<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Herod-baba
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1880
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Noc całą spędziła Elżusia chodząc po pokoju, modląc się, myśląc i nosząc z uczuciami, które się w niéj zmieniały gniewem, żalem i boleścią zmarnowanego żywota. W uszach jéj brzmiało wyzwanie, które słyszała; wiedziała dobrze, iż skutków jego powstrzymać nie potrafi... a obawiała się sama nie wiedziała czego.
Brzydziła się mężem wiarołomnym, od którego na wieki się odłączyć postanowiła; przecież myśl, że zabitym być może, przejmowała ją trwogą... lękała się o stolnikiewicza, o Borodzicza, swojemu nieszczęśliwemu losowi przypisując i tę dolę, że życie ludzkie na sumieniu mieć może. Stryj Eligi z razu nic o wyzwaniu nie wiedział; dopiero rano nie mogąc usnąć, kazała go do siebie prosić Elżusia i opowiedziała mu wszystko. Przestraszony stryjaszek padł na krzesło ręce łamiąc. On już nie wiedział gdzie iść, co robić i jak zapobiedz spotkaniu, które nie mogło być próżnem, sądząc po zajadłości przeciwników.
— Matko Bozka, opiekuj się nami! zawołał: otoż! otoż! w cośmy to wleźli! Potrzebneż to było?
Elżusia zmilczała.
— Stryju Eligi, rzekła poczekawszy — idź proszę, przynieś mi wiadomość — niech wiem co się stało — ósma dochodzi...
— Ale dokąd iść? alboż znam? wiem? Bażantarnia! Czy ja wiem gdzie te saskie bażanty...
— Powóz weź, przewodnika — co chcesz! idź! błagała Zygmuntowa.
Stary oprzeć się nie mogąc naleganiu, wziął smutny czapkę i wywlókł się z domu. Sam nie wiedział jeszcze ani kogo użyje, ani jak się dostanie gdzie mu trzeba — snuł się ulicą zrozpaczony i machinalnie modlił.
W tem tętent go rozbudził. Jeden z czeladzi wojewody wysłany po lekarza i po księdza mijał go właśnie.
— Stój! zawołał Eligi — co się tam stało? jeździłeś z Rzesińskim?
— A tak, panie.
— Cóż się stało?...
— No nic — rzekł chłopak — pokrwawili się brzydko... Ten pan co go nazywali Wiór czy Trzaska... w bok postrzelony.
— Bardzo?
— Nic mu nie będzie!... co mu ma być?
— A więcéj? zapytał Eligi.
— Więcéj, to ten drugi, mąż pono jejmości waszéj... jak mu tam Łydka czy Pięta?
— Piętka — cóż Piętce?
Chłopak głową pokiwał.
— Tego to kula wskroś przeszła pono, aż mu kędyś w krzyżach zawięzła. Ten jeśli się wyliże, powinien dać na mszę....
Eligi ręce załamał, stał... ale już posłańca nie było... Wrócił więc ku domowi z wolna, nie mając potrzeby szukać Bażantarni. Nie pilno mu było z tą wiadomością do synowicy, błądził więc po rynku, po bocznych ulicach, i tyłem domu poszedł naprzód dać znać wojewodzie. Po twarzy nieszczęśliwéj stryjaszka poznał wojewoda, że mu coś smutnego przynosi.
Eligi wyszeptał co słyszał naprzód, a potém dodał:
— Co mi, pan łaskawy radzisz? mam jéj pójść powiedzieć?
— Lepsza prawda, niż oczekiwanie! rzekł wojewoda — tego, z pozwoleniem, łotra niewielka szkoda...
— A no zawsze on kiedyś był jej mężem szepnął Eligi; — ale kiedy jaśnie pan powiadasz, że potrzeba jéj oznajmić — pójdę...
Jakoż poszedł. Widząc wstępującego na próg, Elżusia przyskoczyła ku niemu.
— Mów! mów! co co wiesz... Zabity?
— Nie, ale podobno niewiele mu się należy — wybąknął Eligi, patrząc w jéj twarz bledniejącą, — przestrzelony na wylot.
— Kto go zabił? spytała Elżusia.
— Miarkuję, że Borodzicz... Trzaska też mocno ranny...
— Gdzie są?
— Muszą być około téj Bażantarni... posłano po doktora i po księdza...
Pani Piętkowa rzuciła się szukając kwefu i płaszczyka.
— A to dokąd? dokąd? zawołał Stryj.
— Tam, gdzie teraz miejsce moje... Żywego w oczybym nie widziała, przy umierającym być powinnam...
Stryj Eligi stanął jak wryty...
— Kto te baby zrozumie? rzekł w duchu... Wczoraj tak — dziś inaczéj... Ruszył ramionami.
— Wstrzymajże się asińdźka... niewiadomo dokąd jechać? gdzie? po co? nie uciecze teraz!...
Nic mu na to nie odpowiedziała synowica, z gorączkowym pośpiechem porwała bezprzytomna kwefy, chustki, co znalazła pod ręką.
— Koni! zawołała! koni! Idź stryj... po powóz po konie! Jeśli ich nie znajdziesz — pójdę pieszo... Ja tam być muszę, tam teraz miejsce moje.
Wielce skłopotany, nic już nie mówiąc, Eligi wyszedł pięścią bijąc się o czoło.
— Teraz koni! teraz jéj trzeba koni! gdzie ja jéj koni dostanę?
Rozpaczliwemu położeniu nieszczęśliwego w istocie staruszka przyszedł w pomoc, widząc go tak pomieszanym, gospodarz domu, obiecując powóz i konie... Tych bowiem, któremi przyjechali użyć nie było można, połowa była rozkuta, jeden ochwacony... reszty zaprządz do ciężkiéj kolebki nie sposób. Obietnica powozu nierychło się jednak ziściła — dobra godzina upłynęła, nim stanął pod oknami... Elżusia wsiadła doń milcząc i rozkazując jechać drogą ku Bażantarni. Nie długo jednak jechali, bo tuż za miastem spotkali ludzi, powoli na noszach dźwigających rannego... Szedł przy nim Borodzicz, doktór i ksiądz Brzeski. Stryj pierwszy postrzegłszy gromadę, konie zatrzymać kazał. Wysiedli. Na widok Elżusi Borodzicz szybko się cofnął... Postąpiła ku rannemu, którego ludzie złożyli na ziemi, spojrzała nań i zbladła...
— Mospanie Dziemba, odezwała się cicho, — nieścież go do mojego mieszkania, rozumiesz waćpan?... Żadnéj wymówki...
Spojrzała na lekarza, ten wpatrywał się w nią też z ciekawością niezmierną, ale oczyma nic o chorym powiedzieć nie chciał. Zbliżył się ksiądz.
— Mój ojcze... co lekarz powiada? spytała cicho...
— Mówi, że Bóg czyni czasem cuda... odparł wikary.
Jakkolwiek cicho szeptała Elżusia, chory oczy otworzył, powiódł niemi do koła, zatrzymał je chwilę na żonie i drgnął cały... Otworzył je powtórnie... jakby wzrokowi nie wierzył i zamknął znowu nie dając już znaku czucia. Ludzie podnieśli nosze... i zwolna szli ku miastu... Elżusia nie odstępowała od nich... i razem z nimi pieszo, w milczeniu, zakwefiona... nie okazując nic po sobie, choć się pod nią nogi chwiały... doprowadziła chorego do gospody...
Tłum ludzi, cisnących się na to smętne widowisko, towarzyszył im aż do wrót samych.
Przy łożu umierającego, uczucia, stosunki, plany i myśli, zmieniło się wszystko... Rozgniewana kobieta ustąpiła miejsca żonie, która czuła się w obowiązku dotrwać przy nieszczęśliwym do końca.
Oddano najlepsze łoże nieprzytomnemu i nieotwierającemu już oczu Zygmuntowi... którego ranę na nowo płynącą krwią opatrzył raz jeszcze lekarz. Rana, utrata krwi, boleść odjęły mu przytomność, tak, że mało dawał życia znaków... niekiedy tylko otwierał oczy, które nie zdawały się widzieć i rozpoznawać przedmiotów, i powieki ociężałe opadały znowu, jakby do snu wiekuistego. Twarz jego miała już tę bladą, trupią powłokę, którą śmierć nakłada na człowieka... a jednak życia iskierka tlała w nim jeszcze... i z nią nadziei iskierka.
Lekarz przepisał wszystko, co przy rannym zachować należało... zostawił do pomocy umiejętnego felczera i popatrzywszy z ciekawością na twarz Elżuni, która wyglądała teraz ze swą pięknością jak starożytna głowa Meduzy — odszedł. Został ks. Brzeski czekając chwili gdy sił i życia powróci tyle, ażeby mógł odchodzącego wędrowca na podróż ostatnią opatrzyć pociechy słowem i przejednania. Elżusia siadła w nogach przy łożu i pozostała na straży — stryj Eligi ze zdumieniem i pokorą kręcił się tylko około progu drugiéj izby — nie śmiejąc wejść a w duszy narzekając już na dobrowolnie kupiony przez synowicę kłopot, jaki z trupem miéć musieli. Dziemba siadł przy progu i płakał cicho... Cisza, zwiastunku chwili ostatniéj... zaległa mieszkanie, którego okna pozasłaniano od światła. Co kilka minut felczer przychodził badać zaledwie czuć się dający puls rannego i słuchać jego oddechu... oczekując rychłego rozwiązania, które się zdawało nieuchronném.
Jednakże aż do nocy życie w nim tlało... a lekarz, który nadszedł i dość zdziwiony znalazł jeszcze dyszącym Zygmunta, choć nadzieję miał małą, aby coś pomódz mogło, na nowo ranę opatrzyć i w usta coś wlać kazał. Po przyjęciu tego napoju kilku ruchami zwiastował się jakby jakiś powrót do czucia i życia: chory westchnął: usta otworzył, oczy kilka razy zwrócił na przytomnych i zwolna usypiać zaczął.
Doktór Szwarc zasiadł przy łożu, więcéj się pewno zajmując fenomenem téj siły żywotnéj niżeli samym chorym; widoczna było, iż zamierzał próbować, ażaliby mu się nie udało ocalić rannego... posyłał po nowe leki i sam dłużéj niż zamierzył, pozostał rozmyślając... Wśród głębokiéj ciszy, powtórzono lekarstwo i czekano skutku... a skutkiem tym był tylko głęboki sen dosyć spokojny, z silniejszym nieco pulsem i oddechem.
Tak przebyto noc całą. Stryj Eligi, który umierających nie lubił, a umarłych się nawet obawiał, późno już wyszedł nieco orzeźwić się świeżém powietrzem. Niedaleko od bramy zastał jakby na czatach stojących Trzaskę i Borodzicza, którym rad był serdecznie. Podszedł więc do nich, i razem pociągnęli naprzeciwko do winiarni... Tamci chcieli się dowiedzieć o Piętce i saméj pani, a Eligi potrzebował poskarżyć się na dolę swoją. Trzaska mimo okrutnéj rany, którą mu zalepiono i zabandażowano, ani w łóżku ani w domu wytrwać nie mógł. Palił go niepokój jakiś.
— No cóż się u was dzieje? zapytał Borodzicz — żyje?
— A żyje! a żyje! i teraz moja synowica siedzi przy nim tak pilno strzegąc poruszenia każdego, jakby wczoraj sobie z nim oczu wydrzeć nie chcieli! No! niechże tu kto babę zrozumie! Ale — to z tego wszystkiego nic nie będzie! daremna rzecz! lada moment skona! życia odrobina się w nim ledwie kołacze... Dopieroż miła sprawa z trupem w domu!
Trzaska jęknął, biorąc się za bok...
— Wszystko — rzekł — dziwowiska i przygody osobliwe!
— Osobliwe, dodał Borodzicz... I cośmy się mieli pozbyć trutnia, to mu przebaczenie pono wyrobimy...
— A jeśli pociągnie — mówił Eligi — jeszcze gorzéj... bo nas wymęczy... wynudzi, a żyć nie może — to darmo, kiedy mu kula prześwidrowała wnętrzności na wylot!
— Ba! ba! rzekł Borodzicz — na złość nam wszystkim może się wyskrobać. Natura twarda dusza siedzi w nim mocno...
— Krwi tyle uszło! mruknął Eligi...
— Widziałem ja nie takie wypadki... dodał Borodzicz — gdy kto na świecie dokuczliwy a nie potrzebny, pewnie życia mu przydłuży los!..
— Wojewoda powiada że nie może żyć! począł Eligi, — doktor głową kiwa bardzo... nie może żyć! byle tylko nocą nie umarł, żeby przy trupie nie siedzieć!
Pomruczeli tak czas jakiś — Borodzicz ze stryjem napili się po szklance wina i rozeszli.
W całém mieście wypadek stając się głośnym, niemałe czynił wrażenie; król go sobie ze szczegółami wojewodzie opowiedzieć kazał... i posłał pod wieczór z kondolencyą do p. Piętkowéj, za co stryj Eligi zapłacić musiał, bo posłańcy tego rodzaju darmo nie przychodzą. Dowiedziano się i w teatrze o śmierci Zygmunta, bo wszyscy pewni byli, że téj nocy dokończy. Duparc załamała ręce, pokiwała głową i za cały nekrolog wyrzekła po cichu: Il na’vait plus le sous... Smutno jéj jednak tak było tego wieczoru, że musiała wesołego szukać towarzystwa, aby czarną melancholię rozproszyć.
Na dworze ubolewano iż się piękna pani, o któréj król po kilkakroć wspominał nie rychło pewnie pokazać będzie mogła. Lecz tu także nieobecni łatwo się zapominają, a właśnie pani de Watedorff, przyjaciółka i powiernica N. Pana, wprowadziła nową piękność dla rozerwania i nudów i zabawy Augusta II. — A król tego wieczoru nią był cały zajęty. Wojewoda tylko zachował dłużéj w pamięci piękną swą sąsiadkę, i karły jego co godzina biegały się dowiadywać co się u Piętków dzieje.
Przez całą noc chory był jednakowo, przeżył do rana, doktór Szwarc, który przysłał się dowiedzieć także, dostawszy wiadomość, iż p. Zygmunt żył, sam do niego nadciągnął z nowemi lekami. Było znowu polepszenia trochę, zaczęto karmić bulionem chorego, wlewając po łyżeczce w usta... Pokrzepiło go to widocznie... lecz senność trwała ciągle.
Ku południowi otworzył oczy, trochę krwi przez pożółkłą przeglądało skórę, usta się zarumieniły... Chciał coś mówić — lecz doktor Szwarc pod karą śmierci zakazał najmniejszego wysiłku i polecił jak najsurowiéj milczenie. Elżusia stojąca ciągle przy łożu, pilnowała spełnienia przepisów Szwarca...
Stryj Eligi, który dla uwolnienia się co rychléj od trupa, już miał wcześnie trumnę zamówić, powstrzymał się od pośpiechu — lękając, aby mu niepotrzebny sprzęt nie pozostał na jego rachunek...
Druga noc przeszła zwiększając prawdopodobieństwo jeśli nie utrzymania przy życiu Zygmunta, to przeciągnienia resztek jego... Z każdym następnym dniem później rosło podziwienie wszystkich, a radość doktora Szwarca, który sobie to cudowne ocalenie przypisywał, utrzymując, że wyjęciem kuli życie Piętce przywrócił. Przez cały ten czas Elżusia nie opuściła prawie na chwilę łoża męża, który widział ją, poznał, zdawał się nadzwyczaj zdziwiony, ale że mu pytać i mówić nie pozwalano — milczeć musiał. Oczyma tylko każdy ruch i wejrzenie żony śledził. Z razu prawie rozrzewniona i czuła a zabiegliwa, Elżusia okazywała dla chorego troskliwość nadzwyczajną — w miarę jednak jak do sił po trosze przychodzić zaczął, chociaż nie rzuciła go, ostygła widocznie. Spełniała obowiązek, nic więcéj nad to...
W duszy Zygmusia odbywać się musiało dziwne jakieś odrodzenie i zmiana uczuć, którą tylko oczy zdradzały. Szukał jéj niémi, bez gniewu, owszem jakby prosząc przebaczenia, złagodniał, upadł na duchu i na ukradkowe pytania Dziemby, który korzystając z chwilowéj niebytności pani, przyskakiwał kilkakroć ku niemu, odpowiadać nie chciał. Dziesięć dni spłynęło na takiém milczącem opatrywaniu chorego, przychodzącego do sił powoli... Lekarz już nie przestrzegał milczenia, wzruszeń tylko lękać się kazał. Zygmunt odzywał się krótkiemi słowy do służby, ani on jednak do żony, ani ona nie przemówiła do niego.
Stryj Eligi przychodził czasami, stawał zaprzeciw łoża, patrzał na Piętkę i głową kiwał. Gniewało go przecię, że trutnia ocalono; a był za tém ażeby, gdy cokolwiek do zdrowia przyjdzie, wysłać go z Dziembą na kwaterę własną. Z synowicą rozmówić się otwarcie nie śmiał, zagadnąć ją próbował, lecz że... milczała — nie nacierał. Codziennie Trzaska i Borodzicz przychodzili do winiarni, gdzie stryj do nich się wymknąwszy, opowiadał o stanie chorego.
— Nie ma wątpliwości, rzekł Borodzicz jednego z ostatnich dni drugiego tygodnia: że p. Zygmunt wyżyje. Jeśli dotąd nie poszedł ad patres nie będzie mu nic... Ale cóż jejmość myśli — stryjaszku?
— Alboż ja wiem? albo ja ją rozumiem? albo to kiedy mężczyzna kobietę odgadł? mówił stryj. Nie mówi nic... Z razu chodziła bardzo pilnie koło niego teraz nagląda tylko. Wiem to, że ją raz próbował pocałować w rękę, i że mu wyszarpnęła i uszła. Nie gada do niego nic, a na zapytania odpowiada tylko gdy konieczna wymaga potrzeba.. Któż tu ją zgadnie!
— Ona mu teraz wszystko przebaczyć gotowa! dodał Borodzicz.
Stryj głową pokiwał... przecząco.
— Dobrzeby tylko było, rzekł, żeby się to raz czy tak czy owak skończyło!... dałbym na mszę świętą z własnéj kieszeni.
— I ja też westchnął Borodzicz...
Trzaska jeszcze swą ranę upartą leczył, ale nie wiedząc po coby tu dłużéj siedział, a lękając się aby stolnikowa nie była o niego niespokojną, powoli o odwrocie zamyślał. Wojewoda, który kilka razy nawiedzał Piętków, upartszy nieco, pobyt swój bodaj dla pięknych oczu przeciągał wzdychając..
Jednego dnia, gdy już Zygmunt coraz się lepiéj mieć poczynał, i na łożu mógł siedzieć, a choć blady i wątły, powracał widocznie do życia — pani Elżbieta stała o podal z książką... byli sami... zdało mu się, że rozmowę zawiązać potrafi.
— Wszakże mi mówić wolno? zapytał...
Żona spojrzała nań i nie odpowiedziała mu nic.
— Chcesz czego? rzekła po długiém milczeniu.
— Chciałbym — chciałbym pomówić...
— Lepiéj jest wstrzymać się od tego — przerwała kobieta — doktór się każe wystrzegać...
— Ależ to zawsze trwać nie może! ja się czuję dosyć silnym... Cóż daléj z nami będzie?
— Z nami? spytała Elżbieta — jakto z nami? Myśl co poczniesz z sobą — ja o sobie pomyślę...
— Przecięż Elżunia, która mnie nie opuściła umierającego, nie opuści przychodzącego do zdrowia...
— Dopóki pomocy i opieki potrzebować będziesz, rzekła spokojnie Elżbieta.
— No — a potém?
— A potém — zobaczymy — cicho dodała Elżunia; to jednak dziś powiedzieć ci muszę, iż o życiu z sobą mowy być nie może.
— Dla czego?...
— Dla tego, że ja litość dla ciebie mam, ale miłości ku tobie i szacunku, nie — bo ci nie wierzę.
Zygmunt zamilkł.
— Toć przecież ukarany zostałem — odezwał się, a nikogo dwakroć nie karzą!
— Nie będzie to dla ciebie karą — przerwała Elżunia, ja do rodziców powrócę — a żyć z tobą nie mogę.
— Ale cóżem ja popełnił za zbrodnię?
— Nie mówmy — dość i tak na dziś — zakończyła Elżusia; — ja nie odpowiadam więcéj.
Zygmunt zsunął się na poduszki i zamilkł, ale nazajutrz wypatrzywszy chwilę, począł znowu:
— Elżusia przebaczy?
Nie było na to odpowiedzi.
W parę dni potém lekarz widząc znaczne polepszenie, pozwolił wstać i nieco się przechadzać... Widząc, że życia jest pewien a starań już niepotrzebuje, Elżusia zawołała stryja do bocznego pokoju.
— Kochany stryju, rzekła — powinieneś mi dopomódz i od przykrego mnie obowiązku uwolnić.
— A cóż tam? co?
— Zygmunt jest zdrowszy, należy mu oznajmić, aby sobie mieszkania innego szukał.
— Hę? spytał stryj — a to po co?
— Bo ja go tu nie chcę mieć.
— A jakże będzie? zapytał znowu zdumiony p. Eligi, a po części zgorszony.
— Jak będzie? — niech sobie idzie czy jedzie gdzie mu się podoba... a my wrócimy do Wólki...
— A daléj?
— Ja zostanę przy rodzicach...
Eligi ręce obie podniósł do góry.
— Co tobie jest? a tożeś go pielęgnowała, rozpadała się, ratowała... przebaczyła.
— Ja? przebaczyłam? kiedy? oburzyła się pani Zygmuntowa. Jam nie przebaczyła i nie przebaczę. Spełniłam powinność chrześciańską, tém większą, że człowiek ten był mężem moim... ale na tém koniec — tego dość. On moim mężem nie będzie.
Osłupiał pan Eligi...
— Pan mu to powiedz jak chcesz, dodała — ażeby coś z sobą myślał; a nie, to ja się ztąd wynoszę.
— Jakże ja mu to powiem?
— Tak jak ja to wam mówię....
Poskrobał się w głowę stary.
— Wpadłem dopiero w labety! zawołał — otom wpadł! A! gdybym był mógł przeczuć to wyjeżdżając...
Ledwie tych słów domawiał, ręka pani Zygmuntowéj sparła się na jego dłoniach.
— Dość, rzekła surowo — dość — niepotrzeba już nic.
I wyszła do pierwszéj izby, w któréj Zygmunt siedział przy oknie.
— Doktór pozwolił się przechadzać, chociażby nawet po powietrzu, rzekła; — sądzę, że użyjesz swobody téj i zechcesz się przenieść na własne mieszkanie...
— Jakto? wypędzasz mnie?
— Wyjeżdżam...
— Dokadże?
— Do rodziców.
— Więc będziesz nieubłaganą? zawołał Zygmunt.
— Nie potrzebujesz mnie waćpan błagać — odpowiedziała Elżusia; — jesteśmy sobie obcy — raz zdradzona, wiarę straciłam, a ta się nie odzyskuje... Żyć z sobą nie będziemy, bo nie możemy. To moje słowo ostatnie...
Zygmuntowi z gniewem wróciła dawna żywość.
— Waćpani mnie wypędzasz! to dobrze, zawołał... ale jakże sama do domu powrócisz?... Przecięż kolebka moja? konie moje, ludzie moi...
I rozśmiał się szydersko.
— To prawda — odparła zimno Elżusia — ale posag mój! gdzieś on przecię znaleźć się powinien. Tymczasem na rachunek jego powóz i konie wziąć mogę...
— Ani słowa — rzekł Zygmunt, nie chcąc jéj przywodzić do większego gniewu.
Pomyślał chwilę.
— Zatém kiedy się mam wynosić?
— Im prędzéj, tém lepiéj — rzekła Elżusia...
— Jutro?
Skinieniem głowy odpowiedziawszy tylko, wyszła do drugiego pokoju.
Zygmunt, którego skutkiem wzuszenia siły opuściły, położył się na łóżku; chciał dla okazania, że go to wszystko mało obchodzi, zaświstać piosenkę jakąś, lecz tchu mu zabrakło i kaszlać począł.
Tego dnia Elżusia się już niepokazała... Nazajutrz zawoławszy Dziembę, Zygmunt począł się niby do wyjazdu sposobić, sądząc jeszcze, że go w ostatniéj chwili odwołają. Dowiedział się od stryja dopiero, iż Elżusia pojechała na cały dzień w okolicę... i nie wróci aż wieczorem. Rozdraźniony, doprowadzając wszakże do skutku obietnicę, zabrał się razem z Dziemba i wyniósł z mieszkania.
Gdy się to stało, stryj pobiegł zaraz na codzienną schadzkę, dać o tém znać Borodziczowi i Trzasce. Ostatniego już tu nie zastał... bo znudzony wyjechał do domu. P. Gracyan tylko wierny służka, trwał na swém stanowisku.
— Wiesz asindziéj co się stało? wiesz co się stało? zawołał stryj wpadając do winiarni. Zygmusia już nie ma? Żona wczoraj abszyt dała!
— A wy? cóż z wami?
Praeter propter, o ile ja wiem — ruszamy pono do Wólki. Stałem podedrzwiami gdy rozmawiali... Wręcz mu objawiła: — Ja z tobą żyć nie będę. — Upomniał się o powóz i konie, ona o posag! a dziś ruszył jak zmyty.
— Dokąd?
— Albo ja wiem. I pytam się ja asindzieja? dodał Eligi — po cóż go było chuchać, ratować, doktora płacić, bulioniki mu gotować, nocy nie dosypiać — aby go potém na zieloną paszę puścić? Hę?
Borodzicz ruszył ramionami.
— Teraz — rzekł Eligi — wszystko powraca ad status quo ante bellum... a cośmy się najedli biedy, to przy nas zostaje... Otoż to mospanie, baby! otoż to baby!
Machnęli obaj rękami, napili się wina...
— Aj! aj! westchnął stryj: z boku wyjęta kobieta bokiem wyłazi! Szczęśliwy jestem żem się nie ożenił! owoż panu winszuję, żeś niebezpieczeństwa uniknął! Żebym teraz dostał się do brata do Wólki szczęśliwie — oho! drugi raz mnie żadna w podróż nie namówi. A toć panie jeszcze heroina, i zacna, i cnotliwa, i piękna, i dobra sobie niewiasta, a taka z nią bieda — powiedz mnie, cóżby to ze złą było?
Uśmiechnął się Borodzicz..
— Mnie się zdaje — rzekł, wracając, ad medias res — że ja tu może potrzebny wam bardzo nie jestem... należy mi do domu powracać!
— Jak sobie asindziéj chcesz, a no — lepiéj poczekaj nieco — rzeczy się wyklarują, jutro może inny wiatr zawiać. Zygmusiowi też bardzo dowierzać nie można, zły odchodził.
Tak się rozstali. Zygmuś w istocie odszedł ze swoim Dziembą nie tak zły i gniewny, jak zdesperowany i smutny. Obrzydło mu było samemu życie, które wprzódy prowadził; w czasie choroby myślał o przebłaganiu Elżusi i o poczciwym, spokojnym żywocie na wsi... wdzięczen był żonie za jéj dobroć i pieczołowitość czasu niebezpieczeństwa, odezwało się w nim dawne serce ku niéj, żałował za grzechy... Zdawało się, że i ona także przebaczy i zapomni, widział nieraz pół przymkniętemi oczyma łzy na jéj powiekach, smutek w jéj rysach... był prawie pewien, iż wszystko zapomniane zostanie... teraz — wyrzucony i popchnięty, nie wiedział czego się chwycić. Błądził pierwszego dnia przechodząc się sparty na ramieniu Dziemby około Zwingru, gdy wśród drzew nad sadzawką wesołe towarzystwo, do którego niedawno jeszcze należał, nastręczyło się jego oczom. Zygmusiowi wspomnieniem dawnych szałów serce się odezwało — a mimo to poczuł jakąś wzgardę dla tych jakby upojonych i nietrzeźwych ludzi — pierwszy raz jasno zobaczył, że połowa z nich pijana była życiem, a druga trzeźwa udawała nieprzytomność, aby zagłuszyć smutek, lub z wesela tamtych — korzystać. Między innemi szła wystrojona Duparc, która — był czas, zdawała mu się i piękną i rozkochaną w nim... Zwieszona na ręku młodego Flemminga, śmiała się suchym śmiechem, w którym fałsz przebrzmiewał — a po dniu zobaczył ją poczwarnie brzydką, po raz to pierwszy w życiu! Wszystko w niéj jak ten śmiech fałszem było i udaniem.
Z daleka już Duparc postrzegła Zygmunta i poznała, chciała nawet zawrócić, aby się z nim nie spotkać, lecz manewr na ciasnéj uliczce byłby nazbyt widocznym... Szli więc tak naprzeciw siebie... Zygmunt się uśmiechał ironicznie. Niepodobny był dziś, wybladły, zniszczony, zesłabły, do owego pałającego młodziana, który zadziwiał wybrykami swemi wszystkich... Kilka osób z gruppy towarzyszącéj baletniczce przyśpieszyło kroku, aby rekonwalescenta a raczéj zmartwychwstałego powitać... Duparc poglądała nań z zimną ciekawością. Bała się, ażeby natrętnie znów do niéj nie przystał i Flemminga jéj nie odpędził. Wiedziała że ten już nie ma nic... a tamten miał coś jeszcze...
Gdy się z sobą zmierzali, Duparc zawstydzona jakoś zatrzymała się.
— A! rzekła udając podziwienie — toście nie zabici! a myśmy po was już w kieliszki dzwonili, i odtańcowaliśmy po was Requiem, i odśpiewali... Bouna notte. Co za niespodzianka!
Popatrzała nań. — Niepotrzebnieście wstawali zawcześnie, wyglądacie jeszcze jak do trumny... nic z was ludzie jak my zrobić nie mogą. Życzymy do łóżka... do łóżka...
W Zygmuncie zawrzało. Ja sam czuję, żem się do was dziś nie zdał — rzekł — i wierz mi, Duparc — czynisz na mnie wrażenie jakie robi potrawa temu co się jéj najadł niepomiernie...
To mówiąc odwrócił się i na Dziembie oparty poszedł daléj. Francuzka pięść pokazując mu odwróciła się: — L’impertinent! — Piętka bowiem dosadniéj daleko wyraził się niż my tu tłómacząc myśl jego...
I to było ostatnie spotkanie Zygmusia z kobietą dla któréj szalał tak że jéj swe szczęście, sławę i spokój poświęcił. Tém nudniejszym wydał mu się świat cały... — Gdybym trochę pozdrowiał, rzekł do Dziemby — jadę do domu, nie mam już tu co robić.
Ale, krom tego, że wyzdrowieć musiał, trzeba było Zygmuntowi myśleć o spłaceniu długów aby go z miasta wypuszczono. Na to nie widział prawie sposobu... Zawlokłszy się do izdebki swéj, posłał zaraz po stryja Eligiego.
Stryj, którego poprosił grzecznie Julek, nie miał iść wielkiéj ochoty, poszedł się więc spytać synowicy czy mu posłuchać każe. Elżusia powiedziała. — A idź stryju... przecięż cię nie zje...
Posłuszny stary powlókł się z Dziembą. W ciemnéj stancyjce, na łóżeczku wązkiém, w betach, znalazł Zygmunta drzemiącego snem niezdrowym... Siadł przy rozbudzonym na drewnianym stołku.
— A co mi asindziej każesz? — spytał.
— Jedziecie do... Wólki? rzekł Zygmunt. Jejmość mi mówiła... Jedźcie sobie — mnie już nic do tego, jak ona powiada, — a no, i jabym do domu rad powrócił, a nie będę mógł.
— To czemu?
— Nie mam grosza, a długi są... Ha! co chcesz stryjaszku — przepraszam, że cię tak nazywam — młodość nie radość! Hulnęło się, trzeba za głupstwo zapłacić... grubo! grubo! bo i krwią się płaciło. Sasi mnie tu zamorzą, jeśli grosza nie będzie.
— A jak grosza dostaniesz... to wiesz co zrobisz? ośmielił się szepnąć Eligi — hę? Pójdziesz do tych djablic i będziesz hulał znowu?
— Hm! może to być! rzekł Zygmuś — ale widzisz stryjaszku na świecie tak nudno, że dalibóg temu dziwować się nie powinniście. — Więc cóż?
— Więc co? powtórzył stryj...
— Jakaż rada wasza? spytał Piętka, czy wreszcie tu na Frydrychsztacie położyć się na sen wiekuisty z kamieniem pod głową?
Ruszył ramionami stryj Eligi. — Albo ja wiem.
— No, to obadwaj niewiemy nic — trzeba ażeby ktoś trzeci nam powiedział coś — pani Elżbieta z Okóniów Pienkowskich Piętkowa rady nam swéj udzielić nie zechce... tandem co, ex-stryjaszku Eligi?
Tandem, panie ex-synowcze — ja nie wiem; ale czegoż chciałeś odemnie?
— Oponujesz nie dosłuchawszy...
— Milczę.
— Trzeba przecię, żeby mnie kto z niewoli téj nie babilońskiéj, ale saskiéj wykupił. Mam długi w Krakowie, mam długi tu... mam wszędzie, bo i na wiosce się znajdą... jest tego wcale przystojna sumka..
— A no — ja grosza złamanego nie mam... odezwał się stryj; a gdybym miał to bym go jegomości nie dał.
— Ja to wiem, dokończył Zygmuś — jednakże ja tu z głodu umierać sobie nie życzę. Jejmość mnie nie chce?...
— Nie chce...
— Do domu wracać nie ma po co... Słuchajże ex-stryjaszku Eligi... Stary twój brat ma pieniądze... wiesz...
— A gdyby miał?
— Niechże sobie wioskę kupi... dam mu ją za co ocenicie... Macie tam ludzi uczciwych, to ten sam zbójca Borodzicz, Mioduszewski... i były mój teść... ale — ale? jest tu Borodzicz? przerwał.
— A no, jest... to co?
— No nic — wy bo ex-stryjaszku jesteście po troszę ciapu-grochem...
— E! e! porwał się Eligi — co to znowu!
— Siedź do końca i słuchaj. — Oceńcie wioskę, popłaćcie długi, dajcie mi resztę na rękę żywcem, i bywajcie zdrowi...
Eligi popatrzał na niego z podziwieniem.
— A tam ojciec asindzieja mieszkał i matka?
— Choćby i dziadek! co mi tam! — rzekł Zygmunt... Kupcie sobie wioskę — i bywajcie mi zdrowi...
— A asindziéj co poczniesz?
— Ja? zaśmiał się ironicznie przewracając w łóżku Zygmuś — ja? Ja mam ex-kochany stryjaszku tysiące dróg przed sobą do wyboru... najprzód na cmentarz na Frydrychsztacie... powtóre mogę wejść do baletu J. K. Mości, przetańcowałem przecie wioskę i żonę? hę?... potrzecie przyjmie mnie pruski król do wojska dla wzrostu... poczwarte, mogę lektyki nosić... i ubrać się kanarkowo co mi będzie do twarzy... popiąte...
— E! e! przerwał stryj — bo kpisz!
— Ale nie — wszystko to być może; zresztą co wam do tego, co zrobi z sobą Piętka... zabierzecie wioskę... jejmość się wyda za którego gacha... będzie żyła po katolicku, trzymając męża na łańcuszku... i dobrze!..
Stryj temi żarcikami czując się obrażony, powstał mnąc czapkę pod pachą.
— Więc po co żeś mnie asindziéj tu wezwał? zapytał.
— Abyście mnie wykupili a sobie wioskę wzięli. Sprzedajcie ją naostatek komu chcecie! Wszakci i jejmości posag się wam należy, dla tego samego musicie ją tradować — ja nie przeczę...
— Ja — dodał — jeśli mnie czarni nie wezmą z tego postrzału — kąt i robotę sobie znajdę... Bywaj zdrów ex-stryjaszku! To mówiąc odwrócił się na łóżku plecami do Eligiego, co stanowiło ostatnie niebardzo grzeczne pożegnanie... Eligi popatrzał, plunął, ramionami ruszył i poszedł rzuciwszy drzwiami...
Już się na wschodki puścił, gdy Dziemba wybiegł za nim prosząc jeszcze do pana; stryj pomruczawszy wszedł...
Zygmunt leżał na łóżku jak wprzódy, głowę tylko odchylił na izbę.
— Mój ty ex-stryjaszku — odezwał się słodszym głosem — jak też mnie kochasz, bo nie wątpię że kochasz... przyszléj mi Borodzicza, powiedz mu, że mi to winien. Na całym świecie gdy kto komu strzeli tak w piersi, musi mu potém przyjść winszować, że się wyskrobał... Powiedzcie mu że go proszę!
Głową tylko kiwnął Eligi i poszedł tym razem nie zatrzymywany do Elżusi. — Niezupełnie wiernie, opowiedział jéj jednak o co chodziło Zygmuntowi.
Spytała: — A cóż on z sobą myśli zrobić?
— Plótł mi baje — kto spamięta! odpowiedział Eligi, — chce pono tu służby wojskowéj, albo w Prussiech szukać. Plecie jak na mękach!...
Zamyśliła się Elżusia: — poszljécież mu Borodzicza, a powiedzcie, żeby potém przyszedł do mnie.
Tego dnia wszakże Borodzicza nie znaleziono, dopiero nazajutrz gdy do winiarni przyszedł, powiedział mu stryj czego od niego żądano i że potém prosi go Elżusia do siebie. Uszczęśliwiony Gracyan wyrwał się zaraz pod Trębacza, aby co rychléj zobaczyć swoją królową.
Zygmusia znalazł w koszuli, wybladłego, schudzonego nad miską strawy brzydkiéj (gęstwiny mięsa wieprzowego z włoszczyzną), klapiącego łyżką po jadle, którego w gębę wziąć nie mógł. Dziemba też z nim z jednéj misy jadł... nieprzebierając bardzo. Lepszego nie było za co kupić; szczęściem, że i to na kredyt dać chciano.
Gdy Borodzicz wszedł, Piętka nie wstając podał mu rękę — uściskali się w milczeniu.
— Patrz Gracku mój — rzekł — jakie te bestye Niemcy rzeczy dają ludziom jeść, pod pretekstem że na kredyt lepszych nie mogą. U mnie wieprze wymyślniejszą strawą z osypką karmiono! Ani przełknąć! A no — co robić! nastał post po zapustach...
Odwrócił się ku niemu.
— Nielitościwieś mnie prześwidrował tą kulą, mówił daléj — jeszcze ją czuje jak przezemnie leciała... Zawsze to jednak była przyjacielska ręka — życia mi odrobina została... Wiesz — Garcku? ja może chyba Kapucynem zostanę. Goły jestem, nikt mnie już nie chce... Broda wyrośnie, pacierzy się nauczę... a u Kapucynów choć przynajmniéj stokfisz i piwo dobre... jak ci się zdaje?
— Mnie? mnie? odparł powoli cedząc słowa Borodzicz — mnie się zdaje żebyś, najprzód poczekał aż wyzdrowiejesz zupełnie, to ci inna fantazya powróci. Do Kapucynów zawsze czas, a nawet na starość broda ci lepiéj rosnąć będzie.
— Ha! no, poczekam! Ale żart na stronę — odezwał się Zygmuś obracając ku niemu. Przed wami sekretu ja nie mam, choć wy dalipan moją żonę daleko lepiéj kochacie niż mnie — cóż robić? ja wam też przyjacielem byłem i jestem.
Podali sobie ręce.
— Czego chcesz odemnie? zapytał Borodzicz.
— Prosiłem Eligiego, ale to safanduła — odezwał się Zygmuś — rozpłacze się, rozmaże, pomodli i stchórzy, a nic nie zrobi. Mam długi, mam dużo długów. Jejmość ze mną żyć nie chce, posag jéj potrzeba oddać. Tu mnie za gardło cisną ci Niemcy, trzeba się uwolnić, zatém wioska sprzedana być musi. Niech ją kupuje kto chce... Okónie czy inna jaka ryba, to mi wszystko jedno... a wolałbym, żeby Okónie, bo ja ich trochę jadłem... niech oni mnie też trochę zjedzą. Ot co, sprzedajcie mi wioskę, a przyszléjcie pieniędzy, jeśli Boga kochacie! Ja tu z głodu zdechnę...
— Ale ty też! ofuknął Borodzicz sięgając pod pas i dobywając worka. — Maszci ot masz... z głodu nie umrzesz.
Zygmuntowi łzy stanęły w oczach.
— Bóg ci zapłać — a masz ty sam o czém do domu wrócić?
— Mam, mam, zawołał Borodzicz — oddaj psom tę wieprzowinę z mydłem, a każ sobie coś ludzkiego przynieść, zaraz ci szpary odejdą! Hej Dziemba!
— A! stój, wara! — krzyknął Zygmunt — jakby Niemcy zwąchali, że mam grosz; toby mi go wycisnęli zaraz i zostałbym znowu na téj wieprzowinie z mydłem; pójdę ja jeść gdzieindziéj, póki pieniądze nie nadpłyną, żebym długi pospłacał. Ale na miłość bożą — Borodzicz, wioskę sprzedać! sprzedać! sprzedać! Jejmość zemną żyć nie chce, jabym też sam gdzieśmy z nią razem żyli, niepotrafił. Nie chcę! pójdę w świat! kat bierz wioskę...
Gadając tak chodził w koszuli po izbie. Patrząc nań, co się z tego ślicznego człowieka zrobiło, jak tylko na kościach skóra wisiała — Borodzicz mało nie płakał.
— Zygmuś kochany! bądź lepszéj myśli, nie desperuj. A! no, ciebie nie moja kula i nie ta nędzna sprawa do tego przywiodła, tylko desperacya. Nie godzi się, póki człek żyw, tracić nadziei.
— Jakiéj nadziei? — rozśmiał się Zygmunt... wolałbym dziś sztukęmięsa przerastałą niż nadzieję — Co ty mi tam pleciesz!
Spuściwszy głowę Borodzicz słuchał smutny...
— Otoż tak — dodał Zygmunt: — wioskę mi sprzedajcie; powiem, żeście mi byli przyjacielem. Ja wam wierzę jak bratu... dam wam plenipotencyę jaką chcecie do sprzedaży, przed saskim harcapem... czy peruką... Co osądzicie, że warta, niech da kto chce... Długi popłacę... i...
Zamyślił się ponuro stanąwszy pośrodku izby.
— To tam reszta się potém obmyśli — dodał. Z łaski waszéj będę miał co jeść póki mi nie przyszlecie pieniędzy... długi popłacę — powtórzył.
— Ileż tam tych długów? spytał Borodzicz.
— Ba! żebym to ja wiedział — rzekł Zygmuś — większa ich część po pijanemu się robiła, a zapisywać wydatki czy rachunki? od tego mnie pan Bóg strzegł. Tego nigdy w życiu we zwyczaju nie miałem — to niemiecka inwencya!
— Przecięż — praeter propter? powtórzył Borodzicz...
Praeter propter tyle że... Słuchaj Dziemba? jakeś ty tu przybył, czy były długi?
— Zdaje mi się, że nie, boć były pieniądze — odezwał się Dziemba z kąta —
— Ale ba! pieniądze pożyczone!! a od tego czasu jak przybyłeś, co przyrosło? ty nie liczyłeś?...
Julek ramionami ruszył: — Nie liczyłem, zastałem tu pod Trębaczem, że konie żłoby gryzły, a chłopak płakał głodny... a potém... Byłyć pieniądze u pana, i dopożyczały się, a mnie co do pańskich wydatków?...
— Któż tu teraz odgadnie co ja mam długów? rzekł Zygmuś. Jeden tylko sposób: gdy pieniądze przyjdą, każę przy bębnie ogłosić, kto ma kwitek niech się stawi...
— Ty bo wszystko w żarty obracasz... począł Borodzicz — a tu seryo trzeba pogadać... Moglibyśmy może długi popłacić, jabym waści wziął z sobą, i tam w miejscu sambyś się rozporządził jak chcesz...
— Do domu ja nie pojadę — noga moja tam nie postanie — zawołał Zygmunt. — Głupstwem to nazwiéj — nie mogę patrzeć na to miejsce — nie miałbym siły... przenocować pod tym dachem... niemógłbym, bobym zdechł — nie! nie... Jedź ty i rób co żyw chcesz...
Przechadzając się ciągle, i pokaszlując, i spluwając czasem na podłogę... na któréj Borodzicz z przestrachem krew zobaczył — Piętka poszedł do kąta gdzie stał Dziemba, pocałował go w czoło, wziął za ucho, i otworzywszy drzwi wyrzucił za próg. Wrócił potém do Borodzicza...
— Ej! słuchaj, Gracku... jeszcze mi zrób łaskę jedną a największą... wszystko ci daruję!... Mam kamień na piersi, zrzuć go z piersi mojéj!
Pocałował go w policzki z obu stron.
— Gracku... będziesz mi ojcem i dobrodziejem...
— No cóż? no, mów a mówże! zerwał się Borodzicz.
— Wstyd a spowiadać się muszę... (uderzył się w piersi): E! tyś człek poczciwy zapłaczesz a nie przeklniesz... Byłem podły uciekając z domu, słuchaj dobrze — leciałem jak pijany z passyi za tą czarownicą francuzką, która mi się dziś wydaje obrzydłą. Co ty chcesz! Dali mi napoju jakiegoś... Zwaryowałem. Dość żem brał dla niéj com mógł, pieniądze... klejnoty... Słyszysz... ukradłem u żony w tym przystępie fiksacyi stary łańcuch z granatów. Cena może niewielka... ale pamiątka droga!... Popełniłem czyn, którym się brzydzę... Dałem go téj dyablicy... mnie go trzeba wykupić za co bądź! Każę go okadzić, omyć, poświęcić... a trzeba go żonie oddać.
— A jakże go dostać? jak? łamiąc dłonie wykrzyknął Borodzicz. — Jam prosty człek, ja tego nie potrafię... ja do téj kobiety przystępu nie znajdę, i boję się, i brzydzę...
— To prawda! hm! Gdybym ją na ulicy spotkał z nim, zdarłbym z niéj... A no, darowałem! nie godzi się... a odebrać go muszę! trzeba! Mogę umrzeć, nie chcę tego mieć na sumieniu. Borodzicz, ratuj, błagam cię.
— Wiesz co — chmurno odparł Gracyan — to daremna, ja tego nie potrafię. Co mogę, na to się ofiaruję — ale taka sprawa... Zygmuś kochany, jakże ty mnie możesz chcieć do tego użyć?
— A kogoż?
— Użyj żyda, babę, dyabła... ale mnie?
— To prawda, tyś uczciwy człowiek, tybyś w to błoto nie dolazł! westchnął Zygmunt... Dajmy pokój..
To mówiąc, worek Borodzicza leżący na stole wziął w rękę. Ile tu tego jest? zapytał.
— Było sto pięćdziesiąt czerwonych złotych, coś się tam zjadło... ale ile, nie wiem.
— Policz że... dodał Zygmunt.
Wzięli się do liku...
— Sto trzydzieści zostało — trzeba ci kartkę dać? rzekł Piętka.
— Chybabyś mnie obrazić chciał — odparł Borodzicz...
Uścisnęli się.
— O łańcuchu z granatów nie mówcie nikomu ponuro zawołał Zygmunt — ja go odzyszczę...
— A jak?
— To moja rzecz...
Rozprawiali jeszcze z godzinę... o mroku dopiero, obiecując wrócić nazajutrz, wyszedł Gracyan z raportem śpiesząc do jejmości... Smutno mu na duszy było po téj rozmowie.
Elżunia przyjęła go jak zawsze, poważnie a chłodno.
Borodzicz, który oczu jéj i twarzy dość napatrzyć się nie mógł, korzystał ze zręczności, rozwlókł się, rozgadał, nie śmiał jednak nic wspomnieć o łańcuchu. To jedno zataił, bo się sam za Piętkę wstydził, a więcéj go już obarczać nie chciał.
— Więc wioskę swą chce koniecznie sprzedać, dokończył Gracyan — i plenipoteacyę mi na to gotów dać.
— To ją waćpan weź — zawołała Elżusia, — lepiéj że ją uczciwy człek mieć będzie, niżby potém kto miał pochwycić, podszedłszy go... Jedź pan. Jutro zrobimy co będzie można.
Westchnęła Elżusia.
— Któż to wie — nieśmiało wybąknął Gracyan, — jeszcze państwo się pojednać możecie i żyć, i żyć szczęśliwie.
Elżusia obróciła się ku niému.
— To pan mnie nie znasz? rzekła. Zygmunt mnie zdradził — przebaczyć nie mogę... poświęcił mnie com go kochała, com go wybrała, wierzyła, ulicznicy takiéj... nigdy! Nie wraca miłość do serca, gdy raz ze łzami wypłynie...
Borodzicz popatrzał na straszną kobietę i nie odezwał się słowa...
— Ale on — on bardzo nieszczęśliwy! szepnął cicho.
— I jam też nieszczęśliwa bardzo! odpowiedziała Elżusia.
Chwilę jeszcze zabawiwszy... a napróżno starając się weselszą rozpocząć rozmowę, zbywany milczeniem Borodzicz się wyniósł — smutny za siebie i za Zygmusia...
Stryj go odprowadził aż na ulicę.
— Mówiłem asindziejowi... Herod-baba!... Dobranoc!... Gracyan pociągnął do domu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.