéj, głowa pochyliła się w tył, oczy się zamknęły i padła w ramiona margrabiego i Fanszety, jak nieżywa. Gdy otworzyła oczy, spotkała wzrok młodego wodza, pełen dobroci i miłości.
— Cierpliwości, Maryo! To już ostatnia burza — rzekł.
— Ostatnia burza... — powtórzyła.
Fanszeta i margrabia spojrzeli na siebie zdziwieni, lecz nakazała milczenie jednym giestem.
— Zawołajcie księdza — rzekła — i pozostawcie mnie z nim sam-na-sam.
Usunęli się.
— Ojcze mój — rzekła do księdza, który w téj chwili stanął przed nią — ojcze mój, w dzieciństwie mojém starzec białowłosy, podobny do was, powtarzał mi często, że wiarą wielką wszystko od Boga uzyskać można. Czy to prawda?
— Prawda to wielka, dziecię moje — odpowiedział ksiądz — a u tego, który wszystko stworzył, niéma nic niemożliwego!
Panna de Verneuil upadła na kolana z niezrównanym entuzyazmem.
— O, Boże mój! — zawołała w ekstazie — wiara moja w Ciebie równą jest miłości mojéj dla niego! Natchnij mnie! Uczyń cud tutaj, lub bierz i życie moje!
— Będziesz wysłuchaną, dziecię moje — rzekł ksiądz poważnie.
Po chwili we drzwiach salonu ukazała się panna de Verneuil, wsparta na ramieniu srebrnowłosego starca. Głębokie, a tajne dla wszystkich wzruszenie czyniło ją w téj chwili oddania się miłości kochanka piękniejszą, niż zwykle, twarzy jéj nadawało bowiem charakter prawdziwie imponujący, ten wyraz pogody zupełnéj, w jaki wielcy malarze przyoblekają twarze męczenników.
Podała rękę margrabiemu i oboje postąpili ku ołtarzowi, przed którym uklękli.
Małżeństwo to, które miało być zawarte tuż obok łoża przyszłych, legalnych rozkoszy, ołtarz ten, wzniesiony naprędce, krzyż ten, naczynia, kielich świętéj ofiary, przyniesione tajemnie przez księdza, ten dym kadzideł, wznoszący się ku sufitowi, o który dotąd obijały się tylko kłęby dymów z potraw przy uczcie, ten ksiądz, który na sutannie miał tylko stułę, te świece woskowe w salonie — wszystko to nadawało téj scenie charakter wzruszający i dziwny, który lepiéj jeszcze maluje te smutnéj pamięci czasy, w jakich niezgoda domowa zburzyła najświętsze instytucye. Ceremonie i obrzędy religijne miały podówczas cały wdzięk tajemniczości. Dzieci otrzymywały chrzest w łożu jęczących jeszcze matek. Jak niegdyś przed wiekami, Pan zstępował w prostocie i ubóstwie pocieszać umierających. Młode dziewczęta przyjmowały po raz pierwszy chleb święty w tém samém miejscu, w którem dnia poprzedniego oddawały się światowéj zabawie.
Związek margrabiego z panną de Verneuil miał być dokonany, jak wiele innych związków w owe czasy, aktem, przeciwnym ówczesnemu prawodawstwu, późniéj jednak małżeństwa te, po największéj części pobłogosławione u stóp dębów leśnych, były wszystkie jak najskrupulatniéj przyznane. Ksiądz, który zachowywał aż do ostatniéj chwili dawne zwyczaje, był jednym z ludzi wiernych swoim zasadom, pomimo burz i piorunów. Głos jego, nieskalany przysięgą, wymaganą przez rzeczpospolitą, wśród huku walk niósł tylko słowa pokoju. Nie rozżarzał on, jak to czynił opat Gudin, ognia pożarów, ale wraz z innemi poświęcił się niebezpiecznéj misyi spełniania obowiązków kapłańskich dla tych, którzy pozostali katolikami. Aby módz spełnić przyjęte dobrowolnie obowiązki, ksiądz taki musiał się uciekać do przeróżnych podstępów, świętością celu usprawiedliwionych. A i margrabia, pragnąc zażądać od niego błogosławieństwa kościelnego dla swego związku, znalazł go dopiéro w jednéj z tych grot skalistych, które do dzisiaj noszą w Bretanii nazwę „księżych kryjówek“.
Widok téj twarzy bladéj i cierpiącéj tak bardzo zniewalał do szacunku i modlitwy, że kapłan ten sam jeden wystarczał do nadania światowéj sali pozoru świętego miejsca. Akt nieszczęścia i rozkoszy był już gotowy. Przed rozpoczęciem obrzędu ksiądz wpośród milczenia zapytał o imiona narzeczonéj.
— Marya-Natalia, córka panny Blanki de Casteran, zmarłéj ksienią klasztoru Notre Dame w Séez, i Wiktora Amadeusza księcia de Verneuil.
— Urodzona?
— W Chasterie, pod Alençon.
— Nie myślałem — szepnął baron do ucha hrabiemu — żeby Montauran zrobił to głupstwo i ożenił się z nią! Córka naturalna księcia de Verneuil! Doprawdy, Montauran wart więcéj!
— Gdybyż jeszcze córka naturalna króla, toby było do darowania — odpowiedział Bauran baronowi z uśmiechem — ale ja go tam ganić nie będę. Podoba mi się przyszła margrabina. A teraz wydam wojnę „klaczy Charette’a“! Ta się przynajmniéj w małżeństwa nie wdaje! Ona nie grucha!..
Imiona, nazwisko i tytuły margrabiego były już wprzód wpisane; nowożeńcy podpisali akt najprzód, a następnie świadkowie. Obrzęd rozpoczął się. W téjże saméj chwili Marya sama jedna z całego zebrania pochwyciła uchem szczęk broni i odgłos ciężkich kroków maszerujących żołnierzy, którzy prawdopodobnie zaciągali wartę na stanowisku, jakie sama im wyznaczyła pod kościołem świętego Leonarda. Zadrżała i wzniosła oczy błagalnie ku krzyżowi, stojącemu na ołtarzu.
— Prawdziwie święta! — szepnęła Fanszeta.
— Dajcie tylko dużo takich świętych, a stanę się w jednéj chwili dyabelnie pobożnym — również pocichu wymówił hrabia de Bauran.
Gdy ksiądz zadał pannie de Verneuil zwykłe w tych razach pytania, odpowiedziała stanowczém „tak“, ale nie mogła powstrzymać wydzierającego się z piersi westchnienia. Pochyliła się do ucha swego męża i rzekła:
— Niezadługo dowiesz się, dlaczego łamię przysięgę, którą uczyniłam, mówiąc, że cię nigdy nie poślubię.
Po skończeniu obrzędu towarzystwo przeszło do innéj sali, gdzie podany był obiad weselny. W chwili, gdy zasiedli do stołu, wpadł do pokoju służący Jeremiasz bardzo przestraszony. Nieszczęśliwa panna młoda zerwała się z miejsca i pobiegła naprzeciw niego, a uprowadzając go wraz z Fanszetą do swego pokoju pod jednym z tych pretekstów, jakie kobiety tak łatwo w jednéj chwili wynaléść umieją, prosiła margrabiego, aby przez pewien czas sam pełnił obowiązki gospodarza domu i obszedł się pod tym względem bez jéj pomocy. Zrobiła to tak szybko, że Jeremiasz nie zdążył wymówić ani jednego słowa, które mogłoby zdradzić fatalny stan rzeczy.
— Ach! Fanszeto, czuć zbliżającą się śmierć i nie módz nawet wykrzyknąć: „umieram!“ to zaprawdę straszne!.. — zawołała panna de Verneuil, gdy się znalazła sam-na-sam ze swoją siostrą mleczną.
Marya nie ukazała się więcéj przy stole, a nieobecność ta tłómaczyć się mogła wzruszeniem, jakiego przy dopiéro co odbytéj ceremonii doznała. Przy końcu wszakże uczty, gdy niepokój margrabiego dochodził do swego zenitu, weszła, urocza w swym stroju panny młodéj. Twarz jéj była spokojna i wesoła, gdy tymczasem towarzysząca jéj Fanszeta miała rysy tak strasznie zmienione trwogą i przerażeniem, że obie te twarze mogły się wydawać współbiesiadnikom jakby allegoryczny obraz, na którym dziwny i oryginalny pędzel Salwatora Rosy przedstawiłby życie i śmierć, trzymające się za ręce.
— Panowie — rzekła, zwracając się do księdza, hrabiego i barona — na dziś jesteście mojemi gośćmi. Byłoby zbyt niebezpieczném dla was dziś chciéć wydostać się z Fougères. Ta poczciwa dziewczyna odebrała już instrukcye moje i zaprowadzi każdego z panów do przeznaczonego dlań apartamentu.
— Bez buntu, panowie — dodała wesoło, widząc, że ksiądz ma zamiar oponować. — Spodziewam się, że nie zechcecie być nieposłusznemi kobiecie w dniu jéj ślubu.
W godzinę późniéj Marya pozostała sama ze swym kochankiem i mężem w rozkosznym buduarze, który z takim wdziękiem urządziła. Stanęli nareszcie u portu, około tego fatalnego łoża małżeńskiego, w którém, jak w grobie, ginie tyle nadziei, w którém jutrzenka nowego życia tak niepewnym blaskiem płonie, w którém umiera lub rodzi się miłość, stosownie do godności charakterów, które tutaj dopiéro zmierzyć się mogą.
Marya spojrzała na zegar i pomyślała sobie:
— Jeszcze sześć godzin życia.
— I ja mogłam usnąć! — zawołała nad ranem, obudzona tym nagłym i gwałtownym ruchem, nie mającym widocznéj przyczyny, a zwykłym w razach, gdy dnia poprzedniego sami z sobą zawarliśmy pakt, że się obudzić mamy o pewnéj oznaczonéj godzinie. — Tak, ja spałam! — powtórzyła, widząc przy blasku świec, że skazówka zegara zbliżała się do godziny drugiéj.
Odwróciła się i poczęła przypatrywać się śpiącemu margrabiemu. On spał, jak dziecię, z głową opartą na jedném ręku, drugą zaś miał wyciągniętą ku żonie swojéj, na ustach miał uśmiech, jakby zasnął wpośród pocałunku.
— Ach! jakiż to błogi i słodki sen! Ale czyż mógł on nie zaufać mnie, mnie, która-m mu winna to szczęście niezmierzone!
Poruszyła go lekko, on się obudził i poczętego we śnie uśmiechu dokończył. Pocałował rękę, która go potrąciła, i spojrzał na tę nieszczęsną kobietę oczyma tak pełnemi miłości, że nie mogąc znieść ich rozkosznego blasku, przymknąć musiała powoli powieki, jakby chciała sama sobie zabronić téj niebezpiecznéj kontemplacyi. Przysłaniając jednak wzrok i zdając się cofać przed pragnieniami męża, podsycała je tak silnie, że nie wiedzący o strasznéj jéj trwodze margrabia, mógł ją łatwo o zbytek kokieteryi posądzić.
Razem podnieśli głowy z poduszek i jednocześnie zamienili ze sobą spojrzenia wzajemnéj wdzięczności za doznane rozkosze. Jedno to jednak spojrzenie w prześliczną twarz swéj żony wystarczyło margrabiemu, aby dojrzéć chmury, które na czole jéj osiadły, zapytał jéj więc głosem pieszczoty i słodyczy pełnym:
— Skądże ten cień smutku na twojém czole, najdroższa!
— Biedny Alfonsie, powiedz, jak sądzisz, gdziem cię doprowadziła?
— Do szczęścia!
— O, nie! Na śmierć cię prowadzę!
I drżąc z trwogi i wstrętu ku sobie, wyskoczyła z łóżka. Zdziwiony margrabia pobiegł za nią. Ona doprowadziła go do okna i rozpaczliwym ruchem odchyliła firanki, wskazując mu palcem dwudziestu żołnierzy, rozstawionych na placu.
Księżyc, rozproszywszy mgły, oświecał srebrném swém światłem błyszczące karabiny, błękitne mundury, Korentyna przechadzającego się wzdłuż i wszerz, jak szakal, oczekujący na swą pastwę, i komendanta nieruchomego, z rękami założonemi, z głową podniesioną, z wargami wydętemi, oczekującego i niezadowolnionego.
— Zostawmy ich w spokoju, Maryo. Chodź do mnie.
— Nie śmiéj się, Alfonsie! Ja to ich tam postawiłam!
— Śnisz chyba!
— Nie!
Popatrzyli na siebie przez chwilę i margrabia zrozumiał wszystko; a biorąc ją w swoje objęcia, zawołał:
— Niech będzie, jak chce! Ja cię kocham, Maryo!
— Więc jeszcze nie wszystko stracone! — wykrzyknęła Marya. — Alfonsie — spytała po krótkiéj pauzie — więc jest jeszcze nadzieja?
W téj chwili usłyszeli wyraźnie przygłuszony krzyk puszczyka, a z gabinetu sąsiedniego wpadła Fanszeta.
— Piotr tu jest! — zawołała z radością prawdziwie szaloną.
Margrabina i Fanszeta przebrały Montaurana w kostium Szuana z szybkością, na jaką tylko kobiety zdobyć się mogą. Podczas gdy Alfons zajęty był nabijaniem broni, którą przyniosła Fanszeta, margrabina de Montauran wybiegła szybko, dając swéj towarzyszce znak porozumienia. Fanszeta zaprowadziła margrabiego do gabinetu, przytykającego do sypialni. Młody wódz, zobaczywszy wielką ilość skręconych prześcieradeł, związanych ze sobą, mógł się łatwo przekonać o troskliwości serdecznéj, z jaką pracowała poczciwa Bretonka dla omylenia czujności żołnierzy.
— W żaden sposób przecisnąć się nie zdołam przez ten wąski otwór! — rzekł margrabia, oglądając ramę owalnego okienka.
Z drugiéj strony w owalu tym ukazała się nagle wielka czarna postać i dał się słyszéć głos gruby, dobrze znany Fanszecie:
— Śpiesz się, gienerale! To mrowie Błękitnych ruszać się zaczyna!
— O! jeszcze jeden uścisk! — szepnął głos słodki i drżący.
Margrabia, który już nogą sięgał drabiny, mającéj go ocalić, lecz który jeszcze górną częścią ciała znajdował się w okienku, nagle uczuł gorący pocałunek na swéj twarzy i uścisk rozpaczliwy. Podniósł oczy i, ujrzawszy żonę swoję, ubraną w jego własne suknie, wydał krzyk straszny. Ona wyrwała się z jego objęć; on ją chciał zatrzymać, lecz uciekła; a że czasu do stracenia nie było, począł zstępować po drabinie. W ręku miał kawał materyi, a światło księżyca dało mu poznać, że był-to szmat, oderwany z kamizelki, którą miał na sobie w dniu wczorajszym.
— Baczność! Ognia plutonami!
Wyrazy te, wyrzeczone przez Hulota wśród ciszy, miały w sobie coś piekielnego i złamały urok, pod wpływem którego zostawało wszystko — ludzie i natura sama. Grad kul, dobiegających z doliny aż do stóp wieży, następował po każdym wystrzale Błękitnych, ustawionych na Promenadzie. Ogień republikanów trwał bez przerwy, ciągle, bezlitośnie. Cisza pomiędzy strzałami była przerażającą. Ofiary nie wydawały ani jednego jęku.
Jednakże Korentyn, usłyszawszy odgłos spadającego z drabiny jednego z napowietrznych podróżnych, podejrzywał jakiś podstęp.
— Ani jeden z tych ptaszków nie śpiewa — rzekł do Hulota. — Rozmiłowani kochankowie może nas tu zabawiają umyślnie, a sami tymczasem uciekają inną drogą!..
Niecierpliwy w rozświetleniu tajemnicy szpieg, posłał „czerwoną nóżkę“ po pochodnie. Podejrzenie Korentyna doskonale zrozumiane zostało przez Hulota. Stary żołnierz, słysząc jednocześnie odgłosy poważniejszéj walki w stronie bramy świętego Leonarda, wykrzyknął:
— To prawda! dwóch ich przecież być nie może!
I pobiegł pędem ku bramie.
— Zmyli mu głowę ołowiem, mój komendancie — rzekł Beau-Pied, który biegł naprzeciw Hulota — ale i on zabił Gudin’a i ranił nam dwóch ludzi! A! wściekła bestya! Przedarł się szeregi naszych zuchów i byłby się wydostał na pole, gdyby go był przy bramie świętego Leonarda na straży stojący żołnierz nie nadział na bagnet.
Usłyszawszy te słowa, komendant wpadł do kordegardy i spostrzegł na łóżku obozowém skrwawione ciało, które tam przed chwilą złożono. Zbliżył się do tego trupa, który wszyscy mieli za margrabiego, podniósł kapelusz, zakrywający mu twarz, i upadł na krzesło.
— Spodziewałem się tego! — zawołał, załamując ręce. — Zadługo, u pioruna, trzymała go u siebie!
Wszyscy stanęli jak wryci. Komendant kazał rozpuścić długie zwoje czarnych włosów kobiecych.
Wtém ciszę przerwał hałas nadchodzących zbrojnych ludzi. Korentyn wszedł do kordegardy, poprzedzając czterech żołnierzy, niosących na leżach, zrobionych z karabinów, Montaurana, któremu kilka kul strzaskało nogi i ramiona. Położono go na łożu obozowém obok żony. Dostrzegł on ją i konwulsyjnym rzutem zdołał pochwycić jéj rękę. Umierająca odwróciła z trudnością głowę, poznała swego męża, zadrżała wszystkiemi członkami i wyszeptała gasnącym głosem następujące słowa:
— Dzień bez jutra... Bóg mnie aż nadto wysłuchał...
— Komendancie — rzekł margrabia, zbierając wszystkie swoje siły i nie puszczając ręki Maryi — liczę na waszę uczciwość, iż zawiadomicie o mojéj śmierci brata mego, który obecnie przebywa w Londynie. Jest-to jeszcze młody chłopiec. Napisz mu, komendancie, że jeżeli chce być posłuszny ostatnim moim słowom, nie podniesie nigdy broni przeciw Francyi, nie opuszczając jednak stronnictwa królewskiego!
— Stanie się, jak sobie tego życzycie — odpowiedział Hulot, ściskając rękę umierającego.
— Odnieście ich do sąsiedniego szpitala — rzekł Korentyn.
Hulot wziął szpiega za ramię z taką siłą, że musiał mu zostawić na ciele ślady swoich palców, i rzekł groźnie:
— A ty, ponieważ już twoja tutaj robota skończona, uciekaj, gdzie pieprz rośnie, a przyjrzyj się wprzód dobrze twarzy i postaci komendanta Hulota, abyś się nigdy nie znalazł na jego drodze, jeżeli nie chcesz, by brzuch twój poszedł na pastwę dla jego pałasza!
I już stary żołnierz w przystępie wściekłości chwytał za szablę.
— Oto jeszcze jeden poczciwy człowiek, który nie zajdzie daleko — pomyślał sobie Korentyn, kiedy czuł się już bezpiecznym w wystarczającém oddaleniu od kordegardy Hulota.
Margrabia zdołał jeszcze skinieniem głowy podziękować przeciwnikowi swojemu, dając mu tém dowód szacunku, jaki miewają dla siebie ludzie prawdziwie odważni i... lojalni nieprzyjaciele.
W roku 1827 stary jakiś człowiek w towarzystwie swéj żony handlował bydłem na placu targowym miasta Fougères i nikt nie miał mu nic do zarzucenia, chociaż zabił on w swém życiu więcéj, aniżeli sto osób; nikt mu nawet nie przypominał przydomku Marche-a-Terre’a, jaki nosił niegdyś.
Osoba, któréj należy się wdzięczność za dostarczenie drogocennych objaśnień, dotyczących osobistości tu występujących, widziała go prowadzącego na postronku krowę i idącego z tą miną spokojną, a pełną niewinności, która sama przez się wywołuje na usta patrzących wykrzyknik:
— Oto zaiste poczciwy człowiek!
Cibot, zwany Pille-Miche, skończył na rusztowaniu, jak wiadomo.
A może téż Marche-a-Terre dokładał — choć za późno — wszelkich starań, aby towarzysza swego wydrzéć śmierci z rąk kata, i może znajdował się także na placu głównym w Alençon w chwili strasznych zamieszek, jakie towarzyszyły słynnemu procesowi: Rifoel, Briond i la Chanterie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Bronisław Zawadzki.