Życie jenerała Tomasza Dumas/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Życie jenerała Tomasza Dumas |
Podtytuł | Wydane przez syna jego |
Wydawca | Nakładem S. M. Merzbacha |
Data wyd. | 1853 |
Druk | J. Unger |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Mes Mémoires |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
złożony rządowi francuskiemu przez jenerała dywizyi, Aleksandra Dumas, o jego niewoli w Tarencie i Brindisi, portach królestwa Neapolitańskiego.
Wypłynąwszy z portu Aleksandryjskiego wieczorem dnia 17 ventose, roku VII, na okręcie Belle Mallaise, z. jenerałem Manicourt, obywatelem Dolomieu i wielu innymi podróżnymi francuzkimi, wojskowymi lub urzędnikami armii egipskiéj, opatrzonymi w dymisye podpisane przez Bonapartego, spodziewałem się, przy dobrym wietrze i doskonałéj budowie naszego statku, słynnego z szybkości, wymknąć się flocie angielskiéj i w 10 lub 12 dni zawinąć do brzegów Francyi. Nadzieja ta tem była pewniejsza, że kapitan maltański który nim dowodził — nazwisko jego Feliks — zapewnił mnie, iż potrzeba tylko kilku małoważnych reparacyj.
Ponieważ płynęliśmy z Egiptu, winniśmy byli o milę od miasta odbyć kwarantannę; zastosowałem się do tego tém chętniéj, że państwo Neapolu uważałem za kraj zostający z Francyą w przyjaźni i że nie chciałem być przedmiotem obawy dla ludności kalabryjskiéj.
Zaledwie rzuciliśmy kotwicę, wysiałem patrona okrętu z listem do gubernatora miasta.
Doniósłem w nim, kto jesteśmy i jakie są nasze potrzeby.
Kapitan wrócił w dwie godziny, z odpowiedzią ustną od gubernatora, zaręczając że możemy wysieść na ląd z zupełną ufnością. Jedynym warunkiem było odbycie kwarantanny.
Warunek ten był przewidziany, nikt nie myślał mu się opierać i cieszyliśmy się szczęśliwém ukończeniem naszego przykrego położenia.
Po wnijściu do portu, kazano nam wysiadać jednemu po drugim i przetrząsano nas. Rewizyą tę wykonali czteréj kapitanowie neapolitańscy, których okręty spaliły się przed Aleksandryą, a których z ludzkości jedynie zabrałem z sobą na Belle Maltaise.
Wstęp ten wydawał się nam dziwnym. Jednakże nie powzięliśmy jeszcze żadnych podejrzeń, przypisując je surowości ustaw lekarskich, i nie opieraliśmy się ich wykonaniu.
Po rewizyi wpakowano nas wszystkich bez różnicy, jenerałów, oficerów, podróżnych, majtków, do izby tak ciasnéj, że kładąc się każdy z nas obawiał się zawadzać drugiemu.
Przepędziliśmy tak resztę dnia i noc całą.
Nazajutrz zniesiono na ląd resztę naszych rzeczy i ładunku, zabrano nasze listy, papiery i broń.
Nie przepomniano skonfiskować moich koni, chociaż przez dwa miesiące musiałem płacić za paszę, bo pozostawiano mnie w mniemaniu, że mi będą zwrócone.
Jeszcze upłynęło 48 godzin w naszém ciasnym mieszkaniu. Nareszcie trzeciego dnia na moje reklamacye i za zapłatą, dano nam, t. j. jenerałowi Manicourt, Dolomiemu i mnie, pokój osobny na ukończenie kwarantanny.
Już byliśmy w nowém pomieszczeniu, gdy nam zapowiedziano wizytę następcy tronu neapolitańskiego.
Jego królewska wysokość wprowadzony do nas, zapytał o zdrowie jenerałów Bonapartego i Berthiera i o położenie armii egipskiéj.
I opuścił nas bez pożegnania.
Dziwaczne to obejście, tudzież zła włoszczyzna którą przemawiał, obudziły w nas wątpliwość, czy to rzeczywiście królewicz nas odwiedzinami zaszczycił.
W tydzień potém, członkowie rządu przyszli do nas z oświadczeniem, imieniem księcia Franciszka, że jesteśmy jeńcami wojennymi.
Nie omyliliśmy się w domysłach co do owego mniemanego księcia Franciszka.
Czterech awanturników korsykańskich postanowiło poburzyć ludność do rokoszu na korzyść Burbonów, i działać w imieniu księcia Franciszka.
Jeden z nich miał odgrywać rolę przyszłego monarchy. Byłto Corbara, włóczęga, hultaj, ale odważny.
Nazwiska drugich były: Cesare, Boccheciampe i Colonna. Colonna miał udawać konetabla państwa; Boccheciampe, brata króla Hiszpanii, a Cesare, księcia de Saxe.
A któżto byli ci ludzie, co przybrali tytuły tak wysokie?
Cesare, dawny lokaj.
Boccheciampe, zbieg z artyleryi.
Colonna, włóczęga i hultaj jak jego przyjaciel i rodak Corbaca.
W Montjari, w domu intendenta Girundi, ułożono całą tę komedyą.
Girundi, który jako intendent powinien był znać następcę tronu, miał poprzedzać czterech awanturników i oznajmiać ich pod przybranemi nazwiskami i tytułami.
Dzięki tej ostrożności, podróż samozwańców była tryumfem, i przed nimi, za nimi, w okół nich powstawała cała prowincya.
Fałszywy królewicz Franciszek postępował po dyktatorsku, zrzucał urzędników, mianował gubernatorów miast, wybierał kontrybucye, a to wszystko, wyznać trzeba, dość zręcznie.
Dwa zajścia, które mogły były zgubić naszych awanturników, przyłożyły się owszem do powiększenia ich kredytu. Najprzód arcybiskup Otrantu znał osobiście królewicza Franciszka, ale uprzedzony przez Girundiego, przyjął samozwańca, jakby był przyjmował rzeczywistego następcę tronu, a tyle tylko było potrzeba dla Otrantu.
Daléj, w czasie jego pobytu w Tarencie, dwie podeszłe wiekiem księżnie, ciotki Ludwika XVI, płynąc z Neapolu do Sycylii, schroniły się przed burzą do tutejszego portu. Dowiedziały się, że ich krewny jest w mieście i chciały naturalnie widzieć się z nim. Samozwaniec musiał im się przedstawić; ale panie uprzedzone o tém, w jakim celu Corbara odgrywa rolę królewicza i pragnąc wszelkiego dobra jakie mogło wyniknąć z téj komedyi dla stronnictwa Burbonów, podały rękę intrydze i oświadczeniami swój przychylności i przywiązania dla fałszywego wnuka Ludwika XIV powiększyły jego wziętość u Kalabrezów.[1]
Takim był człowiek, który rozrządzał naszém przeznaczeniem i ogłosił nas za jeńców wojennych.
Donosząc nam o tem w imieniu fałszywego królewicza, przyrzeczono zarazem formalnie, że zaraz po wypuszczeniu na wolność wrócone nam będą wiernie konie, broń i papiery.
Przy zamiarach, jakie miano względem nas, można to nam było przyrzec bezkarnie.
Nalegałem o powtórne posłuchanie u Jego królewskiej wysokości, chcąc zażądać tłumaczenia co do téj niewoli, której nie pojmowałem, nie wiedząc nic o krokach nieprzyjacielskich między Neapolem a Francyą, ale rozumie się, że J. K. W. tak bardzo sobą nie szafował, aby mnie wysłuchać.
W miesiąc po owéj wizycie, i kiedy, nie wiem poco, wzniecono w nas nadzieję prędkiego odesłania do Francyi, nadszedł list od kardynała Buffo, który nam zakomunikowano.
W liście tym wzywano jenerała Monicourt i mnie, abyśmy napisali do jenerałów dowodzących naczelnie armiami Neapolu i Włoch, w celu wymiany nas za signora Boccheciampe, wziętego do niewoli i odprowadzonego do Ankony. List nadmieniał, że królowi Neapolu więcéj chodzi o tego jednego signora Boccheciampe niż o wszystkich innych jenerałów neapolitańskich uwięzionych bądź we Włoszech, bądź we Francyi.
Napisaliśmy téż w skutek tego listy stósowne do kardynała. Ale kardynał dowiedziawszy się, że Boccheciampe zabity, nie prowadził daléj negocyacyj.
Co więcéj, dnia jednego gubernator cywilny i polityczny Tarentu tudzież komendant wojskowy, kazali się do nas zaprowadzić i oświadczyli nam, że mają rozkaz przenieść natychmiast jenerała Monicourt i mnie do zamku. Rozkaz ten bez zwłoki wypełniono.
Nazajutrz na wielkie prośby oddano nam naszych służących.
Tym sposobem rozdzieleni zostaliśmy z Dolomitu, którego niemniej straszna od naszéj czekała niewola.[2]
W zamku dano każdemu z nas pokój osobny.
Zaraz po wprowadzeniu się, zażądaliśmy widzieć się z gubernatorem; opowiedzieliśmy mu propozycyą uczynioną nam przez gabinet i prosiliśmy o radę co począć w naszém położeniu.
Mówił abyśmy nowy list napisali, co téż natychmiast uczyniliśmy, okręt właśnie miał odpłynąć i oddać go jenerałowi d’Anciera, komendantowi Messyny.
I na ten list nie odebraliśmy żadnéj odpowiedzi.
Trzeciego dnia po mém wnijścia do zamku w Brindisi, leżałem właśnie na łóżku, okno było otwarte, kiedy przez nie wrzucono do mego pokoju pakiet.
Powstałem, podniosłem go; był osznurowany; przerznąwszy szpagat wyjąłem z niego — dwie książki.
Tytuł ich był: Lekarz na wsi, Tyssota.
Na kartce papieru, wsadzonej między oprawę a pierwszą stronę dzieła, wypisane były słowa następujące:
„Od patryotdw kalabryjskich. Zobacz pod wyrazem: Trucizna.“
Poszukałem tego wyrazu, był dwa razy podkreślony.
Zrozumiałem — moje życie było w niebezpieczeństwie. Ukryłem jak mogłem obiedwie książki, w obawie aby mi ich nie zabrano. Czytałem i odczytywałem tylekroć artykuł wskazany, że zwolna nauczyłem się na pamięć rozmaitych środków stosownych do rozmaitego otrucia, jakiemby mnie zgładzić chciano.
Wszakże przez pierwszy tydzień położenie nasze było znośne; mogliśmy używać przechadzki przededrzwiami naszego mieszkania, na przestrzeni może 30 łokci. Ale ku końcowi pierwszego tygodnia oświadczył nam gubernator, że z powodu opanowania Neapolu przez Francuzów zakazuje nam odtąd przechadzki, i tegoż dnia ślusarz poprzybijał rygle do naszych drzwi, i podwyższono mury otaczające dziedziniec 12 stóp długi, 8 szeroki, dostarczający nam świeżego powietrza.
Wtenczasto napróżno kładliśmy tę alternatę: albo jesteśmy jeńcami wojennymi, i w takim razie należy nam się traktowanie stosowne do naszego stopnia jeneralskiego — albo też nie jesteśmy jeńcami wojennymi, a zatem należy nas wypuścić na wolność.
Przez ośm miesięcy musieliśmy żyć naszym kosztem, zdzierani przez wszystkich i opłacając za wszystko podwójną cenę.
Po óśmiu miesiącach uwiadomiono nas o rozkazie króla, mocą którego wyznaczono każdemu po 10 karlinów dziennie, co według naszéj monety czyni 4 franki i 10 sous; z tego mieliśmy jeszcze żywić naszych służących.
Mogli przecież podwoić nasz żołd, kiedy postanowili go nie płacić.
Opuściłem Egipt z przyczyny złego stanu mego zdrowia. Przyjaciele moi, poczytując moje cierpienia za prostą tęsknotę do kraju, utrzymywali, żem sobie uroił chorobę. Ja sam tylko wiedziałem, żem chory rzeczywiście i znałem ważność méj słabości.
Paraliż, który naruszył mój lewy policzek, dowiódł nieszczęściem wkrótce po mojém wnijściu do kwarantanny, że mówiłem prawdę. Wtenczas zaledwie doprosić się mogłem, aby mnie lekarz odwiedził, a przyszedłszy przepisał środki tak nicnieznaczące, że złe się utrwaliło. W kilka dni po przeniesieniu do zamku, ten sam lekarz odwiedził mnie niewezwany.
Byłoto 10 cwrwca, o godzinie 10 rano.
Siedziałem w kąpieli; radził mi biszkokty maczane w winie, i ofiarował się przysłać mi takowe. Jakoż przyniesiono je za 10 minut.
Uczyniłem jak radził. Ale około 2éj godziny z południa porwały mnie gwałtowne wymioty, które nietylko że nie pozwoliły mi zjeść obiadu, ale zwolna wzmagając się coraz bardziéj, wnet o krok tylko od śmierci mnie postawiły.
Przypomniałem sobie wtenczas przestrogę patryotów, podkreślony wyraz Trucizna, i żądałem mleka. Koza, którą przywiozłem z sobą z Egiptu i która mnie rozrywała w nudach niewoli, dostarczyła mi go szczęściem z butelkę. Po zupełném wyczerpnięciu kozy, służący mój postarał się o oliwę; połknąłem jéj ze 30 do 40 łyżek.
Jenerał Manicourt, widząc mój stan, kazał uwiadomić gubernatora i prosił o przysłanie natychmiast lekarza; ale gubernator odpowiedział obojętnie, że to niepodobna, gdyż lekarz oddalił się na wieś.
Dopiero około godziny 8 z wieczora, i kiedy prośby mego towarzysza niewoli przybrały charakter groźby, zdecydował się nareszcie przyjść z lekarzem do mego więzienia, mając przy sobie cały orszak członków rządu i straż z 12 żołnierzy.
Z tąto okazałością wojskową, przeciwko któréj Manicourt protestował z całym majestatem odwagi i z całą potęgą prawości, odbyła się lekarska konsultacja.
Lekarz potrzebował bezwątpienia téj siły zbrojnej, aby stanąć przedemną, bo i przy niéj nawet, jak śmierć był bladym kiedy wchodził do mego pokoju.
Teraz ja go wypytywałem, a to z taką żywością, że ledwie zdołał wyjąkać odpowiedzi.
Z pomięszania jego łatwo mi było domyślić się, że jeżeli nie był autorem zbrodni, bo cóżby mu nareszcie przyszło z mej zguby, to był przynajmniéj jéj narzędziem.
Przepisał mi jedno tylko lekarstwo, a tém było pić wodę oziębioną lodem lub nawet rozpuszczać w ustach śnieg.
Pospiech, z jakim dostarczono mi środków do wykonania przepisu nędznika, wzbudził we mnie nieufność, jakoż w kwandrans po zastosowaniu się do niego, stan mój tak się pogorszył, żem zarzucił wodę, a wróciłem do oliwy.
W rozumieniu, żem jest otruty, potwierdziła mnie jedna jeszcze okoliczność oprócz bólu wnętrzności i wymiotów, mających cały charakter zadania arszeniku; okolicznością tą było, że kiedym siedział w kąpieli, spostrzegłem przez wpół otwarte drzwi, jak lekarz, zanim przyszedł do mnie, zbliżył się do jenerała Manicourt, zajętego czytaniem w przyległym pokoju, i mówił mu sekretnie: „jestem pewien, że macie być obrani z wszystkich rzeczy, tak jak wasi towarzysze; ale ufajcie mi, i co macie kosztowniejszego powierzcie moim rękom aż do waszego uwolnienia; wszystko wiernie wam przechowam.“ Aby zrobić tę propozycyą jenerałowi Manicourt, czychał na chwilę nieobecności kanoniera tarentyńskiego, nazwiskiem Sommarone, swego spólnika, ale z którym nie radby się dzielił obłowem.
Nazajutrz moja koza zdechła; ocaliła mi życie, zasłużyła więc na karę.
W trzy dni potem umarł lekarz; nie udał mu się zamach, należało uprzedzić jego niedyskrecyą.
Tegoż dnia, kiedy mnie odwiedził lekarz, przepisał też lekarstwo dla jenerała Manicourt, dotkniętego cierpieniem skorbutyczném, ale ten widząc skutki moich biszkoktów, nie zażył go i to zapewne ocaliło mu życie.
Śmierć jego równie była postanowiona jak moja, tylko, że wzięto się na inny sposób.
Wmięszano do jego tabaki jakiś proszek, a jenerał miewał odtąd gwałtowne bóle głowy, a nawet napady obłąkania. Jenerał Manicourt nie wiedział czemu przypisać swoje cierpienie, aż ja wpadłem na myśl zrewidowania puszki, w któréj miał tabakę. Proszek, który do tabaki wsypano, był tak gryzący, że dno w kilku miejscach było przedziurawione, i że cząsteczki blachy zmięszały się z tabaką może w stosunku 20téj części.
Udałem się po radę do mego Lekarza na wsi; przepisywał puszczenie krwi. Jenerał Manicourt kazał ją sobie upuścić trzy razy w różnym czasie i doznał znacznéj ulgi.
Ja tymczasem wskutek mego otrucia, ogłuchłem, na jedno oko utraciłem władzę wzroku i sparaliżowanie szerzyło się coraz bardziéj.
Najlepszym dowodem jakiegoś czynnika destrukcyjnego było to, że wszystkie symptomy zgrzybiałości zjawiły się u mnie, kiedym miał lat 33 i 9 miesięcy.
Chociaż doświadczenie z pierwszym lekarzem nie kazało mi pokładać ufności w drugim, jednakowoż stan mój wyniszczony zmusił mnie udać się do gubernatora z wezwaniem nanowo pomocy nauki.
Przyszedł. Prosiłem aby mi było wolno poradzić się chirurga francuskiego, przybyłego z Egiptu z nowymi jeńcami. Odmówił, a tak musiałem poprzestać na lekarzu zamkowym.
Lekarz len nazywał się Carlin i mówił doskonale po francuzku.
Już pierwsze jego wystąpienie nic podobało mi się. Wylał się zaraz na zaręczenia przychylności i poświęcenia zbyt przesadzone, aby mogły być prawdziwe. Badał mnie z najściślejszą uwagą, oświadczył, że moje podejrzenia były bezzasadne i że choruję na marazmus.
Zresztą zganił zupełnie postępowanie i leczenie swego poprzednika, nazwał go głupcem i żakiem; przepisał strzykanie w uszy i kazał mi co rano zażyć pół uncyi kremor tartari.
W tydzień głuchota, która już zaczynała ustępować, wróciła, a żołądek mój tak się ciągiem drażnieniem nadwątlił, że wszelkie trawienie stało się niepodobném.
Carlin odwiedzał mnie regularnie, mówił wiele, udawał przesadzony patryotyzm i wielką przychylność dla Francuzów; ale kiedy wszystkie te wynurzenia zamiast obudzić mą ufność, uczyniły mnie przeciwnie oględniejszym, gubernator wymyślił środek skuteczny, t.j. zabronił Carlinowi wchodzić do mego więzienia pod pozorem, że tenże jest pośrednikiem między mną a patryotami włoskimi, i że przez niego z nimi się porozumiewam.
Wyznaję, żem się dał oszukać tym fortelem. Stan mój pogorszał się codzień. Domagałem się Carlina, ale gubernator udawał największą surowość w tej mierze, i trzymając go w ciągłém oddaleniu odemnie, przysłał mi innego lekarza.
Ten, podobnież jak jego poprzednik, zganił zupełnie postępowanie przeszłego, mówiąc, że strzykanie w uszy musi powiększyć tylko głuchotę, drażniąc delikatną błonkę bębenka. Prócz tego sam kazał robić dla mnie trunki, przynosił mi je za każdą wizytą i rzeczywiście doznałem po nich znacznego polepszenia. Nieszczęściem byłem tyle nieroztropny, żem to głośno oświadczył, a ponieważ nie chciano abym wyzdrowiał, oddalono poczciwca po drugiej wizycie. Na wszystkie moje nalegania odpowiadał gubernator, że lekarz żadną miarą widzieć mnie już nie chce.
Trzeba mi więc było obejść się bez lekarza.
Dzięki książce Tyssota, leczyłem się daléj jak mogłem, tylko z okiem coraz było gorzéj. Nareszcie Manicourt przypomniał sobie, że w takich samych warunkach widział kiedyś uleczenie dokonane za pomocą cukru lodowatego sproszkowanego, a wdmuchiwanego w oko 7 lub 8 razy na dzień. Postaraliśmy się o cukier lodowaty i zaczęliśmy kuracyą, która to przynajmniéj miała korzystnego, że nie była trudną. Doznałem wkrótce znacznego polepszenia i dzisiaj mam już na oku lekkie tylko bielmo, które, mam nadzieję, zniknie nareszcie całkiem.
Nieszczęściem głuchota i bóle żołądka coraz się bardziej wzmagały i musiałem nalegać o przysłanie mi Carlina, którego powrócono mi tylko pod warunkiem, iż nie wymówi ani jednego słowa po francuzku, i że przy każdéj wizycie towarzyszyć mu będzie gubernator.
Carlin znalazł mnie tak słabym, że zażądał konsultacji; ja sam pragnąłem jéj oddawna, i napróżno o nią błagałem; nareszcie zezwolono. Składali ją Carlin, jakiś lekarz z miasta, chirurg zamkowy i chirurg francuzki, którego przybycie wyrobiłem sobie u markiza Valvo, ministra neapolitańskiego, przysłanego z jakąś misyą do Tarentu.
U drzwi, w chwili wnijścia, gubernator zatrzymał chirurga francuzkiego.
— Zobaczysz twojego jenerała Dumas, rzecze, ale strzeż się wymówić słówko po francuzku, inaczej zginąłeś.
A odsuwając sześć rygli, które nas zamykały:
— Widzisz te drzwi? otwierają się dla ciebie po raz pierwszy i ostatni.
Teraz weszli wszyscy do pokoju i otoczyli moje łóżko: Szukałem oczami lekarza francuzkiego, bo spieszno mi było zobaczyć rodaka i prawie mimo woli poznać go musiałem w biedaku wychudzonym, wpół nagim i mającym sam postać cierpienia i nędzy.
Odezwałem się do niego, ale na wielkie me zdumienie nic mi nie odpowiedział. Nalegałem. Toż samo milczenie. Zapytałem gubernatora; ten wybełkotał kilka wyrazów bez związku.
Tymczasem lekarz francuzki poszepnął prędko i cicho jenerałowi Manicourt:
— Zakazano mi pod karą śmierci mówić z jeńcem.
Teraz Carlin wyłuszczył swym kolegom rozległość méj choroby, tudzież postępowanie, jakie osądził za stosowne; po lekkiej dyskusji, do któréj lekarz francuzki prawie się wcale nie mieszał, jużto z powodu nieznajomości języka włoskiego, już téż, że był ustraszony groźbami gubernatora, postanowiono, że należy pozostać przy początkowym postępowaniu, do którego dodano tylko jeszcze pigułki i wezykatorye na rece, kark i za uszy.
Poddałem się przepisom; ale w miesiąc tak mnie zruinowały, że je porzucić musiałem; przez ten miesiąc cierpiałem ciągłą bezsenność; zatruto mnie tém powtórnie.
Przywołałem lekarza, wyłożyłem mu symptomy, a wyłuszczyłem je tak jasno, oczywiście, że gubernator obecny przy rozmowie, nie śmiał patrzeć na mnie i odwracał głowę; niezmięszany Carlin nie dał się zbić z terminu, twierdząc, że jedynie takie postępowanie, jakie mi przepisał, maże mnie uratować. Wyżyłem był owe 30 pigułek, kazał je powtórzyć.
Udałem, że się poddaję, przyrzekłem stosować się do rady i nazajutrz dostałem 10 nowych pigułek, które chowam troskliwie, aby je poddać pod rozbiór.
Pigułki te miały zapewne działać skuteczniéj niż poprzednie, ho odchodząc, oświadczył mi, że wyjeżdża na wieś, i pożegnał mnie pod pozorem, że według wszelkiego prawdopodobieństwa, nie zastanie mnie już w Tarencie, gdy wróci.
W tydzień polem, chociaż zupełnie porzuciłem fatalną kuracyą, uczułem się nagle jak piorunem rażony i padłem bez przytomności w środku pokoju.
Byłto gwałtowny napad apopleksyi.
Jenerał Manicourt kazał natychmiast zawiadomić o tém gubernatora, żądając pomocy chirurga zamkowego; ale gubernator nie racząc nawet przerwać swego obiadu, odpowiedział spokojnie, że chirurg jest na wsi i że mi go przyśle gdy powróci.
Przeczekałem tym sposobem blizko cztery godziny.
Tymczasem natura, sama sobie pozostawiona, odbyła walkę, i wróciła mi cokolwiek przytomności, chociaż właśnie tyle tylko, abym mógł poznać, że umieram.
Zebrawszy resztę sił, kazałem staréj kobiecie, która zaopatrywała nasze potrzeby, pójść do gubernatora i powiedzieć mu, iż wiem doskonale że chirurg jest w zamku a nie na wsi, i że jeżeli mi go nie przyśle w przeciągu 10 minut, to ja zawlekę się do okna i wołać będę na całe gardło, że jestem otruty; nie zdziwi to zapewne nikogo, ale przynajmniéj całe miasto dowié się o jego nikczemności.
Groźba ta skutkowała: w pięć minut potém otworzyły się moje drzwi i wszedł chirurg, któryto niby był na wsi.
Poradziłem się mego Tyssota, który na taki przypadek, w jakim się znajdowałem, przepisywał jako lekarstwo jedyne, obfite puszczenie krwi. Rozkazałem więc lekarzowi, aby mi otworzył żyłę.
Ten, jak gdyby tu był na to tylko aby słuchać rozkazów zwierzchności, obrócił się do komendanta zamku z zapytaniem czy pozwala, i dopiero odebrawszy pozwolenie, wydobył z kieszeni narządzie chirurgiczne, a nie byłto lancet, ale puszczadło końskie.
Wzdrygnąłem ramionami.
— Czemuż nic sztylet od razu? — powiedziałem mu — byłby prędszy koniec sprawy.
I wyciągnąłem rękę.
Pozwolenie nie musiało być dostateczne, bo dopiéro za trzeciém cieciem nędznik ugodził w żyłę i krew wytrysła.
Za pierwszym tym napadem apopleksyi w trzy dni potém nastąpił drugi. Chirurg znów przywołany, tém samem narzędziem drugi raz krew mi puszczał. Tym razem jednakże puszczał ją z nogi, a wykonał tak niezręcznie, albo téż owszem zręcznie, gdyż ciągle się obawiano abyśmy przy pomocy patryotów nic zdołali się wymknąć z wiezienia — iż skaleczył mi nerw i przez trzy miesiące noga puchła mi zaraz niezmiernie, skoro tylko choć z 10 kroków uszedłem.
Przecież, jak się tego obawiał gubernator, rozeszła się po mieście pogłoska o nikczemném obchodzeniu się z nami. Pewnego dnia wpadł do mego pokoju kamień zawinięty w papier, na którym było napisane:
„Chcą was otruć — aleście dostali książkę w któréj podkreśliliśmy wyraz trucizna. Jeżeli wam potrzeba jakiego lekarstwa, którego nie możecie dostać w waszém więzieniu, wywieście z okna szpagat, a przywiążą wam do niego czego zażądacie.“
Kamień okręcony był długim szpagatem, z wędką na jednym końcu.
Następnéj nocy wywiesiłem szpagat i zażądałem chiny na lekarstwo, czekolady na pożywienie.
Dostałem jedno i drugie.
Dzięki temu lekarstwu i pożywieniu, choroba przestała się szerzyć, napady apopleksji ustały — ale pozostałem kaleką na prawą nogę, głuchym na prawe ucho, sparaliżowanym na lewy policzek i prawie ślepym na prawe oko.
Prócz tego miałem gwałtowne bóle głowy i ciągły szum w uszach.
Miałem sam na sobie okropne widowisko silnéj natury ulegającéj w walce z zaciętym niszczycielem.
Byliśmy już 15 miesięcy blizko więźniami w Tarencie; zajmowano się nami wielce w mieście, a to sprawiło, iż w zamku zaczęto się obawiać rozgłosu i zgorszenia, jakieby śmierć nasza wywołała. Usiłowania otrucia nas gruchnęły pomiędzy mieszkańcami. Patryoci głośno mówili o nikczemności z jaką się nademną pastwiono. Markiz de la Squiave i jego wspólnicy uradzili zatem przenieść nas do zamku nadmorskiego w Brindisi.
Tajemne to rozporządzenie doszło do wiadomości patryotów, i trzech czy czterech z pomiędzy nich, przechodząc przed naszemi oknami, pokazało nam na migi, że będziem przeniesieni do innego więzienia i że w drodze nas zamordują.
Zawiadomiłem o nowinie téj Manicourta. Sądziliśmy przecież, że to płonna pogłoska.
Tegoż samego wieczora, około godziny 11éj, leżeliśmy w łóżkach, drzwi nagle się otworzyły z wielkim łoskotem; wszedł markiz dęła Squiave z 50 zbirami i ogłosił nam rozkaz udania się natychmiast do Brindisi. Przypomniałem sobie wiadomość udzieloną w ciągu dnia, a wnosząc ze sprawdzenia się pierwszéj jéj części, tyczącéj się przeniesienia, że i druga część, tycząca się zamordowania, niemniéj prawdziwą będzie, osądziłem że na jedno wyjdzie zaraz umrzeć, że nawet lepiéj jest umrzéć stawiając opór, niż umierać powolnie godzina za godziną, minuta za minutą. Oświadczyłem więc że się krokiem nie ruszę; że wezmą mnie przemocą, ale że się będę bronił do ostatniego tchu.
Na tę odpowiedź markiz dobył pałasza i zbliżył się ku mnie.
Miałem w głowach mego łóżka trzcinę z ciężką gałką wypełnioną zlotem, zostawioną mi dla tego tylko, że gałkę poczytywano za mosiądz. Porwałem moją trzcinę i wyskoczywszy z łóżka uderzyłem na markiza i cały ten motłoch w sposób tak dobitny, że markiz puścił z ręku pałasz i uciekł, zgraja jego, porzuciwszy noże i sztylety, puściła się za nim wrzeszcząc w niebogłosy i izba moja w 10 sekund była z tego paskudztwa omiecioną.
Nie wiem przecież, jaki byłby koniec tego rokoszu z naszej strony, gdyby rozejm zawarty w Poligno nie był położył kresu długiemu męczeństwu, pod którém bylibyśmy nareszcie uledz musieli. Ale rząd neapolitański do samego ostatka musiał się okazać chytrym względem nas i nie uwiadomił nas o końcu niewoli. Owszem z nowemi groźbami, pod silną strażą i jak gdyby nas na to tylko zgromadzono, aby wszystkich razem zgubić, przeniesiono nas do Brindisi tylu ilu było nas Francuzów w Tarencie lub okolicach.
Dopiéro w chwili siadania na statek oznajmiono nam zawieszenie broni i kartel wymiany.
Byliśmy wolni.
Tylko że wolność nasza według wszelkiego prawdopodobieństwa miała nie być długą.
Wysyłano nas z Brindisi do Ankony, a to morzem okrytem żaglami nieprzyjacielskiemi. Anglia więc, jak się zdaje, miała nas odziedziczyć i zmienialiśmy tylko dawną niewolę na nową.
Przełożyłem te uwagi markizowi de la Squiave i protestowałem w mojém i towarzyszy imieniu przeciw téj podróży morskiéj.
Daremnie. Wpakowano nas na felukę i rozwinięto żagle do Ankony.
Rozumie się, że w chwili wsiadania na statek żądałem zwrotu mych papierów, broni, koni, nareszcie wszystkich mych przedmiotów, a szczególniéj szabli, do której wielką przywiązywałem wartość, bo mi ją darował Bonaparte pod Aleksandryą.
Odpowiedziano, że zapytanie w téj mierze pójdzie do króla.
Nie ujrzałem nigdy mojéj własności.
Zawinęliśmy do Ankony, uniknąwszy prawie cudem Anglików i Barbaresków.
W Ankonie zastaliśmy jenerała Watrin, który widząc nas ogołoconych ze wszystkiego — posprzedawaliśmy bowiem wszystko aby mieć z czego żyć — ofiarował nam swoją kieskę.
Z niej kupiliśmy sobie najprzód ubranie, a następnie daliśmy 100 piastrów kapitanowi neapolitańskiemu, który nas przywiózł i nie wstydził się żądać téj summy per sua buona mano.
Oto ścisły opis téj dwudziesto-miesiecznéj niewoli, w czasie któréj po trzykroć próbowano mnie otruć, a raz zabić.
Chociaż życie moje nie będzie już teraz długiem zapewne, dziękuję Bogu że mi je zachował do téj godziny, bo mogę resztek mych sił użyć na ogłoszenie przed światem postępowania, którego doznałem.
Spisano w głównej kwaterze armii obserwacyjnéj Południa, we Florencyi, dnia 15 floreala roku IX republiki.
- ↑ Niktby nie uwierzył temu, gdyby jenerał Coletta nie był zapisał tego faktu w swej Historyi państwa Neopolitańskiego od roku 1734 do 1825. Czytamy w niéj:
„Szalbierze ci udali się ku miastu Tarentowi. Przybywszy tu ujrzeli przybijający do lądu okręt, na którym stare księżne Francyi płynęły z Neapolu do Sycylii. Awanturnicy nasi nie stracili przytomności, i Corbara, wysławszy przodem z uwiadomieniem do księżniczek o cudownych skutkach łatwowierności motłochu, stawił się z pompą królewską i pewnością krewnego przed damami. Księżne, pomimo dumy naturalnej rodowi Burbonów, przyjęły awanturnika jak swego wnuka, a sądząc że usłużą tem sprawie króla, tytułowały go: Altesse i obsypały oświadczeniami przywiązania i szacunku. - ↑ Osadzony w lochach Neapolu, Dolomieu domagał się od swego dozorcy więziennego jakiejś ulgi w położeniu.
Dozorca odmówił żądaniu znakomitego uczonego.
— Pamiętaj, rzecze mu tenże, że przy takiem obchodzeniu się umrzeć muszę za kilka dni.
— A mnie co to szkodzi! odrzekł dozorca, ja tylko z kości twoich potrzebuję zdać rachunek. Dolomieu umarł w dwa lata po wyjściu i więziehia.