Włamywacz Raffles mój przyjaciel/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ernest William Hornung
Tytuł Włamywacz Raffles mój przyjaciel
Podtytuł Powieść awanturnicza
Wydawca Nakładem "Ilustrowanego Kuryera Codziennego"
Data wyd. 1929
Druk Zakł. Graf. "Ilustr. Kuryera Codz."
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Maria Manberowa
Tytuł orygin.
A Thief in the Night:
A Trap to Catch a Cracksman
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI.
Pułapka na włamywaczy.

Miałem właśnie zamiar zgasić światło, gdy wtem przerwał ciszę dźwięk dzwonka telefonicznego. Nawpół senny wyskoczyłem z łóżka. Gdyby dzwonek odezwał się o kilka minut później, niewątpliwie nie usłyszałbym niczego, ponieważ jadłem obiad w klubie z Morrisonem i poszedłem spać po północy.
— Kto mówi? — zawołałem.
— Czy to ty, Bunny?
— Tak, to ja. Czego chcesz, Ralfie.
— Błagam cię, przyjdź natychmiast!
Nawet przez telefon wyczułem w jego głosie troskę i trwożny niepokój.
— Na miły Bóg, Ralfie, nie przerażaj mnie! Co się stało?
— Nie pytaj, lecz spiesz się. Nawet nie przeczuwasz — — — —
— Natychmiast przychodzę. Hallo, czy jesteś jeszcze przy aparacie?
— Co — mó — wisz...?
— Człowiecze, odezwijże się!
— Sły—y—szę... pręd—ko...
— Jesteś w klubie Albany?
— Nie—e... U Magui — — ra... —
— Mów prędko: gdzie mieszka Maguire?!
— Na Half-moon Street...
— Wiem, gdzie to jest. Czy on jest w domu?
— Nie — nie przyszedł — jeszcze — do — domu. Bunny, ratuj — jestem zwyciężony!...
— Jak to? Uwięziony?
— Dostałem się — w pułapkę, o jakiej on sam — mówił... Dobrze mi — tak... Nie — wierzyłem — w to i myślałem, że — to jedynie — samochwalstwo — —
— To straszne! Przecież on sam opowiadał, że nastawia pułapkę do wieczora. Ralfie, jaka to pułapka? Powiedz mi, abym wiedział, co mam ze sobą zabrać!
Głos jego brzmiał przy każdej odpowiedzi coraz słabiej i ciszej, obecnie nie odparł ani słowa. Kilkakrotnie jeszcze zapytywałem go, czy jest przy aparacie, lecz jako odpowiedź otrzymałem cichy szum aparatu i bezwzględne milczenie mojego przyjaciela. Wreszcie, w chwili gdy moje przerażenie doszło do punktu kulminacyjnego i groziło mi utratą przytomności, odezwał się z kurczowo przyciśniętej do ucha słuchawki cichy jęk i łoskot upadającego ciała.
W panicznej trwodze powróciłem do sypialni, machinalnie przebrałem się w smoking, który leżał jeszcze w miejscu, gdzie się rozebrałem po powrocie z klubu. Wziąłem świeży kołnierzyk i zawiązałem nową krawatkę, nie zdając sobie sprawy z tego co czynię, ani jak postąpię w następnej chwili. Jak przez sen przypominam sobie, że trapił mnie jedynie obraz mojego przyjaciela, uwięzionego w jakichś zagadkowych okowach i jakiegoś szczerzącego zęby potwora, który wślizgnął się do pułapki i jednym morderczym ciosem pozbawił go życia. Niewątpliwie robiłem tualetę przy lustrze, inaczej nie byłaby tak staranna, jak to później skonstatowałem. Musiałem jednak patrzeć na swoje odbicie zupełnie machinalnie, ponieważ na oczach stała mi jak uporczywa zmora wizja człowieka, wsławionego pod nazwiskiem Barney Maguire, jako jednego z najpopularniejszych przedstawicieli boksu.
Tydzień jeszcze nie minął od owego wieczora, gdy zostaliśmy mu przedstawieni z Ralfem w klubie bokserskim. Jako potężny szampion Stanów Zjednoczonych, człowiek ten był jeszcze upojony zwycięstwami, odniesionemi za oceanem i marzył o nowych laurach w Wielkiej Brytanji. Jego opinja awanturnika i brutala wyprzedziła go z Ameryki aż do nas, wobec czego wszystkie eleganckie hotele zamknęły przed nim swoje podwoje i Maguire był zmuszony wynająć willę przy ulicy Halfmoon Street, którą urządził z największym komfortem i wspaniałością typowego dorobkiewicza. Ralf zaprzyjaźnił się z tym rozpanoszonym wielkoludem, ja zaś obserwowałem tylko jego brylantowe spinki, iskrzącą się klejnotami papierośnicę, lśniący od brylantów zegarek i dewizkę, wysadzane brylantami bransolety, które nosił z upodobaniem, jak kobieta, a przedewszystkiem jego potężną dolną szczękę o zwierzęcym zakroju. Drżąc ze strachu zauważyłem, że Ralf podziwia klejnoty boksera z miną znawcy i z zimną krwią, która pouczała mnie o zamiarach mojego przyjaciela. Przyznam się, że wołałbym dostać się w paszczę lwa, aniżeli przestąpić próg jaskini tego potwora. Gdy jednak okoliczności tak się złożyły, że odprowadziliśmy raz Maguira do domu, aby podziwiać jego trofea, miałem uczucie, jakobym istotnie znajdował się w jaskini lwa. Piękna to była jaskinia w samej rzeczy. Urządziła ją jedna z najsłynniejszych firm w Londynie, nadając jej piętno wspaniałej fantastyczności.
Jeszcze większą niespodziankę stanowiły dla nas zebrane w osobnym pokoju trofea szampiona. Między innemi drogocennymi darami podziwiałem wysadzany prześlicznymi klejnotami pas lity, ofiarowany zwycięzcy przez Stan Newada, następnie notes wielkości cegły, w okrawkach ze złota, od obywateli miasta Sakrament, portret Maguira w naturalnej wielkości, odlany w całości ze srebra, który ofiarował mu jeden z najelegantszych klubów w Nowym Jorku. Przypominam sobie dokładnie, jak silnie zabiło mi serce, skoro na pytanie, zadane bokserowi przez Ralfa, czy nie obawia się włamywaczy odparł, że nastawia co wieczora pułapkę, w którą musi wpaść nawet najsilniejszy i najsprytniejszy włamywacz. Na pytanie mojego przyjaciela, jaki to rodzaj pułapki, Maguire nie chciał udzielić odpowiedzi. W tej chwili trudno mi było wyobrazić sobie groźniejszą zasadzkę, aniżeli samego boksera, ukrytego w całej swojej okazałości za kotarą. Niestety, po minie Ralfa natychmiast poznałem, że oświadczenie olbrzyma przyjął jako wyzwanie i że uważa je jedynie za samochwalstwo zarozumialca. Nie wypierał się tego bynajmniej, gdy później czyniłem mu wyrzuty z powodu jego lekkomyślności, odmówił mi jednak stanowczo, gdy prosiłem go, aby mi pozwolił towarzyszyć mu w jego wyprawie. A teraz przyszła kreska na Matyska: Ralf wpadł w zasadzkę i chcąc nie chcąc musiał prosić mnie o pomoc. Gdyby nie grozą przejmujący łoskot upadającego ciała, który w ostatniej chwili usłyszałem przez telefon, uległbym prawdopodobnie nieszlachetnym uczuciom mściwej satysfakcji.
W czasie ostatniej doby Barney Maguire odniósł po długotrwałych wyczerpujących zapasach pierwsze zwycięstwo na gruncie Wielkiej Brytanji. Niewątpliwie siły jego są osłabione po uporczywej walce i nie zdając sobie z tego sprawy odda się beztrosko rozkosznemu uczuciu zwycięstwa. Taką właśnie noc wybrał Ralf na swą łupieską wyprawę. Cóż oznacza w takim razie ów fatalny upadek na ziemię, jeżeli Maguira nie było jeszcze w domu? Czyżby to może upadł sam bokser, któremu Ralf zadał jeden ze swoich ciosów? W takim razie cóż oznacza nacechowane paniczną trwogą wołanie Ralfa o pomoc?
Tego rodzaju pytania trapiły mnie przez cały czas w domu i na ulicy. Żadna inna myśl nie miała w tej chwili do mnie dostępu. Przedewszystkiem zanim można mieć wyobrażenie o rodzaju pomocy, której się chce udzielić komuś w potrzebie, należy znać rodzaj niebezpieczeństwa. Do dziś dnia przechodzi mnie dreszcz przerażenia na samo wspomnienie tego, jak nieopatrznie i bez zastanowienia uzyskałem wyjaśnienie dręczącej mnie zagadki. Mianowicie idąc za pierwszym impulsem, zajechałem wprost przed dom Maguira. Nie należy zapominać, że poprzedniego wieczora jadłem kolację w klubie wraz ze Swiggerem Moorisonem.
Naprędce ułożyłem sobie tych kilka słów, które miałem wyrzec w chwili, gdy mi ktoś będzie otwierał bramę. Wyobrażałem sobie wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, że tragiczne zakończenie naszej rozmowy telefonicznej spowodował niespodziewany powrót gospodarza i jego napaść na Ralfa. Przyszła mi zatem na myśl doskonała wymówka, aby powiedzieć Maguirowi, że założyliśmy się z Ralfem o to, który z nas wywinie się z nastawionej tajemniczej pułapki Maguira. Postanowiłem udawać szczerość i przyznać, że w tym tylko celu przywołał mnie Ralf telefonicznie do boksera, abym był świadkiem jego zwycięstwa. Jeżeli jednak rachuby moje miałyby mnie zawieść, w takim razie moje zachowanie się jest uzależnione od służącego, który zjawi się na moje dzwonienie. W każdym razie postanowiłem uczynić wszystko, aby uratować przyjaciela.
Na czasie do namysłu nie zbywało mi, ponieważ od dłuższej chwili dzwoniłem i dzwoniłem bez żadnego skutku. Tak schody, jak i przedpokój, do którego zaglądnąłem przez szparę do wrzucania listów, były nieoświetlone. Jedynie z pokoju, leżącego na końcu hollu, padał przez otwarte drzwi odblask światła. Był to pokój, w którym Maguire przechowywał swoje drogocenne trofea i w którym znajdowała się owa tajemnicza pułapka. W całym domu panowała zupełna cisza. Czyżby to było możliwe, aby zdołano w ciągu tych kilku chwil, które upłynęły od mojej telefonicznej rozmowy, zawlec Ralfa na najbliższy komisarjat policji? Cóż za myśl okropna! Mimo wszystko jednak nie straciłem nadziei i wbrew zdrowemu rozsądkowi dzwoniłem w dalszym ciągu. Nagle tok moich kotłujących się myśli przerwał turkot nadjeżdżającego powozu. Na ten niespodziewany widok przerażenie moje nie miało granic.
Turkot ustał tuż pod bramą, widocznie powóz zatrzymał się. Odwróciłem się nieznacznie, włosy stanęły ze strachu dęba na mojej nieszczęsnej głowie. Z wnętrza pojazdu wytoczył się z trudem rozczochrany bokser pod podwójną eskortą podochoconych przyjaciół. Ładnie się dostałem, nie ma co mówić! Wszyscy trzej przypatrywali mi się ciekawie przy blasku sąsiedniej latarni. Widok boksera czynił istotnie niesamowite wrażenie. Oko otoczone siną obwódką — pamiątka z ostatniego meczu — wargi spuchnięte również od ciosu przeciwnika, kapelusz zasunięty na tył głowy, krawatka pod samem prawem uchem. W jego towarzystwie znajdował się jego sekretarz, typowy yankes, oraz lśniąca od rozmaitych świecidełek kobieta, którą początkowo uważałem za mężczyznę, ponieważ ubrana była w męską zarzutkę i kapelusz.
Trudno mi powtórzyć te słowa, mimo, że ich zupełnie nie zapomniałem, któremi powitał mnie Barney Maguire, zapytując się, co tu robię o tej porze. Dzięki Morrisonowi, który nas ze sobą zapoznał, odpowiedziałem uprzejmie na jego interpelację i przypomniałem żeśmy się już niejednokrotnie widywali.
— Spodziewam się, że przypomina pan sobie Ralfa Rafflesa, wybitnego sportowca, który często przebywa w mojem towarzystwie. Za ostatniej naszej bytności u pana oglądaliśmy pańskie wspaniałe trofea i był pan na tyle uprzejmy, że zaprosił nas abyśmy przychodzili do niego o każdej porze dnia, lub nawet nocy po odbytych zawodach bokserskich.
Miałem właśnie zamiar dodać jeszcze, że spodziewałem się zastać tutaj Ralfa, z którym założyliśmy się w kwestji owej tajemniczej zasadzki. Na szczęście jednak udaremnił mój nieobliczony zamiar sam Maguire, który wyciągnął do mnie potężną dłoń i uścisnął mnie serdecznie, choć nieco nazbyt mocno.
— Nie, kochasiu, co też pan opowiada! — zawołał. — Bo to przyznam się panu, że uważałem pana za jednego z tych nocnych ptaszków, polujących na cudze dobro. Ale teraz, to sobie już całkiem dobrze przypominam. Gdybyś pan zawahał się i nie otworzył jadaczki migiem, jużby pan połknął swoje własne ząbki, kochasiu. Tak, tak, u mnie to już tak bez mitręgi. Ale teraz wejdź pan ze mną i łyknij pan wódeczki, aby mi pokazać, że — psia krew, a tam co nowego?!
W czasie naszego djalogu zdołał sekretarz otworzyć bramę, lecz nagle Maguire zatrzymał wchodzącego, chwytając go energicznie za kołnierz. Z pokoju na końcu korytarza padało światło aż na schody wąskiej sieni.
— Światło w mojej budzie! — mówił Maguire z irytacją. — A te przeklęte drzwi otwarte, mimo, że zamknąłem je przed odejściem, a nawet mam klucz w kieszeni! A to ci dopiero awantura, co? No, spodziewam się, żeśmy przynajmniej złowili jednego ptaszka. Moi państwo, poczekajcie chwilę i nie ruszajcie się z miejsca, ja sam zobaczę, co się tam święci!
Ociężała postać boksera przeszła na palcach aż do drzwi otwartych, robiąc wrażenie tresowanego słonia. Tam zaczął wymachiwać potężną ręką, niby kolbą karabinu, wykonując najbardziej prawidłowe ruchy bokserskie. Po upływie kilku sekund zaprzestał pojedynku wobec braku przeciwnika i z zadowoleniem zacierając ręce, trząsł się od śmiechu.
— Chodźcież, panowie! — zawołał z widoczną radością. — Przybliżcie się i przypatrzcie jednemu z tych przeklętych łotrów, jak to sobie leży na ziemi, niby przygwożdżony i nie może się poruszyć.
Łatwo sobie można wyobrazić uczucie, jakiego doznawałem w tej chwili! Pierwszy odważył się usłuchać wezwania swego szefa blady sekretarz, za nim podreptała trwożnie błyszcząca istota w sukni z papilotów, ja zaś omal że nie uległem pokusie ucieczki z tego niesamowitego domu aż tam, gdzie pieprz rośnie. Już na palcach wróciłem do drzwi, które stały otworem, lecz w tej chwili namyśliłem się i pozostałem. Muszę jednak wyznać ze wstydem, że na przestąpienie progu owego groźnego pokoju brakło mi już odwagi.
— No, wstawaj ty brudasie, ty drabie ordynarny! — wrzeszczał Maguire w swoim pokoju. — Niech mnie kaci porwą, jeżeli u nas w Ameryce znajdzie się bodaj jeden taki skończony bandyta! Ale się ptaszek złapał w sidła! Ani mi się śni zawalać moich pięści na twojej bandyckiej gębie. Gdybym jednak miał na nogach grube buciki, z przyjemnością jednem kopnięciem wygnałbym duszę z twego nędznego ciała!
Teraz i ja zdobyłem się wreszcie na odwagę, której nie potrzeba było znowu tak dużo i wszedłem za innymi do pokoju. W pierwszej chwili ja sam nie mogłem rozpoznać tego obrzydliwego indywiduum, które leżało na ziemi. Wszyscy obecni otaczali draba, którego odrażająca twarz nie była wprawdzie zmieniona przyprawioną brodą, lecz tak czarna, jak twarz kominiarza w czasie najintenzywniejszej pracy. Także ubranie to widziałem po raz pierwszy; było czarniejsze i bardziej poszarpane, aniżeli wszystkie jego „mundury“ do pracy, jakich kiedykolwiek używał. Zaznaczam, że w pierwszej chwili i ja nie byłem zupełnie pewny, czy straszny osobnik, leżący przedemną na ziemi, jest istotnie Ralfem. Lecz później przypomniałem sobie głuchy upadek, posłyszany przez telefon jako epilog rozmowy. A właśnie ów osobnik leżał tuż pod aparatem telefonicznym.
— Zna go pan może’? — zapytał mnie blady sekretarz, widząc że z ciekawością pochyliłem się nad owem indywiduum. Serce biło mi jak młotem.
— Skądże znowu! Chciałem się tylko przekonać, czy jeszcze żyje — odparłem, widząc, że to istotnie nieprzytomny Ralf leży na ziemi. — Lecz cóż na miły Bóg zaszło tutaj właściwie? — zapytałem z kolei.
— I ja chciałabym się dowiedzieć, co się tutaj właściwie stało — piszczała histerycznie niewiasta w papilotach, wystawiając kędzierzawo ufryzowaną głowę z za olbrzymiego wachlarza.
— Mojem zdaniem tylko mr. Maguire może zadecydować, czy możemy się dowiedzieć o tem, czy też nie — zauważył kategorycznie sekretarz.
Sławny mistrz boksu stał majestatycznie na dywanie perskim i rozkoszował się swym tryumfem, spoglądając z dumą wokoło. Była to dla niego chwila nazbyt słodka, aby opłaciło mu się zakłócić ją słowami. Pokój, w którym znajdowaliśmy się, był właściwie gabinetem do pracy, urządzonym bardzo wymyślnie i kunsztownie. Nic z jego otoczenia, nie zdradzało w nim zawodowego boksera, wyjąwszy jego samego, jego zachowania się i wulgarnego słownika, oraz jego muskularnej postaci i wystającej szczęki. Swego czasu oglądałem dokładnie jego mieszkanie i znałem także pokój, w którym obecnie rozgrywała się emocjonująca scena. Dama we flitrach spoczywała w olbrzymim fotelu, niby wielka ozdoba na choinkę, sekretarz stał oparty o biurko, zaś głowa boksera odcinała się ostro od wysokiej, nowej szafy na książki, wyłożonej drogocenną porcelaną i bronzami. Nabiegłe krwią oczy boksera błądziły z widoczną satysfakcją i rozkoszą doznanego tryumfu po stoliku z likierami i zatrzymały się kolejno na butelce, otoczonej kieliszkami oraz na drugiej butelce, tkwiącej w prześlicznym, rafinowanie wytwornym srebrnym pokrowcu.
— Czy to nie pyszny kawał? — zapytał wreszcie Maguire, przypatrując się nam kolejno i uśmiechając się nabrzmiałemi wargami. — Pomyśleć tylko, że wystarczyło nastawić sidła na ptaszka, a ten przeklęty gałgan wpadł w pułapkę, jak niepyszny! Panie hm... tego... panie pan — skierował się do mnie, kiwając swoją potwornie wielką głową — czy przypomina pan sobie, że gdy pan był u mnie razem z tym sportowcem, djabli go wiedzą, jak się tam nazywa, to wam opowiadałem, jak to już raz udał mi się taki kawał, że złapałem takiego łajdaka moim własnym sposobem? Aj, szkoda, że niema tutaj pańskiego przyjaciela, toby się dopiero napatrzył! To był morowy chłop z wiary, ten pański przyjaciel, bardzo mi się nawet podobał, tylko za dużo chciał wiedzieć; może miał jakieś swoje powody, kto go tam wie... Ale muszę panu wyjaśnić, na czem polega mój podstęp, przecież chciałbym się przed panem pochwalić że mam głowę nie od parady! Widzi pan tę flaszkę na stole?
— Właśnie przypatrywałam się jej z utęsknieniem — wtrąciła dama we flitrach. — Gdyby pan wiedział, jak się zdenerwowałam! Mógłby nas pan czem pokrzepić!
— Zaraz panią czemś pokrzepię — odparł Maguire. — Gdyby pani jednak miała apetyt na wódeczność w tej oto butelce, toby pani zaraz położyła się koło tego draba.
— Boże miłościwy! — zakrzyknąłem mimowoli, gdyż w tej chwili cała sytuacja stała mi się zupełnie jasną i odgadłem szatański plan boksera.
— Tak jest, mój panie — rzekł Maguire, który na szczęście widocznie nie zrozumiał znaczenia mojego okrzyku. — Moja pułapka, to tylko ta mała flaszka wódki z domieszką proszku nasennego, przeznaczona dla włamywaczy i drabów wszelkiego rodzaju. Ta oto butelka ze srebrną etykietą jest jedyną moją bronią przeciw nie pożądanym gościom, zaś druga, nie różniąca się od niej ani na jotę, zawiera trunek zupełnie normalny, takiegoż smaku i koloru, jak i wódka z proszkiem. Na noc zakładam etykietę na flaszkę z środkiem nasennym, który nabyłem od pewnego Indjanina za drogie pieniądze. Nie należy z tem żartować! Między dziesięcioma ptaszkami nocnymi niewątpliwie dziewięciu golnie sobie kieliszeczek dla nabrania odwagi przed zabraniem się do pracy. Do takich numerków należał także nasz gość, leżący oto przed nami na podłodze.
— Odnoszę wrażenie, że pańskie zabezpieczenie mogło jednak łatwo zawieść — odparł sekretarz. — Czy zbadał pan dokładnie zawartość pańskiego skarbca?
— Nie jeszcze, nie miałem na to czasu — rzekł Maguire, rzucając niespokojne spojrzenie na szafkę ze srebrem.
— W takim razie może pan sobie zaoszczędzić tego trudu — odpowiedział sekretarz, znikając pod okrągłym stolikiem i wyciągając z pod niego mały, czarny woreczek, który natychmiast rozpoznałem. Był to ten sam woreczek, który używał Ralf, udając się na większe polowanie.
Był tak naładowany, że sekretarz musiał użyć obydwu rąk, aby go podnieść i położyć na stole. Niezwłocznie wydobył z niego bezcenne skarby, jak wysadzany klejnotami pasek, ofiarowany bokserowi od stanu Newada, statuetkę Maguira ze srebra, oraz złotą cegłę pamiątkową od obywateli z Sakramentu.
Sam widok tak starannie strzeżonych skarbów oraz świadomość niebezpieczeństwa, które im groziło i odwaga złoczyńcy, wprawiły boksera w stan takiej wściekłości, że leżącą bezwładnie postać kopnął kilka razy z całej siły, zanim ja lub sekretarz mogliśmy temu przeszkodzić.
— Na miłość Boską, panie Maguire, niechże się pan nie zapomina! Ten człowiek jest bądź co bądź bezbronny i oszołomiony! — wykrzyknął blady z oburzenia sekretarz.
— A niech go wszyscy djabli porwą! Może Bogu dziękować, że wyszedł żywo i cało z tej opresji!
— Mojem zdaniem byłoby raczej wskazanem zatelefonować po policję.
— O, nie wcześniej, aż ja się sam z tym potworem obliczę! Chcę mu pysk sprać na galaretę! Wszystkie zęby powybijam mu tak wprawnie, że go nagła krew zaleje! A potem może sobie przyjść policja i do reszty dać mu ducha!
— Słowo daję, że mi się słabo robi! — narzekała wytworna dama w papillotach. — Gdyby się pan wreszcie zmiłował i pokrzepił moje nadwątlone siły jakiemś trunkiem, a przytem zaczął się delikatniej wyrażać!
— A kto pani broni napić się czegoś? — zapytał Maguire z właściwą sobie rubasznością. — Do wszystkich djabłów, a to co za nowa historja z telefonem?
Sekretarz ujął właśnie zwisającą na sznurku słuchawkę telefoniczną.
— Odnoszę wrażenie, że ten opryszek dzwonił jeszcze do kogoś, zanim padł bezwładnie na ziemię — rzekł sekretarz.
Tymczasem ja zwróciłem się z uprzejmą prośbą do nieznajomej damy, aby zechciała wypić cokolwiek.
— To bardzo prawdopodobne, że ta bezczelna bestja odważyła się na coś podobnego — piorunował Maguire. — Lecz nie zważajmy na tego opryszka, lecz napijmy się najpierw na powodzenie dobrej sprawy!
Teraz mnie ogarnął strach paniczny na myśl o tem, co grozi Ralfowi za chwilę. Gdybym nawet zdołał odsunąć od niego bezpośrednie niebezpieczeństwo, to i tak za chwilę policja ustali, do kogo on na ostatku dzwonił i nazwisko moje musiałoby być ujawnione. Ta właśnie okoliczność, że nie powiedziałem ani słowa o naszej rozmowie telefonicznej, musiałaby zgubić nas obydwóch. Zrobiło mi się ciemno w oczach na samą myśl o tem, że sprawa, która dotychczas poszła względnie gładko, mogła zahaczyć o taką drobnostkę. Dowody były nazbyt obciążające, aby można się było uwolnić z pod ich nawału. Mimo wszystko mogłem zakopać nas obydwu dłuższem przemilczaniem sprawy. Zacząłem więc mówić z tą nagłą determinacją człowieka, który nóż czuje na gardle.
— Ciekaw jestem, czy on przypadkowo do mnie nie dzwonił! — zawołałem, jak gdyby nagle tknięty nową i niespodziewaną myślą.
— Do pana, mój synku? — zapytał Maguire z obleśnym uśmiechem, trzymając kieliszek w dłoni. — Cóż u djabła mógł on o panu wiedzieć?
— Albo skąd do pana ta znajomość? — uzupełnił sekretarz pytanie swego szefa.
— Na razie nie wiem — odparłem z akcentem bezwzględnej szczerości w głosie, przeklinając w duchu moją pochopność do wyznań. — Lecz na chwilę przed udaniem się do pana telefonował ktoś do mnie i sądziłem, że to właśnie Ralf Raffles. Może pan sobie przypomina, że panu o tem już wspominałem, iż spodziewałem się zastać Ralfa u pana.
— Nie pojmuję jednak, w jakim związku może stać to pytanie z tym drabem, który się do nas włamał — rzekł sekretarz, wpijając we mnie wiercące spojrzenie.
— I ja nie zdaję sobie na razie z tego sprawy — odpowiedziałem nieśmiało, tracąc zwolna nadzieję, czy zdołam wyplątać się z tej matni. Cała moja nadzieja polegała chwilowo na widocznem zaufaniu sekretarza do mojej osoby i na nieprawdopodobnej ilości rumu, który wlewał sobie Maguire do wody sodowej.
— Czy rozmowa pańska została nagle przerwana? — zapytał sekretarz, sięgając po butelkę z wódką, podczas gdy my siedzieliśmy wszyscy dokoła stolika, w najlepszej zgodzie i harmonji.
— Właśnie... i to tak nagle, że nawet nie mogłem dowiedzieć się, kto do mnie telefonował. — Nie, dziękuję, nie piję alkoholu.
— Co? A to co znowu za nowa moda? To pan chce mi odmówić wypicia ze mną kieliszka wódki w moim własnym domu? — ryczał Maguire, podnosząc na mnie przekrwione oczy. — Miej się pan na baczności, kochanie! Tego nie czyni porządny człowiek!
— Jadłem kolację w klubie i wypiłem z musu bardzo dużo — usprawiedliwiałem się nieśmiało. — Nie jestem przyzwyczajony do nadmiaru alkoholu.
W odpowiedzi Maguire trzasnął o stół z całej siły swą potężną pięścią.
— No, daj pan spokój, mój gołąbku, pan mi się wcale podoba... Jeżeli jednak nie będzie pan chłopem z wiary, to koniec z naszą przyjaźnią.
— Dobrze, już dobrze — odpowiedziałem pospiesznie. — Jeżeli już koniecznie to być musi, to najwyżej jeden mały kieliszeczek.
Naturalnie sekretarz nie omieszkał w dowód serdeczności nalać mi podwójnej porcji.
— Ale dlaczego przypuszcza pan, że człowiek, który pana wołał do telefonu, musi być właśnie pańskim przyjacielem Rafflesem? — ciągnął dalej swoje nieubłagane śledztwo, podczas gdy Maguire wrzeszczał:
— Pij pan, pij prędzej! Do dna! — i opadł bezwładnie na krzesło.
— Już zasypiałem, gdy ktoś zawołał mnie niespodziewanie do telefonu — odparłem. — Mimowoli pomyślałem o Ralfie. Mamy zwyczaj, że prowadzimy telefonicznie długie rozmowy. Przytem chodzi tu o zakład...
Wprawdzie udawałem, że piję, lecz udało mi się jakoś postawić kieliszek nietknięty na stole. Potężna szczęka boksera opadła bezwładnie na biały gors koszuli. Równocześnie zauważyłem, że także nieznajoma dama zasnęła.
— Jakiż to zakład? — przerwał nagle moje obserwacje głos sekretarza. Mrugając nerwowo oczyma, przypatrywał mi się bacznie. Jednym haustem wychylił trzymany w ręku kieliszek.
— Założyliśmy się co do tej zasadzki, o której opowiadał nam Maguire — odpowiedziałem, przypatrując się sekretarzowi. — Ja obstawałem przy tem, że cała ta zasadzka to zwyczajna pułapka żelazna. Natomiast Raffles sprzeczał się ze mną, że to musi być coś innego. Kłóciliśmy się zawzięcie na ten temat. Raffles ciągle powtarzał, że to nie może być pospolita pułapka, ja jednak byłem odmiennego zdania. A teraz widzę, że Ralf miał rację. Ale pomysł był niezły i zasadzka bardzo sprytnie obmyślana! Teraz cała paczka siedzi uwięziona, z wyjątkiem mojej skromnej osoby!
Przy ostatnich słowach zciszyłem głos, lecz było to całkiem zbyteczne. Jeszcze kilka zdań wygłosiłem bez sensu, od tak, w koło Macieju, aby przekonać się, czy przemówienie moje nie wpłynie na sekretarza o tyle, aby zdołał otworzyć oczy. Okazało się jednak, że słowa moje wywierają na niego wpływ wręcz przeciwny. Głowa opadła na stół z silnym łoskotem, mimo to nie zdawał się odczuwać uderzenia. Był bezwładny, jak kłoda i nawet nie drgnął w chwili, gdy podsuwałem mu jego własne ramię pod głowę. Obok niego siedział Maguire i spał z głową opartą o sztywny gors koszuli, zaś dama w srebrzystej sukni spoczywała w fotelu, oddychając regularnie. Łuski jej lśniącej sukni migotały w świetle lampy. Wszystko troje zdawało się spać snem kamiennym; czy to było kwestją przypadku, czy też zaważył tu na szali wpływ trzeciej osoby, nad tem pytaniem nie miałem czasu się zastanawiać. Wystarczyło mi stwierdzić, że z ich strony nie grozi mi niebezpieczeństwo.
Wreszcie mogłem poświęcić uwagę Ralfowi. Jego sytuacja była właśnie tą odwrotną stroną medalu. Biedak spał tak twardo, jak i nieprzyjaciel — tego właśnie obawiałem się najbardziej. Łagodnie potrąciłem go raz i drugi, lecz nie dawał znaku życia. Potrząsnąłem nim zatem nieco silniej, na co on zareagował mruczeniem bez związku. Trwało to jeszcze kilka groźnych chwil, zanim oprzytomniał i począł mnie poznawać.
— Bunny! — wymamrotał, ziewając. Wreszcie uprzytomnił sobie swoją sytuację. A więc przyszedłeś mi na pomoc — rzekł tonem tak serdecznym i pełnym uznania, że, zadowolony, zaczerwieniłem się jak panienka. — Nie darmo liczyłem na ciebie. Czyżby oni jeszcze nie wrócili? W takim razie należy każdej chwili spodziewać się ich powrotu. — Szkoda tracić czasu.
— Nie, nie bój się, już oni tutaj nie wrócą, bo już oddawna siedzą wszyscy razem! — odparłem szeptem. Natychmiast Ralf podniósł głowę i własnemi oczyma ujrzał, co się święci. Całe trio spało snem kamiennym.
Ku mojemu zdumieniu Ralf był mniej zdziwiony tem, co ujrzał, aniżeli ja sam, który byłem naocznym świadkiem całego wydarzenia. Na twarzy jego zagościł uśmiech triumfu tak zwycięskiego, jak nigdy jeszcze. Uśmiech ten opromienił jego czarne, zamorusane sadzą oblicze. Najwidoczniej scena ta, która mnie wprawiła w takie zdumienie, nie była dla niego ani zagadką, ani niespodzianką.
— Jak dużo wypili mniej więcej? — zapytał szeptem.
— Maguire wypił 3 kieliszki, zaś sekretarz i ta pani po dwa.
— W takim razie nie musimy zachowywać żadnych środków ostrożności, bo i tak nas nie usłyszą. Śniło mi się, że ktoś trącił mnie w żebra, lecz to zapewne było prawdą.
Przytrzymując ręką bok, w który Maguire kopnął go poprzednio z całej siły i krzywiąc się z bólu, powstał zwolna.
— Kto z tej trójki zdobył się na ten postępek, nie trudno się chyba domyśleć! — odparłem. — Ale teraz bydle to ma za swoje! — W ostatniej pasji pogroziłem pięścią brutalnemu bokserowi pod samym jego murzyńskim nosem.
— Jest unieszkodliwiony aż do południa, o ile nie nadejdzie pomoc lekarska — rzekł Ralf. — Wątpię, czy udałoby się nam obudzić go teraz, gdybyśmy nawet chcieli to uczynić. Jak myślisz, ile tego szatańskiego trunku ja sam wypiłem? Zapewniam cię, że najwyżej łyżeczkę kawową. Przeczuwałem, że prawdopodobnie w jednej z butelek znajduje się narkotyk, lecz nie mogłem oprzeć się ciekawości, aby wypróbować na samym sobie, która butelka stanowi właściwą pułapkę. Gdy tylko przekonałem się, że to właśnie ta butelka z etykietą stanowi właściwe niebezpieczeństwo, przestawiłem je i zamieniłem etykiety, nie spodziewając się, że sam będę świadkiem tej całej komedji. Już w następnej chwili nie mogłem utrzymać otwartych oczu. Uprzytomniłem sobie wówczas, że trunek, którego skosztowałem, był aż na tyle zdradziecki, iż nawet taka odrobina mogła pozbawić mnie przytomności. Miałem teraz dwa wyjścia z sytuacji. Albo mogłem opuścić dom wraz z łupem, lecz w takim razie narażałem się na to, że w każdej chwili pierwszy lepszy policjant zaprowadzi mnie jako pijanego do najbliższego komisarjatu. Epilog takiego postępowania byłby dla mnie bardzo żałosny... Wołałem zatem zostać i...
— Więc dlatego zadzwoniłeś do mnie?
— Był to mój ostatni błysk przytomności, lecz pomysł istotnie doskonały. Co się później stało, o tem niemam najlżejszego wyobrażenia, ponieważ spałem jak zabity.
— Twój głos brzmiał istotnie tak, jak gdybyś spał na jawie. Teraz jednak mam wyjaśnienie zagadki i rozumiem wszystko doskonale.
— Nie pamiętam ani jednego słowa z naszej rozmowy, ani nawet, jak ona się zakończyła, Bunny.
— Nic dziwnego, zasnąłeś i upadłeś, zanim zdołałeś dokończyć rozmowy.
— Chyba tego nie mogłeś słyszeć przez telefon?
— I owszem, słyszałem najdokładniej, jak gdyby ze sąsiedniego pokoju. Myślałem jednak, że to Maguire przyszedł i uderzył cię tak mocno, że upadłeś.
Nigdy jeszcze Ralf nie przysłuchiwał się moim słowom z taką uwagą i zaciekawieniem. Przy ostatniem zdaniu wyraz jego twarzy złagodniał, z serdecznym uśmiechem uścisnął mnie przyjaźnie za rękę.
— Więc spodziewałeś się, że znajduję się w wielkiem niebezpieczeństwie, zaatakowany przez najsilniejszego boksera na całym świecie, a jednak przybiegłeś mi na pomoc, aby z mojej przyczyny wdać się w beznadziejną walkę z samym nawet Barney‘em Maguirem! Nawet Zygfryd, walczący ze smokiem, traci na bohaterstwie w porównaniu z tobą!
— To bynajmniej nie jest wyłącznie moją zasługą — przyczyna takiego postępowania jest zupełnie inna — odpowiedziałem, mając na myśli moją brawurową nierozwagę i sprzyjające mi szczęście. — Znasz przecież starego Morrisona? Właśnie dzisiejszego wieczoru jadłem z nim kolację w jego klubie i popijałem obficie winem.
Ralf pokiwał głową z dobrotliwym uśmiechem, w oczach jego jaśniało uznanie, które dla mnie było najmilszą nagrodą.
— To w moich oczach nie odgrywa żadnej roli, jak dużo wina wypiłeś do kolacji. In vino veritas, Bunny. Twoja junacka odwaga nie wymaga takiej zachęty, ani podniety. Nigdy nie wątpiłem w twoje męstwo, na przyszłość przyrzekam ci, że ani mi przez myśl nie przejdzie kiedykolwiek w nie wątpić. I teraz jestem przekonany, że jakoś sobie damy radę.
Na te zagadkowe słowa mojego przyjaciela twarz moja wydłużyła się z rozczarowania. Dotychczas myślałem, że już po naszym kłopocie, że wystarczy jedynie przejść poza próg mieszkania — i cała sprawa jest załatwiona. Nagle spojrzałem Ralfowi w oczy — i zrozumieliśmy się natychmiast. Patrząc na te trzy osoby, śpiące snem sprawiedliwych i nie przeczuwające, co się święci, uprzytomniłem sobie cały ogrom trudności, piętrzący się przed nami. Najkomiczniejsze było to, że nie przestałem ani na chwilę zdawać sobie sprawy z powagi sytuacji, jak długo cały ciężar wydobycia się z matni spoczywał na moich barkach. Skoro tylko usłyszałem głos Ralfa, wzięło górę przyzwyczajenie zwalania na niego odpowiedzialności i z pełnem zaufaniem zrzuciłem z siebie cały kłopot. Było to podświadome podporządkowanie się powadze i zaradności Ralfa, hołd, złożony instynktownie mojemu przewodnikowi. Wstydziłem się też porządnie, skoro z oczu Ralfa wyczytałem, że odgadł on moje nieme przyznanie się do niedołęstwa. Łagodnie wyjaśniał mi całą sprawę.
— Gdybyśmy to tak poprostu zabrali się i poszli sobie bez słowa wyjaśnienia, natychmiast siłą faktu musiałoby paść podejrzenie na ciebie. O ileby nawet udało ci się jakimś cudem zrzucić z siebie podejrzenie, to w takim razie zwróciłoby się ono bezpośrednio przeciw mnie. Ale na tem właśnie polega cała sztuka, aby nie dostali żadnego z nas, bo w takim razie nakryją nas obydwóch, jak amen w pacierzu. O ile chodzi o mnie, to cała sprawa jest mi najzupełniej obojętna.
Ze słów jego przebijał się szlachetny rozsądek. To jednak, co powiedział dalej, było już najszlachetniejszym altruizmem i wypływało z jego szczerej i bezwzględnej przyjaźni dla mnie.
— Wiesz dobrze, że moja osoba w tym wypadku nie odgrywa najmniejszej roli — ciągnął Ralf dalej. — Jestem sobie zwyczajnym, pospolitym rzezimieszkiem, który ucieka po dokonaniu kradzieży. Pomyśl jednak, jak wytłómaczyłbyś moją ucieczkę?
Wszak znają cię i dowiedzieliby się w ten sposób, że zeszedłeś na bezdroża. Obmyślmy zatem, co na naprzykład mogło się wydarzyć po ich zaśnięciu?
I przez chwilę uśmiechał się Ralf, marszcząc czoło, jak autor sensacyjnego romansu, który sam stara się rozwiązać stworzoną przez siebie zagmatwaną sytuację. Nagle czoło jego wypogodziło się i wygładziło, widocznie znalazł rozwiązanie zagadki. Twarz jego zajaśniała radością, mimo sadzy, która leżała na jego obliczu niby czarna maska.
— Mam, Bunny! Wiem, co powiesz! — zawołał uradowany. — Pamiętaj, że i ty piłeś wódkę z narkotykiem, tylko nie w takiej ilości, jak oni!
— Wybornie! To nawet o tyle odpowiada prawdziwemu stanowi rzeczy, że istotnie namawiali mnie usilnie do picia, lecz tłumaczyłem się, że nie lubię wódki i jeżeli już koniecznie być musi, to chyba bardzo mało.
— A więc istotnie uległeś wezwaniu — pouczał mnie Ralf — lecz wypiłeś tak mało, że pierwszy oprzytomniałeś. Tymczasem ja uciekłem, zabierając wszystkie trofea Maguira. Starałeś się wprawdzie obudzić ich z tego twardego snu, lecz nadaremnie. Brzmi to nietylko prawdopodobnie, lecz jest nawet istotną prawdą, o ile chodzi o ścisłość. Cóż zatem w takim wypadku wypadałoby ci uczynić? Co jest rzeczą jedynie możliwą, którą należy zrobić w takich okolicznościach? No, zastanów się, Bunny!
— Wezwać policję — wykrztusiłem bez wewnętrznego przekonania, ponieważ ewentualność ta bynajmniej mnie nie nęciła.
— W tym celu właśnie znajduje się telefon w pobliżu szafy ze skarbami Maguira — odparł Ralf. — Na twojem miejscu zawołałbym właśnie policję. — Tylko proszę cię, nie pokazuj, że się jej obawiasz, Bunny. Są to zazwyczaj najsympatyczniejsi ludzie na świecie, a to, co obecnie chcesz im mówić, znika zupełnie w zestawieniu z tem, ile ja im się dałem już we znaki. Zresztą zręcznie podane opowiadanie będzie miało pozory zupełnie przekonywującej prawdy. Tylko, że niestety w tej całej historji tkwi pewien niejasny punkt... —
— Masz na myśli, że mogliby wpaść na to, iż to ty właśnie po mnie dzwoniłeś?
— Nie przeczę, że to jest możliwe — rzekł Ralf w zamyśleniu. — Lecz, jak widzę, sprawa nie przedstawia się tak groźnie. Na szczęście zawiesiłem na czas słuchawkę.
— Właśnie, że i ja się tego obawiam, Ralfie — odpowiedziałem zaniepokojony. — Obawy moje są z tego względu uzasadnione, ponieważ zdradziłem im pewien szczegół. Muszę sprostować twe błędne mniemanie w sprawie słuchawki. Właśnie, że nie zdążyłeś jej na czas powiesić na swojem miejscu, wisiała nad tobą w chwili, gdyśmy się tu wszyscy zjawili. Właśnie oni zastanawiali się nad tem i tak logicznie powiązali fakty ze sobą, że w obawie, iż się wszystkiego domyślą, wołałem uprzedzić sytuację. Przyznałem się im, że przyszedłem tutaj dlatego, ponieważ ktoś zatelefonował do mnie, a nawet powiedziałem im, że przypuszczałem, iż ty to uczyniłeś.
— Ależ Bunny, to chyba niemożliwe!
— Powiedz mi zatem, co miałem uczynić w mojej opresji? Musiałem wyrazić przypuszczenie, że uczynił to któryś z moich znajomych, a widziałem, że i tak nie poznają ciebie. Zblagowałem zatem bajeczkę o naszym zakładzie co do formy zasadzki Maguira, to znaczy, na czem ona polega. Mój drogi, przecież ty nawet nie wiesz, jak ja się tutaj dostałem, lecz i teraz nie mam czasu, aby cię o tem poinformować. Na samym początku naszej rozmowy zapowiedziałem im, że spodziewałem się ciebie tutaj zastać. Musiałem to uczynić na wypadek, gdyby cię mieli poznać. I właśnie do tej zapowiedzi nadawała się doskonale powiastka o zakładzie i o telefonie od ciebie.
— Spodziewałem się — odparł Ralf z uznaniem, które było najpiękniejszą nagrodą za moje znalezienie się i przytomność umysłu.
— Ja sam nie wymyśliłbym niczego lepszego... Wybacz, mój kochany, jeżeli powiem ci szczerze, że w calem twojem życiu nie zdobyłeś się jeszcze na tak przezorny i sprytny postępek. Proszę cię, skończ raz na zawsze z tem przypominaniem owego nieszczęsnego ciosu w głowę. Dzisiejszy twój czyn wymazuje raz na zawsze ten fatalny wieczór z mojej pamięci. Najgorszy w tej całej aferze jest fakt, że jeszcze tak dużo mamy do obmyślenia i do zrobienia, a tu czas nie pyta i nagli!
Bez słowa wyjąłem z kieszeni zegarek i pokazałem go Ralfowi. Była godzina 3 nad ranem i za godzinę niespełna można było spodziewać się świtu. Nagle Ralf zerwał się, widocznie powziął jakiś plan.
— Jedna jest tylko droga do naszego ocalenia — wyrzekł — a mianowicie musimy sobie wzajemnie zaufać i podzielić się pracą, która nas czeka. Zadzwonisz więc na policję, resztę już mnie pozostaw, zaraz pomyślę nad tem, co mamy uczynić.
— Weź jeszcze i to pod uwagę, że na razie nie uwzględniłeś w swoich rachubach tego, co oni pomyślą o tobie, jeżeli w ostatniej chwili mogłeś telefonować do mnie. Pamiętaj, że Maguire uważa mnie za człowieka nieskazitelnego!
— Nie, Bunny, jeszcze nie pomyślałem nad uwzględnieniem tego, ale mam nadzieję, że coś mi wreszcie wpadnie na myśl. Mamy wszak czas do namysłu. W każdym razie nie wysilaj się przyjacielu, zwalniam cię w dawaniu wyjaśnienia w tej sprawie. A nawet powiem ci prawdę, że gdybyś ty udzielał informacyj, to podejrzenia musiałyby się przeciw tobie skierować.
— Masz słuszność, Ralfie — przytaknąłem.
— Jeżeli masz zamiar mi zaufać i polegać na mnie, wierząc, że pomysłowość moja nie zawiedzie nas — o ile to możliwe, jeszcze przed nastaniem dnia, a w każdym razie wówczas, gdy nadejdzie właściwa chwila — to przestań się niepokoić. Nie pozostawię cię własnemu losowi, Bunny. Powinieneś sam sobie zdawać z tego sprawę, że po tem, co zaszło tej nocy, byłbym ostatnim szują, gdybym kiedykolwiek nie przyszedł ci w potrzebie z pomocą.
W ten sposób sprawa była naogół omówiona. Bez słowa uścisnąłem mu rękę i stanąłem na straży przy uśpionych, podczas gdy Ralf poszedł na górne piętra. Dopiero później dowiedziałem się, że na poddaszu przebywała wówczas służba, a także w suterenach mieszkał lokaj, który usłyszał kroki Ralfa. Na szczęście ludzie Maguira przyzwyczajeni byli do nocnego trybu życia swego pana. Odbywały się tam orgje pijackie tak skandaliczne i hałaśliwe, że w danej chwili ukazanie się służącego byłoby dla chlebodawcy nieco kompromitujące. Zapewne lokaj ów słyszał także Ralfa, gdy ten wychodził. Co prawda Ralf nie bardzo przestrzegał zachowania środków ostrożności. Sam sobie otworzył bramę, i, jak mi później opowiadał, pierwszym człowiekiem, którego spotkał na ulicy oko w oko, był policjant. Ralf z zimną krwią powiedział mu „dzień dobry“ — powierzchowność jego nie budziła podejrzeń, ponieważ przed opuszczeniem mieszkania Maguira umył się starannie i ubrał w jego futro i kapelusz. W tem przebraniu mógł nawet zjawić się w klatce lwa — to znaczy nawet na komisarjacie policji. Gdyby jednak policjantowi zachciało się zrewidować jego kieszenie, byłby naprawdę zdumiony. W jednej kieszeni miał złotą cegłę pamiątkową od miasta Sacramento, w drugiej srebrną statuę Maguira, zaś dokoła pasa okręcił się łańcuchem, wysadzanym klejnotami, darem Stanu Nevada dla słynnego boksera.
Rola, którą obarczył mnie Ralf, wkrótce po szarym brzasku dnia zaczęła mi nieco ciążyć i denerwować. Zapomniałem objaśnić, że umówiliśmy się z Ralfem, iż położę się na pół godziny koło całej śpiącej trójki i będę udawał upojonego. Dopiero rano miałem zaalarmować domowników i policję. Zaledwie się położyłem, gdy wtem Barney Maguire stracił nagle równowagę i runął śpiący na ziemię. Na szczęście ani sam się nie obudził, ani też nie obudził nikogo z obecnych. Nagły przestrach spowodował, że serce moje zaczęło walić jak młotem. Trwało to dłuższą chwilę, zanim się uspokoiłem.
Zaczęło dnieć na dobre, gdy uznałem za stosowne zaalarmować dzwonieniem cały dom i policję, po którą niezwłocznie zatelefonowałem. W ciągu kilku minut mieszkanie natłoczone było służbą w negliżach, policją, oraz lekarzami. Przynajmniej tuzin razy powtarzałem moją ułożoną z góry historję, wreszcie brakło mi już sił, zwłaszcza, że głód dawał mi się porządnie we znaki. Bajeczka ta musiała jednak brzmieć bardzo prawdopodobnie i logicznie, mimo, że nie znalazła jeszcze potwierdzenia u właściwych bohaterów dramatu, którzy jeszcze spali. Wreszcie pozwolono mi opuścić mieszkanie, lecz zapowiedziano mi, że będę wezwany w celu złożenia bliższych zeznań, gdy tylko zajdzie potrzeba. Policja miała nadzieję ująć złoczyńcę jeszcze tego samego dnia i ja to właśnie miałem stwierdzić jego identyczność.
Pojechałem wprost do mojego mieszkania. Przed domem spotkałem portjera, który pomagał mi wysiąść z dorożki. Oblicze jego miało wyraz takiego przerażenia, że natychmiast domyśliłem się dotyczącej mnie katastrofy.
— Proszę pana, stało się nieszczęście! Tej nocy włamano się do pańskiego mieszkania i obrabowano je doszczętnie! — zawołał.
— Co!! Złodzieje w mojem mieszkaniu! — zawołałem przerażony. — Ze zgrozą uprzytomniłem sobie, że to, co stało się ich łupem, mogło w wysokim stopniu obciążyć przed policją tak mnie, jak i Ralfa.
— Drzwi wyważono sztabą żelazną — opowiadał portjer. — Mleczarz pierwszy zauważył kradzież. Obecnie przebywa policjant w pańskiem mieszkaniu.
Boże mój, co za fatalny zbieg okoliczności! Policja, rewidująca moje mieszkanie! Nawet nie czekałem na windę, lecz niezwłocznie pobiegłem na górę, biorąc po kilka schodów na raz. Umundurowany intruz notował coś skrzętnie w grubym notesie, maczając ołówek w ustach. Na razie nie przestąpił jeszcze progu pokoju, lecz opisywał stan wyłamanych drzwi. W zdenerwowaniu przebiegłem pędem koło niego. Któż opisze moje przerażenie, gdy zastałem opróżnioną komodę, w której przechowywałem moje skarby, zaś zamek wyłamany!
— Skradli panu przedmioty wartościowe? — pytał policjant, stając niespostrzeżenie tuż za mną.
— Tak jest, stare srebro rodzinne — odpowiedziałem zgodnie z prawdą, lecz nie objaśniłem go, że rodzina, od której pochodziło srebro, nie była moja. Nagle zaświtała w moim zaćmionym wypadkami umyśle właściwa prawda. Zauważyłem, że nie ukradziono mi niczego wartościowego, prócz srebra, natomiast w mieszkaniu panował nieład nie do opisania. Zwróciłem się do portjera, który przyszedł za mną na górę.
— Postaraj się pan jakimkolwiek sposobem, aby ten bałwan policjant zniknął stąd jak najprędzej — szepnąłem. — Sam udam się do Scotland Yard. Powiedz pan żonie, aby uporządkowała moje mieszkanie przez czas mojej nieobecności i postaraj się pan, aby naprawiono zamek mieszkania, jeszcze zanim wrócę. W tej chwili odchodzę.
Tak też uczyniłem, lecz nie pojechałem na policję. Jak się czytelnik domyśli, dałem szoferowi adres Ralfa. On sam otworzył mi drzwi. Wyglądał nader wesoło, świeżo i rzeźko. Trudno określić słowami, jaki był czarujący: w wytwornem sportowem ubraniu, roześmiany, pogodny, podobny do tego marcowego wiosennego dnia, jak jego brat rodzony.
— Co u licha wpadło ci na myśl, aby wypróbować twojej sztuki na mojem mieszkaniu? — zapytałem, będąc już w pokoju.
— Było to jedynie możliwe wyjście z naszej sytuacji — odparł, częstując mnie papierosem. — Gdy tylko znalazłem się na ulicy, wpadłem na ten pomysł i niezwłocznie go zrealizowałem.
— Wiesz Ralfie, że ciągle jeszcze trudno mi sobie to uprzytomnić.
— Zastanów się nad tem, Bunny: kto mógł mieć w tem interes, aby usunąć telefonicznie kawalera z jego mieszkania i to w nocnej porze?
— A właśnie ten telefon od ciebie był jedynym słabym punktem naszego tłumaczenia.
— Powiedziałem ci przecież Bunny, że myśl ta wpadła mi bezpośrednio po wyjściu z domu Maguira. Otóż włamywacz, który obrabował boksera, podszył się pod moje nazwisko i wywołał cię telefonicznie w tym celu, aby następnie mógł także u ciebie dokonać bezkarnie włamania. Przecież to jasne, jak słońce i policja musi w to uwierzyć.
Ralf był widocznie zadowolony ze swojej kombinacji, ponieważ uśmiech radosnego tryumfu rozjaśniał jego oblicze.
— Wytłumacz mi Ralfie, dlaczego właśnie na mnie musiał paść wybór tego mniemanego włamywacza?
— Mój drogi Bunny, trzeba także policji pozostawić nieco żeru dla jej fantazji. W odpowiedniej chwili jednak pomożemy jej kilkoma objaśnieniami rozwikłać węzeł zagadki. Przypominam sobie, że Maguire zaprosił nas do swego mieszkania po raz pierwszy o północy bezpośrednio po wspólnej kolacji w „Imperjału“, gdzie go poznaliśmy. Czy pamiętasz, jak wówczas zatelefonował do swojego służącego, aby przygotował dla nas małą zakąskę. Idąc do niego, rozmawialiśmy przeważnie o dobrodziejstwie instalacji telefonicznej. Wówczas Maguire chwalił się z posiadania drogocennych trofeów, a ty, pragnąc upokorzyć jego pychę, chwaliłeś, się również, jakie wartościowe zabytki masz zamknięte w twojej szafie w mieszkaniu. Nic logiczniejszego, jak to, że ktoś chodził wówczas za nami i podsłuchał naszą rozmowę. I dlatego tak on, jak i ty staliście się tej samej nocy ofiarami zachłanności tego samego bandyty.
— Sądzisz, istotnie, że policja zadowoli się takiem tłumaczeniem?
— Jestem tego najzupełniej pewny drogi Bunny, a nawet nie przypuszczam, aby zachodziła konieczność składania tego rodzaju objaśnień.
— W takim razie pozwól, że zapalę sobie jeszcze jednego papierosa i pojadę do Scotland Yard.
Ralf załamał dłonie, spoglądając na mnie ze zdumieniem i podziwem.
— Do Scotland Yard! Bunny, czyż być może?
— Muszę przecież dać fałszywy opis rzeczy, które zostały mi tej nocy skradzione.
— Fałszywy opis! Bunny, jesteś genjalny!... Oświadczam ci, że prześcignąłeś mistrza i że się już niczego odemnie nie nauczysz. Był czas, w którym nie pozwoliłbym ci ruszyć się bezemnie, lecz po ostatniej nocy, w której się tak dzielnie spisałeś, zaufam ci zupełnie i nie zawaham się przed powierzeniem ci najodpowiedzialniejszej nawet sprawy.
Przyznam się, że słowa mojego przyjaciela sprawiły mi tym razem prawdziwą przyjemność i napawały mnie szczerą dumą.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Ernest William Hornung i tłumacza: Maria Manberowa.