Włamywacz Raffles mój przyjaciel/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Włamywacz Raffles mój przyjaciel |
Podtytuł | Powieść awanturnicza |
Wydawca | Nakładem "Ilustrowanego Kuryera Codziennego" |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Zakł. Graf. "Ilustr. Kuryera Codz." |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | Maria Manberowa |
Tytuł orygin. | A Thief in the Night:
A Bad Night |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Zbliżał się wkrótce termin pewnego wesela, którem interesowaliśmy się potajemnie wraz z Ralfem. Narzeczona mieszkała u swojej niedawno owdowiałej matki, w starym domu nad brzegiem Moli, prowadząc cichy i jednostajny tryb życia. Narzeczony należał do znanej i zamożnej rodziny, którą, podobnie, jak rodzinę oblubienicy, żywiła od stuleci ta sama żyzna podmiejska ziemia. Ze wszystkich stron nadeszła dla narzeczonych taka moc drogocennych upominków ślubnych, że wystawione na pokaz gości zaproszonych, stanowiły istną fortunę. Zaangażowano nawet specjalnego detektywa, celem strzeżenia skarbów i zaasekurowano je przeciw kradzieży. W jaki sposób zdołał Ralf zdobyć te wszystkie wiadomości, nie mogę już dzisiaj powiedzieć. Wiem tylko tyle, że okazały się zupełnie ścisłe aż do najdrobniejszych szczególików. Chwilowo jednak nie bardzo interesowałem się tą całą sprawą, ponieważ Ralf zapewniał mnie, że jest to zadanie, nadające się do wykonania tylko dla jednego człowieka, którym naturalnie chciał być on sam. Dopiero w ostatniej chwili zmieniła się sytuacja, ponieważ Ralf został wybrany do reprezentacyjnej drużyny krokietowej, jako członek słynnej „Jedenastki“. Mecz ten miał zadecydować o mistrzostwie Anglji w krokiecie.
Natychmiast zorjentowałem się w sytuacji i powziąłem pewien zamiar. Postanowiłem skorzystać ze sposobności i przeskoczyć kilka szczebli w mojej karjerze włamywacza, wykazując moc zdolności w tym kierunku. Już od kilku lat Ralf nie miał sposobności przysłużyć się ojczyźnie na polu sportowem i nawet nie spodziewał się tego zaszczytu, że zaproszą go do wzięcia udziału w rozgrywce reprezentacyjnej. Radości jego nie umniejszała nawet kolizja, w jakiej się znajdował ze względu na planowaną imprezę. Datę meczu ustalono na trzeci czwartek, piątek i sobotę lipca, zaś tamto drugie przedsięwzięcie miało być wykonane we czwartek wieczór, w dniu następującym po uroczystości wesela w East Moseley. Ralf musiał zatem zdecydować się między jedną a drugą emocją. Tym razem wyjątkowo pomogłem mu w powzięciu decyzji. Przekonywująco i logicznie wyjaśniłem mu, że podejmuję się zastąpić go przynajmniej na mniej zaszczytnej placówce włamywacza. Zaapelowałem do jego patriotyzmu, błagając go we własnem i ojczyzny imieniu, aby godnie sprostał swoim obowiązkom.
Jak już wyżej wspomniałem, argumenty moje znalazły tym razem posłuch. Raffles telegraficznie zawiadomił członków drużyny „Jedenaistki“, że przyjmuje zaproszenie. Odpowiedź jego nadeszła do klubu w wilję rozgrywki. Niezwłocznie udaliśmy się do Esher i przestudjowaliśmy jak najdokładniej każdy cal terenu operacyjnego, używając metody właściwej wyłącznie Ralfowi. O godzinie 6-ej wieczorem otrzymałem jeszcze ostatnie wskazówki działania od mojego przyjaciela, oczekującego w wagonie jadalnym sygnału odjazdu pociągu.
— Musisz mi przyrzec to jedno, drogi Bunny, że nie weźmiesz ze sobą rewolweru — przekonywał mnie szeptem Ralf. — Oto masz moje klucze. W jednej z szuflad biurka znajdziesz doskonały straszak najnowszego systemu. W ostatecznym razie zabierz go na wyprawę, choć znając ciebie, mam poważne obawy, że i tym instrumentem gotów jesteś uśmiercić jakiegoś niewidocznego wroga. A nie zamień go przypadkiem z prawdziwym, starym rewolwerem, który tam również spoczywa w zapomnieniu.
— O cóż ci chodzi?... Ryzykuję wszakże jedynie własną głowę! — odparłem również przyciszonym głosem. — Nie obawiaj się Ralfie; cokolwiekby się stało, ciebie napewnie nie wciągnę w matnię. Przekonasz się, że wywiążę się z zadania ku pełnemu twemu zadowoleniu, lepiej nawet aniżeli się spodziewasz i że można mi śmiało powierzyć od czasu do czasu jakąś bardziej odpowiedzialną misję. W przeciwnym razie pragnę się przekonać, na czem polega twój brak zaufania do mnie i przyczyna niepowodzeń.
Postanowiłem niezłomnie wykorzystać tym razem prawo spółki i wprowadzić w czyn moje pogróżki. Zły i zniecierpliwiony odwróciłem się na obcasie, podczas gdy Ralf opuszczał dworzec, ukazując mi zdziwione oblicze z okna szybko uciekającego pociągu. W jego wzniesionych brwiach i przenikliwem spojrzeniu malowała się troska o moje bezpieczeństwo, lecz właśnie jak na przekór opanowało mnie dziwne beztroskie uczucie pewności siebie. — Oto nareszcie nadarzyła się długo wyczekiwana sposobność, aby wykazać memu przyjacielowi, jak bardzo mnie nie doceniał. Szalony gniew ogarniał mnie na myśl o tem, że Ralf nie miał zaufania do mojej odwagi ani panowania nad sobą. Wszak nigdy jeszcze nie zdarzyło się, abym go zawiódł w stanowczej chwili! Nie opuszczałem go nigdy, ani w doli, ani w niedoli. Niejednokrotnie znajdowaliśmy się w tarapatach, lecz śmiało rzec mogę, że nieustraszenie spoglądałem niebezpieczeństwu w oczy i pod tym względem bynajmniej nie ustępuję Ralfowi. Byłem jego prawą ręką, a jednak Ralf nigdy nie poniżył naszej przyjaźni do tego stopnia, aby zepchnąć mnie do roli narzędzia. Tym razem jednak nie chciałem odegrać ani biernej roli jego adlatusa, ani też wykonawcy jego rozkazów. Nareszcie przyszła chwila, w której miałem zagrać pierwsze skrzypce i nawet dzisiaj jeszcze czułbym się szczęśliwym na myśl, gdybym wiedział, czy Ralf uświadamiał sobie, z jak bezgraniczną satysfakcją przygotowałem się do zagrania tej nowej roli.
Nazajutrz pierwszy wypadłem z pociągu, przepełnionego o tej porze publicznością teatralną i pobiegłem w stronę posiadłości w Esher. Noc była ciemna i parna. Ulica ta do dnia dzisiejszego jest ciemna i pusta, mimo, że dotarł już i do tych przedmieść ruch budowlany. Pierwsza mila ciągnie się przez wąską aleję, tworzącą w lecie istny tunel z liści. — Przez cały czas nie padł na drogę ani jeden promyk światła z okna lub latarni. Naturalnie, na tym odcinku drogi wmawiałem sobie, że prześladuje mnie jakiś niewidoczny nieprzyjaciel. Zwolniłem zatem kroku, lecz jak mi się zdawało, mój prześladowca uczynił niezwłocznie to samo. Przyspieszyłem kroku — i usłyszałem za sobą również przyspieszone stąpanie tajemniczego towarzysza. Otarłem pot z czoła i ponowiłem próbę. Wkrótce jednak nabrałem przekonania, że ulegałem przez cały czas złudzeniu i że słyszałem jedynie odgłos własnych kroków. Istotnie natychmiast, skoro tylko dostałem się na właściwą drogę, echo zagadkowych kroków ustało, a na gościńcu nie zauważyłem nikogo. Zbadałem dokładnie drogę, którą miałem przebyć, co udało mi się zupełnie gładko, wyjąwszy małej przygody. Mianowicie gdy przeszedłem most na Moli i miałem właśnie skręcić na lewo, niespodziewanie stanąłem oko w oko z policjantem, kroczącym cicho na gumowych podeszwach. Natychmiast udało mi się opanować mój przestrach. Uważałem za stosowne zagadać mego przeciwnika tytułem „pana inspektora“, lecz spotkanie to naraziło mnie na nałożenie drogi o kilkaset kroków, zanim przedostałem się na właściwą drogę.
Wreszcie wślizgnąłem się przez furtkę ogrodową na nieoświetlony, rosą wieczorną okryty gazon. — Spacer nocny w pośpiechu i zdenerwowaniu rozgrzał mnie i wyczerpał, też z prawdziwą rozkoszą rzuciłem się na ławkę pod rozłożystem drzewem, którego cień zaciemniał jeszcze bardziej nieprzebitą ciemność nocy. Odpocząłem chwil kilka, poczem rozsznurowałem buciki, celem zaoszczędzenia czasu i raz jeszcze uprzytomniłem sobie program zamierzonego postępowania z opanowaniem nerwów, które miało być godne mojego mistrza i przyjaciela. Dzisiaj dopiero dochodzę do przekonania, że moja zimna krew była sztuczna i tem się różniła od chłodnej decyzji Ralfa, czem różni się każde naśladownictwo od wrodzonego genjuszu. Małpowanie Ralfa posunąłem do tego stopnia, że zapaliłem zapałkę, pocierając ją o spodnie i zapaliłem papierosa, w ten sposób wmawiając w siebie samego zimne zrównoważenie i opanowanie sytuacji. Nawet Ralf, jak sądzę nie miałby w takiej chwili odwagi. Mnie jednak zależało specjalnie na tem, abym mógł się potem pochwalić mojem bohaterstwem. Istotnie odczuwałem w tym krytycznym momencie dreszcz emocji, mile łechtający moją miłość własną. Nie doświadczałem żadnej trwogi, a raczej ciekawość, jakie wyjście będzie miała ta bądź co bądź denerwująca sytuacja. Z pewną niecierpliwością oczekiwałem walki i wreszcie nie mogłem doczekać się epilogu dzieła zamierzonego i wysiedzieć spokojnie tak długo, jak początkowo postanowiłem, co nawet było nieodzowne dla imprezy. Wreszcie zdecydowałem się zgasić papierosa na wilgotnej murawie i zamierzałem zdjąć obuwie, aby przejść cichaczem przez wysypaną żwirem drożynę ogrodową, prowadzącą do cieplarni, gdy w tem powstrzymał mnie jakiś szmer tajemniczy. Było to jak gdyby tłumione sapanie gdzieś w pobliżu. Stanąłem jak wryty; postać moja musiała zapewne uwidocznić się na tle trawnika, oświetlonego teraz jasnem światłem księżyca, ponieważ zostałem zauważony. Jakiś chrapliwy głos odezwał się ostro z okna na pierwszem piętrze:
— Kto u licha kręci się tam na dole!
— Jestem tajnym agentem, przysłanym przez towarzystwo ubezpieczeń dla ochrony podarków ślubnych — odpowiedziałem pewnym głosem.
Nie zawahałem się się ani sekundy nad odpowiedzią. Była ona obmyślana i przygotowana przez Ralfa na wypadek tego rodzaju przeszkody w działaniu.
Powtórzyłem zatem wyuczoną lekcję. W oknie panowało przez chwilę milczenie, przerywane jedynie niesamowitem sapaniem mojego interlokutora.
— Nie pojmuję, w jakim celu przysłano pana tutaj. Policja miejscowa czuwa chyba dostatecznie nad nami — wyrzekł wreszcie sapiący nieznajomy. — Każdej chwili spodziewamy się przybycia przedstawicieli władzy.
— Wiem o tem, mr. Medlicott — odparłem na własną odpowiedzialność. — Przed chwilą spotkałem jednego z policjantów na rogu ulicy i on mnie o tem poinformował.
Serce waliło mi jak młotem. Nareszcie postępowałem samodzielnie, nie według wyuczonych na pamięć otrzymanych od Ralfa wskazówek.
— Czyżby to on powiedział panu, jak ja się nazywam! — zapytał mnie nieufnie nieznajomy, sapiąc dalej jak miech kowalski.
— Nie, powiadomiono mnie o tem, zanim mnie tutaj wysłano — odpowiedziałem. — Przykro mi jednak, że mnie pan zauważył. Moje przybycie miało stosownie do praktykowanych u nas zwyczajów pozostać w tajemnicy dla domowników, aby nikogo nie inkomodować. Polecono mi nadzorować okolicę domu, lecz w zapale wypełnienia obowiązku jak najdokładniej zaszedłem może nieco zbyt daleko. Jeżeli pan sobie życzy, to proszę oświadczyć mi to bez skrupułów, a cofnę się na moje właściwe stanowisko.
Był to mój pomysł, którego wynik wzmocnił jeszcze zaufanie we własne siły i inicjatywę.
— Ależ bynajmniej — odparł młody Medlicott z pewnego rodzaju akcentem drwiny w głosie. — Właśnie przed chwilą przebudził mnie atak nieznośnej astmy i prawdopodobnie do świtu będę zmuszony przesiedzieć w fotelu, męcząc się z powodu duszności. Może pan zechce odwiedzić mnie i spełniając dzieło miłosierdzia, pełnić zarazem poruczony panu obowiązek. Nie, niech się pan wstrzyma jeszcze, w tej chwili zejdę na dół i wpuszczę pana do środka.
Było to zawikłanie sytuacji, którego nawet wszystko wiedzący i przeczuwający Ralf nie byłby absolutnie przewidział! Grać narzuconą mi okolicznościami rolę w ciemności, na zewnątrz domu, nie było wcale rzeczą trudną, lecz kontynuować tę scenę oko w oko z przeciwnikiem, wewnątrz domostwa, zmieniało gruntownie postać rzeczy i mogło spowodować groźne komplikacje. Wprawdzie celowo zjawiłem się na miejscu działania w płaszczu i kapeluszu tajnego ajenta policji, lecz, jak dobrze wiedziałem, ani mój wygląd, ani też zachowanie nie przypominało w niczem typu wywiadowcy. Pozatem zdawałem sobie z tego sprawę, że moje wahanie się, aby przestąpić na zaproszenie pana domu mieszkanie, w którem, jak poprzednio zaznaczyłem, miałem poruczone strzec drogocennych upominków przed apetytem niepowołanych amatorów, musiało wzbudzić nieufność. Przytem nie wolno mi było nazbyt skwapliwie skorzystać z zaproszenia, aby nie zdradzić się, że dostanie się do owego domu było właśnie celem moich odwiedzin. Refleksje te zadecydowały o mojem postępowaniu i po krótkim namyśle postanowiłem stawić czoło niebezpieczeństwu.
Widocznie dom nie posiadał oświetlenia elektrycznego, ponieważ wkrótce usłyszałem w pokoju, przylegającym do cieplarni trzask zaświeconej zapałki. Otwarte okno ukazało swą czeluść niby rama, nie wypełniona obrazem, po ścianach i suficie pokoju przesuwał się gigantyczny cień Medlicotta. W tej chwili wpadło mi na myśl, że byłoby na czasie zawiązać sznurowadła moich bucików. Wreszcie po dłuższej chwili oczekiwania ukazało się na tle staroświeckich szybek bocznych drzwi wchodowych migotliwe światło świecy. Drzwi otworzyły się i na ich tle zobaczyłem nędzną, litości godną postać, trzymającą świecę na wysokości naszych twarzy.
Wielokrotnie zdarzyło mi się spotykać starców, którzy zachowali wygląd mężczyzn w najlepszych latach, lub przeżytych młodzieńców o starczym wyglądzie, lecz po raz pierwszy w życiu spotkałem młodzieńca, pochylonego jak dziewięćdziesięcioletni starzec. Nieszczęśliwy oddychał z najwyższym trudem, każda chwila groziła mu uduszeniem. Znużenie pochylało biedną ofiarę astmy to w tę to w ową stronę, przyczem rzęził, jak gdyby lada chwila miał przenieść się na tamten świat. Mimo wszystko przez dłuższy czas przyglądał mi się w milczeniu, widocznie egzaminując mnie wzrokiem, wreszcie zdecydował się powierzyć mi światło.
— Nie powinienem był schodzić na dół... To mi... zaszkodziło... Wyjść na górę — będzie jeszcze gorzej — wykrztusił ze siebie urywanym głosem. — Musi mi — pan — podać — ramię. Zgoda! To pięknie. Nie jestem — tak chory i bezsilny, jak — wyglądam. Mam na górze w kredensie — doskonałą wódkę. Upominki znajdują się — w największym porządku. Gdyby miało coś zajść, to — w każdym razie — łatwiej będzie panu opanować sytuację — wewnątrz domu, niż z ogrodu. No — nareszcie — dziękuję panu. Proszę zachowywać się możliwie spokojnie — moglibyśmy zbudzić matkę.
Zanim wyszliśmy na pierwsze piętro, upłynęło kilka minut czasu. Na wąskich stopniach było zaledwie tyle miejsca, abym mógł podać mojemu przewodnikowi ramię, drugą ręką wspierał się na poręczy schodów. W ten sposób posuwaliśmy się krok za krokiem, odpoczywając na każdym stopniu, wreszcie na piętrze po wyczerpującej walce z astmą, dostaliśmy się do przestronnego pokoju bibljotecznego, przylegającego do sypialni. Lecz natężenie pozbawiło mojego towarzysza oddechu i mowy; jego zmagające się z brakiem oddechu płuca wydawały potężny świst, jak miech kowalski. Na migi wskazał mi otwarte drzwi do sypialni. Zrozumiałem go i niezwłocznie je zamknąłem. Następnie, ulegając jego niememu wezwaniu, podałem mu szklankę wody, którą chciwie wypił. Wkrótce atak uspokoił się nieco i biedaczysko siedział zgarbiony w fotelu, oddychając ciężko.
— Głupi byłem, że dałem się skusić do położenia się do łóżka. Spoczynek djabli wzięli, noc zapowiada się bardzo ciężko. Bądź pan łaskaw podać mi ze stołu te małe brunatne papierosy. Dziękuję — poproszę jeszcze o zapałki.
Astmatyk zachłysnął się od dymu papierosa i widocznie dusił się, zaciągając się chciwie. Nowy atak kaszlu zdawał się wytrzepywać z nieszczęśliwego resztki życia. Nie istniał chyba w tym wypadku bardziej radykalny środek powolnego samobójstwa. Niespodziewanie jednak nastąpiło zwolna znaczne polepszenie, biedaczysko mógł przynajmniej wyprostować się w fotelu i wypić z widoczną przyjemnością szklankę wina. I ja odetchnąłem z widoczną ulgą, ponieważ przed chwilą byłem świadkiem straszliwej walki o życie człowieka w zaraniu młodości, w dodatku człowieka, który uczynił na mnie nader sympatyczne wrażenie. Jego uśmiech po pierwszym ataku męczarni opromienił zmęczoną twarz miłym, szlachetnym wyrazem, pierwsze jego słowa, była to serdeczna podzięka za wyświadczoną mu przysługę, którą podyktowało mi uczucie humanitarności.
W tej chwili uprzytomniłem sobie, jakim naiwnym głupcem byłem w gruncie rzeczy. Postanowiłem nie ulegać tak łatwo impulsowi i mieć się więcej na baczności. W ten sposób byłem poniekąd przygotowany na pierwsze natarcie, które nastąpiło po jeszcze skrupulatniejszym egzaminie, aniżeli ten, jakiemu byłem poddany poprzednio.
— Wie pan, muszę panu powiedzieć, że bynajmniej nie posiada pan wyglądu detektywa, jak go sobie zawsze wyobrażałem! — rzekł młody Medlicott po chwili milczenia.
— Uwaga pańska jest dla mnie bardzo pochlebna — odparłem niezmieszany. — Cóżby ze mnie był za ajent policji, gdyby można było poznać po mnie mój zawód na pierwszy rzut oka!
Mój przygodny towarzysz uspokoił mnie chrapliwym śmiechem.
— Ma pan najzupełniejszą rację i mojem zdaniem należy się towarzystwu ubezpieczeń gratulacja za to, że udało się im pozyskać dla tego bądź co bądź niezaszczytnego stanowiska człowieka pańskiego pokroju. A także winszuję samemu sobie — nie omieszkał dodać z pośpiechem — że los pozwolił mi mieć przy sobie pana w jednej z najcięższych chwil mojego życia. Tak uporczywego ataku już dawno nie pamiętam. Zjawił się pan jak pomoc opatrzności. Czy nalał pan sobie wina? Doskonale. A może ma pan przy sobie ostatnie wiadomości? Ciekaw jestem, jak wypadły nasze zawody krokietowe.
— Niestety, zostawiłem gazetę w pociągu — odpowiedziałem z żalem.
— A nie może mi pan powiedzieć, jak sprawy stoją?
— Na razie nie ogłoszono jeszcze wyniku, lecz wygrana jest najprawdopodobniej po naszej stronie.
— A kto jest naszym głównym graczem?
— W pierwszym rzędzie Ralf Raffles. Miał 62 punkty jeszcze przed finałem gry.
Mimowoli przebijał się w moich słowach ton podziwu, jakkolwiek we własnym interesie starałem się go ukryć. Lecz podziw i zapał młodego Medlicotta przewyższył mój własny i stanowił dla mnie doskonałą pokrywkę. Jego pełen zachwytu śmiech długotrwały nie mógłby być szczerszy, gdyby nawet był osobistym przyjacielem Ralfa. Znowu zakrztusił się tak silnie, że przez chwilę byłem w obawie, aby nie nastąpiła recydywa ataku.
— Niezrównany stary Raffles! — wydusił z siebie w przerwie między jednym wybuchem kaszlu a drugim. — Mimo, że wezwano go tak późno do ratowania sytuacji, umiał dać sobie radę! Oto gracz w moim guście! Daję słowo, musimy wypić na jego zdrowie! Taka już jest ta astma, że alkohol nie uderza człowiekowi do głowy, lecz przynosi ulgę i pomoc w krytycznej chwili. Nawet lekarze nie mają nic przeciw alkoholowi w moim wypadku Niestety, na razie nie wynaleziono przeciw astmie prawdziwie skutecznego lekarstwa. Raz zdarzyło się, że lekarz dał mi skuteczną dawkę amylu, lecz równocześnie omal, nie pozbawił mnie życia. Astma jest wogóle komicznym cierpieniem; mimowoli zdwaja wrodzoną odwagę, ponieważ człowiek zdaje sobie dokładnie z tego sprawę, że nie wie, czy przeżyje najbliższą chwilę. Nic nie jest groźne, niczem się człowiek nie przejmuje. A zatem zdrowie Ralfa Rafflesa, daj Boże, aby jutro do wieczora miał ponad sto punktów!
Z trudem podniósł się entuzjastyczny zwolennik Ralfa, aby spełnić ten toast na jego pomyślność, podczas, gdy ja wypiłem wino siedząco. Podświadomie odczuwałem niczem nieuzasadniony żal do Ralfa, który i teraz stanął mimowoli w poprzek moim zamiarom, odnosząc zwycięstwo na meczu i nie troszcząc się wcale o mój los. A ja tymczasem siedziałem tutaj z synem właściciela domu, który zamierzałem zrabować, pijąc wino, podając choremu środki łagodzące i starając się pomóc mu w jego smutnej doli. Była to sytuacja zawikłana, zaiste nie do pozazdroszczenia; jak mogłem okraść tego człowieka po tem wszystkiem? Przymuszałem się do tego, lecz nadaremnie. Nie, Ralf nie może mnie zrozumieć!
Lecz nie to było najciemniejszą stroną mojego położenia. Byłem o tem przeświadczony, że młody Medlicott nie ma do mnie pełnego zaufania. Przeczułem to od samego początku, a obecnie, po drugiej szklance wina (która na człowieka w jego stanie, jak sam przyznał nie czyniła najmniejszego wrażenia), przyznał mi się do tego otwarcie.
— Widzi pan, bo astma, to dziwna, komiczna choroba, czyni człowieka tak obojętnym na wszystko, że nawet nie dziwiłoby mnie, gdybym nagle odkrył, że przyszedł pan tutaj na to, aby zabrać ze sobą powierzone panu kosztowności.
Odpowiedziałem na ten dowcip kwaśnym uśmiechem. Los ukarał wkrótce mojego dręczyciela najsilniejszym atakiem kaszlu i duszności, jaki dotychczas zauważyłem w ciągu tej całej dziwnej nocy. Straszliwa walka o oddech, której sam widok sprawiał niewysłowione męki, przedłużała się uporczywie przybierając na gwałtowności. Nawet dotychczas stosowane środki przestały skutkować. — Podałem mu zapalony papieros, lecz biedaczysko nie był w stanie nawet na tyle złapać oddechu, aby bodaj raz go pociągnąć. Również odsunął podaną mu szklankę whisky.
— Amylu! Podaj mi — pan — co rychlej — amyl! — zdołał wykrztusić. — Pudełko stoi w sypialni na mojej szafce nocnej!
Pobiegłem do pokoju sąsiedniego i przyniosłem żądane pudełko, wypełnione małemi pigułkami. — Jednę z nich rozłamał chory i wysypał z niej proszek do chusteczki, w której zanurzył twarz, oddychając kurczowo. Bacznie przyglądałem się postępowaniu mego towarzysza. W pokoju rozeszła się dziwna woń. Działanie jej na chorego było niemal cudowne. Rozpaczliwe wysiłki o oddech ustały, jak gdyby ukojone dłonią cudotwórcy, pierś wznosiła się spokojnym, normalnym ruchem, pokój w którym przed chwilą rozegrała się tragiczna walka o życie zaległa niesamowita cisza. Brzegi zanurzonej w chusteczce po uszy twarzy były mocno zaczerwienione a gdy wreszcie chory podniósł głowę, oblicze jego było spokojne i równomiernie normalnie różowe Zdawało mi się, że przed chwilą musiałem ulec chyba optycznemu złudzeniu.
— Lekarstwo to odciąga krew do serca i usuwa zupełnie cierpienie, niestety, nie na długo — wyrzekł Medlicott znużonym głosem. — Drugiej dozy nie wolno mi już wziąć bez wiedzy lekarza. No, jedna wystarczy kompletnie, aby przez chwilę mieć przedsmak piekła! Ale — cóż to takiego? Pan zdaje się nasłuchuje? Jeśli to jest policjant, to możnaby z nim pomówić.
Lecz nie był to policjant; szmer dochodził nie z zewnątrz, lecz z pokoju pod nami, gdzie słychać było dziwne, tajemnicze kroki. Zbliżyłem się do okna i wychyliłem, aby zbadać, kto jest sprawcą niepokoju. Z okna pod nami padał na murawę ogrodu migotliwy odblask światła.
— To z pokoju, w którym przechowane są podarunki ślubne! — szepnął stojący taż obok mnie Medlicott.
Cofnęliśmy się pospiesznie od okna i w tej chwili spojrzałem mu w oczy jasno i otwarcie jak jeden uczciwy człowiek drugiemu. Widocznie cudowne zrządzenie przeznaczenia miało mi wskazać prawą drogę obowiązku. Zdecydowanie przeciąłem gordyjski węzeł losu — przed sobą widziałem drogę wytyczną jasno i prosto. Przypadło mi w udziale powstrzymać to, czego ja sam się podjąłem. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że od samego początku wzdragałem się przeciw dokonaniu rabunku i poniekąd wdzięczny byłem losowi, że utrudnił mi to zadanie. Obecnie nie tylko przyjąłem z wdzięcznością zrządzenie losu, lecz nawet bez skrupułów poddałem mu się, myśląc tak o biednym astmatyku, jak i o moim przyjacielu. Mogłem obecnie postąpić uczciwie wobec obydwu. Nie narażałem na szwank ani mojej ambicji i odwagi włamywacza, ani własnego honoru i sumienia.
Takie myśli przewijały mi się gorączkowo przez głowę, podczas gdy staliśmy oko w oko z moim przygodnym towarzyszem i z zapartym oddechem przysłuchiwaliśmy się dolatującym z dołu szmerom. Jeszcze jeden krok dał się słyszeć, raczej przeczuty, aniżeli istotnie uchwycony — i ogarnięci najwyższem zdenerwowaniem wzajemnie skinęliśmy sobie porozumiewawczo głową. Tymczasem Medlicott stał się znowu podobnie bezsilny, jak z początku, rumieniec znikł z jego twarzy i głośne sapanie przerwało dotychczasową ciszę. W takim stanie rzeczy mógł mi tylko przeszkodzić, miast być pomocnym, wobec tego dałem mu znak, aby pozostał na swojem miejscu i mnie wyłącznie pozostawił spławienie tego draba. Wówczas to na spojrzenie chorego, bystre i badawcze, którem obrzucił mnie nie po raz pierwszy w czasie tego przymusowego pełnienia samarytańskiej służby, przeszedł mnie dziwny dreszcz wstydu i grozy.
— Widzę, że skrzywdziłem pana — zdołał wyszeptać chory, ukrywając prawą rękę w fałdach szlafroka. — Początkowo sądziłem... Lecz dajmy temu pokój, przyznaję się do omyłki... Widzi pan jednak, co panu groziło? Ten przedmiot miałem przez cały czas ukryty z kieszeni!
W tej chwili byłby mi biedak chętnie oddał w dowód zaufania i zawartego przymierza swój mały rewolwer, lecz ja, wzruszony tym dowodem przyjaźni, nie chciąłem nawet dotknąć jego przyjacielsko wyciągniętej dłoni. Pragnąłem wpierw zasłużyć sobie na jego uścisk. W nagłym przypływie uczciwości postanowiłem obronić go przed nieprzyjacielem, lub paść na tej narzuconej mi losem placówce.
Odciągnąłem kurek broni, która w tym wypadku nie na wiele mogła mi się przydać i przeciskając się pod ścianą, schodziłem po schodach.
Widocznie nie sprawiałem najmniejszego nawet szmeru, skoro nie zwróciłem nawet na siebie uwagi napastnika. Drzwi do pokoju sąsiedniego były uchylone i panowała taka niezmącona cisza, że nawet nie zadrgało światło świecy. Zacisnąłem zęby, zdecydowany na najgorsze i otwarłem drzwi na oścież. Przede mną stał, trzymając latarkę w ręce, typowy włamywacz.
— Łotrze! — wrzasnąłem mu nad uchem i jednym zręcznym ciosem powaliłem go o ziemię.
Nie można było nazwać mojego postępku zwykłą napaścią, ponieważ w razie wahania mogłem spodziewać się po nim tego samego. Byłem jedynie w tem szczęśliwszem od niego położeniu że mogłem go uprzedzić. Mimo wszystko jednak poczułem wyrzuty sumienia na widok biedaka, leżącego na ziemi bez przytomności. Wyrzuty stały się tem dotkliwsze, skoro spostrzegłem, że mój przeciwnik nie był nawet uzbrojony. Z jego rąk wypadła jedynie mała latarka. Poczułem dziwną solidarność koleżeńską z powalonym przeze mnie bandytą. Ze zgaszonej latarki unosił się nieznośny swąd, który zmusił mnie do odstawienia jej i przewrócenia ciała bandyty na wznak. Zdaje się, że nigdy w życiu nie zapomnę tej straszliwej chwili: nieprzytomnym bandytą był mój przyjaciel, Ralf!
Nie miałem nawet na tyle czasu, aby zastanowić się nad tem, skąd on się tutaj wziął o tej porze. Jeżeli był na świecie czarnoksiężnik, dla którego nie istniał ani czas, ani przestrzeń, to był nim niewątpliwie Ralf, leżący obecnie nieprzytomny u moich stóp. Że to był on we własnej osobie, nie ulegało, niestety, najmniejszej wątpliwości. Był zamaskowany, jak zwykle podczas swoich złodziejskich wypraw. Poznałem go teraz na pierwszy rzut oka. Twarz miał zamorusaną, ucharakteryzowaną niesamowicie czerwoną brodą, ubranie w strzępach, to samo ubranie, w którem biegł ongiś za dorożkami jako tragarz, na bucikach miał grube pokrowce, ściszające kroki. Na głowie krwawiła rana, którą mu przed chwilą własnoręcznie zadałem. Przerażenie moje wzrastało z sekundy na sekundę.
— Boże, co teraz czynić? — jęknąłem boleśnie, badając uderzenia serca rannego przyjaciela.
W tej chwili przerwał ciszę świst charczącego oddechu mojego astmatycznego przyjaciela.
— Doskonale się pan spisał! — nie ukrywał biedaczysko swojej radości. — Słyszałem wszystko, lecz chciałbym, aby awantura ta nie obudziła mojej matki. Musimy, o ile to jest wykonalne, ukryć przed nią jak najskrupulatniej całe zdarzenie.
W skrytości ducha posyłałem tę matkę na samo dno piekła, lecz równocześnie mówiłem sobie, badając puls Ralfa, że los postąpił wobec niego słusznie i sprawiedliwie i że w gruncie rzeczy dobrze mu się stało. Gdybym mu nawet rozpłatał czaszkę, byłoby to wyłącznie jego winą, a nie moją. Wyszedł znowu na jaw ten tak charakterystyczny dla niego błąd: wtajemniczyć mnie połowicznie w swoje plany i wreszcie okazać brak zaufania. Mimo niepokoju o niego czułem do niego żal, usprawiedliwiony całkowicie tą dziwaczną manią nieufności. Opłaciło mu się przewędrować połowę Anglji, wyszpiegować mnie przy robocie na to, aby wreszcie dokonać jej samemu!
— Czy jest nieżywy? — zapytał astmatyk bez oznak współczucia.
— Ani mu się śniło! — odparłem z oburzeniem, którego nie należało okazywać w mojej sytuacji.
— Musiał pan jednak porządnie mu dogodzić — odparł młody Medlicott. — Prawdopodobnie pan pierwszy go zaatakował. Może pan mówić o szczęściu, jeżeli to mordercze narzędzie należało do niego. — Mówiąc to podniósł rewolwer, którym omal nie rozpłatałem Ralfowi głowy.
— Spójrz pan, mr. Medlicott! — odparłem, cofając się na kolanach. — Ten drab nie jest martwy i trudno zawyrokować, jak długo będzie nieprzytomny. Przytem, jak pan widzi, jest to silny chłop i nie podoła pan obalić go nawet przy mojej pomocy, gdyby zamierzał się na nas rzucić. Zdaje się, że policjant, którego poprzednio spotkałem, jest gdzieś w pobliżu. Czy sądzi pan, że wzmocniłeś się na tyle, aby móc go zawołać?
— Istotnie czuję znaczne polepszenie. Zdaje się, że wzruszenie pomogło mi — odparł z wahaniem. — Mam wrażenie, że gdyby mi pan powierzył straż nad tym człowiekiem, nie zdołałby mi umknąć. Zapewniam pana, że mi nie ucieknie!
Z uśmiechem, który mimowoli odsłaniał moje zniecierpliwienie, odrzuciłem jego propozycję.
— Nie, tegoby mi moja władza przełożona nigdy nie przebaczyła! Hm, w takim razie nie pozostaje mi nic innego, jak czekać do rana i założyć temu drabowi kajdanki, o ile nie podąży za mną dobrowolnie. Przecież to jest do przewidzenia, że będzie się bronił; byłby głupcem, gdyby się poddał bez walki, mając szanse zwycięstwa.
W zamyśleniu spoglądał młody Medlicott na drzwi, wiodące na piętro. Wprawdzie wzbraniałem się obserwować go nazbyt widocznie, lecz mimo to zdawałem sobie sprawę, co on zamierza uczynić.
— Pójdę więc — powiedział szybko. — Mam zresztą wobec pana pewne zobowiązania, nie tylko dlatego, że o panu początkowo tak źle myślałem w mojem zaślepieniu. Panu zawdzięczam, że obecnie czuję znaczne polepszenie. Pójdę więc za pańską radą, zanim przebudzi się moja matka, któraby mogła przerazić się śmiertelnie i zanim moje biedne, chore płuca nie zagrają mi nowej sztuczki!
Nie odważyłem się nawet spojrzeć za biednym poczciwcem, który wyszedł, pokasłując lekko. Scena, która obecnie rozgrywała się w pokoju, miała pozory czuwania obowiązkowego urzędnika nad przyłapanym złoczyńcą. Zaledwie zamknęły się drzwi za astmatykiem, natychmiast skoczyłem na równe nogi, nasłuchując bacznie, czy zdołał już znaleść się poza domem. Gdy odwróciłem się, ujrzałem Ralfa, siedzącego na ziemi ze skrzyżowanemi nogami i ocierającego skrwawioną głowę.
— Więc to ty, Bunny, mój najlepszy przyjaciel! — jęknął cicho.
— Jakto? Nie straciłeś zatem przytomności? — zawołałem. — W takim razie dzięki Bogu!
— Ależ ma się rozumieć, że zemdlałem i nie twoją to jest zasługą, że nie zgruchotałeś mi głowy. To doprawdy nie do wiary, że nie poznałeś mnie w przebraniu, które tak często u mnie widywałeś i powinieneś znać doskonale! Nic dziwnego, przecież ani mi się nie przypatrzyłeś, nie zostawiłeś mi nawet tyle czasu, abym się odwrócił i dał się poznać! A właśnie miałem zamiar ułatwić ci odegranie roli ajenta policji. Bylibyśmy w najprzykładniejszej zgodzie wyszli z tego domu, ja jako włamywacz, ty jako detektyw, któremu powiodło się wielkie dzieło. A teraz dzięki twojej głupocie siedzimy w matni, jak nigdy jeszcze, mimo że pozbyłeś się wcale zręcznie tego sapiącego jegomościa. Kto wie, czy uda się nam teraz uciec tak prędko, jak tego wymaga sytuacja!
Podczas tej przemowy wstał Ralf z trudem i opuścił pokój, ja podążyłem za nim. Ralf wyjął z kieszeni pęk kluczy i wyszukiwał nadający się do bramy ogrodowej, podczas gdy ja przytrzymywałem mu latarkę. Mimo, że instynktownie postępowałem posłusznie za nim, jak to się stało już moją drugą naturą, byłem na niego tak oburzony, że nawet nie uważałem za stosowne odpowiadać na jego zarzuty. W ten sposób upłynęło kilka minut, wprawdzie bardzo emocjonujących, których opis wymagałby kilku stron druku, lecz dla tych, którzy zaznajomili się z naszym trybem życia, nie przynoszących niczego nowego. Wystarczy, jeżeli powiem, że przemykaliśmy się przez szereg drzwi i bramek ogrodowych, zanim udało się nam przedostać na boczną uliczkę. Wkrótce znaleźliśmy się na mostku na małej rzeczułce. Oglądałem się trwożnie, lecz zabudowania Medlikotta były już daleko i nic nie wskazywało na to, aby zauważono naszą ucieczkę.
Znałem aż nadto dobrze mojego przyjaciela to też bynajmniej nie zdziwiło mnie jego nagłe zniknięcie pod mostkiem i powrót w kilka minut później w eleganckiej zarzutce, ubraniu, kapeluszu i lakierkach. Sztuczna broda i ślady krwi znikły, spłukane w pobliskiej rzece, przedemną stal Ralf elegancki, czysty i wyświeżony. Nie dosyć na tem: i ja na jego żądanie uległem przeobrażeniu, przebierając się w płaszcz sportowy i otulając szyję szalem, który zakrywał mi pół twarzy.
— A teraz zakomunikuję ci pewną radosną nowinę: oto o godzinie 3-ej 12 minut odchodzi z Surbiton pociąg, do którego przyjdziemy na czas nawet na czworakach. Jeżeli ci to na rękę, to możemy się dla ostrożności rozdzielić przed dworcem kolejowym, jakkolwiek mojem zdaniem nie zachodzi już najmniejsza obawa, aby groziło nam niebezpieczeństwo. Jestem tak spokojny, że zaczynam się nawet interesować losem tego biednego astmatyka. Ciekaw jestem, co się z nim stało.
I ja myślałem o tem samem, lecz ciekawość moja miała przymieszkę żywego współczucia. Dopiero wiadomości w dziennikach uspokoiły mnie, co do tego. Jak się okazało, poszukiwania za policjantem zaprowadziły go nazbyt daleko od domu i lekko-myślność swoją przypłacił gwałtownym atakiem astmy. Zanim dostał się do domu i wezwał na pomoc domowników, upłynęło ponad 30 minut. Dokładny opis mojego wyglądu, podany do gazet przez Medlicotta, pogodził mnie wreszcie z myślą o męczarniach, które przeszedł biedaczysko podczas owej pół godziny.
W owej chwili jednak zaprzątały mój umysł kwestje zupełnie odmienne, które tak dalece nie dawały mi spokoju, że trudno mi wyrazić je pospolitemi słowami, ponieważ i dla mnie była to gorzka godzina. Nie tylko nie powiodło mi się wykonanie zadania, do którego się tak paliłem, lecz na domiar złego omal nie zamordowałem mojego jedynego przyjaciela. Miałem wszakże dobre zamiary tak wobec przyjaciela, jak i wobec narzuconego mi zbiegiem okoliczności przeciwnika, a jednak postąpiłem niegodnie tak wobec jednego jak i wobec drugiego. Nie było to wprawdzie moją winą, lecz zdawałem sobie z tego sprawę, o ile przyczyniła się do tego moja własna słabość. A teraz kroczyłem jak niedołężny uczniak właśnie za tym człowiekiem, który jedynie wszystkiemu zawinił, który przyjechał tutaj bez mała przez kraj cały, aby jak na ironję być świadkiem mojej nieudolności i uprzytomnić mi ją w całej pełni. Ten stan rzeczy uniemożliwił w moich oczach dalsze trwanie naszego przyjaznego stosunku i zniszczył bezpowrotnie wzajemne zaufanie. Byłem zmuszony towarzyszyć Ralfowi aż do Surbiton, nie musiałem wszakże odzywać się do niego. Przez cały czas lekceważyłem wysiłki pojednania Ralfa bagatelizując jego żarciki. Oparłem się nawet jego serdecznemu ujęciu mnie pod ramię, gdy zbliżaliśmy się do dworca kolejowego i pozostałem niemy jak ryba.
— No, przestań się droczyć, Bunny i okaż, że jesteś rozsądnym chłopcem! Ostatecznie ja najwięcej ucierpiałem w tej całej sprawie i pierwszy wyciągam dłoń na zgodę. Przyznaję, że zasłużyłem sobie w całej pełni na to, co mnie spotkało. Zadałeś mi krwawą ranę w głowę, jeszcze krew nie obeschła nawet, a co najgorsze, nie wiem, jak będę grał jutro na zawodach w Manchester i jakie usprawiedliwienie wymyślę. Mimo to nie czynię ci żadnych wyrzutów, tylko ty Bunny masz do mnie jakieś pretensje. Jak uważasz, czy nie byłbym zanadto pokrzywdzony, gdybym do bilansu wszystkich strat poniesionych dzisiejszego dnia, dołączył jeszcze utratę twojej przyjaźni? Przyznaję ze skruchą, że nie postępowałem słusznie, lecz zapewniam cię, drogi chłopcze, że stało się to wyłącznie ze względu na ciebie!
— Ach, więc to dla mnie? — zapytałem z gorzką ironją.
Ralf okazał się wielkodusznym: udawał, że nie dosłyszał sarkazmu w moim głosie.
— Bałem się o ciebie! Jeśli mam być szczery, przejmowałeś mnie obawą o twoje bezpieczeństwo. Gnębiły mnie jakieś niejasne przeczucia, że wpadniesz w matnię i nie wywikłasz się z niej. Myśl ta prześladowała mnie, jak uporczywa zmora. Grałem mechanicznie w krokieta, ulegając raczej instynktowi gracza, poruszałem się jak automat, ponieważ tylko twoje dobro leżało mi na sercu. Bardzo być może, że właśnie dzięki temu, że myślami byłem daleko od pola zawodów i nie przejmowałem się grą, miałem takie fenomenalne szczęście. Czytałeś zapewne w dziennikach o mojem powodzeniu? Uzyskałem najlepszy wynik gry, jaki dotychczas kiedykolwiek udało mi się zdobyć.
— Owszem — odparłem — dowiedziałem się z gazet o twojej wygranej, lecz przyznam ci się, że wątpię, aby to było wyłącznie twojem dziełem. Jestem przekonany, że masz sobowtóra, który wygrywa za ciebie.
Chwilowo sytuacja przedstawiała się w ten sposób, że moja teorja była prawdopodobniejsza, aniżeli zdumiewająca rzeczywistość.
— Zdaje się, że nie bardzo starannie czytywałeś dzienniki w ostatnich czasach — odparł Ralf, zdradzając po raz pierwszy pewnego rodzaju zniecierpliwienie. — Z powodu deszczu musiano przerwać zawody już o godzinie 5-ej. W Londynie panowała ponoś niezmącona pogoda, lecz w Manchester deszcz lał jak z cebra i już po upływie dziesięciu minut plac krokietowy wyglądał jak wielkie jezioro. W życiu mojem nie widziałem czegoś tak straszliwego.
Wszelka nadzieja wznowienia rozgrywek okazała się płonna. Nie zdając sobie nawet sprawy z tego, co czynię, przebrałem się jak pod nakazem wyższej woli. Dopiero w drodze do hotelu oprzytomniałem niejako i ulegając nakazowi chwili, dałem dorożkarzowi zlecenie, aby pojechał ze mną na dworzec kolejowy. Zanim uświadomiłem sobie, co czynię, siedziałem już w wagonie jadalnym. Przychodzę do przekonania, że ze wszystkich moich szalonych poczynań, które mogę zliczyć w mojej karjerze, ta ostatnia była chyba najbardziej szalona.
— Niewątpliwie jest to twój najwspanialszy czyn, na jaki się zdobyłeś — dodałem cicho, dziwiąc się jeszcze bardziej impulsowi, który popchnął Ralfa do tego kroku, oraz towarzyszącym tej sytuacji okolicznościom, aniżeli samemu jego postępowaniu.
— Bóg raczy wiedzieć, co oni tam sobie w Manchester o mnie pomyślą — ciągnął Ralf w dalszym ciągu. — Lecz cóż mogą wreszcie powiedzieć? I co ich to wogóle obchodzi? Byłem obecny w chwili, gdy grę z powodu deszczu przerwano i znowu będę tam, gdy rozgrywki zaczną się na nowo. W kilka minut po godzinie 3-ciej przybędziemy na dworzec w Waterloo, co umożliwi mi w drodze do stacji Custon zatrzymać się przez godzinę w Albany, następnie w Old Trafford. Przybędę na rozpoczęcie rozgrywek w samą porę. Ciekaw jestem, co mogliby mieć mi do zarzucenia? Przypuszczalnie nie zdobędę się już na nadzwyczajne pociągnięcia, jestem nazbyt zmęczony. Lecz to nie wpłynie bynajmniej na ogólny wynik rozgrywki. Mimo wszystko będę zawsze jeszcze dosyć groźnym przeciwnikiem.
— Pojadę z tobą — rzekłem — i przypatrzę się grze.
— Mój kochany chłopcze — odparł Ralf — i ja miałem wczoraj to samo życzenie. Ja także pragnąłem tylko przypatrzeć się twojej grze, nic ponadto.
Chciałem być w pobliżu ciebie, abym mógł w chwili niebezpieczeństwa podać ci dłoń pomocną. Wszakże najsprytniejszemu może się przytrafić, że dostanie się w sytuację bez wyjścia. Znałem teren naszego projektowanego działania znacznie lepiej od ciebie i nie mogłem się przemóc, aby być zdala od ciebie w tak krytycznej chwili. Nie chciałem jednak peszyć cię swoją obecnością i jedynie dlatego nie dałem ci znać o mojem przybyciu. Gdyby wypadki potoczyły się normalnym torem, miałem zamiar powrócić bez dania ci znaku życia do Manchester i nigdy nie przyznać ci się do tego, że bawiłem owej nocy w pobliżu ciebie. Nie straciłbyś wówczas zaufania do siebie samego, ani do mojej wiary w twoje zdolności. O szczegółach wyprawy nie dowiedziałby się odemnie nikt i nigdy. Pragnąc zatem pozostać w ukryciu, szedłem za tobą od dworca aż do zabudowań Medlicottów. Widziałem, że podejrzewasz, iż ktoś jest na twoim tropie; kilka razy nadsłuchiwałeś z uwagą, wobec czego musiałem coraz to zatrzymywać się i potem przeganiać cię niepostrzeżenie. Raz zmieniłem drogę, idąc na przełaj przez pola i w ten sposób mogłem być na miejscu wcześniej od ciebie. Widziałem, z jaką przyjemnością rozkoszowałeś się w ogrodzie dymem papierosa; twoja zimna krew i odwaga napawały mnie dumą, lecz radzę ci, abyś na przyszłość dał sobie spokój z takiemi brawurowemi sztuczkami. Słyszałem każde niemal słowo, które zamieniłeś z tym biedakiem. Przyznaję, że aż do pewnego punktu grałeś rolę bez zarzutu.
W tej chwili zajaśniały przed nami światła dworca kolejowego. Zdołałem jeszcze zapytać:
— A jakiż błąd popełniłem twojem zdaniem?
— Że wogóle wszedłeś do tego domu. Z chwilą jednak, gdy się to już stało, nie miałem ci nic do zarzucenia. Byłbym w danej sytuacji postępował jota w jotę tak samo, jak ty. Nie mogłeś znaleźć się inaczej wobec tego biedaka, jak się znalazłeś. Podziwiałem cię na każdym kroku mój Bunny, przyznają ci szczerze, o ile to miałoby stanowić pociechę dla ciebie.
Pociechę! Ależ każde słowo Ralfa było dla mnie balsamem ożywczym, który działał na mnie kojąco i usuwał depresję! Po oczach Ralfa poznałem, że mówi serjo i przez pryzmat jego wyobrażenia o mnie widziałem całą sytuację i swoją osobę w jaśniejszych barwach. Przebaczyłem sobie swoją chwiejność, okazaną w czasie ubiegłej nocy, ponieważ Ralf nie brał mi jej za złe. Przyznawałem sobie nawet, że postępowałem słusznie pod nakazem pewnego rodzaju poczucia słuszności i honoru, ponieważ sam Ralf zdawał się osądzać moje postępowanie z tego punktu widzenia. Kilkoma słowami zmienił gruntownie moje własne zapatrywanie na siebie samego i na motywy jego znalezienia się wobec mnie, lecz jednego punktu nie poruszyliśmy dotychczas. Była pewna kwestja, nad którą mógł Ralf przejść do porządku dziennego, lecz, ja czułem, że ani sobie ani jemu nie zdołam tego nigdy wybaczyć. Była to owa straszliwa rana w głowę, na widok której czułem przenikający mnie dreszcz grozy.
— Skoro pomyślę, że ja sam, że to ja właśnie zadałem ci ten cios straszny, który mogłeś przypłacić życiem — mówiłem z oburzeniem — i że żaden z nas nie może się pochwalić innym sukcesem wysiłków całonocnych! Ten biedaczysko Medlicott skarżył się, że jest to jedna z najstraszniejszych nocy, jakie przeszedł w swojem młodem życiu, ja jednak jestem tego zdania, że ta noc jest niewątpliwie najokropniejszą, jaką przeżyłem kiedykolwiek!
Ralf uśmiechał się zagadkowo. Na jego twarzy igrały refleksy lampki, zawieszonej na suficie przedziału kolejowego, który zajmowaliśmy wyłącznie dla siebie..
— Nie, tak nie można powiedzieć, Bunny. Pamiętam, że niejednokrotnie działo się nam znacznie gorzej!
— Czy może chcesz przez to powiedzieć, że udało ci się zdobyć jakiś łup z tej niefortunnej wyprawy?
— Mój kochany chłopcze, wiesz dobrze, ile napracowałem się nad wykonaniem tego planu, jak bolałem nad tem, że wreszcie tobie musiałem go powierzyć, a przytem jaką podróż zmuszony byłem odbyć, aby przekonać się, że zaufanie moje do ciebie było uzasadnione! Solidaryzowałem się z tobą w każdej chwili i na każdym kroku i nawet nie umiałbym postępować ani lepiej od ciebie, ani inaczej. Zważ jednak, że nie byłem na twojem miejscu i miałem ręce nieskrępowane. Niestety, większą część kosztowności zabrała ze sobą młoda para w podróż poślubną. Ta kolja szmaragdowa jest wcale nie brzydka i nie pojmuję tej młodej kobiety, dlaczego nie zabrała jej ze sobą. Również prześliczna i bardzo cenna jest ta brylantowa agrafa. Jakiś znawca zabytków podarował nowożeńcom ten śliczny rożen srebrny, który przyda mi się do uzupełnienia moich zbiorów. Przyda mi się jako nóż do rozcinania książek. Spójrz na tę kosztowną i gustowną papierośnicę, fason jej nadaje się doskonale do twoich ulubionych Sulliwanów.
Tak więc mimo pozorów niepowodzenia noc ta przyniosła nam podwójne trofea: zwycięstwo nad drużyną krokietową Australczyków i bogate łupy z wyprawy na dwór Medlicottów.