Dziewice nocy albo anioły rodziny/Część czwarta/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziewice nocy albo anioły rodziny |
Wydawca | J. Breslauer |
Data wyd. | 1853 |
Druk | Drukarnia J. Kaczanowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Belles-de-nuit ou Les Anges de la famille |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Bywają ludzie ekscentryczni i mocni, którzy mają upodobanie w wykonywaniu dzieł nadzwyczajnych i narażają się dobrowolnie, bez celu, na bezpożyteczne wysilenia bohaterskie. Dajcie tym herkulesom świat do podniesienia, będą próbować, i być może iż im się powiedzie. Rzućcie ich na łono pospolitego życia, będą drzemać pogrążeni w leniwéj gnuśności, nieodłącznej towarzyszki męztwa, które czuje moc swoją, ale nie upatruje przedsięwzięć godnych siebie.
Lecz niech się wydarzy sposobność, lub tylko cień sposobności, wtedy natężą muskuły ciała albo sprężyny duszy. Ujrzemy ich spieszących do natarcia lub stojących niewzruszenie przy obronie, jak te olbrzymie skały, które proch wysadza cząstkowo, lecz nie może ich wstrząsnąć w całości.
Montalt był obdarzony sercem mocném i popędliwém, które się daje odurzyć przez bezczynność ze zniechęcenia wynikającą. Nie miał żadnéj dążności w życiu. Jeżeli się czasami przebudzał, to dla tego, ażeby zużył siłę swoją w bezpożytecznéj walce.
Odbył najuciążliwszą potyczkę, na jaką się kiedykolwiek mógł narazić. Przez kilka godzin, przyniewalał się do obojętności i uśmiechu, gdy ogień piekielny wrzał w jego sercu....
Lecz po cóż to olbrzymie wysilenie? Byłże to zakład trzymany przeciw samemu sobie? I jakaż to była przyczyna tego cierpienia? Czyliż miał nadzieję uzasadnioną wynagrodzić sobie katusze, jakich doznawał słuchając opowiadania Roberta?
Na to zapytanie, bezwąpienia nie mógłby sam sobie odpowiedziéć, gdyż w umyśle jego mieszała się niepewność z powątpiewaniem.
Pomimo tego, przypuszczając nawet znaczny udział dziwacznéj dążności o któréj nadmieniliśmy, musiało się coś rzeczywistego mieścić za tą pracowitą i przesadną walką.
Cierpienie przynajmniéj było prawdziwe, bo dostatecznym było spojrzeć na zmienione rysy. Montalta, ażeby się w tém utwierdzić; a nadto, jego skrwawiona ręka czyliż nie dowodziła tego?
Bywają nadzwyczajne podobieństwa, stosunki nasuwające dotykalne wspomnienia, rażące umysł niespodzianie i które wskrzeszają udręczenia drzemiące od lat wielu...
Montalt pędząc życie wśród ciągłych sofizmóm, wyrzekając się wszystkiego co mu było drogiém, wynosząc wszystko czém pogardzał; Montalt zapalczywy prześladowca cnoty, niewinności, honoru i miłości, musiał mieć jątrzącą ranę w sercu.
Filozofja którą sobie utworzył, nie była dla niego właściwą. Zimny sceptycyzm kalał usta jego, które zdawały się przemawiać językiem szlachetności i bohaterstwa. Albo sam siebie odurzał, lub też powodowany był zemstą zawiedzionych nadziei. Wszystko w nim okazywało człowieka uległego gwałtownemu przewrotowi, w skutku którego posunął się do ostateczności. Musiał on kiedyś namiętnie uwielbiać to, czém obecnie pogardzał.
Przeszłość jego można było odgadnąć zgłębiwszy jego nienawiść: jak naprzykład pomiędzy innemi nienawiść do Bretanii, która wydawała się śmieszną i być może w tém jedném można było upatrzyć źródło zajęcia, jakie przywiązywał do opowiadania Roberta. Mówimy być może, gdyż rozważając wyjątkowe charaktery, należy się wystrzegać twierdzeń stanowczych, bo jeżeli Montalt miał tajemnicę, to jéj nikomu nie powierzył.
Od kwadransa jak bal opuścił, pozostawa niejako w odrętwieniu. Oparłszy głowę o poduszki sofy, z opuszczonemi rękami, wydawał się pogrążonym w rozpaczliwém obłędzie; lecz po kilku chwilach ocknął się, opierając rękę na czole zroszoném zimnym potém.
— Nie... — poszepnął — nie będę mieć litości... chcę się uśmiechać... uśmiechać jak przed chwilą... choćby mi serce pękło, na wspomnienie o ich niedoli... jeżeli ręka Boga... jeżeli jest Bóg tylko... cięży nad niemi... niech cierpię... niech ginę! — i zakrył twarz rękami.
— Oh! — rzekł łkając — przecież ich nienawidzę od lat tylu... tém lepiéj, tém lepiéj... jeżeli przypadek pomści! się za mnie...
Powstawszy nagle, przechadzał się szerokiemi krokami.
— A przytém — dodał odsłaniajęc włosy które się zlepiały na jego wilgotném czole — cóż mnie to obchodzi... czyliż ich znam?... mamże oszaleć dla tego, że kilku łotrów ograbiło szlachetkę Bretońskiego?...
Uśmiechnęł się z przymusem i szyderczo:
— Na honor! cierpiałem jakby mi o co chodziło... piłem może zbyt wiele.,, miałżebym tracić moc głowy starzejąc się... wolę raczéj wierzyć, że moje nerwy były wzburzone... i że po prostu byłem w gorączce słuchając tego nikczemnego hultaja, opowiadającego podstępy przeciw kobiecie wymierzone... Na Boga! — przerwał powściągając wybuch głosu — zdaje mi się, żebym sobie był ulżył, gdybym go zgniótł pod mojemi stopami jak jaszczurkę...
Zatrzymawszy się, uśmiechnął się gorzko.
— I dla czegóżbym tak miał postąpić? — mówił jakby odpowiadając sobie — cóż mnie zawinił ten człowiek? Czyliż mam prawo karać go za to, że truł i mordował?... Jest że to zbrodnią pokonać w oszukaństwie kobietę chytrą i podłą... raz jeszcze pytam się? co mnie to wszystko obchodzi?... Dla czego moja głowa pała?... dla czego serce rozdziera się w piersiach?...
Wzrok jego był obłąkany. Znów się rzucił na sofę.
— Mój Boże! — odezwał się po niejakiéj chwili, w czasie któréj jego fizjonomja zmieniając się stopniowo, wyrażała pogodne i melancholijne zadumanie — biedna Bretanjo!.. biedny kościółku, w którym wierni modlili się z głębi serca... biedne dziécię, które kochało być może i opuszczone zostało dla cienia szalonego bohaterstwa... ileż wspomnień błogich i miłych... wszystko inne czyliż nie było snem nużącym... cóż nastąpiło po tych latach szczęśliwych... dwadzieścia lat gorączkowych trudów, wśród powziętych przedsięwzięć dla odurzenia siebie i wygładzenia z serca pamiątek... pośród igrzyska okropnych bojów... pozyskałem złoto bez szczęścia... słowem, jest to życie stracone?..
Spuścił głowę na piersi.
— A tam tyle szczęścia... — poszepnęł — czyi iż tamten nie miał słuszności, gdy postanowił strzedz skarbu swego?... mój Boże, mój Boże!... czyliż wiem gdzie moje myśli błądzą... gdyby to było prawdę... gdyby moje cierpienia oddziaływały w jéj sercu?... na moje skargi odpowiedziało milczenie... lecz czyliż moje skargi doszły jéj uszu... Oh! historja tego człowieka!... Czyliż nie ukrywano przed nią mojéj tęsknoty i żalu?...
Ręka jego sięgnęła za piersi i wydobył pudełko sandałowe, którego pokrywa wysadzona była dyamentami, a przypatrując mu się przez chwilę w milczeniu, oczy jego zrosiły się łzami. Lecz gdy go już miał otworzyć, zmarszczył brwi i schował na powrót z poruszeniem gniewu.
Szaleństwo... szaleństwo!... — zawołał — cóż pozostaje po śnie... jestem Berry-Monlalt, człowiek pozbawiony nadziei i nie doznający żalu... przeszłość moją pokryłem zasłoną...
jestem sam i jestem silny...
Zatrzymawszy się przed lustrem, przejrzał się, a lustro odbiło dumne wyzwanie, malujące się na jego twarzy.
Zadzwonił. — Seid ukazał się we drzwiach sypialnego pokoju.
— Daj mi opjum — rzekł Montalt — i rozbierz mnie.
Od dawna nabob przywykł do zażywania tego narkotyku dla przywołania snu, który go opuścił.
Gdy Seid przygotowywał napój, zastukano do drzwi wchodowych, które Montalt kazał otworzyć.
Był to pan Smith w czarnym fraku.
Montalt trzymał szklankę w ręku.
— Wybacz mi mylordzie — rzekł pan Smith, którego lekkie obowiązki nie pozbawiły zachowania przy każdéj sposobności powagi purytańskiéj.
— Wasza wysokość wydawała się téj nocy zajętą tak waźną czynnością, że nie ośmieliłem się być natrętnym... a jednakże miałem dobrą wiadomość....
— Cóż takiego? — zapytał Montalt napiwszy się nieco.
— Nasze dwie nieprzezwyciężone istoty, nakoniec obrały postanowienie — odpowiedział pan Smith.
— Ah! — rzekł Montalt — Stefan i Roger.
— Wybacz mi JW. Panie — rzekł pan Smith — chciałem mówić o dwóch ślicznych panienkach, które staraliśmy się zwabić od tak dawnego czasu...
— O dwóch słomkowych kapelusikach! — zawołał nabob — i cóż? czyś się z niemi widział?
— Lepiéj jeszcze...
— Czy przyrzekły przyjść?
— Więcéj... bo przyszły...
— Same?
— Przyprowadziła je szanowna dama, moja znajoma... pani Kokarda.
Montalt trzymał szklankę przy ustach.
— Nie masz więc żadnéj... — poszepnął — wszystkie... wszystkie za trochę złota!...
Wypił duszkiem resztę napoju.
— Wybornie — rzekł udając się do drzwi któremi wszedł Seid — usnę więc wesoło!..
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Była prawie 9-ta gdy pani Kokarda i jéj młode towarzyszki wysiadły z dorożki przy jednéj z pustych uliczek sąsiednich polom Elizejskim. Przeszły krótki chodnik lipowy prowadzący do pałacu oświetlonego rzęsisto.
Djana i Cyprjana drżały, idąc z panią Kokardą, która przeciwnie była bardzo zadowoloną i znała jak się zdaje wszystkie zakątki pałacu.
Dziewice przebrały się. Powodowane pobożnym przeczuciem, w chwili narażenia się na stanowcze niebezpieczeństwo, wdziały swoją odzież bretońską; miały czepeczki obcisłe na głowach, chusteczki na szyjach i spódniczki w kraty.
Pani Kokarda miała kapelusz z piórami i szal Temaux.
W chwilę po zadzwonieniu, lokaj otworzył drzwi i wprowadził przybyłe damy do pokoju, gdzie wkrótce ukazał się mężczyzna czarno ubrany, który powitał poważnie panią Kokardę.
— Uniżona sługa! — rzekła — pan mnie się zapewnie nie spodziewałeś o téj godzinie?
— Zawsze jest czas piękna damo — odrzekł Smith.
— Dobrze... bardzo dobrze — przerwała Kokarda — pospieszyłam się cokolwiek... a te dwa aniołki posiliłyby się chętnie... wejdźmy.
Pan Smith przyłożywszy szkiełko do oka, przypatrzył się dziewicom wzrokiem znawcy.
— Ah! oh! — wyrzekł — Very pretty maiden, by God.
Poczém dodał z cicha:
— Czy to one?...
Pani Kokarda przymrużywszy oczki odpowiedziała:
— Oryginalne...
— Pan Smith ukłoniwszy się, poszedł naprzód prosząc damy aby udały się za nim. Po przejściu schodów, otworzył drzwi na pierwszém piętrze, ukłonił się raz jeszcze i ustąpił z progu.
— Proszę wejść — rzekł wskazując na drzwi uchylone.
Djana i Cyprjana wahały się.
— Daléj moje perełki — zawołała pani Kokarda — to się do was odnosi.... jestem zbyt starą ażebym tu wejść mogła — dodała z westchnieniem — przyniosą wam wieczerzę...
— Wieczerza jest zastawiona — odezwał się Smith.
— A więc dobrego apetytu moje pieścidełka — rzekła pani kokarda popchnąwszy dziewice do pokoju i zamknęła drzwi za niemi.
Pan Smith wydobył pugilares z kieszeni i wyjął z niego parę jedwabnistych gałganków, które wsunął w wyciągniętą rękę pani Kokardy, która ukłoniwszy się nisko, znikła.
Cyprjana i Djana stały przy drzwiach nie śmiejąc się ruszyć. Nie podniosły oczów z obawy, ażeby nie ujrzały przedmiotu ich trwogi.
Tym przedmiotem był mężczyzna bezwątpienia, lecz fantastycznéj postaci; potwór, o jakim marzy wyobraźnia dziewicza.
Cyprjana pierwsza ośmieliła się podnieść oczy zwolna i bojaźliwie. Spostrzegła że jest w małym pokoju oświetlonym dwoma lampami ze szkłami matowemi, którego ściany od podłogi do powały, były wyklejone ciemnym aksamitem; na tym obiciu widziéć się dawały świeże malowidła w ozdobnych ramach snycerskiéj roboty, obwiedzione złotem i obwódkami.
Meble tu równie jak w całym pałacu były w guście pierwszéj epoki rządów Ludwika XV.; były to prawdziwe klejnoty, za które przepłacono. W framudze okna, harfa unosząca draperję muślinu indyjskiego, ukazywała w części przepyszną podstawę snycerskiéj roboty.
Barwy mieniące, tkaniny i rzeźby złocone krawędzi, odbijały się na ciemnym tle obicia, które podwyższało ich zalotną świeżość.
Gdzie złota nie było, tam błyszczała emalja, na któréj wyobrażone były konsolki z drzewa różanego, napełnione bukietami kwiatów.
Trudno wyobrazić sobie buduar roskosniejszy.
Tutaj ozdoby nie odznaczały się mieszaniną. Wspomnienia Azyi umilkły i nie przedstawiały sprzeczności ze stylem kwiecistym XVIII wieku.
Cyprjana, któréj powieki przez połowę były otwarte, wydała głosik radości, być może nie na widok tych cudów, lecz spostrzegłszy stoliczek na bryzowych nogach, na którym były zastawione smaczne potrawy. Cyprjana łykała ślinki i nie mogła powściągnąć uśmiechu, Djana zaś niewzruszona i blada, przedstawiała postać oczekującéj ofiary. Jéj myśli były odmienne i poważniejsze jak siostry, bo być może iż dokładniéj pojmowała rodzaj niebezpieczeństwa i wielkość ofiary.....
Cyprjana podniosła powtórnie powiekę i powonienie jéj nasycało się aromatycznemi woniami, wydobywającemi się z talerzy.
— Djano!... — szepnęła z cicha.
I gdy jéj siostra nie odpowiedziała, poruszyła ją zwolna za rękę.
— Spojrzyj... — rzekła — nie ma nikogo.
Długie rzęsy Djany uniosły się i powiodła smętnym wzrokiem po pokoju. Jéj pierś uciśniona wydała westchnienie.
— Prawda... — lecz nadejdzie.
Cyprjana przeszła przez pokój na palcach jakby się obawiała, obudzić kogo.
Na stoliku leżały bułeczki pulchniutkie, apetyczne. Biedna dziewica wyciągnęła rączkę i cofnęła ją, poczém znów posunęła i w końcu ośmieliła się wziąźć jednę z bułeczek i przyłożyć do ust lecz bojąc się ugryźć.
Otworzyła usta, a jéj białe i ostre ząbki po dwu-dniowym wypoczynku ugrzęzły w białéj przylepce, i bułeczka znikła w mgnieniu oka. Pochwyciwszy dwie inne przyskoczyła do siostry:
— Patrz Djano — mówiła podając jéj jedną — jestem pewną że nie masz w nich nic szkodliwego...
Djana która dotąd się nie uskarżała, była równie wycieńczoną i cierpiała być może większy głód jak Cyprjana, która ostatni kęs chleba w domu spożyła.
Spojrzała ona z pożądliwością i wąchaniem na bułeczkę, i po krótkim namyśle sięgnęła ręką... a jednéj bułeczki także brakło na stoliku.
— Czy czujesz woń tych potraw? — zapytała Cyprjana — nie widziałyśmy podobnych od objadu w dniu ś. Ludwika... gdybyśmy też skosztowały...
Djana nic nie odpowiedziała.
Cyyrjana powtórnie zbliżyła się do stolika i włożyła na talerz dwa kawałki bażanta lecz wracając zatrzymała się w połowie drogi.
— Zastanowiłam się — rzekła — dla czegóż nie miałybyśmy usiąść sobie przy stole.
Już nie była tak bladą, i jéj piękny figlarny uśmiech zaczął igrać na ustach.
Djana nie ruszyła się z miejsca.
— Chodźże — rzekła Cyprjana — mówię ci, że nam będzie lepiéj przy stole... ta wieczerza jest naszą.
Te ostatnie słowa sprawiły jak się zdaje przykre wrażenie na Djanie, która zadrżała podniósłszy oczy do nieba.
Lecz Cyprjana nie myśląc o niczém, ujęła jéj rękę i pociągnęła ją mimowolnie do stołu.
— Będę gospodynią — mówiła przysuwając dwa krzesła — czém pani pozwoli służyć sobie?
Po chwili obie już siedziały przy stole przed naładowanemi talerzami; wino było w kieliszkach i bażant znikał widocznie.
Djana opierała się, lecz głód pokusy zastawionego stołu podniecony; odniósł zwycięztwo.
Początkowo dziewice siedziały na krańcach krzeseł, i za najlżejszym szelestem który dosłyszały, wzdrygały się upuszczając z rąk widelce i noże, lecz gdy nikt się nie ukazywał, zasiadły się dogodniéj w miękkich fotelach, wypróżniwszy w ciągu kolacyi dwa lub trzy kieliszki, skutkiem czego zapomniały cokolwiek o poprzedniéj obawie.
Oczki Cyprjany zaczynały się iskrzéć, a zadumane czoło Djany wyjaśniało się stopniowo.
Były dziećmi jeszcze; walki na które się narażały w skutku poświęcenia swego, nauczyły ich śmiałości. Były kobietami przez głęboką tkliwość i skromność, lecz zresztą były tak odważne jak nie jeden młodzian; zachowując zawsze przytomność, choćby przy narażeniu się na śmierć.
Obecnie zagrażało im niebezpieczeństwo innego rodzaju, które zatrważało je tém bardziéj, że ich niewiadomość nie mogła go określić; lecz ta właśnie niewiadomość nastręczała ich umysłowi romantycznemu sposobność przedstawiania rzeczy niepodobnych i tworzenia najpiękniejszych nadziei.
Jadły z apetytem, swobodnie, jakby były w swoim domu, a potrawy sprzątały się szybko, kieliszki wypróżniały się, i tém samém reszta obawy znikła zupełnie. Rozmawiały i śmiały się serdecznie, i rzecby można, że to są dzieci, które w nieobecności rodziców pozwalają sobie zbytkowych rozrywek i nie lękają się niczego, oprócz powrotu matki...
Nakoniec Djana odsunęła swój talerz.
— Wyborna wieczerza — odezwała się Cyprjana — mój Boże! jakże ja byłam głodną!
— I ja także...
— A jednakże nie mówiłaś tego biedna siostro... ja tylko zawsze się uskarżałam.
Djana objąwszy ją, pocałowała w czoło, poczém przechyliła się na zaplecznik krzesła i spojrzała po pokoju uśmiechającym wzrokiem.
— Jak tu pięknie... — poszepnęła.
— Oh! — mówiła Cyprjana — pokój Loli który nam się wydawał tak pysznym w Penhoelu, był niczmé w porównaniu z tym co tu widzimy.
— Otóż to Paryż! jakim go sobie wyobrażałyśmy — odpowiedziała Djana, któréj czarne oczy wyrażały zadumanie. — Czy przypominasz sobie co czytaliśmy w naszych książkach... i co mówiłyśmy w czasie naszych przechadzek... widziałyśmy podobne cuda i inne... i zdawało się nam, że się znajdujemy w tych czarownych miejscach... siedząc niby w salonie złoconym jak ten, albo też spoczywając na murawie kwiecistéj oświetlonéj rzęsisto...
— Przypominam to sobie moja siostro.
— Jakże byłyśmy niedorzeczne... straciłyśmy rozum... przyznaję, że widziałam to wszystko jak ciebie widzę.
— I ja także.
— Zdawało mi się, że nasza uboga odzież spadała i że miałyśmy na sobie piękne suknie jedwabne... perły we włosach... djamenty na szyi... koronki przy ramionach... jakeś mi się piękną wówczas wydawała Cyprjano!
— W moich oczach podobnież Djano, wydawałaś się boginią.
— I w tych okazałych ubiorach przebywałyśmy te cudowne miejsca... czy to sobie przypominasz?... w końcu zjawiał się zawsze dobry genjusz... jakże się powabnie uśmiechał... który do nas przemawiał „moje dzieci, wszystko to jest wasze... oto złoto dla ocalenia Penhoela... możecie wybierać... pozostańcie tutaj... albo powróćcie do Bretanii...”
— I my odpowiadałyśmy prędko — zawołała Cyprjana — „dziękujemy ci dobry genjuszu... chcemy widziéć tych, których kochamy...”
Trzymały się za ręce i spoglądały na siebie.
— Któż wie? — odezwała się Cyprjana zniżając głos — dobry duch może nadejdzie...
Djana wstrząsnęła głową poważnie.
— Moja biedna siostro... mówisz jak dziecię... niemasz teraz dobrych duchów.
— Oh! gdyby nadszedł!... — zawołała Cyprjana w dalszym ciągu swych myśli — potrzebaby najprzód oswobodzić Blankę.
— Dzisiejszéj nocy! — przywtórzyła Djana.
— Potém umieściłybyśmy panią i jéj męża w piękném pomieszkaniu...
— I naszego dobrego ojca...
— A potém pospieszyłybyśmy odkupić pałac Penhoela.
— Będziemy miéć czas do tego.
— Jakże oni będą szczęśliwi!
— Biedna Blanka będzie się do nas uśmiechać.
— A pani?...
— Wszyscy... wszyscy... ah! to zbyt wiele szczęścia!
Cyprjana powstała klaszcząc w Błonie. Rzuciwszy się na szyję Djanie, w chwili uniesienia uściskały się serdecznie, a w ich oczach błyszczały łzy radości.
W téj chwili odgłos oddalonéj muzyki doszedł ich uszu i rozłączyły się dla przysłuchania.
— Cóż to znaczy? — zapytała Cyprjana.
Djana miała głowę pochyloną i słuchała z naiwną minką.
Biedne dziewice pijały zwykle wodę; kilka więc kropel wina które wypity, podniecały ich żywość i uniesienia. Cyprjana zapomniała o przyczynie jaka ich tu sprowadziła. Pobiegła do drzwi któremi weszły, jedynie dla przysłuchania się bliżéj muzyce któréj słyszały, a która właśnie grała powolnego i melancholijnego walczyka, lecz drzwi były zamknięte na klucz. Udała się więc do drugich i otworzyła je.
Skoro tylko podwoje złocone obróciły się na zawiasach, obie siostry wydały okrzyk zadziwienia: oślepiające światło przeniknęło do buduaru.
Drzwi te prowadziły do pokoju pustego jak pierwszy, lecz którego okno szerokie i wysokie wychodziło na oświetlony ogród, w którym za gałęziami bezliściowego drzewa, był zawieszony przepyszny świecznik.
Cyprjana wbiegła do pokoju z wycięgniętemi rękami i otwartemi ustami; poczém zatrzymała się oniemiała z zadziwienia.
Muzyka była donośniejszą. Cyprjana jeszcze parę kroków postąpiwszy, stanęła przy oknie i ośmieliła się spojrzéć na ogród.
— Oh! moja siostro... moja siostro... — zakrywając oczy olśnione od światła — otóż ogród marzeń naszych... jesteśmy w zaczarowanym pałacu.
Z tego okna ogród przedstawiał czarujący widok. Za świecznikiem, którego migoczące kryształy mieniły się w najpiękniejszych kolorach tęczy, podwójny rząd kagańców odznaczał stopnie tarasu, zasadzonego krzewinami i kwiatami. Ta część ogrodu odpowiadająca lewemu skrzydłu pałacu, była pustą, lecz zwracając wzrok na prawo, można było widziéć przez przerzedzone liście drzew i kwatery oświetlone rzęsisto, gdzie się bal rozpoczynał. Wodotryski odbijające w snopach różnobarwnych odblask tysiącznych świateł rozciągających się wzdłuż szpalerów i odznaczających wytworne rysunki arkad zieloności, wszędzie gdzie oko przeniknąć mogło, widać było ognie błyszczące i girlandy kwiatów.
Djana i Cyprjana oparły się na oknie i przypatrywały się z zachwyceniem, bo ich umysł bardziéj był olśnionym jak oczy. Wyziewy cieple i woniejące, które do nich z ogrodu dochodziły, utrzymywały ich w pewném upojeniu.
Nie widziały nic podobnego nawet w swych snach dziewiczych, cóby mogło się porównać z temi czarującemi obrazami.
Gdy tańce ustały, kilka par zwróciło się w tę stronę ogrodu, która dotąd była pustą.
Djana i Cyprjana cofnęły się od okna ażeby ich nie dostrzeżono i wtedy dopiero przyjrzały się pokojowi, do którego weszły przed chwilą.
Był on obszerny z dwoma drzwiami, z których jedne prowadziły do buduaru, a drugie były na klucz zamknięte. Kilka skromnych krzeseł były całém umeblowaniem, oraz trzy lub cztery oszklone szafy, a w tych i pomiędzy niemi wisiały rozmaite przebrania nadzwyczajnie kosztowne. Były tam ubiory wszystkich narodów i wszystkich epok, za pomocą których można było zamienić się według upodobania na turka lub turczynkę, bramina, dewdasaka, na kasztelankę średnich wieków, damę z czasów Ludwika XIII, margrabinę albo boginię, gdyż żeńskie przebrania były liczniejsze; męzkie zaś po większéj części zastosowane były do figur kobiecych. Były tam prześliczne mundurki, pałasiki, sztylety, domina rozmaitych barw, maski różnych kształtów, surduciki i pantaliony szerokie w biodrach, podobne do tych, jakie noszą nasze amazonki w karnawale; słowem, był to kompletny magazyn.
Trzeba tu nadmienić, że w pałacu Montalta był teatr, i ile razy nabob bal wydawał, marszałek Nehemjasz Jones postarał się o przedstawienie baletu.
Djana i Cyprjana zdumione na widok tych kosztownych tkanin, przepysznych haftów i koronek, spoglądały z upokorzeniem na swą odzież wełnianą. Mianowicie zaś były przedmiotem ich podziwu dwa przebrania, które musiały być przysposobione na dzisiejszy bal, albowiem były rozpostarte na krzesłach.
Były to dwa ubiory zupełne bajaderek indyjskich; pantaljony szerokie muślinowe nakrapiane złotemi blaszkami, krótkie tuniki i obcisłe kaftany, djademy z pereł, i bogate pasy kaszmirowe.
Cyprjana spoglądała kolejno na ogród z którego dochodził gwar znajdujących się tam gości i na te kostiumy, wydając myśl powziętą w téj chwili.
— Wróćmy moja siostro... — mówiła Djana.
— Bal jest bardzo piękny — odpowiedziała Cyprjana westchnąwszy, i zbliżyła się do okna, chcąc się przyjrzeć raz ostatni.
Pod żyrandolem jakaś kobieta zatrzymała się ocierając pot z czoła, następnie zdjęła maskę.
Cyprjana powściągnęła chęć wydania głosu i przyciągnęła z żywością siostrę do okna, przed którym twarz kobiety była oświetloną zupełnie.
— Spojrzyj... — szepnęła Cyprjana.
— Lola... — przemówiła z cicha Djana.
Teraz nawzajem Djana spojrzała na kostiumy wiszące na krzesłach.
— Ona nie może być samą na balu... — rzekła Cyprjana, któréj oczy błyszczały żądzą i śmiałością — gdybyśmy mogły wśliznąć się na bal... dowiedziałybyśmy się wielu rzeczy....
— Biedna nasza Blanka! — rzekła Djana zamyślona.
— Jeżeli ona ją tu przyprowadziła — dodała Cyprjana.
Djana nic nie odpowiedziała, gdyż pogrążyła się w głębszém zadumaniu.
— A przytém — odezwała się Cyprjana zniżając głos — kto wie, czy nie odkryjemy jakich śladów...
I gdy Djana zachowała jeszcze milczenie, dodała:
— Mówię o Stefanie i Rogerze...
Wzrok Djany zwrócił się powtórnie do kostiumów, które zdawały się jakby naumyślnie zrobione dla obu sióstr.
— Niepodobna! — szepnęła wzruszając głowę.
— Dla czego nie? — zawołała Cyprjana tupnąwszy nóżką — jesteśmy same, nikt nas nie widzi... okno jest nizkie... spuścimy się z łatwością... — i ująwszy siostrę za rękę poprowadziła ją do kostiumów; następnie igrając odwiązała wstążki czepeczka Djany i włożyła dyadem z pereł na jéj włosy wijące się w pukle.
— Gdybyś wiedziała jak ci w tém prześlicznie...
Djana uśmiechnęła się smętnie.
— Szalona głowo — szepnęła — chceszże mnie skusić?
— Oh! moja siostro! — zawołała Cyprjana — toby było dla mnie pochlebiłem... lecz wiem że jeżeli ulegniesz, to jedynie dla Blanki... — i przytwierdziła jéj djadem.
— Posłuchaj — odezwała się poważnie — cóś mi mówi, że zastaniemy tam tych, których kochamy... moje przeczucia rzadko mnie zawodzą, wiesz o tém... i jeżeliśmy tutaj przyszły, czyliż dla tego ażeby unikać niebezpieczeństw?...
To mówiąc, odpinała gorset Djany, a ta się jéj nie opierała; następnie gdy ubiór poprzedni zastąpionym został obszernemi pantaljonami muślinowemi, tuniką ze złotogłowiu oraz obcisłym kaftanikiem, Cyprjana podskoczyła z radości.
— I ja tak będę wyglądała — zawołała kładąc pantofelki wschodnie na nóżki Djany.
— A teraz na ciebie koléj być moją garderobianą.
Drugie przebranie odbyło się w krótszym czasie, ponieważ Cyprjana oprócz usług siostry, sama sobie wiele dopomagała. Gdy już była zupełnie ubraną, spojrzała po sobie zarumieniona z ukontentowania.
— Gdyby oni nas widzieli... — szepnęła.
Poczmé wzięła do rąk dwie maski i dwie szarfy, z których zieloną przepasała siebie, czerwoną zaś ze złotemi frędzlami ubrała Djanę.
W ogrodzie tańczono z zapałem i nikt nie zwracał uwagi na okno. Cyprjana była cokolwiek bladą i jéj serce silnie biło, lecz to pochodziło zarówno z roskoszy jak i z obawy.
— Raz... dwa... trzy! — powtórzyła klaszcząc w dłonie, i za trzecim klaśnięciem, wskoczyła z lekkością ptaszka na poręcz balkonu. Po chwili zsunęła się pod jawor stojący pod oknem, tam przyjęła w swoje objęcia drżącą Djanę.