Włamywacz Raffles mój przyjaciel/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ernest William Hornung
Tytuł Włamywacz Raffles mój przyjaciel
Podtytuł Powieść awanturnicza
Wydawca Nakładem "Ilustrowanego Kuryera Codziennego"
Data wyd. 1929
Druk Zakł. Graf. "Ilustr. Kuryera Codz."
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Maria Manberowa
Tytuł orygin.
A Thief in the Night:
The Raffles Relics
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VII.
Relikwie Ralfa.

W numerze jednego z dzienników londyńskich ukazał się pewnego dnia artykuł, który nerwom naszym dał krótkie wytchnienie po emocjonujących wrażeniach wojny. Było to w owym czasie, gdy Ralf miał już przyprószone siwizną włosy i obydwaj zbliżaliśmy się już do końca naszej pełnej tajemnic karjery włamywaczy. W klubie Piccadilly i Albany nie wiedziano już nic o naszej egzystencji, jednak, ilekroć napadła nas pokusa, ulegaliśmy jej i z naszej willi, położonej sielankowo na krańcu Ham Comon, często robiliśmy wypady. Przedewszystkiem jednak byliśmy spragnieni wypoczynku, a jakkolwiek zmuszeni byliśmy w owym czasie obchodzić się bez dorożki automobilowej i poprzestawaliśmy na rowerze, to jednak, gdy nadeszła zima, główną naszą rozrywkę stanowiła. lektura. W ten sposób wojna stanowiła dla nas zupełną odmianę trybu życia, bo jakkolwiek nie braliśmy w niej czynnego udziału, to jednak codzienne zakupywanie dzienników w kiosku gazetowym stanowiło dla nas źródło niewyczerpanej emocji. Pewnego dnia powróciłem z mojej wyprawy po gazetę bardzo zdenerwowany. W tym wypadku nie chodziło o nową wiadomość z placu boju, lecz o coś zupełnie odmiennego. Dziennik ten był bardzo poczytny i naogół cieszył się wielką sympatją. Otóż w dniu owym zawierał on artykuł bogato ilustrowany, którego treść stanowił opis t. zw. „Czarnego muzeum“, przybytku, w którym znajdowały się zbiory z dziedziny kryminalistyki. Muzeum mieściło się w Scotland Yard, a z sensacyjnego opisu dowiedzieliśmy się przedewszystkiem, że pełna grozy wystawa wzbogaciła się o obficie zaopatrzony dział, który nosił obiecujący dla nas napis „Relikwie Ralfa Rafflesa“.
— Bunny — rzekł do mnie Ralf z uśmiechem — wreszcie zostałem nietylko popularny, lecz i sławny! Takie odznaczenie mojej osoby wynosi mnie ponad zwykłą miarę pospolitych rzezimieszków i wciela do grupy bohaterów nocy, których każdy kolidujący z prawem uczynek zostaje wypisany dla potomności złotemi zgłoskami. Widziałem już relikwie po Napoleonie, po Nelsonie, a teraz pragnąłbym ujrzeć relikwie Rafflesa!
— I ja chciałbym obejrzeć ten dział muzeum w Scotland Yard! — dodałem z zapałem. Już w następnej chwili żałowałem mego okrzyku. Ralf spojrzał na mnie dobrze znanym mi wzrokiem, na ustach jego błąkał się uśmiech tryumfującej brawury, a w oczach zapaliły się ogniki, które aż nazbyt dobrze zdradziły mi jego zamiary.
— Wiesz, że to pomysł wspaniały, znaleźć się w paszczy lwa i w obecności samej, wszechpotężnej policji oglądać owoce własnej pracy — rzekł Ralf tonem spokojnym, lecz poznałem po nim, że w myśli opracowuje już realizację tak lekkomyślnie przezemnie rzuconego pomysłu.
— Naturalnie, nie myślałem o tem serjo — dorzuciłem skwapliwie — a i ty, jak przypuszczam, nie nosisz się serjo z tego rodzaju zamiarami!
— Właśnie, że mylisz się, Bunny. Mam istotnie zamiar oglądnąć pamiątki po mnie samym. Nigdy jeszcze nie miałem tak poważnych zamysłów, jak obecnie.
— Czyżbyś istotnie chciał się narazić na takie niebezpieczeństwo, aby w jasny dzień udać się do Scotland Yardu, gdzie zna cię z opisu i fotografji każdy policjant?
— Może nie tyle w jasny dzień, jak w jasne elektrycznością oświetlone popołudnie. Otóż pójdę tam i raz jeszcze oglądnę moją utraconą własność — odparł Ralf, studjując artykuł w gazecie. — Popatrz, jak liczne ilustracje posiada ten artykuł. Oto skrzynia, którą wlokłeś wówczas do twojego banku, podczas, gdy ja siedziałem w środku, o czem ty nie miałeś pojęcia. A oto fotografja sznurowej drabiny i innych rekwizytów mojego zawodu. Wprawdzie ilustracje są tak niewyraźne i kiepskie, że trudno mi rozpoznać w niej moją własność. Nie pozostaje mi zatem nic innego jak odwiedzie muzeum i przekonać się, czy opis odpowiada istotnemu stanowi rzeczy.
— Tego rodzaju imprezę zostawiam tobie, mój kochany — rzekłem, nie zdradzając bynajmniej dobrego humoru. — Twoja powierzchowność uległa od tego czasu znacznym zmianom, lecz jestem przekonany, że mnie poznaliby na pierwszy rzut oka.
— W każdym razie cieszysz się w sferach policyjnych tak nieposzlakowaną opinją, że mógłbyś mi przynajmniej załatwić bilet wstępu — rzekł Ralf.
— Otóż to — zawołałem z tryumfem. — Drwisz mój drogi, czy o drogę pytasz? Znają mnie tam omal tak dobrze, jak i ciebie, kochanie. Kto zatem zechciałby dać bilet wstępu do muzeum policyjnego wypuszczonemu z więzienia włamywaczowi?
Ralf wzruszył ramionami, widocznie podrażniony mojem opozycyjnem stanowiskiem w tej sprawie.
— Człowiek, który zwiedził to muzeum i opisuje je w tym artykule, musiał także postarać się o bilet wstępu — rzekł Ralf w odpowiedzi. — Zapewne otrzymał go od swego nakładcy, jako dziennikarz lub literat. Wszak i ty jesteś znanym i cenionym literatem i mógłbyś otrzymać bilet do muzeum w ten sam sposób. Po prostu nie chce ci się potrudzić i na tem polega cała trudność. Nie wymagam tego jednak od ciebie, mój przyjacielu, abyś dla zadowolenia mojego kaprysu miał się narażać na jakiekolwiek nieprzyjemności. To prawda, że włosy moje posiwiały i wszyscy uważają mnie już od dawna za nieboszczyka, lecz gdybym uległ pokusie i poszedł tam, mimo piętrzących się przeszkód, a potem został poznany, następstwa takiej ewentualności byłyby dla ciebie nazbyt straszne, aby można było nawet pomyśleć o nich. Nie psuj sobie zatem humoru, mój chłopcze i nawet nie wyobrażaj sobie tej przykrej ewentualności, a przedewszystkiem daj mi spokojnie przeczytać gazetę.
Zbytecznem byłoby dodać, że na takie dictum rozpocząłem natychmiast starania o bilet. Przywykłem już u Ralfa do tego rodzaju wyskoków humoru, którym wobec zasadniczej zmiany jego sytuacji nie mogłem się nawet dziwić. Podczas, gdy ja wpadłem w zasadzkę policji i w więzieniu odpokutowałem moje sprawki, o Ralfie utrwaliło się mniemanie, że w czasie jednej ze swoich wypraw utracił życie. Wszystkie niedogodności nowej sytuacji przedewszystkiem jemu dawały się we znaki. Następstwem takiego stanu rzeczy było to, że mogłem śmiało załatwiać sprawy, których Ralf nawet tknąć się nie mógł i musiałem być zastępcą wszystkich jego interesów przed światem. Jest rzeczą zrozumiałą, że ta zależność odemnie musiała go dotkliwie rozgoryczać i upokarzać. Zadaniem mojem zatem było umniejszać poczucie tej zależności, jak tylko się dało i unikać najmniejszych nawet pozorów wyzyskiwania mojej przewagi. To też pełen najczarniejszych, najpesymistyczniejszych przeczuć udałem się na Fleet Street, aby wywiązać się z drażliwego zadania. Mimo mojej niewyraźnej przeszłości, zaczynałem tam czuć się nieco pewniejszy. Powodzenie naszych zamierzeń zjawia się zazwyczaj wówczas, gdy się go najmniej pragnie. Rzeczywiście pewnego pięknego dnia przybyłem do Harm Comon z biletem wstępu, wystawionym przez „Urząd dla czuwania nad wypuszczonymi z więzienia skazańcami“, który przechowuję po dziś dzień jako drogocenną pamiątkę. Dziwnym zbiegiem okoliczności bilet ten nie ma wypisanej daty i nawet dzisiaj uprawnia do wstępu do muzeum. Na bilecie był na moje żądanie dopisek: „Uprawnia do przyprowadzenia kilku osób“, o co postarał się mój nakładca.
— Ale on sam nie chce pójść z nami — tłumaczyłem Ralfowi. — Możemy zatem iść tam razem, o ilebyśmy mieli ochotę.
— Ralf uśmiechnął się po szelmowsku; był właśnie w doskonałym humorze.
— Nie radzę, Bunny, to niebezpieczne ryzyko, bo gdyby tak cię poznali, mogliby wpaść także na trop mojej osoby.
— Przecież zawsze jesteś tego zdania, że jest niepodobieństwem, aby cię poznali — odparłem.
— Nie cofam tego, wiesz dobrze, że żartuję. Mojem zdaniem nie grozi mi ani cień niebezpieczeństwa, lecz pocóż zastanawiać się nad tem, skoro możemy się sami o tem przekonać. Przywiązałem się już do tej myśli, że raz jeszcze oglądnę sobie owe pamiątki z lepszych czasów, lecz nie widzę najmniejszej przyczyny, dlaczego miałbym wciągać ciebie w matnię i narażać na kłopoty.
— Przecież już tem samem narażasz mnie, skoro pokażesz dostarczoną ci przeze mnie kartę wstępu, odparłem. — Gdyby miało się coś wydarzyć, to ja pierwszy dowiem się o tem i odczuję to na własnej skórze!
— To może chciałbyś być tam razem ze mną i przyjrzeć się naszym zbiorom?
— Jeżeli ma się sprawa źle skończyć, to na jedno wyjdzie, czy będę z tobą, czy nie.
— Wszak karta uprawnia do wstępu kilka osób?
— No tak.
— Sądzisz, że wpadłoby to w oko, gdyby jedna tylko osoba z niej korzystała?
— Być może.
— W takim razie pójdziemy tam obydwaj, Bunny. Baję ci na to słowo honoru, że sprawa nie pociągnie za sobą żadnych zgubnych konsekwencyj, jeżeli się odpowiednio zachowamy. Przedewszystkiem nie wolno nam napierać, aby pokazano nam pamiątki po Rafflesie, ani nawet zdradzać nazbyt wielkiego zainteresowania się niemi. Wszelkie pytania mnie pozostaw. Stanowi to dla mnie korzystną sposobność wybadania, czy w Scotland Yard przeczuwają moje zmartwychwstanie, czy też nie myślą o tem zupełnie. Jako rekompensatę za twoje troski i niepokoje obiecuję ci doskonały kawał.
W piękne, ciepłe popołudnie jesienne, w którem jedynie nisko stojące słońce zapowiadało zbliżającą się zimę, podziwialiśmy z Westminster Bridge malowniczy kompleks gmachów, których ostre zarysy odcinały się wyraziście od tła niebios. Przyznam się jednak, że jedynie Ralf z zupełnym spokojem oddawał się obserwacji pięknego widoku; ja sam byłem zanadto zdenerwowany i podniecony tem, co nas oczekiwało i czy Ralf nie mylił się w swoich przypuszczeniach, spodziewając się po tych odwiedzinach wyłącznie niewinnej rozrywki. Niechaj jednak czytelnik sam osądzi, czy moje przeczucia były uzasadnione.
Przeszliśmy więc w tym nastroju progi groźnego przybytku i spoglądaliśmy nieustraszenie w oczy srogim urzędnikom, którzy ziewali z nudów, ani przypuszczając, kogo mają przed sobą, i wskazywali nam drogę z wyszukaną uprzejmością. Lecz nawet w tej pozornie zupełnie jasnej sytuacji było coś niesamowitego. Przez kilka minut staliśmy na podeście schodów, pozostawieni sami sobie. Ralf wyzyskał tę chwilę na przelotne ogarnięcie wzrokiem sytuacji, podczas gdy ja przypatrywałem się portretowi niedawno zmarłego prezydenta policji.
— Co to był za poczciwy człowiek! — zawołał Ralf. — Poznałem go pewnego razu na kolacji u jednego z naszych wspólnych znajomych i spędziłem mile czas na dyskusji na temat jednej z moich głośnych afer. Tutaj w „Czarnym Muzeum“ nie będziemy tak dobrze poinformowani o naszych sprawach, jak wówczas z własnych ust prezydenta. — Przypominam sobie, że przed laty byłem na komisarjacie policji w White Hall, gdzie oprowadzał mnie jeden z najwytrawniejszych tajnych agentów policji. Kto wie, czy i tutaj nie zachodzi podobny wypadek?
Lecz zdawało się, że nasze obawy były płonne, co poznaliśmy na pierwszy rzut oka, obserwując młodego, niedoświadczonego urzędnika policji, który ofiarował się na naszego przewodnika. Młodzian ten nie miał w sobie nic z typu policjanta. Nosił najwyższy kołnierz, jaki kiedykolwiek zdarzyło mi się widzieć przy mundurze; twarz jego nie zdradzała ani śladu przebywania na wolnem powietrzu, cała postać nie posiadała cech sportowca. Jednym kluczem otworzył drzwi na końcu korytarza i wprowadził nas do owego muzeum okropności, które prawdopodobnie nie może się pochwalić wielką liczbą zwiedzających. W sali było zimno, jak w grobowcu. Podniesiono story i wówczas wpadło przez okna nieco światła, które pozwoliło nam rozróżnić eksponaty. Przedewszystkiem wpadł nam w oczy szereg pośmiertnych masek gipsowych znanych przestępców, które spoglądały na nas z półek szaf widmowym wzrokiem.
— Ręczę, że młodzian ten nie jest bynajmniej niebezpieczny — szepnął Ralf — lecz na wszelki wypadek radzę przezorność. Już widzę moje relikwie, złożone w kącie w rodzaju niszy. Wystrzegaj się patrzeć w tę stronę, zanim nie będziemy na miejscu.
Zaczęliśmy oględziny od szafki naprzeciw drzwi wejściowych i już zauważyłem, że więcej wiedziałem o eksponatach, aniżeli nasz blady przewodnik, który wprawdzie okazywał pewien zapał dla sprawy, lecz zarazem zdradzał się z zasadniczą nieznajomością swego zawodu. Pierwszemu z brzegu zbrodniarzowi, którego maskę i rekwizyta oglądaliśmy, przypisał zbrodnię, której się ten zupełnie nie dopuścił i pomyłkę swoją ukoronował zupełnie błędnym opisem życia i zgonu jednego z asów sfery włamywaczy.
— Ten rewolwer — zaczął swoje objaśnienia — należał do słynnego włamywacza Karola Peaca... Oto jego okulary, jego wytrych, a oto nóż, którym Peace zamordował policjanta.
Z natury jestem bardzo skrupulatny i dokładam wedle możności starań, aby i inni nie czynili niczego opieszale i niedokładnie. To też nie mogłem pozwolić na to, aby przewodnik nasz informował nas zupełnie mylnie.
— Pan jest w błędzie — rzekłem łagodnym tonem. — Peace nigdy nie zamordował nikogo nożem.
Młody urzędnik wyciągnął zarozumiale cienką szyję i odparł z pewnością siebie:
— Oświadczam, że Karol Peace zamordował nie jednego, lecz nawet dwóch policjantów.
— O, nie, jest pan w błędzie, on raz tylko zabił w obronie własnej policjanta, lecz nożem stanowczo nigdy nikogo nie uśmiercił!
Urzędnik przyjął tę uwagę z obojętną pokorą. Przyznam się, że nie mogłem już opanować się, aby w tym wypadku zamilczeć, gdyby nawet chodziło o głowę. Ralf nie darował mi jednak tej nieprzezorności i ze złością nadeptał mi tak silnie na nogę, jak tylko mógł to uczynić, nie zwracając uwagi komisarza.
— Któż to był właściwie ten Charles Peacy, o którego się panowie spieracie? — zapytał z najniewinniejszą miną.
— Był to najbardziej wyrafinowany włamywacz w Londynie — odparł młody urzędnik policji — dopiero genjalny Ralf Raffles odebrał mu palmę pierwszeństwa.
— A zatem był to największy z pre-Rafflesów — wtrącił ironicznie Ralf. Właśnie szliśmy do oglądania zabytków i pamiątek po przestępcach mniejszego kalibru. Po kolei oglądaliśmy zdeformowane kule ołowiane i krwią splamione noże, bezwzględne narzędzia skracania życia ludzkiego. Nie brakło również rozmaitego rodzaju sznurów do wieszania, wiązania i duszenia ofiar, stosownie do litery Starego Zakonu, nakazując odpłacać ząb za ząb, oko za oko. Na najdłuższej półce leżały poukładane najrozmaitszej marki, i kształtu rewolwery, oraz inna broń palna, podobne do małych, jadowitych potworków, z nadętemi szyjami. Ze ścian zwieszały się festony lin, wiązanych prześcieradeł i drabinek sznurowych, zaś na półeczce w kącie ukrywał się skromnie pewien przedmiot, o którym ja i Ralf mogliśmy dać więcej informacyj, aniżeli policja. Było to małe pudełeczko na papierosy, które poznaliśmy natychmiast, mimo że nie było na niem naszej ulubionej marki.
— No, moi panowie — rzekł z uśmiechem nasz przewodnik — nigdy nie bylibyście w stanie odgadnąć tych fantastycznych historyj, które są związane z tem pudełeczkiem. Założyłbym się, że po udzieleniu odpowiedzi na 20 pytań będziecie panowie przy dwudziestem pierwszem równie nieświadomi, jak na początku.
— Ależ wierzę panu najzupełniej — odparł Ralf, rzucając mi znaczące spojrzenie. — Oszczędź pan sobie zatem tych pytań i opowiadaj nam niezwłocznie ciekawe dzieje tego eksponatu.
Mówiąc to, otworzył tak dobrze nam znane pudełko, w którem leżało niegdyś dwadzieścia pięć papierosów Sulliwan. Zamiast nich ujrzeliśmy owinięte w watę kostki cukru. Obserwowałem Ralfa, jak ze sztucznie ukrywanem zadowoleniem przypatrywał się pudełku. Nasz przewodnik widocznie z satysfakcją oczekiwał wrażenia, które wywoła jego opowiadanie.
— Zaraz zmiarkowałem, że pudełko to wywoła podziw panów — rzekł zadowolony z efektu komisarz. — Związana jest z niem iście amerykańska historja. Dwaj wytworni Yankesi zażądali od pewnego jubilera, aby przysłał im do separatki w restauracji kosztowności do wyboru. Gdy przyszło do zapłaty, wywiązały się pewne trudności z powodu czeku, lecz wkrótce sprawę uregulowano. Obydwaj panowie byli widocznie nazbyt rozsądni, aby kusili się o zachowanie przedmiotów, których nie byli w stanie zapłacić gotówką. Poprosili więc zastępcę firmy, aby aż do czasu złożenia należytości w gotówce klejnoty wybrane leżały zapakowane i zapieczętowane w kasie firmy i aby kupiec uważał je za sprzedane, aż do chwili, w której oni przyjdą z umówioną sumą. Złotnik zgodził się chętnie na żądanie bogatych Amerykanów, nie dopatrując się w niem niczego nadzwyczajnego. Rzecz ta musiała się każdemu wydawać zupełnie w porządku — nieprawdaż, panowie?
— Niewątpliwie — odparł sentencjonalnie Ralf.
— Tego zdania był również ów jubiler — opowiadał dalej urzędnik. — Trzeba panom wiedzieć, że Amerykanie nie wybrali ani połowy z przysłanych im biżuterji. Umyślnie zabrali się do dzieła bardzo przezornie, a nawet kilka drobnostek zapłacili gotówką, aby tem łatwiej wprowadzić w błąd poczciwego kupca. Reszty nie trudno się chyba domyśleć. Jubiler nie słyszał już nigdy o bogatych klientach amerykańskich, a z całej tranzakcji pozostała mu jedynie drobna kwota natychmiast wpłacona, oraz kilka kawałeczków cukru, zawiniętych w watę i zmieszanych z papierosami.
— A zatem był to duplikat! — zawołałem może o sekundę zawcześnie.
— Duplikat! — powtórzył jak echo Ralf, udając zdumienie i przejęcie się opowiadaniem.
— Tak jest, moi panowie, oczywiście! — powtórzył z tryumfem urzędnik. — Byli to djabelnie sprytni fachowcy ci dwaj, podający się za bogatych Amerykanów. Trzeba długo i daleko szukać, aby napotkać takich wyrafinowanych spryciarzy.
— Może byli to naprawdę Amerykanie? — rzekł Ralf, którego srebrzysta czupryna budziła poszanowanie i zaufanie. — A może to była sprawka owego słynnego Rafflesa? — dodał, jakgdyby tknięty nagłą myślą.
— Nie, to wykluczone — zaprzeczył kategorycznie, z wielką pewnością siebie, młody nasz przewodnik. — Jest rzeczą dowiedzioną, że Ralf Raffles na długo przed tą awanturą zniknął z powierzchni ziemi i pewno dostał się wprost do piekła.
— Czyż to jest tak bardzo pewne? — zapytał naiwnie Ralf. — A czy znaleziono wogóle jego zwłoki?
— Tak jest, znaleziono, a nawet pochowano — odparł z niezmąconą stanowczością urzędnik, posiadający widocznie bujną wyobraźnię. — O ile mi wiadomo, zginął on na wyspie Malcie, albo gdzieś w okolicy Gibraltaru — chwilowo trudno mi sobie dokładnie przypomnieć miejsce jego zgonu.
— Pozatem — dodałem nieco podrażniony pewnością siebie młodego człowieka — o ile mi wiadomo, Ralf Raffles nie palił nigdy papierosów, które widzę w tem pudełeczku. Sławny ten przestępca znany był z tego, że palił jedną tylko markę papierosów — zaraz — jakżeż one się nazywały?
— Sulliwany — odparł nasz przewodnik, wyjątkowo mając słuszność. — Zresztą to tylko rzecz przyzwyczajenia. Mnie nie smakowały zupełnie, mimo, że próbowałem ich kilkakrotnie. Mojem zdaniem, najlepszą marką papierosów, a przytem niedrogą, jest „Guinea Gold“.
— O ile pan chce być tak uprzejmy, to chcielibyśmy oglądnąć jeszcze kilka pamiątek po Ralfie, które są w związku z tak sprytnie obmyślanemi aferami, jak ten ostatni jego kawał? — rzekł Ralf.
— I owszem, w takim razie poproszę panów do następnej ubikacji — rzekł urzędnik policji, prowadząc nas do rodzaju niszy, w której stała tak dobrze nam znana skrzynia, obita żelaznemi sztabami. Na skrzyni, służącej jako rodzaj stołu, rozłożone były rozmaite przedmioty, nakryte suknem.
— Tutaj oto — zaczął swoje objaśnienia młody urzędnik, podnosząc sukno z pewnego rodzaju pietyzmem — znajdują się właściwe pamiątki po słynnym Ralfie Rafflesie. Zbiór ten został już skompletowany. Po jego śmierci wystaraliśmy się o rozmaite przedmioty z jego mieszkania w klubie Albany, które miały jakikolwiek związek z jego występnym trybem życia. Oto jego sławny świder, który maczał zazwyczaj w tej oto flaszce z oliwą, aby uniknąć hałasu. A tutaj widzą panowie rewolwer, z którego strzelał Ralf z dachu willy Horsham w jej właściciela. Broń tę odebrano Ralfowi w chwili, zanim z pokładu statku „Peninsular“ rzucił się w morze.
Nie mogłem powstrzymać się od komentarza, że o ile mi wiadomo, Ralf nigdy do nikogo nie strzelał. Wygłaszając tę uwagę, odwróciłem się od okna i nacisnąłem kapelusz głęboko na czoło.
— To też jest to jedyny wypadek, iż Raffles tak postąpił — przyznał nasz cicerone. — Co prawda, to i tego nie można mu było udowodnić, lecz dzięki temu zarzutowi jego wspólnik otrzymał łagodniejszy wyrok. Oto pusta gilza na naboje, w której Ralf przechowywał sławną perłę cesarską na pokładzie parowca. Zaś tych świdrów i sztab żelaznych używał do wyłamywania drzwi. Najciekawsza jest ta oto drabina sznurkowa, ukryta w bambusowej lasce, której bandyta używał do wspinania się po ścianach domów. Podobno posługiwał się nią Ralf podczas owego słynnego wieczoru, gdy był na kolacji u lorda Thornaley, nie omieszkawszy przedtem splądrować jego mieszkania. Nikt nie zdołał jeszcze odgadnąć, do czego mogła służyć mu ta oto sakiewka z aksamitu, przedziurawiona widocznie celowo w dwóch miejscach i związana gumowym sznurkiem. Może panom wpadnie jakaś myśl, któraby rozjaśniła tę zagadkę.
Ralf wziął w rękę torebkę, której używał niegdyś do bezszelestnego piłowania kluczy, ważył ją w ręku, jak sakiewkę na pieniądze, z bezradną miną badał obydwa wycięte otwory, jak gdyby nie był w stanie rozwiązać tej zagadki. Mimo wszystko zdołał cichaczem szepnąć mi do ucha: „O, poczciwa policjo!“, przyczem pokazał mi kilka ziarnek stali, które wysypał z woreczka. Nagle wpadł mi w oko bokser, którym owego fatalnego wieczoru ugodziłem mego przyjaciela przez pomyłkę w głowę. Widziałem resztki zaschniętej krwi, odznaczającej się rdzawemi plamami na stali i nie mogłem na ten widok opanować przerażenia. Gdy nasz przewodnik spostrzegł moje wzruszenie, z zapałem opowiedział nam związaną z bronią historję w charakterystycznie niejasny sposób.
Pamiętny ten wypadek był przypadkowo znany w sądzie w Old Bayley i przyczynił się do tego, że zasądzono mnie stosunkowo bardzo łagodnie. Słysząc jednak stek nieprawdopodobieństw i niejasności w opowiadaniu młodego urzędnika, z trudnością hamowałem oburzenie i ochotę prostowania pomyłek i blagi. Byłbym się doszczętnie zasypał, gdyby nie Ralf, który przemocą skierował moją uwagę na jedną ze swoich fotografij, przedstawiającą go w mundurku studenckim. Druga fotografja ukazywała młodego, wesołego Ralfa, w białym, flanelowym kostjumie sportowym na placu krokietowym. Wygląd jego przypominał mi zamierzchłe czasy wspólnych wypraw i wspólnych niebezpieczeństw. W oczach widniała butna nonszalancja, w ustach tkwił ulubiony Sulliwan. Przypominam sobie, że swego czasu posiadałem kopję tej fotografji.
— Nikt nie mógłby uwierzyć, patrząc w to szczere, otwarte oblicze, że był to jeden z najniebezpieczniejszych włamywaczy — dodał w tonie objaśnienia młody policjant. A panowie, — czyż nie jesteście tego samego zdania? Nic dziwnego, że wówczas nikt nie miał wyobrażenia o tem, jakie podwójne życie ten człowiek prowadził.
Mówiąc to, młodzieniec patrzał swojemi wodnistemi oczami, pełnemi naiwnej nienawiści, wprost w twarz Ralfa. Nagle poczułem gorączkową chęć pochwalenia się przed naszym przewodnikiem także mojemi bohaterskiemi czynami.
— Zdaje mi się, że pan przedtem wspomniał o wspólniku Rafflesa — zauważyłem, podnosząc kołnierz palta. — Czy nie posiadacie także jego fotografji?
Młodzieniec uśmiechnął się blado i lekceważąco. W tej chwili mało brakowało, a byłbym mu głośnym policzkiem ożywił jego bezkrwistą, nalaną twarz.
— Prawdopodobnie ma pan na myśli jego przyjaciela Bunnego? — zapytał, nie widząc mojego oburzenia z powodu poufałości, z jaką wypowiedział moje imię. — O, nie, to człowiek zupełnie innego rodzaju. My chowamy pamiątki po prawdziwych przestępcach, po ludziach czynu. Bunny zaś, to ni pies ni wydra. Umiał jedynie jak cień włóczyć się za Ralfem, sam jednak nie posiadał ani woli, ani inicjatywy. Nawet wówczas, gdy zdobył się na wyrabowanie własnego mieszkania i tem samem rzucie posądzenie na Ralfa, zepsuł całą sprawę i wsypał ich obydwóch. Nie, takimi ptaszkami my nie mamy czasu się zajmować. Nawet nie jesteśmy ciekawi, co się stało z tym nieszkodliwym wykolejeńcem.
W tym sensie objaśniał mnie nasz przewodnik, mimo, że nie stawiałem mu już żadnych pytań, tak bardzo byłem oburzony jego idjotyzmami. Cała nadzieję pokładałem w Ralfie, sądząc, że wreszcie powie coś na moją obronę.
— Jedyny wypadek, który sobie chwilowo przypominam z dziejów Ralfa, związany jest z tą waśnie skrzynią — rzekł Ralf obojętnym tonem. — Jestem tego zdania, że człowiek, który wówczas podczas przenoszenia srebra z banku do mieszkania znajdował się poza skrzynią, okazał tyle bohaterstwa, co i włamywacz, zamknięty wewnątrz. Czy mógłbym dowiedzieć się, co panowie w tej skrzyni obecnie przechowujecie?
— Stoi zupełnie pusta.
— Sądziłem, że macie tutaj jeszcze więcej pamiątek po Ralfie? Przypominam sobie, jak przez sen, że głośną była wówczas historja o jakimś specjalnym fortelu Ralfa, zapomocą którego wchodził i wychodził ze skrzyni, nie podnosząc zupełnie wieka.
— Aha, zapewne ma pan na myśli otwór wycięty w wieku, przez który Ralf wystawiał głowę, ilekroć chronił się w swojej skrzyni? — rzekł młody komisarz, przyczem zdjął ze skrzyni kilka drobniejszych przedmiotów i podniósł ostrzem scyzoryka tak dobrze mu znaną klapę.
— Ach, to tylko rodzaj okienka! — zawołał Ralf, udając po mistrzowsku zdziwienie.
— Jakże to, a czego się pan spodziewał? — zapytał młodzieniec, opuszczając wieko, przyczem miał minę, jak gdyby żałował, że trudził się wogóle, profanując arcydzieło pomysłowości Ralfa.
— Spodziewałem się, że sławny Ralf miał w tej skrzyni prawdziwe drzwiczki, któremi mógł wchodzić i wychodzić. — rzekł Ralf z tak szelmowską miną, że musiałem się odwrócić, aby ukryć uśmiech, od którego nie mogłem się powstrzymać. Był to zresztą ostatni mój uśmiech tego fatalnego dnia.
Podczas naszej rozmowy wszedł przez frontowe drzwi detektyw, którego godność można było poznać nawet z daleka. Znajdował się w towarzystwie dwóch zwiedzających panów. Jeden tylko straszny i decydujący moment wystarczył mu, aby przeszyć nas swym stalowym wzrokiem. Mimowoli uczułem dreszcz grozy i byłem zadowolony, gdy odezwanie się naszego żółtodzióba przerwało niesamowite milczenie. Detektyw zaprowadził swych gości do przeciwległego rogu sali.
— Oto sławny inspektor Druce — pouczył nas nasz przewodnik — który prowadził głośną sprawę Chalk Farm. Jest to człowiek, który byłby godnym przeciwnikiem Ralfa Rafflesa, gdyby ten żył jeszcze!
— O tem jestem przekonany — odpowiedział poważnie Ralf. — I ja nie czułbym się dobrze, gdybym wiedział, że poluje na mnie tego rodzaju człowiek. Jak widzę, to „Czarne muzeum“ jest licznie odwiedzane.
— Nie, stanowczo nie można tego powiedzieć — odparł szeptem młodzieniec, któremu obecność słynnego detektywa — zasznurowała gardło. — Mijają czasem tygodnie, a nikt do nas nie zagląda. Ci dwaj panowie, którzy weszli z inspektorem Druce, są to zdaje się jego znajomi, którym pokazuje przedmioty, związane z Wypadkiem Chalk Farm. Mamy mianowicie bardzo wiele ciekawych fotografij, jeżeli pan ma ochotę oglądać je, to bardzo proszę.
— I owszem, jeżeli tylko nie potrwa to zbyt długo — odpowiedział Ralf, spoglądając na zegarek. W tej chwili nasz przewodnik oddalił się od nas o kilka kroków, z czego skorzystał Ralf, aby szepnąć mi słów kilka.
— Przyznam ci się Bunny, że grunt staje się trochę niepewny — szepnął ukradkiem. — Nie możemy jednak okazać tego, że się obawiamy. — Mogłoby to stać się naszą zgubą. Udaj, że oglądasz fotografje z wielkim zainteresowaniem i staraj się ukryć oblicze. Resztę już mnie pozostaw. Zależy mi na tem, aby jak najprędzej stąd odejść i wsiąść do pierwszego lepszego wagonu kolejowego.
Posłuchałem rady przyjaciela bez słowa z zupełnym spokojem, zwłaszcza że miałem czas na zbadanie sytuacji. Dziwiłem się, że Ralf przesadza, mówiąc o niebezpieczeństwie, które nam grozi, a które jego zdaniem polegało na tem, że obecnie po tylu latach byliśmy nieco dłużej w jednej sal z ajentem policyjnym, który najwidoczniej nas nie poznał. Ralf zestarzał się wprawdzie przez ten czas i zmienił się do niepoznania, nie sądzę jednak, aby z latami ubyło mu odwagi. Nie wątpiłem ani chwili, że umiałby stawić czoło większemu nawet niebezpieczeństwu. Przytem było rzeczą wykluczoną, aby słynny detektyw poznał z wyglądu tak mało znanego przestępcę, jak ja, zważywszy, że Druce zrobił karjerę już po mojem ustąpieniu z widowni. Niewątpliwie jednak musiało istnieć jakieś niebezpieczeństwo, to też zdawałem sobie sprawę z powagi sytuacji i starałem się postępować według instrukcji Ralfa. Pochyliłem się nad fotografjami, które przytransportował z trudem nasz uprzejmy przewodnik i istotnie zainteresowałem się treścią albumu. Właśnie wskazywałem Ralfowi z zapałem pewną scenę morderczą, gdy ku mojemu zdziwieniu nie usłyszałem żadnej odpowiedzi. Rozglądałem się po sali, lecz Ralf zniknął jak kamień w wodę. Wszak wszyscy trzej przeglądaliśmy przed chwilą album, a przy drugiem oknie oglądał inny album Druce ze swoimi gośćmi. Nagle ni stąd ni zowąd Ralf zniknął w naszej obecności, zupełnie niespostrzeżenie, jak gdyby się w ziemię zapadł.
Na szczęście nasz przewodnik tak był zajęty oglądaniem fotografji, że sam nie zauważył przebiegu ostatniej sceny. Jakiś instynkt ostrzegawczy nakazał mi nie czynić z tego tajemnicy i wyznać szczerze, co się stało.
— Ach, ten mój przyjaciel to najniecierpliwszy człowiek pod słońcem! — zawołałem. — Przed chwilą zapowiedział mi, że musi jeszcze zdążyć do pociągu, a obecnie uciekł bez słowa pożegnania.
— Nawet nie słyszałem, kiedy się oddalił — rzekł z nieszczęśliwą miną nasz przewodnik, nie ukrywając przerażenia.
— I ja nie, lecz przed chwilą poklepał mnie on po plecach i wymamrotał kilka słów. Byłem jednak zanadto zaabsorbowany przeglądaniem tej niesamowitej książki, aby zwrócić uwagę na jego słowa. Prawdopodobnie wówczas zapowiedział mi, że odchodzi. Dobrze, niech sobie idzie. Ja sam z przyjemnością oglądnę wszystko, co jeszcze pozostaje ciekawego.
W myśl przysłowia, że na złodzieju czapka gore, pozostałem dłużej, aniżeli zamierzałem, aby tylko odwrócić wszelkie podejrzenia, któreby ewentualnie mogło wywołać nagłe zniknięcie Ralfa. Widziałem nawet odchodzącego inspektora Druce ze znajomymi, naturalnie po dokładnem obejrzeniu relikwij Ralfa Rafflesa. Na sali pozostałem tylko ja i mój niedołężny towarzysz. Obserwowałem go z pod oka, nie wiedząc, czy bardzo się obrazi, jeżeli będę się starał w jakikolwiek sposób go — no, powiedzmy po prostu — przekupić. Dawanie łapówek i napiwków nie jest rzeczą tak łatwą i prostą, ponieważ często można się pomylić i zachować się zupełnie niestosownie. W tym wypadku jednak młody urzędniczyna przyjął bez wahania ofiarowany mu banknot i z uprzejmym uśmiechem dodał, że z zainteresowaniem przeczyta artykuł, który napiszę o „Czarnem muzeum okropności“. Śmiać mi się chce, gdy sobie uprzytomnię, że biedaczysko musiał czekać kilka lat na obiecany artykuł. Pochlebiam sobie jednak, że czytał go z prawdziwym zainteresowaniem.
Zmierzch już zapadał, gdy wyszedłem na ulicę. Niebo zaczerwieniło się i pociemniało, jak oblicze zagniewanego człowieka. Rozbłysły latarnie, a pod każdą oglądałem się za Ralfem, czy przypadkowo nie dojrzę go w pobliżu. Wmawiałem sobie, że odszukam go wkrótce na którymś z dworców kolejowych i wszystkie obszedłem, lecz przekonałem się, że moje poszukiwania są daremne. Wreszcie przeszedłem przez most i na dworcu kolejowym Waterloo wsiadłem do pociągu, jadącego do Teddington. Wprawdzie skróciłem w ten sposób podróż, lecz zmuszony byłem przebijać się przez gęstą mgłę piechotą aż do Ham Common. Kolację spożyłem samotnie; Ralfa jeszcze nie było w domu. Minęły już cztery godziny, odkąd ulotnił się bez wieści i to właśnie w tym nieszczęsnym obwodzie Scotland Yardu. Gdzież mógł obecnie przebywać? Nasza gospodyni łamała bezradnie ręce, szarpana najgorszemi przeczuciami, zwłaszcza, że przygotowała kolację ze samych przysmaków jej ulubieńca.
Północ nadeszła, lecz o Ralfie ciągle jeszcze nie było wiadomości. Starałem się uspokoić naszą gospodynię, zmyślając bajeczkę, że Ralf poszedł prawdopodobnie do teatru, o czem sobie dopiero teraz przypomniałem; nie jestem tego jednak zupełnie pewny i wolę poczekać w jadalni aż do jego powrotu. Wymówka ta uspokoiła nieco poczciwą staruszkę. Udała się wreszcie na spoczynek, nie omieszkawszy poprzednio przynieść talerze z kanapkami, aby jej ulubieńcowi przypadkiem głód nie dał się we znaki.
Postanowiłem przepędzić noc w fotelu. O normalnym spoczynku w łóżku ani mowy być nie mogło, tak byłem zdenerwowany. Miałem uczucie, jak gdybym słyszał wyraźnie głos przyjaźni i obowiązku, który nakazywał mi udać się na poszukiwanie Ralfa. Gdzie jednak miałem go szukać? Znałem tylko jedno takie miejsce, lecz iść tam znaczyło skazać się temsamem na pewną i nieuchronną zgubę, nie mając nawet nadziei wyratowania przyjaciela z opresji. Coraz wyraźniej krystalizowała się w moim umyśle ta pewność, że Ralfa poznano i aresztowano w chwili, gdy wychodził z gmachu Scotland Yardu, albo że był zmuszony schronić się do jakiejś kryjówki przed pościgiem policji. Któż wie, czy cała ta historja nie jest już umieszczona w dziennikach wieczornych i czy świat nie dowiedział się o epilogu naszej wizyty w „Muzeum okropności“, a tylko ja jeden męczę się w nieświadomości? Było to jednak wyłącznie winą Ralfa. Lekkomyślnie nadstawił głowę pod topór i stało się, co się stać musiało. A może jednak powiodło mu się ocalić się w ostatniej chwili?
Na stole zauważyłem flaszkę wódki. Po raz pierwszy w życiu napój ten był mi przyjacielem, gdyż pozwolił mi zapomnieć chwilowo o dręczącej mnie rozterce. Zasnąłem mocno w fotelu, czując błogie ciepło idące od kominka, na którym płonął wesoło ogień. Gdy się przebudziłem, ogień żarzył się jeszcze i światło lampy rzucało na pokój żółte refleksy. Wszystkie członki miałem jak z ołowiu, nie byłem w stanie nawet poruszyć się na krześle. Gdy wreszcie udało mi się przezwyciężyć moją martwotę, obróciłem się i ku memu zdumieniu ujrzałem Ralfa, siedzącego najspokojniej na łóżku i zdejmującego obuwie.
— Przykro mi bardzo drogi Bunny, że cię mimowoli zbudziłem ze snu, lecz starałem się zachować jak myszka i nie przeszkodzić ci. Nie udało mi się to jednak i to nie z mojej winy. Kto, jak ja, był przez trzy godziny bez przerwy na nogach, ten nie może cicho chodzić chociażby miał najlepsze chęci w tym kierunku.
Nie okazałem entuzjazmu na jego widok, ani nie rzuciłem mu się na szyję z zachwytem, lecz rozżalony jego bezgranicznym egoizmem, przypatrywałem mu się z goryczą. Nie, on nie śmie się dowiedzieć, ile męczarni wycierpiałem tej nocy z jego przyczyny.
— Wracasz z miasta? — zapytałem tonem możliwie najobojętniejszym, jak gdyby ranne wracanie należało do stałych jego nawyczek.
— Z Scotland Yardu — odparł równie obojętnie, grzejąc nogi przy kominku.
— Ze Scotland Yardu! Nie pomyliłem się zatem w moich przypuszczeniach! A więc przesiedziałeś tam całą noc i mimo to udało ci się wymknąć?
Mimowoli zerwałem się zdenerwowany.
— Ma się rozumieć — rzekł Ralf. — Wprawdzie nigdy nie uważałem tego za trudność specjalną, lecz okazuje się, że sprawa jest łatwiejsza, aniżeli przypuszczałem. Znalazłem się nagle między rodzajem lady sklepowej i drzemiącym urzędnikiem, którego bez namysłu obudziłem, podając jako powód mojego wtargnięcia zagubioną w samochodzie portmonetkę. Sposób, w jaki ów śpiący młodzian wytransportował mnie na ulicę, przynosi zaszczyt naszej stołecznej policji. Nawet nie zapytano mnie, w jaki sposób dostałem się do środka.
— Ja sam ciekaw jestem, jak dostałeś się do wnętrza gmachu i w jakim celu? — zapytałem wzburzony. — Na miłość Boską, powiedz mi, kiedy to się stało i dlaczego?
Ralf podniósł brwi i spojrzał na mnie zdziwiony, grzejąc się przed kominkiem.
— Kiedy i w jakim celu wszedłem do Scotland Yardu, o tem wiesz tak dobrze, jak i ja — odparł tajemniczo.
— Ale już czas, abym ci dał na te wszystkie pytania wyczerpującą odpowiedz. Nietylko ciekawość powodowała mną, gdy postanowiłem odwiedzić budynki policji, lecz inne jeszcze pobudki, których nie mogłem i nie chciałem ci wyjaśnić.
— Nie pragnę wcale dowiedzieć się, dlaczego musiałeś odwiedzić Scotland Yard — zawołałem. — Chciałem tylko nareszcie dowiedzieć się, dlaczego tam pozostałeś, dlaczego wyszłeś i wróciłeś. Sądziłem, że cię ujęto i że wydostałeś się podstępem z rąk policji. Powiedz, jakżeż to było właściwie?
Ralf pokiwał głową z uśmiechem.
— Nie, Bunny, to ja sam przedłużyłem dobrowolnie moją wizytę w gmachu Scotland Yardu. Złożyło się na to nazbyt wiele przyczyn, abym ci zdołał wszystkie objaśnić na prędce. Były to zresztą przyczyny zupełnie namacalne, jak możesz się przekonać. Wystarczy jedynie, abyś się tylko obejrzał, a sam zobaczysz, jak się sprawa przedstawia.
Momentalnie odwróciłem się i oto ku memu zdumieniu ujrzałem na stole prócz kanapek, troskliwie przygotowanych dla Ralfa przez naszą gospodynię cały zbiór pamiątek Ralfa, które poprzedniego dnia oglądaliśmy w „Czarnem Muzeum Okropności“ w Scotland Yardzie. Nie brakło ani rewolweru, ani splamionego krwią boksera, świdrów, dłut i sztab żelaznych, butelki z oliwą, woreczka z aksamitu, drabinki sznurowej, wydrążonej laski, a nawet gilzy na patrony, w której znajdowała się niegdyś słynna perła, podarunek jednego monarchy dla drugiego.
— Jaka szkoda, że nie byłeś obecny, gdy zbierałem moje trofea, aby umieścić je w kieszeniach mojej zarzutki! Był to widok znacznie pocieszniejszy i zabawniejszy, aniżeli ten, który ja zostawiłem po powrocie do domu. Przyznam się, że zdziwił mnie twój sen, podczas gdy ja narażałem się tam na niebezpieczeństwo. Ja nie mógłbym zasnąć w tym wypadku ani na chwilę.
A zatem Ralf sądził, że ja zasnąłem poprostu w jego fotelu, nie troszcząc się o jego los! Nawet nie przeczuwał, jakie męki przeszedłem tutaj przez całą noc w obawie o niego! Jego sarkastyczne uwagi usłyszane po tem wszystkiem, co z jego winy wycierpiałem, podrażniły mnie do ostateczności. Ostatnim wysiłkiem woli powstrzymałem się, aby nie wybuchnąć.
— Gdzież u licha schowałeś się przede mną! — zapytałem ponurym głosem.
— W Scotland Yardzie, jak ci już powiedziałem.
— No tak, ale gdzie?
— Możesz się o to pytać, Bunny?
— Tak jest, mogę.
— A zatem wiedz, że schowałem się tam, gdzie i wówczas naszej pamiętnej eskapady bankowej.
— Chyba nie w skrzyni?
— A właśnie, że tak.
Spojrzenia nasze spotkały się na chwilę.
— Być może, że tam była ostatnia twoja stacja wędrówki. Lecz powiedz mi, gdzie poszedłeś wówczas, gdy po za mojemi plecami wymknąłeś się niespostrzeżenie, oraz skąd u licha wiedziałeś, dokąd się masz udać?
— Wcale nie wymykałem, lecz odrazu wszedłem do środka.
— Skrzyni?
— Właśnie!
Parsknąłem mu śmiechem w oczy.
— Mój kochany przyjacielu, chyba nie sądzisz, znając mnie od tylu lat, że jestem aż tak naiwny! Bezpośrednio po twojem zniknięciu widziałem te wszystkie przedmioty, leżące w tym samym porządku, co poprzednio, na wieku skrzyni. Nie brakło ani jednego, zapewniam cię! Widziałem również, że sławny detektyw pokazywał przedmioty te swoim znajomym już po twojem zagadkowem oddaleniu się!
— Nie przeczę, sam słyszałem, jak im objaśniał, od kogo pamiątki te pochodzą.
— Chyba nie słyszałeś tego, siedząc wewnątrz skrzyni?
— Ależ tak, Bunny, zapewniam cię, że siedziałem wówczas wewnątrz skrzyni. Mój drogi, nie miej takiej głupiej miny! To niegodne ciebie, wierzaj mi! Przypomnij sobie lepiej kilka słów ostatnich zamienionych bezpośrednio przed mojem zniknięciem między mną a tym półgłówkiem, naszym przewodnikiem. Czy pamiętasz, że pytałem go, czy skrzynia jest zupełnie pusta?
— Owszem, pamiętam.
— Widzisz, musiałem się wszak upewnić, czy istotnie w skrzypi nic niema. A potem zapytałem się go, czy oprócz wykrojonego przezemnie otworu nie ma tam przypadkowo jakiejś furtki ukrytej przez którą sławny Raffles wchodził i wychodził ze swej skrzyni?
— Słyszałem ten wasz djalog, lecz...
— Wyobrażałeś sobie, że to wszystko nie ma najmniejszego znaczenia i że mówię to ot tak sobie, dla zabicia czasu?
— Po prostu nie dopatrywałem się w tem specjalnego znaczenia.
— Bo nie chciałeś, mój drogi. Nie wpadło ci zatem na myśl, że celem tego djalogu było poinformowanie się, czy w Scotland Yardzie nie odkryto jeszcze, że istotnie skrzynia posiada małe ukryte drzwiczki, przez które można się wydostać niespostrzeżenie? Drzwiczki te wykroiłem w bocznej ścianie pudła wówczas, gdy napełniona trofeami jakiejś wyprawy, wróciła od ciebie do mnie. Cała jedna boczna ściana otwiera się, jak ściana pokoiku dla lalek. Powinienem był odrazu o tem pomyśleć, ponieważ urządzenie to jest znacznie praktyczniejsze, aniżeli otwór, wykrojony w wieku. Jeżeli się już człowiek do czegoś zabiera, to powinien wywiązać się jak najlepiej ze swego zadania, już chociażby dla dogodzenia miłości własnej. Z rozmowy z naszym przewodnikiem przekonałem się, że podstępu mojego nikt jeszcze nie zdołał odkryć i że będę jeszcze mógł kiedykolwiek go wyzyskać. Wyobraź sobie, jaka to doskonała przystań we własnem mieszkaniu na wypadek nieprzewidzianej rewizji lub wtargnięcia policji!
Zapytałem go, dlaczego nigdy mi nie wspomniał o tem nowem urządzeniu. Mogłem pojąć i uwzględnić to, ostatecznie, dlaczego nie wtajemniczył mnie w ten sekret wówczas, gdy drzwiczki te urządzał, lecz dlaczego nie wspomniał o tem ani słowa w owym czasie, gdy nie było już między nami tylu tajemnic? Naturalnie, nie postawiłem tej kwestji zaczepnie i nie czyniłem Ralfowi wyrzutu z tego powodu, lecz całkiem po prostu oświadczyłem, że nie wierzę w to, co mi opowiadał. Ralf spojrzał na mnie bez słowa, lecz tak wymownie, że wyjaśnienie zagadki wyczytałem z jego wzroku.
— Ach, zaczynam rozumieć! — zawołałem. — Zapewne chroniłeś się w skrzyni przed mojem towarzystwem!
— Mój kochany — odparł Ralf — nie zawsze jestem w jednakowo pogodnem usposobieniu, aby móc pogawędzić bez potrzeby przezwyciężania się. Przyznasz jednak, że jeżeli ty masz do mnie takie zaufanie, że oddajesz mi klucz do twojego mieszkania, to i ja jestem moralnie zobowiązany do odpłacenia ci identycznym dowodem życzliwości. Wprawdzie obecnie przyznaję, że kluczyk od twego mieszkania wykradłem pewnego pięknego dnia z twojej kieszeni i w ten sposób miałem do twego pokoju wstęp o każdej porze. Zapewniam cię jednakowoż, że jeżeli zdarzyło się kiedyś, iż nie czułem się dobrze w twojem towarzystwie, to zapewne nerwy moje były w stanie takiego napięcia, że unikanie wzajemne było jedynie z korzyścią dla ciebie. A nawet nie sądzę, aby zdarzyło się to częściej, aniżeli raz lub dwa razy. Spodziewam się, że mi to wybaczysz po tylu latach przyjaźni, która nas łączyła.
— Tak jest, to mogę ci wybaczyć, Ralfie, lecz tamtej sprawy wprowadzenia mnie w błąd w muzeum nigdy! — odparłem rozgoryczony.
— Dlaczego, Bunny? Zapewniam cię, że na czyn ten zdecydowałem się w ostatniej chwili i nawet wówczas, gdy zadawałem mu wszystkie te pytania, nie wiedziałem sam, czy postąpię tak, jak postąpiłem. Na decyzję moją wpłynęła w pierwszym rządzie niezaradność naszego przewodnika. Szkoda było nie wykorzystać tak doskonałej okazji.
— I pomyśleć, żeśmy cię obaj nawet nie słyszeli! — zawołałem z takim podziwem, że sam siebie byłem oburzony za ten dowód uwielbienia dla mojego przyjaciela. — Ale i tak zawiodła cię twoja przesadna przezorność nawet wobec twego najlepszego przyjaciela.
— Dlaczego, Bunny?
— Z tej prostej przyczyny, że zdradzi nas bilet wstępu, wydany na nasze nazwisko — odparłem z mimowolnym tryumfem.
— Jakto, czyżby ci go odebrali?
— To nie, ale sam słyszałeś, że wydaje się bardzo niewiele tych kart.
— Tak jest, to prawda. Czasem przemijają całe tygodnie, a nie zjawia się ani jeden ciekawy, któryby zechciał zwiedzić muzeum okropności. Ja sam poinformowałem się dokładnie o tych wszystkich szczegółach i nie uczyniłem ani kroku bez dokładnego zastanowienia. Widzisz przecież, Bunny, że jeżeli szczęście będzie nam choć odrobinę sprzyjało, to minie dwa do trzech tygodni, zanim strata pamiątek po mnie zostanie odkryta.
Zacząłem pojmować całą sprawę.
— A pozatem przyznaj sam, dlaczego mają właśnie nas posądzać o ten rabunek? Po prostu oddaliłem się nieco wcześniej od ciebie, nic pozatem. A ty znalazłeś się bez zarzutu, zauważywszy moje zniknięcie. Nie powiedziałeś ani o jedno słowo za wiele lub za mało, jak gdybyśmy całą sprawę ukartowali wspólnie aż do najdrobniejszego szczegółu. Miałem do ciebie zupełne zaufanie, którego stanowczo nie zawiodłeś. Jedynie smutną okolicznością w tej całej sprawie jest to, że konstatuję, iż to ty do mnie nie masz zaufania. Wyobrażasz sobie zatem, że mogłem pozostawić teren mojego ostatniego włamania w takim stanie, aby każdy człowiek, który przestąpi progi muzeum, mógł poznać, że włamanie zostało dokonane?
Zaprzeczyłem energicznie tego rodzaju przypuszczeniom, jakkolwiek w gruncie rzeczy dopiero w trakcie naszej rozmowy uprzytomniłem sobie nonsens moich podejrzeń.
— A pozatem czy zapomniałeś o suknie, które zakrywało te przedmioty i tuszowało stan rzeczy? Czy nie rozumiesz tego, że znajdowała się tam moc przedmiotów, w zasadzie nie różniących się tak bardzo od siebie, aby nie można było jednych zastąpić drugiemi? Nie obawiaj się, dokonałem wyboru jak najstaranniej i zastąpiłem pamiątki po mnie przedmiotami tak troskliwie dobranemi, że nie łatwo będzie poznać się na zamianie. Drabinka sznurowa, którą położyłem na miejscu mojej, nie może się naturalnie równać z przezemnie zabraną, lecz zwinięta w kłębek, wygląda identycznie. Wprawdzie nie było drugiego woreczka z aksamitu, lecz w miejsce mojej laski umieściłem inną, zupełnie podobną, a nawet udało mi się wyszukać zamiast mojej gilzy na naboje prawie że taką samą, jak ta, w której swego czasu znajdowała się słynna perła polinezyjska, dar jednego monarchy dla drugiego. Czy sądzisz, że idjota, który nas oprowadzał, zauważy brak skradzionych przedmiotów, a jeżeli nawet wpadnie kiedy na ślad kradzieży, to czy zgadnie, że jest ona w związku z naszemi odwiedzinami?
Przyznałem, że przez kilka tygodni przynajmniej nic nam nie grozi, wobec czego Ralf wyciągnął rękę na zgodę.
— Niechżeż więc zapanuje między nami dawna przyjaźń i zaufanie, na dowód czego zapalmy papierosa pokoju! W ciągu kilku tygodni może zajść nie jedno, a gdybyś mi nie przebaczył, to jakie miałbyś wówczas uczucie, drogi Bunny, gdyby moja dzisiejsza kradzież okazała się nie tylko mojem największem, lecz i ostatniem dziełem? Przyznaję, że takie zakończenie serji przygód mojego awanturniczego żywota wydaje mi się najstosowniejsze, chociaż nie podoba mi się ten pietyzm w stosunku do moich własnych pamiątek. To nie leży w moim charakterze, wobec czego nie mogę na razie niczego obiecywać. Być może, że zdobędę się na inny epilog mojej działalności. Skoro odzyskałem już cały arsenał moich narzędzi, to wątpię, czy zdołam oprzeć się pokusie, aby ich bodaj raz jeszcze użyć. Wojna ta dostarcza nam aż nazbyt wiele emocyj, a kto wie, co przyniosą najbliższe tygodnie?
Czyżby Ralf zamierzał wstąpić na ochotnika w szeregi armji? A może zamyślał w ten sposób odpokutować za swoje winy, lub też śmierć na polu walki wydała mu się jedyną ucieczką przed awanturniczem życiem? Nie wiem i prawdopodobnie nigdy się już o tem nie dowiem. W każdym razie słowa jego miały dziwnie wieszczy charakter, uwzględniając dzieje następnych kilku tygodni, podczas których rozegrały się wypadki, wstrząsające posadami imperjum brytyjskiego i zwołując synów Albumu ze wszystkich stron świata pod sztandar wojenny. Wszystko to należy obecnie do historji, jakżeż żywo stoją jednak w mojej pamięci słowa Ralfa o ostatniej jego sprawce, oraz serdeczny uścisk dłoni, który słowom tym towarzyszył wraz ze smutnym wyrazem jego zmęczonych oczu!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Ernest William Hornung i tłumacza: Maria Manberowa.