<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Czahary
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1927
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów — Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III

Dwudziestego kwietnia, dzień ten Zośka zapamiętała na całe życie — na salce u Bajkowskiej zjawił się Motold. Okienko było szeroko otwarte na słoneczny, wiosenny świat i dzień był bardzo ciepły. Zwykle lodowata twarz Motolda była także jakby roztopiona wewnętrznem zadowoleniem. Wszedł, do witającej go dziewczyny rzekł z uśmiechem:
— Z dobrą wieścią przychodzę — i nawet wcześniej niż obiecałem. Będzie pani miała Czahary, a Wacław Ługi. Wczoraj podpisali dział.
Nic nie odpowiedziała, tak ją wrażenie zdławiło, ale miała w twarzy taki blask, jak to radosne słońce wiosenne. Dopiero wyjąkała po chwili:
— Jakim cudem? Wczoraj słyszałam, że się tak strasznie odgrażali, że trzy lata będą ciągnąć.
— Podobno roznosili różne groźby. Ja nic nie słyszałem. Posiedzenie zapowiadało się burzliwie, zwlokłem je umyślnie do wieczora, bo wiedziałem, że lichwiarze — jak ogary zwierzynę zmęczą. Jakoż zmęczeni byli — gotowi do ustępstw; wtedy ja zapowiedziałem, że działu przeprowadzić nie można bez ocenienia na gruncie i zaprosiłem Sterdyńskiego do szczegółowego obejścia całego obszaru, jeśli nie zgodzą się na żądania moich klientów. Mniejsza zresztą o szczegóły dyskusji, ale w rezultacie projekt działu podpisali. Formalności zajmą czas dłuższy, ale może pani już dziś Czahary uważać za własne. Tylko niech mi pani nie dziękuje — na zakończenie powiem mniej pomyślny szczegół, za który mi pani wdzięczną może nie będzie. Skwitowałem ich z części pani w ruchomościach, a w zamian nie będzie miała pani żadnych kosztów stemplowych i prawnych. Nadużyłem zaufania — co?
— Za wszystko dziękuję panu. Radam nie mieć z nimi żadnych rachunków.
— Ale ciężej będzie pani zagospodarować się.
Ruszyła tylko ramionami.
— Co mi tam! Zresztą jeśli pan tak zdecydował — to już dobrze. I naprawdę — Czahary moje — mogę tam jechać już i osiąść?
— Może pani. Ale podobno tam żadnego domu niema, tylko chata przy młynie, w której żyd, dzierżawca mieszka. I pani nie ma żadnych funduszów.
— Bogatszam zawsze od tych, którzy mają długi — rzuciła bez namysłu i nagle poczerwieniała, umilkła i spojrzała w okno, żeby nie widzieć zmiany na jego twarzy, która stała się w jednej chwili zakrzepłą i martwą.
Sięgnął do portfelu, który był z sobą przyniósł i zaczął wyszukiwać odnośny dokument, mówiąc już oficjalnym tonem:
— Żałuję jednakże, żeśmy nie szacowali na gruncie, bo mi się zdaje, że część Karola jest dużo więcej warta — ale ponieważ pani żądała tego tylko, a oni się zgodzili, nie obstawałem przy swojem. Kopję działu pani zostawiam, resztę dokumentów zatrzymam do ukończenia formalności. A teraz nie będę pani czasu zajmował, bo czuję, że pani zaraz pojedzie na te swoje Czahary choć popatrzeć.
Próbował się uśmiechnąć, ale ona spojrzała nań poważnie, głęboko i rzekła:
— Chciałam, ale w tej chwili nie potrafię się radować. Pojadę, ale z gorzką myślą i zła na siebie.
Nic nie odrzekł, zamknął portfel i wziął za kapelusz. Zamienili milczący uścisk dłoni, wyszedł, ona stanęła w oknie, widziała, jak mijał dom, zgarbiony, idąc krokiem zmęczonym i powolnym. Już znikł za rogiem, patrzała jeszcze z brwią ściągniętą i z niesmakiem w rysach. Potem się żachnęła, przetarła oczy i czoło i zaczęła się ubierać do wyjścia, a słysząc czyjeś kroki na schodach, hasło wizyty Emilki, wyszła sama.
— Pani wychodzi — zapiszczała uczennica.
— Proszę o urlop na dzisiaj... mam interes.
— A wiem, był pan Motold. Mama taka ciekawa, czy pani przecie coś wygra, bo wczoraj mówili u nas panowie, że pani nic nie wskóra.
— Może być — odparła Zośka lakonicznie.
— Oj, nie dobre były wieści, już widzę to po pani. Bardzo nam przykro, bo żeby pani wygrała i osiadła w majątku, to byśmy do pani jeździły na majówkę co roku. Ale z mężczyznami trudno kobiecie wojować.
Westchnęła, pokiwała smutno głową, a Zośka, nie słuchając dalej, wybiegła na ulicę, dążąc ku rzecznej przystani.
Lody spłynęły, wody wezbrane były, czarne, spienione i jak morze pokrywały cały ten niski kraj łąk, bagien i tysiącznych strumieni. Na przystani pełno było łodzi chłopskich i ludu, przybyłego na targ z rybą, rohożą, drzewem, trzciną, sianem, rożnem dobrem tego wodnego kraju.
Zgiełk tam panował i tłum się kłębił.
Zośka odważnie weszła w to szare mrowie i oglądała się, szukając znajomych chłopów. Wiedziała, gdzie jest punkt zborny Worończan i zaraz też oni ją dostrzegli i zaczęli dobrodusznie pozdrawiać i zagadywać:
— Oj, a gdzie też tam paniuńcia przepadła! Szmat czasu nie widzieli. I zbielała i zasumowała. Czy to może być, że już panusi w Woronnem na wiek nie będzie?
Obstąpili ją i jęli rozpowiadać zaraz swoje sprawy.
— U Makara żonka pomarła, u Semenichy kobyła się utopiła. Imana złapali, jak siano kradł i panicz go na sąd podał. Hanka zamąż poszła. Kowal się spalił.
A wreszcie, któryś szeptem, oglądając się, rzekł:
— Wie, panusia, Kasjan z ostrogu wrócił.
Baby zaczęły głowami trząść, ręce rozkładać i jedna przed drugą opowiadać:
— Wrócił, a jakże. Już na Wielkanoc kiełbasy pokradł u Prokopów, jaja i sery u Bejły, i podkopał się u żyda do lochu, gdzie wódka była. Ale, wrócił, już nikt nocy niema spokojnej, a Semen, co go za tego wieprza do ostrogu wpędził, to ino czeka codzień śmierci, czy ognia. Będzie w Woronnem nowina — poginiemy wszyscy.
Tu nagle umilkli i spojrzeli z podełba na drzwi najbliższego przystani szynku i zaczęli się nieznacznie do czółen swych rozchodzić. Spojrzała za nimi i Zośka.
Na ganku szynkowni stał chłop w kożuchu obdartym, w czapce zsuniętej na tył głowy, rudy ogromny, chudy, żylasty. Stał, po tłumie spoglądał, ćmił papierosa i uśmiechał się. Musiał gdzieś po całonocnej hulance spać w żydowskim alkierzu i dopiero się przecknął.
— Jak się macie, Woronczanie, swojaki! — krzyknął.
Nikt mu nie odpowiedział, ten i ów splunął nieznacznie, tylko Zosia odparła swobodnie:
— Jak się masz, Kasjan!
Chłop ją poznał, wypluł papierosa i błysnęły do niej w śmiechu wilcze zęby.
— Rad się starać i służyć! — odparł, przykładając do czapki rękę po żołniersku.
Ona zagabnęła znajomego gospodarza, który wybierał z łódki wodę — i szykował się do odwrotu.
— Zawieź mnie do Czaharów, Maksymie!
— Do młyna? — zdziwił się i w kudły się podrapał. — To szmat drogi — zanocować będzie trzeba. Ja sam nie zdużam — trzeba drugiego. Słysz, Semen — zawieź panienkę do Czaharów. Twoja czajka lżejsza!
— Ale, kiedy baba chce garnki kupować — my we dwoje przyjechali.
— To może ty, Iwanie? — zagabnęła Zośka drugiego.
— Z duszy rad — panusiu, ale u mnie pławice na jednego tylko. Tu z Ługów są ludzie — im po drodze.
— Temu po drodze, kogo panienka pierwszego zawoła. Rozumiecie, bydło! Poszli — puszczajcie mnie! — rozległ się donośny głos Kasjana.
Rozepchał ich — po łodziach spojrzał i zwrócił się do Maksyma.
— Twoja czajka najsprawniejsza. Nu, wylał wodę — to idź po siano — wyściel i drugie wiosło dostań. A żywo — żebym nie czekał.
— Ja nie zdużam, jak Boga kocham i siana skąd wezmę — i wiosło kto mi da.
— Jak mówisz? — huknął Kasjan. — Ot widzisz siano u Łasickich — idź — przynieś — a wiosło już mam.
Sięgnął w pierwszą łódkę — wziął leżące wiosło, spróbował — rzucił — spróbował parę innych — wreszcie wybrał sobie najdogodniejsze i wrócił.
Właściciel nie bronił, tylko spytał pokornie:
— Całkiem zabierasz, czy odniesiesz?
— Zobaczę — rzucił niedbale, a podnosząc głos, huknął w stronę łodzi z sianem:
— Hej — wy tam Łasiczanie — dajcie tu dla mnie siana wiązkę, żywo przynieście!
Po chwili chłopak siano przyniósł. Kasjan dał mu papierosa, potem łódkę wysłał, Zośkę wprowadził i w garście splunąwszy, do wiosła się wziął.
— Idź naprzód, ruro! — warknął do Maksyma — możesz sobie legnąć, ja sam doprowadzę i dopcham!
Jednym naciskiem potężnych ramion odepchnął łódź na środek rzeki, po rozlanem tem morzu spojrzał, zorjentował się i rzekł:
— Na Łasick pojedziem?
— Straszno. Przy młynisku kra się zbiła — rzekł Maksym.
— To przejedziem przez gardło. Nie twój kłopot.
— A już najgorsze, że ja chleba z domu nie wziął, a będzie trzeba nocować.
— Ot bieda. Ja bywam tydzień bez chleba, a setkę was zaduszę, jak robaków. Jak zgłodniejesz, to mocy nabierzesz. A skąd tobie wiadomo, że będziesz nocować, może nocą będziemy wracać. Będzie jak panienki wola.
— Chyba zanocujemy — rzekła Zośka. — Jest tam chata przy młynie — a jeść dostaniemy u żyda. Kawał drogi, a mnie tam trzeba obejrzeć cały folwark — bo to mój teraz. Wiesz Kasjanie, że ojciec umarł.
— Słyszał ja i szkodował. To panience dali z ojcowizny Czahary — już na wydział, na majątek?
— Tak, a paniczowi Wacławowi Ługi.
— To wrócił panicz Wacław?
— Nie — ja jemu uprawiać będę Ługi.
— Aha. Panienka potrafi — niema strachu. Dobry tam młynek — ja go nieraz mijał, na drzewie flisakując. Tak lekko się obraca, jak Ostapowa Marysia w tańcu. A gdzież tam panienka żyć będzie? Chyba w Ługach?
— Tam dzierżawca jeszcze dwa lata siedzieć ma. Nie wiem, gdzie osiądę. Do zimy trzeba chatę sklecić.
— Nie bieda! — wtrącił Maksym. — Byle grosze — dom będzie. Gotowe sprzedają żydy po lasach, a i drzewa pod młynem idą płyty setne. Ja sam panience budynek postawię, jaki lubo! To już z panienki ręki będą trawy rozdawać. — Nie żyd? A on gadał, że z góry już za ten rok paniczowi Karolowi zapłacił.
— Tak mówił? — zastanowiła się i zmarszczyła brwi, przeczuwając nową sprawę z rodziną.
Potem ruszyła ramionami i dodała:
— Zobaczymy.
— Poczujem! — mruknął Kasjan. — Panience trzeba zaraz Czaharów — to żyd ustąpi. Pamięta panienka starą lodownię w chmielach — za gorzelnią w Woronnem?
Uśmiechnęła się, a on się też zaśmiał cicho, chytrze, drapieżnie, pokazując z za warg dwa rzędy drobnych, ostrych zębów w grymasie tygrysa.
— Udało się — zuchwale podniósł głowę i oparł się potężniej na wiośle, aż łódź skoczyła, jak żywa.
I zaczął gwizdać, patrząc po czarnej, zburzonej toni.
Spojrzała po nim, myśląc, że słusznie chłopi dali mu przydomek »Wilkodawa«. Miał w sobie bezczelność, zuchwalstwo, chytrość i siłę zwierza młodego, silnego, pewnego zdobyczy. Głowa mała na potężnych barkach, oczy wsunięte pod czoło, małe, połyskliwe, zielonawe, szczęki potężne, nos cienki o ruchliwych, jakby węszących nozdrzach, usta wąskie, rudawy zarost nikły, po twarzy parę blizn białych od bójek, lewe pół ucha oddarte, wiek nieokreślony od trzydziestu do czterdziestu lat.
Kasjan pochodził z Woronnego, ale grasował po całej okolicy, roznosząc wszędzie postrach. Zbójem był i rabusiem, awanturnikiem, pijakiem i hulaką z fachu i powołania. Nikt nie pamiętał, aby pracował kiedykolwiek na roli, aby gospodarzył. Na jego ziemi siedział brat z rodziną. Kasjan się wałęsał od wyrostka. Z początku sługiwał po dworach, ale nigdy długo, czasem szedł z flisami, najmował się do ziemnych robót, lub do leśnych wyrębów.
Lubił być w gromadzie i rej wodził, gdy mu przyszła fantazja, szedł w ogień i wodę, dokonywał szalonych sztuk siły i odwagi, ze śmiercią lubił się zmagać, lub się z nią drażnić.
O pieniądz nie dbał — grosza nie uchował; rabował, kradł, bił, oszukiwał, kłamał — przez zamiłowanie awantury i złośliwą uciechę spłatania figla, zrobienia szkody. Rzecz cudza — o ile nie strzeżona — była dlań niełakomą, choćby to był wór złota, ale byle szmata, o której się dowiedział, że ktoś ją starannie chowa, nabierała dlań wartości drogocennej zdobyczy.
Ryzykował życie dla jednej gęsi u sknery baby, dla bułki na straganie chciwej żydówki, dla kawałka rzemienia u bogacza gospodarza, dla paczki zapałek u arendarza. Rzecz zdobytą często niszczył, ale gdy mu zdobycz odebrano, z zaciętością mu znowu odkradał, choćby po latach pozornego zapomnienia lub mścił się krwawo.
Czółno płynęło chyżo, bo prąd wiosenny silny był i droga, kędy okiem rzucić. Stary Maksym czasami protestował przeciw kierunkowi — wspominał wiry, rybne tamy, podwodne pale, mielizny. Kasjan niedbale parł prosto, jak strzelił — powtarzając zuchwale:
— Głupstwo! Namagaj i nie skamlaj. Ja prowadzę. Sądzono utopić się — to w misce barszczu się utopisz; sądzono dopłynąć — morze po kolana!
I tak sunęli jak czajki nad wodą.
Nareszcie ugrzęźli na jakiejś zalanej łące. Nie pomogło popychanie wiosłami, ani cofanie, czółno stanęło. Maksym lamentował. Zośka rozglądała się, kędy wyskoczyć, żeby ulżyć ciężaru i wskazywała Kasjanowi rosochatą wierzbę opodal.
— Żeby tam się dopchać.
Zbój popatrzał wokoło — dostrzegł ciemną smugę głębi w dali i zzuwszy buty wszedł do wody, miał jej po kolana, począł czółno popychać. Zalew był poryty w doły i wyrwy, chłop zapadał czasem po szyję, ale dopchał do prądu i wtedy zziajany, a siny z zimna napowrót do czółna wskoczył, popatrzał na rzekę wściekle i plunął w nią — nie wiedząc, jak wyrazić na nią swą złość.
— Choroba żydowska na ciebie! — warknął.
Zośka roześmiała się na tę bezsilną zemstę.
— Ależ z ciebie zuch, Kasjanie! Zimna woda?
— Zapaliła nogi ogniem, a teraz uchwycił ziąb. Ale to głupstwo. Tamtej zimy ja kąpiel miał na Małaszowem jeziorze. Żydy ciągnęli sieci, a to tam tonie straszne — niewody po tysiąc rubli. Ciągnęliśmy kołowrotami, aż raptem stanęło. Rybaki zmacali szostami czep na głębinie, ale jak odczepić! Stali, chodzili po lodzie, radzili, gadali, szturchali, haki puszczali, ani rusz — sieć ani drgnie. Mrozu było stopni ze dwadzieścia, przed samą kolendą. Znudził się ja i zmarzł — tak powiadam do żyda: Ty, parszywy nechryście, będziesz tu długo tak naród mroził, leź w płonkę, odczepiaj niewód, a nie chcesz, to mi daj dziesięć rubli i spirytusu, ile strzymam, to ja pójdę. Żyd w targ, co on odejmie rubla, to ja jednego podnoszę i tak wreszcie, jak doszedłem do piętnastu, to już się zgodził. Wypił ja szklankę spirytusu, rozebrał się do naga, wysmarował się sadłem i buch w płonkę.
— Hospody! — wykrzyknął Maksym.
— To wtedy zapiekło ogniem! — roześmiał się Kasjan. — Na sznurze mnie spuścili, namacałem kłodę, odczepiłem trochę i wyskoczyłem, ale na wietrze jeszcze gorzej, tak ja znowu pod lód — i już odmotałem na czysto.
— I nic ci nie było? — spytała Zośka.
— Jakto? Dał Juda 15 rubli i kwartę spirytusu wypiłem do wieczora. Trzy dni potem było zaco hulać z kompanją — tylko źle się skończyło, bo pomylili się, chcieli wybić okna w bożnicy, a wybili w policji, to i przeświątkowali w ostrogu. A widzi panienka, ot i Czaharski młyn tuż przed nami. Duchem zalecieli. Namagaj didu.
Dziad spojrzał wokoło, w dal ręką machnął.
— Dobra woda tej wiosny. Bacz — za parę godzin do Łasickaby dobiegli — a latem od pory do poryby się wlekli. Łasicki pan nigdy wodą nie płynie. Ot — Łasick to skarb. Ten pan to chyba w złocie chodzi. Pół świata do niego służy.
— To ty jego, didu, nigdy nie widział — zaśmiał się Kasjan.
— Z rodu nie widział — a ty?
— Hej, kogo ja nie widział. Ja nawet kitajów widział. Z Łasickim panem ja nawet gadał. My nawet mieli ze sobą okazję.
Zośka spojrzała na niedaleki młyn wodny na piaszczystej wydmie — a potem na szarzejący na horyzoncie las, a Kasjan opowiadał.
— Przeszłego roku starowiery u niego kopali kanały na błocie — ja zeszedł popatrzeć na robotę i zabawił u nich tydzień. Oni wódki nie piją — więc ja pił, żeby im oskomy napędzić, oni ni śpiewają, ni grają — to ja im grał na harmonji i pieśni co najpaskudniejsze śpiewał, żeby się wściekali. Taką zabawę z nich miał jak w tyatrze. Poszli na skargę do samego pana — powiadają — niechno on przyjedzie, to ciebie precz wygoni. Tak ja jeszcze lepiej osiadł — myślę — zobaczę, jak to mnie wygonią. Po lasach tam jagód aż czarno — zabrał się ja w łochacze, to śpię, to jem, to czekam. Aż tu słyszę — pan przyjechał. Chodzi na roboty, ogląda, mierzy — i ktoś go do mnie podmówił zajrzeć. Przychodzi — patrzę — żadna parada: niewieliczki, czarniawy, sutułowaty — trzy groszeby za niego nie dał. Pyta mnie: co ty tu robisz? Powiadam: co robić w jagodniku? Jagody jeść i na dziewki czatować. Nie rozgniewał się, możeby nawet zaśmiał, ale u niego widać z oczu, że śmiać się nie zduża. Powiada: Na co dokuczasz kopaczom — narzekają na ciebie, nie chcesz to co zarobić w letni czas? Chodź ze mną — dam ci robotę. Uparłem się i powiadam: Albo mi tu źle — nie pójdę — wypisałem sobie wagon cukru do jagód — jak go zjem — to może do pana się zgłoszę — mużyków do roboty nie brak. On popatrzał na mnie, myślę — kijem zdzieli — ludziom związać każe — będzie awantura. A on zapalił papierosa, na kępie usiadł — i począł też jagody rwać. Myślę — oj źle. Lach, co się nie śmieje, to chory, ale Lach, co mużykowi hardemu zęby nie wybije, to już całkiem nieżywy. Z takim nie wojować. Po chwili on mnie pyta: Żonatyś? — Ojej — ile razy mi która się spodoba — to moja. A pan żonaty? Nie — odparł — popatrzał po błocie — wstał — i odchodząc mówi: — Zostańże, kiedy ci tu dobrze i smakuje żyć i kiedy możesz nie robić. Jak wstąpisz do Łasicka, zgłoś się do mnie. W gościnę? — pytam. — A pan nie wie, że mojej gościnie nie radzi ludzie. Jak mi się coś u pana spodoba, to sobie wezmę i nie podziękuję. A on mówi: jak myślisz, że ja mam co więcej jak ty, to sobie bierz. — I poszedł.
— Co on — zbiesił się, tak gadać — rzekł Maksym.
— Durny ty, didu, jak on tak powiedział, to ja i zrozumiał — że u niego nic brać nie warto.
— Dlaczego? — spytała Zośka.
— Bo on o nic nie dba. Jego dumka gdzieindziej. Ja wtedy stamtąd zaraz poszedł precz. Tylkom starowierom jeden wieczór jeszcze prześpiewał, żeby na mojem zostało.
Czółno wpadło w gwałtowny prąd ku młynowi i budynek ten zwrócił na siebie uwagę chłopów. Maksym począł wyliczać, jakie wsie tam zboże mielą — ile może być miarek, ile żyd zarabia — jakie kamienie, kto młynarzem i coby to było, żeby płyty kiedy groblę rozbiły. Tak rozmawiając, dobili piaszczystej wydmy — wparli w nią łódź — o kroków kilkanaście od chaty — i Zośka wyskoczyła, prostując zdrętwiałe nogi i przeciągając ramiona. Dzień się miał ku schyłkowi, chłód i mgła szła z rzeki, młyn nie szedł dla zbyt wysokiej wody, ściągnięty był w zatokę, a gardzielą grobel waliła spieniona woda, grożąc zerwaniem tam. Kupa ludzi stało na grobli i rozhowory szły głośne, a wśród świt chłopów czerniał chałat żyda dzierżawcy.
Poszli i oni ku gromadzie i dopiero wtedy żyd poznał Zośkę i począł czapkować.
— Ach — same jasne panienkie — w takie pore! Gwałt — czy jaśnie panienkie do Łasicka?
— Nie — do was, Moszku, a raczej do Czaharów.
— Oj — tutaj bieda. Groble nie strzymają wody. Ja będę stratny na dużo rubli.
— Nie bój się. Nie stracisz. Już twoje panowanie skończone. Czahary panienczyne teraz — zaśmiał się Kasjan.
— Och, one moje nigdy nie były i nie będą. Ja nie obywatel, biedny żydek posesor. Ja tylko ten rok tu jeszcze przebieduję, bo ja za niego z góry zapłacił i kontrakt mam.
— Komuś zapłacił i kiedy? — spytała spokojnie Zośka.
— Nu, zaraz po Purymie — w mój termin — ja do Woronnego poszedł — i panicz Karol pieniądze wziął — na kontrakcie podpisał.
— A to nie wiecie, że stary pan umarł przed Nowym Rokiem? Że musicie mieć podpis wszystkich sukcesorów?
— Po co mi wiedzieć? Ja znam pański honor. Jak panicz Karol podpisał, to jego interes. Ja wiem, z jakiem ja delikatnem państwem handluję. Jaby na honor zwierzył sto tysiąców, nie pięćset rubli!
— Pokaż mi kontrakt i daj nam co jeść.
— I wódki — dopowiedział Kasjan.
— Skąd u mnie wódka?
— Mnie jedno skąd — byle była. Jak ja ją sam znajdę — to darmo wypiję i wszystkich ugoszczę.
Chłopi zaczęli się śmiać, a któryś rzekł:
— Ja tobie nawet pokażę, gdzie schowana.
Zośka poszła pierwsza do chaty, oglądając ciekawie osadę. Chata spora była i prawie nowa, przed trzema laty stawiana. Dotykała do niej obórka, a trochę opodal stała szopka na zboże i siano. Wszystko stało na wydmie, a poza tem leżał szmat uprawnej roli i rósł olszniak, obecnie wodą zalany. Za rzeką było sianożęcie porosłe łozą — i czerniały zrzadka rozrzucone dęby.
W chałupie panował brud i nieład żydowski — pełno było chłopstwa, drobiu, sprzętów koślawych — szyby nieobecne zastąpiono wiechami słomy i gałganami, ściany okopcone, pułap czarny — podłoga niewidzialna pod warstwą błota.
To była pierwsza izba, za nią był alkierz, skąd na widok osobliwego gościa wypełzło troje bachorów i żydówka. Moszko coś z nią pogargotał, zakrzątnęła się tedy około eleganckiego przyjęcia. — Spódnicą otarła jeden róg stołu i postawiła przed Zośką szabasową bułkę na fajansowym talerzu i śledzia.
Ale Zośce jeść się odechciało, wzięła z rąk Moszki kontrakt i zobaczyła czarno na białem, że żyd istotnie ratę dzierżawną z góry zapłacił — że mogła tedy upomnieć się u Karola o 500 rubli, ale do Czaharów przed upłynięciem roku prawa nie miała i osiąść w nich nie mogła — nawet w tej chałupie. Złożyła papier i czuła, że bezmierna gorycz i słabość ją ogarnia. Zamyśliła się tedy chwilę bezradnie.
Kasjan za nią do izby wszedł i zrazu zajęty był tylko sobą. Zaczął myszkować po kątach, zwiedził alkierz, sień, komorę, zajrzał do szafy i pieca, uczynił popłoch wśród kur, rozpędził bachory, wygnał chłopów i po chwili zdobył garnek krupniku, trzy bułki, butelkę wódki i pęk obwarzanków. Zasiadł wśród tego na ławie, opodal Zośki — i począł zajadać, jak wilk, rozglądając się i nadsłuchując.
Gdy głód zaspokoił, resztę zostawił Maksymowi — sam zapalił papierosa i zmrużywszy oczy, zdawał się drzemać, o ścianę oparty. Ale oczy jego widziały wszystko, ale uszy słyszały każde słowo, a mózg zbója i awanturnika kombinował.
— Macie rację, Moszku — rzekła spokojnie Zośka. — Zapłaciliście — Czahary do roku wasze. Odtąd zaś oznajmiam wam, żebyście nie płacili za nie w Woronnem. Należą teraz do mnie.
— Winszuje, jasne panienkie. Dobry kawałek grunt — tylko że w nim to tylko żydek wytrzyma — między takie sąsiady. Te chłopy z Ługów — a te flisaki — to czyste rozbójniki.
— Już wy, Moszku, lat dziesięć tu siedzicie.
— Co robić? Nasza taka żydowska natura, gdzie stracisz, tam odbieraj. Aj, co ja już tu potracił!
Chciał zacząć długą opowieść swych nieszczęść, gdy wtem młynarz przez drzwi huknął:
— Moszku — płyty!
Na tę groźbę rozbicia grobli, nadzieję targu od flisaków i okazję gadania i kłótni wyległo z izby, co żyło. Została tylko Zośka i Kasjan, który po chwili splunął — i rzekł:
— No, to i co będzie? Podaruje panienka ten rok żydowi?
— Chyba — odparła. — Zapłacił — ma prawo.
— A niedoczekanie! Jak zapłacił, to niech idzie po pieniądze do Woronnego. Ja jego jeszcze dziś do wieczora stąd wymiotę.
Uśmiechnęła się.
— Wiesz Kasjan, że ja wcale nie mam ochoty siedzieć z tobą w więzieniu za samowolę.
— Uh — ktoby tam siedział? A ja taki uparł się odsłużyć panience, za tamto — pamięta panienka. Jużby ja dawno zgnił, żeby nie wy! A tak i widzę, że panienkę krzywdzą i żeby do sądu pójść, toby żyd przegrał. Ale co sąd — nie rok wlec można i tyle wydać grosza, co i wygrawszy, przegrasz. Na to w głowie chytrość jest, żeby po swojemu obstać. Już niech panienka nie sumuje, będzie po naszemu!
— Et, Kasjan — rozboju ci nie dam robić, nie pozwalam. Pomyśl raczej, gdzieby zanocować, bo w każdym razie chciałabym objechać granice, obejrzeć wszystko — a tu w izbie trudno wytrzymać.
— Wiadomo. Już ja panience wyścielę wygodnie — a gdzieby, jak nie we młynie? Tam czysto. Tutejszego chłopa na jutro do łodzi dostanę — wszystko nam pokaże. A rozbój? Jak można przemysłem — to po co kułakiem? Czestne słowo daję, że Moszko sam ustąpi — do pustej chaty panienka zjedzie — panować. Aj — jak tam krzyczą — pewnie się pobili — pójdę — podrażnię.
Wyszedł, a Zośka mało zważając na te obietnice pijaka, rozmyślała, coby za radę dać.
Nie chciała nadużywać uprzejmości Motolda, więc postanowiła wpłynąć na Karola przez Spendowskiego, aby jej przynajmniej zwrócił pobrane nieprawnie 500 rubli za dzierżawę. Żeby miała te pieniądze, mogłaby skleić jaką taką chatynę, na swym gruncie i rok przeżyć suchym chlebem. Byle się ziemi uczepić, zejść ludziom z oczu, wynieść się z miasteczka, byle o niej zapomniano.
Powoli zdawało się jej, że byle Spendowski wiedział o sprawie — to już będzie pomyślnie załatwiona i, otrząsnąwszy się z chwilowego osłabienia, wyszła, by jeszcze się po swej osadzie rozejrzeć.
Nad rzeką zbili się chłopi — płyty szły długim sznurem — «Łasicka kolej» — jak ją któryś objaśnił — Motolda drzewo — dębina na pomostach sosnowych — przeprawione przez młynową gardziel — uczepiono w zatoce i flisacy wysiadali na brzeg — zabierali się do noclegu, bo «pasy» niektóre się porozłączały — należało «ładzić». Coraz gwarniej uczyniło się i coraz barwniej, bo rozpalono ognisko, ozwały się tony skrzypiec — raut chłopski zapowiadał się świetnie. Kasjan był w tłumie, już dokazywał po swojemu, bo go pojono i ugaszczano — nie tyle z serca, co ze strachu. Na najdalszy cypel lądu zaszła Zośka i w ostatnich łunach zachodu widziała olbrzymi kawał tego płaskiego kraju. Usiadła nad nurtem i roiła plany na życie dalsze i tak się tem zajęła, że zgasł zachód, sierp nowiu oświetlił rzekę, a ona wciąż siedziała, obojętna na chłód, wilgoć, głód i zmęczenie. Wtem Kasjan się ukazał, niosąc miskę pełną gorącego mleka i kromkę chleba. Nie bardzo był jeszcze pijany, ale już głos miał zmieniony.
— Ot kolacja panienki i we młynie posłano. Chłopa z Sydorów już na jutro, czut, świt zamówiłem, a Maksyma puściłem do domu. Niech panienka zje — to spać zaprowadzę, bo mnie czeka zabawa, że he! A zanim panienki nie ułożę — to nijak mi pić.
Roześmiała się.
— Tyś mnie nie na żarty w opiekę wziął. Może i na rządcę do Czahar się zgodzisz?
— Myśli panienka, nie potrafiłby! Ojoj! A coby to za komedja była! Jakby ja mużykami orał — a żydami bronował. A jakby u nas wszystkiego było w bród! Panienka się śmieje — ojoj — żeby ja zechciał pod dachem żyć — ale mnie duszno! Ale zawszeć ja w drużbie dla panienki będę.
Podczas gdy jadła, usiadł opodal i objąwszy rękami kolana prawił, podniecony wódką.
— Ja tylko ten czaharski młyn znał — a teraz jak się rozpytał i rozsłuchał, to węszę, że to kąt taki tajny i bezpieczny, że gdyby tu z dziesiątek chłopów zuchów zebrać — toby królować było można. Nikt tu nie dogoni — zakonu czytać nie będzie. A coś mi się zdaje, że ten Moszko, to nie z mąki żyje i chleba z niej nie piecze. Niechno się lepiej flisaki popiją, to ja reszty się dowiem.
Chłopa z Sydorów też za język pociągnę, jedna ta wioska tu na taki szmat kraju, a i to w wodzie i olszynie siedzi i oprócz Filipowa innego miasta nie widzieli. Bogaty naród, bo nic nie kupuje. Można się u nich pożywić. Podjadła panienka — no to chodźmy.
Ruszył przodem i zaprowadził ją do młyna. Tam już zniósł sporo siana na posłanie i, ulokowawszy ją — drzwi zamknął i znikł.
Zośkę czas jakiś trapiły szczury, hałas hulającej czeredy chłopskiej, potem ją do snu ukołysał monotonny szum rzeki i zapomniała swych trosk w kamiennym śnie zdrowej młodości.
— Panienko, jedziem! — zbudził ją chrypliwy, przepity głos przygodnego opiekuna.
Zerwała się. Słońce już jasno biło przez roztwarte drzwi, w których stał Kasjan, z podbitem okiem, z krwawą szramą przez nos, w bardziej jeszcze podartym kożuchu, ale jak zawsze z czapką na tyle głowy i zuchwalstwem w zaognionych od bezsenności i przepicia oczach.
Wyszła na boży świat, przeciągnęła się, rozejrzała. Pasy, flisaki już odpłynęli. Ślady ogniska, zdeptany piasek, okruchy jadła, trochę trzasek i słomy — tyle tylko po nich zostało. Żyd z robotnikami pracowali na grobli, a u brzegu była tylko jedna łódka, w której siedział chłop i jadł suszoną rybę, popijając te okopcone drzazgi wodą z rzeki.
— Jedźmy — śniadanie dla panienki mam! — rzekł Kasjan. — Z żydem niema co gadać! Niech mu się zdaje, że on tu pan.
Wsiedli do czółna i Zośka zagadnęła chłopa.
— Dobrze granice znasz?
— Ojoj! — była cała odpowiedź.
— Do południa opłyniesz?
— Ojoj!
— Jak ci imię?
— Imię?
— No, jak cię wołają?
— Naum.
— A żonkę masz? — spytała śmiejąc się, bo wyglądał na lat kilkanaście.
— Jest — odparł i splunął.
— Ożenili durnia — dopowiedział Kasjan. — Gadał mi jak było. Wdowę starą mu dali — ich było sześciu w chacie — więc bracia i ojciec w prystupy go wyparli. Rybacka chata i on rybak, to zna każdy kąt. Wokoło nas granicą obwiedzie.
Płynęli z falą więc szybko i chłop po chwili rzekł:
— To Mataszowa sianożęć.
Ale sianożęć była pod wodą — sterczały z niej tylko czuby łozy i olszyny.
— Nie bardzo ją Moszko czyści — mruknęła Zośka.
— A poco mu trzebić! Ma on dobrze i bez siana. To wasze Sydorce koszą? Na trzeciak?
— Na połowę. Atoe hat Semki!
— Płaci Moszce?
— Bodajże! Oni kompany. Ze Semką nikt się nie doprze ni do ryby ni do siana.
— To ten wasz starosta?
— Aha! — i chłop znowu splunął. Snąć jednakie miał wrażenie na wspomnienie żony i Semki.
Po kolei wymieniał nazwy uroczysk, granica wiła się fantastycznie z biegiem rzeczki, której koryto chłop znał i prowadził nią czółno, chociaż w obecnej porze wszystko było pod wodą. Zbliżyli się wreszcie do szarej wioski, uczepionej do piaszczystej wydmy i chłop mruknął:
— Nasze Sydory.
W wiosce ruch już panował. Spotkali parę łodzi z sieciami i stado bydła, które pasło się już po grzbiety w wodzie, ogryzając łozowe kotki i wyciągając snujący się po wodzie czarnogłów. Czółno przesuwało się bliziutko i widać było wilgotne nozdrza i łagodne oczy rogaczów. Zapach dymu szedł od wsi i słychać było stukot praczów, bab piorących świeżo wytkane płótna. Stało ich kilkanaście w wodzie i nagle z tej gromadki podniosło się wołanie:
— Naum, Naum!
Chłop nie przestał wiosłować, tylko odpowiedział uprzejmie:
— Nu, czego?
— Hospody! Biednyż ty! — zaśmiał się Kasjan, patrząc na wołającą kobietę.
— Kogo ty wieziesz? Gdzie? Do Filipowa? A gdzie mąka? — wrzeszczała przeraźliwym dyszkantem baba chuda, czarna, z głową okręconą brudną chustą.
— Młyn spuszczony — niema mąki — odparł chłop.
— Postójże. Kiedy wrócisz? A soli z Filipowa przywieź. Sieczkę trzeba rżnąć. Gdzie ciebie nosi licho. Starosta goni do grafskiej grobli. Wróć się!
— Aha, zaraz! — odkrzyknął Kasjan. — Napiecz babo na podwieczerz greczaników — przyjedziemy do ciebie w gości. Oddamy go tobie na noc — nie bój się.
Baba coś jeszcze krzyczała, ale jej jużnikt nie słuchał, a najmniej małżonek. Kasjan począł mu dogadywać, słuchał apatycznie, wreszcie splunął i mruknął: «Chworoba».
Za wsią rzeczka się zwęziła; oba brzegi porosłe były olszyną, łozą, gąszczem krzewów. Rozbiegała się w tysiące wolnych żył, tworzyła rybne tonie, zatoki, lesiste głębie. W jednem miejscu ujrzeli duże jakby jezioro — na niem resztki tamy i grobli.
— Stare młynisko. Na dziwo tu ryba bywa!
— Ot, by tu chatę postawić — rzekła Zośka, zachwycona ustroniem.
— A cóż — nawet i drzewo na chatę byłoby — odparł Kasjan. — A w Olchowej żyć nie można.
— Tu Semko ziemiankę gdzieści ma — rzekł chłop.
— Jakto — gdzieści? To jego!
— Nie. Ryb pilnuje. Nikogo nie dopuszcza.
— Gadają, że ziemianka jest, ale tam grzęzko — trzeba znać, gdzie stąpić. Tam już rzeki niema, ani sianożęci — taki krekot bez dna, a idzie to daleko — na kraj świata. Tam nikt nie chodzi. Niema poco, ani jak.
Minęli — zatoka zniknęła — znowu łozy, olchy, czarna toń, las coraz bardziej drobny — i znowu tylko sianożęci — znowu zakręt — grunt się podniósł i, co bardzo dziwne w tym dzikim i pustym kraju, ukazał się wśród drzew, na tle czarnego ostępu, domek w szwajcarskim stylu, parę budowli gospodarskich, wszystko porządnie płotem opasane.
— A to co? — zdziwił się nawet Kasjan.
— To grafska straż, Szafranka! — rzekł chłop jakoś uroczyście i z poszanowaniem.
«Grafem» nazywał hr. Motolda, który tytułu sam nigdy nie używał.
I aż się chłop rozgadał.
— To już dalej — het, het — grafski cały świat i woda i lasy i ziemia — gdzie spojrzysz, gdzie stąpisz. W Szafrance leśnik żyje, panowie wiosną na toki przyjeżdżają, a jesienią to cały nasz naród na obławy tam gonią. A lasu to tak pilnują — że i rózgi nie ukradniesz.
— A niedoczekanie ich — jeśli ja im nie ukradnę! A leśnik kto? Tutejszy?
— Nie, cudzy — Niemiec! Niewiadomo kiedy śpi i je — tak pilnuje. I trzech synów ma jak sumy wielkie, jak szczuki sprawne.
Oczy Kasjana pałały, zapatrzone w las i w leśniczówkę. Nozdrza już węszyły, błyskały w uśmiechu zęby. Aż się odwrócił i zaklął.
— Aj, zarazby próbował — ale co insze z początku.
— Nu, zwracaj, trzeba nam jeszcze skręcić na stare młynisko.
— Nie pojadę ja tam — rzekł chłop spokojnie, ale czuć było, że nie pojedzie.
— Durny ty, trus! Nie mówił ja tobie, że za memi plecami Semko cię nie pojmie. Jedź.
Chłop więcej słowa nie rzekł, skręcił łódź.
Płynęli. Te same mijali sianożęcie, łozy, olchowe gąszcza, tonie, zakąty — aż nagle wynurzyli się tuż koło Sydorów.
— Coś ty, zdurzał? A gdzież młynisko — huknął Kasjan. — Zawracaj, słyszysz?
Chłop skręcił trochę pod łozy, czegoś upatrywał, wreszcie powoli rzekł:
— Raz powiedział, raz pokazał — więcej nie będę!
I nagle zsunął się w wodę — wpadł w krzak łozy i przepadł. Gałęzie się zasunęły, rozległo się pluśnięcie, łódź się zachybotała — i tylko Zośka się roześmiała z miny Kasjana, a wreszcie i on śmiechem parsknął.
— Bacz i zakpiła ze mnie ta błotna gadzina. Nu, nic — wiem do woli. Naum, wróć się — nie będę cię musił.
Ale chłop nie dał znaku życia. A Zośka rzekła:
— Do wsi przybijem. Trzeba co zjeść.
Kasjan grzmotnął się pięścią w czoło.
— Czy ja zdurzał? A toć śniadanie panienki u mnie za pazuchą.
I wydobył w czystą szmatkę owinięty kawałek słoniny i chleba.
— Pewnieś ukradł. Nie chcę! — zaśmiała się.
— Dalibóg nie. Wiernik ze skarbówki mi dał. Jednakże do wsi zajedziem. Nie byłem tu nigdy. Trzeba naród poznać. Hospody, widziała panienka kiedy taki cud!
Spojrzała za jego ręką. Z piorących kobiet u brzegu została tylko jedna, ale istotnie mogła zwrócić uwagę. Olbrzymia, stosownie do wzrostu pleczysta, czerwona na twarzy, zwijała uprane płótno i gdy przybyli, ciężar ten kilkopudowy zapewne, zarzuciła sobie łatwo na ramię i rękę o biodro podparłszy, wpółnaga, wodą cała oblana, patrzała na czarno ubraną panią, zapewne też, jak na cudo.
— Ot, gdzie dziewki jak harmaty, czort pochował, ot, gdzie człowiek cudów się napatrzy — w takich podłych Sydorach, gdzie nawet karczmy niema!... — mówił, cmokając Kasjan i wnet zagaił rozmowę:
— Dziewczyna, postójno, pokaż, gdzie Naumowa chata.
— A Nauma gdzie wy podzieli? — odparła.
— Utopił się.
— Ale, to i kaczka się utopi — zaśmiała się. — Kto wy? Skąd?
— Toć nasza pani z Woronnego, a o mnie ty może słyszała? Kasjan!
— Nie słyszała. Nam do Woronnego nie droga.
— A ty czyja? Dużo was takich w chacie?
— Nie — ja jedna, Naumowa siostra, Likta.
— Wychowałaś się, jak stóg. Toć z ciebie skóryby na trzy krowy wystarczyło. Toć ciebie nie rękoma, a liną od promu chyba obejmować. Ot gładkaś — nu, nu!
Dziewczyna śmiała się, rada z pochwał i poszła naprzód, nie uginając się pod ciężarem, prosta, potężna, a Kasjan, idąc za nią, mówił do Zośki.
— Widzi panienka, jak stąpi, co za ślad. Taka musi ważyć siedm pudów. Ot, dziewki! Z rodu ja takiej nie widział. Toć w naszej gorzelni kufy takiej niema. Już ja z tych Sydorów nie wylezę chyba, aż nią się nacieszę.
Szli między chatami bezładnie rozrzuconemi nad wodą. Chłopi wychodzili na ulicę, porzucali roboty, gapili się na dziwo, na «panią». Stado dzieci biegło za nimi, cała wieś się poruszyła. Wreszcie dziewczyna otworzyła wrotka do jednej z zagród, zastukała w okienko.
— Hrypa... goście do was. Czy Naum doma?
— Niema — odparła baba, ukazując się w progu.
— Sława Bogu! — pozdrowiła wedle obyczaju Zośka. — Porzucił twój Naum nas na rzece. Odprowadziliśmy czółno i wstąpili zapłacić. Dajcie spocząć trochę.
— Proszę, panienki, proszę. A oto hycel! Czy on zdurzał, blekotu się najadł? Niechno on mi się na oczy pokaże! — wołała uprzejmie baba, wprowadzając gości do izby.
Chata była bez komina, czarna, ale przestronna i widocznie zamożna. Zośka znała obyczaje, umiała mowę, bywała często po chatach. Usiadła pod oknem u stołu, a wtem Kasjan zaśmiał się.
— Aj, jak ty babo łgać umiesz! A toć postoły Nauma już się suszą, a on pewnie w komorze schowany.
— Dalibóg nie! A mnie poco łgać?
— Ze strachu przed Semką — głupie wy. A nie wiecie, że jak ja rzekł, że jemu koniec będzie — to i będzie!
— Cyt’, cyt’ — szepnęła baba. — Toć jego chata obok naszej. Uchowaj Boże, posłyszy!
— Nie posłyszy, już więcej nic nie powiem, ale niech Naum się nie chowa. My tu z panienką przyjechali wszystko poznać i rozsłuchać, bo panienka teraz tu nad wami panować będzie, dwór postawi, gospodarować zacznie.
— Może to być? A Moszko?
— Na lichy koniec mu idzie, ja mówię. Ty wiesz kto ja.
— Wiem — trochę słyszała od ludzi, trochę Naum gadał.
— Aha, gadał, no to niechże się nie chowa. A jeść nam co dacie mołodyco?
Musiał już dawno nikt tego wyrazu jej nie mówić, bo baba rozpromieniła się, zakrzątała i wnet znosić jęła, wedle swego pojęcia najlepsze specjały. Po chwili też, milczkiem, wsunął się Naum, za nim kilka bab, sąsiadek, ciekawych a smutnych, potem dwóch czy trzech chłopów niby za interesem. Zrazu nieśmiało patrzali tylko na Zośkę, wreszcie zjawił się jeden, co w Woronnem był — i ją znał, więc przywitał, pokornie w rękę pocałował, a nakoniec zachęceni jej pytaniem, zaczęli rozmawiać. W głowach im się nie mieściło, żeby zamiast żyda, mogli zależeć i służyć innemu panu. Lud był to dziki, ale dobry, spokojny, łagodny — rybacy wszyscy, żyjący z rzeki i bydła. Zboża siali nie wiele — kosili łąki, hodowali byki, resztę czasu spędzając na wodzie z sieciami. Wiosczyna miała chat dwadzieścia — «dusz» było około stu. Po chwili oswoili się z panienką, mówiła ich językiem i bardzo składnie, pytała o żywotne kwestje ich bytu, więc poczęli śmiało opowiadać, a ona notowała sobie wszystko w pamięci: ilość stogów siana, cenę zajmisk, odrobki, prawa rybnych połowów, warunki trzebienia łozy i wyrachowała, że Moszko, płacąc pięćset rubli dzierżawy, brał trzy razy tyle, nie licząc dochodu z młyna.
Zrozumiała też, że masę tę poczciwą i dobroduszną, żyd, jak chciał wyzyskiwał — a trzymał ją zaś w grozie i poddaństwie starosta Semko.
Podczas tej całej rozmowy, Kasjan też nie próżnował. Z wielką misą jadła wyniósł się do sieni, otoczyli go wnet chłopi i tem śmielej szły rozhowory. Znalazła się w kieszeni zbója flaszka wódki i zapas tytoniu. Traktował, przepijali znajomość i po godzinie, wiedział już dzieje i stosunki każdej chaty. Dowiedział się też, że Likta «hańbowała» swatom, wybijała zalotnikom zęby, bo kroiła na bogacza Daniła, Semkowego jedynaka. Wogóle, o ile starsi biernie się poddawali władzy starosty, o tyle młodzież radaby się zbuntowała — ale «trusy» byli i ojcowie ich mocno trzymali. Sykali ale przez zęby, odgrażali się, ale oglądając trwożnie, czy kto nie podsłuchuje.
Kasjan jadł, wódką traktował, tytoniu nie żałował, a dusza mu się radowała, po twarzy latały śmiechy, oczy nabierały kocich, zielonych błysków. Czuł w powietrzu awanturę, wilczą wyprawę po zdobycz, nowe pole dla swego zbójnictwa, zaloty z dziewką, jak harmata, co «wybija zęby« i już mu pilno było panienkę odwieźć — i tu wrócić swobodnie, samemu używać po swojemu — do krwi, do śmierci!
Nagle chłopi umilkli, obejrzeli się, zamienili ze sobą porozumiewawcze spojrzenia. Do sieni wszedł człek nieokreślonego wieku, kulawy, kołtunowaty, o twarzy idjoty, w łachmany ubrany.
Wszedł, słowa nie rzekł, zezem po ludziach spojrzał i cofnął się za próg — na przyzbę.
— Kto to, znachor? — spytał Kasjan.
— Nie — toć Semków brat starszy — niemowa. Tak żyje — trochę żebrze, po świecie chodzi — nic nie robi, kaleka — i rozumu niespełna. Z chaty go dawno wygnali. Dawniej im bydło pasał — ale potem i tego nie zechciał.
— Bo mocy niema — ktoś rzekł.
— Oho — ma on i moc i chytrość, tylko przytajoną — drugi mruknął. — Taki co nie gada, lepiej słucha i pamięta.
Kasjan wstał.
— Trzeba nam jechać! — rzekł. — Dajcie, chłopcy, sprawną czajkę — odwieziemy panienkę!
Amatorów było wielu. Wybrał najtęższego, i po chwili, przeprowadzeni przez całą ludność wsi, zeszli nad rzekę. Wyprzedzali się ludziska z usługą — wysłano czółno sianem i kożuchami, a na pożegnanie Naumowa, odmówiwszy stanowczo przyjęcia pieniędzy za męża fatygę i swoją gościnność, ofiarowała Zośce parę suszonych jaziów.
Dawano sternikowi tysiąc rad, co do drogi, bo Kasjan nie chciał pod młynem płynąć, żydowi się na oczy narzucać, więc zdecydowano wreszcie, że przecisną się na Szczebry — przez huty — i z tem czółno ruszyło.
— Ostańcie szczęśliwie! — pożegnała Zośka.
— Z Bogiem jedźcie — do zobaczenia — odkrzyknęła gromada i stali jeszcze, nawołując do sternika, aż czółno zabiegło za olchy i Sydory znikły.
— Będziem tu żyć panienko! — rzekł Kasjan ochoczo, zsuwając czapkę na tył głowy.
— Choć nie zaraz, a będziemy — potwierdziła.
— To panienka myśli czekać do roku?
— Nie wiem, popróbuję pierwej — ale chyba nic z tego nie będzie. Rok nie wiek — doczekam się.
— Aj, panienka młoda, a gada jak stara! Stary jak trzeba podważyć, za kołkiem się ogląda — a młody na kułak rachuje! A już panience poprzysięgnę — tu się zatrzymał i spytał chłopa: to jakie uroczysko?
— Szczebry właśnie. Sianożęć — tam dalej het!
— No to ja poprzysięgnę — że panienczyne stogi tej jesieni na tych Szczebrach będą stały. I ot — mój kułak to zrobi!
Tu się zaśmiał i począł gwizdać.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.