Czahary/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czahary |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1927 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Lwów — Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wśród stosu listów, wydobytych z pocztowej torby, Motold zauważył jeden żałobny, pisany prostem, czystem pismem, zupełnie sobie nieznanem. Otworzył, spojrzał na podpis i chwilę na to imię i nazwisko patrzał, jakby sobie przypominał, potem zaczął czytać.
Wszelkie potrzebne dokumenty i informacje złożę, gdzie i kiedy Szan. Pan raczy zażądać.
Motold list odczytał i, zapatrzony weń — myślał długą chwilę, potem arkusz papieru wziął i odpisał:
O wszelkich szczegółach porozumiemy się za widzeniem, a teraz proszę przyjąć zapewnienie mego poważania i gotowości do usług.
Zaadresował list do miasta i sięgnął po następną kopertę, już pochłonięty mnóstwem swych prac i obowiązków — tylko w notatniku nakreślił: 15 marzec, dział Janickich i więcej o tem nie wspominał.
Gdy w sobotę popołudniu przyjechał do miasteczka, kazał natychmiast służącemu zwiedzić zajazdy i spytać, w którym mieszka panna Zofja Janicka. Lokaj wrócił z niczem i dopiero faktor żyd objaśnił, że «panientka» z Woronnego już od dawna mieszka u «traktjerki» Bajkowskiej i «sądzi się» z «panem Lolkie», jak popularnie nazywano Karola Janickiego.
O Bajkowskiej wiedział Motold, bo sprawę jej z rodziną męża sądził swego czasu, przed pięciu laty — i wymęczył dla niej wówczas parę tysięcy rubli, za które kobieta na złość owym krewnym założyła w miasteczku, pod bokiem pyszałków rodzaj restauracji i cukierni, w której ostentacyjnie usługiwała sama i niepowściągliwa w mowie i zawziętości, wygadywała na swych krzywdzicieli niestworzone rzeczy. Doszło do tego, że Bajkowscy bali się w miasteczku pokazać, a całe obywatelstwo tę ich domową wojnę z «babą» miało za temat do żartów i drwin.
Wysłuchawszy relacji faktora, Motold o więcej nie pytał i poszedł do restauracji. W sali nie było nikogo z obywateli, klientela miejska tylko liczna. Jednakże Bajkowska, królująca za bufetem w głębi, odrazu go w tłumie spostrzegła i natychmiast przydreptała, strojąc swą choleryczną twarz w uśmiech, który miał być ostatniem słowem radości, a był grymasem.
— Pan pozwoli do gabinetu. Taki gość! — Gdzieżby pan z ludźmi jadał! Proszę, proszę. Józef, srebro dla pana i porcelanę korecką i niech kucharz nie podaje obiadu bezemnie!
Zaprowadziła go do sąsiedniego pokoiku, dopilnowała sama nakrycia stołu, a spytała, coby na obiad sobie życzył.
— Cośkolwiek, byle prędko, bo chciałbym się widzieć z panną Janicką, która tu u pani mieszka.
— A mieszka u mnie. Odnajęła salkę na górze. To ja jej doradziłam prosić pana o opiekę. Ja ją tu przyślę, co ma się pan fatygować na salkę — schody, jak drabina i nie bardzo tam ciepło. Ona tu przyjdzie...
— Nie, pani. Ja tam pójdę — rzekł krótko i stanowczo, że Bajkowska już więcej nie protestowała i zniknęła prędko, zapewne by wejście na salkę jako tako uporządkować.
Rzeczywiście, gdy Motold, zjadłszy obiad, kazał się posługaczowi z restauracji tam zaprowadzić, spotkał po drodze dziewczynę z miotłą i poznał owoc jej pracy po tumanach kurzu na stromych schodkach, któremi, jak po drabinie wydostał się na strych, zawieszony skostniałą od mrozu bielizną i wśród niej znalazł uliczkę, a na jej końcu drzwi, oklejone papierem, do których zapukał.
Otworzyła mu Zośka, czekała nań, już uprzedzona, ukłonili się sobie, podała mu rękę i spojrzeli na siebie przelotnie. I była sekunda milczenia, może zadługa na światowość Motolda i dziewczyny śmiałość.
Ona pierwsza przemówiła.
— Dziękuję, że pan nie odmówił mej prośbie.
— Cóż znowu? Pani wątpić nie mogła! — odparł, siląc się na uprzejmy uśmiech. — Jesteśmy przecie dawni znajomi i przyjaciele.
— Tak to dawno było, że może to bajki — uśmiechnęła się i ona.
— Siedm lat z górą. Rozeszły się nasze losy i drogi tak dalece, że będę panią pytał przedewszystkiem, co porabia Wacław i jak mu się powodzi.
— Żyje — daleko stąd — we Włoszech, a powodzi się jak drzewu, którego wierzchołek złamano, jeśli nie uschnie, to w krzak marny się rozpełznie, przy ziemi.
Motold chciał jeszcze o coś spytać, ale się rozmyślił, obejrzał się po klatce, w której się znajdowali. Cztery ściany, oklejone staremi gazetami, okno pokryte szronem, żelazny piecyk, łóżko, stolik, dwa krzesła, w kącie kuferek, to było wszystko. Temperatura mało wyższa nad zero, chociaż piecyk rozpalony był do czerwoności.
— Pani tu stale mieszka? — spytał.
— Nie chciałam i nie mogłam, bo wszyscy ze mną zerwali stosunki. Sama jestem. Czy pan sądzi, że ten dział długo się będzie wlec?
— A ileż pani rachuje, jak długo?
— Rok. Do tegom przygotowana, a jeśli dwa lata, to będę czekać dwa. Im pilniej kończyć niż mnie. Ja nie mam nic, oni mają długi. Ja mam za sobą słuszność — oni tylko swoje chęci.
— Nie chciała pani prosić o gościnność krewnych?
— Tak. Od dwóch tygodni, gdyśmy postanowili oddać sprawę działu w ręce i na sąd panów, wyjechałam z Woronnego, bo to już nie mój dom i zanim sobie własne gniazdo uścielę, tu będę. — Zimno, ale do wiosny idzie, będzie cieplej. Dobrze mi pomimo wszystkiego. Uczę córkę pani Bajkowskiej za wikt i schronienie.
— Niechże mnie pani zapozna ze sprawą i ze swemi żądaniami. Czy posiada pani potrzebne dokumenty, plany, plenipotencję Wacława?...
— Wszystkom przygotowała. Oryginały planów zostały w Woronnem — ja tu mam kopję, którą zeszłego roku ojciec sporządził i gdzie nasze pięć części sam własnoręcznie pooznaczał. Testamentu nie zostawił, ale ta jego wola jest zupełnie z prawem zgodna, jak pan sam się przekona.
Rozłożyła na stole wielki, jak płachta plan, który Motold począł uważnie oglądać — czytać nazwy — notować obszar. Ona mu wyjaśniała szczegóły.
— Woronne, jak pan widzi, jest to stylowy, poleski majątek — dużo wody, błota, wydm, sosnowego boru, wszystko rozrzucone w tysiącach niw, ostrowów, przegrodzone rzekami — rozciągnięte w fantastyczną figurę, wśród łąk chłopskich i nawet kilku sąsiednich dóbr. Składa je właściwie trzy folwarki: dominium Woronne, Ługi i Peretop — które ojciec przeznaczył dla braci — i dwa wodne młyny w uroczyskach Wydmuchy i Czahary. Miały one stanowić działy mojej siostry i mój. Otóż ja żądam Ługów dla Wacława i Czahar dla siebie. Resztą niech oni się dzielą wedle swej woli i ochoty.
Oczy Motolda szły po planie w miarę jej słów i spoczęły na tych dwóch punktach.
Wokoło nazwy Ługi — była zieloność łąk błotnych — Czahary stały nad rzeką — punkcik na wydmie oznaczał młyn — wokoło znaki łozą pokrytych topieli za rzeką — i kęs olchowych zarośli.
— Bierze pani dwa sąsiednie działy. Proszę mi pomóc w cyfrach przedewszystkiem. Ma pani inwentarze do planów?
— Mam. Ługi mają obszaru 2000 morgów. Czahary 512 — całe Woronne 7537 morgów.
Motold przejrzał inwentarz, na arkuszu papieru podkreślił notatki, cyfry — potem patrząc na plan, chwilę myślał i rzekł:
— Czyli pani żąda działu w ziemi, dla siebie i Wacława? Cyfry są sprawiedliwe — jedna trzecia całości należy do syna — jedna czternasta do córki. Chce pani te dwie schedy mieć graniczące ze sobą, aby niemi w masie rządzić. Czy na Woronnem są jakie długi ojca pani?
— Żadnych. Bracia mają długi.
— To do tej sprawy nie należy. Jest może bankowa pożyczka?
— Niema.
— Czy ma pani spis ruchomości i żywych inwentarzy? Należą także do działu.
— Mam wszystkie ekonomiczne raporty z grudnia.
— Dołączy mi je pani do dokumentów. A plenipotencja Wacława jakiej daty?
— Ze stycznia. — Podała mu arkusz.
— Był tutaj? — zdziwił się.
— Tutaj nie — w gubernji. Przyjechał na moje wezwanie — zabawił dwa dni. Widzieliśmy się — porozumieli.
— Wróci do kraju?
— Wróci kiedyś — może nieprędko jeszcze, ale wróci — odparła, patrząc zamyślona w okno.
— Może mi pani dać jego adres?
— Spytam go; jeśli pozwoli — przyślę panu — rzekła po chwili wahania.
— Dziękuję. Teraz pozostaje mi tylko spytać panią, dlaczego rodzina nie zgadza się na pani żądanie. Czy te dwie wybrane przez panią schedy są wartościowo więcej warte, niż reszta majątku?
— Nie. Są mniej warte niż Woronne samo — nie mają prawie ornych gruntów — a błotne łąki tam są najbardziej dzikie i zapuszczone łozą. Zresztą ani Karol, ani Lucjan — nigdy tam nie byli; oni nie znają — nie mają pojęcia, gdzie i jaka jest ich własna ziemia, ani jej lubią, ani o nią dbają. Jeden i drugi uważa ją za towar, za który można dostać pieniądze. Rolnicy nie są z powołania. Chcą się bawić i używać. Bawią się ciągle, w konie, w karty, w małżeństwo, w miłość, w polowanie, w tańce zimą, w majówki latem, teraz mają się bawić w gospodarstwo. Po śmierci ojca chcieli się też bawić w interesa działu i rozdysponowali między sobą, — że Karol zostanie przy całości Woronnego — Lucjanowi da sto tysięcy spłaty — nam siostrom po dziesięć tysięcy — Wacława zupełnie z gry wykreślili. Więc gdym zaprotestowała i zażądała nie jakiejś fikcyjnej sumy, ale części w naturze, potracili głowy, podnieśli na mnie gniew całej rodziny i są teraz bezradni, ale wściekli, bo bawić się wedle swej woli nie mogą, na zabawkę czekać muszą.
— A pani stanowczo spłaty w gotówce nie chce?
— Byłaby to dla nich ruina. Dług na takim poleskim majątku — to kamień u szyi, szczególnie dla takiego lekkomyślnego, rozpróżniaczonego panicza, jak Karol. On jest z rasy obywateli, która musi zginąć, bo umie tylko panować i reprezentować. On nie ma pojęcia już nie tylko, co jest pracować, ale nawet co jest administrować. Na samem Woronnem bez długów — jeśli się bogato ożeni — może się z biedą utrzymać, na Woronnem z długami niezawodnie zginie. Zresztą ani Wacław, ani ja pieniędzy nie chcemy, ani potrzebujemy. Mamy prawo żądać ziemi, nieprawdaż?
— Niezawodnie. A zna pani te Czahary?
— Znam ja każdą piędź Woronnego, znam. Jest w tych Czaharach wodny młyn, pływak, dwie niwy na zalewnym ługu, jedna na piasku i szmat sianożęci. Trzyma to wszystko w dzierżawie żyd i płaci pięćset rubli rocznie. Dojechać tam nie można, tylko dopłynąć.
— Więc pani będzie miała z tego tyleż dochodu, co z owych proponowanych dziesięciu tysięcy rubli?
— Co będę miała — to już moja przyszłość, ale tak jak teraz jest, nie żądam więcej! — odparła.
Motold wciąż notował i nie podnosząc głowy, spytał:
— A Ługi?
— Ługi mają folwark i ogromne wypasy. Ojciec tam trzymał stado. Jest tam obecnie siedmdziesiąt koni. Amatorowie dzierżawcy proponowali za całość cztery tysiące rubli rocznie — mieli wypasać stada wołów latem.
— A lasu w Woronnem niema?
— Owszem — jest w Peretopie, który dla Lucjana przeznaczał. Woronne ma gorzelnię, awuls, Wydmuch ma także młyn i folwarczek, za który płącą siedmset rubli. Ale siostra moja nie chce ziemi, już się zgodziła z Karolem na spłatę.
Spojrzała na plan i po chwili rzekła smutno:
— Pójdzie wszystko na marne, ino mój kęs zostanie i Wacławowi nie dam zmarnować. Ano, cóż robić — dobrze, że choć to się uchowa — będą mieli kiedyś rozbitki schronienie.
— Czarno pani widzi przyszłość!
— Siedm lat patrzę na nich. Poznać można! Ludzie, którzy wiecznie liczą na coś lub na kogoś, czegoś czekają — nie postępują.
— Są położenia, gdy samoistnie ocalić się nie można — rzekł. — Czy pani i tych skazuje na potępienie i zagładę?
Spojrzeli na siebie. Ona zawahała się, wreszcie rzekła:
— Ci tak drogo zapłacili za ludzką pomoc, że ich trzeba żałować.
— I przykład z nich brać, by podobnie nie czynić — zakończył jakimś twardym tonem, powstając i zbierając do teki papiery.
— Na dziś dosyć zmęczyłem panią, ale to się jeszcze nieraz powtórzy. Czahary zapewne posiądzie pani, a wtedy zapewne dzierżawę podwyższy i w świat stąd umknie — w szeroki świat.
— Nie — już nie pójdę. Tamto minęło. Obcięli mi dawno skrzydła. W tych moich Czaharach życie zbędę — w jarzmie — przy ziemi.
— Sama pani tam osiądzie?
— Uchowaj Boże... z kim — wzdrygnęła się. — A daj Boże... z czemś — i uśmiechnęła się tak jasno, że aż się zmieniła, jakby w słońcu stała. I wyrwało się jej z serca, mimo woli:
— Oj, żeby już prędzej tam być!
I wnet stłumiła wybuch.
— Ale się doczekam, choćby lata czekać.
— Postaram się skończyć do św. Jana — rzekł życzliwie. — Prawne formalności mogą się przeciągnąć, ale byle oni dział podpisali — już pani na swojem osiąść będzie mogła. Jutro mamy się zjechać z panem Sterdyńskim, wyrozumiem ich myśli i zamiary — i stanowczo już pani doniosę, kiedy pani z tej klatki się wyzwoli.
— Dziki duch we mnie, klatka mnie nie upadla, ani sił odbiera. Wiem, że się doczekam wszystkiego, com sobie za cel założyła życia. Dziękuję panu, pierwszy raz w życiu prosiłam o pomoc i pan mi nie odmówił.
— Niechże mi pani obieca, że nikogo innego w potrzebie nie wezwie — tylko mnie.
— Nie panie, teraz na mnie kolej wypłaty. Teraz jeśli pan będzie potrzebował druha — to mnie wezwie. Ja, gdy sama zostanę — na swej ziemi, jak Anteusz będę silna. Będę czekać — umiem czekać — żeby się panu odwdzięczyć. I lwy czasem myszy potrzebują. Będę czekać!
Uśmiechnęła się to mówiąc i podała mu rękę i uścisnęła silnie jego prawicę. On słowa więcej nie rzekł i wyszedł.
Po chwili do izdebki wsunęła się uczennica Zośki — Emilka Suchońska, córka Bajkowskiej z pierwszego małżeństwa, dziewczyna osiemnastoletnia, o ile piegowata, o tyle próżna, — o ile ruda, o tyle głupia. Z matką była w bezustannej wojnie, bo wychowana w domu ojczyma, czuła się zupełnie wykolejoną obecnem stanowiskiem, wstydziła się «upadku», jak nazywała restaurację, i jeśli zgodziła się brać lekcje u Zośki, to tylko dlatego, że dogadzało to jej próżności, że panna Janicka jest u nich «guwernantką». Zresztą, ograniczona zupełnie, nie czuła do wiedzy ani zapału, ani potrzeby i po paru lekcjach Zośka poznała, że jałowy ten grunt, próżna praca chcieć uprawić. Zresztą Emilka kategorycznie oświadczyła, że ma narzeczonego, więc już żadnej nauki nie potrzebuje, tylko chciałaby «przypomnieć sobie» literaturę, bo jej narzeczony — pan Wilbik «inżenier przy kanale», bardzo lubi «wiersze». Uczyła się tedy wierszy i słuchała ziewając, wykładu Zośki o klasykach.
Czasami Zośka miała wyrzuty sumienia, że wyzyskuje Bajkowską — ale gdy spojrzała po klitce, gdy z zimna nie mogła usnąć — a resztek restauracyjnych nie była w stanic przełknąć, skrupuły cichły i słuchała obojętnie deklamacji Emilki. Zresztą poprzednio w tej klitce mieszkały gęsi, które Bajkowska tuczyła dla swych gości — więc Zośka w dalszym ciągu tuczyła wierszami drób domowy dla pana Wilbika i czuła, że nic więcej ludziom tym nie potrzeba. Zasiadła tedy Emilka do lekcji — zaczęła «wydawać» «Czarny szal», «kawałek» swego wyboru, utykając co parę słów, a Zośka cierpliwie sto razy ją poprawiała i dopowiadała — lub tłómaczyła, aż wreszcie Emilka dobrnęła do końca i poprosiła o nowy «kawałek», tylko żeby był «romansowy».
Z proponowanych przez Zośkę, wybrała po długim namyśle i wahaniu «Świteziankę« i poczęła ją odczytywać.
— Wilbik może się domyśli co to jest, Mickiewicz pewnieby nie poznał — pomyślała Zośka po bezowocnej lekcji deklamacji.
Na zakończenie lekcji — by uniknąć wykładu literatury, Emilka zaczęła rozmowę.
— To ten prawdziwy pan Motold był u pani? Ja myślałam licho wie co o nim — a on sobie taki, jak każdy. Nawet brzydki już i siwy. Kudy jemu do inszych kawalerów.
— On też nie kawaler.
— Ja wiem — ale tyle o nim gadają. Myślałam — że taki piękny, okazały — a to nawet wcale na wielkiego pana nie wygląda. Mama tak nad nim skacze, że aż mnie za nią wstyd było. Pewnie się z niej naśmiał! Mówiła mi Żołnowska — kasjerowa z Łasicka, że jego oni strasznie się boją — niewiedzieć czego. Ukłoniłam mu się — jak przez sień szedł — tak zaraz się odkłonił. Długo u pani siedział — dobrze, że żonaty!
I roześmiała się.
— Dlaczego: dobrze? — spytała spokojnie Zośka.
— No, bo z kawalerem toby było nieprzyzwoicie — chichotała Emilka.
Zośka popatrzała na nią i rzekła:
— Jeść mi się chce. Pójdę na dół — może prędzej coś dostanę. Zostanie tu pani?
— Niech Pan Bóg broni. A tobym zmarzła. Już i tak ręce mi «zpierzchły«. Pójdę do apteki po różaną maść — czy co? A może pani do nas dziś na wieczór przyjdzie? Będą goście, pan Wilbik przyniesie skrzypce — i jest jeden urzędnik z «dumy» — co ślicznie małoruskie pieśni śpiewa.
— Pani też pewnie śpiewa?
— Ja przedewszystkiem jestem w żałobie.
— Ach! prawda. Szkoda, że pani przyjść nie może — bo u nas bywają porządni panowie — i tak bywa wesoło, że raz, to aż «kwartalny« zaszedł — dowiedzieć się, co to za hałas.
Śmiała się, i Zośka patrząc na nią śmiała się także, tylko wcale inaczej i tak zeszły na dół, do prywatnego mieszkania Majkowskiej, na spóźniony obiad. Zasiadła do niego Zośka, rada ciepłu, pokrzepiona widzeniem z Motoldem, że jej aż się śpiewać chciało z dobrej nadziei i otuchy — gdy wtem wpadła Bajkowska, poprzedzając jakąś kuso ubraną damę i zawołała od proga:
— Ot i jest panna Janicka. Proszę panią. Miłego gościa prowadzę. Zaraz jeść każę podać. Proszę — proszę — niech panie tu się bawią.
— Emilka — zastąp mnie przy bufecie — ja idę do kuchni — przywieźli tuszę na pekelflejsz?
I wyleciała — a Zośka popatrzała na nowoprzybyłą — zdziwiona, potem wahająca i dopiero po głosie poznała.
— To ty, Stefa? Skądże cię bogi niosą?
Ucałowały się i nowoprzybyła poczęła mówić prędko.
— A toś mnie ledwo poznała. Musiałam dopiero zeszkapieć. Tyś się nie zmieniła. Ten sam zuch. To dopiero kawał drogi tu do ciebie, a Bronka cieszyła, że blisko.
— Aha, to cię Bronka wysłała — roześmiała się Zośka.
— Wcale nie Bronka — zaprzeczyła energicznie. — Jestem wysłanniczką naszego komitetu. Ale to dużo do mówienia. Teraz muszę spocząć i posilić mdłe ciało, bom wprost z kolei tu zajechała. Ty tu mieszkasz? Podobno procesujesz się z rodziną?
— Bronka ci wszystko opowiedziała, więc poco mamy tą sprawą czas zajmować, kiedy tyle jest tematów ciekawszych? Ja tu mieszkam, ale ugościć cię nie mogę, bo zmarzniesz w mych apartamentach. Zjemy obiad i rozlokujemy się w hotelu. Okrutnie się cieszę, że cię widzę. Siedm lat mamy sobie do opowiedzenia. Cóż z resztą naszej paczki się dzieje — pamiętasz — tych ślubnych sióstr siedm, cośmy wtedy w Łazienkach tak uroczyście przysięgały braterstwo!
— Ano, wiesz, że Ludka, Anielka i Józia za mąż wyszły zaraz — tejże zimy.
— Wiem, pisałaś mi. A Mania i Stasia?
— Mania bakałarzuje gdzieś na Ukrainie — i przestała pisać od półtora roku. Pewnie też za mąż wyszła i to szczęście, bo była w wiecznej z losem niezgodzie i narzekała bezustannie. Stasia jest ze mną — bardzo z nią niedobrze. Bo i zdrowia niema i złamaną się czuje na duchu. Straciła matkę, brat się ożenił, miała narzeczonego, który z nią zerwał, dowiedziawszy się, że utrzymywały się z emerytury matki, a funduszu innego nie posiada. Przygarnęłam ją — dałam zajęcie — jest kasjerką — ale lękam się, że skończy w zakładzie dla nerwowych.
— No i my dwie — to siedm! — rzekła Zośka — i mówiąc to wyprostowała się i spojrzała przed siebie, w jakąś dal, sobie tylko wiadomą, w której coś pięknego musiała widzieć bo się jasno uśmiechnęła.
— Teraz rozumiesz, dlaczego do mnie pisać przestały — rzekła wreszcie po chwili milczenia.
— Nie można ich potępiać. Ciężkie jest życie samotnej kobiety — westchnęła Stefa. — Ty tego nie rozumiesz: miałaś dom, rodzinę, byt zapewniony — nie znasz jeszcze walki z życiem, bez żadnej pomocy i oparcia.
— No, a Józia i Anielka zadowolone z losu? W Warszawie mieszkają?
— Józia zrobiła doskonałą partję. Jej mąż jest wysokim urzędnikiem na kolei. Roztyła — mają dwoje dzieci — żyją bardzo dostatnio — nic nie robi, stroi się — dużo bywają i przyjmują. Tylko narzeka, że ją wszystko nudzi. Stasia przeciwnie, poszła z miłości za ślicznego chłopca, studenta — teraz jest już adwokatem, ale próżniak i birbant. Bieda u nich taka, że ona chodzi do biura, a w domu teściowa dzieci niańczy — a jest tego już czworo. Jednakże nie narzeka — kochają się pomimo wszystko.
— Ciekawam, czy te dzieci będą bardzo im wdzięczne za to kochanie! No, a ty co porabiasz?
— Jakoś sobie daję radę z ciężką biedą. Byłam dame de compagnie u hrabiny Natalji, teraz jestem przełożoną nad jej szwalnią — no i mam posadę w naszym komitecie.
— W jakimże naszym komitecie?
— Ano — w komitecie siostrzanej pomocy pracujących kobiet. To wstyd, że o nim nie wiesz i dotąd nie należysz. Mam ze sobą statut i wszystko ci opowiem. Przecie po to tu przyjechałam, żeby cię zwerbować. Nie zapomniałam o tobie, choć ledwie raz na rok dajesz znak życia.
— I to nie. Już od trzech lat nie pisałam.
— I najbezczelniej do takiej zdrady się przyznajesz? A nasze przysięgi?
— Poszły za mąż! — roześmiała się Zośka. — Nie wiesz? Tamte zmieniły los — i ja także.
— Ale bajesz! Nie wolno żartować z takich rzeczy. Musiałaś rodzinie ustąpić — ale jakem od Bronki posłyszała, żeś nareszcie swobodna — już mam dla ciebie pracę i stanowisko. Chodźmy do hotelu — opowiem ci wszystko.
Zośka skoczyła na salkę — ubrała się i poszły we dwie do zajazdu. Na korytarzu spotkały Motolda ze Sterdyńskim i gdy się ukłonił, Stefa rzekła:
— Tak mi ten Pan kogoś przypomina.
Zośka nic nie odpowiedziała i Stefa wnet zapomniała wrażenia. Rozgościły się w numerze — podano samowar i Stefa jęła żywo rozprawiać:
— Otóż widzisz, rzecz jest taka. Nasz komitet ma zamiar założyć tak zwany dom kobiecy. Będzie to coś w rodzaju klubu, miejsca zebrań dla wszystkich pracujących kobiet, gdzieby znalazły i zabawę i posiłek i sale czytelni — i nawet mieszkanie tanie i porządne. Będzie tam zarazem biuro informacyjne co do pracy, będą popularne wykłady, będzie porada lekarska — każda pracująca kobieta za niewielką roczną wkładkę może korzystać ze wszystkich tych udogodnień i opieki. Nieprawda, że to myśl potężna — instytucja wysoce humanitarna, a nie myśl, żeby to był tylko projekt, mrzonka. Mamy już na to część kapitału, poparcie poważnej grupy osób wpływowych i możnych i cyfrę członków pokaźną. A zobacz-no listę komitetu — jakie firmy!
Wydobyła z kuferka sporo papierów i rozłożyła na stole. Zośka, słuchając poczęła je przeglądać i odczytywać. Ani słowem nie przerwała swady dawnej koleżanki — słuchała i czytała. Aż gdy tamta, wyczerpana mówieniem, sięgnęła po herbatę, rzekła:
— Cel piękny i użyteczny — szczęść wam Boże. Ja się zaraz na członka zapisuję i roczną wkładkę płacę. Potem, gdy sama więcej mieć będę, jednorazową większą kwotę złożę.
— Ho, ho — nie o to nam chodzi. My na ciebie rachujemy, że będziesz w tym domu zarządzającą. Hrabina Natalja już wie o tobie, mówiono o tobie na sesji — i polecono mi ciebie przywieźć. Będziesz miała mieszkanie, utrzymanie i tysiąc rubli rocznej pensji. Co? Marzyłaś ty o czem podobnem?
— Owszem, marzyłam kiedyś.
— Naturalnie kandydatek jest mnóstwo i dużo było sporów i protestów, ale ja wszystko zwalczyłam. Ostatecznie wygrałam walną bitwę i hrabina Natalja mnie poparła. Zaręczyłam za ciebie, bom pewna, że nikt nie jest odpowiedniejszy na to stanowisko. Jesteś energiczna, młoda, zdrowa, zdolna — zresztą ja tam będę z tobą i we dwie damy radę.
— Dziękuję ci Stefa, serdecznie dziękuję. Aleście — jak mówią Niemcy — robiły rachunek bez gospodarza. Ja już na żadną służbę nie pójdę. Mam inny cel, inną ideę — inną drogę.
— Co? Idziesz i ty za mąż! Zakochałaś się?
— No — co do miłości — to jakibym ja człowiek była — żebym nie kochała. Ale za mąż nie idę.
— Więc co?
— Nic — tu zostanę.
— Jakto, tu?
— Tu — na swojej ziemi — sama ze sobą.
— Zośka — więc i ty zdradzasz nasze przysięgi?
— Mogłabym ci rzec, że nie pierwsza, ale się bronić nie myślę. Pierwsza zrywam naszą przysięgę. Widzisz — siedm lat od tego upłynęło. Siedm lat myślałam, czytałam, dojrzewałam, obserwowałam siebie i ludzi. Wy tam żyjecie w bezustannym ruchu i wirze miejskim. Macie inny punkt widzenia, inaczej czujecie, gorączkowo żyjecie — no i widzicie tylko miasto — jego nędzę, potrzeby, jego sprawy. Świat wasz wielki, nie przeczę — wielki i szeroki — z miljonów się składa i dla miljonów jest w nim pracy. Ale poza nim są jeszcze inne zadania. Otóż ja w inny świat weszłam — siedm lat w nim żyłam i jemu przysięgłam służyć. Szerszy wasz zakres i zadania, świetniejsza idea i żebym teraz miała lat siedmnaście — wiek, w którym się wierzy, że ziemię z posad poruszy — tobym za tobą poszła. Alem już ostygła refleksją i mierzę już «zamiar wedle sił». Nie liczcie na mnie — zostanę już tylko sama ze swą ideą — i ze sobą — bom tak zdziczała i nawykła do samotnej pracy i walki, że w kolektywnym czynie nie zdolnam już działać.
— Zośka — gadaj-że — co ty za cel tu masz — co za przyszłość? Bronka desperuje, że chcesz dostać jakąś pustkę z majątku i tam się żywcem zakopać w tej ziemi. Bój się Boga, czyż to dla ciebie droga i życie, czy ci się godzi tak zmarnować?
Zośka podparła się łokciami na stole i uśmiechając się dała tamtej gadać, a potem rzekła spokojnie:
— Powiedz mi, Stefa — jak myślisz — czy Bronka może wydać sąd o mnie, czy ona może wiedzieć, co ja myślę, czem jestem! A po drugie, ja ci powiem — że ziemia nie jest tylko grobem. Wprawdzie nieboszczyków w nią kładą, ale oprócz cmentarzy ma na sobie rzeczne nurty i zbożowe łany, wsie i dwory, błota i piaski — ma dużo więcej, niż wasze ulice i domy — i ćmę ludzką. Nie mów więc ty i nie decyduj o czemś, czego nie znasz — i nie wierz Bronce. Ja doskonale rozumiem, dlaczego tu jesteś i po co; może lepiej rozumiem, niż ty sama. Ta twoja hrabina Natalja ma siostrę za wujem Lucjanowej, a ten wuj pożyczył Lucjanowi grubą sumę. To tedy jedna zakulisowa protekcja, żeby mnie stąd wyrwać. Kosztować to będzie tysiąc rubli — jednoroczna moja pensja w tym waszym domu. Po roku albo mnie usuną, albo sama rzucę, bo to nie dla mnie jest zajęcie. I zostanę znowu na rozdrożu, a raczej na fali ludzkiego morza. Bronkę nastroiła rodzina, a wszyscy ciebie użyli za narzędzie, aby mnie stąd wywabić. Ej, nie — było mnie przed siedmiu laty nie pętać, z drogi nie zwracać, celu nie odbierać. Teraz jużem człowiek i żadna pokusa mnie nie poruszy. Daj tedy pokój, Stefa — mów o sobie, o naszych znajomych, ale mnie nie staraj się pociągnąć za sobą. To już pieśń, która dolatuje mnie słabem echem wspomnienia, to już nie pobudka mojego sztandaru — mam inny.
— Jakiż? — rzekła Stefa, widocznie urażona.
— Przyjedź do mnie, gdy będę u siebie — przyjedź w tym roku i przyjedź za lat dziesięć. Zobaczysz go i poznasz i zrozumiesz.
Stefa ruszyła ramionami.
— Moja droga — nie trzeba lat dziesięciu, by zrozumieć. Zostajesz, bo cię coś i ktoś tu trzyma. Gdy będziesz miała majątek, wyjdziesz za mąż i będziesz typową wiejską gospodynią. Wiem od Bronki, że masz konkurenta, a sama nie przeczysz, że kochasz. Nie trudno tedy odgadnąć twój cel i ideał.
— Myślisz? No to i dobrze! — zaśmiała się Zośka. — Ano zrobię, jak tamte cztery. Co mam być lepsza, czy gorsza. Stefa nie marszcz się i nie burcz! Cóż znowu — mamy się kłócić i zęby sobie pokazywać — poco? Ty będziesz lepszą ode mnie administratorką waszej instytucji — ja się nie zmarnuję i wierz mi, nawet dla mojej rodziny lepiej będzie, gdy tu zostanę — oni kiedyś sami to uznają, choć mnie teraz mają za wroga. No, Stefa, powiadaj mi, co na waszym świecie się dzieje. Wybaczyłaś zdradę tamtym — nie wolno ci mnie potępiać.
— Ty co innego — mruknęła Stefa. — Mam na tobie śmiertelny zawód. Takam tu zajechała rada i siebie pewna i widzę, że się zmarnujesz.
— Nie możesz odłączyć ziemi od pojęcia grobu, tak jak ja już teraz nie mogę zrozumieć miasta inaczej, jak więzienia — pod śledczym nadzorem bliźnich. No, cóż porabia Bronka?
— Założyła sklep z kapeluszami na Lesznie.
— To już jedenasty proceder od czasu wyjścia za mąż. Bodajby się lepiej udał, niż poprzednie. Zlituj się, Stefa, zaglądaj do niej często i kieruj, bo jak na tym interesie straci, to już nędza lub ludzkie miłosierdzie przed nią, bo to ostatni grosz, jaki z domu dostała.
— Ale to spory grosz. Dziesięć tysięcy gotówką.
— Dla mnie to mało i nie chciałam wziąć.
— A teraz nic nie masz? Z czego żyjesz?
— Z niczego. Tutaj to możliwe, w mieście niepodobna; dlatego Bronce trudniej było czekać, niż mnie.
— Potem jak już dojdę do swojego, a ona straci, nie dam jej zginąć. Byle jej wystarczyło na lat parę.
— A nie przypuszczasz, że ty możesz swoje stracić? — uśmiechnęła się trochę złośliwie Stefa.
— Ja nie mogę stracić, bo nie mam na kogo, ani na co rachować. A powtóre — ziemia to nie pieniądz, ani sklep z kapeluszami. To jest słusznie nazwany — grunt.
— I nie straszno ci tak zostać samej, bez żadnej opieki i pomocy?
— Co to jest strach? Nie wiem. Ale wiem, że mi z tem dobrze będzie.
— Ale co ty tam robić będziesz? Jak żyć? Dla takiego życia, czy warto było kończyć gimnazjum ze złotym medalem? Ach Zośka, co się z ciebie zrobiło? Jeślim marzyła, że wracać będę z twoją odmową...
— Ty, to mniejsza! Ale oni dopiero się skrzywią, gdy się o tem nieudanem poselstwie dowiedzą.
— Więc to prawda, że się procesujesz z rodziną?
— Wcale nie. Tylko obywatele nas dzielą.
— Więc przecie ktoś ciebie broni? Kto taki?
— Pan Motold.
— Może ten inżynier, co to kiedyś bywał u Siedleckich? Pamiętasz? Potem się ożenił, czytałam w «Kurjerze», z miljonową Noltenówną; brat jej bywa u hrabiny Natalji, łakoma partja, łapią go panie i panny, że aż obrzydliwie patrzeć. To ten Motold z tych stron?
— Toć spotkałyśmy go tu, wchodząc.
— Zdawało mi się, że ktoś znajomy, ale okropnie się zestarzał. Bardzo inteligentny był człowiek.
— Bywa on u was?
— Nie. On wzywany jest wszędzie do posług obywatelskich. Ma wielkie zachowanie w okolicy, powaga i wybitna jednostka.
— Bogaty zapewne. Zrobił świetną partję.
— Podobno. Nie znamy się prawie. Widziałam go dzisiaj z powodu owego działu.
— Powiedz mi, a jakże się stąd jedzie do Lucjanów? Obiecałam ich odwiedzić, więc skorzystam z okazji i wstąpię, wracając.
— Nie kłopocz się o marszrutę. Oni tu sami po ciebie przyjadą, żądni wieści o twem poselstwie. Do czary mych nieprawości doleją też sporo jadu swych serc rozżalonych. A że ty i bez tego masz żal do mnie za odmowę, więc cię dziś pożegnam. Oni tu wieczorem wszyscy się zjadą — na rozpoczęcie sprawy działu — do jutra zbuntują ciebie, że albo wyjedziesz bez pożegnania ze mną — albo pożegnasz tak, jakbym nie chciała z tobą się rozstać. Więc się dziś uściśniemy po dawnemu, po koleżeńsku i o jedno cię proszę. Poczekaj z wyrokiem na mnie lat parę. Dobrze?
— Dobrze — bo odjadę, pomimo wszystko, z nadzieją — że się opamiętasz i że jeszcze będziemy razem pracować.
Zośka już nic na to nie odpowiedziała i ucałowały się serdecznie, a chwilę potem wracała do Bajkowskiej — szamocąc się z wichurą i zadymką — sama. Na ulicach pusto było, zmrok zapadał — wtem skręcając z rynku posłyszała, że ją ktoś dogania. Obejrzała się, poznała Owerłę — sekundę się zawahała; ale, że był już obok niej, pozdrowiła go spokojnie. Młody człowiek ucałował podaną sobie rękę i szli obok siebie, chwilę — bez słowa. Wreszcie on przemówił:
— Tak dawno nie widziałem już pani. Byłem wczoraj w Woronnem i dopierom się dowiedział o wszystkiem — i zaraz tu przyjechałem.
— Że też matka puściła pana — rzekła uśmiechając się Zośka.
— Mamie nic nie mówiłem. O niczem nie wie.
— Chyba — rzuciła ironicznie.
— Chciałem przedewszystkiem z panią się widzieć i rozmówić, żeby wiedzieć, jak rzeczy stoją.
— Rzeczy stoją prawem ciężkości i atrakcji.
— Pani zawsze ze mnie żartuje. Ale ja na serjo mówię, muszę znać prawdę, aby wiedzieć, jak postąpić.
— No, to niech pan z tem zwróci się do matki. Inaczej, jak ona każe, pan przecie nie postąpi.
— Ależ, kiedy słowo honoru daję, że mama nic nie wie.
— O czem?
— O tem, co się z panią stało.
— Bo i ja nie wiem, żeby się co ze mną stało. Jak pan widzi jestem zdrowa i cała.
— Ale pani wyjechała już zupełnie z Woronnego — mówił mi Karol.
— Jak pan widzi.
— I nikogo pani przy sobie niema?
— Nikogo — ani mamki, ani bony.
— Ach panno Zofjo, pani zawsze żartuje, a ja chodzę i żyję jak w obłędzie od chwili, gdym się o wszystkiem dowiedział.
— I mamy się nie poradził, co czynić, bo w przeciwnym razie nie szukałby mnie pan. No, ale zresztą, żeby tę sprawę raz zakończyć i pana obłęd — oznajmiam, że prawdą jest, żem z rodziną zerwała — z Woronnego się na zawsze wyniosła, że mieszkam sama jedna w traktjerni Bajkowskiej, że dział nasz zdano na sąd obywatelski z racji mojego protestu i że po skończeniu tej sprawy osiądę sama na wyznaczonej mnie ziemi.
— Ach panno Zofjo. Czy się godziło tak robić? A cóż z nami teraz będzie?
— Z nami? Niby z panem i ze mną? Ano — nic.
— Pani wie, jak bardzo panią kocham!
— Słyszałam o tem od pana. Cóż ja na to poradzę — chyba jedno: że kochaj się pan coprędzej w innej. Podobno wyśmienity sposób!
— Pani i w takiej nawet chwili żartuje.
— Ano prawda, że pora ohydna! No, to odłóż pan to do maja.
— Ja żyłem tylko nadzieją, że pani da się ubłagać.
— Panie Gustawie, czym kiedykolwiek łudziła pana? Wdzięczną panu jestem za uczucie, wiem, że nawet wbrew woli swej matki, bywał pan u nas i stawał w mojej obronie przed ludzką obmową. Dziękuję panu, ale poza życzliwością i przyjaźnią nic panu dać nie mogę i oszukiwać pana nie będę. Byłabym złą żoną — nie mówmy już o tej kwestji.
— Bo pani mnie ani trochę nie kocha — stęknął.
— Gorzej — bo kocham innego! I wyznaję to panu dzisiaj — aby się pan nie łudził, że się dam namówić, przekonać.
Owerło popatrzył na nią zdumiony, przerażony — a potem się roześmiał.
— Albo to prawda! Pani tak umyślnie mówi — żeby się odemnie odczepić! — rzekł tryumfująco. — Ja wiem, kto u państwa bywał — to jabym już i wiedział, kim pani zajęta. Chybaż nie Dmuchowski. Niech pani nie żartuje. Pani ma mnie za głupca — ale ja na wszystko uważam, takem sobie zaprzysiągł, że taki panią zdobędę. Ja wiem, że pani nikogo nie kocha, na nikogo nie patrzy, o nikogo nie dba. Myśli pani, że mnie nie ciągną do innych — oho — mama mnie pędza do Wyszyńskich i do Sterdyńskich a ja nic — z panią tobym żył i umierał — z panią tobym nawet...
— Mamy się nie bał! — podchwyciła ze śmiechem. Zbiła go tym śmiechem z tropu i przerwała zapał — popatrzał na nią urażony.
— Pani zawsze tak — mruknął.
— Zawsze!... Niech pan się niczego więcej nie spodziewa — bo ja właśnie matki pana bardzo się boję. Zresztą, jeśli ona Wyszyńską wybrała, to się zupełnie z nią zgadzam. Panna Julja wymarzona dla niej synowa, a dla pana żona. Na serjo, dobrze wam będzie ze sobą.
— Żegnam panią — ukłonił się Owerło i zawrócił, już obrażony śmiertelnie.
Nawet się nie obejrzała, ani zwolniła kroku. Szła dalej, borykając się z wichurą, myślą bardzo daleka.