Wrzos/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wrzos |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1921 |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Babcia Boguska siedziała o zmroku na swym ganeczku, który już maj ustroił zielenią i bzami, a u jej stóp siedziała Kazia na stopniu schodów, Kazia jakaś inna, przebrana modnie, uczesana modnie, i obie milczały już długą chwilę. Słowik zawodził w bzach; dziewczyna, założywszy bezczynnie ręce, patrzała zamyślona na drogę i pole; staruszka machinalnie robiła na drutach kaftanik bawełniany.
Wreszcie Kazia westchnęła głęboko:
— Żeby się to już raz skończyło! Te sześć tygodni próżnowania zdają mi się bez końca. A przytem mam taki chaos w głowie z tej Warszawy, że jestem wciąż jak w gorączce.
— A przecie to będzie twoje życie! — wtrąciła stara.
— Nie, broń Boże! Nie będę przecie życia spędzała po magazynach i pracowniach sukien ani u Toni, której drzwi się nie zamykają od wizyt.
— U was też będą wizyty, może jeszcze więcej!
Dziewczyna ruchem rozpacznym objęła głowę.
— Przywykniesz! — spokojnie rzekła babcia Boguska. Wśród tych ludzi znajdziesz miłych i sympatycznych, potem przyjaciół i zażyłe stosunki.
— Żebym tylko robotę miała. Nie wytrzymam bez pracy. Teraz, tutaj, dzień mi się rokiem wydaje! A tam oni mnie, ja ich nie rozumiem. Boję się odezwać, tak oni jacyś inni.
— Jutro przyjeżdżają panowie Saniccy?
— Nie wiem ściśle. Zapowiedzi już wyszły — a taki cichy ślub — może się codzień odbyć! — odparła obojętnie.
— Jużeś zupełnie spokojna?
— Czy ja wiem? — Jestem odurzona i tak zmęczona tem wszystkiem, że radam, by się skończyło. Macocha rada też mnie się pozbyć co rychlej — nie wiem dlaczego — codzień przykrzejsza! Odebrała mi klucze i zajęcie — a teraz przy każdym obiedzie narzeka na darmozjadów i próżniacze panny, wyglądające konkurentów. Boję się Warszawy, ale chyba tam nie będą mi tyle dokuczali. Prezes jest dla mnie tak dobry jak ojciec.
— A twój narzeczony?
— Dobry także i uprzejmy! — odparła krótko.
Pomimo że przed babcią Boguską nie miała tajemnic, o Andrzeju nie mówiła nigdy więcej. Staruszka była tem w głębi serca urażona. Zdawało się jej, że Kazia już zapomniała o jej wnuku, a wyznać nie śmie, że tamtego już kocha. Stosunek ich nie miał już dawnej serdeczności.
— I naprawdę nie masz ślubnej sukni? To nie ma sensu! Co ludzie tu pleść będą! — zauważyła po chwili trochę gderliwie.
— Pomyślałam, że to niepotrzebny zbytek i ceremonja. Z kościoła pojedziemy wprost na kolej. Nie mam matki, któraby mnie stroiła, ani domu, gdziebym się przebierała!
— Bardzo to dziwaczne i niestosowne. Poco ludziom dawać materjał do plotek! — zamruczała Boguska. — Żebym miała głos, tobym nigdy na to nie pozwoliła.
Kazia spuściła głowę.
— Żeby babcia miała głos, wtedy inaczejby było! — rzekła smutnie.
Staruszka zrozumiała ją i nagle pożałowała swych podejrzeń. Kazia nie zapomniała, tylko już nie pozwalała sobie myśleć i mówić o tamtym.
Znowu umilkły. Zdala od gościńca trąbka pocztowa grała. Po chwili dziewczyna się odezwała:
— Ludzie o mnie tu prędko zapomną. Zaledwie znają — nie powrócę nigdy. Może ostatnią wiosnę wiejską widzę... Wszystko się zmienia i mnie trzeba się zmienić. Przez tę parę tygodni w mieście dusiłam się wśród murów, tęskniłam ogromnie do pól. Ja nie wiem, jak tam wyżyję. A to już i tęsknić nie będzie wolno — nie wrócę!
— A mnie odwiedzić nie myślisz, niecnoto! — smutnie uśmiechnęła się staruszka.
— Prezes kiedyś się oburzył na macochę i zaprzysiągł, że mnie tu nigdy nie puści! — odparła.
— A ojca! Przecie odwiedzisz.
— Ojciec do nas przyjedzie. On to rozumie, że tu dla mnie niema miejsca. I tak już nie wrócę do pól.
— Na pogrzeb mój przyjechać musisz. Wolno ci przecie będzie mnie do trumny ułożyć. Nikogo swojego nie mam, a blisko już mi do ziemi!
— O babciu! — żałośnie szepnęła Kazia, do kolan jej się tuląc.
I płakała długo w cichości.
A wtem na drodze turkot się rozległ, coraz bliższy.
— Po ciebie jadą! — rzekła staruszka.
Na podwórze wpadł wózek, którym Szpanowski pole objeżdżał — powoził Stacho Skowronek.
— Co się stało? — zawołała Kazia, przerażona o ojca.
— Pan mnie na gumnie złapał i kazał duchem po panienkę jechać, a sam do gości poszedł.
— Przyjechali! — Kazia spojrzała żałośnie na Boguską.
— Jutro zatem ślub. Będę w kościele, daj mi wiedzieć, na którą godzinę, żebym cię pobłogosławić mogła. Boża wola, dziecko, Boża wola, nie nasza! Wszystko ci się zmieni, tylko duszy nie zmień — pamiętaj — duszy nie zmień. Niechże cię Bóg prowadzi. — I przytuliła ją drżącą do piersi, krzyż nad głową kreśląc, i po chwili Kazia już była na drodze za starym dworkiem, w którym marzyła życie przebyć, a którego już może więcej nie zobaczy.
Milczała smutnie, gdy wtem Stach się odezwał:
— Panienko, proszę mnie wziąć ze sobą do Warszawy.
— Jakże to, Stachu? Nie można! Cóżbyś tam robił?
— A cóż — koniebym obrządzał! Stary pan mówił, że ma swoje konie.
— Nie mogę przecie narzucać tam ciebie. Nie wypada!
— Ja mu się sam pokłonię i poproszę. Mnie tu po panience będzie nudno!
— Ależ na służbie jesteś!
— O! tom już urządził. Dzisiaj właśnie dałem w pysk karbowemu, więc mnie rządca wygnał.
— Ależ, Stachu, oszalałeś.
— Com miał oszaleć! Trzeba było rację zrobić, tom zrobił. Inaczejby mnie naprzeciw lata nie uwolnili!
— Nie wyżyjesz w mieście. Szkoda ciebie, Skowronku! — uśmiechnęła się smutnie.
— I tu mi ostać nijako. Do głowym to wziął, pociągnę za panienką. Okrutną ochotę mam! — I śmignął z fantazją biczyskiem.
Na werandzie ogrodowej zastała Kazia obu Sanickich z ojcem, pijących herbatę. Pani domu wymówiła się migreną i nie wyszła. Chciała dokuczyć pasierbicy i zamanifestować, że do żadnych względem niej obowiązków się nie poczuwa.
Prezes był rozpromieniony i wesół. Andrzej blady, zmęczony jakiś czy niezdrów. Ledwie ukrywał, że go to śmiertelnie nudzi i drażni, że spełnia nieznośny obowiązek. Kazia przeraziła się na myśl, że ojciec może zauważyć jego zły humor, domyślić się prawdy, zaczęła też zaraz wesoło rozmawiać z prezesem, odwracać uwagę Szpanowskiego.
— Ta dziewczyna nie ma nerwów ni czucia! — pomyślał z niechęcią Andrzej. — Mógłbym ją nogami kopać, zniesie wszystko.
I rozdrażniony, wściekły podniecał się przeciw niej, poprzysięgał, że drogo zapłaci. Wmówił sobie, że jest wspólniczką ojca w spisku na jego swobodę i swobody tej postanowił im nie zaprzedać nigdy.
Pani Celina ostatniemi czasy była szczytem uroku i czułości, usidliła go na nowo, przyjechał tu pijany szałem i rozkoszą. Kazia, zwykle obojętna, była dla niego wstrętna. Wrzał w nim bunt i złe, nienawistne instynkty.
Był tak źle usposobiony, że nawet prezes bał się wybuchu i skandalu w przeddzień ślubu; drżał, nadrabiał miną, Boga prosząc, by już było prędzej po przysiędze. Dalej — prezes był spokojny. Ale co życzył pani Celinie w tej chwili, co on jej w przyszłości poprzysięgał!
Jeden Szpanowski nie kipiał w duszy, nie udawał, nie pomstował. Głowa jego pełna była spraw i kłopotów gospodarskich, ale w głębi serca miał spokojną radość, że jutro Kazię swą dobrym ludziom odda, że los jej, szczęście zapewni. Uważał, że Kazia była zanadto niefrasobliwa i wesoła jak na zakochaną pannę, a Andrzej zbyt sztywny i milczący jak na narzeczonego, ale traktował to jako dzieciństwo i dalej o tem nie myślał.
Po chwili odwołano go do rządcy, więc przeprosił gości i ulotnił się na długą konferencję.
Gdy go nie stało, humor Kazi się urwał. Prezes z niewyczerpaną werwą prawił i prawił, ona słuchała tylko, zmrożona wyrazem twarzy Andrzeja. Drgnęła nagle, gdy prezes wyrzekł:
— Jutro, o tej porze, będziemy już do Warszawy dojeżdżali. Dąbscy mają być na dworcu i Radlicz pewnie przybyć nie omieszka.
— O, pewnie! Ten czyha na nasze karykatury! — mruknął niechętnie Andrzej.
Kazia spojrzała na niego. Oczy miał złe, brwi ściągnięte, przykry wyraz ust.
— Widocznie chce pan, by temat miał gotów — rzuciła z gniewnym błyskiem w oczach.
— O! to nie ja chcę! — odparł z naciskiem.
— Dlatego też ma pan minę ofiary czy skazańca. Jeszcze czas! Jeżeli o mnie chodzi, jest pan wolny.
Ale tu prezes za ręce ją porwał, przerażony.
— Panno Kazimiero, litości. Niech pani ma wzgląd na mnie! On jest dziś chory, rozdrażniony; proszę mu darować!
— Są granice na wszystko, nawet na upokorzenia. Niech pan wejdzie w moje położenie; dlaczego, poco mam to znosić i cierpieć?! Przygotowanam na złą dolę, ale nie chcę obelg i jedną rzecz mam prawo strzec, swej godności. Lepiej się cofnąć dziś, bo potem nie do humorystyki będziemy tematem, ale do skandalu. Ja nie dam sobie ubliżać! Umiem udawać, gdy chodzi o spokój ojca, ale nawet dla niego nie zniosę fałszywej pozycji.
— Pani nie taiłem swych uczuć! — rzekł Andrzej.
— Ja też nie potrzebuję uczuć pana ani ich wymagam, ale potrzebuję delikatności i wymagam względów i poważania, jeżeli mam zostać pańską żoną.
— Nie uchybiłem w niczem swoim obowiązkom.
— Uchybiłeś i jeżeli masz honor, przeproś! — rzekł stanowczo prezes.
Andrzej się opamiętał. Co powie ludziom, na co ojca narazi! Zrywać w przeddzień ślubu! Przytem powstydził się, że postąpił jak gbur.
— Jestem niezdrów i zdenerwowany — przepraszam panią — rzekł, schylając głowę.
Kazia, milcząc, przyjęła przeprosiny. Chwilę patrzała ponuro przed siebie, wreszcie szepnęła przez zaciśnięte zęby:
— Ach, gdyby nie ojciec!...
I taki był jej dziewiczy wieczór.
Nazajutrz rano, o dziesiątej, pojechali do ślubu. Za bramą spotkali furgon z jej kuframi, a obok fornal Stacho siedział, odświętnie ubrany.
— Czy on jedzie do Warszawy? — spytała ojca.
— Ano tak. Urwis od tygodnia nudził mnie o to, a wczoraj prezesa uprosił. Niech jedzie, ręczę, że po miesiącu będzie się napierał zpowrotem. Odeślesz mi go! Tymczasem nie było sposobu utrzymać. Prezes kupił te dwie klacze kasztanowate i skarogniadą dla ciebie, pod siodło. Będą cię tam pieścili, dziewczyno! No, chwała Bogu!
I uśmiechał się radośnie poczciwy Szpanowski. A ona z zazdrością myślała, że Stacho wrócić może, gdy się stęskni za polami.
W parafji, jako w dzień powszedni, kościół był prawie pusty. Babcia Boguska modliła się półgłosem, kilka kumoszek i starców drzemało po kątach.
Gdy ksiądz wyszedł do ołtarza, Andrzej podał ramię Kazi, ojcowie ruszyli za nimi i ślub się rozpoczął.
W pustej nawie rozbrzmiewały uroczyste słowa. Andrzej machinalnie powtarzał za księdzem przysięgę, nie wiele wierzył i uważał to wszystko za próżną ceremonję, myślą był gdzie indziej.
Zdziwił go głos Kazi, spojrzał na nią. Była biała jak ściana, wargi jej drżały, oczy miały wyraz bezmiernej żałości.
Gdy związano im ręce, zdało mu się, że umarłej dotyka. Tedy i jego objął jakiś dziwny lęk, i zastanawiał się sekundę, że ceremonja ta nie próżną jest, ale że krzywoprzysięga.
Lecz tylko sekundę. I znowu myśl zajął frasunkiem, jaką minę przyjąć w Warszawie, by uniknąć śmieszności i konceptów pani Belli i Radlicza. Będą na dworcu niezawodnie i pójdą stamtąd wprost na Erywańską, ze szczegółowem sprawozdaniem.
A tu ksiądz, który Kazię chrzcił i do komunji przygotowywał, i lubił bardzo, wystąpił z przemową do nowożeńców. Mówił, że zakładają rodzinę, ognisko nowe, które powinno świecić i ogrzewać, by być przykładem cnót i miłości. Że wiążą się dozgonnym ślubem na złą i dobrą dolę, by nawzajem dla siebie być pociechą, mocą, opieką i wspomożeniem, a dziatki chować na dobre sługi wiary i społeczeństwa.
Szpanowski i prezes rozrzewnili się, Andrzej, w ziemię spuściwszy oczy, satyrycznie się uśmiechał. Kazia osłupiałym wzrokiem patrzała, nic nie słysząc i nie rozumiejąc, babcia Boguska smutno kiwała głową. Nareszcie ksiądz błogosławieństwem zakończył, a Andrzej podał ramię Kazi i wyprowadził ją z presbiterjum.
Tedy ona nareszcie oprzytomniała i wysunąwszy rękę, poszła ku babci Boguskiej i dłonie jej ucałowała. Staruszka nad jej głową nakreśliła krzyż i zcicha wyszeptała ostatnie pożegnanie.
— Duszy nie zmień, dziecko, duszy nie zmień, zachowaj ją zdrową.
Andrzej, pozostawiony sam, patrzał na to z widocznym niesmakiem.
— Zaczyna się melodramat! — pomyślał. — To szczęście, że mnie nikt ze znajomych nie widzi. Głupia pozycja!
Kazia trzymała w ręku pyszny bukiet, dar prezesa, bukiet biały, ślubny. Podała go babci Boguskiej.
— Chciałabym go na grobie mamy położyć — szepnęła — ale może ojcu będzie przykro, i tym obcym nie chcę robić widowiska! Proszę go jej zanieść ode mnie.
Raz jeszcze ucałowała ręce staruszki i wróciła do Andrzeja.
— Mamy wstąpić do zakrystji! — rzekł sucho.
— Poco? — zdziwiła się.
— Ano — ojciec nie uspokoi się, aż aktu z tej ceremonji nie będzie miał w kieszeni. Musimy przy tem asystować.
Bez słowa, urażona tonem jego, poszła do zakrystji. Ojcowie już tam byli, wesoło rozmawiając z proboszczem. Akt spisano formalnie, wyraźnie, prezes dopilnował podpisów i dat i odetchnął, gdy papier urzędowy dostał do rąk.
Czuł na sobie ironiczny wzrok syna, ale teraz już o niego nie dbał. Teraz mu spieszno było do domu tylko.
Powozy czekały przed kościołem.
— No, ruszajcie naprzód, my starzy za wami! — rzekł Szpanowski.
Kazię zabolało serce, że ojciec już ją opuszcza, a on, poczciwiec, myślał im dogodzić, by się co rychlej pozbyli świadków, i tak ruszyli ku stacji kolei.
Poprzez mur cmentarza ujrzała jeszcze Kazia babcię Boguską, składającą jej bukiet na mogile matki — i powóz wybiegł na gościniec.
Byli tedy poślubieni i sami.
— Wszystko się zmienia i modyfikuje, stosownie do potrzeb czasu i rozwoju ludzkości. Że też mogła się utrzymać dotąd tak barbarzyńska ceremonja jak śluby małżeńskie!
Były to pierwsze słowa Andrzeja.
Kazia się przeraziła. Chwilę nie znalazła odpowiedzi. Ale on odpowiedzi nie czekał i mówił dalej:
— Wymagać, żeby ludzie przysięgali na obowiązki, których spełnić niepodobna, a potem grozić im piekłem za krzywoprzysięstwo! Co za absurd! Zresztą co religji do ludzkich żądz lub interesów! Niegdyś to może miało rację bytu, gdy kościół był prawodawcą, policją, sądem i poborcą podatków, a ludzie bezmyślnem stadem. Teraz to jest formą bez treści.
— Ja myślę, że gdyby tego nie było, ludzie dopiero zostaliby stadem! — rzuciła oburzona Kazia. Żaden z reformatorów nawet tego nie tknął.
— Owszem, bo dali swobodę rozwodu.
— To i w naszym kościele jest dozwolone.
— Kosztem nowych kłamstw i fałszów. To żadne wyjście, to nowe oszustwo.
— Więc jakże inaczej być może! — szepnęła Kazia, bliska płaczu z oburzenia.
— Małżeństwo powinno być umową dwojga ludzi. Doczesną i terminową. Doczesną, bo szał jest krótki, terminową — bo to jest interes jak każdy inny.
— Więc pan, oprócz szału i interesu, innych pobudek nie uznaje.
— Co do małżeństwa — żadnych. Rozumiem, i odczuwam miłość, ale mam ją za rzecz tak wzniosłą, że wolałbym się jej wyrzec, niż szargać i pospolitować w codziennem pożyciu, w sprawach banalnych, w nędznych troskach o kuchnię, służbę, pranie i inne małostki żywota. Żadne uczucie w takiej kulturze ostać się nie może. A ci, którzy dowodzą w podobnych warunkach miłości, tyle o niej wiedzą, co kret o gniazdach.
Kazia zacisnęła zęby, poprzysięgając milczenie.
A zatem z jednego prześladowania dostała się pod drugie. Przed chwilą człowiekowi temu przysięgała miłość, była pełna dobrych myśli i postanowień zacnych, teraz poczynała się burzyć, odczuwać dlań wstręt i nienawiść.
Z rozmysłem brutalnie odtrącił ją i poniewierał, by nawet nie pozostał atom porozumienia i zgody. On rad był dyspucie, by żółć swą wyrzucić doreszty, chwilę czekał wybuchu, cieszył się nań, wreszcie spojrzał na nią.
Twarz jej wydała mu się obcą, tak martwą i zimną przybrała maskę, patrzała na pole i orzące pługi.
— Pani mi zaprzeczyć nie może! — rzekł ze swym przykrym, ironicznym uśmiechem.
— Nie mam ochoty. Nie chodzi mi wcale o przekonania pana, a moje teorje mam tylko dla siebie — rzekła zimno.
— Bardzom pani za to zobowiązany. Właśnie tego pragnąłem! — rzucił urażony.
— Pragnienia pana będą dla mnie zasadą, nie podlegającą żadnym modyfikacjom.
Zapanowało milczenie i nie przerwali go aż do stacji.
I to było Kazi poślubne sam na sam.
Potem nastąpiło ostateczne pożegnanie z ojcem.
Nie wiedziała, co mu rzec, nie śmiała prosić, by ją rychło odwiedził, a wiedziała, że w Górowie będzie mu nieznośnie pusto bez niej, więc tylko tuliła mu się do serca, powtarzając:
— Dziękuję, tatusiu, za wszystko. Będę pisać często, codzień, żeby mnie tatuś zawsze czuł przy sobie.
Pociąg ruszył, wyglądała doń, i ciche łzy biegły jej gradem po twarzy; pociąg był już w polu, a ona wciąż patrzała za siebie, opanowując wzruszenie i łzy, by ich tym obcym nie pokazać.
Andrzej tymczasem rozłożył gazetę i czytał, a prezes zagaił z nią rozmowę o życiu pól i domów, pytał o zboża na łanach, które mijali, potem o rozległość Górowa i o gospodarstwo.
Po chwili uspokoiła się zupełnie i tak gawędzili poważnie. Zaczęła pytać o ustrój domu, dowiadywać się o obowiązki gospodyni.
A tam, w Warszawie, oczekiwano ich niecierpliwie.
Oprócz Dąbskich wyjechał na dworzec i Radlicz z bukietem, który, od kilku tygodni nieobecny, Kazi jeszcze nie znał. Droczyła się z nim pani Tunia.
— Powie mi pan swoje pierwsze malarskie wrażenie. Stokroć to będzie, czy topola! Powiem panu pod sekretem: wełna — nic więcej.
— Patrzajno, zagadnął Dąbski — widzisz tę facetkę w lila sukni i tajemniczym woalu. Coś znajomego.
Radlicz spojrzał i zachichotał.
— Nie wytrzymała! Jak babcię poważam — jest!
— A toć Belcia z Mazowieckiej! Czekajno, pójdę, zdemaskuję ją i dowiem się, czy ją przysłano z Erywańskiej.
Ale pani Bella wcale się nie zażenowała.
— Ano tak, przyszłam, pokłóciłam się z Cesią i jestem. Ginę z ciekawości, nie mogłam wytrwać, wykradłam się. Ona, mniejsza, ale jego minę zobaczyć. To będzie kolosalnie zabawne! Jak pan myśli, przyjdzie on do nas jutro?
— A pani Celina jak myśli? — zaśmiał się.
— O, ta nie wątpi! — Ona jest tak pewna siebie, jakby była mężczyzną.
— Przepraszam, ja jestem mężczyzną, ale wobec pani zupełniem siebie niepewny.
Potrąciła go parasolką.
— Cicho, jestem zupełnie tamtymi przejęta. Słyszy pan? sygnałują! — i wypadła na platformę.
Pociąg wchodził na stację. Pani Bella dotarła wprost wagonu pierwszej klasy i doznała rozczarowania. Ujrzała obok prezesa dziewczynę smukłą, szykownie ubraną, bardzo powściągliwą w ruchach i słowach, zupełnie nie śmieszną i nie dziwaczną, a za nią Andrzeja ze zwykłym wyrazem twarzy, zajętego zdawaniem tragarzowi ręcznych pakunków.
— No i nic! — pomyślała pani Bella z desperacją. — Warto było robić „esklandrę“!
Oni tymczasem powitali Dąbskich i poszli gromadką ku powozom. Nic nie było zabawnego, chyba Radlicz, który dreptał obok panny młodej i tak łakomie jej się przypatrywał.
Saniccy wsiedli do swego powozu, Dąbscy zabrali ze sobą malarza. Pani Bella, bardzo zawiedziona, ruszyła ku dorożce! Nic nie było, nic, nic, o czemby warto było wspomnieć.
Pani Tunia zagadnęła Radlicza:
— No i cóż! stokroć, czy topola?
Malarz chwilę myślał i wbrew zwyczajowi nie drwił.
— Ani jedno, ani drugie! A przecie przypomniała mi kwiat! Wie pani, jaki? Wrzos! Znam takie wrzosowiska w kwiecie. Zdrowie od nich idzie, i robią wrażenie czegoś bardzo subtelnego a silnego.
— Ona ma taki wdzięk nieświetny, niepozorny. Cieniutka, skromniutka, bez blasków, barw, form okazałych, taka gałązka koralowa, osypana drobniutkiem kwieciem, łagodnej barwy, a kształtów nadzwyczaj ślicznych, gdy się im przyjrzeć uważnie. I nie zwiędnie to i nie osypie się. Zdrowe i silne! Podobała mi się okrutnie. Zarazbym się z nią żenił. Jak babcię poważam!
— A do ciebie co przystąpiło! — zdumiał się Dąbski.
— Nasz humorysta w elegji! — śmiała się pani Tunia. — Ten sonet o wrzosie obejdzie Warszawę! To panu ja zapowiadam! I żeniłby się — nie, to zbyt zabawne.
Ale Radlicz naprawdę był oczarowany.
— Żeniłbym się! Naturalnie! A rycerzem jej zostaję od dzisiaj i oprócz wrzosu nie noszę innego kwiatu, i będę ją malował całe życie!
— Jednakże uchwyciłeś dobrze jej wyraz. Prosta i zdrowa! — rzekł Dąbski. — Szkoda jej dla takiego Andrzeja, bo ten się na tem nie pozna. Jest przecywilizowany.
Kazia stanęła u progu nowego życia.
Nikt jej tam chlebem i solą nie powitał, ani ujrzała życzliwej twarzy.
Janowa, żona kamerdynera, gospodyni kawalerska obu Sanickich, patrzała na nią jak na postrach i kontrolę, jej małżonek, pewny swej władzy i zasług, był sztywny i dość nawet lekceważący, reszta służby wyzierała z głębi sieni, mało się o nią troszcząc. Znali zbyt dobrze zakulisowe sprawy.
Mieszkanie było przystrojone, urządzone, jak z igły, pełno kwiatów, ale Kazię odrazu przejął wstrętem charakterystyczny zaduch warszawskich domów, mieszanina naftaliny, gazu i gutaperki; i duszno jej się zrobiło w pokojach, pełnych mebli i cacek, ocienionych zbytkownemi firankami i portjerami.
Prezes oprowadzał ją po mieszkaniu. Na parterze mieli dwa salony, jadalnię, jego sypialny i gabinet do przyjęć oficjalnych. Na piętrze młoda para miała dla siebie pięć pokoi.
Zbytek i elegancja apartamentu nie zrobiły na Kazi wrażenia, dopiero na widok szaf, pełnych książek w gabinecie prezesa, uśmiechnęła się radośnie.
— O! co za rozkosz! Tyle do czytania! — rzekła.
Potem ucieszyła się fortepianem, ale nie śmiała dotknąć go i zobaczywszy w swej sypialni kufry z wyprawą i własne mebelki, pomyślała:
— Tu się po swojemu urządzę! Będę miała na jutro zajęcie! I ta myśl była najprzyjemniejsza.
Była jednak tak zmęczona, że na długie rozmyślanie nie stało czasu. Zasnęła twardo, bez snów i marzeń, jak zasypiała wśród swych pól po znojnym dniu.
Nazajutrz równo ze świtem się zbudziła siłą długiego przyzwyczajenia i długą chwilę nie mogła zrozumieć, gdzie się znajduje. Ciężkie wozy toczyły się po bruku, łoskotem żelaza napełniając powietrze, ale słońce nie zaglądało jej w okno jak w Górowie ani ptasząt słychać nie było.
Zerwała się i poczęła rozmyślać. Zbytkowny pokój wydał się jej więzieniem, życie nieznośnem bez pracy.
Ubrała się spiesznie i zeszła na dół. Wszędzie cisza i służba, i panowie jeszcze spali.
Kazia wróciła na górę i uważnie, by nie zbudzić nikogo, poczęła swe kufry wypakowywać. Parę godzin jej tak zeszło, zanim lokaj nie zaczął sprzątać salonów. Zdziwił się i przeraził, gdy ją ujrzał ubraną i zaalarmował sutereny. Zjawił się Jan zaspany, wreszcie jego małżonka z kluczami.
— Czy jaśnie pani dzisiaj je weźmie? — spytała kwaśno.
— I owszem, zaraz! — odparła.
— To może i kucharka ma przyjść do jaśnie pani?
— Naturalnie.
— Wedle rozkazu, tylko ja już odpowiedzialna nie będę, jeśli się panom nie dogodzi! — odparła Janowa, nie tając niezadowolenia i składając pęk kluczy.
Poczem zniknęła, znosząc do suteren zły humor i intrygi. Małżonek jej udał się do sypialni panów, ignorując zupełnie młodą panią.
Ale Kazia nie była bezradnym podlotkiem. Umiała rządzić i pracować, umiała sobie radzić. Wnet też ujrzała, że kucharka i młodszy lokaj stanowili przeciwny obóz małżonków, i tem wzmocniona, zajęła się gospodarstwem. Gdy panowie przyszli na herbatę, zastali już wszystko gotowe, wedle swych nawyknień i gustu, nawet poranne gazety przy nakryciu i Kazię jak zawsze pogodną, prezydującą u stołu.
Prezes rozpromieniony ucałował ją i zaraz się przy niej ulokował. Andrzej chmurny, nieswój nie wiedział, jak ją przywitać. Był jej wdzięczny, gdy mu pierwsza podała rękę, którą w powietrzu pocałował.
— Jakże moja córuchna myśli dzień spędzić? — spytał prezes. — Bo ja jestem na twoje rozkazy.
— Zdaje mi się, że warto odpocząć przedewszystkiem; — rzekł Andrzej.
— Właśnie radabym tu znaleźć, po czem odpocząć. Czem właściwie mam się zająć? Ale — oto menu obiadu! Może moi panowie znajdą co do zmiany.
— Ja dziś obiaduję na mieście! — odparł Andrzej — i wieczór mam zajęty.
— Czasu ci zabraknie, a nie roboty, gdy złożycie wizyty! — rzekł prezes, odpowiadając Kazi.
Oczy jej stały się żałosne.
— Ach, wizyty to nie robota. Jabym chciała masę mieć obowiązków.
— Hm, albo ja wiem, cobyś mogła robić poza tem — zafrasował się prezes.
— Proszę mi tylko dać prawo, a ja już sobie sama wynajdę! — uśmiechnęła się.
— Ależ prawo masz, dziecko, zupełną swobodę. Dom ten będzie pod samowładnem twem berłem.
Andrzej wypalił papierosa i powstał.
— Pożegnam już państwa do jutra. Idę do biura! — oznajmił. — Może mi ojciec przyśle tam konie na czwartą.
— Na czwartą będą, ale mi je odeślij przed teatrem.
— W takim razie proszę wcale nie przysyłać; i wyszedł, kiwnąwszy ledwie głową.
— Tatku — rzekła zcicha, prosząco Kazia — poco tatko to uczynił. Konie mu posłać, niech w niczem nigdy nie uczuje przymusu z mej racji.
— A, za pozwoleniem, teraz my panami! — wybuchnął prezes po francusku. Nie można pozwolić się lekceważyć!
Zamyśliła się, spojrzała nań poważnie i bardzo stanowczo rzekła:
— Jeśli ojciec chce, abym ja zobowiązania moje spełniła, proszę i moje zdanie przyjąć. Wzięłam na siebie ciężkie zadanie i wytrwam tylko wtedy, gdy nie będę sobie miała nic do wyrzucenia. Jeśli zaś będziemy go drażnić, jątrzyć, ja ojcu wypowiadam posłuszeństwo. Do teatru ojciec pojedzie sam dorożką, a ja mam na wieczór dużo roboty z memi rzeczami, a konie ojciec mu pośle bez ograniczenia czasu.
— A jeśli ja zechcę partyjki winta u kolegi, to idź stary piechotą, dlatego że pan syn wozi może woltyżerki do Marcelina! — obruszył się prezes.
Kazia serdecznie przytuliła się do niego.
— Zrobi tatuś dla córuchny! — szepnęła pieszczotliwie.
— Oj, ty, ty! Coś mi się zdaje, że ty kiedyś i starego, i młodego będziesz za nos wodzić.
Uśmiechnęła się smutnie.
— Nie chcę tego. Pragnęłabym wam nie być ciężarem i broń Boże, powodem do nieporozumień, a owszem, jakąkolwiek pomocą w domu. Boję się zaś jednej tylko rzeczy, by nasze stosunki nie stały się plotką ludzką, nie doszły do ojca. Jegoby to zagryzło. Co ludzkie siły mogą, uczynię, by do tego nie doszło.
— Cóż znowu! Wszystko się ułoży. Jestem spokojny.
— Ułoży się, jeśli ojciec będzie mnie słuchał! — zaśmiała się.
— No, no, w miarę powinny być i ustępstwa!
— Od czego, kiedy ja żadnych praw nie roszczę!
Tu już się prezes oburzył.
— Co ty wiesz, co ty rozumiesz! Zobaczysz, że przyjdziesz do mnie po radę i ratunek! Et!
Machnął ręką, ucałował ją i wstał.
— Cóż tedy za program dnia?
— Zaraz zarządzę obiad, wydam służbie rozkazy i jeśli ojciec chce mi towarzyszyć, to proszę na mszę.
Ale jeszcze jedno! Zdaje mi się, że Janowa będzie teraz zbyteczna. Wezmę jej obowiązki na siebie.
— Dajże pokój. Przecie możemy sobie pozwolić na gospodynię.
— Czemże ja będę? Na mebel do salonu się nie zdam.
— To pasja do pracy! Pierwszy raz coś podobnego spotykam...
— Tatuś mi obiecał!
— Ano, czyń, jak chcesz. Może masz rację. Więc tedy trzysta rubli miesięcznie na kuchnię w twoje ręce będę składał.
— Tyle pieniędzy!
— No, no, nie wpadnijno w niedobory! — zaśmiał się. —
Pójdziemy do kościoła.
Wyszli po chwili piechotą, pod rękę. Prezes chwalił pogodę i sąsiedztwo ogrodu Saskiego. Kazię dym i wyziewy miejskie dławiły w gardle. Chwilami wspomnienie pól zalatywało ją jako przedsmak okropnej nostalgji, ale je odganiała jeszcze odważnie, zmuszając się do zajęcia ruchem ulicznym. Instynktownie bała się wspomnień.
Prezes co krok spotykał znajomych. Wszyscy przyglądali się jej ciekawie. Męczyło ją to i żenowało ogromnie, a prezes radował się tą wystawą, pyszny był z synowej, czuł, że się podoba i co chwila, uśmiechnięty, do niej się zwracał.
— Robisz furorę, Kaziu!
— Pod ziemiębym się skryła! — odparła rozpaczliwie.
— Dziwna z ciebie kobieta.
— Toteż ja nie chcę być kobietą w znaczeniu ojca i tych panów, których wzrok jest obelgą! — szepnęła płaczu bliska.
Gdy weszła do św. Krzyża, odetchnęła swobodniej i zaszyta w kącik, pomodliła się gorąco.
Modliła się za ojca i za matkę zmarłą, potem za babcię Boguską i siłą nawyknienia, za Stacha.
Zastanowiła się jednak i rozważyła skrupulatnie: nie powinna już się za niego modlić. I wtedy zapłakała po nim i jak po umarłym zmówiła pacierz.
Powrót do domu był dla niej nową męką. Na placu Zielonym spotkali Radlicza, który jakby na nich czatował i przeprowadził aż do bramy.
Oczy jego, pełne nietajonego zachwytu, udręczyły ostatecznie Kazię. Milczała, słuchając nowin miejskich, które jej się wydawały tak obce, a szczególnie tak nadzwyczajnie błahe, i pożegnała tego pierwszego adoratora tak zimno i obojętnie, że aż to prezes zauważył.
— To jest wielki przyjaciel Andrzeja i prawie nasz domownik. Nie bądźże dla niego tak koląca. Dobry chłopak, tylko zły język. Panie go się boją jak ognia i psują na potęgę. Myślę, że nie odmówiłyby mu nic, pod strachem karykatury! A, urwisz zdolny, tylko próżniak, bo zamożny.
— Mnie tem nie nastraszy ani zjedna! — odparła obojętnie.
Prezes udał się do swego gabinetu dla załatwienia korespondencji zaległej, ona się krzątała po domu. Słyszał ją nucącą i rozrzewniała go myśl, że to dobre, rozumne dziecko pozostanie już wśród nich, ożywi dom i może stworzy ognisko, którego prezes od lat tylu był pozbawiony.
Czy temu dobremu, rozumnemu dziecku ten dom nie stanie się czyśćcem, o tem prezes nie pomyślał, chociaż niby bardzo Kazię kochał.
Andrzej, wychodząc z biura, znalazł czekające na niego konie. Chciał je odprawić i nająć powóz, ale stangret objaśnił, że starszy pan wcale ich dzisiaj nie potrzebuje. Były to nowe konie, dwie klacze kasztanowate, kupione w Górowie. Ludzie się na nie oglądali, szły jak lalki, więc się Andrzej udobruchał i usiadł do powozu.
— Pojedziemy na Erywańską! — rzekł.
Stangret już wiedział, że to znaczyło kilkugodzinne czekanie pod bramą, poczem wieczorną wycieczkę za miasto. Klął w duchu swój los.
Pani Celina nie przyjmowała dziś nikogo. Czekała Andrzeja napozór spokojna, drżąc wewnątrz niepokojem. Przywitała go serdecznie, wesoło, niczem się nie zdradzając, i zaraz rozpoczęła rozmowę o wypadkach parodniowej jego nieobecności, zdając sprawę ze swych czynów i myśli.
Były z Bellą w teatrzyku ogródkowym, ta warjatka ciągnęła ją na kolację, ale nie, nie była w humorze, zresztą co by tam robiła bez niego? Widziała nowy obraz Siemiradzkiego. Radlicz ją eskortował, targowała szafę gdańską z okazji, ale się bez niego nie zdecydowała; zaprowadzi go tam jutro, obstalowała letni kostjum, zrobi mu niespodziankę.
Gwarzyła swobodnie i odniechcenia spytała:
— Nie zostaniesz na obiedzie — zapewne?
— Chyba mnie nie zaprosisz! Mam i wieczór wolny i nowe konie czekają u bramy. Pojedziemy o zmierzchu.
— Tak, o zmierzchu! — powtórzyła bezdźwięcznie, czując, że zstępuje o jeden szczebel niżej i że słońce nie będzie już ich spacerom przyświecać...
Zrozumiał ją i spuścił głowę.
— Sama mi przyznasz rację! — Treść należy do ciebie. Pozory muszę zostawić...
Nie dokończył, podniósł oczy.
— Nie pytasz mnie o nic?
— Nie chcę dożyć chwili, gdy będę musiała pytać — odparła. — Między nami niema tajemnic, rozkoszą naszą są zwierzenia i spowiedź z najskrytszych myśli. Nie poruszam tylko kwestji bolącej; ty tu przychodzisz po radość i odpoczynek.
— Stało się tedy. Wczoraj przywiozłem fant do domu. Nie jestem słodko względem niej usposobiony, ale wyznać muszę, że jak dotychczas, wcale się mną nie zajmuje.
— Złożycie wizyty, będziecie przyjmować. To będzie uciążliwe.
— Zapewne, chociaż zredukuję to do minimum.
— A jeżeli się ona w tobie zakocha?
Ruszył pogardliwie ramionami.
— To się stanie, zanadtoś piękny, chyba...
Urwała dyskretnie.
— Chyba zakocha się w kim innym, toby było świetne i triumf twego ojca zmieniłby się w klęskę.
Milczał, urażony.
— Mam nadzieję, że i to się nie stanie — rzekł wreszcie.
— Więc cóż za przyszłość?
— Nie obchodzi mnie. Zawarowałem sobie swobodę, będę z niej korzystał.
Teraz ona milczała. Byli szczerzy dotychczas, ale nie domawiali swych myśli. Onaby zohydzić chciała tę swoją rywalkę, tak napozór nic nie znaczącą, a tak wyższą i silną. Nienawidziła ją z całej duszy, a samaby mu tego nie wyznała. On rozżalony był do niej, że mu pozwoliła na ten związek, nie okazała zazdrości, nie obroniła go przed głupią pozycją i kłopotem. Chociaż za nicby jej tego nie wyznał, uważając to za niskie uczucie i niekonsekwencję wobec uznania, którego jej za takt nie szczędził.
— Bella poleciała wczoraj na stację. Widziała ją! — rzekła po chwili pani Celina. — Mówiła, że jest przyzwoita, a Radlicz dowodzi, że śliczna. Kłócili się o to cały wieczór. Jakąż ona rolę sobie obrała?
— Doprawdy nie wiem. Cały dzień byłem w biurze, a wczoraj głowa mnie szalenie bolała. Nie mówiliśmy ze sobą trzech słów. Teraz jestem głodny! — dodał żartobliwie.
— A ja jak prawdziwa kobieta karmię cię zazdrością. Chodźże — dzisiaj nasze! — odpowiedziała podobnież. I otoczywszy mu szyję ramieniem, poprowadziła do jadalni.
O zmierzchu, jak było postanowione, pojechali za miasto. Pani Celina spytała o konie, zachwycona szybkością.
— Kupiłem ze wsi! — odpowiedział wymijająco.
Biedny, poczciwy Szpanowski nie wiedział, komu poszły służyć jego pieszczone kasztanki.
Andrzej wrócił do domu nad ranem. Nazajutrz przyszedł do herbaty zmęczony i rozdrażniony, czując, że powinien się usprawiedliwić, przygotowany na uwagę ze strony ojca, może na łzy Kazi.
Ale prezes nie uczynił żadnej wzmianki, Kazia rozmawiała swobodnie, ignorowali go zupełnie. Dopiero gdy wychodził, ojciec rzekł:
— Radlicz się o ciebie wczoraj wieczorem dopytywał. Zaprosiłem go dzisiaj na obiad; ano i do Dąbskich powinniście pojechać.
— Tak prędko — poco? Można za parę tygodni.
— Nie można. Tak wypada, a przytem forma musi być zachowana. Ludziom musicie się pokazać.
— Ano — to odrazu to odbyć! Gdzież mamy bywać? — zwrócił się niecierpliwie do żony.
— Skądże ja mam to wiedzieć? Panowie wybiorą dla siebie, a potem z sumy ja sobie wybiorę, co mi się podoba. Teraz służę wszędzie.
Nie, wcale serjo i tragicznie nie traktowała swego losu. „Ja sobie wybiorę, co mi się podoba“, ukłuło Andrzeja. Rozdział stosowała tedy i co do siebie i dążyła jak on do swobody.
Ruszył brwiami: mniejsza z tem!
— Wizyty oddamy jutro tedy! — zdecydował; będziemy u Dąbskich, Morawskich, Hankich i Gostyńskich. Zresztą pustki; nikogo więcej w mieście niema.
— Tak, tymczasem będzie dosyć. Jesienią trzeba będzie wybrać dzień na przyjęcia! — rzekł prezes. —
Myślę, że piątek! — dodał po namyśle.
Krew nabiegła do twarzy Andrzeja, zrozumiał myśl.
— Piątki ja mam zajęte! — rzucił ostro.
— Ano, zobaczymy! — obojętnie odparł prezes.
Kazia wmieszała się do rozmowy.
— Ja także jestem zdania pana — rzekła, zwracając się do męża. — Poco taki pośpiech? Ojcu tęskno za wintem i ludźmi i dla mnie przymus sobie czyni, spędzając samotne wieczory. Tak być nie powinno. Niech się panowie mną nie krępują. Daję wam zupełną wolę i swobodę, wzamian za klucz od bibljoteki. Będę się bawiła w tem towarzystwie jak król!
— Et, bajesz! — obruszył się prezes. — Zanim wizyt nie oddacie, będziesz jak w niewoli i ja ciebie nie odstąpię. A przytem — bój się Boga — mówisz do niego: pan; to niemożliwe.
— Ba, a jak zapomnimy narazie imienia, będzie jeszcze gorzej! — roześmiała się.
— Nie żartuj! Musicie przecie mówić sobie po imieniu.
Andrzej brał za klamkę i śpieszył się.
— Na którą obiad? — spytała go.
— Wrócę o piątej.
Zaraz po nim i prezes się ulotnił. Miał przeróbki w kamienicy, potem interes u rejenta. Kazia została sama, zazdroszcząc im zajęcia. Jej zatrudnienia były zabawką po pracy na wsi. Rachunek z kucharką, porządek w domu, drobne szczegóły z ogrodnikiem, cukiernią, handlem delikatesów. Starczyło do południa. Potem zeszła na podwórze. Miała tam przecie znajomych: konie z Górowa i duszę przyjazną — Stacha Skowronka.
Stangret submitował się nowej pani, Stacho rzucił się do niej, prawie płacząc z radości. Poczęła pieścić klacze, cukrem je karmić, a one, jakby ją poznały, wyciągały szyje, skubały za rękaw.
— Biedaczki! tak tu się nudzą, a takie wystraszone. Rżą, że aż się serce kraje! — mówił Stacho.
— A tobie jakże się podobało? — spytała.
— Wedle wiktu — to ha! — odparł i zerknął w stronę stangreta. — W gębę też jeszcze nie wziąłem od pana Walentego.
Tu głos zniżył:
— Ino mi się cnie za Górowem. Oj, cnie! — i westchnął.
— Przywykniesz, tylko pracuj i złej kompanji unikaj.
— Jakaż ta tu robota! Precz się rozpróżniaczę. Pan Walenty, mówił, że będę za panienką, tfu, za jaśnie panią jeździł w jakieś Łazienki. Kiedy to będzie?
— Nie mam czasu dzisiaj!
Szła ku bramie, Stacho za nią.
— Za przeproszeniem jaśnie pani, co tu jest do roboty? Woda precz — na górze, chleb gotowy, co ino człek zamarzy, to na rynku jest, siano przywiozą, owies przywiozą, nawet sieczka gotowa. Człowiekowi się zda, że się żydem stał, co ino cudzemi rękoma robi i tylko pieniądze przebiera. Juści tu wszelakiego się napatrzę i użyję, ale com umiał, to zapomnę, a od tego smrodu to mi i picie, i jadło nie smakuje. Koniska prychają jak od ciemierzycy, tak im to powietrze w nosie kręci. Widzi mi się, że my tu nie przystaniemy z ochotą!
— Trzeba się przyzwyczaić, Stachu. A może grosza nie masz, biedaku!
— E, nie to! Jabym ino chciał gdzie bliżej jaśnie pani być. Z końmi to ja lubię żyć, ale tu ino na nie patrz, a nie używaj! Co to warte. Walenty mówił, że Janowie ino kwartału czekają. Jabym do pokoju poszedł na młodszego. W tej stajni, to ja nawet mego pana nie zobaczę, jak z Górowa do pani przyjedzie!
Kazia uśmiechnęła się.
— Ależ, Stachu, nie umiesz ani się ruszać, ani mówić. Byłoby ci jeszcze nudniej w pokojach. Musiałbyś milczeć zawsze.
— Tobym milczał. Ale jakbym ja panience usłużył. Ja się duchem służby nauczę!
— No, to się ucz — i czekaj cierpliwie! Rozważę.
Stacho nabrał otuchy, poweselał widocznie.
Pocałował ją w rękę i oczyma przeprowadził do bramy.
Kazia wzięła książkę z bibljoteki i chciała czytać uważnie, ale myśli miała niesforne.
Co robić, czem zwalczyć pustkę i nudę takiej egzystencji, jaki cel dać życiu, które może jeszcze długie leżało przed nią? Tutaj nikt jej nie potrzebował. Obcą jest zupełnie, obcą pozostanie, jeśli nie wrogą.
Książka opadła na jej kolana, a ona siedziała, wtulona w kąt otomany, w gabinecie prezesa, bliska płaczu.
Wtem dzwonek się rozległ w przedpokoju, po chwili rozmowa Jana z odwiedzającym.
— Pana prezesa niema w domu.
— Wiem o tem — odparł ktoś, ale mi tę godzinę naznaczył, a że dzisiaj odjeżdżam, więc zaczekam.
— Proszę pana hrabiego do gabinetu.
— Zanim Kazia miała czas powstać, gość wszedł. Jan za nim drzwi zamknął.
Spojrzeli na siebie, oboje zdziwieni. Gość się skłonił i zapatrzył się na nią. Ona powstała.
— Pan zapewne do pana prezesa Sanickiego. Proszę spocząć, za chwilę wróci.
— Dziękuję pani. Istotnie mam interes i bardzo mało czasu, więc lękam się rozminąć. Ale daruje pani moje zdziwienie na widok kobiety u prezesa. Pani pozwoli się przedstawić: Eustachy Kołocki.
— Zdziwienie pana jest słuszne, gdyż prezes jest moim teściem zaledwie od trzech dni!
— Andrzej się ożenił! — z wyrazem bezmiernego podziwu zawołał gość i znowu się w nią zapatrzył.
Był to człowiek czterdziestoletni, z piękną, rasową twarzą, na której rył się przesyt i zmęczenie.
— Pani zapewne nie z Warszawy? — rzekł po chwili.
— Dlaczego? — uśmiechnęła się.
— Bo znam wszystkie tutejsze piękne panny!
— Przepraszam pana — czy pan fotograf? — odcięła.
— Nie, pani, tylko czciciel piękna. Ten Andrzej w czepku się rodził. Fortuny używa i nie stracił, młodość zużywa i nie zużył, umie życie trzymać w garści i kierować, gdzie i jak sam chce. No i ożenił się i doprawdy gotów nawet być szczęśliwym do końca! Ja, jego mentor, uchylam przed nim głowy.
— Panowie się znają oddawna? — spytała Kazia.
— Od dnia mojej pełnoletności i rozpoczęcia procesu z matką. Dwadzieścia lat ubiega.
Spojrzała nań ze zgrozą.
— Pani się dziwi? Tak jest. Mam jedną nienawiść — matkę, i jedno marzenie — jej dokuczyć. Że zaś interesy jej są w ręku prezesa, widujemy się często. Licho mu płacę, więc przez wdzięczność zająłem się edukacją światową Andrzeja. Jakim jest — mnie zawdzięcza. Pani się podobał — nieprawda?
Roześmiał się gorzko i sztucznie, że Kazia, zamiast oburzenia, poczuła dlań litość.
Popatrzyła nań spokojnie, bardzo poważnie i nic nie odpowiedziała.
— Więc pani jest ze wsi bardzo cichej i pustej zapewne — rzekł po chwili innym tonem. — Widać to po licu pani, które zna pocałunki słońca tylko, i po oczach pani, które nie widziały jeszcze życia. Bardzom panią zgorszył?
— Bardzo mi żal pana, jak każdego kaleki — odparła. — Ale oto i dzwonek — to teść zapewne. Żegnam pana!
Skłoniła mu się zdaleka i wyszła.
— Odsiedziałeś wieżę u mnie, hrabio! — zawołał prezes, wchodząc. — Przepraszam — zaległości odrabiałem.
— Chciałbym często tak czekać. Zastałem tu panią i rozmawialiśmy.
— Ach! Kazię! — mruknął prezes, składając tekę na biurze.
— Andrzej się ożenił incognito! Kiedy? Gdzie?
— To było dawno ułożone. Nie rozsyłaliśmy zawiadomień, bo do ostatniej chwili nie wiedzieliśmy, czy będzie dyspensa. Krewni są — kłamał prezes.
— Ach! Tak. Takie mając kuzynki, i jabym się ożenił. Ale przystępując do interesu, czy matka zgadza się na zmazanie jej hipoteki z Pożajska?
— Niestety, hrabio — to niemożliwe.
— Więc ja jej zapowiadam, że dobra sprzedam.
— Ona sama je nabyć pragnie.
— Ba! Ja to wiem i dlatego właśnie sprzedam apanażom.
Na bladą jego twarz wystąpił rumieniec, nozdrza się rozdęły!
— Czy potrzebujesz, hrabio, pieniędzy? Możesz je mieć na pięć procent! — odparł spokojnie prezes.
Kołocki rzucił się w fotel, zapalił papieros i milczał.
Prezes, do oryginalności jego nawykły, począł wyjmować i rozkładać papiery z teki.
— Wiesz, hrabio, wielką nowinę? — spytał.
— Nic nie wiem — wracam z południowej Francji i dziś jadę do Moskwy gdzie moje konie biegają. Cóż za nowina?
— Orszańscy się rozchodzą.
— Bagatela — dla kogo?
— Właśnie, że dla nikogo. Od paru lat ona się burzy na jego życie. Co prawda, być żoną gracza nie wesoło. Teraz chce od złego wpływu i przykładu ratować syna. Wziąłem sprawę na siebie.
— Niech się rozchodzą. Ktoś pocieszy rozwódkę. Nie ja. Prezesie, łaskawco, chcę nabyć dobra za Wisłą. Nie znacie co dobrego?
— Znam złote jabłko i za bezcen. Tylko trzeba parę lat zaczekać.
— Nic z tego. Zaraz albo wcale! Zresztą znajdę sam!
— To będzie najlepiej.
Po wygolonych wargach prezesa przeleciał dyskretny uśmiech. Znał swego klienta i wiedział, że na czyn nigdy się nie zdobędzie. Zresztą, teraz bardziej niż zawsze, Kołocki był rozdrażniony, a na to się wyczerpie mały zapas jego woli. Będzie parskał, odgrażał się i tem się nasyci. Potem przyjdzie okres hulanki nazabój, potem miesiące całe apatji. Losy Pożajska były tedy na czas dłuższy zabezpieczone. Mógł uspokoić hrabinę.
— Dobre masz konie, hrabio, w tym roku? — spytał.
— Dwa dobre, reszta śmiecie. Muszę wygnać trenera.
I o tem słyszał już prezes oddawna, ale trener był zawsze na miejscu.
— I ja mam nowe konie dla synowej — pochwalił się.
Hrabia jakby nie słyszał. Rozparty w fotelu, był zupełnie duchem nieobecny. Po chwili otrząsnął się, roześmiał się dziwnie i wstał.
— Mój łaskawco — przyjdę jutro, aby usłyszeć decyzję tej starej mumji na moje ultimatum. Czy Andrzeja znajdę w biurze, czy na Erywańskiej?
— Żalim jest stróżem mego syna? — odparł prezes, uśmiechem pokrywając niesmak.
Kołocki nakładał powoli rękawiczki, jakby czegoś jeszcze czekał.
— Wie pan, co mi powiedziała pani Andrzejowa? Żem kaleka! To mi się podobało! Do miłego widzenia.
I z tem wyszedł, jeszcze raz się roześmiawszy.
Wsiadł do dorożki i kazał się wieźć na Srebrną, do biura, gdzie pracował Andrzej.
Zastał go nad rysunkiem technicznym, zajętego bardzo poważnie; poza ścianą potężnym oddechem dyszały warsztaty, przez okno widać było podwórze i kotły.
— A, witam! Cóż cię tu sprowadza? — zdziwił się.
— Chcę zobaczyć, jak wyglądasz żonaty, i powinszować. — Wiesz ty? Musi być smaczna twoja żona, kiedy ja mam na nią apetyt.
— Hm — to jestem od ciebie wybredniejszy, bo apetytu na nią nie mam!
— Marnotrawco — pocoś ją brał zatem? Było mnie zawołać!
No, przecież nie sądzisz, abym brał żonę z tych, które się bierze bez sakramentu!
— A teraz?
— Co teraz?
— Kiedyś tej formy dopełnił, a nie dbasz, inni mogą cię wyręczyć.
Płomień uderzył do twarzy Andrzeja; zapaliły mu się oczy.
— Nosi moje nazwisko. Zapominasz się!
— Co znowu, nazwiska jej odebrać nie myślę — odparł cynicznie Kołocki. — Zresztą mamy dług. Pamiętasz Klarę? Zapowiadam ci, że się teraz za tamto skwitujemy.
Gdybym cię nie znał, tobym się obraził. No, dosyć żartów. Na długoś przyjechał?
— Albo ja wiem? Jak mi się podoba.
— Przyjdziesz w piątek na Erywańską?
— Jakto? Ty jeszcze tam tkwisz? Toś wołowina!
— Zielona zazdrość wyziera ci przez oczy.
A u ciebie żółta młodość. Nie lubię ogranych kart. Dobre to dla emerytów, do pasjansa. Nie — na Erywańską nie pójdę.
— Byłeś u ojca?
— Byłem i będę jeszcze często. Nie lękasz się?
— Bynajmniej.
— Źle robisz. Na twojem miejscu wymówiłbym dom. Śliczna jest twoja żona, a ty jesteś nosorożec.
Andrzej brwiami poruszył.
— Aleś figla spłatał! I pocóż się ożeniłeś? Nie jesteś bankrut ani parwena.
— Tak wypadło. Dokuczyło mi piekło z ojcem i kawalerski bezład w domu! Teraz mam spokój!
— Już ja się postaram, żebyś w tym spokoju nie spleśniał! No, bywaj zdrów — jadę do klubu. Chciałbym się zgrać do nitki, byłby to dobry prognostyk.
Po odejściu mentora Andrzej znowu robotą się zajął, ale pierwszy raz w życiu myślał o żonie.
Zachwyt Radlicza był pustotą, może chęcią dręczenia pani Celiny, ale pochwała takiego znawcy jak Kołocki była czemś szczególnem. Może i on żartował z niego!
Stało się jednak, że Andrzej zamiast o piątej, o czwartej złożył robotę i poszedł do domu.
— Jest pan? — spytał.
— Niema — odparł Jan mrukliwie.
— A pani?
— Nie wiem. Pani przecie usługuje Józef.
Andrzej przeszedł salony, zajrzał do jadalni, zauważył, że na stole były śliczne kwiaty, i udał się na górę. Przebrał się chwilę pochodził po gabinecie, potem zapukał do buduaru żony.
— Proszę! — odpowiedziała.
Wszedł dobrze nie wiedząc, co ma rzec.
Siedziała u okna nad stosem bielizny i szyła.
— Ojciec wyszedł z budowniczym na chwilkę — rzekła, nie przerywając roboty. — Może pan głodny?
— Nie. Wróciłem wcześniej — upał nieznośny tam w biurze. Codzień mnie głowa boli.
— Niechże pan nie pali papierosów przy bólu głowy. Możeby pan wody sodowej wypił? — rzekła życzliwie, usuwając koszyczek z nićmi z kanapki i podając mu flakon z wodą kolońską.
Usiadł, a gdy znowu zajęła się robotą, nieznacznie się jej przyglądał. Miała na sobie kostjum z jasnego batystu, bardzo skromny i przyzwoity, złote włosy, oplecione bez pretensji wokoło głowy, na ręce, migającej igłą, ślubną obrączkę. Pochylona, szczupła twarz miała jeszcze złotawy odblask wiejskiego słońca i wyraz poważnego spokoju. Nie mówiła nic, chcąc mu zapewne zrobić ulgę ciszą.
— Jakim sposobem poznał dziś panią Kołocki? — spytał.
Uśmiech przebiegł po jej twarzy.
— To musi być chyba ludożerca, bo już ojciec na mnie za to napadł. Stało się to jednak bardzo naturalnie. Czytałam w gabinecie — on wszedł — nie uciekłam, nie przeczuwając niebezpieczeństwa, no, i rozmawialiśmy. Uczynił na mnie zrazu wrażenie warjata, oglądałam się za dzwonkiem na służbę. Potem się uspokoiłam, że to tylko próżniak, chorujący na oryginała i koniec.
— Jest to specjalista od kompromitowania kobiet. Czyje imię przejdzie przez jego usta, ta już ma zachwianą opinję.
— O, biedna opinja w takim razie!
— Moim obowiązkiem jest panią ostrzec.
— Dziękuję panu, ale wątpię, czy go zobaczę drugi raz w życiu. Dziś wieczór wyjeżdża.
— Zostaje i będzie u nas częstym gościem.
— Jeżeli pan z tem się zgadza, ostrzeżenie jest zbyteczne.
— Jest to nasz dawny znajomy.
— Tak, mówił mi o tem.
— Jak mówił?
— Że pana wychował w pojęciu światowem. Nawet się pytał, czy mi się jego uczeń podoba?
— Mam nadzieję, że odpowiedzi nie otrzymał?
— Nie jest przecie moim przyjacielem ani powiernikiem.
Andrzej głowę oparł na poręczy kanapki i oczy przymknął. Buduar był od dziedzińca, więc względnie cichy.
— Czy to prawda, że pani Janową oddaliła?
— Jest zbyteczna. Jej zajęcie ja sama załatwię w godzinę, z wielką radością, że coś mogę robić. Może pan temu nie rad?
— Ach — ja! Byłbym najszczęśliwszy, żebym mógł wcale w domu nie być! Wszystko mi jedno, kto tu rządzi. Tylko za Janową pójdzie Jan, a do niego przywykłem.
— W feralny dzień zajęto to mieszkanie, bo zdaje mi się, że niejeden radby tu nie być! — odparła, składając robotę. — Może tu niegdyś było więzienie, i bakterje buntu jeszcze się gnieżdżą.
Złożyła i sprzątnęła bieliznę, cichutko się ruszając i chodząc, potem przysłoniła firankę i wysunęła się z pokoju.
Andrzej pożałował poniewczasie swych słów brutalnych, radby je cofnął, nawet chciał narazie przeprosić, ale nie wiedział jak. I rozchodzili się coraz dalej, coraz dalej.
Kazia zeszła do jadalni, obejrzała raz jeszcze stół i bufet, potem wsunęła się we framugę okna i wydobyła z kieszeni list ojca. Czytała go już raz dziesiąty.
„Na każdem miejscu i każdej chwili stoisz mi na oczach, dziecko moje jedyne. Nie mogę się obyć z twą nieobecnością, szukam cię nawyknieniem. Ciężko żyć, ale to mię krzepi, że ci tam lepiej niż tutaj. Pisz, powtarzaj mi, że ci dobrze, że oni są dla ciebie serdeczni, żeś szczęśliwa. A jeżeli ci czegoś brak, coś ci nie dogadza, to nie taj; jam do złego przywykł, potrafię cię pocieszyć. Myślę, że nie wytrzymam, i chociaż czas teraz drogi, na rolniczą wystawę do Warszawy wpadnę“.
Dzwonek się rozległ w przedpokoju i Andrzej wszedł do jadalni. Widział, jak Kazia ukryła list w kieszeni i rękę przesunęła szybko po oczach, ale jej o nic nie spytał.
Ona, jakby w liście tym nabrała mocy, pierwsza do niego przemówiła:
— To zapewne ojciec, i pan Radlicz wnet się zjawi. Czego pan szuka?
— Cytryny. Głowa mi pęka z bolu!
— O, biada! I jeszcze ten gość! — rzekła ze współczuciem.
— Niechże pani nie udaje żalu nade mną. Do tego pani nie jest obowiązana.
— Miewam czasem migrenę, więc wiem, jakie to nieznośne. Zresztą chory przestaje mi być antypatyczny. Oto ma pan limonjadę, i doprawdy, odbiorę papierosy. Przy pana rozdrażnieniu nerwowem, to trucizna. Przecie taki stan nietylko dla otaczających, ale i dla pana samego jest przykry!
— Co mi tam! — mruknął.
Prezes ich tak zastał przy bufecie.
— Jużeś wrócił?! Wiesz, że tu był Kołocki? — rzekł, badając pilnie twarz obojga.
— Cóż ja na to poradzę!
— Wyobraź sobie, że się Orszańscy rozchodzą.
— Ano — to bardzo szczęśliwi.
— A zgadnij, jaki kosztorys urżnął mi budowniczy za oficynę — pięćdziesiąt tysięcy.
— To niech ojciec sprzeda kamienicę.
— Hm — z dwojga złego wolę już mieć kogoś na hipotece, niż sam u kogoś siedzieć i takie mieć chryje jak z Szaberową. Pojutrze muszę składać vadium i stawać do licytacji, i jeszcze mi druga rudera się dostanie! Bo to widzisz — zwrócił się do Kazi — miałem sumę u Szabera, kupca, jakieś tam siedmnaście tysięcy. Umarł kilka lat temu, została wdowa i pięć córek, i uparła się dać radę interesom.
— I ginie, biedna!
— Ano — pojutrze zostaną na bruku. Jam się do tego nie przyczynił, bom pięć lat nie widział procentu.
— Przecie ojciec ich nie wyrzuci z mieszkania — rzekł Andrzej — trzeba im będzie poszukać posady i trochę pomóc. Dwie starsze są zdolne kasjerki!
— Tak, ale jest troje drobiazgu, a matka skończy u Bonifratrów!
— Co za przeskok: z właścicielki kamienicy do nędzarki. Nieszczęśliwa kobieta! — westchnęła Kazia.
W tej chwili wszedł Radlicz i rzekł z uśmiechem:
— Mam dla pani ukłony od pani Dąbskiej, która państwa oczekuje w sobotę. Myślę, że znajdzie pani tam tłum ciekawych.
— Ogórkowe widocznie czasy — zauważył Andrzej.
— Jednakże kilka par się skojarzyło temi czasy, chociaż maj uchodził za miesiąc nieszczęśliwy. Wolski się ożenił i panna Malwina Zakrzewska wyszła zamąż. Pani jednej świat oczekuje i wygląda. Nie byłem nigdy sławny, ale to musi być przyjemne!
— No, nie! Ja mam to samo uczucie, jak gdy przybyłam do klasztoru i zewsząd słyszałam: nowa, nowa! Każde moje słowo, ruch, krok były oglądane i wyśmiewane. Tak samo teraz z mojem parafjaństwem będę zabawką dla Warszawy. Tu ludzie mają jeszcze więcej wolnego czasu i zamiłowania do nowinek niż pensjonarki! Ano, cóż robić. Przejść to muszę.
— O! Mnie się widzi, że i pani umie wzorki zbierać. Jakieby to ciekawe było wiedzieć pani uwagi o mieszczuchach.
— Ona sobie nawet nie zadaje ceremonji. Powiedziała dziś Kołockiemu, że jest kaleka! — roześmiał się prezes.
Lokaj oznajmił obiad. Kazia zajęła miejsce gospodyni i rozlewając zupę, odpowiedziała na pytający wzrok Radlicza.
— Ano, jak ktoś zamiast prostych pleców ma garb, jest wbrew prawom przyrody i nazywa się kalectwem. Więc jeżeli ktoś nienawidzi matki i za cel życia ma jej dokuczyć, to także jest wbrew prawom przyrody, więc kalectwo.
— No, ale się garbatemu nie wypomina garbów — zaśmiał się Andrzej.
— Bo się z tem tai, a ten pan szczycił się swą nienawiścią do matki. Nazwałam tedy rzecz po imieniu!
— Czy pani zawsze tak czyni? — rzucił Radlicz.
— Zawsze, jeżeli mnie kto pyta.
— Z temi zasadami w ładną można wejść kabałę — mruknął Andrzej.
— Ale to bardzo zdrowe i ciekawe. Ja panią pytaniami zawsze będę zarzucał.
— Jakże się pani podobała Warszawa?
— Nie pierwszy raz tu jestem.
— Ale wrażenia?
— Jakbym była we młynie. Hałas świdruje mi uszy, kurz oślepia, powietrze dusi. Wszystko pędzi, śpieszy, potrąca, jakby co krok był pożar. A przytem jeden drugiego ogląda jakby coś osobliwego. A dla mnie wszyscy są tak do siebie podobni, że wolę już patrzeć na konie. Chociaż i te tutaj są szablonowe. Zdaje się, że tu wszystko ma na celu starcie oryginalności: drzewo, zwierzę, człowiek, budynek; wszystko starają się uczynić do drugiego podobne.
— Teraz rozumiem, dlaczego mi pani głową nie kiwnęła, gdym się dzisiaj kłaniał na Królewskiej.
— Doprawdy! Może być. Ja nie umiem patrzeć w mieście, nie biorę ukłonu dla siebie, przytem wciąż boję się zabłądzić, wpaść pod tramwaj lub dostać się pod miotłę stróża! Myślę, że mnie kiedy posłaniec przyprowadzi, bo się zgubię.
Śmiała się sama z siebie.
— Okropnie szkalujesz mi Warszawę. Po obiedzie pojedziemy na spacer do Wilanowa. Zabierzesz się z nami do landa — panie Radlicz. Trzeba naszej wieśniaczce zaimponować! — rzekł prezes.
— Ach — dobrze, dziękuję ojcu. Zobaczę kawał pola! — zawołała radośnie.
Wtem spojrzała na Andrzeja i zasępiła się.
— Ale może nie dzisiaj? — zauważyła wahająco.
— Dlaczego? Pogoda śliczna.
— Głowa go boli, a musiałby jechać także! — rzekła, czerwieniąc się na to pierwsze poufałe nazwanie męża. Nie mogła przecie mówić mu: pan przy ludziach.
— Wygląda, jakby pani skłamała w tej chwili — szepnął Radlicz dyskretnie.
— Nigdym się nie uchylał od musu! — ozwał się Andrzej.
Prezes spojrzał na niego ostro i zapanowało kłopotliwe milczenie. Lica Kazi pobladły i jakby rozpacz mignęła w oczach. Mój Boże, jak on tak odpowie przy jej ojcu!
Schyliła głowę zmęczona, zniechęcona do dalszej walki.
— Nie zna pani Wilanowa? — przerwał milczenie Radlicz.
— Nie! Wybierałyśmy się z Tunią, ale ona nigdy nie ma czasu.
— Nie mając żadnej roboty, jest zapracowana.
— Bo ja znowu jestem w rozpaczy, że nie mam co robić i myślę ogłosić się w Kurjerze.
— Na jaką posadę? — zaśmiał się Radlicz.
— Ależ, Kaziu, przecie nie mówisz tego na serjo? — przeraził się prezes, a Andrzej dodał:
— Jeśli o to chodzi, to bez ogłoszenia się znajdzie. U Dąbskich spotkamy Ramszycową.
— Ach, prawda! Ta panią porwie jak łup upragniony i wyzyska jak żyd szlachcica.
— Kto to taki?
— To jest miljonerka, Angielka, żona Ramszyca, tego od cukru, bo jest drugi od węgli. Biały Ramszyc i czarny Ramszyc, jak ich nazywają.
Kobieta, na której określenie trzeba samych superlatywów, jest najbrzydsza i najelegantsza, jest najśmielsza i najswobodniejsza, i najnieskalańszej opinji i życia, jest złośliwa, jak chochlik, a nie obmówi nikogo, jest najskąpsza w domu, a najwspanialsza w potrzebach ludzkości. Zresztą jest osią i trybem wszystkich dobroczynnych i miłosiernych zakładów i temu tylko oddana!
— Tatku, ja proszę o Ramszycową! — skoczyła Kazia do prezesa uszczęśliwiona.
— Dostaniesz ją, dostaniesz. Jeszcze cię zamęczy i będziesz prosiła łaski! — śmiał się prezes.
Radlicz spojrzał na zegarek.
— O siódmej spotykamy się w Alejach!
— Ach, to jedźmy — prosiła.
— Każ zaprzęgać! — rzucił Andrzej do lokaja.
Przeszli na kawę do salonu, i po chwili oznajmiono powóz.
— Spotkamy całą Warszawę w Alejach. Będę pani ludzi nazywał, a pani mi ich charakteryzować! — zaproponował Radlicz. — Ubawimy się setnie!
— No, nie, bo z tego urośnie plotka na milę! — zaprotestował Andrzej. — Już ja znam twój język.
Wsiedli do powozu, malarz naprzeciw Kazi, i ruszyli.
Już na Nowym-Świecie był tłok pieszych i powozów. Panowie co chwila unosili kapeluszy; malarz przedstawiał mijanych ludzi.
— Stara Westenhauzowa z córką i Turciem.
Ciekawym, na kogo on się wreszcie zdecyduje: na matkę, czy na córkę.
— Zdaje mi się, że już dawno po decyzji! — mruknął Andrzej.
— O, jakie śliczne szpaki! — zawołała Kazia.
— To Menczówna Kołockiego. Ładna i co za kolczyki! Jakąś nową przyjaciółkę obwozi.
Ukłonili się wszyscy trzej jakiejś otyłej damie, z dwiema pannami.
— Baronowa Brandt z córkami. Najstraszniejsze plotkarki z całej Warszawy. Boże, jak one panią oglądają łapczywie. Ten stary, łysy, to Orzechowski, krytyk i literat — rzeźnik, ludożerca! O! Jest i hrabia Kocio z Kołockim.
Minęła ich dorożka na gumach, w której rozparci dwaj panowie ukłonili się, poczem Kołocki coś szepnął, obejrzeli się raz jeszcze.
— Masz — jest i Ramszycowa! — rzekł prezes.
— Gdzie, gdzie? — zaciekawiła się Kazia.
— Ta, co sama powozi wolantem. O! Staje i rozmawia z młodym Jóźwickim, redaktorem.
Kazia spojrzała. Młoda to była kobieta, śniada, nieładna, bardzo elegancka. Obok niej siedziała dziewczynka kilkuletnia z pinczerem w objęciach, za niemi stangret w stereotypowej pozie.
Rozmawiała z redaktorem bardzo żywo, polecała mu coś, tłumaczyła, twarz jej drgała życiem i inteligencją, trochę nawet zuchwalstwem. Wreszcie podała rękę Jóźwickiemu, skinęła mu głową i ruszyła dalej, patrząc ponad głowy ludzkie i machinalnie skinieniem odpowiadając na powitania.
Zrównała się z powozem Sanickich, spojrzała na nich, sekundę zatrzymała oczy na Kazi i pomknęła dalej.
— No, jakże ci się podoba? — spytał prezes.
— Ogromnie. To jej córeczka?
— Jej jedynaczka. A to ich pałacyk. Dalej pojechała, do Łazienek zapewne.
Aleje były pełne. Nieprzerwany ciąg powozów sunął w dół, skręcał do Łazienek lub dalej, do rogatek. Kazia słuchała oszołomiona objaśnień Radlicza, nazwisk, stanów, skandali, złośliwych dwuznaczników i zamykała chwilami oczy, bo czuła w głowie chaos.
Pełne tłumu były chodniki, ławki, cukiernie, ogródki, szum, turkot, parskanie koni, dzwonki tramwajów, zaduch końskiego potu, kurzu, kwitnących lip, ludzkich oddechów, wszystko się mieszało. I tłum, mrowie, fala ludzka!
Nareszcie koło rogatek spotkali Dąbskich. Tunia, królująca wśród dwóch sióstr i młodego Markhama, poczęła dawać im znaki czerwoną parasolką. Stanęli.
— Dokąd państwo?
— Do Wilanowa!
— I my. Świetnie. Tylko Julek gdzieś nam się zapodział. Nie widzieliście go?
— Znajdzie się! Na to on mąż, by się odnalazł — rzekł Radlicz. A nie będzie go — mniejsza! — Mogę go zastąpić!
Dąbska pogroziła mu parasolką. Dwie jej siostry, sztywne, ostatnie słowo mody, blade, cieniutkie i wątłe, uśmiechały się jak porcelanowe laleczki.
— Spotkamy się zatem! — zakończył prezes, znudzony tem staniem, bo się wokoło już gawiedź skupiała.
Wtem obok nich przejechał powóz. Siedziała w nim samotna dama, bardzo piękna, elegancko, trochę za jaskrawo ubrana. Andrzej i Radlicz ukłonili się, prezes nie. Dama badawczo, bystro wpatrzyła się w Kazię, aż ta poczuła to spojrzenie i podniosła oczy.
Spotkały się wzrokiem; dama uśmiechnęła się lekko, ale tak, że Kazię to tknęło.
— Kto to taki? — spytała Radlicza.
— To jest pani von Reuter! — odparł tenże z dziwnym uśmiechem.
Na skronie Kazi wybiegł rumieniec. Tunia już jej opowiedziała wszystko o stosunkach męża! A zatem to była ona, ta czarodziejka, która go trzymała w swojej władzy i pod swoim urokiem tyle lat.
Nie śmiała spojrzeć na Andrzeja, dałaby wiele, żeby móc cofnąć pytanie!
Szczęściem zjawił się Dąbski w dorożce, szukający żony, i nadjechała Ramszycowa. Miała już towarzyszkę, jakąś chudą, niemłodą, źle ubraną damę, z którą żywo rozmawiała. Minęła lando Sanickich i pomknęła za rogatki.
— Ciekawym, dokąd Ramszycowa wiezie Ocieską. To moja koleżanka, malarka! — objaśnił Radlicz Kazię.
— Dwie fiksatki! — rzekł Andrzej.
Wyjechali za rogatki, ale było to jeszcze miasto; brudniejsze, bezładniejsze, ale miasto. Co krok ogródki, bawarje, restauracje i tłum po nich topniał, szukając powietrza, mając złudzenie wsi, drzew, cienia. Majówka, Wiązanka, Sielanka nazywały się te ponętne ustronia. Pełne stolików i ławek, parkanów, altan, brudnych służących, szczęku szkła i talerzy, wałęsających się psów, swędu kuchni, dźwięku rozbitych fortepianów, i szczęśliwego z tych rozkoszy wiejskich tłumu.
— Warszawa używa wsi! — rzekł prezes.
Kazia się uśmiechnęła.
— Co pani myśli? — podchwycił Radlicz.
— Myślę, czy biedniejsza wieś w tej parodji, czy ludzie, którzy innej nie widzieli.
— Dla mnie mogłaby najpiękniejsza nie istnieć — rzekł Andrzej. — Nie znam nic wstrętniejszego nad wieś i jej rozkosze.
Milczała. Radlicz zaprotestował.
— Jabym może nie potrafił jej być wierny, ale bywam w niej rozkochany co rok. Co lato miewam głód przestrzeni i rozkoszuję się na letnich wycieczkach. Tam się inaczej żyje, czuje, myśli, nawet kocha. Ale myślę ze zgrozą, jak ludzie mogą spędzić na wsi listopad lub marzec! Wściekłbym się! Czy pani nawet te miesiące lubi tam?
— Bardzo. Latem wre i kipi praca, pochłania czas i myśli. Miejskie wakacje to dla wieśniaka ciężka kampanja, znojny i troskliwy okres. Jakże mile się wita długie jesienne wieczory! Wtedy się czyta, kształci, uczy i wypoczywa.
— Alboż młode panny pracują na wsi?
— Zapewne są i takie, które się bawią. Ja pracowałam i listopad wspominam równie mile jak kwietny maj.
— Jakże pani pracowała? Zapewne smażyła pani konfitury i preparowała różne smakołyki!
Uśmiechnęła się.
— Robiłam i to, ale bardzo dawno, zaraz po powrocie z klasztoru, kiedy ojciec nie wierzył, czy co więcej potrafię. Byłam szafarką i gospodynią, potem byłam rachmistrzem cały rok pod ferułą buchaltera.
— Bagatela, posiada pani buchalterję.
— Czy to takie trudne! Potem od trzech lat zarządzałam już samodzielnie całem nabiałowem gospodarstwem. To ciężka praca.
Spojrzał na nią, nie rozumiejąc.
— Przecie tem się zajmują dojarki, pastuchy i klucznice.
— Tak, cała brygada ludzi. Miałam w swym zarządzie siedemdziesiąt osób służby, bo oprócz mleka miejscowego, zwożono nabiał z całej okolicy i przerabiano na naszych centryfugach. Rachunki duże i drobiazgowe, z dostawcami, z odbiorcami, z zarządem miejscowym, obrót roczny dochodził piętnastu tysięcy rubli, a robota zaczynała się codzień o piątej zrana, kończyła o dziesiątej wieczorem! Więc listopada oczekiwałam z utęsknieniem, bo się było fizycznie zmęczoną, a umysłowo ogłupiałą.
— Jakiż mus czy pokuta kazała pani tak się zamęczać?
— Żaden mus. Byłam rada i dumna, że czemś jestem i coś czynię. Pokutąby mi było nic nie robić. Za nic tak wdzięczna nie jestem ojcu, jak za to, że mnie pracować nauczył.
Spojrzała wdal, odetchnęła głębiej, bo wydostali się przecie w pole — i rzekła poważnie:
— Jak się nie ma matki, trzeba pokochać pracę. To miłość, co nigdy nikogo nie zdradzi.
Radlicz, który wyjechał, by żartować i bawić się, a potem w śmiech chciał obrócić jej pracę, mimowoli spoważniał. Gdyby to zdanie wygłosiła inną panna, chorująca na reklamę z emancypacji i samodzielności, odpowiedziałby sarkazmem, ale gdy patrzał na tę twarz jasną i delikatną, pełną kobiecego wdzięku i prostoty, gdy słyszał w głosie szczerą wesołość i młodzieńczy zapał, poczuł dla niej zachwyt i wielką sympatję, i chęć zajrzenia głębiej w tę duszę, tak inną, tak świeżą, tak nadzwyczajną. Budził się w nim artysta, utajony marzyciel. Była jak kwiat dziki, ze szczytów lub odludzia przeniesiony igraszką losu na bruk. Kwiat, który chowało słońce, rosa, ziemia bujna, a który kochać i czynić nauczyły pszczoły.
Ona, nieświadoma wrażenia, które nań wywierała, rozglądała się wokoło; nozdrza jej się rozdymały, jaśniały radością oczy.
— Ojcze — zwróciła się do prezesa, cała uśmiechnięta — wolno mi będzie wyjeżdżać konno aż za rogatki raniutko, jak jeszcze bywa pusto?
— Wolno, pewnie, ale któż z tobą pojedzie?
— Staszek.
— Tu raniutko bywa tłok wozów na targi.
— Koloniści i zbóje, cała publika! — wtrącił Andrzej. — Najlepsza sposobność być zaczepioną grubjańsko!
— Więc nie jechać? Dobrze! To wrócę od Belwederu — rzekła łagodnie.
— Pozwoli pani, będę eskortował na rowerze — rzekł Radlicz.
— Nie bądź taki ofiarny! — zaśmiał się prezes. — Ona wstaje przed stróżami. Wyjeżdża przy zapalonych jeszcze latarniach!
— Skąd ojciec wie? — zaśmiała się.
— Wyobrażam sobie, bo gdy oczy otwieram, słyszę, że dom już w ruchu i pokoje sprzątnięte. Lada dzień cała służba nasza zemknie.
— Założę się, że spotkam jutro panią koło Belwederu.
— Może, jak się wcale spać nie położysz!
— No — nareszcie Wilanów! — rzekł Andrzej tonem ulgi. — Dąbscy już zajęli pół werandy. Patrzcie, konie Ramszycowej stoją.
Wysiedli, wnet zagarnęła ich Dąbska, zmieszali się z kompanją, potworzyły się kółka. Prezes mówił z Dąbskim, Andrzej z Markhamem. Kazia słuchała roztargniona trzepania Tuni, szermierki jej języka z Radliczem, który odzyskał swój swawolny humor.
— Nie pójdziemy do parku? — spytała wreszcie, widząc, że się zanosi na długą gawędę i jedzenie.
— Poco? Albo nam tu źle! Nikogo tam dzisiaj nie spotkamy znajomego! — zaprotestowała Dąbska.
— A topole prawić będą stare baje o Sobieskim! — zaśmiał się Radlicz.
— Przyroda jest monotonna! — wtrąciła któraś z panien. — Pół roku chodzi w zieleni, pół roku w czerni, i tak w kółko od początku świata.
— Nie w czerni, ale nago, i z tem jej nie do twarzy, bo koścista i sucha! — dorzucił malarz.
Kazia uśmiechnęła się, ale nic nie rzekła.
— Chce ci się parku, chodź ze mną! — zaproponował prezes.
Powstała uradowana i wsunąwszy rękę pod jego ramię, spojrzała mu serdecznie w oczy.
— Złoty tatuś! — szepnęła mu, idąc ku bramie.
— Ciekawym, czy Markham reflektuje na serjo co do tej starszej? — rzekł, gdy byli już w parku.
— Jakto? — nie zrozumiała.
— Ano, stara się o nią. Dąbski mi mówił, że matka daje pięćdziesiąt tysięcy, ale chce przy nich zamieszkać — i Markham się namyśla! To porządny chłopak, przyjaciel i kolega Andrzeja.
— Andrzej powinien mu zatem dodać odwagi — zauważyła złośliwie.
Wtem naprzeciw nich ukazała się Ramszycowa z ową malarką; prezes się ukłonił, ona stanęła, podała mu rękę.
— Witam pana. Gdzie się prezes chowa, że go się nie spotyka? — rzekła swobodnie.
— Siedzę w domu, bo mam młodą gospodynię.
— To pana synowa! Proszę nas zapoznać!
— Spełnię jej marzenie.
— Bo co?
— Bo mi ojciec mówił, że pani rada pracuje, a ja mam tyle wolnego czasu do ofiarowania! — odpowiedziała Kazia z prostotą.
— Ślicznie, na czas i dobre chęci ja kupiec. — Biorę panią w antrepryzę. Jutro rano wstąpię po panią i zaprzęgnę do roboty! Załatwione. A teraz przedstawię pani moją bratnią duszę — panna Ocieska, pani Sanicka.
Malarka ukłoniła się sztywnie, świdrując Kazię oczyma krytycznemi.
Szli teraz wszyscy razem i Ramszycowa mówiła.
— Ciekawam, jak też sobie pani pracę przedstawia?
— Jako szczęście! — odparła szczerze Kazia.
— Oho! Krótko i mocno! Podoba mi się pani.
— A pani mnie.
Roześmiały się.
— Ona istotnie ma pasję do pracy! — wtrącił prezes.
— To dobrze! Ludzie bez pasji warci co najwięcej szubienicy.
— Oho, ho! — zaprotestował prezes — bywają pasje, warte szubienicy!
— Nie — takim należy zawsze więcej honoru: kula w łeb.
Zwróciła się do Kazi.
— Ale niech się pani nie spodziewa w pracy ze mną towarzyskich przyjemności! Z zasady nie lubię stowarzyszeń, a tem mniej stowarzyszeń damskich. Należałam do wielu i ze wszystkich się usunęłam.
— Z wielką szkodą dla instytucyj! — wtrącił prezes.
— Ale z wielką radością członków, bo byłam wiecznie w opozycji i gadałam impertynencje. Co mam dać, dam sama, co mam robić, wiem sama...
— Jednakże zbiorowy czyn! — zaczął prezes.
— Niech pan powie: zbiorowe paplanie! — przerwała niecierpliwie.
— Nie mogę, łaskawa pani, przez galanterję dla płci pięknej! — zaśmiał się.
— Otóż właśnie. Galanterja... płeć piękna... Co za absurdy! Zbydlęciliście tem kobiety! Jeśli wam i im z tem dobrze, to i owszem, ale wy nie zawracajcie głowy czcią dla nich, bo to fałsz, a one niech nie napełniają świata wrzaskiem o emancypacji, bo ten wrzask — to gęganie! A teraz żegnam państwa, jutro o dziesiątej zabieram panią do roboty.
Uścisnęli sobie dłonie i Ramszycowa zawróciła ku wyjściu.
— Cóż, jakże ci się podoba? — spytał prezes.
— Zazdroszczę jej siły i odwagi!
— Ba, jest na to miljonerką i Angielką. O nic i nikogo nie dba.
— Męża jej zna ojciec?
— Znam, bardzo zdolny i pracowity. Mieszka w wagonie, w domu jest gościem, nie bywa nigdzie, robi miljony! Zresztą gentleman, sztywny, małomówny, zimny! Wracajmy. Jaki tu chłód od wody!
Kazia stała nad kanałem, zapatrzona w migocącą toń. Zapomniała o Ramszycowej i rzeczywistości, miała złudzenie swej wsi, przestworza wolnego i wolnego życia. Drgnęła przestraszona, rozejrzała się i poszła szybko w stronę pałacu. Prawda, wieczór już był i chłód poczuła w dreszczu.
Na werandzie Dąbska bawiła się w najlepsze; pełno było osób, jedzono i pito.
— Wiesz — szepnęła półgłosem — przysięgnę, że w gabinecie jest Lolo Szmurski; poznałam jego śmiech, ale z kim, mój Boże, z kim? Będę tu nocowała, żeby się dowiedzieć.
— Cóż cię obchodzi jakiś Szmurski? — odparła obojętnie Kazia.
— Nie wiesz? On jest po słowie z cioteczną siostrą doktorowej Downarowej. Łapali go przez trzy karnawały, teraz triumfują!
— Więc co? Nie rozumiem jeszcze bardziej, co cię obchodzi narzeczony ciotecznej siostry jakiejś doktorowej. Czy ona ci krewna?
— Ta jędza! Jeszcze może co? Alebym im dopiekła — możeby zerwali!
— Pani Marto — troszczysz się i frasujesz o bardzo wielu! — rzekł sentencjonalnie Radlicz.
— Idź pan — dowiedz się, kto tam jest z Lolem.
— A co ja za to dostanę?
— Obiecam panu, co pan chce.
— Obiecam! — gwizdnął. — Anim taki młody, anim taki stary, aby mnie obietnice nasyciły.
— Cyniku!
— Do usług! — odparł z ukłonem.
— Julku! — zawołała pani Tunia męża.
Obejrzał się, ale kończył rozmowę z Andrzejem.
— Ostatecznie tak, jak rzeczy stoją, wadjum złożyć trzeba i rudera zwali mu się na łeb. Ano, nie chciał mi wierzyć! Co ci trzeba? — spytał żony.
— Lolo Szmurski jest tam, w gabinecie — wiesz?
— Może być.
— Ale z kim, żeby się dowiedzieć?
— Zapewne z Kosecką! — odparł Andrzej.
— Jakto? Jeszcze z nią nie zerwał? Ohydne. One są pewne, że to skończone!
Andrzej ramionami ruszył.
— Jeśli są pewne, to i dobrze. O co więcej chodzi?
— Ach, żebym ja była pewna! Julku, dowiedz się.
— Ani mi w głowie! — i dalej mówił z Andrzejem.
Radlicz parsknął śmiechem.
— Ja wiem, ale nie powiem!
— Kaziu, każ mu powiedzieć!
— Ja? — Kazia spojrzała zdumiona. — Co mnie to może obchodzić, a nawet gdyby obchodziło, tobym nie spytała.
— No, no, żeby tak twój wybrany walał się po gabinetach restauracyjnych z baletnicami, nie byłabyś taka wielka!
Kazia zarumieniła się.
— Nie jestem wielka, tylko — zacięła się — tylko albo jestem pewna, więc nie podejrzywam ani szpieguję, albo nie wierzę — i wtedy nie dbam!
— Wracamy! — odezwał się prezes.
Powstał ruch. Dąbska zajrzała przez okno do gabinetu, ale firanki były dyskretne. Poczęto się żegnać, siadać do powozów. Gdy lando Sanickich ruszyło, Radlicz się roześmiał zcicha:
— Tyś strzelił tą Kosecką! — szepnął do Andrzeja. — Myślałem, że Markhama szlag zabije.
— Te panny codzień subtelniejsze! — wtrącił prezes.
Zaczęli mówić o innych znajomych, Kazia rozglądała się po niebie i ziemi. Miała ochotę usunąć woalkę, zdjąć kapelusz, dać głowę i twarz pod rzeźwy powiew wieczoru, nie słuchała rozmowy. Powóz toczył się po szosie, cisza i tchnienie wsi umykało wstecz, coraz gęściej były domostwa, coraz gęściej ognie podmiejskich ogródków. Jak potwór wdali leżało miasto, wstawała nad niem łuna światła, a te tancbudy, bawarje, restauracje były jak macki potworu, które wyciągał ku wsi, by ją pożreć, zbrudzić, skazić, zatruć ciszę i spokój hulaszczą melodją i gorączkowem, niezdrowem podnieceniem.
— O czem pani myśli? — spytał nagle Radlicz.
On się w nią oddawna wpatrywał, coraz bardziej oczarowany.
— O czem? — powtórzyła zamyślona. — Mam wrażenie, że tam przede mną czeluść piekielna.
— Warszawa? Boi się jej pani?
— Nie, ale mam wstręt! — szepnęła.
— Jeszcze ją pani pokocha zczasem.
Uśmiechnęła się dziwnie.
— Będzie pani jutro rano w Alejach konno?
— Będę!
— Wolno pani towarzyszyć?
Coś było w jego głosie, że spojrzała mu w oczy.
— Czemu nie! — odparła spokojnie.
— Układacie najbezczelniej schadzkę! — rzekł prezes. — Otóż ja kładę veto. Bardzo cię lubię, Radlicz, ale twoje towarzystwo zbyt kompromituje każdą kobietę.
— Jak Boga kocham, nie każdą!
— No, no, to tylko dowód, że Boga nie kochasz. Moje dziecko, to dobry chłopak, ale nawet szanująca się kokota z nim się nie pokazuje, taką ma, bestja, zdartą opinję i taki zły język. Mówię ci to w oczy, Radlicz, nie kuś się na nią, bo ani jej nie zdobędziesz, ani jej nie obmówisz.
— Amen! — zakończył śmiechem malarz.
Byli już w mieście. Kazia spojrzała w przejeździe na pałacyk Ramszyców. Parę okien tylko było oświetlonych. Pomyślała z otuchą, że jutro zacznie pracować, i poweselała. Po chwili stanęli w domu.
— Mam jeszcze interes na mieście! — rzekł Andrzej.
— I ja usuwam swą sponiewieraną osobę! — dorzucił Radlicz wesoło.
Pożegnali się u bramy i młodzi ludzie poszli razem dalej.
— Na Erywańską? — spytał Radlicz.
— Uhm! — mruknął Andrzej.
— Wstąpię i ja zobaczyć, jak cię powitają!
U pani Celiny, jak zwykle, było wesoło i swobodnie. Pani Bella śpiewała kuplety i na ich widok zaintonowała:
„Andreas noch in Baenden frei!“
Andrzej się zmarszczył. Koncept mu się nie podobał, powitał gospodynię domu i zbliżył się do fortepianu.
— Bohatersko pani nastrojona! — rzekł — może „Wacht am Rhein!“ potem lub „Marsyljankę“. Witam!
Popatrzał na nią, tak że wesoła kobietka straciła rezon na chwilę; on dalej witał resztę towarzystwa. Pani Bella zaczepiła Radlicza:
— Co mu jest? Wściekły! — szepnęła.
— Poco mu pani nadeptuje na odciski?
— Cóż ta żona?
— Ano, widziała ją pani na dworcu.
— Phi, nic nie mówi i nieładna.
— Nie, nie ładna, bo śliczna!
— Żarty, czy to dzisiejsza flamma? Byliście w Wilanowie? — mówiła Cesia.
— Chciałbym z nią być w raju.
— Radlicz, przebrany za trubadura! Pyszne! — parsknęła śmiechem. — Wiesz co, zbałamuć ją. Celina ci będzie wdzięczna.
— Takich się nie bałamuci; zresztą Andrzej prędzej dostanie dymisję tutaj, niż się spodziewa.
— Co ty za wzrok masz! Przed tobą nie chciałabym ukrywać nic!
— Dziękuję, umiem to ocenić.
— Bardzo mi przyjemnie. Co do twych obserwacyj więcej się domyślasz, niż jest dotychczas. Un peu de flirt par dépit!
— Wszelka rzecz zaczyna się od początku!
— Co takiego? — ozwał się za nimi głos pani Celiny.
— Wszystko. Kwiat od korzenia, czyn od myśli, zdrada od przesytu.
— Myli się pan w tem ostatniem; zdrada od miłości.
— Dla drugiego?
Uśmiechnęła się zagadkowo i poszła dalej.
Radlicz się obejrzał po towarzystwie i rzekł:
— Zatem Maks już nie bywa zupełnie? Un, deux, trois — capitaine et roi!
— Ba, poco się żenił! — ruszyła ramionami.
— Co mi pani za melodramat opowiada. To się już ciągnie od pół roku. Znajduję, że był wielki czas skończyć tamto. Nie znam nic bardziej poniżającego człowieka jak miłość, dłuższa nad pół roku, a ten romans trwa pięć lat. Wielkie nieba, nie karzcie mnie za moje grzechy niczem podobnem!
— Niema obawy! Myślę, że pan na tygodnie nigdy nie rachował.
— Owszem, ale zastawy w lombardzie; miłości, nie! Albo brakuje kobiet!
— Albo czy kobiety traktują pana na serjo!
— Niech będą za to błogosławione, od pani począwszy!
Dano hasło do kolacji. Radlicz podał jej ramię.
— Czy to recydywa? — spytała ze śmiechem.
— Nie, ale przy pani mogę myśleć o innej. To tylko wyrachowanie!
— No, no — to już za wiele szczerości! — obraziła się, cofając rękę.
— Woli pani recydywę? Służę! — odparł, patrząc na nią oczami satyra. Żachnęła się.
— J’ai failli vous prendre au serieux! — odcięła i poszli razem.
— A ta ostatnia? Jaka? — spytała u stołu.
— Z nikim nigdy nie mówię o ostatniej, tylko z nią samą. Tem się różni od swych poprzedniczek.
— A zatem odpowie mi pan za tydzień?
— Zapewne... może pojutrze!
Szydercza jego maska była niezbadana. Przez cały ciąg kolacji dowcipy jego latały z końca w koniec stołu, wzbudzając śmiechy lub oburzenie. Gdy towarzystwo przeszło do salonu, pani Bella, po chwili zamieszania, poszukała go oczyma — napróżno. Zniknął, z nikim się nie żegnając. Korzystał z praw człowieka, którego nikt nie brał na serjo.
Gwiżdżąc, z rękoma w kieszeniach, krokiem człowieka, który się do niczego nie śpieszy, wyszedł na Marszałkowską i ruszył ku domowi.
Mijając kamienicę Sanickich, spojrzał w górę, przestał na chwilę gwizdać, zwolnił kroku. Potem mruknął coś, jakby dorożkarskie przekleństwo, splunął i znowu gwizdał.
Tak zaszedł do domu, zapalił lampę w swej pracowni, usiadł przy stole i na leżący arkusz papieru rzucił szkic kobiecej głowy.