Tyś piosenko słodka, miła,
W wiejskiej chacie się zrodziła...
Z piersi stęsknionej kochanki,
Matki, która kołysanki
Dla dzieciny wyśpiewała —
Miłość tobie, życie dała...
I odbiegłaś z wiejskiej chatki...
Twojej rodzicielki matki,
Ustrojona w lotne piórka,
Jak niewdzięczna matkę córka...
Odleciałaś hen do słonka,
Matce został śpiew skowronka...
Utonęłaś gdzieś tam w niebie,
A chatka matka bez ciebie
Długie, setne lata żyła,
Aż znów do nas powróciłaś,
Pod wieśniacze strzechy nasze,
Słodka piosnko, lotne ptaszę,
Powróciłaś w serca ludu,
Wyśpiewać pieśń skargi, trudu...
Szczęście nasze, łzy, swawole,
Aż wyśpiewasz lepszą dolę...
Tobie, Ojczyzno kochana,
W pęta niewoli związana,
Rdzawe krwią... łzami zroszone,
Krwią, którą za Cię przelały,
Dzieci, co życie swe dały
Za Twoją wolność, koronę: Tobie, Ojczyzno jedyna, Twoja najmłodsza dziecina, Co lat tysiące milczała... Dzisiaj się pieśnią odzywa, Co się jej z piersi wyrywa, Gdy z snu-letargu powstała...
Tobie, Ojczyzno Ty moja!
Wierna dziecina ja Twoja
Z pod cienia strzechy słomianej
Składam te rymy prostacze,
Z serca, co dla Cię kołacze,
Matki Ojczyzny kochanej! Tobie, Ojczyzno ma droga, Co potrójnego masz wroga, Który Cię zakuł w kajdany, Śpiewam — zaufaj w potędze
Dzieci Twych, co są w siermiędze, One zagoją Twe rany...
Darmo Ci wrogi tyrany
Śmiertelne zadać chcą rany,
Zmazać Twe imię prześwięte;
Nie trać nadziei w Twe dzieci,
Miłość, co serca ich nieci,
Budzi już wojska zaśnięte... Ojczyzno, przyjmij te rymy, Jako ofiarne Bóg dymy Przyjął od Abla pasterza... Przyjm od dzieciny w siermiędze, Co w milionowej potędze... Serce jej dla Cię uderza...
Ojczyzno moja! ojczysty mój kraju!
Droga Ojczyzno! cudowny ty raju!
Ojczyzno miła, o Matko ma święta!
Na trzech męczeńskich krzyżach rozciągnięta,
Ja kocham, kocham Ciebie!
Gdyby ma miłość orężem się stała,
Dziśbyś, Ojczyzno, wolnością jaśniała,
A Twoje skronie, na królewskim tronie,
Dziśby pałały w królewskiej koronie,
Jak Twej królowej w niebie!...
O siostro moja, o drogi mój bracie!
Czy wy kochacie
Ojczyznę Waszą, tę ziemię ojczystą,
Tę mowę, mowę polską, tak piękną, przeczystą,
Wiarę swych ojców, swej Ojczyzny dzieje,
Ojczyste słonko, co do was się śmieje
Okienkiem w chacie?... O siostro moja, kochany mój bracie! Czy w sercu macie Wiarę, nadzieję, miłość promienistą Owych poległych za ziemię ojczystą Całych tysięcy, by Ojczyznę dźwigli, I tych wygnańców, co w Sybirze stygli, Czy tak kochacie?..
O siostro, bracie, o ty polskie dziecię,
Czy wy żyjecie
Dla swej Ojczyzny, pełni poświęcenia,
Nieść Jej ofiarę z życia, krwi i mienia,
Czy zanosicie modły przed tron boży,
By Ją wyzwolił z kajdanów obroży,
Czy pracujecie?...
W miłości bratniej, jedności i zgodzie
Odzyskasz siły swe, polski narodzie!
Ojczyzna matka, w cierniowej koronie,
Jak męczennica, na krzyżu rozpięta,
Póki Jej dzieci nie złączą swe dłonie,
By wspólną siłą rozerwać z Niej pęta.
Polski narodzie, patrz na Matki skronie,
Już sto lat przeszło w cierniowej koronie.
Czyż jak tłum żydów pod krzyżem bezduszny,
Będziesz wciąż żywił gniew bratni, niesłuszny?...
Na łożu boleści blada, osłabiona,
Leży Matka chora, trzykrotnie zraniona,
Koło łoża dzieci w smutku i frasunku,
Lecz nie dają Matce żadnego ratunku...
One tylko w Bogu składają nadzieję,
Że bez ich pomocy Matka wyzdrowieje.
A z krwawych ran Matki krew spływa i spływa
Z każdą chwilą życia i sił Jej ubywa...
Najmłodsze z tych dzieci tylko płacze, kwili,
Nad Matką schorzałą płową główkę chyli;
A łzy tej dzieciny przez lica znędzone
Spływają na usta tej Matki — spragnione;
Ona w nie utkwiła spojrzenie miłosne,
A dziecię Jej kwili... — »Matko, jak urosnę...
Z za dziesiątej góry, z za dziesiątej rzeki,
Pójdę ja, matulu, dla ciebie po leki,
I ciebie, matulu, tą wodą napoję,
Obmyję... Twe rany krwawiące zagoję...« ............
I któż to ta Matka na łożu zraniona?
Od dzieci bezradnych, leży, z bólu kona?
Poznajesz ją, siostro i bracie kochany?
To Ojczyzna nasza, dzieci — polskie stany;
To najmłodsze dziecię, toś ty, polski ludu,
Który masz dokonać żywej wody cudu!...
Czy ty kochasz, bracie miły,
Z całej duszy, serca siły,
Twą Ojczyznę, te Jej pola,
W których łonie twoja dola,
Które szumią kłosem złotym,
Zlane Ojców Twoich potem.
Czy kochasz tę ziemię świętą,
Krwią twych ojców przesiąkniętą,
Z której kwitną krwawe maki...
Czy ty jesteś bracie taki,
Abyś z życia, krwi ofiarę
Dał za polską wolność, wiarę... Czy ty kochasz, bracie drogi, Twojej chatki nizkie progi, Drzwi otwarte... białe ściany... Honor polski nieskalany, Ojców twoich cnoty stare, Żywą, silną, świętą wiarę, Która dzisiaj biada, biada, Martwiejąca, chwiejna, słaba, Bo dziś wiary przeniewierce... Zatruwają twoje serce.
Kochasz język twój ojczysty,
Tak przecudny i kwiecisty,
W którym w pierwszych dni poranki
Śpiewała ci kołysanki
Twoja matka nutą senną...
Miłość dla cię jej płomienną
Kochasz z całej duszy głębi,
Jak te dzieci, co ich gnębi
Krzyżak okrutny i srogi,
Czy tak kochasz, bracie drogi? Kochasz, bracie, stan twój kmiecy I masz jego godność w pieczy? Dumnyś, że w twej kmiecej dłoni Siła, co: »żywi i broni...« Że w twym, bracie, chłopskim stanie Jest Ojczyzny zmartwychwstanie... Kiedy miliony gminu Zbudzą się do życia czynu?! Kochaj bracie, kochaj siostro, Całą duszą, sercem, »ostro«, Twą Ojczyznę, świętą wiarę, Twoją mowę, cnoty stare!
Ave Marya!
Salve Regina,
Śnieżna lilijo,
Matko jedyna.
Brzmią nieustannie
Hymny majowe
Najświętszej Pannie,
Niebios królowej. Pod Twą obronę Się uciekamy, Polską koronę Wróć nam, błagamy. Matko litości, Polski królowa, Pełna ufności Brzmi pieśń majowa.
O Pani! Pani!
O Pani nasza!
Twoi poddani,
Twa dziatwa lasza,
Błagalnie do Cię
Podnosi dłonie:
Ukaż nam skronie
W cudów koronie!
Błogosławieni ubodzy duchem,
Co są odziani w szarej siermiędze,
Gdy złączą siły swe jednym ruchem...
Któż oprzeć zdoła się ich potędze? Błogosławieni, którzy w cichości Żyją we zgodzie, bratniej miłości, I dla ojczyzny cicho pracują, Wolną ojczyznę oni budują.
Błogosławieni, którzy w niewoli,
Rozkosz jest, co dla ojczyzny boli...
Bo gdy nie oni, ich córki, syny
Obaczą wolność polskiej krainy... Błogosławieni, co w przewrotności Swych wrogów, łakną sprawiedliwości, Co do wolności dyszą spragnieni, Wolnością będą wnet nasyceni.
Błogosławieni, co litościwi
Dla nieszczęśliwych, choć nieszczęśliwi,
Krwawemi łzami niewoli płaczą,
Wolną ojczyznę oni zobaczą. Błogosławieni czystego ducha, Którzy ojczyźnie zgubą nie grzeszą,
Ojczyznę wolną z pętów łańcucha Obaczą, czyste serca pocieszą.
Błogosławieni, którzy w spokoju
Dążą dokonać wrogów podboju,
Wolność ojczyzny, która ich celem,
Zdobędą, a Bóg będzie mścicielem. Błogosławieni prześladowani, Których złość wroga niesłusznie rani, Albowiem dla nich przyjdzie dzień błogi, Wolność, a z sromem upadną wrogi.
A czy wiesz ty, bracie mały...
Gdzie nasz polski orzeł biały?
— Tam wysoko, hen, wysoko,
Gdzie nie dojrzy wroga oko,
Gdzie wolności jasne zorze,
Złote słonko, gwiazdki boże,
Ponad nasze sioła, góry,
Krąży orzeł śnieżnopióry,
Gardząc niewolnictwem podłem,
Jest wolności wiecznem godłem...
Przez Twe na niebie jaśniejące zorze,
Gwiazdy, księżyce, słońca gorejące,
Światło mej duszy... proszę Cię, o Boże,
Oświeć mych braci tysiąców tysiące...
Przez cierpień naszych i łez i krwi morze,
Przez Twej miłości na krzyżu konanie...
Całem mem życiem proszę Cię, o Boże,
»Ojczyznę, wolność racz nam wrócić Panie!«
Przez miłość, co się w ludzkich sercach nieci,
I miłość, którą Twoja boskość płonie,
Proszę Cię, Boże, by wszystkich Twych dzieci
Bratnim uściskiem złączyły się dłonie...
Raz, kiedy w maju
Najświętsza Panienka
Zstąpiła z raju
Jasna, jak jutrzenka,
I szła przez polskie
Grody, sioła, miasta,
Weszła w zagrodę
Kołodzieja Piasta.
Piast, gdy zobaczył
Panienkę Najświętszą,
Gościł ją, raczył,
Ze czcią jak największą.
Całował małą
Rączusię Jej śnieżną,
Myśląc, że Ona
Polskiej ziemi księżną...
Wtedy do Piasta
Rzekła Matka Boska:
— Ty będziesz królem!
Ja Królowa Polska.
Wytrwajcie drogie, polskie dzieci mężnie
Do końca i choć wróg gnębi was potężnie,
Że się krew wasza, łzy strugą polały,
Za wami Pan Bóg, Ojczyzna, świat cały.
Wytrwajcie, chociaż Krzyżak sobie tuszy
Wyrwać wam polskie życie z serca, duszy —
Te łzy, krew, plagi, które ponosicie,
Ojczyźnie, matce waszej dają życie...
Wytrwajcie dzieci! Ojciec wasz niebieski
W drogie kamienie zmieni krew i łezki,
Które ozdobą będą wiekuistą
W wolnej ojczyźnie — koroną złocistą!
Moje siostrzyczki, braciszkowie mili!
Wytrwajcie mężnie do ostatniej chwili;
Boskie Dzieciątko w Betleem stajence
Wtóruje płaczem łezkom waszym w męce...
Matula Jego, co Polski królową,
Przedstawia męki wasze polską mową:
»Synu, tysiące polskich dzieci płaczą,
Spraw, niechaj wolną ojczyznę obaczą...«
Biedni Polacy,
Bracia Rodacy!
Nie rozpaczajcie,
Ale wytrwajcie,
Z wami jest Bóg!
On siłę, męstwo,
Da wam zwycięstwo,
Ojców spuścizny,
Świętej ojczyzny,
Nie zdławi wróg! On Pan nad pany, Strącił tyrany, Co byli katem Nad całym światem!... Zatarł z nich ślad — On Pan nad pany, Wydarte łany Wrogom odbierze, Dla was ubierze W wolności kwiat!
A więc wytrwajcie,
Nie rozpaczajcie,
Wielki dzień, wielki świt, wielkie boże święto!
W wielką noc Boska moc zrywa śmierci pęto,
Śmierci zgon głosi dzwon w wszystkie świata strony,
Powstał On umęczony, Bóg-człowiek wcielony!
Wielka wieść, której treść »Chrystus zmartwychwstały!«
Wielką pieśń »Sława cześć« Jezusowej chwały.
Wielki cud, w piekła gród wstąpił do ciemności,
I prowadzi wierny lud do niebios światłości.
Uczniom swym, stroskanym, przyniósł pozdrowienie,
Matce swej kochanej, Maryi Magdalenie.
Wielka wieść, której treść »Chrystus zmartwychwstały!«
Wielka pieśń »Sława cześć« Jezusowej chwały.
Wielka noc... okaż moc, o Baranku boży!
Skróć nasz żal, a skrusz stal Twej Polski obroży!...
Uczyń cud: polski lud wyprowadź z ciemności,
I z niewoli i z niedoli wróć nas do wolności!
Smutne czasy nastały, ogarnia zwątpienie...
Dokąd dąży obecnie nasze pokolenie?
Zamarły dawne cnoty, miłość bliźnich, Boga,
O smutne, smutne czasy, a przyszłość złowroga!
Z imienia, powierzchownie, tośmy chrześcijanie,
Lecz wewnątrz, w życiu, w czynach my są jak poganie.
Wieluż to dzisiaj chrześcijan swej wiary się wstydzi,
Z Boskich jak i kościelnych przykazań drwi, szydzi!
Człowiek prawy, szlachetny, cichy, bogobojny,
Od zniewag, prześladowań, nigdy nie spokojny;
A bezbożnik, obłudnik, w rozpuście zuchwały,
Taki teraz odbiera poklask i pochwały.
Panowie i uczeni, z wielkiego »rozumu«
Mówią, że religia to tylko dla tłumu...
Gdy czasem taki mędrek przyjdzie do kościoła,
Stanie jak drąg, przed Bogiem nie pochyli czoła.
Pieniądze i dostatki teraz bóstwem świata,
Kto je ma, wszędzie znajdzie przyjaciela, brata.
Lecz gdy Bóg nań nareszcie i nędzę dopuści,
Cała zgraja przyjaciół zaraz go opuści.
Obłuda, kłam, pochlebstwo i inne podłoty,
To są najlepiej płatne tegoczesne cnoty;
Kto się w nich nie wyćwiczy, niemi nie uzbroi,
Ten się na swej posadzie pewno nie ostoi.
Tak to żyją Polacy... a Ojczyzna święta
Drugi wiek na trzech krzyżach męczeńskich rozpięta,
Kona wolno... Czy skona przy czwartym rozbiorze,
Który jej gotujemy?... Nie daj tego Boże!...
Niech czarna chmura gniewu bożego
Zaćmi horyzont państwa pruskiego,
A niechaj gromy krwawe, płomienne,
Służą Krzyżakom za światło dzienne!
Niechaj te krwawe, siarczyste gromy
Skończą gniew boży, jak dla Sodomy,
Pochłoną tonie morza martwego,
Na wieczny pomnik gniewu bożego,
Pruską hakatę, co Polsce katem,
Wciąż nienawiści płonie szkarłatem!
Niech sprawiedliwość boża wypełni
Owe przekleństwo jak najzupełniej,
Za dzieci polskich powiędłe kwiaty,
Trute trucizną pruskiej hakaty,
Za ojców, matek straszne katusze,
Że mają polskie życie i dusze...
Za ziemi świętej polskiej wydzierstwo!
Ludzkich i boskich praw poniewierstwo!
Czy jest naród głupi taki,
Jak te Niemczyska, Prusaki,
Którzy myślą, że Polaków
Gwałtem zmienią na Prusaków.
— Ależ idźcież, głupie szwaby,
Na to macie rozum słaby,
Co to trudu, praca jaka!
Szpaka uczyć krakowiaka,
A nauczyć wszystkich szpaków,
Nie tak, jak im dzióby rosły,
Gwizdać!! A miliony Polaków!!!
Oj wy szwaby, głupie osły!
Paragrafy i katusze
I hakaty waszej ruchy
Nie stworzą w nas szwabskiej dusze,
Ze krwi polskiej szwabskiej juchy...
Nie przemienią praw natury,
Praw bożych — męki, tortury!
Kochać ją będę dni, miesiące, lata —
Do końca świata i po końcu świata.
Takiej kochanki pragnę, o niej marzę,
Taką powiodę przed święte ołtarze,
By na tej zimnej, nędznej, smutnej ziemi
Zostać szczęśliwym między szczęśliwemi.
Choćbym miał na wybór dziewcząt całą tłuszczę,
Ja cię, moja Magduś, nigdy nie opuszczę.
Choćby mi księżniczka dawała swe ręce,
Milszaś mi ty, Magduś, w jednej koszuleńce.
Choćby mi dawano królewską koronę,
Nie dałbym cię za nią, dziewczę uwielbione...
Jakby twoje oczka na mnie nie patrzały,
Za nic moje życie, za nic mi świat cały.
Bo ja, Magdusieńko, bez ciebie, bez ciebie,
Byłbym nieszczęśliwy, nawet w samem niebie.
Nie cieszy mię złoto i srebro nie cieszy,
Tylko Magdusieńka, gdy się do mnie spieszy.
Cieszą mię konisie, cieszy mię oranie,
A najbardziej cieszy Magdusia kochanie.
Nad słodkie kanary i słodkie maliny,
Słodsze u Magdusi usteczek karminy.
Wspaniale zakwita w ogrodzie różyczka,
Stokroć urodziwsze Magdusine liczka.
Nie byłoby dla mnie na niebie gwiazdeczki,
Żebym z ciebie Magduś nie miał kochaneczki.
Nie byłoby dla mnie na niebie słoneczka,
Gdybyś ty nie była moja kochaneczka.
Nie byłoby dla mnie życia na tym świecie,
Żebyś nie ty Magduś, liliowy kwiecie.
Miłości nie znałoby moje serduszko,
Żebyś nie ty Magduś, jedyna dziewuszko!
Widziałem królewnę, widziałem hrabianki,
Nie mieniałbym za nie Magdusi włościanki.
Bo Magdzi kochanie, uroda i cnota
Droższa stokroć dla mnie, niż królewna złota.
Od Adama Ewy ludzie się kochali,
Takiego kochania, jak nasze, nie znali.
Powiedz, czy ci nie żal, Magdusieńko, dla mnie
Twoich oczków czarnych?
Abym w nie szczęśliwy patrzył nieustannie,
Zapomniał chwil marnych... Powiedz, czy ci nie żal, kwiatuszku mój boży, Dla mnie twego liczka? Stokroć piękniejszego od porannej zorzy, Jak świeża różyczka.
Powiedz, czy ci nie żal, Magduś, twych usteczek,
Jak słodkie maliny?
Abym z nich szczęśliwy ja, twój kochaneczek,
Pił słodkie karminy... Powiedz, czy ci nie żal Magdusiu serduszka, Co tyle marzyło O mistycznych bożych aniołkach, kwiatuszkach... Aby dla mnie żyło?...
Powiedz, czy ci nie żal, Magdusieńko, rączki
Złączyć z mą dozgonnie?
Nie żal dać w okowy małżeńskiej obrączki,
Jej uściśnień dla mnie? Powiedz, czy ci nie żal twej panieńskiej drogi, Kwiecistej w liliją,
W mojej drodze róże, piołuny i głogi Cierniste się wiją...
— »O nie żal mi, nie żal, luby ty mój, drogi,
»Bo cię kocham wiernie.
»Pójdę z tobą, choćby wśród twej życia drogi
»Same były ciernie...« Magdusieńko droga! kochaneczko moja! Ja chłopak ubogi, Na ręce cię wezmę, aby nóżka twoja Nie znała, co głogi...
Pogniewałaś się Magdusieńko na mnie,
A ja nie wiem, o co?
Nie wiem, jak Bóg miły!
Czy o to, że cię kocham, kocham nieustannie,
Z całej duszy, serca siły,
Że bez ciebie mi sieroco? Czy że cię nadto uwielbiam i pieszczę, Droga Magdusieńko? Czym zranił całusem? Czy może cię za mało kocham Magduś jeszcze, Jasna ty zorzeńko, Gdym ci dał moje życie, serce, duszę?
Pogniewałaś się, Magdusiu aniele,
A ja nie wiem, o co?
Nie wiem, jak Bóg miły!
Czy żem śnił. — Ach, braliśmy ślub w naszym kościele,
Świece się migocą,
Usta moje ci ślubiły. — »Pogniewałam się, mam żal do Cię w sercu »Dawno, Jantosieńku, »Bo mi zawiniłeś: »By się połączyć na ślubnym kobiercu,
»Pragnę w serduszeńku, »A ty tylko śniłeś?
Magdusieńko, moja duszko!
Moja słodka ty dziewuszko,
Moja biała lilijeczko,
Jedynuśka kochaneczko,
Słodki, dobry mój aniele,
Za trzy niedziel ślub w kościele!
Moja różyczka w pełnym rozkwicie,
Wiosenka, słonko dały jej życie...
Rozkwitła dla mnie przecudnym kwiatem
I wciąż mi kwitnie lato za latem.
Jak ranna zorza, wciąż mi się płoni,
Nie traci nigdy niebiańskiej woni...
A ten przecudny kwiat mój różowy,
Nie z tych, co kwitną głogi... dąbrowy.
Nie z tych szczepionych sztucznie w ogrodzie,
Co tracą listki w jesiennym chłodzie...
Nie z tych, co gdy się niebacznie zrywa,
Ranią kolcami... aże krew spływa...
Nie z tych, co zdobią ołtarz w kościele,
Moja różyczka jest w ludzkiem ciele...
To ma kochana, to ma żonusia,
To moja! moja! moja Magdusia!
Żegnając, całuję dziewczę moje
W liczka, oczusia czarniusieńkie,
W warkoczków jedwab, wonne zwoje,
Rączęta drobne, malusieńkie,
Usteczka słodkie, koralowe
Sto razy po sto tysięcy,
I całowałbym jeszcze więcej,
Lecz czas iść, bywaj dziewczę zdrowe!
Już mam iść i znów wracam jeszcze,
I znów całuję, żegnam, pieszczę,
Ach! to kochanie, to kochanie,
Jak słodkie, trudne z nią rozstanie!
Ej, Magdziuś, Magdziuś, Magdziusieńka!
Twa buzia taka słodziusieńka,
Jakby rozkoszy rajskich zdroje,
I znów całuję dziewczę moje.
Piosenkę ranną słowik śpiewa,
A moje dziewczę już się gniewa,
Więc znów przepraszam me kochanie,
Ach! to rozstanie, to rozstanie!
Już mam odchodzić, znów przewlekam,
Aże nareszcie już uciekam.
Był ślub. Goście weselni weszli do kościoła,
Mając uśmiech na ustach i pogodne czoła.
»Młoducha« z drużbą »pierwszym«, »młody« z drużką »pierwszą«,
Za nimi weselnicy suną falą szerszą.
»Pan młody« uśmiechnięty wesoło, »rzetelny«,
Lecz ten uśmiech ust jego niemile bezczelny.
Pani młoda tak smutna, taka łzawa, blada,
Cała postać jej mówi: ach biada mi, biada!
Idzie jak męczennica na śmierć prowadzona,
Tyraństwem, okrucieństwem rodziców zmuszona.
Idzie brać ślub z tym, co go z duszy nienawidzi,
Nie kocha go, nie będzie nigdy, nim się brzydzi.
Przysięgnie mu ze sercem rozdartem na ćwierci,
»A iż cię nie opuszczę aż do samej śmierci!«
A wyrzeknie się tego, co kocha nad życie,
Ach biedne, biedne takich rodziców jest dziecię,
Co za garść złota, srebra lub za skibę ziemi,
Dzieci na całe życie czynią nieszczęsnemi.
Bo miłość pierwsza w sercu, prawdziwa i szczera,
Dla istoty kochanej nigdy nie zamiera...
Patrz na niebo, życie moje,
Jak się błyszczą gwiazdek roje,
Patrz, duszko, o! tam na niebie,
Te dwie gwiazdki blizko siebie,
To są nasze. Patrz, z za chaty
Wygląda księżyc rogaty,
Jak on dla nas jasno świeci,
Mówi — »kochacie się dzieci?«
Patrz kochanko ma serdeczna,
Ta na niebie droga mleczna...
To jest twoja! ty tą dróżką
Do nieba pójdziesz dziewuszko.
O! rój gwiazdek, co »hań« świeci,
To są gwiazdki naszych dzieci.
Wiele ich jest? dwie, trzy, cztery,
Pięć; o! to nie do pary...
Patrz, ma droga milusieńka!
Ta nad lasem to jutrzenka,
Będzie dla nas świecić jasno,
Póki serca nam nie zasną...
O! na wschodzie już się zorzy,
Stamtąd idzie dzionek boży,
Który z purpurowej zorze,
Rozjaśni nam słonko boże...
Patrz ma biała gołąbeczko,
Jasna moja ty gwiazdeczko,
Gwiazda leci, leci, spadła,
— Co ci Magduś? drgnęłaś, zbladła,
Ta spadła śmierci obrazem,
Lecz się nie bój, nasze razem.
A gdy kiedyś... Coś mię smuci!
Słuchaj, Magduś, słowik nuci,
A tak tęskno! ja się boję,
O cię Magduś, życie moje.
Noc tak piękna i pogodna,
Ale trochę jeszcze chłodna,
A ty lekkoś jest odziana,
Chodźmy spać, żonko kochana.
Gdybym mógł litość w sercu zmienić w pieniądz złoty,
Biedacy wy nędzarze, ubogie sieroty!
Jużbyście w swojem życiu nie zaznali nędzy,
Miałbym więcej jako świat cały ma pieniędzy.
Wszystkichbym was biedaków tem złotem obdarzył,
Kochankówbym ubogich wszystkich wyposażył.
O byłoby też szczęścia, radości stąd wiele,
W każdej wiosce po sto par do ślubu w kościele...
Jużby się mi Magdusia więcej nie trapiła,
Co będziem jeść, jak nieraz, czem będzie soliła.
Ależ tak być nie może — mój Ty Boże drogi,
Bom ja, jak i wy bracia, taksamo ubogi...
Gdybym miłość w mem sercu, co się jasno pali,
Mógł dać ludziom — ach jakby wszyscy się kochali!
Jako jedno słoneczko na niebie nam świeci,
Tak byłyby na świecie jedne tylko dzieci...
Takby my się kochali prawdziwie nawzajem,
Że ziemia stałaby się i niebem i rajem...
Lecz to pierwsze i drugie nie jest, być nie może,
Bo Twa miłość na krzyżu konała o Boże —
A jednak, jednak, boski posiew Twej miłości
Nie zapalił miłością wszystkich serc ludzkości...
Od najszczęśliwszych szczęśliwszy kochanek,
Sam ci do ślubu splotę, Magduś, wianek.
Z kwiatów, co kwitną na ziemiach ojczystych,
Z wonnych fijołków, lilii przeczystych,
Bławatów, które kwitną tak błękitnie:
Bo temi kwiaty miłość nasza kwitnie...
Kiedy byłem wesół, młody,
Pełen życia i swobody,
Gdy w majowej życia porze
Świeciło mi słonko boże,
Kwitło dla mnie wonne kwiecie,
Szczęśliwe natury dziecię...
Z wierzby staruszki nad strugą
Skręciłem ligawkę długą,
Grałem na niej ach! tak śpiewnie,
Tak tęskliwie i tak rzewnie,
Tak przecudnie, czarodziejsko,
Tysiącletnią nutą wiejską...
Góry, lasy, świat ten cały
Echem granie powtarzały.
A dziewczyna, co słuchała,
Na wieki mię pokochała...
Gdy przeszły maju wieczory,
Tak ja podczas letniej pory
Porzuciłem mą ligawkę,
Jako dziecinną zabawkę,
Co gra wesoło ni smutnie,
Nastroiłem teraz lutnię.
Gram, lecz wszędzie cisza głucha,
Chociaż tchnąłem w granie ducha,
Czasem zamiast grania echem, SwiatŚwiat mi odpowiada śmiechem...
Bo me pieśni pełne prozy!...
W lutnię grają wirtuozy,
Co czytają nuty boże,
Co im ogień w sercu gorze.
A na mojej lutni granie
To prostota i kochanie
To są skargi, łzy i żale,
Co nie mają echa wcale...
Zakwitła rozkosznie,
Marzyła miłośnie,
W ranki łzami rosy płakała,
Za modrym, za kwiatkiem,
Kochankiem bławatkiem,
Którego kochała, kochała!
A modry bławatek,
Bez czucia był kwiatek,
Choć na wspólnej grzędzie zakwitał;
Patrzył się niechętnie,
Zimno, obojętnie —
Na różę, choć miłość w niej czytał.
Żegnam cię, żegnam, domku ubogi,
Odchodzę z twego ogniska,
Porzucam twoje rodzinne progi,
Choć żal łzy z oczu wyciska. Czemuż to, czemuż, chatko ma miła, W tobiem nie skończył dni życia, Coś mi tak była droga i miła, Tak droga od powicia...
W tobiem przemarzył dni mojej wiosny,
Prześnił dziecinne sny złote,
Przeżył dni tyle błogich, radosnych,
Poznał łzy, żal, ból, tęsknotę... Żegnam, chateńko, okienka twoje, Które dziś rosą łzawiące, Że już opuszczam rodzinę moją, Płaczą w ostatniej rozłące...
Żegnam twe, chato, wszystkie kąciki,
W których w dzieciństwiem swawolił,
Słuchał w kolebce sennej muzyki...
Nim się z powicia wyzwolił... Żegnam cię, żegnam, chatko ma miła, Wiem, że twa strzecha omszała,
Kiedy ty będziesz za mną tęskniła, Będzie w dni słoty płakała...
Nową ja chatkę zbudował sobie
I dla niej ciebie porzucę,
Lecz nie zapomnę nigdy o tobie,
Odwiedzić ciebie znów wrócę...
Hej, jak żniwo, to żniwo!
Do roboty, co żywo!
Tak długośmy czekali,
Rola złotem się pali.
Kosy, sierpy do ręki,
Dla ochoty piosenki,
Stare hasło: »Szczęść Boże!«
Na ojczystym ugorze!
Na wyścigi, Marysiu,
Franek, Janek, Jadwisiu,
Która pierwsza dziewoja
Jest na przodzie — to moja!
Dalej żywo parobki,
Stawiać rzędem półkopki,
Na zachodzie się chmurzy —
Wypoczynek po burzy...
Słonko jasne tak pali,
Burza huczy w oddali...
Hej, do pracy »Szczęść Boże«
Na ojczystym ugorze!
Dla Ojczyzny, dla Matki,
Stańmy wszyscy, jej dziatki,
Na jej skronie skrwawione
Plećmy z kłosów koronę...
Hej, panowie i panie,
Robotnicy, włościanie,
Na ojczystej, na roli
Wyciąć chwasty niewoli...
Waśń bratnia zawiniła
I ojczyznę zgubiła,
A więc razem w jedności
Zdążajmy do wolności...
Hej, jak żniwo, to żniwo,
Do roboty hej żywo,
Dokąd będziem czekali?
Rola złotem się pali!...
Ażebyś ty, jasne słonko,
Wiedziało,
Co na ziemi głodnych sierot
Zostało;
Dłużejby twa jasna tarcza
Świeciła,
Żeby ziemia więcej chleba
Rodziła.
Ażebyś ty, jasne słonko,
Wiedziało,
Co na ziemi łez, niedoli
Zostało;
Dłużejbyś ty, jasne słonko,
Świeciło,
Łzy niedoli i niewoli
Wypiło.
Ażebyś ty, jasne słonko,
Wiedziało,
Co na ziemi błędnych ludzi
Zostało;
Dłużejbyś ty, jasne słonko,
Świeciło,
Żeby wszystko prawą drogę
Trafiło.
Ażebyś ty, jasne słonko,
Wiedziało,
Wielu jeszcze twych promieni
Nie znało;
Dłużejbyś ty, jasne słonko,
Pałało,
W każdy kącik, okieneczko
Zajrzało.
Ażebyś ty, jasne słonko,
Wiedziało,
Co na ziemi zbrodni, złości
Zostało;
Więcejbyś ty, jasne słonko,
Nie wzeszło,
Gdzie świat lepszy, ludzie lepsi,
Odeszło...
Skrzypeczki moje kochane,
Jaworowe, malowane,
Kiedy wezmę do mej ręki,
Różne grają mi piosenki. Gdy mi w sercu nie wesoło, Choć świat cieszy się wokoło, One ze mną razem czują, Smutne mi piosenki snują.
Kiedy przeszłe chwile złote
Budzą w sercu snem tęsknotę,
To skrzypeczki z mojej ręki
Tęskne, rzewne leją dźwięki. Gdy wśród smutku i tęsknoty Błyśnie szczęścia promień złoty, To skrzypeczki moje głośne, I ich brzmienie jest radośne.
Gdy mi ciężko żyć na świecie,
Kiedy troska duszę gniecie,
Wtedy do bożego tronu
Bije skarga z czworostronu. Nieraz do mnie ktoś się zgłosi, Na wesele — zagrać prosi,
Na dożynek lub majówkę, I w kieszeni mam gotówkę.
Bywa czasem w nocnej dobie,
Na skrzypeczkach gram ja sobie,
Księżyc mi przyświeca mile,
Jakie błogie są te chwile. Wśród tej nocy, ciszy, cienia, Te marzenia i wspomnienia Skrzypki moje opłakują, Odtwarzają, odśpiewują.
Gdyby mi pół świata dano,
Lecz za to odebrać chciano
Me skrzypeczki i piosenki,
Nie dałbym ich wydrzeć z ręki. Skrzypeczki me ulubione, Ukochane, wypieszczone, Czy w mem życiu róże, ciernie, Zawsze mi posłużą wiernie.
Gdy z pod mej stygnącej ręki
Konać będą me piosenki,
Skrzypeczki mi jaworowe
Zagrają »Requiem« grobowe. Tylko mi tam już do nieba Skrzypeczek nie będzie trzeba, Bo tam w niebieskiej radości Nie kończy się pieśń wieczności.
Tak mi jest czasem smutno i sieroco,
Jak tułaczowi, co samotny nocą
Idzie bez celu, w głębi nocnej mroki,
Aby ostatnie stawiać życia kroki.
Tak mi jest smutno niewypowiedzianie,
By się z kochaniem żegnało kochanie...
By ja i ona stalim, smutkiem niemi,
Złączeni w uścisk, ostatni na ziemi.
Tak mi znów czasem wesoło, radośnie,
Tak błogo w duszy, rozkosznie, miłośnie,
Jakbym rozkoszy rajskich, ziemskich trunek
Pił z ust kochanki, danych w pocałunek...
Tak mi, jak gdyby cały świat weselny
Grał mi hymn sławy, chwały, nieśmiertelny...
Zda mi się, że ten szczęśliwości Eden
Nikt nie miał, nie ma, tylko ja z nią jeden...
Taką znów czasem czuję nudę w sobie,
Zda mi się jedno, żyć czy butwieć w grobie...
Zda mi się jedno, wzgarda, sława świata,
Czy życie z kwiatów, czy się z cierni splata.
Zda mi się jedno, boli czy nie boli,
Życie bez troski, czy w nędznej niedoli.
Choć życie chłopskie płynie mi jednakie,
Czemu w niem chwile są takie i takie?...
Błądzę sam nie wiem dokąd, gdzie,
Po życia drodze ciernistej,
Jak ognik w toni bagnistej,
Co w mrocznej nocy tle... Samotny błądzę i sierocy, Własny mi towarzyszy cień... Gdy mi rozwidnia drogę dzień, A opuszcza mię w nocy...
Innym się w drodze życia
Kwiaty wciąż ścielą, wonieją,
Po cierniach z bladą nadzieją
Ja idę od powicia... Choć ludno tak jest w koło, To ja samotny podróżuję, A nikt nie czuje, nie pojmuje Smutku, co porył moje czoło.
Nikt mojej pieśni nie rozumie,
I nikt idei nie podziela;
I darmo szukam przyjaciela,
Samotny w ludzkim tłumie... Idę drogą Kalwaryi, Chociaż mi stopy ranią ciernie,
A pierś mą pali żar niezmiernie, Do wymarzonej gloryi...
Idę sierocy i ubogi,
Jednak nie tracę mej nadziei
W zwycięstwo moich cnych idei,
Koniec tułaczki błogi.
Gdy skowronek szary
Pod niebios obszary
Z piosenką wiosenną ulata,
Chciałbym być skowronkiem
I lecieć za słonkiem
Do nieskończoności wszechświata...
Gdy słotną jesienią
Drzewa nie zielenią,
Stoją nagie, czarne, w żałobie,
Mgła, deszcz, lód, śnieg pruszy...
Tak mi smutno w duszy,
Jakbym we śnie wiecznym był w grobie...
Jak nasze polskie dziewice,
Niema w całym świecie,
Takie piękne, krasnolice,
Jak na wiosnę kwiecie. Oczka modre, jak bławatki, Lub czarne, ogniste, Liczka jak różowe kwiatki, Jak lilie czyste.
A usteczka jak karminy,
Ząbki perełeczki,
O bo polskie te dziewczyny
Istne aniołeczki! Ponad główką włoski płowe, Warkoczkami zwite, W nich wstążeczki kolorowe Jedwabisto-lite.
Gdy się modli, to tak cudna,
Że aż serce bije,
Kochająca, nie obłudna,
Bo kochaniem żyje. Jak zanuci, to tak śpiewnie, Jak słowik w gaiku,
To wesoło, to znów rzewnie, O lubym chłopczyku.
Jak pokocha, nie przestanie
Już kochać chłopczyny,
Taka miłość i kochanie
U polskiej dziewczyny. Jak da buzi, to miłośnie, Że oczarowanie... Słodko w ustach i rozkosznie Sto lat pozostanie.
Nie pochlebiam wam dziewczęta,
Pochlebstwem się brzydzę,
Żeście piękne, prawda święta,
Toć czuję i widzę.
Gdy wiosna ubierze kwiatem mój sad, pole,
Noc ciepła, urządzam posłanie w stodole.
Opodal stodoły rosną krzewy, drzewa,
W których całą nockę słowiczek mi śpiewa.
O lubię go słuchać w serdecznej zadumie
I ten śpiew słowika dobrze ja rozumię:
»Pij, pij, pij ze zdroju miłości,
»I kochaniem żyj...
»Lej, lej, lej łezki twe w cichości,
»Przed ludźmi je kryj!
»Kochaj, kochaj, kochaj,
»Póki życia maj!
»Maj chwilę, maj chwilę, maj chwilę,
»A wieczność w mogile...«
Północna cisza, a ja za stołem
Siedzę i dumam z podpartem czołem,
Wzrok mój utkwiony w drżącym płomyku
Naftowej lampki na mym stoliku.
I rozmarzony i na wpół senny,
Słyszę, jak idzie wciąż zegar ścienny,
Jako miarowym taktem uderza,
Sekundy mego życia odmierza.
I czuję, czuję, jak ten czas płynie,
I żal mi, żal mi, że w tej godzinie,
Której sekundy wszystkiem odczuwał,
Zegar wskazówki swoje posuwał,
Że w czas, co teraz zegar odmierza,
Bez celu, czynu serce uderza...
A życie moje marnie się skraca,
Płynie i płynie, nigdy nie wraca.
A ja wciąż naprzód z zegaru taktem
Idę i idę grobowym traktem.
Jakiem uczuciem w tej chwili dyszę,
Biorę za pióro i wierszyk piszę;
By tej godziny nocnem czuwaniem
Uczcić Cię Boże, Stwórco nasz, Panie!
Idąc raz rano, zerwałem kwiatek,
Rosnący w zbożu, modry bławatek.
Na tym bławatku kropelka mała
Dyamentowej rosy błyszczała.
Ja tej maleńkiej kropelki rosy
Spytałem o jej dzieje i losy.
Na me pytanie kropelka mała
Temi się słowy do mnie ozwała:
— Nim mnie wschodzące słonko wypije,
Powiem ci nieco z mej historye,
Więc mnie posłuchaj, człowieku młody!
Jam była cząstką Nilowej wody,
Na której Mojżesz, dziecię, maluśki,
Był porzucony w koszu z rogóżki.
Jam była w łezce boskiej Dziecinki,
Gdy się narodził w pośród stajenki.
Byłam napojem białej lilii,
Która kwitnęła w domku Maryi.
Jam była śliną, którą król hardy
Heród przed Stwórcą splunął z pogardy.
Żebym to ja miał czas
Zaprzestać pracy nad ziemią...
I siąść do pióra raz,
Piosnki, co w sercu drzemią,
Wyśpiewać braciom mym,
Ach! wyśpiewałbym dziwy,
Z niebiosów wzięty hymn
I z mej ojczystej niwy.
Żebym to ja miał czas
Swobodnie władać piórem,
Rozgrzałbym zimny głaz...
Roztęczył czarną chmurę...
Porwałbym moją brać
W obce im ducha wzgórze...
Ojczyzna, moja Mać,
Jaśniałaby w purpurze...
Dym z kadzideł woniący utworzył obłoki
Przed ołtarzem, na którym w najświętszej Hostyi
Jest obecny Bóg człowiek, w złotej monstrancyi,
Ten sam, co się narodził w stajence z opoki,
Z Przenajczystszej Dziewicy. On, którego kroki
Krwawe ślady znaczyły w górę Kalwaryi,
W wzgardzeniu, poniżeniu, w cierniowej gloryi...
Aby spełnić odwieczne zbawienia wyroki.
Ten sam dziś na ołtarzach czczony, uwielbiony,
U Którego stóp wszystkie trony i korony
Świata — Bóg człowiek, z wiernym ludem nierozdzielny...
Chwałą Jego przybytek cały napełniony,
Lud wierny Mu pieśń śpiewa, korny, rozmodlony,
Święty Boże, święty mocny, święty nieśmiertelny...
Kolego, przyjacielu mój ziemski, jedyny,
Druhu i powierniku duszy, serca mego,
Bądź mi wierny szczerością duszy, serca twego,
Jakim mi dotąd byłeś od małej dzieciny.
Przepędziliśmy razem dni szkolnych godziny,
W jednej ławie. Trzy lata życia wojskowego,
Dzieląc wspólnie niedolę, dole życia swego,
Smutek, radość, wesele życia, nasze czyny.
O bracie mój! pokrewny sercem, myślą, duszą,
Bądź mi zawsze jak dotąd, podporą, kolumną,
Której burze i gromy życia nie poruszą.
W chwilach ciężkich wspieraj mię twą radą rozumną,
Bądź mi zdrojem pojącym serca mego suszą,
Bądź wiernym przyjacielem w życiu i nad trumną.
Rozkwitła tak pięknością, jak kwiat liliowy,
Urodą, niewinnością, panieństwem tak biała,
Jako anioł w postaci dziewiczego ciała,
Z rumieńcem wstydu w liczkach jak ranek majowy.
Cicha jako krynica, co pośród dąbrowy,
W zaciszu drzew przeczyste swe wody rozlała,
Pokora, dobroć, skromność, zawsze z niej jaśniała,
Jako słonko jaśnieje w dzień wiosny godowy.
Zaledwie że szesnastą zakwitałaś wiosnę,
Anioł śmierci już zamknął twych ocząt powieki.
Czy za ten jeden uśmiech, spojrzenie miłosne,
Którem od cię otrzymał, za ten uścisk ręki,
Skazałaś mię na męki, smutek, łzy żałosne,
Grobem, niebem, odemnie aniele daleki...
Dziewiczość, to poranek wstydliwy, majowy.
Dziewiczość, to lilii kwiat cudny, śnieżysty,
Dziewiczość, to jest anioł niewinnością czysty,
Dziewiczość, to jest ogród wonny fijołkowy.
Dziewiczość, to wspaniały piękny kwiat różowy,
Dziewiczość, to piękności cud cudów przeczysty,
Dziewiczość, to niebiosów ideał wieczysty;
Skarb tylko jednej Matki... niebiosów królowej.
Dziewiczość, to anielska jest na ziemi cnota,
Kropla rosy, dżdżu, w którem niebo się przegląda,
Słońce, gwiazdy i księżyc, sam Bóg ze świętemi.
Kropla dżdżu na gałązce, którą burza miota...
Lecz gdy spadnie... z gałązki do prochu na ziemi,
Z przenajczystszej czystości jest zarodek błota...
Czy ty pamiętasz, Hanuś, te zielone święta,
Gdyśmy razem oboje poszli na sobótki,
Zieloną miedzy wstęgą, na której stokrótki
Kwitły nam pod stopami, lśniły dyamenta
Rosy w świetle księżyca; chłopaki, dziewczęta
Swawoliły po polach, ty i ja cichutki,
Szliśmy między zbóż łany, mając w sercach smutki.
Łezki ciche roniły twe słodkie oczęta.
Usiedliśmy na miedzy między zbóż łanami,
Miesiąc zaszedł, ostatnia ugasła sobótka,
Ach coś mi tam mówiła, Bóg słyszał nad nami,
I ja, chociaż twa skarga była tak cichutka.
Sprzedali cię!... Twą dolę opłakałem łzami,
Płakała cię zroszona łzą twoją stokrótka...
Był kiermasz, ja w kieszeni miałem całą »szóstkę«,
Na moje lat czternaście był to pieniądz wielki.
Obszedłem wszystkie kramy, pierniki, karmelki, oCo tu kupić, piszczałkę, bat, organki, chustkę?
Wszystko chciałbym, a żal mi mieć w kieszeni pustkę,
Więc znów obchodzę towar na kiermaszu wszelki,
Ujrzałem śliczne baty z barwnemi pętelki.
Targuję, ale żal mi pozbyć z kieśni »szóstkę«.
Obejrzę się, a za mną stoi Hanusieńka,
Śmieje się do mnie, mówiąc: Jantek kup co dla mnie!
Ja kupiłem jej serce, na którem piosenka:
»Kochaj, ufaj mi dziewczę, czekaj wiernie na mnie«.
Ja był wtedy nie duży i ona maleńka,
Lecz by chciała, dałbym jej z piersi serduszeńka.
Wesele; a ja muzyk, gram weselne śpiewki,
Wesołe krakowiaki, tęskne walców tony,
Skoczne polki, mazura taniec ulubiony,
Tańczą drużby z druchnami, z parobkami dziewki.
Migają twarze, wstęgi i barwne odziewki,
Na ustach śmiech, a w ruchach zapał wpółszalony,
Alkoholem, orgią taneczną wzniecony.
Brzmi muzyka i drużbów krzykania, przyśpiewki.
Ja gram, bom jest płacony, a więc grać im muszę,
Co każą, grają ręce, zwyczajne w skrzypeczki
Same, ja obcy całej nocnej zawierusze,
Jestem precz od wesela, u mej kochaneczki,
Przy łóżeczku uśpionej, kochanej dzieweczki.
Tam przeniosłem ja do niej serce, myśl i duszę...
Słonko zaszło za krańce ogrodu rajskiego,
Pełnego życia, kwiecia, zieleni i woni,
Księżyc w pełni żegluje po niebiosów toni,
Co żyje, brzmi akordem hymnu majowego.
Śpiew pastuszków, ryk stada z paszy pędzonego,
Głos dzwonu, tren ligawki, grzechot w stawów toni,
Brzęk komarów, słowików wdzięczne pienia w groni,
Szum strumyka i granie muzyka wiejskiego.
Takim pięknym wieczorem rozkosznego maju
Siedzieliśmy na przyźbie przed chatą oboje,
Jako dwaj niegdyś w raju szczęśni Adamowie.
Jam całował rączęta, liczka, usta twoje,
I byliśmy szczęśliwi wtedy kochankowie,
Stokroć, stokroć szczęśliwsi od mieszkańców raju...
Słońce zaszło oświecać inne kraje, morza,
Na niebie z czarodziejskich, lekkich chmurek grota,
Jakby z drogich kamieni, purpurowo-złota,
Jaśniejąca wspaniale, pożegnalna zorza.
W miarę, jak się oddala słonko, lampa boża,
Blednie łuna, chłodnieje letnia dnia spiekota,
Ziemię kryje cień nocny i martwa cichota,
Zrzadka gwiazdki migocą wśród niebios przestworza,
Wszystko śpi! zwierzę, ludzie, drzewa i zbóż łany,
Nawet słowik, co ze mną nie spał tyle nocy,
Zamilkł, tylko ja nie śpię, chociaż niewyspany,
Bo nie da spać ból bólów, co mi serce tłoczy,
Boleść duszy rozdartej i serdeczne rany
Odpędzą sen z mych powiek, choć go pragną oczy...
Wionął wietrzyk łagodny z cienistej dąbrowy,
Chłodząc potem oblane u żniwiarzów lica,
Zachrzęściła kłosami dojrzała pszenica,
Której jeszcze nie podciął sierp krzywy, stalowy.
Powiał, rozwiał na głowie dziewczęcia włos płowy,
Które żęło na przodzie, jako przodownica,
Jakby wiosna urodna, jakby anielica,
Oczka czarne, liczka z róż, czar ust koralowych.
Powiał, dzwoni pszenicznych kłosów złota fala,
Dzwoni w sierpy gromada żniwiarzów niemała,
Ja ostatni za nimi, zdala od niej, zdala...
A dziewczyna na przodzie coś cicho śpiewała.
Wionął wietrzyk, niosąc mi z jej ustek korala
Słówka piosnki: »Ach powróć, jam ciebie kochała!«
Po długiej niepogodzie zajaśniało słońce,
Na niebie zachmurzonem, nakształt pół-obręczy
Zajaśniał łuk świetlany siedmiobarwnej tęczy,
Piją zbyteczne wody obydwa jej końce.
Nad szumiącym potokiem i zielonej błońce
Barwną wstęgą cudownie, wspaniale się wdzięczy,
Długotrwałą pogodę ziemi wróżąc, ręczy,
Powiały wiatry wschodnie, dni pogodnych gońce.
W mem sercu, duszy łzawa niepogody słota,
Niekiedy ją nadziei przerwie błyskawica,
Zresztą zawsze pochmurno, smutek i tęsknota.
Kiedyż ujrzę, o luba, jasne twoje lica...
Ukoję ból miłości, co się w sercu miota,
Ujrzę tęczę barw siedmiu, tarczę słonka z złota.
Królu pieśni ptaszęcej, słowiczku kochany,
Jak też nie braknie piosnek w twem serduszku małem,
Wszak i ja też śpiewałem i ja też kochałem,
I zamilkłem, niedolą w mem życiu sterany.
A w duszy mojej grają pogrzebne organy,
Zamiast piosnek, łzy, smutek w mojem sercu całem,
Które niegdyś piosnkami przepełnione miałem,
Byłem niemi dniem, nocą, jak ty, rozśpiewany.
Słowiczku! moje serce od serduszka twego
Tysiąc kroć razy większe, już się wyśpiewało,
Z rozkoszy i miłości, uczucia, wszystkiego.
Ty, ptaszyno, wciąż śpiewasz z serduszka małego,
Boś kochana... jak kochasz... i będziesz kochała,
Póki życia, miłości pieśń będziesz śpiewała...
Wiosna. Rolnik wyjechał orać ziemię czarną.
Pieśń nadziei mu śpiewa pod niebem skowronek,
Przerozkoszną pogodą uśmiecha się dzionek,
Rolnik orze, z nadzieją plonu sieje ziarno.
Przelotnych ptaków stada z powrotem się garną,
Pierwsze kwiaty rozkwitły już z pączków obsłonek,
Ach radośnie, choć grozi przednówku frasunek
Rolnikowi, wiosna mu jaśni dolę marną.
O wiosno, wiosno życia, wiosno urodzaju,
Dni twe jasne zwiastują lepszą życia dolę,
Ty jesteś przypomnieniem dni rozkosznych raju
Tym, co za grzech dziś znoszą wygnania niedolę...
Kiedyż, kiedyż zawita wiosna w naszym kraju?
Że będą wolne ludy, miasta, sioła, role...
Lato; dni jego długie, upalne, gorące,
Zamieniają w owoce kraśne ongiś kwiaty,
Zielone łany biorą blask złota bogaty,
Pachną skoszone siana, na zielonej łące.
Czasem burze w posadach ziemię wstrząsające,
Z piorunami, grzmotami, podczas letniej pory,
Poją spragnione suszą łany i ugory,
Lub niosą grad, zniszczenie, na łanów tysiące.
Rolnik z troską o pracy swej roślinne płody,
Idąc wieczorem z łanu, przed figurą klęka,
Modli się, by mu je Bóg ochronił od szkody,
By mu je ochroniła Najświętsza Panienka,
By je zbierał szczęśliwie do swojej zagrody,
Póki z wieńcem żniwiarzów nie zabrzmi piosenka.
Jesień przeróżnorodnym owocem ciężarna
Wynagradza rolnika za trudy mozolne,
Za pracę w pocie czoła, niosąc płody rolne,
Drzewa pełne owocu, kłosy pełne ziarna.
Rolnik z dumą spogląda, że praca nie marna.
Dzwonią sierpy, żniawiarzów gromady swawolne,
Kładąc z pieśnią złociste, zbożne, łany polne,
Czasem ich spędza z łanów grzmotem chmura czarna.
Migają kosy w polu, jakby błyskawice,
Przesławne polskie kosy, hartem i ostrością
Sławne nie tylko w łanie koniczu, pszenice,
Sławne także gorącą Ojczyzny miłością,
O ich sławie wymownie świadczą Racławice,
Jakim się odznaczały hartem i ciętością...
Zima okryła ziemię odzieniem śnieżystem,
By ochronić od mrozów jesienne zasiewy,
Stoją czarne, bezlistne i drzewa i krzewy,
Śpią, śnią, marzą o życiu... o wiośnie kwiecistej.
Mróz szyby okien hafci deseniem wzorzystym,
O Dzieciątku w Betleem brzmią po chatach śpiewy,
Rolnik młóci w stodole, czyści ziarno z plewy,
By rodzinę, świat żywić zboża ziarnem czystem.
Dziadek stary, siweńki, przy piecu — żałosny —
Pokaszluje schorzały i mówi pacierze,
Prosi Boga, bo czuje, że nie ujrzy wiosny,
Że mu grabarz w zamarzłej ziemi grób wybierze;
Czasem wnukom posyła wzrok, uśmiech miłosny,
Żal mu, żal mu odejść ich na grobowe leże...
Schylony, pr cującypracujący, z wzrokiem w ziemi, grzebię,
By zdobyć kawał chleba ku ciała potrzebie.
Gdy się sprostam, by wytchnąć i otrzeć znój z czoła,
Rozglądam się po bożym świecie dookoła,
Na zielone zbóż łany, kwietne łąk kobierce,
Dusza ma się obudza, żywiej bije serce.
Czasem widząc rozpustę, przewrotność ludzkości,
Serce me się oburza na te ludzkie złości.
Czasem, aby zobaczyć w lazurach skowronka...
Lub daleko południe... poglądam do słonka...
Czasem podczas wytchnienia rad książkę przeczytam,
I niejeden cień w duszy mej prostej rozświtam...
A wszystko to, co wtedy myślę, widzę, czuję,
Niesfornymi rymami na papier spisuję.
A ponieważ dla Ciebie, Panie, wdzięczność czuję,
Tobie te rymy moje proste ofiaruję, Tobie, który miłością prostotę uczciłeś...
Choć niebo całe od niej... duchem wyższy byłeś,
Chociaż duch Twój w niebiańskich sferach się unosi,
Mój po skoszonych łąkach... słabe skrzydła rosi.
Tobie, Panie, te rymy dedykuję śmiele,
Boś Ty mnie, chłopka, uczcił, nazwał przyjacielem,
Tyś mię uczcił, ugościł, chłopka z wiejskiej chaty,
Jak się goszczą, przyjmują, co w Chrystusie Braty.
Cichutka, anielska,
O chlubo ty sielska,
Przyjm w dani
Ten, pani,
Mój wierszyk malutki
Odemnie w albumie,
Co kreślę, jak umię,
O tobie,
Ozdobie,
Której herb stokrótki... Anielska, cichutka, Z Bronowic ogródka Różyczko! Coś w pańskiej komnacie, Jak niegdyś w swej chacie, Twej sielskiej przeszłości Dziedziczką...
Żeś wiejskiej twej chacie,
I mowie i szacie,
Jak byłaś, została, wytrwała...
Od wiosek i chatek,
Ich dziewic i matek,
Niech za to Ci będzie — cześć chwała!
Wesoło, wesoło
Tańczyli wokoło,
I ona, Magdusia, tańczyła,
Dokoła, dokoła,
A taka wesoła,
Jaka jeszcze nigdy nie była.
Ja skocznie im grałem,
Na ustach śmiech miałem,
Lecz serce?... to we mnie płakało,
Że ona, że ona
W Jankowych ramionach
Kwitnęła... a ja ją kochałem...
A ręce mi drżały,
Z pod smyczka spływały
Tony takie smutne, faliste,
Takie tęskne, rzewne
I tak smutno śpiewne,
Jak płacz, łzy dzieciny przeczyste...
I była wiosna. Ciernie nad rowem
Zakwitły kwiatem śnieżnym, puchowym.
On wyszedł z chaty i ona z chaty,
On zbierać kwiaty i ona kwiaty.
W jej sercu wiosna i w jego wiosna,
I spotkała się para miłosna.
Pierwszy raz kiedyś już się spotkali,
Teraz wyznali, że się kochali,
I że się będą kochali wiernie.
Cieszą się, że im zakwitły ciernie...
Idą i gwarzą słodko, miłośnie,
O swem kochaniu, miłości, wiośnie.
I przystają kochać się wiernie.
Pod ich stopami kwitną im ciernie...
Nagle bolesny okrzyk dziewczyny
Rozległ się. Oto kwiatu tarniny
Łamiąc gałązkę, gdy ją chwyciła,
Ciernia kolcami rękę zraniła.
I na gałązce kwiatem puchowej
Zostały ślady krwi purpurowej.
On ujął rączkę, boleść jej koi,
Długim całunkiem usta w niej poi.
Przysięga z drogi jej życia wiernie
Usuwać wszelkie kolce i ciernie...
∗ ∗ ∗
Trzecia już wiosna, z okienka chaty
Wciąż wyglądają różowe kwiaty,
Czy on... nie wraca, i bladolica
Wygląda ciągle smutna dziewica.
A on już inną pokochał wiernie...
Opadły róże, zostały ciernie,
W okienku chaty zdrajca młodzieniec
Splótł z nich dziewczynie cierniowy wieniec...
Na rannem niebie palą się zorze,
A mój Jasinek już w polu orze.
Żebym ja była słonkiem złoconem,
Jużbym świeciła nad tym zagonem,
Co Jasio zorał przed wschodem słonka.
Gdybym się mogła zmienić w skowrokaskowronka,
Jużbym śpiewała ponad te łany,
Na których orze mój Jaś kochany.
Słonko, skowronek śpią — Jaś mój orze,
Pójdę i powiem: »Jasiu, szczęść Boże!«
Dam mu gębusi raz, dwa — nie więcej!
Trzy, dość? nie, mało, choć sto tysięcy.
A reszta żeńców zwija się, jak może,
Za Magdusieńką, co naprzód pomyka.
Jak błyskawica sierp w jej rączce chyżej,
Już się odżęła daleko, daleko,
Do końca łanu coraz bliżej, bliżej —
Strumienie potu po liczkach jej cieką.
Już jest na końcu, gdy reszta w połowie,
Twarz uznojoną fartuszkiem obciera,
Zburzone włoski poprawia na głowie —
Dumna, szczęśliwa boczki »se» podpiera.
Dumna po prawdzie jednak ma być z czego,
W żadnej robocie niema jej równego,
Bo też poszukać jak ona dziewica,
W tańcu, różańcu, wszędzie przodownica.
»Ach więc wszystko minęło«. (A. Mickiewicz, Dziady).
Kiedy to jeszcze byłem chłopak młody,
W rozkwicie życia, zdrowia, sił, urody,
Nie znałem, co to trosk, zawodów chmury,
Żyłem jak ptaszek na łonie natury.
Inaczej wtedy, inaczej się żyło,
Inaczej śniło, inaczej marzyło.
Dziś młodym borem szumieją ugory,
Na którem krówki wypędzał z obory,
Gdziem z pasterzami, pasterkami pasał,
Grał na fujarce, śpiewał, broił, hasał,
Starszych pastuszków słuchał opowieści,
Strasznej, cudownej, legendowej treści,
O zbójcach, strachach, królewnach zaklętych,
Czarnoksiężnikach, o wojskach zaśniętych...
A ja w te gadki cały zasłuchany,
Com nie wymarzył, mój Boże kochany!
Jak czarnoksięski ów pierścień zdobędę,
Na skalnej górze królewnę posiędę...
Jaki na łące wpośrodku dąbrowy,
Wystawię zamek cały dyamentowy.
A szkółka wiejska, gdziem przez sześć lat chodził,
Gdzie mi się nowy pogląd na świat rodził —
W którym pobladły tęczowe kolory,
Cudownych bajek z mej pastuszej pory...
Te figle szkolne, przypadki, uciechy,
Psoty, pustoty, pierwsze małe grzechy,
Z których-em zawsze przyrzekał poprawę,
Gdy przyszło za nie iść na »czarną kawę«,
A nauczyciel wziąwszy mię na »górę«,
Hojnie częstował, trzepiąc trzciną skórę.
To pierwsze życia szkolne utrapienia,
Jak gramatyka, tabliczka mnożenia.
Raz (w drugiej klasie wtedy już siedziałem),
Do Marysieńki liścik napisałem,
(Która chodziła też do drugiej klasy),
Ja się w niej kochał już na owe czasy!...
Liścik miłosny, sprawka się wydała,
Miała też śmiechu ze mnie szkoła cała,
Bo nauczyciel kazanie mi prawił,
I ośle uszy z papieru przyprawił.
I pierwszą miłość moją na papierze,
Wstydem i łzami okupiłem szczerze!
Gdzież się podziało to wierzbisko stare!
Gdym ongiś w szkole miał otrzymać karę,
Trzy dni się kryłem! Wydała się sprawa...
I za to była tęga »czarna kawa«.
Lecz wakacye, majówki, piosneczki,
A w egzaminy obrazki, książeczki,
Z których radości i uciechy tyle...
O lata szkolne, jak was wspomnieć mile.
Chociaż do figli, psotów skory byłem,
Z całej się szkoły najlepiej uczyłem.
Gdym skończył szkołę, byłem już parobek,
Zacząłem z domu chodzić na zarobek.
Co ja to wtedy uciechy nie miałem,
Kiedy zarobek pierwszy otrzymałem!
Wtedy to sobie kupiłem skrzypeczki,
Nauczyłem się na nich grać piosneczki.
Od tego czasu muzykant młodzieniec,
Dla wszystkich dziewcząt byłem ulubieniec,
Sławą skrzypeczków głośnym był szeroko,
Nie jednej dziewce wpadłem w serce, w oko.
Szesnastoletnim był wtenczas młodzieniec,
Grałem żniwiarkom, kiedy niosły wieniec.
I wtedy na tej zabawie żniwiarzów,
Na której grałem u tych gospodarzów,
Gosposia piękna, czarnooka, młoda
Swoją córeczkę z rąk do rąk mi poda
(Bo kiedy grałem, to dziewczę maluśkie
Wpatrzyło we mnie swe oczka czarniuśkie).
I rzecze — Jantek! pamiętajże sobie
Tę moją dziewkę będę chować tobie!
A czarnooka dziecineczka miła
Z zaufaniem się do mnie przytuliła.
I ja się patrzę tej dziewce dziecinnej,
Ona mi daje swej buzi niewinnej.
Wtedy w mem sercu jakaś zmiana rzewna,
I myśl powstała, że to jest królewna,
W dziecinne ciało zaklęta kopciuszkiem,
O którejm słyszał, gdy byłem pastuszkiem.
Więc kiedy matce oddałem córusię,
Przyrzekłem czekać na małą Magdusię.
Odtąd już ciągle marzyłem miłośnie
O siedmnastej Magdusieńki wiośnie...
Zawsze dla mojej małej wielbicielki
Znosiłem cukry, pierniczki, karmelki.
I rosła dla mnie ta mała kochanka,
Mnie pod karabin spotkała znów branka.
I chociaż bardzo nie miałem ochoty,
Musiałem na lat trzy iść do piechoty.
O lata moje młode wy wojskowe,
Ileż się wspomnień snuje przez mą głowę,
Kiedy pamięcią w waszą przeszłość sięgę,
Napiszę o was kiedyś całą księgę.
A to, com wspomniał, dziewczę, małe dziecię,
Dziś już dziewica, kocham ją nad życie.
Czy będzie moją, to nie jestem pewny...
Gdy nie zdobędę tej mojej królewny,
O której stratę bólem serce drgnęło,
Wtedy już dla mnie — ach wszystko minęło.
Ranek zaświtał, bledną nocy cienie,
Niebo na wschodzie pali się płomieniem,
Słonko powstaje w gloryi promiennej,
Budzi przyrodę znów do pracy dziennej.
Zieloną łąką, operloną rosą,
Szedł Stach na kośbę na ramieniu z kosą.
I nadszedł dziewczę nad strugą przy łące,
Wodę przeczystą do konwi czerpiące.
Ujrzawszy Stacha, spłonęła jak zorze,
W której wschodziło jasne słonko boże.
Stach kapelusza uchylił statecznie,
— Dzień dobry, Hanuś! — przywitał ją grzecznie.
— Dzień dobry, Stachu! jakem się też zlękła,
Gdy na ramieniu kosa ci zabrzękła.
— Bardzoś się zlękła, moja Hanusieńko?
Żeś też ty wstała tak wczas raniusieńko,
Że z ciebie Hanuś taka jaskółeczka,
Co wstaje jeszcze przed wschodem słoneczka,
To nie wiedziałem. Wiesz co, Hanuś moja...
— Cie, moja! moja! kto wie, gdzie tam twoja?
— Stoi przedemną! Daj mi Hanuś gęby!
— Cie, czegoż jeszcze! »Neści« patyk w zęby!
— Moja Hanusiu! daj mi raz gębusie.
— Idź »se«, niech ci da, do Twojej Magdusie!
— Jakiej Magdusie? Hanusiu sumiennie...
— »Dyć« ty wiesz lepiej, dokładniej odemnie!
— Je Hanusieńko, bój się Pana Boga,
Żadnej ja nie mam prócz cię Hanuś droga!
Kto ci powiedział bajkę niegodziwą,
Żeby w tej chwili miał swą gębę krzywą!
— Ej Staszek byś »se« języka nie złamał,
Jak tak przedemną będziesz tyle kłamał!
— Sumiennie Hanuś! jeżeli co kłamię,
Niech mi się język w siedmioro połamie!
— Ę-ę-ę-ę! jakto on gada! Sumiennie!
Gada: sumiennie, a myśli odmiennie...
— Sumiennie Hanuś! jak cię kocham szczerze,
Gdybyś mię chciała, szedłbym na pacierze,
Ino mi powiedz, czy mię będziesz chciała,
I czy mię będziesz Hanusiu kochała?
Bo ja cię muszę, muszę mieć Hanusię!
— Spytaj się o mnie tatusia, matusię!
∗ ∗ ∗
Rzekłszy te słowa, rozśmiała się Hania,
Biegnąc do domu z konwiami jak łania.
Stach, co rad dłużej ciągnąłby rozmowę,
Westchnął, za uchem poskrobał się w głowę.
Darmoś mi się, Hanuś, przypodobać chciała,
Za mną spoglądała, liczka malowała.
Liczkaś malowała, w jedwabie stroiła,
Złoty pierścioneczek na palcu nosiła.
Pierścioneczek złoty, czerwone korale,
Bo ja cię, Hanusiu, nie kochałem wcale.
Nie kochałem wcale i kochać nie mogę,
Boby mi Magdusia zastąpiła drogę.
Ona zastąpiła, Pan Jezus pokarał,
Bom się o kochanie Magdusi sam starał.
Starałem się, starał całe długie lata,
Bom ja ją pokochał aż do końca świata,
Aż do końca świata i na całą wieczność,
Ślubował jej wierność, miłość i stateczność.
II.
Smutna moja dola, smutne moje życie,
Już mię wesołego więcej nie ujrzycie.
Już mię nie ujrzycie więcej wesołego,
Nieszczęśliwa dola kochania mojego.
Mojego kochania dola nieszczęśliwa,
Bo moje kochanie trawniczek pokrywa.
Na mojem kochaniu zielona traweczka,
Nie wstanie już do mnie moja kochaneczka.
Oj na mej kochance róże i lilije,
Już mej kochaneczki serduszko nie bije.
Smutnaż moja dola, nieszczęśliwe życie,
Już mię wesołego więcej nie ujrzycie...
Na moich skrzypeczkach uczyłem się grania,
Od mojej dziewczyny miłości, kochania,
I od tych pastuszków, co nucą pod borem,
Od tego słowiczka, co śpiewa wieczorem,
Uczyłem się jeszcze od tego skowronka,
Co z pieśnią ulata pod niebo do słonka.
Od szumu dąbrowy, kościelnych organów,
Powiewu wietrzyka, burzy, huraganów.
Od polnych koników, co grają na roli,
Z rozkoszy, niedoli i z tego, co boli...
II.
Żebyście wy, me skrzypeczki, wygrały
Wszystkie łezki, co mi w sercu zostały,
Toby ludzie, coby grania słuchali,
Łzy serdeczne nad mą dolą wylali...
Żebyście wy, me skrzypeczki, umiały,
Jaka miłość w mojem sercu, wygrały,
Dostojna, Czcigodna Pani!
Przyjm odemnie Ci znanego
Dawno, Jantka Bugajskiego,
Wdzięczności serdeczne dzięki.
Za te książki z Twojej ręki,
W których polskie geniusze
Karmią moją głodną duszę,
Bo ja, jako kwiat na miedzy
Pragnie rosy, pragnę wiedzy.
Niech za tyle Twej dobroci
Jasne słonko Ci ozłoci
Drogę życia Twego całą
I Twe czyny... sławą, chwałą.
Cztery strunym miał na lutni:
Na pierwszejm grał tym, co smutni,
Na drugiej dla przyjacieli,
Gdy mię tylko słuchać chcieli...
Trzecia grała pieśń miłości,
Co w kochanków sercach gości;
Czwarta struna grała dla mnie
Pieśń o życiu nieustannie,
Aż raz, gdy ma dusza jękła
Bólem — czwarta struna pękła.
Odtąd mojej lutni granie,
Ni wesołość, ni kochanie.
Z drugiej struny i z tej trzeciej,
Już piosenka nie uleci.
Czasem tylko na mej lutni
Gram na pierwszej tym, co smutni...
My tacy prości wiejscy pieśniarze,
Jako te ptaszki, dzieci natury,
Które w błękitów płynąc obszarze,
Nie znają wcale świata »kultury«...
My tacy prości, jak ci pasterze,
Którzy przy trzodzie grają w dąbrowie,
W graniu im wtórzą leśni ptaszkowie.
Lecz serca mamy pełne miłości,
Kochamy szczerze... My tacy prości!
My tacy prości, jako te kwiaty,
Kwitnące w małem okienku chaty,
Które do słońca tęskniąc o wiośnie,
Pragną zakwitnąć rozkosznie...
Jeśli szczęśliwym chcesz być na świecie,
Starcze, młodzieńcze, dziewico, dziecię —
Zachowaj zawsze czyste sumienie,
Bo to najdroższe jest twoje mienie.
Brzydź się lenistwem, pokochaj pracę,
Ta uszczęśliwia, niesie zysk, płacę,
Z wytrwałych trudów, potu na skroni
Doczesne szczęście ci się wyłoni.
Bądź zawsze szczerym, otwartym, chrobrym,
Szlachetnym, prawym i bratem dobrym,
Nie bądź zazdrosnym, łakomym, mściwym,
Szanuj cześć swoją, będziesz szczęśliwym.
Umiej poprzestać na cząstce małej,
Częstokroć szczęścia to sekret cały,
Wśród różnych życia twego kolei
Wierz w lepszą przyszłość, nie trać nadziei.
Jeśli szczęśliwym chcesz być na ziemi, —
To nie gardź nigdy nieszczęśliwemi,
Jedną, jedyną miałam cię, córeczko,
Nad świat, nad życie mojem cię kochała,
Ledwie ci roczek świeciło słoneczko,
Już cię mi ziemia w ciemny grób schowała.
Ach jaka boleść, żal w sercu po tobie,
Czemuż za ciebie śmierć mnie nie wybrała,
By mnie złożyli w twoim, dziecię, grobie,
Byś łzą sieroty po mnie zapłakała.
Zaledwieś jeden roczek dla mnie żyła,
Słodka dziecino, niewinny aniele...
Jam o twą przyszłość tyle się troszczyła,
Już ci sprawiłam pogrzeb i wesele...
Nie masz już, nie masz Ludwisieńki mojej,
W pustą kolebkę łzy żalu mi płyną,
Żałości mojej już nic nie ukoi,
Póki się z tobą nie złączę dziecino!...
Otrzej łzy, matko! nie płacz, siostro droga,
Bóg chciał, więc zebrał jedyne twe dziecię.
Aniołkiem w niebie jest dziecina twoja,
I lepiej jej tam, jako na tym świecie...
Patrz się na Matkę, co pod krzyżem stoi,
Jak straszna boleść przenika Jej serce,
Jej boleść stokroć większa jest od twojej...
Na krzyż Jej Syna przybili morderce.
O wy, co całe życie łzy sierot pijecie,
Krwią, potem, żdzierstwem, lichwą z ubogich tyjecie,
Wy pyszni jako pawie, dumni, hardzi, twardzi,
Których złość biedniejszymi, kopiąc, plwając, gardzi,
Wy chciwcy i wy zdrajcę, co za pieniądz, mienie,
Sprzedajecie swe serce, duszę i sumienie,
Wy bogacze rozkoszni, co tylko dla siebie,
Swego cielska żyjecie, ku jego potrzebie,
Nie obchodzą was bracia, Bóg, Ojczyzna święta,
Żyjecie tylko dla się, jak tuczne bydlęta,
Rozpustniki, zbrodniarze i niewinnych katy,
Przyjdzie kiedyś dzień dla was nagrody, zapłaty,
O którym wy nie wiecie, w który nie wierzycie,
Przyjdzie dzień, w którym Boga Sędziego ujrzycie,
Od Niego, strachem, wstydem i sromem przejęci,
Usłyszycie ten wyrok: »Idźcie precz przeklęci!!!«
Nie płacz, nie żal się, opuszczone dziecię,
Bez ojca, matki żyjące na świecie,
Nie płacz, nie żal się, sieroto uboga,
Choć taka grudna życia twego droga.
Patrzaj! na krzyżu Bóg, Syn Boży kona,
Nad całym światem rozpostarł ramiona...
Pod krzyżem Matka Boleści w żałobie...
Bóg nie zapomniał na krzyżu o tobie.
Na Matkę swoją i na cię spoziera,
I temi słowy usta swe otwiera,
O swoim ludzie myśląc do ostatka:
— Nie płacz sieroto! »Oto twoja Matka«!
Znałem go, służył we dworze,
Miał trzodę chlewną w dozorze,
Dla tej trzody był kucharzem,
Nazywali go »świniarzem«.
Z tego przy trzodzie zawodu
Okrywał się, nie miał głodu.
Miał szacunek i był sławny,
Niemal jak syn marnotrawny.
Pani i pan go szanował
I byłby go awansował
Ze »świniarza« na »wolarza«,
A z »wolarza« na włódarza,
Ale Franek jednej pory
Pożegnał wieprzki, maciory,
A ludziom nie rzekłszy słowa,
Uciekł służyć do Krakowa.
Potem go już nie widziałem
Cały rok i zapomniałem.
Aż raz, po świętym Michale,
Idę drogą na »Podwale«
I patrzę: jakiś pan jedzie,
A piesek przed nim na przedzie.
Jedzie, jedzie na rowerze,
Kto to, ciekawość mię bierze.
Nadjechał, koło zatoczył
I z roweru przy mnie skoczył.
»Dzień dobry!« — ze mną się wita,
»Co to za wieś?« — mnie się pyta.
Ja kapelusz zdjąłem z głowy,
Ze strachum zapomniał mowy,
Patrzę, patrzę, a ten panek
Podobny, jak »świniarz« Franek.
Ale skądże przypuszczenie —
Na palcach złote pierścienie,
Na nogach ma żółte buty,
Łańcuch przy zegarku suty,
Cylinder na wierzchu głowy,
Rower, piesek pokojowy,
I jak pan ze dworu gada,
»Co to za wieś?« — dalej bada.
Ujrzałem mu lewe ucho
I poznałem — toś ty, jucho!
Bo gdy był w dworze »świniarzem«,
Pobili się raz z gęsiarzem,
I wtedy gęsiarz Michałek
Odgryzł mu ucha kawałek.
Poznałem i jego mowę,
Wdziewam kapelusz na głowę
I mówię: »Ty skurczysynie,
A dawnoś to pasał świnie!
Niech cię tysiąc!... bez uroku,
Jaki pan z ciebie do roku.
Byś nie znaczny był na uchu,
Nie poznałbym cię, świńcuchu!
Czyś w Krakowie profesorem?
Takiś pan z pańskim honorem«.
On dumnie na mnie spoziera,
Mówi: »Służę u Drobnera,
Numer trzy w Szczepańskim placu,
I mieszkam w samym pałacu.
Jadę odwiedzić starego,
Coś on już tam do niczego;
Jutro wracam do Krakowa,
Bo kazała Drobnerowa«.
To mówiąc, na rower skoczył
I do wioski się potoczył.
Milcia, pokojowa suczka,
Rozkoszna psina maluczka,
Nagle na zdrowiu zapadła
I na obiad nic nie jadła.
Chora na poduszce leży,
Nie tknęła nic i wieczerzy.
Pani, dzieci pieszczą, proszą,
Łakocie wciąż Milci znoszą.
Milcia chora zamkła ślepka,
Nie podniesie nawet łebka.
Dzieci płaczem się zanoszą,
Ojca, matki bardzo proszą:
— Milcia taka bardzo chora,
Poszlijcie jej po doktora.
Posłano i za godzinę
Weterynarz badał psinę,
Wlał jej w pyszczek leków troszki
I zapisał jeszcze proszki,
Mówiąc, iż ma tę nadzieję,
Że suczyna wyzdrowieje.
Dzieci płakać już przestały,
Pilnie Milcię doglądały,
Wlały jej mleka w miseczkę,
Milcia chlipła troszeczkę.
Przyniesiono jej kurczątko,
Zjadła małe kawalątko,
I za dwa dni Milcia mała
Całkowicie wyzdrowiała.
II.
Stefcia.
W tejże samej kamienicy,
W dusznej, wilgotnej piwnicy,
Leży mała Stefcia biedna,
Bardzo chora, sama jedna.
O biedneż to, biedne dziecię,
Ojca już niema na świecie,
Matka w mieście co zarania
Wynajmuje się do prania.
Leży biedna Stefcia chora,
Bez lekarstwa, bez doktora,
Bez opieki, bez wygody,
Nie ma jej kto podać wody.
Gdyby chociaż mama była,
Samotność jej osłodziła,
Ona w pracy do wieczora,
Stefcia bardzo, bardzo chora.
Leży na nędznej pościeli,
Zdaje się jej, że anieli,
Jakich widziała w kaplicy,
Przyszli do niej, do piwnicy.
Jeden aniołek skrzydlaty
Mówi: Pójdź z nami do taty,
Tata z nami mieszka w niebie,
Bozia kazał nam po ciebie.
Stefcia zamknęła powieki,
Zasnęła na wieków wieki.
Matka, skończywszy robotę,
Wzięła z tygodnia zapłatę,
Zapłaciła lekarzowi,
Może on Stefcię uzdrowi.
Już jest z doktorem w mieszkaniu,
Doktor idzie ku posłaniu,
Ciemno — matka świeci świeczkę,
Mówiąc: Usnęła chwileczkę...
Serce jej z radości bije,
Doktor rzekł sucho: Nie żyje...
III.
Głodny druciarczyk.
Znędzniałe góralskie dziecię
Za chlebem tuła się w świecie,
Z pękiem drutów szuka pracy,
Idzie do chat i pałacy.
Już od rana domów dwieście
Obeszedł biedny po mieście.
Zgłodniały, z wybladłem licem,
Wszędzie odprawiony z niczem.
Aż przecie jedna kucharka
Wzywa go drutować garnka.
Usiadł w kuchni, garnek spaja,
Zapach w kuchni głód mu zdwaja.
Związał garnek rozpęknięty,
Wziął zapłaty aż dwa centy.
Na podłodze w kuchni stała
Z porcelany miska mała,
Na niej mięsa kawałeczki,
Kartofle, zupy troszeczki,
Resztki z obiadu pańskiego
Dla pieska pokojowego,
Które suczka »Milcia« mała
Obwąchała, skosztowała.
Góralczyk, trochę nieśmiały,
Prosi o te specyały,
A kucharka mu odrzecze:
— I cóż też ty mówisz, człecze!
Pies zostawił to jedzenie,
Tybyś to miał jeść sumienie?
— To nie szkodzi, proszę pani,
Ja dziś nie jadł na śniadanie.
— Wielka szkoda, że z obiadu
Niema dzisiaj ani śladu,
Bom już w kanał wysypała,
Byłabym ci pojeść dała.
Lecz gdy masz takie sumienie,
Zjedz sobie to psie jedzenie.
Góralczyk w kuchni usiada,
Żegna się... i smacznie zjada
Biedna góralska dziecina,
Co nie chciała pańska psina.
O ty moja kochaneczko,
Moje słonko i gwiazdeczko,
Mój aniołku, moje życie,
Mój kwiatuszku, moje dziecię!
Moje szczęście, moje krocię,
Moje wszystko, mój klejnocie!
Moja pieszczosio, rybeczko,
Moja, moja kochaneczko!
II.
O ty moje udręczenie,
Mego życia umęczenie,
Mojego życia zgryzoto,
Trucicielko! o niecnoto!
O ty babo rodem z piekła,
Czyś się na mnie dzisiaj wściekła,
Zawrzej-że twój pysk przeklęty!
A daj mi już spokój święty.
Był też to z tego Józka, był parobek »godny«,
Wysoki, śmigły, gibki, na twarzy urodny,
Wąsik czarny u niego zawsze wykręcony,
Czupryna smarowana, gładko wygolony,
Przyodziew na nim czysta, bialuśka koszula,
Bo mu co dwa dni świeżą dawała matula.
A do tańca! nie spoczął trzy, cztery godziny,
A nogi mu chodziły, jak gdyby sprężyny.
Jak zaśpiewał muzyce, na nic organista,
Choćby tłustych, pieczonych zjadł dyabłów czterysta!
Dziewki zaś to za Józkiem dziw, że nie szalały,
Jak którą wziął do tańca, to mu w rękach mdlały.
Toć Maryna Jubconka, co wciąż za nim »tarła«,
Że się nie chciał z nią żenić, z kochania umarła.
Do tańca, do różańca, czy to na zarobek,
»Jęty« był jako brzytwa, słowem »ef!« parobek.
W przeszłą wiosnę, by trochę biedy poprostować,
Musiałem na robotę do Prus powędrować.
Byłem tam wiosnę, lato, wróciłem na jesień,
Zdaje mi się na sierpień czyli też na wrzesień.
Więc Józka nie widziałem przez całe pół roku,
Gdym wrócił, spotykam go, patrzę — »bez uroku!«
A cóż temu Józkowi tak nagle się stało,
Że tak schudnął, opadło z niego piękne ciało?
Ledwie żem go rozpoznał, a poznawszy witam.
»A z tobą co jest Józek?« zaraz się go pytam.
»Je nic!« »Ale nie prawda, takiś, jakby febra
Wytrzęsła z ciebie wszystkie »bodziochy« i żebra!
Wyglądasz, jak z woreczka cztery stare centy,
Jakbyś szydłem żur chlipał, takiś wybiednięty,
Tyś pewnie chory Józek!« »Ale idźże, zdrowym!«
»Nie prawda, tyś był zawsze chłop taki »morowy«,
Wąsy ci się zmierzwiły, jakby mazak stary,
Zarósłeś, schudnął, lepszych już kładli na mary.
Ubranie też na tobie jakoś nie w porządku —
A!! możeś ty już Józek po ślubnym obrządku?«
»Ano tak, trzeci miesiąc, jakem się ożenił«.
»Z Pierzchalonką?« »Nie z Jagą«. »Temuś się tak zmienił!
Uchciwiłeś się przecie na te jej tysiące!
A! hm — znać już na tobie miodowe miesiące!
Widać, że Jagusieńka wzięła cię na »sagę«.
»Niech wszyscy dyabli wezmą, moją babę Jagę!«
»Hm, hm, już ja miarkuję, jaka z niej kobietka!
Ty za rok przy niej, Józku, otrzepiesz kopytka.
Nie trza było się, Józku, chciwić na tysiące,
Gdyś się kochał w uczciwej Kaśce Pierzchalonce!«
Jedzie Mateusz pijany,
Zmarnowany, niewyspany,
I na wozie smacznie drzymie,
A śni mu się, że jest w Rzymie,
W Świętego Piotra kościele.
Widzi ludzi różnych wiele —
Patrzy, idzie Ojciec święty,
Siwiuteńki, uśmiechnięty,
I święconą wodą kropi,
A kropidło ma z konopi.
Pokropił także i jego,
I ręką wzkazał na niego,
Mówiąc głośno: Mateusie!
Wy w kościele w kapelusie!
Tu go tyle ludzi widzi,
Zapomniał zdjąć, więc się wstydzi.
Zdjął kapelusz, na ofiarę
Dał z kieszeni koron parę.
Wóz o kamień stuknął kołem,
A Mateusz o wóz czołem.
Obudził się, deszcz poprusza,
A on nie ma kapelusza.
Zaziera w kieszeń co prędzej,
A tu niema i pieniędzy,
Obejrzy się i o zgroza!
Wszystko, co wiózł, skradło z woza.
Wspomina więc, jak to było,
Jak drzymał, co mu się śniło,
Jaki w Rzymie miał ambaras.
Mruknął: wyśniło się zaraz...
Umierał skąpiec, a przy głowie jego
Płakał Stróż Anioł i mówił do niego:
»Żałuj, człowiecze, za twe grzechy wszelkie,
Pójdziesz do nieba, na wesele wielkie,
Gdzie już łzy niema, cierpienia i nędzy,
Gdzie ci nie trzeba już będzie pieniędzy.
Żałuj, człowiecze, Pan Bóg ci odpuści
I wybawi cię z piekielnych czeluści,
Będziesz szczęśliwy z świętymi na wieki,
Żałuj, kres życia twego niedaleki«.
Dyabeł przy nogach skąpca kusząc siedział,
Gdy anioł skończył mówić, tak powiedział:
»Słuchaj człowiecze! jesteś blizkim śmierci,
Jest tam w zamczysku dukatów dwie ćwierci,
Zamurowane są one tam w murze,
Ja już lat pięćset był tych skarbów stróżem,
Chcesz ty być za mnie stróżem skarbu tego,
Będziesz pilnował aż do dnia sądnego.
Jeszcze do tego skarbu ci dołożę
Wszystko twe złoto, które masz w komorze.
Chcesz albo nie chcesz? ja ciebie nie zmuszę«.
— Chcę, chcę! rzekł skąpiec, dyable bierz mą duszę!
Żeby cie, Hanka, wszyscy debli wzieni!
Coś ty z tym Jackiem wyrobiała w sieni,
Jo stoł za dźwiami i wszyściutkom słysoł,
Jak ci do ucha Jacek septoł, dysoł.
Ty! coś mi zawse tako była scero,
Hanka! zeby cie wszyscy... ty cholero!
Tak mie na ciebie, Hanka, serce boli,
Ze wbiłbym w twoje pół kopy ufnoli.
Hanka! odpis mi, mnie wolis cy Jacka!
Inacyj z nami juz amen — tabacka!
A jak mnie wolis, zgniję w kreminole,
A tak Jackowi z tobą nie pozwolę!
Odpis mi, Hanka, świętą prawdę scyrze
Na dole na tym samuśkim papirze.
II.
Hanka.
Oj Tomek, Tomek, cegoś taki marny!
Tyś taki chopok sykowny i śwarny,
Takie se rzecy przybieras do głowy,
Kie tak nie było, o tem ani mowy!
Jacek stoł w sieni malutką kwileckę,
Coś ta mi pedzioł, uscypnąn troseckę,
Ale matusia bez sień z izby prześli,
I my sie z Jackiem w te stropy oześli.
Nie bądź tak nogły i do gniewu skory,
Przyć na maliniok do mnie do kumory,
Bo jo cie Tomek lubię zawsze scerze,
I z tobąm ino pudę na pacierze.
Umarł mu ojciec, matka na ostatku,
Został sierotą bogatą po spadku,
Jako ostatni z rodziny potomek,
A więc używał, hulał sobie Tomek.
Gdzie się obrócił, wszędzie przyjaciele,
(Jakich jest pełno, »gdy worek jak cielę«),
Którzy mu słodzą jego los sierocy,
Wszędzie, we wszystkiem szczerzy do pomocy.
Jak nie pomagać, samotny sierota,
A ma po ojcach dość srebra i złota.
Jeszcze do tego ma takie maniery,
Je, pije, hula dobrze, hojny, szczery.
Wśród tych przyjaciół żył tak parę latek,
Lecz gdy pieniędzy wyczerpał ostatek,
Tak przyjaciele wraz gdzieś się podzieli,
Jedni pomarli, drudzy zapomnieli.
Kilku się gniewa, ma jakieś urazy,
Inni, spotkawszy Tomka kilka razy,
W oczy mu mówią, że nie chcą nic z takim
Mieć do czynienia łajdakiem, pijakiem.
Nie ma z kim Tomek dzielić swe kłopoty,
Swoich zmartwieni, biedy i zgryzoty.
Ksiądz proboszcz na kazaniu o litości gadał,
I cnotę miłosierdzia nad inne przekładał.
Mówił, że to biednemu dany kubek wody
Na sądzie ostatecznym nie ujdzie nagrody.
Słysząc to lichwiarz Grzegorz, począł kiwać głową,
Tak był bardzo przejęty kazania osnową.
I myślał, jak on wielką odbierze nagrodę,
Gdy codzień w jego studni czerpie zawsze wodę
Nie kubkiem, lecz konewką stara komornica,
A nic za to nie daje, stara niewdzięcznica.
Czasem tylko służącej w domu co pomoże,
A wybrała już w studni wody całe morze.
Ksiądz proboszcz znowu dalej tak z ambony każe:
Słuchajcie, nielitośni skąpcy i lichwiarze!
Z was ani jeden, jeden zbawić się nie może!
Jedna łezka sieroty to przeważa morze,
A wieleż to wdów, sierot łez na waszej duszy,
Której litość, uczucie nigdy nie poruszy.
Słysząc znów lichwiarz Grzegorz tę proboszcza mowę
Zamiast pokiwać głową, poskrobał się w głowę.
— Zmiłujcie się, kumoszko! takiego mam męża,
Lepiejbym poślubiła smoka albo węża!
Nijakiego z nim rzędu nie dojdę, ni końca.
Choć cały dzień wojuję do zachodu słońca,
To on jakby nie słyszał, oczami nie mruga,
Ani słowa nie mruknie, we warstacie struga.
— Ech! to nic »kumosicko« droga, ulubiona!
Jakiego ja mam zbója, łotra, faraona!
Kiedy zacznę z nim o co... jak zaklnie siarczyście,
To w tej chwili, kumosiu, milczę uroczyście...
∗ ∗ ∗
Gdyby te dwie kumoszki mężów pomieniały,
Prawdziwegoby szczęścia w małżeństwie doznały...
Maryśka, kiedy szesnaście lat miała,
Wyrosła wiotka, jak ta brzózka biała,
Nie było nad nią w okolicy dziewki.
Jak muchy w słodycz albo do polewki,
Tak lgnęli do niej wszyściutkie chłopaki,
Śpiewali o niej piosnki, krakowiaki,
I nieraz o nią za łby się wodzili,
Tak to jej bardzo wszyscy radzi byli.
Zawsze na wybiór kawalerów miała,
Dumna też była i zarozumiała.
Janek się tylko nie starał o względy,
Znając jej dumę, omijał ją wszędy.
Aż raz niechcący rzekł jej grzeczne słówko.
Marysia na to przekręciła główką,
Z wyrazem wzgardy i w oczach i w ustach,
Rzekła mu z dumą: »Daj mi spokój święty!«
A Janek wstydem spłonął jakby chusta,
I odszedł od niej, tą wzgardą dotknięty,
A kawalerzy co przy dziewce stali,
Głośnym się śmiechem z Janka odezwali.
Lecz gdy Marysi latek przybywało,
Jakoś chłopaków przy niej ubywało,
Bo Marysieńka wychodziła z mody,
Nie miała takiej, jak z młodu urody.
Ledwie dwadzieścia i pięć latek miała,
Już kawalerów wszystkich postradała.
Raz, kiedy Janek między dziewczętami
Bawił się mile rozmową, żartami,
Maryśka sama przed Jankiem się zjawia
I grzecznem słówkiem do niego przemawia.
Janek rozmową z innemi zajęty,
Rzekł jej z niechęcią: »Daj mi spokój święty!«
A dziewki wszystkie, co przy Janku stały,
Głośnym się śmiechem z Maryśki zaśmiały.
Cierpiałem, a poskarżyć nie było się komu,
Łzy moje wylewałem cicho, pokryjomu,
Aże na tobie, ćwiartko papieru siwego,
Wylałem łzy boleści z serca strapionego.
Kochałem sercem całem i duszą kochałem,
Lecz gdy z moją kochaną sam na sam zostałem,
Nie umiałem z mych uczuć zrobić ani słowa,
Aże na tobie, siwa ćwiartko papierowa.
Czym wesoły, szczęśliwy, lub smutny, płaczący,
W rozpaczy, czy to złości, gniewem pałający...
Wszystko przyjmiesz odemnie dobra kartko siwa,
Boś ty jest najcierpliwsza, jako Job cierpliwa.
Czy na tobie wiersz pisze Goethe albo Baka...
Lub ja — cierpliwość twoja zawsze jest jednaka.
Jan i Tomasz, szwagierkowie,
Obaj mieli dobrze w głowie,
Bo u Mośka przez dzień cały
Napijali się gorzały.
Tomasz, co miał słabszą głowę,
Stracił rozum przez połowę,
I Janowi mówił bzdury,
Że ma krzywe w nosie dzióry,
Że głupi, jak tabakierka.
Jan się zgniewał na szwagierka,
Porwał z stołu piwa »bombę«
I Tomasza gruchnął w trąbę,
Powalił go i ze złości
Liczył we szwagierku kości,
Tak zawzięcie, że żeberka
Dwa połamał u szwagierka,
Wybił zęba, rozciął wargi.
Tomasz poszedł pisać skargi,
»Wizom pyrtom« do doktora
Na szwagierka, na potwora.
Tak przy wódce skończyło się,
O co? o dwie dziórki w nosie!...
Nie dbają o nic, oprócz, by jedli i pili,
Nic nie robiąc, tak żyją, ot ażeby żyli.
Ci nędzarze duchowi, moralni żebracy,
Nie znający co trudy i jaki cel pracy.
Boga, bliźnich, ojczyzny nie znają miłości,
Nie pomyślą o jutrze, o dalszej przyszłości.
Sami sobą, dla siebie, jak bydlątka żyją,
Oto cel, historya ich życia jest cała:
Jak najlepiej potrzeby zaspokoić ciała.
Któż to taki? ot różni samolubstwa chcieje —
Bogate, pasibrzuchy, próżniaki, złodzieje.
Panowie mówią, że potrzeba cudu,
Abyś się ze snu zbudził! polski ludu;
Żebyś ty, ludu, powstał z sennych leży,
Śpiący od wieków żył, jak się należy.
Ja wam, panowie, powiem pawdę szczerze:
Że ten cud rychły, ufam, mocno wierzę,
Ale dlaczegóż to wy, przebudzeni,
Najczęściej sąście tacy rozmarzeni,
Snując się jako błędne lunatyki,
Pijecie na sen różne narkotyki?
Ach! witajze Synu boski!
Przysedem tu aze z Polski
Z Giełbutowa od Krakowa,
Gdzie granica Moskalowa.
Dwieście mil i ho — ho!
Bo Cię straśnie kochom...
O Najświętsza Paninecko!
Tako ślicno jak słonecko,
Jak lilija cyściusieńka,
Zrodziłaś nam Jezusieńka.
Niebieskie Maleństwo,
Daj błogosławieństwo!
Jezusieńku Synu boski,
Oddal od nas biedy, troski,
Nieurodzaj, różne klęski,
I niewoli łańcuch cięzki.
Bo nam, boze Dziecię,
Ciężko żyć na świecie!
Cłowiek ledwo dysy z biedy,
Drą podatki, łupią żydy.
Ostatnie bydlątko, kurę
Wzieni, jesce drą i skórę.
A to bardzo boli...
Ludzi dobrej woli...
A ty Józefie starusku,
Miej staranie o Jezusku.
Daj se pozór na Heroda,
Bo u niego ruda broda.
Mógłby na tym świecie,
Zabić boskie Dziecię. —
Parę grusek i jabłusko,
Mos tu Jezus mała dusko.
I serdusko, polskie scere,
Bo się juz do Polski bierę.
Tęskno za swym progiem,
Zostańcie mi z Bogiem!
II.
Mazur.
Do Betleem od Warsęgi,
Przysedem tu kawoł tęgi,
We dnie w nocy sedem godnie,
Przez caluśkie trzy tygodnie.
O mój Jezu, Dziecię boze,
Witam, kłaniam się w pokoze.
Serce, dusę, bułek parę,
Przynosę Ci na okwiarę.
O Najświętsa Matko Boska!
Panienecko Częstochowska,
Co się teroz u nos dzieje.
Słuchać zgroza, serce mdleje,
Cłek niepewny życia kwili,
Tak się ludzie rozbestwili.
Cłek niepewny jest zbawienia...
Ani życio ani mienia.
Rewolwery, bomby, noże,
O ratuj nas, Dziecię boże!
O Jezusku, boże Dziecię,
O najcudowniejszy kwiecie,
Daj nam ludziom dobrej woli
Pokój, wybaw nas z niewoli.
Żegnam Cię, Dziecino bozo,
I Twą Matuleńkę hozą.
Niechaj będzie pokwalony,
Jezus Chrystus narodzony!
III.
Wielkopolanin.
Do Jezuska ukochania
Przyszedłem tu od Poznania,
By w największej Jemu skrusze
Złożyć polskie serce, dusze...
O! łaskawe boskie Dziecię,
Nasze dzieci Prusak gniecie.
Jezusku Józef Maryo!
Niemcy nasze dzieci biją!
Tak mszczą się na polskiem dziecku,
Że nie mówi po niemiecku.
Do Boga, co zesłał Ciebie,
Ojcze nasz, któryś jest w niebie,
Kiedym tu szedł, słodki Panie,
Słyszałem płacz, narzekanie.
Płaczą na Heroda matki,
Bo im pomordował dziatki.
Bo jemu się zabić chciało
Słowo, co się ciałem stało.
I nasz król, choć nie Herodem,
Pastwi się nad mym narodem.
Dzieciom polskim przez katusze
Chce wydzierać polskie dusze...
Ustawami szatańskiemi
Wypędza nas z naszej ziemi.
O Synaczku Boży, miły,
Dodajże nam męstwa, siły
Nad Prusakiem do zwycięstwa
I prowadź nas do zwycięstwa.
Obetnij sępie pazury
Hakaty, pruskiej kultury!
IV. Góral.
O Najświętsy mój Panocku!
Psyjmij, co tu w tym tłomocku,
Suchosieńkie dwa oscypki,
Wędzone na słońcu rybki,
Rydze kisone do gustu,
Za to trzysta dni odpustu
Daj, Jezusku, zupełnego
Dla Górala karpackiego!
Trzysta dni to nie tak wiele,
Jo się zetelnie podzielę
Z moją Kaśkom te odpusty.
Jak powrócę na zapusty.
Jo się, piekne boskie Dziecię,
Wciąż za chlebem tułam w świecie,
Za zarobkiem i w tej zimie
Znalas się w Jerozolimie.
Pracowałem u Heroda,
Stała mi się zła przygoda,
Bo za trzy dni, słodki Panie,
Wyrzucili mię dworzanie
Z Herodowego pałacu.
Brakło mi juz łez od płacu!
O mój Boże, coś był w niebie,
Przysedem z skargom do Ciebie.
Bo bidoka zawse skoda,
Ukoroj tego Heroda!
Zeby nie dockał jesieni,
By go wsyscy debli wzieni!
O Matusiu Jezusowa,
Pseprosom Cię za te słowa.
Ty Jezusku zrób rozsądek
I roz z Herodem poządek.
Bo jo wiem, ize on skrycie
Zawzion się na twoje życie.
O Jezusku, Dziecię Boże!
Przyjm tę przednią mąkę w worze,
A proszę cię najgoręcej,
Dawaj deszczu jak najwięcej,
By mi nie zabrakło wody,
Bo ja z wody mam dochody.
ROLNIK.
O Panie, proszę łaskawie,
Dawaj deszczu tak, co prawie,
Całe lato zaś pogody,
Niech tam młynarz nie ma wody,
Bo jakby nam zgniło zboże,
Co młynarz meł będzie, Boże?
GOSPODYNI.
Ja zaś proszę, Dziecineczko,
I Najświętsza Panieneczko,
Żeby jajka, masło, mleko
Podrożały tak daleko:
Siedem koron masła kwartę,
Pięć kopę jaj — będzie warte.
Wysłuchaj mię, Boże, szczerze,
Przyjm garniec masła w ofierze.
MIESZCZANIN.
Cicho, babo! Jezu, Panie,
Niechaj wszystko będzie tanie,
Nie słuchaj babskiego rodu,
Bobym musiał umrzeć z głodu!
GOSPODYNI.
Ty bądź cicho! ty piusie!
Zgrzeszę przy Panu Jezusie,
Tak cię zwalę, darmozjadzie!
ŚW. JÓZEF.
Cicho wszyscy po gromadzie!
GRABARZ.
Racz wysłuchać i mnie, Panie!
Co się ze mną biednym stanie?
Dzieci ledwo z głodu dyszą,
Choć gazety wciągle piszą,
Że tam dżuma, tam cholera,
To u nas nikt nie umiera
I mój rydel stoi rdzawy.
Wysłuchaj, Panie łaskawy,
I...
O! O! O! Panie Jezusie!
Nie słuchaj go! o, zmiłuj się!
Tego zbója!...
ŚW. JÓZEF.
Cicho, dzieci, uciszcie się!
Pan Jezus wam miłość niesie,
Miłość z nieba jasną, bożą.
Gdy nią serca wam rozgorzą,
Będziecie mieć raj na ziemi,
I tam w niebie szczęśliwemi!
WSZYSCY.
Jezu, Stwórco nasz i Panie,
Niech się Twoja wola stanie!