<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Wrzos
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1921
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Wszystko się stać może, ale żeby się Andrzej Sanicki miał żenić, to szczyt, co plotka wymyślić zdolna.
A pani Celina?
Gdy ta wieść gruchnęła po mieście, każdy ramionami ruszył — nawet nie zaprzeczał — był to absurd.
Plotka jednak nie cichła, owszem utrwaliła się. Mówiono, że podobno pan Andrzej z ojcem się pojednał, że kawalerskie swe mieszkanie zwija, że ojciec, pan prezes, ustępuje mu pierwsze piętro w swej kamienicy na Marszałkowskiej, że widziano ich obu pod rękę, wychodzących od jubilera. Słowem dziwa.
Więc zaczęli znowu wszyscy pytać jednogłośnie:
— Cóż na to pani Celina? Żyje i pozwala?
— Żyje, pozwala i śmieje się! — uspokoił malarz, Józef Radlicz, który u pani Celiny bywał co piątek.
Saniccy byli szeroko znani: ojciec — powaga prawnicza, syn — zdolny technik. Koło znajomych było wtedy szerokie — gawędom nie było końca.
Andrzej po śmierci matki z ojcem się poróżnił, doszło do zupełnego zerwania. Jedni mówią, że im poszło o spadek — nieboszczka była bardzo bogata — drudzy, że już wtedy ojciec wymagał, by syn z panią Celiną zerwał.
Odtąd minęły trzy lata. Ludzie już się oswoili z zerwaniem z panią Celiną, z trochę hulaszczem życiem pięknego Andrzeja, gdy wtem ta wiadomość! Saniccy znaleźli się znowu na ustach całego miasta.
Doktór Morawski, stary znajomy prezesa, z którym co wieczór grywał w winta i należał do zaufanych, był oblegany przez panie swoje w domu i przez wszystkich znajomych.
Ale doktór był to kpiarz i dowcipniś — każdemu pod sekretem powierzał co innego. Wreszcie oburzył na siebie nawet żonę.
— Od dwudziestu lat nie zdradziłam ani razu twego zaufania — i tak mi płacisz! — wołała rozżalona.
— Od dwudziestu lat ani razu nie powierzyłem ci cudzego sekretu i dlatego żyję w zgodzie z całym światem. Znasz prezesa, bywa u nas — spytaj go sama. Ja nie jestem telefonem!
Spytać prezesa nie było łatwo, bo się od pewnego czasu nie pokazywał ani u doktorów, ani u innych znajomych. Mówiono, że na wieś wyjechał. Napadły tedy panie na Redlicza, który się z Andrzejem przyjaźnił.
— Naprawdę się żeni? — Z kim? Gdzie?
— Daleko. Ze wsi bierze jakąś topolę, czy stokroć.
— Ze wsi, zdaleka! Chyba. Tutaj nie mógłby się ożenić — mając taką reputację.
Malarz się śmiał, złośliwemi oczyma wodząc po paniach. Nie wierzył temu, ale nie przeczył.
— Poznał ją w karnawale zatem. Kto to być może? Poczęto przypominać wszystkie importowane ze wsi na karnawał panny.
— Niech się panie nie trudzą. Na karnawale nie była — i on jej wcale nie zna.
— Awantura! Więc prezes zwyciężył — postawi na swojem — żeni go! Biedna ofiara.
A Radlicz wciąż się uśmiechał złośliwie — równie nie wierzył politowaniu jak i poprzedniemu ostracyzmowi.
Że zaś to był piątek, więc krótko bawił, bo mu spieszno było do pani Celiny na wieczorek.
Pani Celina, młoda rozwódka po bogatym bankierze, mieszkała sama na Erywańskiej i prowadziła dom otwarty, gdzie rolę gospodarza nietytularnego spełniał od lat pięciu Andrzej Sanicki.
Płeć piękną, oprócz gospodyni, przedstawiało kilka jej kuzynek tylko; zato mężczyźni schodzili się tłumnie. Pani Celina była przepysznie piękna, śpiewała po mistrzowsku, umiała bawić gości rozmową dowcipną — pozwalała się innym bawić swobodnie.
Gdy Radlicz wszedł, zebranie było kompletne.
W gabinecie grano w winta, w salonie deklamował najlepszy komik, a roiło się od dziennikarzy, artystów, ludzi najzdolniejszych i najweselszych, wśród których majestatycznie przesuwała się pani Celina.
— Witam! — podała mu po koleżeńsku rękę. — Ma tam pan co nowego?
— Mam miny ludzi, co się dowiadują o małżeństwie Andrzeja. Ale może to za ostro będzie tak wobec wszystkich?
— Ależ owszem. Przygotowałam panu papier i ołówki — tam, pod lampą. Smaruj pan, a żywo.
Śmiała się, ubawiona, prowadząc go do stołu.
— Andrzeja niema? — spytał — oglądając się.
— Za wcześnie. Przecie teraz patrjarchalnie obiaduje z tatkiem — o szóstej.
I znów się śmiała.
Radlicz witał znajomych — i wnet wkoło jego osoby i ołówka zebrała się spora grupa.
Rysował i tekst układał. Wybuchy śmiechu towarzyszyły tej robocie, a komik kończył deklamację; do fortepianu usiadła pani Celina i nie tracąc z oczu towarzystwa i nie przestając rozmowy z młodym Maksem Unfriedem, brała luźne akordy. W gabinecie rozpoczęła się ostra kłótnia dwóch graczy, z jadalni rozlegał się szczęk kryształów.
W tej chwili za krzesłem Celiny, w drzwiach gabinetu, stanął gość ostatni i rozglądał się po sali.
Był młody, bardzo wysoki i zgrabny. Miał twarz suchą i nerwową, ciemnobląd, kędzierzawą czuprynę nad szerokiem czołem, oczy ocienione mocno, zuchwałe, usta szydercze. Był bardzo przystojny, ale wyraz miał niemiły. Wypisał się na tej twarzy przesyt i duma, gwałtowność żądz, bezwzględność charakteru, ledwie pokryte światową ogładą.
Bardzo elegancki i szykowny, ubrany wykwintnie był to właśnie bohater chwili — Andrzej Sanicki.
Wzrok jego, trochę chmurny, obiegał salę, spoczął wreszcie na pani Celinie i zamigotał ogniem.
W tej chwili ona się obejrzała, jakby poczuła jego spojrzenie i nie przerywając gry, skinęła mu głową.
Maks Unfried, dobrze wytresowany, wstał natychmiast, podali sobie dłonie i Sanicki zajął jego miejsce. Chwilę rozmawiali we troje, banalnie, potem Maks dyskretnie zajął się sprzeczką wintową i zręcznie się wycofał.
— Wcześnieś się zwolnił? — rzekła Celina. Muzyka głuszyła rozmowę.
— Za wcześnie. Nie cierpię tych piątków. Czemu nie podają kolacji? Głowa mnie boli szalenie! — rzucał przez zęby gniewnie.
— Mogłeś się tu nie pokazywać, iść wprost do buduaru!
— Tak, żeby mi tam znowu wpadła Bella jak wtedy.
— Nie zdziwiła się wcale.
— Ale ja byłem w głupiej pozycji. Nie lubię tego.
— Widzę, że cię głowa boli, ale to nie z mojej winy — więc mi nie grymaś.
— A komuż? — uśmiechnął się gorąco.
— Tak — to i owszem. Lubię szampan — nie znoszę wermuta. Cóż tam nowego na łonie rodziny?
— Ano — jutro jedziemy!
— Już? Napiszesz do mnie zaraz po przybyciu?
— Naturalnie!
— A nie skłamiesz?
— Dlaczego?
— Może ci się ona podoba?
— To napiszę. Albo to pierwszy raz, że mi się ktoś podobał. Wiedziałaś o tem pierwsza.
— To dobrze. Cóż ojciec?
Andrzej brwi zmarszczył. Twarz jego przybierała wtedy tak twardy wyraz, że pytający radby był słowo cofnąć. Pani Celina poprawiła się.
— Musi być rad i o mnie raczy zapomnieć.
— On o tobie — ty o nim też zapomnij!
Chwila milczenia. Akordy łączyły się w śpiew. Andrzej rozpogodził twarz. Radby słuchał, ale śmiechy przy stole przeszkadzały mu.
— Co tam Radlicz wyprawia? — spytał niecierpliwie?
— Rysuje karykatury ze znajomych, którzy się dowiadują o twem małżeństwie.
— Zmarnuje się na tych głupstwach próżniak! Nie graj — nie śpiewaj, aż zostaniemy sami.
— Jesteś dzisiaj jak pokrzywa. Boję się ciebie!
Spojrzała na niego zalotnie. Z pomiędzy purpurowych warg błyskały zęby — oczy pałały.
Wstał gwałtownie — spojrzał po ludziach.
Quelle corvée — szepnął przez zęby.
W tej chwili lokaje otworzyli drzwi jadalni, oznajmili kolację, uczynił się rumor. Andrzej, już zupełnie correct, począł się witać na wsze strony.
Było jednak coś takiego w nim, że go nikt nie spytał o osobiste sprawy, nikt wzmianki nie uczynił, nie zażartował, nawet fertyczna i śmiała Bella, wesoła rozwódka, która się nikogo i niczego nie lękała, której dowcipy były ostre, zachowanie swobodne i z którą Andrzej był na stopie koleżeństwa.
Po kolacji goście poczęli się przerzedzać, gracze kończyli rachunki, panowie odprowadzali panie, świece dopalały się w kandelabrach, zegary biły późne godziny. Jak zwykle, pozostali najdłużej Radlicz i pani Bella.
Pani Bella zasiadła do fortepianu i poczęła swawolne francuskie szansonetki, którym malarz wtórował. Pani Celina otworzyła drzwi na balkon. Kłąb świeżego powietrza wpadł do salonu i począł zganiać kłęby dymu tytoniowego.
Na balkon za panią Celiną wyszedł Andrzej. Na ulicy było już pusto — naprzeciw w kamienicy wszystkie okna już ciemne. Nareszcie byli sami, bo o tych dwoje w salonie się nie troszczyli.
Pani Bella grała hałaśliwie, uszczęśliwiona bezwstydem piosenek, Radlicz przywiózł świeżo z Paryża nowy ich zapas...
— Musi mi pan tekst przepisać, ten o rakach szczególnie — zawołała, śmiejąc się jak szalona. — Chodźmy już! Obowiązek spełniony!
— Może dziś mam przepisać, jeżeli wolno odprowadzić — rzekł.
— A naturalnie dziś, dziś! — odparła, zbierając rękawiczki.
Lokaj za nimi zamknął i zaryglował drzwi i gaz w przedpokoju zgasił. Oni zeszli, nucąc na schodach. Ulice były puste i głuche, ruszyli pod rękę, pieszo, na Mazowiecką.
— Ciekawam, okropnie ciekawam epilogu... tam — rzekła pani Bella — Cesia głupstwo robi, że to lekko traktuje!
— Bo może i nie bardzo dba — zaśmiał się Radlicz.
— Gorzej, bo zanadto sobie wierzy. Mówiłam jej: strzeż się sakramentu! Wyśmiała mnie. Ano, zobaczymy.
— Ja tylko ciekawym argumentu, jakiego prezes użył, by syna do małżeństwa doprowadzić, a tego właśnie nikt się nie dowie.
— Ba, Cesia nawet nie wie. No, tej młodej pani życia nie zazdroszczę, jeżeli będzie kochała.
— Czyż koniecznie ma kochać męża?
— Takie panny ze wsi są zwykle karmione chlebem czarnym i... cnotami. Ogromnie się cieszę z tego skandaliku... Odegramy w nim rolę — zobaczy pan! Czy aby ładna będzie?
— Nawet tego pani Celina nie ciekawa. Wspomniałam — ramionami ruszyła — je m’en fiche! — rzekła. Co prawda, nawet Andrzej tego nie wie.
— Cesia jest dziwnie lekkomyślna w tym razie. Zdradzić można dla najbrzydszej... żony, a najpiękniejszą dawną dla najszpetniejszej nowej!
— „W miłości niema zdrady, jest tylko wieczny ruch“ — zadeklamował Radlicz, dzwoniąc do bramy.
I tak tych dwoje najzaufańszych nie wiele więcej wiedziało od reszty znajomych — nie wiedziała też słowa zagadki pani Celina.
Przed kilku miesiącami bez żadnego wstępu, bez wahania, bez widocznej zmiany usposobienia, Andrzej pewnego wieczora rzekł spokojnie:
— W tym roku mam się ożenić.
Ona, zawsze panująca nad sobą, zawsze przytomna, rzuciła obojętnie:
— Tak? A wybór uczyniony?
— Ja wybrałem raz na zawsze — ciebie. Żonę — wybiera mi ojciec.
— Ojciec. Więc pogodziliście się?
— Nigdyśmy się nie kłócili. Ludzie o tem mówili, my nigdy! Naszych spraw rodzinnych nie powierzamy nikomu. Mówiłem ci, że może na uczucie nasze przyjść czas próby! Przyszedł — ja się nie boję — a ty?
— Jam ci nigdy nie odbierała swobody. Byliśmy względem siebie szczerzy i prawi. Nie robiłam ci nigdy scen ani piekła w domu. Będziesz tu zawsze panem i ukochanym, dopóki zechcesz!
— Dziękuję ci i całem życiem zapłacę.
— Nie masz za co dziękować i płacić. Wszystko jest twoje, i nie ja ci w czemkolwiek się sprzeciwię, bo przecie czujemy jedno za drugie. Któż jest tedy ona?
— Nie znam, nie wiem, nie ciekawym. Ojciec wybrał.
— Ale się zgadzasz? Dobrze jest wiedzieć, z kim się będzie miało do czynienia. Żyć przecie będziesz pod jednym dachem, obcować codziennie? Brr!
Wzdrygnęła się i pobladła, ale zapanowała znowu nad sobą i rzekła poważnie:
— I jakże, i ty potrafisz jej kłamać uczucie! Poco? Dlaczego?
— Jam nigdy nie kłamał i nie skłamię.
— Więc któraż się zgodzi, prawdę wiedząc.
— To rzecz ojca. On wie, jakim jestem i że ustępstwa żadnego od honoru nie uczynię.
— Szkoda mi ciebie. Bardzoś młody i niedoświadczony, gdy tak lekko do tego przystępujesz.
— Czy lekko, to ja wiem, alem nie zwykł się uchylać od żadnego zobowiązania. Byłem może kiedyś lekkomyślny, dziś nie. Ale to nasze rodzinne sprawy. Niema nad czem rozpaczać, stało się!
Pani Celina zrozumiała, że temat był wyczerpany, że ani słowa więcej rzec nie można, że teraz trzeba użyć całej delikatności i sprytu, by go nie urazić, by wpływ utrzymać, bardziej wzmocnić. Znała go doskonale od wielu lat, wiedziała, co czynić. Te dwa miesiące uczyniła mu jedną pieśnią rozkoszy i miłości.
W dzień wyjazdu prezes trochę niespokojny szedł do syna. Nie sprzeciwiał się Andrzej nigdy, tylko termin odkładał, przedłużał, zwlekał.
Zastał go zajętego pakowaniem rzeczy — i odetchnął.
— Zatelegrafowałem o konie! — rzekł.
— Gotów jestem! — odparł syn.
Zmierzyli się badawczym wzrokiem i prezes dodał po francusku z naciskiem:
— Ufam ci zupełnie, że dotrzymasz słowa.
Niezawodnie. Tylko ojciec wie warunki.
Uśmiech dziwny przemknął przez oczy prezesa.
— Wiem! odparł. — Bądź spokojny. Nie przegrywałem nigdy spraw jeszcze bardziej skomplikowanych.
Andrzej brwi zmarszczył. Ten uśmiech go gniewał i drażnił.
— Kiedy i gdzie jedziemy? — zagadnął szorstko.
— Za godzinę — nadwiślańską, niedaleko, ośm stacyj.
— Mam urlop z biura na trzy dni.
— Wystarczy — na pierwszy raz.
— Jakto? Na pierwszy raz? Więc ileż razy myśli ojciec mnie tam wozić?
— Ja tylko ten raz. Potem będziesz jeździł sam. Chyba chcesz się zaraz oświadczyć.
— A naturalnie.
— Tyleś czasu odkładał. Myślałem, że zechcesz jeszcze przedłużyć swobodę.
— O, ja jej wcale tracić nie zamierzam i potem. Wolę sprawę co rychlej załatwić.
— Jak sobie chcesz. Jedźmy tedy. Po drodze opowiem ci, dokąd jedziesz i do kogo.
Andrzej nie zdawał się być ciekawy. Wsiedli do powozu i ruszyli. Mieli mnóstwo znajomych i co chwila spotykali kogoś. Gdy po raz może dziesiąty uchylili kapelusza, młody człowiek wybuchnął:
— Mógł ojciec na tę śmieszną wyprawę wybrać nocny pociąg. Każdy, kto na nas spojrzy, nawet nie ukrywa uśmiechu. Dostaniemy się na języki wszystkich dowcipnisiów i będziemy niezawodnie figurowali w niedzielnym Kurjerze Świątecznym!
— Nie możemy tam przyjechać wśród nocy przecie. Ośm stacyj kolei, potem dziesięć wiorst końmi. Zresztą, mój drogi, nie pierwszy to raz będą mówić o tobie. Nie żyłeś jak fiołek i lilja.
— Ale nie byłem śmieszny. A! żebyż to się raz skończyło. Czy ta panna wie, w jakim celu przyjeżdżamy?
— Wie. Ojciec jej powiedział i ja się z nią rozmówiłem.
— Czy to być może?
— Tak.
I zgadza się? Słodkie musi mieć życie w domu!
Prezes nic nie odrzekł, bo byli już na dworcu. Załatwił bilety sam i dopiero gdy wsiedli do wagonu i pociąg ruszył, zapalił cygaro, wygodnie się rozsiadł i począł mówić, jakby przerwy między zapytaniem syna a odpowiedzią nie było.
— Zapewne, że żywot ma niesłodki. Ojciec jej przed pięciu laty ożenił się po raz wtóry z panią Tomkowską, bardzo bogatą wdową, po tym Tomkowskim, u którego trzymał w dzierżawie folwark i zarządzał jego interesami. Głupstwo palnął, z płatnego oficjalisty przeszedł na bezpłatnego. Poco? sam nie wie! Proponowano mu świetne posady, bo człowiek to bardzo zdolny, uczciwy i fachowiec. Ano — przyznał mi się, że żal mu było rzucać swą pracę innemu. Przywiązał się do tych dóbr, upoiła go złuda dziedzictwa — i poszedł że służby w niewolę. Ale ty go znasz nawet, bywa przecie u mnie. Kolegowaliśmy w szkołach, i choć się rzadko widujemy, przyjaźń pozostała. Nazywa się Szpanowski.
— Taki suchy, śniady brunet, opalony jak cegła? — wtrącił Andrzej.
— Ten sam. Był żonaty z Ostrowską, daleką naszą krewną. Umarła ona w dwa lata po ślubie, zostawiając córkę, Kazię. Ta Kazia — to ona!
Pomimowoli Andrzej słuchał uważnie. Prezes sięgnął do pugilaresu i podał mu fotografję.
Była to fotografja z małego miasteczka, nędzna, blada, a wyobrażała dziewczynę źle ubraną i niezgrabną, stojącą sztywno przy tekturowej, obrzydliwej dekoracji fotografa, jarmarcznego zapewne.
Była chuda, śniada, bez wyrazu na twarzy ściągłej i prawie dziecinnej. Stała tak sobie, bez żadnej pozy, z obwisłemi ramiony, patrząc wprost przed siebie. Oczy miała ciemne i łagodne i gruby warkocz, przerzucony przez ramię.
Andrzej popatrzał i obojętnie fotografję zwrócił.
— Cóż? — Jakże ją znajdujesz — spytał prezes.
— Okropna.
— Takąś chciał mieć. Odpowie wszelkim twym wymaganiom. Będzie spokojna, poważna, dobra i cicha. Zgadza się na wszystko, zrozumie swe położenie i nigdy poza granicę nie wyjdzie. Dla ciebie będzie wygodna, a ja ją będę okrutnie lubił!
Andrzej aż zdziwił się zapałowi ojca. Nie słyszał nigdy, by prezes nad kimś się unosił. Uśmiechnął się lekko.
— Widzę, że ojciec już ją dobrze zna.
— Ano, tobie się zdaje, że ci obojętne, kogo w dom wprowadzisz. Dla mnie nie! przyznaję. Myślisz, żem się bał twego romansu — nie — bałem się, byś nie wybrał panny na wydaniu, w karnawale. Teraz jestem rad i spokojny.
Andrzej ramionami ruszył; coś w tonie ojca go gniewało. Była to wciąż pewność jurysty, który wie, że sprawę wygra.
— To dziwnie jednak, że tego ideału dotąd nikt ojcu nie sprzątnął — wtrącił ironicznie.
— Dziewczyna ma zaledwie dwadzieścia lat i ani grosza posagu. Hodowała się na folwarku dzierżawnym, w kącie głuchym, w pracy od dziecka. Ojciec ją oddał do klasztornej pensji w Galicji, ale po dwóch latach odebrał, bo się obejść bez niej nie mógł. W rok potem się ożenił i razem z nim poszła na bezpłatną służbę do Tomkowskiej. Jakeś rzekł — niesłodki ma żywot — od czasu zwłaszcza, gdy się tam urodziła córka! I ojciec, i ona cierpią jedno za drugie. On na wszystko się zgadza, byle na dziecka poniewierkę nie patrzeć, ona gotowa na jeszcze gorszą dolę, byle on nie widział jej utrapień! I tak — mój drogi, niema trudności nie do rozwiązania. Myślałeś, że dasz mi zagadkę bez odpowiedzi. Ano — przegrałeś raz pierwszy!
— Jeszcze nie po ślubie! Jeszcze ja się rozmówię — mruknął Andrzej.
— Nie powiesz jej więcej niż ja! Zresztą, o co się spierać? Lepszej nie znajdziemy nigdzie. Przyjdzie czas, gdy mi podziękujesz.
Syn począł dobywać gazety poranne. Po chwili obadwaj zagłębili się w czytaniu. Temat był wyczerpany.
Na świecie był kwiecień; pola jeszcze szare, pługami poorane, gdzie niegdzie ledwie zielenieć poczynały. Pociąg mijał łany, dobrze uprawne, porządne dwory, ludzi, pracujących na roli, gaje i sady kwitnące. Przez okna wagonu wpadał kłębami świeży podmuch wsi, więc prezes rychło gazetę rzucił i rozglądał się po okolicy.
— Mało znasz wieś! — rzekł do syna. — Zobaczysz ją z najlepszej strony, bo i pora urocza, i Górów — dwór Tomkowskiej, t. j. Szpanowskich, jest jednem z najlepszych gospodarstw w kraju. Tam już nie sielanka i nie dyletantyzm, to już fabryka rolna, bardzo rozumnie prowadzona. Nie znam się na tem, ale chylę głowę, bom widział rachunki Szpanowskiego. Zdumiewające ma rezultaty.
— To ten Górów, skąd Jasiński ma konie?
— Ten sam. Stadninę mają jedną z pierwszych w kraju. Pokaże ci ją Szpanowski, bo ma słabość do koni.
— Więc zabawimy ile? — zagadnął Andrzej niespokojnie.
— Ano — nie mniej jak do jutra wieczór. Zdaje mi się, że to niezbyt długo.
Andrzej powrócił do gazety, ale czytał nieuważnie. Pomimo wszystkiego ta wyprawa, im bliżej celu, tem gorzej go drażniła.
— Jeśli ojciec już grunt przygotował, to ślub może się odbyć jeszcze w maju! — rzekł po chwili, zapalając papierosa i mnąc nerwowo gazetę.
— Naturalnie. Im prędzej, tem lepiej. Dom mamy urządzony, papiery w porządku.
— I znajomych mniej latem. Mam nadzieję, że do jesieni wyczerpią nasz temat i znajdą nową pastwę dla plotek.
— Możecie wyjechać gdzie na lato!
— Razem! dziękuję! — oburzył się Andrzej i posępnie umilkł.
Przypomniał sobie zeszłą wiosnę, którą spędził z panią Celiną na Capri. Parę miesięcy marzeń, szczęścia, śpiewu i rozkoszy. Teraz, jakże trudno będzie idyllę tę powtórzyć. Niepodobna!
A pociąg pędził i pędził, coraz bliżej złowieszczego celu. Odebrano już bilety, prezes prostował zesztywniałe członki i także niespokojny, chodził od okna do okna.
Andrzej przetarł dłonią czoło i oczy, wzdrygnął się i z pod brwi spojrzał na ojca.
— Właściwie — matka mi dała termin do października! — rzekł nieśmiało. Dlaczego się śpieszymy tak bardzo?
— Dlatego, żeś się zgodził na to sam przed dwoma miesiącami — i ja zaangażowałem swoje słowo — odparł spokojnie prezes.
Syn głowę spuścił. Był to ostatni protest.
Pociąg zwalniał już — i zatrzymał się wreszcie.
Prezes przez okno się wychylił i kiwnął głową służącemu w liberji.
— Konie są? — Weźcie rzeczy — rzekł.
Sługa, niemłody już człowiek i snać rzeczy świadomy, spojrzał ciekawie na Andrzeja, zbierając tłumoczki.
— Jest co w brankardzie do odebrania? — zagadnął.
— Nie. Państwo w domu?
— Czekają z herbatą.
Przeszli przez stację, oglądani ciekawie przez tłum żydów i gawiedź rozmaitą. Zdawało się Andrzejowi, że i tu widzi miny dwuznaczne. Rozdrażnienie jego rosło.
Gdy wyszli na podwórze, już wolant górowski stał przed gankiem. Cztery siwki bardzo rasowe, stangret z wąsikami jak wiechy, powozik jak z igły. Gawiedź poczęła im z drogi się usuwać z widocznym szacunkiem. Andrzej odetchnął. Ruszyli. Minęli miasteczko liche — i wydostali się między pola. Słońce chyliło się ku zachodowi. Ludzie kończyli roboty, od gajów i sadów szły cudne wonie.
Andrzej się uspokajał spokojem i pogodą otoczenia.
Stać się to musi, dał słowo matce, teraz ojcu, życie się jakoś urządzi, wszyscy się przecie żenią, a iluż z miłości! Nie wyglądają oni jednak jak ofiary i męczennicy.
Drogą przed nimi jechał parobczak, z galicyjska przybrany, na drabiaku, zaprzężonym w spasłe dwa siwe mierzyny. Jechał i okrutnie śpiewał. Stangret krzyknął, by ustąpił, ten ino batem śmignął i dalej gnał z góry.
I słychać było, jak z fantazją dalej śpiewał:

Siwy konik, siwy — malowane siodło,
Jakież mnie też licho do dziewczyny wiodło?

Minęli go przecie i stangret mu batem pogroził. A ten się roześmiał tylko, błyskając zębami białemi i oczyma jak bławatki. Prezes do kieszeni sięgnął i rzucił mu rubla.
— To z Górowa człowiek? — spytał stangreta.
— Nasz fornal, Stacho, co masło do kolei dostawia — odparł służący. Pan go z Galicji wyrostkiem przywiózł! Tyle lat służby, to się rozbestwił!
— To już na górowskich jesteśmy gruntach?
— A już — od lasu granicęśmy minęli.
Stacho fornal na boczną drogę skręcił, do folwarku, który czerwieniał swemi murami wśród pustych pól.
Olbrzymie obory tworzyły czworobok, ludzie się kręcili tu i tam, zadając wieczorną paszę, w budynku, u bramy rozlegał się gwizd centryfugi.
Przez otwarte okno tego budynku wyjrzała na turkot furgonu młoda dziewczyna w szafirowej płóciennej bluzie i zawołała Stacha.
— Masz kwit?
— Mam, proszę panienki.
— Dawaj żywo! Czegoś się opóźnił?
— Olaboga! Anim chwilczyny nie zmitrężył. Stangret Paweł może świadczyć, co po warszawskich gości jeździł.
Chłopak ku stajniom ruszył i po chwili wrócił z kwitem w garści.
— Galantom zdał — wzięli za to dziewięć złotych, a tyle mi oddali! — rzekł, kładąc na stoliku trochę srebra i miedzi.
Dziewczyna obejrzała kwit, wciągnęła go do ksiąg, których stos leżał na stoliku, odrachowała pieniądze, wpisała rozchód, śpiesząc się bardzo.
Stacho stał i patrzał, mnąc w ręku rubla.
— Możesz iść — rzekła, oczu nie podnosząc.
— Konie panience zaprzęgać? — spytał.
— Naturalnie! Żywo!
— Ja chciał panience coś pokazać — uśmiechnął się.
Spojrzała na niego.
— Dostałem od tych gości, co do dworu pojechali! — rzekł, pokazując rubla.
— Za co? — zdziwiła się.
— Albo ja wiem. Jechałem se, śpiewając — minęli mnie — było dwóch — jeden stary, drugi młody. Ten stary rzucił mi papierek.
— No — było podziękować! — rzekła chmurno, zbierając kapelusz i rękawiczki.
Stacho głową pokręcił. Z tą swoją panienką był on trochę kolegą. Gdy go malcem przywieziono z Galicji — sierotę — szukali razem gniazd w sadzie, a potem ona go czytać i pisać uczyła.
Dziś na stacji Paweł stangret gadał z lokajem, że po kawalera do panienki przyjechali.
Stacho chciał się koniecznie dowiedzieć, czy to prawda, a jakoś nie śmiał. Panienka była gniewna, czy zmartwiona, nie chciała rozumieć.
Pokręcił Stacho głową, westchnął i poszedł konia zaprzęgać.
Młoda dziewczyna rozmówiła się jeszcze z pisarzem i dozorcą mlecznym i wyszła przed sień.
Stacho już zajeżdżał jednokonną bryczką.
Wsiadła do niej i ruszyła za bramę. Koń znał drogę, codziennie dwa razy ją odbywał, o świcie i późnym wieczorem.
Dziewczyna tedy nie kierowała nim i wolno puściwszy lejce, rozglądała się po polach.
Wiedziała, kto są goście i w jakim celu przyjeżdżają, że tam czekają na nią, że się opóźniła, czekając na Stacha, przecie się nie spieszyła. Wzrok jej spoczął na kępce drzew na horyzoncie i wahała się.
Nagle targnęła lejce, skręciła konia i tęgim kłusem ruszyła ku tej kępie drzew, pozostawiając Górów na stronie. Spóźni się jeszcze o godzinę, być tam musi dziś jeszcze.
Łuny zachodu już gasły, przejrzysty, cudny zmierzch ogarniał krajobraz, po gajach zawodziły słowiki.
Smagłe policzki dziewczyny pałały ogniem, usta kurczyły się bólem, oczy były pełne łez.
Polną drużyną sprostowała odległość i wjechała na podwórze, gęsto krzewami zarosłe, pod drewniany, stary dom, stojący wśród zdziczałego sadu.
Na ganku stara kobieta siedziała samotna.
— To ty, Kaziu! — zawołała zdziwiona. — Skądże... w roboczy dzień, wieczorem. Jakżeś się uwolniła?
Dziewczyna uwiązała konia do ganku i stanęła przed nią, dysząc, jakby pieszo tu biegła.
— Wcalem się nie uwolniła. Jadę z Porębów do dworu. Zboczyłam do babci — na chwilę — po ostatnie słowo. Prezes przyjechał z synem po ostateczną decyzję.
Umilkła chwilę, połknęła może łzy.
— Czy on już naprawdę nie wróci, babciu? — szepnęła.
Staruszka potrząsła głową żałośnie.
— Oj, nie, oj, nie! — odparła głucho.
— Bo ja mu przecie złamię wiarę! — ponuro rzekła dziewczyna. — Babcia, choć nie wierzy, chroni mu przecie ten dom i szmatek ziemi... i czeka... a ja....
— Moje dziecko, nie nam się równać! Ja jego nie czekam ani dni dożywam. Ja już nie mam obowiązków, jam swoje odbyła, odcierpiała, odpracowała. Tobie trzeba swoje spełnić. Ty nie zdradzasz, ty nie łamiesz wiary; ty musisz życie przeżyć.
— Babcia wie, że gdyby nie ojciec, zniosłabym stokroć więcej jeszcze. Ale patrzeć nie mogę na jego wyrzuty i zgryzotę. Muszę zejść z oczu pani Tomkowskiej. Wiem, że to, co mnie czeka, jeszcze będzie gorsze, ale przynajmniej ojciec nie będzie codziennym świadkiem.
Zamilkła, smutnemi oczyma patrząc przed siebie.
— Żeby choć wieść, że on żyje, żeby choć we śnie! — szepnęła ponuro.
— Gdyby żył, wieśćby była. Grób tylko milczy! Ty, dziecko kochane, z czystem sumieniem ofiarę spełnij. Ojciec ci pierwszy!
— Babcia mnie w sercu zachowa?
— Jak wnuczkę jedyną.
Dziewczyna przypadła do jej kolan i łkała długą chwilę. Potem się podniosła, otarła łzy i ucałowawszy ręce staruszki, milcząc, zeszła z ganku.
— Przyjedźże prędko! — pożegnała ją łagodnie.
— Jutro wieczorem!
Koń ruszył. Dziewczyna już nie dała sobie roztkliwiać się. Wolę miała bardzo silną, postanowienie stałe. Gdy wjeżdżała w podwórze Górowa, była zupełnie spokojna, prawie wesoła. U bramy, niespokojny, czekał na nią ojciec. Już trzeci raz odchodził od gości, wyglądał jej przybycia.
— Nareszcie! — odetchnął. — Chodźże prędzej. Prezes się ciągle o ciebie dopytuje. Przyjechali już dawno.
— Muszę się przebrać chyba.
— Tylko prędko.
Zawołał stajennego, by konia odprowadził, i poszli razem do oficyn.
Dom mieszkalny był jasno oświetlony, dwór cały obszerny, ślicznie zbudowany, luźny i zamożny. Kazia mieszkała w oficynie z woli i rozkazu jasnej pani, która nienawidziła pasierbicy i trzymała jako płatną sługę. Co prawda, antypatja była wzajemna, tylko Kazia umiała ją ukryć dla ojca.
Szpanowski wszedł za córką do jej mieszkania i podczas gdy ona zmieniała bluzę roboczą na niedzielną sukienkę, stał u stolika, zapatrzony w płomień świecy, zamyślony, stroskany.
— Młody Sanicki bardzo przystojny, gładki! — zaczął wreszcie wahająco — ale ma coś w sobie... czy ja wiem, coś zimnego, ostrego. Kaziu, jeśliby ci się nie podobał... zlituj się... nie idź. Ja się tak boję o ciebie.
— Otóż znowu tatko wynalazł sobie troskę! — odparła prawie śmiejąco. — Przecie Sinobrodym tylko dzieci straszą. Jeśli podobny syn do ojca, tom gotowa do jutra już się zakochać.
Szpanowski odetchnął. Jakby cień zszedł mu z twarzy.
— Ty, poczciwości. A pokażno się, czyś ładna.
Obrócił ją do światła i z miłością patrzał.
Kazia była wysoka, trochę za chuda, niezbyt zgrabna, miała twarz mocno opaloną, oczy ciemne i poważne i ogromny warkocz, opleciony bez pretensji wkoło głowy. Sukienka niedzielna, źle skrojona, nie ubierała, lecz szpeciła ją jeszcze. Ale Szpanowski tego nie widział, a ona o to nie dbała. Byle było czyste i całe!
— Chodźmy! — zawołał, całując ją w czoło.
Z oficyn sto kroków było do pałacu. Przeszli, milcząc — obojgu biło mocno serce.
W jadalni lokaje nakrywali do wieczerzy. Z salonu rozlegał się silny, dźwięczny głos prezesa, a gruby śmiech pani domu.
— Ten nieoceniony prezes ze swym humorem — szepnął Szpanowski — od trzech godzin prawi, aż wszystkich rozruszał.
Znaczyło to, że i macocha była wesoła, co się nigdy nie zdarzało. Kazia uśmiechnęła się gorzko, nieznacznie,
Szpanowski drzwi otworzył. Jasne światło olśniło dziewczynę, szumiało jej w głowie, nie wiedziała, co ma dalej ze sobą robić, jak się poruszyć, i zatrzymała się u progu, czując się bezmiernie głupią i nieszczęśliwą.
Ale prezes czatował na tę chwilę, frazes urwał, podniósł się żywo z fotelu i szedł do niej uśmiechnięty, uradowany, z gotowem słowem.
— Witam panią. Dopominam się od godziny. Ale młodym do starych nie skoro. Panna Kazimiera nie dba o mumję prezesa. Za karę przywiozłem swoją młodszą edycję. Pani pozwoli przedstawić sobie mego jedynaka. Proszę dla niego o sympatję.
Od stołu, gdzie przerzucał ilustracje, Andrzej wstał, składając ukłon „stylowy“. Przytem jednem spojrzeniem objął postać dziewczyny i spotkał na sobie jej wzrok spokojny, poważny.
Egzamin trwał sekundę, potem Kazia nieśmiało podała mu rękę bez słowa. Nie umiała zdawkowych frazesów.
— Pani, jak zwykle, zajęta. Jak to dobrze, że jutro święto. Skorzystamy przecie z pani towarzystwa! — mówił prezes.
Kazia spojrzała po salonie. Macochy nie było.
— Kiedy bo ja i w święto... mam zajęcie! — rzekła, spoglądając ku ojcu.
— Jutro robimy sobie wakacje! — rzekł Szpanowski. — Panowie chcą obejrzeć gospodarstwo, urządzimy tedy wielką rewję i paradę naszej rolnej armji.
— Ano, to będę wolna! — uśmiechnęła się Kazia.
— Pani lubi wakacje? — spytał Andrzej.
— O lubię! — rzekła szczerze.
— To dowód młodości.
— Niekoniecznie! To dowód, że mam po czem odpoczywać.
— Racja! — zawołał prezes.
— Ja siebie do próżniaków nie liczę — zaprotestował Andrzej. — Pracuję także w biurze technicznem, ale żebym się znowu tak bardzo cieszył z niedzieli... to nie.
— Bo pan ma ich pięćdziesiąt dwie na rok, a my na wsi żadnej! — odparła Kazia.
— Jakto? Przecie na wsi także na ten dzień przerywa się roboty.
— Na roli. Ale inwentarz potrzebuje codzień starania. Przeróbka nabiału nie przerywa się nigdy.
— Tak, tak — nasze zajęcie to rozwiązanie kwestji perpetuum mobile! — zaśmiał się Szpanowski.
W dalszych pokojach rozległ się płacz dziecka i zaraz potem głośne, dosadne strofowanie pani domu.
Mimowoli rozmowa się urwała i była sekunda przykrego milczenia. W tej chwili pani weszła do salonu, niosąc na ręku swą jedynaczkę.
— Prezentuję panu moją dziedziczkę! — zawołała do prezesa.
— Śliczny, rozkoszny dzieciak! Jakie oczy! — zachwycał się prezes tak czelnie, że Kazi krew uderzyła do twarzy ze strachu, że się macocha obrazi.
Dziecko było szpetne. Z wielką głową, bezkształtnemi rysami, blade, anemiczne, grymaśne, snać i rozpuszczone bezmiernie. Było rzeczywiście kopją matki. Nos zadarty, policzki płaskie i szerokie, oczy małe i blade. Tylko matka była czerwona i zdrowa, wysokiego wzrostu i otyła, a kopja, prócz brzydoty, miała jeszcze niezdrowie i wątłość.
Kazia niepotrzebnie się lękała. Pani Szpanowska połknęła jak cukierek komplementy prezesa i uśmiechnięta, pożerała rozkochanym wzrokiem małą szpetotę. Była to jedyna istota, którą kochała oprócz siebie.
— No, Zosieńko, podaj panu rączkę, przywitaj się!
Ale Zosieńka popatrzała chwilę na prezesa, wykrzywiła się i pokazała mu język.
— A pfe! — upomniała ją matka, całując przytem.
— Rozkoszna psotnica! Szczęśliwy wiek szczerości! — zauważył uprzejmie prezes.
— Głupiutkie to jeszcze, a przytem służba uczy nie wiedzieć jakich zbytków. No, pobaw się, Zosiu!
Postawiła ją na ziemi i rzekła do wystrojonej piastunki, która ją chciała wyprowadzić:
— Zostaw panienkę i możesz odejść. Niech się dziecko uczy bawić samo. To rozwija samodzielność.
— Ma pani dobrodziejka zupełną rację. Samodzielności brak młodemu pokoleniu! — potwierdził prezes i zaraz, jak z rękawa, począł sypać przykłady rozmaitych systemów wychowania.
Kazia usunęła się w drugi koniec salonu i usiadła przy stole, gdzie Andrzej przerzucał czasopisma.
Znaleźli się odosobnieni i sami, bo Szpanowskiego odwołano do rządcy. Szukając tematu, by rozmowę zagaić, młody człowiek ze złośliwym, dyskretnym uśmiechem śledził zabawę małoletniej górowskiej dziedziczki.
Mała, zostawiona sobie, poszła przedewszystkiem do kosza, pełnego kwitnących, cieplarnianych roślin, strojącego parapetowe drzwi do ogrodu, i poczęła pełnemi garściami rwać liście, kwiaty, całe rośliny, rzucała je sobie pod krzywe, niezdarne nogi i deptała po nich.
Andrzej spojrzał na Kazię. I ona przypatrywała się tej zabawie. Zarumieniła się ze wstydu i podeszła do dziecka. Pochyliła się nad niem i łagodnie wyjęła z rąk cały hiacynt z cebulą.
— Nie psuj kwiatków, to je boli! — rzekła prawie prosząco. Dziecko nagle wrzasnęło dzikim głosem, rzuciło się do niej, wyrwało kwiat.
— Co to, Zosieńko! — zerwała się matka, i nagle, do furji podobna, tupnęła nogą.
— Poco dręczysz dziecko! Jak śmiesz! — krzyknęła na Kazię. — Zerwała kwiat. — Niech rwie. To wszystko do niej należy! Ona tu pani. Biedna Zosieńko... no, nie płacz... nie... rwij kwiatki. Zrób sobie bukiecik. Wolno dziecku, wolno!
Kazia blada, przerażona, cofnęła się bez słowa.
Wróciła na swe miejsce, pochyliła głowę i widział Andrzej, jak drżała całem ciałem.
Tedy nagle rozmowę zagaił, popchnięty żądzą wydostania się stąd co najprędzej.
— Pani wiadomy cel naszej wizyty. Zdaje mi się, że im prędzej się porozumiemy — tem lepiej. Z woli ojców naszych i losu jesteśmy sobie przeznaczeni.
Mówił prędko, zniżonym głosem, nie patrząc na nią.
Gdy skończył, oczy podniósł. Kazia już zapanowała nad sobą, spotkał jej wzrok spokojny, poważny.
— Ojciec pana mówił ze mną! — odparła. — Alem ja mu nie powiedziała nic o sobie, co panu powiedzieć będę zobowiązana.
Zdziwił się, prawie przeraził.
— Musimy tedy sobie poczynić obustronne zwierzenia! — odparł, uśmiechając się z przymusem. — Czy mamy zaraz zacząć?
— Sądzę, że nie. Za chwilę podadzą kolację, a tutaj, to trudno.
— Zatem jutro poproszę panią o godzinę rozmowy.
Kazia, zamiast odpowiedzi, porwała ze stołu lampę. Był wielki czas, bo właśnie Zosia uchwyciła za róg makaty, którą stół był nakryty, i ledwie Andrzej miał czas się usunąć, wszystko, co było na stole: książki, gazety, albumy, porcelanowy wazon, kryształowa patera na bilety, popielniczki, noże do papieru, skrzynka z cygarami — z wielkim hałasem i brzękiem spadło na ziemię, a razem z tem upadła Zosia, podnosząc natychmiast wrzask piekielny.
Na to nawet prezes nie znalazł komplementu, a jako amator i zbieracz starożytności, załamał ręce nad skorupkami serwskiego wazonu.
Pani Szpanowska przypadła do dziecka.
— O, mój Boże! skaleczyła się!
Dziecku nic się nie stało, ale wiedziała, że za wrzask dostanie cukierków. Używało tedy, aż Andrzej mimowoli uszy zasłonił.
Szpanowska zwróciła się do Kazi.
— Nie mogłaś biedactwo zatrzymać? I owszem! Na życie jej nastajesz! Umyślnie lampę zdjęłaś, żeby straciła opór i upadła. Marysia, zabierz panienkę. Zaraz zimnej wody do główki. Przepraszam pana. O, mój Boże! Może być wstrząśnienie mózgu! I wyniosła dziecko.
W tej chwili wszedł Szpanowski, za nim lokaj.
— Co tu się stało?
— Mój łaskawco! Najcenniejsza marka! — odparł prezes, stojąc w żałosnej pozie nad szczerbami wazonu. Obejrzał się, że pani niema, i ciszej dodał, by tylko Szpanowski słyszał.
— Zlitujcie się! Kata sobie chowacie!
— Ja! — Szpanowski gorzko się uśmiechnął. — Ja ani chowam, ani tu co znaczę. Wiem, co będzie, ale zmienić nie mogę, i tyle pociechy, że pewny jestem, iż nie dożyję owoców tego systemu.
Usunęli się do kominka i rozmawiali dalej półgłosem, spoglądając na młodą parę.
Lokaj tymczasem sprzątnął trofea samodzielności Zosi, a Andrzej już swobodniej zagaił rozmowę z Kazią.
— Pani zapewne zna Warszawę?
— Nie byłam tam nigdy!
— Nie może być! — zdumiał się, uszom nie wierząc.
— Tak się złożyło. Chowałam się bez matki, ojciec był zawsze bardzo zajęty. Bywał w Warszawie chwilowo sam, bobym mu zawadzała tylko. Potem spędziłam kilka lat w klasztorze w Galicji. Znam Lwów i Kraków, mamy tam dalekich krewnych, a w Warszawie ani jednej znajomej osoby.
— Niewiele się pani bawiła w życiu!
— Nie. Raz tańczyłam w Lublinie na ostatki!
Przyznała się szczerze. — Ojciec nie lubi zabaw i czasu nie ma. Na zabawy trzeba mieć dużo wolnych chwil, swobodnej myśli i kółko znajomych. A tutaj nie mamy stosunków. Jest kilka domów, gdzie bywa macocha, a ja nie, gdy tu przyjeżdżają, ja ich nie widuję. Dużo jest roboty!
Coraz bardziej pochwalał Andrzej wybór ojca. Z taką żoną nie będzie miał kłopotu. Nie będzie wiedziała nawet, co znaczą wymagania.
— Więc nie lubi pani zabaw?
— Nie. To, co się tak nazywa, jest bardzo bezmyślne. Po tych tańcach byłam tydzień nieswoja i chora. Gdybym miała kiedy wolny czas, lubiłabym czytać, ciągle czytać, albo grać.
Urwała, widząc cień niechęci na jego twarzy.
— Ale, broń Boże, komuś! Tak, samej sobie, o zmroku. Zresztą, możebym już nie potrafiła. Od klasztoru nie grałam nigdy.
— Pani dobrze klasztor wspomina,
— O! Bo mi tam było jak w raju. Lepiej być nie może.
— Może pani była jednocześnie z panną Zaleską?
— Z Tunią? A jakże. Siedziałyśmy na jednej ławce. Może pan ją zna?
— Naturalnie. Wyszła za mego przyjaciela, Dębskiego. Bywam u nich w Warszawie i podzielam pani sympatję dla pani Marty. Nie znam dowcipniejszej kobiety i swobodniejszego koleżki.
— Myśmy z nią też kolegowały we wszystkich figlach — odparła Kazia, już zupełnie ośmielona.
Twarz jej się ożywiła, oczy świeciły żartem i swawolą. Musiała być bardzo wesołą i dziecinną jeszcze w gruncie. Andrzeja zaczynała bawić.
— Bagatela! — roześmiał się. — Więc bywają figle w klasztorze? A byli w to zamieszani studenci?
Kazia oburzyła się ogromnie.
— Studenci! Poco? Gdzie? Przecie to na wsi było, a nam wcale studenci nie byli w głowie! O! pan nie zna klasztorów i ich ducha. Pan wie, że jeśli w książce był zakreślony ustęp, tośmy go nie czytały. Za nic!
— Pani daruje, ale nie wierzę. Jestem pewny, że pani Tunia czytała — roześmiał się.
— I Tunia nie, bo ona wcale nie ciekawa była książek. Ja za siebie nie mogę przysięgnąć.
— Czy i nadal zachowała pani taką siłę woli do zakazanych rzeczy?
— Jeśliby mnie wzięto na słowo, tobym dotrzymała.
— A jakby pokusa była za silna?
— Jabym się wcale nie dała kusić i nie myślałabym więcej o tem.
— O, pani! To pani jeszcze chyba pokus nie zna.
Kazia poczerwieniała aż po białka oczu. Nie były to żadne wyrzuty sumienia, ale prostotę jej i powagę uraził ton ironiczny Andrzeja. Straciła swobodę.
— Co do owych zakreślonych ustępów spytamy o to pani Tuni! — mówił dalej żartobliwie. Jakież tedy figle płatają się po klasztorach?
— O, różne! — odparła już sztywnie. — Było nas przecie kilkadziesiąt, konceptu nie brakło.
— Urwała i spojrzała z pod brwi w głąb salonu. Pani Szpanowska wchodziła, i Kazia zdaleka czuła jej straszny wzrok na sobie, instynktem bała się sceny.
— Państwo zawsze wieczory tu spędzają razem? — spytał Andrzej półgłosem.
— O, nie! Gdzież tam. Przychodzimy tylko na kolację. Ojciec do późna z administracją konferuje, ja u siebie czytam.
— A co pani czyta?
— Obecnie? Kalinki „Sejm czteroletni“.
— A przedtem?
— Przedtem miałam Szekspira.
— A powieści?
— Powieści tam niema prawie.
— Gdzie? Tam?
— U babci Boguskiej.
— Żyje babka pani?
— Nie — ona mi nie babką. Daleka krewna matki, ale ją wszyscy babcią nazywają, więc i ja tak o niej i do niej mówię! Bardzo, bardzo stara i taka dobra!
— I ma bibljotekę?
— To jej wnuka książki.
W tej chwili otworzono drzwi jadalni, oznajmiając kolację. Prezes podał ramię Szpanowskiej, — rozmowa młodych się przerwała.
U stołu mówiono o koniach, o kwestjach ekonomicznych, trochę o polityce. Kazia nie otworzyła ani razu ust: Andrzej składał swą towarzyską daninę pani domu, która szeroko i długo opowiadała o swych stosunkach w Warszawie za życia pierwszego męża, o jego cnotach i zdolnościach, o stracie, jaką z jego śmiercią poniosło społeczeństwo, okolica i ona sama.
Andrzej słyszał od ojca, że nieboszczyk Tomkowski zrobił fundusz przypadkowo na akcjach, że był mniej jak nieroztropny, że fundusz utrzymał i potroił Szpanowski, że pożycie państwa Tomkowskich było nieustającą domową wojną, a stosunki w Warszawie ograniczały się do wełnianego jarmarku i bywania w teatrze.
Ale słuchał uprzejmie i udawał, że we wszystko wierzy.
Szpanowski, ten wcale tego nie słuchał. Zapewne umiał napamięć. Debatował gorąco z prezesem o karygodnem graniu na giełdzie fikcyjnem zbożem.
Kazi kolacja wydawała się bez końca. Zmęczona fizycznie dwunastogodzinnem zajęciem, miała jedno wrażenie: pozbyć się towarzyskiego przymusu, schować się do swej izdebki i pomyśleć spokojnie o tem strasznem jutrze. Takiego lęku doświadczała w klasztorze, gdy coś zbroiła i wzywano ją do przełożonej na morały. Teraz będzie jeszcze gorzej. Musi się spowiadać przed obcym człowiekiem, wyznać mu tajemnicę swą najdroższą. Chwilami miała wielką pokusę milczeć, ale potem wrodzona prawość dokuczała jej nieznośnie. O, wieleby dała, żeby już było po tej rozmowie. Była pewna, że wysłuchawszy jej, Andrzej się cofnie i rada była temu. To znowu żal jej było ojca, który się tak cieszył jej zamążpójściem. I tak biła się z myślami!
Nareszcie wstano od stołu. W salonie, gdy Kazia rozmyślała, jak się wymknąć, prezes się do niej przysiadł, zostawiając syna na pastwę pani domu.
— Cóż, nie bardzo straszni warszawiacy? — spytał żartobliwie.
— Pan prezes zawsze się ze mną droczy! Ja wcale bojaźliwa nie jestem.
— Jużeście się porozumieli?
— Oj, nie! — odparła żałośnie. — Jutro mamy mieć okropną rozmowę!
— Niema nic okropnego! On będzie prawić to samo, co już pani ode mnie wie. Niech się pani nie przeraża — to minie jak zły sen. Przyszłość w pani ręku.
Kazia milczała, prezes się przestraszył.
— Niechże pani mnie starego nie zawiedzie. Ogromnie już panią kocham, marzę o synowej. Życie pani różami wyścielę. Zwyciężymy, pani!
— Dziękuję panu serdecznie. Ale może pan Andrzej mnie nie zechce, gdy — lepiej pozna.
Prezes markotnie głową pokręcał.
— Cała bieda w tem, że on ślepy i głuchy obecnie. Gdyby poznać chciał!
Pani domu dała hasło do spoczynku.
Zaczęto się żegnać, i Szpanowski odprowadził gości do przeznaczonego dla nich pokoju.
Gdy Saniccy zostali nareszcie sami, prezes ciekawie spojrzał na syna, który ziewał na potęgę.
— No, i cóż? Jakie masz wrażenie? — spytał.
— Nie pamiętam, żebym się kiedy tak zanudził! Aaa — czuję migrenę i dreszcze. Brr!... To ci pańszczyzna!
— Słodkie oni tu mają życie z tą starą! A dziecko! I pomyśleć, że jeśli się to wychowa, będzie miljonową dziedziczką, rozrywaną partją!
— Bogu dzięki — nie dla mnie! — ziewnął Andrzej.
— Jakże ci się moja Kazia podobała?
— No — podobać się — to chyba nawet ona nie marzy. Ale — przyznaję, że ojciec wiedział i znalazł, co mi potrzeba, a raczej, na co się zgodzę. Po tem piekle, które tu ma, będzie jej wszędzie dobrze, i wody mi nie zamąci. Ależ to niezgrabne, dzikie, nieułożone! A ubrane! Gwałtu, kto jej tę suknię krajał i wybierał? — Powiesić takiego majstra!
— Niceście nie rozmawiali?
— A o czemże z tem rozmawiać! Przecie to nawet w Warszawie nie było — mówiliśmy o klasztorze. Zna Dąbską — były razem w Galicji. Jeśli już koniecznie mamy się pobrać, niech ojciec namówi Szpanowskiego, żeby z nią do Warszawy przyjechał. Poproszę Dąbskiej, żeby ją po ludzku ubrała. Żeby ją kto ze znajomych zobaczył w tej sukni! no!...
Ziewnął raz jeszcze Andrzej i począł się rozbierać.
— Nie rozumiem, jak ci ludzie tak żyć mogą. Bez towarzystwa, cały wiek z bydłem i czeladzią.
— To się mylisz. Szpanowski czyta i myśli, zacofany nie jest; dziewczyna ma także głowę w porządku, jest zdrowa, prosta i prawdziwa. Tomkowska — niby Szpanowska, chciałem mówić — jest koczkodan. Ale tego towaru znajdziesz pełno po świecie.
— Oni wcale rodziny nie mają?
— Nie — i to coś znaczy.
— Nawet wiele znaczy jak dla mnie.
— Zatem — dogodziłem ci. Jutro Szpanowski urządzi wam „a parte“ — rozmówicie się — i wieczorem możemy wracać. Uf — spracowałem się!
I spoczął prezes — syt chwały i trudów.
Nazajutrz zbudziła ich obu — cisza. Ni turkotu dorożek, ni dzwonków tramwajów, ni wrzenia ulicy. Andrzej spojrzał na zegarek — była ósma. Za oknem śpiewały ptaszki radośnie, słońce zaglądało szczeliną rolety. Wyjrzał tedy przez szybę. Okno wychodziło na sad owocowy, który stał w kwieciu, biały, zroszony, wonny.
Pokój był na piętrze, więc widok był szeroki, bliżej owa biel kwietnia, dalej błękit stawów, wreszcie olbrzymi łan zielonej runi. Het, poza tem widać było czarne pola.
Od pól tych wracał Szpanowski na siwym koniu; dla niego dzień się już rozpoczął ze świtem. Wracał do domu na śniadanie.
Z folwarku wracała też Kazia i spotkali się na drodze. Andrzej oczyma ich przeprowadził, aż mu zniknęli za sadem. A właśnie i prezes się obudził.
— Jak tu cicho! Już nie śpisz? Otwórzno okno! Czy to już późno?
— Myślę, że dla wieśniaków bardzo późno! Ósma! Co za przepyszne powietrze!
— Aha — powietrze jest — Kurjera nie będzie. Była sesja kanalizacji wczoraj — nie dowiemy się, co uradzili — aż jutro!
Lokaj zajrzał dyskretnie. Zawołał go prezes.
— U was już może o obiedzie myślą? — spytał.
— Nie. Pan z panienką właśnie przy śniadaniu.
— A pani?
— Pani niezdrowa. Kazała oznajmić, że wcale nie wyjdzie.
Quelle chance! — mruknął prezes — a głośno: — Pani często niedomaga?
— Ej, nie, proszę pana. Ale często nie wychodzi ze swych pokojów. Tak sobie — jako pani!
Miało to zapewne znaczyć: co ma sobie nie dogadzać.
— Państwo każą tu podać śniadanie? — spytał lokaj.
— Ależ nie. Zaraz schodzimy! — żywo prezes zaprzeczył.
Andrzej, już prawie gotów, oknem wyglądał, nie mogąc się nacieszyć wonią i widokiem.
— Jednakże mają i wieśniacy kęs przyjemności — mruknął.
— Idź, kiedyś ubrany! — naglił go ojciec. Szpanowski wyprawi was do sadu — i kończcie!
Syn z westchnieniem usłuchał.
Gdy otwierał drzwi jadalni, usłyszał głos Kazi.
— Już idę, tatusiu. Nie mogłam w niedzielnej sukni jeździć do doju i wydawać ze spiżarni. Zaraz się przebiorę!
Spotkali się na progu, cofnęła się i zmieszała.
Była ubrana w bluzę płócienną, szarą, ściągniętą skórzanym paskiem. Wydała mu się w tym stroju smuklejszą i zgrabniejszą.
Uśmiechnęła się do niego i podała rękę.
— Dobrze się panu spało? — spytał Szpanowski uprzejmie.
— O, wyśmienicie, dziękuję! Państwa już widziałem przez okno na drodze. Dzień się tutaj wcześnie rozpoczyna.
— Latem wstajemy o czwartej, zimą o szóstej.
— To okropne.
— Rzecz nawyknienia. Pomimo to z dnia na dzień nie można podołać robocie.
Kazia wytłumaczyła sobie, że gdy gość ją zastał w domowym stroju, przebierać się niema racji. Nalała mu tedy herbaty, przysunęła ciasto i usiadła na swem miejscu, oznaczonem pękiem kluczy.
— Nigdym nie widział takiej masy drzew w kwiecie. Za ogrodem rzekę państwo mają?
— Nie, to sztuczne stawy. Były tam łąki, przerznięte ruczajem. Przed paru laty urządziłem hodowlę ryb. Obecnie daje to rocznie trzy tysiące dochodu. Jeśli pan ciekawy, możemy obejrzeć.
Wejście prezesa przerwało odpowiedź.
— Spóźniłem się. Słyszę, pani niezdrowa! Nic groźnego, dzięki Bogu. Dziękuję pani — co za śmietanka! Bodaj to wieś błogosławiona. Mój pan syn cały ranek z pożądaniem na sad w kwiecie wygląda. Ręczę, że marzy o spacerze.
— Ano, Kaziu, to zaprowadź pana Andrzeja do ogrodu — rzekł Szpanowski. Spotkamy was nad stawem.
Dziewczyna wstała posłusznie, chociaż pobladła bardzo, czując, że chwila stanowcza się zbliża.
Wyszli przed dom, okrążyli go i znaleźli się pod cieniem kwitnących jabłoni, których białe płatki osypywały ich przy lada powiewie, przy trąceniu skrzydeł ptasich nieledwie.
Wyżeł łaciasty łasi się do Kazi, zdziwiony, że nie może jej namówić do zabawy i wyścigów. Ale ona szła bardzo poważna, objaśniając gościa.
— Ten sad ojciec też urządzał, kiedy tu rządcą został. To są całe kwatery jednolitego gatunku. Po sto sztuk w każdej. Tam, na lewo, są cieplarnie i inspekty, na prawo szkółki, a dalej park.
Schyliła się po fiołki, któremi murawa była pokryta.
— Literalnie można się w nich tarzać! — zauważył Andrzej.
— O to jeszcze nic w porównaniu do Szadowa, folwarku, który ojciec dzierżawił i gdziem się urodziła i wzrosła. Tam były murawy fioletowe, a bzy do okien się wciskały. Tam było ślicznie!
Oczy jej zabłysły uciechą.
— A gniazd ile tam było: w głogach, w malwach, w chmielach — pod nogami. Bo sad był mały i zdziczały, ale żyło tam wszystko swobodnie.
Teraz tam nowy dzierżawca — byłam raz, ale już inaczej. Dzieci ma kilkoro — chłopcy, ptaki nawet się ich boją!
Zebrała bukiecik fiołków i poszli dalej.
— Pani lubi wieś? — zagadnął Andrzej.
— O, lubię. Chciałabym mieć malutki szmatek własnej ziemi — byłabym wtedy szczęśliwa.
— A jakże pani decyduje się żyć w mieście? — rzekł, odrazu wszczynając główny temat.
— Bo tak trzeba! — odparła z prostotą, spojrzała mu w oczy — i dodała po chwili namysłu:
— Pan się też decyduje na coś, co nie jest dla pana szczęściem.
— Co ojciec mój mówił pani o mnie? — zagadnął.
— Mówił, że pan kocha bardzo piękną i wykształconą panią — mężatkę, ale że pan obiecał matce ożenić się, że pan jest dobry i delikatny, że ojcu pana pusto i samotnie w domu, że potrzebuje opieki i starań i towarzystwa na starość i że mnie polubił — więc — żebym się zgodziła!
Mówiła spokojnie, szczerze, wciąż patrząc nań swemi łagodnemi, poważnemi oczyma.
— I nic więcej? — spytał Andrzej z naciskiem.
— Nic! Albo może być co więcej? Ja odpowiedziałam, że się zastanowię — i gdy drugi raz przyjechał, zgodziłam się, bo muszę i bom go bardzo polubiła. Żebym miała dość nauki, poszłabym na nauczycielkę, ale nie mam dyplomu, a teraz tyle wymagają! Uczyłam się dobrze, i dalej sama się kształcę, ale na dyplom trzeba kursów i egzaminów, a na to niema czasu. I zostać tu mi niesposób, macocha mnie nie lubi, za to ojciec cierpi. Trzeba się usunąć!
Oczy jej stały się bardzo smutne, gdy mówiła dalej.
— Pomyślałam tedy: gdy odejdę, ojciec będzie miał spokój; on o tem marzy, by mi los zapewnić. A tam, u państwa w domu, nie będzie mi gorzej niż tu. Wiem, co mnie czeka, uczucia nie daję, więc i żądać nie mogę, a przecież źli dla mnie nie będziecie! Tylko i ja mam panu coś do powiedzenia.
Zabrakło jej słów i krew uderzyła do skroni.
Stali już nad stawem, na cyplu, gdzie się dwa zbiorniki łączyły z sobą, przegrodzone grobelką i upustem. Z cichym szelestem woda biegła pod ich stopami, a nad nimi płacząca brzoza szemrała drobniuchnem liściem, do wody zwieszając warkocze.
Andrzej zdziwiony patrzał na nią. Chwilę pasowała się z sobą, potem z rezygnacją skazańca rzekła cicho i nieśmiało.
— Bo i ja, jak pan — kocham kogoś!
Zdumiał się ogromnie i brwi zmarszczył.
Spostrzegła to, i coś nakształt radości mignęło jej w oczach.
— Zapewne pan się cofnie po tem, ale powiedzieć musiałam.
— A on jest może żonaty, — uśmiechnął się dziwnie.
— Ach, gdzież tam — oburzyła się, tak w jej prostocie wydawało się to anormalnem i grzesznem.
— A zatem nie kocha pani? — badał, czując nielogiczny gniew i oburzenie zamiast logicznego zadowolenia.
— Owszem — i on mnie kochał, ale jego już niema.
— Więc umarł?
— Nie wiem, zginął, może nie żyje. Już trzy lata bez wieści wyjechał. Z Warszawy wyjechał na dwa lata, właśnie egzamin na lekarza złożył, miał osiąść w Lublinie. I tak wszystko się zmieniło. Byliśmy zaręczeni — i powinnam mu wiary dochować. Nazywa się Stanisław Boguski.
— Boguski! Pamiętam, słyszałem to nazwisko.
Zamilkli i stali, zapatrzeni w wodę. Andrzej rozmyślał, walcząc z resztą nielogicznego gniewu. Rozsądek mu wracał. Kazia, zbywszy tajemnicy, odetchnęła swobodniej i cierpliwie czekała wyroku. W głębi duszy pragnęła, by się cofnął.
Ale Andrzej już równowagę odzyskał, ocenił położenie.
— W anormalnych jesteśmy warunkach! — zaczął mówić. — Ja ubóstwiam inną kobietę, pani marzy o innym mężczyźnie. Czy sobie nie gotujemy czyśćcowego życia? A jednak możeby gorzej było, gdybyśmy siebie kochali bez wzajemności! Nie wiem, byłby to może piekielny żywot. Dziękuję pani za wyznanie i szczerość. Oboje nieszczęśliwi, uszanujemy swe niedole. Proszę panią o rękę.
Kazia przeraziła się teraz dopiero. A zatem stało się! Tamten umarł, ona go w tej chwili grzebie.
Jeszcze raz spróbowała się wycofać.
— A jeśli ta pani owdowieje? — szepnęła.
— A jeśli on wróci? — odparł.
Potrząsnęła głową.
— To co innego. Gdy wejdę do domu pana, już dla niego nie żyję.
— O, jakże pani nieznaną rzeczą jest miłość! — zawołał gorzko.
— Owszem, ale dla miłości nie wolno być nieuczciwą — rzekła bardzo poważnie.
Poczerwieniał mimowoli.
— Wedle tego ja jestem nieuczciwy.
— Nie, bo pan mnie nie oszukuje, i tak jest w zwyczaju u świata, że ja powinnam pilnować honoru pańskiego nazwiska i domu. Lecz gdy ta pani owdowieje...
— Nie ożenię się z nią nigdy! O tem nie może być mowy! — przerwał prędko, stanowczo.
— Więc jeśli pan chce, to już między nami skończone — rzekła, starając się uśmiechnąć.
Wyciągnął do niej dłoń i uścisnęli prawice.
— Ojciec się bardzo ucieszy! — rzekła. — Proszę, nie mów pan mu prawdy; pan prezes mi to także obiecał. Mało ma radości w życiu, niech tę ma bez troski.
— Nie powiem nic i pani będę wdzięczny, gdy o tem więcej mowy między nami nie będzie!
— Jak pan sobie życzy, słowa nie powiem. Ja rozumiem, jak to boli, gdy ktoś obcy naszych ran dotyka. Ja tego panu nie uczynię.
Spojrzała mu poczciwie w oczy i mówiła dalej.
— Pan prezes wzmiankował, że pan życzy sobie ślubu cichego i bez zwłoki. Ojciec mi posagu nie daje, ale mam po matce dwa tysiące rubli na wyprawę. Muszę inaczej się ubrać — uśmiechnęła się — pan bogaty!
— Mamy pół Warszawy znajomych, co najgorsze! — odparł.
— Ach, tak, to najgorsze! Bardzo się lękam narazić pana na śmieszność swą dzikością i nieobyciem.
— Postaramy się tego uniknąć. Ma pani przecie wśród tych obcych koleżankę! Pani Tunia nam dopomoże. Państwo przyjadą do Warszawy i udamy się pod skrzydła pani Marty!
— Tak, prawda! Ona mnie nauczy i poradzi!
— Kaziu, Kaziu! — rozległ się z głębi ogrodu głos Szpanowskiego.
Kazia spojrzała ku słońcu i przeraziła się.
— Już około dziesiątej! — zawołała, ruszając na wołanie.
— Pani nie potrzebuje zegarka! — zaśmiał się Andrzej — jest akuratnie trzy kwadranse na dziesiątą.
— Miałam zegarek, ale mi go Zosia potłukła na miazgę! — odparła wesoło. — Nauczyłam się tedy orjentować po słońcu.
Naprzeciw nich ojcowie szli, prezes rozpromieniony, Szpanowski niespokojny.
— Panna Kazimiera pewno dla mnie zebrała fiołki — wołał prezes zdaleka. — Proszę starego udekorować! I nadstawił klapę surduta.
Gdy mu wkładała kwiatki, ciszej spytał:
— Cóż? skończone?
— Skinęła głową i spojrzała ku ojcu, do którego Andrzej przystąpił właśnie z oficjalną przemową.
Szpanowskiemu rozjaśniła się twarz, obie ręce wyciągnął do młodego człowieka, któremu aż wstyd było, że oszukuje poczciwca.
— Serdeczniem panu rad i za zaszczyt dziękuję — mówił rozrzewniony. — Z całem zaufaniem dziecko panu powierzam, będąc pewnym także, że i ona wam wstydu ni przykrości w dom nie wniesie.
Potem padli sobie z prezesem w objęcia, i Szpanowski naprawdę ze szczęścia zapłakał, gdy mu Kazia pogarnęła się w ramiona.
A ona w tej chwili zapomniała o sobie, tylko szczęśliwa była jego zadowoleniem.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.