<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł Historia Jees Uck
Pochodzenie Serce kobiety
(zbiór opowiadań)
Wydawca E. Wende i Spółka
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Graficzne „Drukarnia Bankowa”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. „The Story of Jees Uck“ ze zbioru „The Faith of Men“
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
HISTORJA JEES UCK


Świat pełen jest przykładów rozmaitego poświęcenia. Sama jednak istota poświęcenia pozostaje zawsze niezmienna. Paradoksalne założenie jej polega na tem, iż ludzie poświęcają to, co jest im najdroższe, dla czegoś jeszcze droższego. Nigdy po przez wieki nie działo się inaczej. Tak było wówczas, kiedy Abel składał w ofierze pierworodne stad swoich: były mu bowiem droższe, niż wszystko na świecie, poświęcał je zaś, by stać się miłym Bogu. Tak było, gdy Abraham gotował się zabić syna swego Izaaka na górze. Izaak był mu bardzo drogi, ale, w sposób niepojęty, Bóg mu był jeszcze droższy. Być może, iż Abraham czuł trwogę przed Bogiem. Wszakże czy to, czy tamto było prawdą — miljardy ludzi w ciągu setek lat orzekły, iż Abraham kochał Boga i pragnął mu służyć.
Skoro zaś zdecydowano, że miłość gotowa jest służyć i poświęcać rzeczy najdroższe, to Jees Uck, chociaż nie była niczem więcej, jak córką plemienia czerwonoskórych — kochała wielką miłością. Jees nie znała historji i umiała czytać jedynie znaki pogody na niebie i ślady zwierząt na ziemi — wskutek czego nie wiedziała nic o Ablu ani o Abrahamie. Więcej nawet, uniknąwszy opieki dobrych sióstr z Misji świętego Krzyża, nie dowiedziała się nic o Rut z Moabitu, która wyparła się Boga swego dla obcej kobiety, z cudzej ziemi. Jees Uck uczono wyrzeczeń tylko w jeden sposób: — kijem, tak jak się uczy psa, by rzucił skradzioną kość. Jednak, gdy czas nastał, okazało się, że potrafi dorównać wielkiemu plemieniu białych, że wykaże poświęcenie zaiste królewskie.
Oto więc historja Jees Uck, będąca zarazem historją Neila Bonnera, Katty Bonner i dwojga potomków Neila. Aczkolwiek Jees Uck była kobietą ciemnej rasy, nie była przecież Indjanką, ani Eskimoską, ani nawet Inuitką. Wedle niepisanych podań, u samych podstaw jej drzewa genealogicznego występuje niejaki Skolkz, Indjanin z plemienia Tojata z nad Yukonu, który to Skolkz, za dni swej młodości, udał się z biegiem rzeki aż do jej szerokiego ujścia, gdzie zamieszkują Inuici i tam poznał kobietę, zwaną wedle opowiadań Olillją. Matką Olillji była Eskimoska, ojcem — Inuita. Skolkz z Olillją zrodzili Halję, będącą pół krwi Indjanką Tojata, ćwierć krwi Inuitką i ćwierć krwi Eskimoską; Halja zaś była babką Jees Uck.
Halja, mająca w żyłach krew tak mieszaną i pozbawiona przesądów co do dalszego jej mieszania, złączyła swoje losy z rosyjskim kupcem futer Shpackiem, noszącym też miano Grubego Brzucha. Określamy go jako Rosjanina z powodu trudności definicji ściślejszej: ojciec Shpacka, katorżnik, pochodzący z południa Rosji, uciekł z kopalni rtęci na północ Sybiru, gdzie poznał Zimkę, kobietę plemienia Renifera, która stała się matką Shpacka, dziada Jees Uck.
Gdyby Shpack jako dziecko jeszcze nie dostał się był do niewoli w ręce pobrzeżan, mieszkających nad oceanem Lodowatym — nie byłby został dziadem Jees Uck i nie byłoby wogóle żadnej historji. Trafił jednak do niewoli, uciekł później od pobrzeżan na Kamczatkę, skąd statkiem norweskim, polującym na wieloryby, dotarł do Bałtyku. Wkrótce potem znalazł się w Petersburgu. Po kilku zaś latach ruszył na wschód tą drogą, która przed pół wiekiem była świadkiem krwawej męki i jęków jego ojca. Shpack wszakże był wolny i pracował w rosyjskim przedsiębiorstwie, handlującem futrami. W interesach firmy wędrował coraz dalej i dalej na wschód, aż wreszcie przez morze Beringa dostał się do rosyjskiej części Ameryki. W Pastolik, leżącym nad największą odnogą delty Yukonu, został mężem Halji, przyszłej babki Jees Uck. Z małżeństwa tego zrodziła się dziewczynka, imieniem Tukesan.
Na skutek dyspozycji swej firmy, Shpack odbył podróż czółnem do fortu Nulato. Było to w roku 1850-tym. Tego właśnie roku Indjanie, mieszkający nad rzeką, napadli na Nulato i starli je z powierzchni ziemi. Shpack i Halja zginęli. Tej samej strasznej nocy — Tukesan znikła. Po dziś dzień plemię Tojata twierdzi, że nie brało udziału w napadzie, niemniej jednak nie da się zanegować faktu, iż maleńka Tukesan wychowywała się pośród Tojatów.
Tukesan wyszła zamąż kolejno za dwu braci z plemienia Tojatów. Dzieci nie miała. Kobiety kiwały głowami nad tem zjawiskiem, i wśród Tojatów zbrakło trzeciego śmiałka, któryby się odważył ożenić z bezdzietną wdową. Jednocześnie o kilkaset mil wyżej, w forcie Yukonu, znajdował się niejaki Spiken O’Brien. Fort Yukonu był jedną z placówek handlowych Hudson Bay Company, zaś Spike O’Brien był towarzystwa tego funkcjonarjuszem. Pracował dobrze, lecz doszedł do wniosku, iż zajęcie mu nie odpowiada i opinję swą wyraził w ten mianowicie sposób — że uciekł. Powrót do faktorji York, nad zatoką Hudsona, wzdłuż całego szeregu osad, wymagałby roku czasu. Pozatem Spike O’Brien wiedział, że we wszystkich osadach są placówki Company, na tej więc drodze nie ujdzie jej szponów. Pozostawała tedy jedyna ucieczka — z biegiem Yukonu. Coprawda, nikt jeszcze z białych nie płynął nigdy w dół Yukonu i nikt nie wiedział, czy rzeka wpada do Oceanu Lodowatego, czy do morza Beringa. Spike O’Brien był jednak celtem, niebezpieczeństwo więc stanowiło dlań zachętę.
Po kilku tygodniach, głodny, napół umarły od gorączki błotnej, werżnął dziób czółna w wybrzeże około wsi Tojatów — i omdlał. W ciągu następnych tygodni, gdy siły poczęły doń powracać, zauważył Tukesan i uznał, że mu odpowiada. Podobnie jak ojciec Shpacka, który osiągnął wiek sędziwy mieszkając wśród Czukczów Jelenich Syberji — Spike O’Brien mógł złożyć znużone kości w ziemi Tojatów. Lecz romantyzm niegasnący nigdy w jego sercu nie pozwolił mu zostać na miejscu. Jeśli on, pierwszy z białych, mógł przedostać się od faktorji York do fortu Yukonu — mógł również przejść od fortu Yukonu do oceanu i zdobyć dla się laury odkrycia Północno-Zachodniego szlaku lądowego. Ruszył zatem i zdobył sławę nienotowaną w żadnej kronice i przez nikogo nie opiewaną. Po upływie kilkunastu lat, O’Brien utrzymywał już traktjernię dla majtków w San Francisco i uzyskał tam opinję niezmiernie utalentowanego paliwody, dzięki szczerej prawdzie, którą rozpowiadał.
Natomiast Tukesan, uważana za bezpłodną — zrodziła dziecko — Jees Uck. Roztrząsnęliśmy tu tak szczegółowo jej pochodzenie, żeby wykazać, że nie była Indjanką, ani Eskimoską, ani Inuitką, ani wogóle kobietą określonej rasy. Roztrząsnęliśmy to także i w tym celu, aby przypomnieć, jaką mieszaniną ras jesteśmy wszyscy i jak kręte są drogi pochodzenia każdego człowieka.
Być może, iż dzięki swej krwi niespokojnej, złożonej mieszaniny wielu szczepów — Jees Uck wyrosła na bardzo piękną dziewczynę. Piękność jej była, rzec można, swoista i dostatecznie wschodnia, żeby stanowić zagadkę dla każdego zbłąkanego etnologa. Charakteryzował ją wdzięk subtelny i zwiewny. Krew celtyckiego przodka dała jej jasną skórę i żywy rumieniec, dzięki któremu twarz zdawała się jeszcze bielsza. Być może zresztą, iż odziedziczyła to po Shpacku, któremu dał taką barwę skóry jego ojciec słowianin. Oczy miała wielkie, płonące, czarne oczy metysów: głębokie, okrągłe i zmysłowe — oznaka skrzyżowania ras białej i ciemnej. Domieszka krwi białych i świadomość tego, uczyniła ją w pewnym stopniu wyniosłą. Prócz tego miała wychowanie i poglądy na życie prawdziwej Indjanki Tojata.
Pewnej zimy, gdy Jees Uck była już dorosła, w życie jej wszedł Neil Bonner. Zdarzyło się to w ten sam sposób, jak jego przybycie do kraju Północy. To znaczy — niezależnie od jego woli. Zaiste bowiem Neil Bonner znalazł się w owych stronach najzupełniej wbrew własnym chęciom. Mieszkając poprzednio z ojcem, który odcinał kupony i pielęgnował róże, obok matki zajętej rozrywkami światowemi — Neil zdumiał ze szczętem. Niemożna twierdzić, aby charakter jego był zły, ale gdy człowiek ma żołądek zapchany mięsem i dwadzieścia cztery godziny na dobę wolne, musi dać ujście swym siłom. W takim właśnie położeniu znajdował się Neil Bonner. Począł tedy wyładowywać siły w ten sposób i w takiej skali, że kiedy doszedł do nieuniknionego zenitu, Bonner-ojciec wylazł z za krzaków różanych i w panicznem zdumieniu przyjrzał się synowi. Następnie udał się do najlepszego przyjaciela, bliskiego mu z upodobań, z którym zwykł się naradzać co do kuponów oraz róż. We dwu przesądzili losy młodego Neila. Miał wyjechać, aby nabrać doświadczenia, a później zacząć życie nowe, biorąc za wzór zacny przykład starszych.
Gdy decyzja zapadła, a młody Neil okazał pewną skruchę i bardzo wielkie zawstydzenie, wszystko dalej poszło już łatwo. Obaj przyjaciele mieli znaczną ilość akcji Pacific Company, towarzystwo to zaś rozporządzało liczną flotyllą statków rzecznych i morskich i prócz oceanu, eksploatowało mniej więcej sto tysięcy mil kwadratowych takich terytorjów, które zazwyczaj na mapach znaczone są czystym papierem, Kompanja wysłała młodego Neila Bonnera na Północ, gdzie leżą właśnie owe niezarysowane miejsca, aby tam, pracując dla Towarzystwa, nauczył się naśladować cnoty swego rodzica. — Pięć lat prostego życia, obcowania z przyrodą i oddalenia od pokus, zrobią z niego człowieka — orzekł stary Neil Bonner, poczem wpełznął z powrotem między swoje róże. Neil młodszy zacisnął zęby, zadarł głowę do przyzwoitej wysokości i zabrał się do roboty. Jako podwładny, nieźle spełniał swe zadanie i doczekał się szacunku zwierzchników. Nie dlatego bynajmniej, żeby czuł zapał do pracy, lecz praca jedynie chroniła go przed pomieszaniem zmysłów.
W ciągu pierwszego roku miał ochotę umrzeć; w drugim roku przeklinał wyroki boskie. W trzecim opanowały go oba uczucia razem i w tym nastroju przemówił się ostro z jednym ze swych przełożonych.
W samym sporze zatriumfował, aczkolwiek ostatnie słowo wyrzekła władza. Słowo to wyprawiło Neila Bonnera na zesłanie, w porównaniu z którem poprzednie jego losy wydawać się mogły rajem. Neil wszakże udał się wedle wyroku bez skargi, gdyż Północ zdołała już uczynić zeń mężczyznę.
Na niezarysowanych przestrzeniach mapy tu i ówdzie stoją maleńkie kółeczka, podobne do litery „o“. Obok, z jednej lub drugiej strony, znajdują się napisy, np.: „fort Hamilton“, „fort Yukon“, „Dwudziesta Mila“[1]. Można więc wyobrazić sobie, że na białych przestworzach rozsypane są miasteczka i osady. Myli się, kto tak myśli, Dwudziesta Mila — podobnie jak inne posterunki handlowe, składa się ze skleconej z belek izby, wielkości sklepiku kolonjalnego z kilkoma mieszkalnemi cipkami na piętrze. W podwórzu za nią, na wysokich palach, sterczy składzik i stoją jakie takie zabudowania. Podwórze niczem nie ogrodzone, rozciąga się aż po horyzont, a być może — dalej nawet. Jak okiem sięgnąć, niema nigdzie innych budynków — tylko plemię Tojata co czas pewien rozbija obozowisko parę mil niżej, na brzegu Yukonu. Taką jest właśnie Dwudziesta Mila, jedna z licznych macek Pacific Company. Agent Towarzystwa wraz z pomocnikiem kupują futra od Indjan, oraz prowadzą inne, trudne do określenia tranzakcje z poszukiwaczami złota, płacącemi złotym piaskiem. Jednocześnie agent oraz jego pomocnik przez całą zimę tęsknią za wiosną, z nadejściem zaś wiosny, klnąc włażą na dach, podczas gdy wezbrany Yukon zalewa całą instytucję. Tam właśnie w czwartym roku swego pobytu na Północy przybył Neil Bonner w roli agenta handlowego. Neil nie zajął niczyjego miejsca, gdyż poprzednik jego sam się usunął z tego świata „z powodu ciężkich warunków“, jak wyjaśniał pomocnik jego, pozostający na stanowisku. Indjanie Tojata, w pogawędkach u ognisk, rzecz tę tłumaczyli inaczej. Pomocnik agenta Dwudziestej Mili miał zgarbione plecy, wklęsłe piersi i zapadłe policzki, mizernie porośnięte nędzną bródką. Kasłał, jakgdyby suchoty nie zostawiły jednego zdrowego miejsca w jego płucach, oczy zaś płonęły mu gorączkowym, niespokojnym ogniem, który charakteryzuje ofiary gruźlicy w ostatnim stadjum. Nazywał się Pentley — Amos Pentley i nie spodobał się Bonnerowi od pierwszego wejrzenia, choć Neil odczuwał litość wobec osądzonego na śmierć. Obaj ci ludzie nie potrafili ułożyć dobrze wspólnego życia, aczkolwiek oni właśniej bardziej niż wszyscy ludzie na ziemi, winni byli starać się zżyć wzajemnie, skoro pozostawali sam na sam, patrząc prosto w twarz zimy, trwającej bez końca wśród ciemności, chłodu i milczenia.
Po pewnym czasie Bonner zadecydował, że Amos ma głowę nie całkiem w porządku i dał mu spokój, robiąc sam wszystko, za wyjątkiem gotowania. Ale i w ten sposób nie uzyskał nic, prócz gniewnych spojrzeń i nieskrywanej nienawiści. Było to dlań wielkim ciężarem, gdyż zbrakło ulgi, którą dałby uśmiech, dobre słowo, współczucie towarzysza niedoli. Zima zaś nasuwała się dopiero i Neil zrozumiał, że obecność pomocnika tego rodzaju, mogła wpłynąć na decyzję samobójstwa poprzedniego agenta.
Samotność w Dwudziestej Mili była zupełna. We wszystkich kierunkach posępna nieskończoność zaginała się aż gdzieś za oryzont. Zmarzły śnieg pokrywał ziemię i otulał wszystko śmiertelnem milczeniem. Przez kilkanaście dni z rzędu trwała pogoda i zimno: termometr Fahrenheita wskazywał uparcie od 40-tu do 50-ciu stopni niżej zera. Następnie przychodziła zmiana. Wilgoć zawarta w powietrzu zgęszczała się w mętne, szare, bezkształtne chmury. Zapadał mrok i termometr szedł w górę do 20-tu niżej zera. Z nieba poczynały sypać się twarde kulki lodowe, skrzypiące pod nogami, jak suchy cukier czy żwir. Później znów nadchodziły dni pogodne i mroźne, póki nie nazbierało się dosyć wilgoci, aby zasłonić chmurami ziemię od chłodu przestrzeni międzyplanetarnych. To wszystko. Nie działo się nic więcej. Nie było ani burz, ani powodzi, ani huraganów, druzgocących lasy, nic, prócz mechanicznego opadu wydzielanej wilgoci. W ciągu długich tygodni nudy, najgodniejszem uwagi zjawiskiem było podniesienie się termometru na niebywałą wysokość 15-tu stopni zimna! Jakby w odwet za to ustępstwo, przestrzenie międzyplanetarne ścisnęły ziemię natychmiast takim mrozem, że rtęć zamarzła, a termometr spirytusowy, postawszy dwa tygodnie w 70-ciu stopniach zimna — pękł wreszcie. Odtąd nie było już wiadomo, o ile mróz się powiększa. Innem zjawiskiem, nużącem swą monotonnością, było przedłużanie się nocy: aż w końcu dzień stał się podobny do małej iskry światła między dwiema falami mroku.
Neil Bonner był zwierzęciem towarzyskiem. Nawet głupstwa, za które pokutował dzisiaj, miały kiedyś źródło w jego żywiołowej towarzyskości. Tu zaś, w czwartym roku swego zesłania, znalazł się w towarzystwie (w gruncie rzeczy słowo to traciło właściwy sens) istoty posępnej i milczącej, w której oczach złowrogo płonęła nienawiść, równie nieubłagana, jak bezpodstawna. Bonner, łaknący gawędy i obcowania z człowiekiem, jak łaknie się wody, słaniał się niby cień już pogrzebanego, dręczony wspomnieniami dni minionych. Przy pracy wargi jego były zcięte, twarz surowa, ale nocami łamał ręce, tarzał się po łożu i płakał jak dziecko, lub też myślał o kimś posiadającym władzę i czynił mu całemi godzinami gorzkie wyrzuty. Przeklinał także i Boga, lecz Bóg wie wszystko i nie znajdzie w sercu swem gniewu wobec słabych śmiertelników, co buntują się przeciw wyrokom Jego w dalekiej Alasce.
Tam to, na Dwudziestą Milę, przybyła dnia pewnego Jees Uck, aby kupić mąki, słoniny, a także purpurowego sukna i paciorków do swych robót. Nie zdawała sobie sprawy, że zjawiła się jakgdyby poto, by człowiek samotny głębiej odczuł samotność i nocami wyciągał ramiona w pustkę. Neil Bonner był bowiem tylko człowiekiem! Gdy po raz pierwszy weszła do sklepu, patrzał na nią długo, bardzo długo, tak jak patrzy spragniony wędrowiec na nurt strumyka. Ona zaś, odziedziczywszy po Spike O’Brienie śmiałą wyobraźnię, uśmiechnęła mu się wprost w oczy, nie tak, jak uśmiechać się winny ciemne kobiety wobec przedstawicieli rasy panującej, ale jak uśmiecha się kobieta do mężczyzny. Los Neila Bonnera był przesądzony. Neil wszakże nie rozumiał tego i do walki z losem zużył cały upór i namiętność, jakie kryły się w pożądaniu, które chciał pokonać. A ona? Jees Uck, była to Jees Uck, wychowana, jak prawdziwa Indjanka Tojata.
Jees często przyjeżdżała po zakupy i, siedząc u wielkiego pieca, godzinami gawędziła z Neilem łamaną angielszczyzną. Neil począł oczekiwać jej przybycia i w dnie, gdy zbrakło dziewczyny, osaczał go niepokój i nuda. Niekiedy uświadamiał sobie mętnie co się dzieje, i wówczas spotykał Jees chłodno z jakiemś postanowieniem, którego nie mogła pojąć. Była przecież wewnętrznie przekonana o nieszczerości tego objawu. Częściej jednak brakło mu woli i wówczas wszystko było dobrze: uśmiechali się ku sobie, nie widząc własnej radości. Amos Pentley, dusząc się, niby ryba wyrzucona na piasek i głuchym kaszlem przywodząc myśli o nieuniknionej trumnie, patrzył na wszystko z jadowitym uśmieszkiem. Kochał życie, a żyć nie mógł. Dusza jego rwała się w męce, gdy widział, że inni żyć mogą. Dlatego nienawidził Bonnera, pełnego sił, z błyskającą na widok Jees Uck radością w oczach. Co zaś do samego Amosa, to dość mu było pomyśleć o dziewczynie, a krew uderzała do głowy z taką siłą, że dostawał krwotoku.
Jees Uck, ze swym prostym umysłem, z pierwotnym sposobem myślenia, nie nawykła do analizowania zjawisk złożonych, czytała w duszy Amosa bez wysiłku. Ostrzegła Bonnera otwarcie i szorstko kilkoma wyrazami. Neil zaś, któremu komplikacje wyższego rozwoju przeszkadzały w ocenie, zaśmiał się z jej wyraźnego niepokoju. Amos Pentley był dlań nieszczęśliwą, litości godną istotą, która w rozpaczy chwiała się nad grobem. Wspaniałomyślność łatwa była dla Bonnera wobec cierpień, których sam nie przeżył.
Pewnego mroźnego ranka, Neil wstał od stołu podczas śniadania i zeszedł do składu. Jees Uck, cała rumiana od ruchu, już tam czekała. Chciała kupić worek mąki. W kilka minut później Neil stał na śniegu i przywiązywał worek do jej sani. Schylając się, poczuł sztywność w szyi i jakieś nieokreślone przeczucie zbliżających się cierpień fizycznych. Dociągnąwszy ostatni węzeł, spróbował się wyprostować i nagle upadł na śnieg w straszliwych kurczach. Wyciągnięty i drgający, z głową odrzuconą wstecz, z wygiętym karkiem, przekrzywioną twarzą, czuł, że tkanki ciała rozrywają mu się na włókna. Jees była już w śniegu obok niego, ale Neil konwulsyjnie ścisnął jej ręce i w ten sposób obezwładnił ją na cały czas trwania ataku. Po kilkunastu minutach kurcze przestały go skręcać, leżał jednak nie mogąc się podnieść, wyczerpany, pół przytomny, z potem na czole i pianą na ustach.
— Prędzej! — zachrypiał ze szczególnem rzężeniem w głosie — prędzej do domu!
Spróbował pełznąć na czworakach, aż Jees dźwignęła go, i wsparty na gibkim ramieniu, Neil począł wlec się powoli. Przy wejściu do izby konwulsje schwytały go znowu, odrzuciły ciało z nieodpartą siłą od Jees i Neil wijąc się, upadł na podłogę. Amos Pentley patrzał z zaciekawieniem.
— O Amos! — krzyknęła Jees zmieszana i pełna rozdzierającej trwogi — on umiera?
Amos wzruszył ramionami i obserwował dalej. Ciało Bonnera opadło, napięte muskuły osłabły i na twarz wystąpił wyraz ulgi.
— Prędzej! — wyrzekł przez zęby, krzywiąc ścięte wargi, w zmaganiu z nadchodzącym nowym atakiem. — Prędzej, Jees, lekarstwo! To nic! Pomóż mi!
Jees Uck wiedziała, że skrzyneczka z lekarstwem stała w kącie pokoju za piecem i pociągnęła tam chorego. Gdy konwulsje ucichły, Neil począł szperać w skrzynce, nie bacząc na osłabienie i uczucie bezwładu. Widział, jak w podobnych męczarniach zdychały psy i wiedział co robić. Wyjął słoik z chloral hydratem. Palce miał jeszcze zbyt słabe, by wydobyć korek. Jees uczyniła to za niego, podczas gdy nim miotały znów konwulsje. Kiedy oprzytomniawszy, zobaczył nachylony słoik, a potem spojrzał w wielkie czarne oczy — wyczytał w nich to, co czyta zawsze mężczyzna w oczach kobiety, mającej doń należeć. Zażywszy sporą dozę lekarstwa upadł na plecy, a potem, wytrzymawszy jeszcze jeden atak, z wysiłkiem dźwignął się na łokcie.
— Słuchaj, Jees Uck — rzekł bardzo wolno, jakgdyby rozumiejąc konieczność pośpiechu i lękając się zarazem jego panicznej gorączki. — Uczyń, co ci powiem: zostań ze mną, ale nie dotykaj mnie. Potrzebuję zupełnego spokoju. Nie powinnaś odchodzić.
Szczęki poczęły mu się zwierać i twarz oszpeciło zbliżające się cierpienie. Neil jednak wytężył wolę, aby je przezwyciężyć.
— Nie odchodź. I nie wypuszczaj Amosa. Zrozumiałaś? Amos powinien zostać tutaj.
Jees skinęła głową, a Neil znowu począł tarzać się w konwulsjach, coraz słabszych jednak i rzadszych. Jees Uck strzegła go i pomna rozkazu, nie śmiała dotknąć.
W pewnej chwili Amos okazał zaniepokojenie i chciał przejść do kuchni, ale spojrzeniem podobnem błyskawicy zatrzymała go w miejscu. I znowu nic, prócz ciężkiego, rzężącego oddechu Amosa, nie mąciło ciszy.
Bonner zasnął. Przebłysk światła, mający być dniem, zagasł. Podczas gdy Amos zapalał lampy naftowe, kobieta nie spuszczała zeń oka. Nadszedł wieczór. Za oknem, wychodzącem na północ, niebo spłonęło zorzą, która chwiała się i promieniała, wreszcie zgasła. Po pewnym czasie Neil zbudził się. Przedewszystkiem spojrzał, czy Amos jest na miejscu, popatrzał z uśmiechem na Jees Uck i dźwignął się. Wszystkie muskuły chorego były zbolałe, znużone i Neil krzywił wargi, z gorzkim uśmiechem badając własne ciało. Następnie twarz jego stała się surowa i rozkazująca.
— Jees — rzekł — weź świecę, idź do kuchni; tam na stole powinno być jedzenie: suchary, fasola, wędlina. Kawa w imbryku stoi na piecu. Przynieś wszystko tu, na ladę. Weź także szklanki, wodę i wódkę z szafy na górnej półce. Nie zapomnij wódki!
Przełknąwszy szklaneczkę wódki, Neil starannie przetrząsnął swą apteczkę, odkładając na bok w określonym celu pewne słoiki i flakony. Następnie przystąpił do prymitywnej analizy jedzenia. Za swych czasów szkolnych przerabiał ćwiczenia w laboratorjum gimnazjalnem. Przy pewnej pomysłowości można było osiągnąć jakie takie rezultaty, nie bacząc na szczupłość środków. Stężenie charakteryzujące ataki upraszczało poszukiwania i Neil przerabiał tylko jedną próbę. Kawa nie wykazała nic. Nic również nie znalazł w fasoli. Zato szczególną uwagę zwrócił na suchary. Amos, nie mający pojęcia o chemji, obserwował z napięciem. Jees Uck zaś, pełna niezachwianej wiary w mądrość białych, szczególnie zaś w mądrość Neila Bonnera, nietylko nie rozumiejąc nic, ale wiedząc dokładnie, że nic nie rozumie, patrzyła nie na ręce Neila, ale w twarz jego.
Krok po kroku Neil zbliżał się do rozwiązania zagadki. Wreszcie przystąpił do ostatniej próby. Wziąwszy zamiast probówki wąski flakonik apteczny i trzymając go pod światło, Neil patrzał na powolne osadzenie się soli z jakiegoś rozczynu wlanego do naczyńka. Nie powiedział ani słowa zobaczywszy to, czego oczekiwał. Jees Uck, przykuta do twarzy Neila — ujrzała także. Jednym skokiem, jak tygrysica, rzuciła się na Amosa, z nieoczekiwaną zręcznością i siłą przegięła go przez kolano i nóż błysnął nad nim migocząc w świetle lampy. Amos chrypiał, ale Bonner wstrzymał cios.
— Jesteś dobra dziewczyna, Jees Uck. Ale to nic! Puść go.
Posłuszna puściła zdobycz, choć twarz jej wyrażała protest. Amos zwalił się na podłogę. Bonnner pchnął go nogą obutą w mokasyny.
— Wstać, Amos! — rozkazał. — Natychmiast proszę spakować swoje rzeczy i wyjeżdżać.
— Co to ma znaczyć?... — wybełkotał Amos.
— To ma znaczyć, że chciałeś mnie zgładzić — ciągnął Neil spokojnie, nie podnosząc głosu. — To ma znaczyć, że Amos zabił mego poprzednika, choć Kompanja przypuszczała, że to samobójstwo. Mnie poczęstowałeś strychniną. Nie wiem, czym on był potraktowany, ale w Dwudziestej Mili jest zamało miejsca na nas dwóch i musisz się wynieść. Do Holy Cross jest dwieście mil. Możesz je przejechać bez zmęczenia. Dam: sanie, żywność i trzy psy. Będziesz zresztą jak w więzieniu, bo wyjechać z tych stron nie możesz. Daję ci sposób uniknięcia kary. Jesteś napół umarły. Nie napiszę nic Kompanji aż do wiosny. Postaraj się umrzeć przez ten czas. A teraz — marsz!
— Kładź się, — nastawała Jees, gdy Amos znikł w ciemności, jadąc w kierunku Holy Cross. — Jesteś chory, Neil.
— A ty jesteś dobra dziewczyna, Jees Uck — odpowiedział — oto moja ręka. Ale idź do domu.
— Nie podobam ci się — wyrzekła poprostu.
Uśmiechnął się, pomógł jej założyć kaptur i odprowadził do drzwi.
— Za bardzo się podobasz, Jees Uck — powiedział łagodnie. — Za bardzo.
Później opadła na ziemię jeszcze głębiej nieprzenikniona i czarna noc podbiegunowa.
Neil Bonner doszedł do wniosku, iż należało więcej cenić obecność nawet posępnego, skazanego na śmierć i marzącego o morderstwie Amosa. Samotność w Dwudziestej Mili stała się zupełna. „Na Boga! Princess! przyślij mi kogoś!“ napisał do ajenta z fortu Hamiltona, leżącego o trzysta mil w górę rzeki. Po sześciu tygodniach posłany Indjanin przyniósł charakterystyczną odpowiedź: „Piekło. Odmroziłem sobie nogi. Sam potrzebuję człowieka. Princess“. Na domiar złego, większość Indjan Tojata odeszła wgłąb lądu, ścigając stado jeleni i Jees Uck poszła z nimi. Nieobecność czyniła ją jakby jeszcze bliższą i Neil chwytał się codzień w domu i wśród drogi na gorącym uczynku myślenia o niej, wywoływania jej postaci w wyobraźni. Niedobrze jest żyć w samotności. Często zdarzało się, że Neil wychodził ze składu bez czapki i gwałtownie wymachiwał rękoma w kierunku bladego światła nad północną krawędzią horyzontu. W głośne od ciszy, lodowate noce, porzucał posłanie i wychodził na mróz, rozdzierając milczenie okrzykami, jakby chcąc zbudzić coś, co dałoby się dotknąć i odczuć. Niekiedy znów wołał na psy, dopóki nie zerwały się ze snu i nie poczęły wyć. Jednego kosmatego psa wziął nawet do mieszkania, uważając go dla rozrywki za towarzysza, przysłanego przez Princessa.
Kazał psu spać w nocy jak należy, pod kołdrą i jeść, siedząc przy stole, po ludzku. Psisko jednak, blisko spokrewnione z wilkami, zbuntowało się stanowczo, warczało i chowało się po kątach. Wreszcie ugryzło pana w nogę i zostało wyproszone za drzwi kilkoma zdecydowanemi kopnięciami.
Następnie przyszła manja personifikacji i opanowała Neila. Wszystkie otaczające go siły zamienił w żywe istoty i począł współżyć z nimi. Odtworzył Panteon człowieka pierwotnego: słońcu zbudował ołtarz, na którym spalał w ofierze tłuszcze wędlin i stearynę ze świec, na nieogrodzonem podwórzu, wedle składu, na palach ulepił ze śniegu bałwana mrozu, przed którym wykrzywiał się i nad którym się znęcał, kiedy rtęć całkiem znikała w kuleczce. Rzecz prosta, że wszystko to było tylko rozrywką. Dla upewnienia samego siebie Neil powtarzał to bardzo często, nie zdając sobie sprawy, iż obłąkanie niejednokrotnie zaczyna się właśnie od udawania i zabawy.
Pewnego razu, pośród najgłębszej zimy, zajechał na Dwudziestą Milę misjonarz Jezuita, ojciec Champreau. Bonner rzucił się ku niemu, wciągnął do mieszkania, przypadł mu do ramienia i szlochał tak długo, aż wzruszony zakonnik zapłakał z nim razem. Wówczasz Bonner wpadł w świetny humor, urządził wspaniałą ucztą, twierdząc mężnie, że gość go już nie porzuci. Lecz ojciec Champreau śpieszył do Salt Water, zgodnie ze stanowczym rozkazem zakonu, więc wyjechał następnego ranka, wysłuchawszy na pożegnanie groźby, że krew Bonnera spadnie na jego głowę.
Urzeczywistnienie tej groźby było już bliskie, gdy po długich łowach plemię Tojata wróciło na leża zimowe. Indjanie przynieśli dużo futer i w Dwudziestej Mili zaczął się ruch i wrzawa. Jees Uck również poczęła zaglądać po paciorki, czerwone sukno i zapasy, a Bonner znowu wracać zaczął do równowagi.
Rzecz rozstrzygnęła się pewnego wieczoru, gdy Jees Uck wstała aby odejść. Nie zapomniała jego poprzedniej odmowy, i ta sama wyniosła duma, która pchała Spike O’Brien’a do wytknięcia północno-zachodniego szlaku lądowego, dyktowała jej wstrzemięźliwość postępowania.
— Pójdę już, — rzekła. — Dobranoc, Neil.
Neil podszedł do niej z tyłu.
— To byłoby źle — wyrzekł.
Gdy obejrzała się, spłonąwszy nagłą radością, — schylił się powoli, uroczyście i, jakgdyby celebrując święty obrządek, pocałował jej wargi. Indjanie Tojata nie tłumaczyli Jees nigdy znaczenia pocałunku, jednak pojęła go i oddała.
Obecność Jees Uck rozświetliła wszystko. Szczęście uczyniło ją po królewsku hojną i zamieniło niby w niewyczerpaną krynicę rozkoszy. Pierwotność jej umysłu i prostota postępowania wywoływały pełne zachwytu zdumienie w człowieku zbyt cywilizowanym, który zeszedł ku niej. Jees była mu nietylko pociechą w samotności, lecz bezpośredniość jej odnawiała jego przesyconą duszę.
Zdało mu się, iż po długiej wędrówce powrócił i złożył głowę na kolanach ziemi-matki. Jednem słowem, Neil znalazł w Jees Uck młodość świata — młodość, i siłę, i radość.
Aby zaś zaspokoić resztę jego potrzeb, a także by zapobiec przesyceniu się obojga sobą, w Dwudziestej Mili pojawił się niejaki Sandy Mac Pherson, człowiek towarzyski, jeden z tych, co pogwizdują w drodze, a na postoju zanucić potrafią piosenkę. Do jego namiotu, rozbitego o kilkaset mil w górę Yukonu, zajrzał ksiądz Jezuita zaledwie na chwilę, aby odmówić modlitwy nad jego zmarłym towarzyszem. Odjeżdżając, rzekł:
— Bardzo będziesz się czuł samotny, mój synu?
Sandy smutnie zwiesił głowę.
— W Dwudziestej Mili — mówił dalej ksiądz, — mieszka samotny człowiek. Jesteście sobie nawzajem potrzebni, mój synu.
W rzeczy samej Sandy stał się trzecią pożądaną osobą w Dwudziestej Mili: bratem kobiety i mężczyzny. Bonnera prowadził na jelenie i uczył stawiać sidła na wilki, — Neil ze swej strony wygrzebał gdzieś obdarty i zatłuszczony tom Szekspira, i czytał go z Sandy dopóty, dopóki słuchacz nie począł recytować pięciostopowych jambów swoim psom, gdy wszczynały nieposłuszne igraszki. Długie wieczory spędzali grając w karty, gwarząc i rozważając wszystkie sprawy świata. Jees Uck wówczas zachowywała się po domowemu, huśtała w bujającym fotelu, reperując ich skarpetki i mokasyny.
Nadeszła wiosna. Z południa wyjrzało słońce. Ziemia zrzuciła surowy całun i przybrała szatę radosnej zalotnicy. Świat uśmiechał się cały i wszystko tętniło życiem. Błogosławiony dzień stawał się coraz dłuższy, noce coraz krótsze, aż wreszcie znikły zupełnie. Rzeka odetchnęła pełną piersią. Sapiące parowce ożywiły głuchy kraj. Nastał czas gwarny, wypełniony ludźmi i zdarzeniami.
Do Dwudziestej Mili przyjechał nowy pomocnik agenta. Sandy Mac Pherson ruszył z garstką poszukiwaczy złota aż do kraju Koyokuk. Nadeszły gazety, czasopisma i listy, adresowane do Neila. Jees, ujrzawszy je, zaniepokoiła się, wiedziała bowiem, że to jego współbracia mówią doń z drugiego krańca świata.
Neila nie wzruszyła specjalnie wiadomość o zgonie ojca, od którego nadszedł list z pożegnaniem, podyktowany w ostatnich godzinach. Były również listy oficjalne od Pacific Company, łaskawie zezwalające mu na przekazanie prac pomocnikowi oraz na wyjazd kiedy zapragnie. Długa epistoła prawnicza wyliczała nieskończoną ilość akcji, obligacji, rent, najrozmaitszych ruchomości i nieruchomości, które stają się jego własnością, na mocy testamentu ojca. Maleńki, wytworny liścik z pieczątką i monogramem, wzywał drogiego Neila do jego kochającej i nieutulonej w żalu matki. Neil rozejrzał się i zdecydował szybko. Kiedy „Dziewica Yukonu“ zakasłała u brzegu, kierując się ku morzu Beringa, Neil odjechał, powtarzając stare męskie kłamstwo, odnowione raz jeszcze na jego ustach, kłamstwo o szybkim powrocie.
— Wrócę, Jees, kochana, wrócę jeszcze przed pierwszym śniegiem — obiecywał jej, stojąc u zwodzonego mostu i całując po raz ostatni.
Nietylko obiecywał, lecz podobnie jak wielu mężczyzn w analogicznych warunkach, miał szczery zamiar spełnienia swej obietnicy. John Thompson, nowy agent, otrzymał rozkaz otworzenia nieograniczonego kredytu żonie Neila, Jees Uck. Ostatnie spojrzenie z pokładu „Dziewicy Yukonu“ zatrzymał Neil na kilkunastu robotnikach, ociosujących belki, nagromadzone dla zbudowania najwygodniejszego domu ze wszystkich w promieniu tysiąca mil dolnego biegu rzeki, — domu Jees Uck, a zarazem Neila Bonnera, gdzie oboje zamieszkają, nim spadnie pierwszy śnieg. Neil szczerze i głęboko zdecydował, że powróci. Jees Uck była mu droga, prócz tego daleką Północ czekała wspaniała przyszłość. Neil przy pomocy pieniędzy ojca chciał urzeczywistnić perspektywy tej przyszłości. Marzyły mu się zawrotne plany. Posiadając doświadczenie czterech lat, mając poparcie Pacific Company, Neil chciał powrócić, aby stać się Rhodsem dla Alaski. I chciał powrócić jaknajszybciej, uporządkowawszy interesy spadkowe po ojcu, którego nie znał nigdy i pocieszywszy matkę, którą już zapomniał.
Neil Bonner, po powrocie z krajów podbiegunowych, powitany został wspaniale i uroczyście. Zapalono ognie, zastawiono stoły. Neil sprobował wszystkiego i wszystko przypadło mu do smaku. Neil nietylko opalił się na kolor bronzu, ale pod tą nową smagłą skórą stał się już nowym człowiekiem, człowiekiem umiejącym przenikać istotę zjawisk, patrzącym na świat poważnie i umiejącym panować nad sobą. Dawni jego współbiesiadnicy dziwili się, gdy odrzucono ich propozycje, by żył jak niegdyś. Przyjaciel zaś Bonnera starszego zacierał ręce z zadowolenia i został odtąd najwyższą instancją w sprawach, dotyczących ukrócania lekkomyślnych i próżnujących młodzieńców.
W ciągu lat czterech umysł Neila Bonnera fermentował w zamknięciu. Nowych wrażeń dostawało się doń niewiele, natomiast wewnątrz zachodził proces krystalizacji. Mózg pozbywał się wszystkiego, co było zbyteczne i nieczyste. Dawniej, żyjąc wśród świata, Neil intensywnie pochłaniał wrażenia. Tam, w pustyni śnieżnej, dość było czasu, by uporządkować całą masę wchłoniętego materjału. Neil przewiał jak plewy swe powierzchowne ideały i zdobył sobie nowe, na podstawie głębszych i szerszych uogólnień. Zapatrywania na cywilizację posiadał teraz zupełnie odrębne, niż przed wyjazdem. Oddychając rok po roku wonią ziemi, cały czas mając ją przed oczyma, dotarł do samego miąższu cywilizacji, zrozumiał jasno zarówno jej potęgę, jak i strony ujemne. Neil skonstruował własną krótką i prostą filozofję. Według jej wskazań, czystość życia otwierała dostęp do drogi zbawienia. Spełniony obowiązek miał stanowić treść czynu. Należało żyć uczciwie i spełniać swe obowiązki, aby mieć prawo do szerszego działania. Praca da ostatecznie prawo do zbawienia. Pracę zaś należało prowadzić tak, by życie rozwijało się coraz bujniej, coraz szerzej. Cel ten zgodny jest z sensem istnienia i z wolą Bożą.
Neil przedewszystkiem jednak był człowiekiem miasta, to też nowy jego związek z ziemią i męski pogląd na ludzkość umożliwiły mu jednocześnie głębsze wniknięcie w znaczenie cywilizacji i ocenę jej siły. Ludzie miast z dniem każdym stawali mu się bliżsi, świat zaś pociągał go swoim obszarem. I z dniem każdym Alaska stawała się dalsza i mniej rzeczywista. Później spotkał Kitty Sharon, jednej z nim rasy, bliską ciałem i duszą. Dziewczyna ta podała mu rękę i pociągnęła ku sobie z tak nieodpartą mocą, że zapomniał i ów dzień i godzinę i tę porę roku, gdy pierwsza zawieja śnieżna płynie nad Yukonem...

Jees Uck przeniosła się do swego wspaniałego ciosanego domu. Trzy złociste miesiące letnie spędziła wśród marzeń. Później — nadeszła jesień. W kantorze P.C. Company przyśpieszono obroty handlowe przed nadejściem zimy. Powietrze stało się jasne i ostre, dni przezroczyste i krótkie. Rzeka płynęła leniwie i zaciągała się lodowem szkliwem po cichych zatokach. Przybysze odjechali na południe i zapadło milczenie. Później lód okrzepł, poszła kra, a potem całe lodowe smugi. Yukon podniósł się aż po brzegi. Później i to ustało, a rzeka zastygła w bezruchu, zaś błysk dnia rozpłynął się w mrokach.
John Thompson, nowy agent, śmiał się. Jees Uck wszakże wierzyła w różne wypadki na morzu i rzece. Mróz mógł zaskoczyć Neila Bonnera gdzieś między przełęczą Chilcoot, a Świętym Michałem. Zapóźnionych podróżnych rok rocznie zatrzymuje lód i muszą wówczas schodzić z parowców, siadać na sanie i jechać, patrząc przez długie godziny na szybko mknące psy.
Jednak na drogach u Dwudziestej Mili, ani z góry, ani z dołu nie widać było psów. John Thompson, ze źle ukrytą satysfakcją upewniał Jees, że Bonner wcale nie powróci i jednocześnie zaznaczał niedwuznacznie, że sam gotów jest go zastąpić. Jees roześmiała mu się prosto w oczy i odeszła z powrotem do swego wspaniałego domu z ociosanych belek. Wśród najgłębszej zimy, gdy nadzieja umiera, a życie zaledwie tli się, dowiedziała się Jees, że zamknięto jej kredyt.
Była to robota Thompsona. Zacierając ręce przechadzał się, podchodził do drzwi, patrzył na chatę Jees — i czekał. Jees sprzedała swój zaprząg psów i zaczęła płacić gotówką za zakupy. Kiedy Thompson z kolei odmówił jej wydawania towaru nawet za pieniądze, wówczas zakupy dla niej robić zaczęli Indjanie Tojata, i korzystając z ciemności, przywozili jej na swych saniach rzeczy niezbędne.
W lutym przyszła po lodzie pierwsza poczta. John Thompson przeczytał w światowej kronice gazety z przed pięciu miesięcy o ślubie Neila Bonnera z Kitty Sharon. Jees trzymała go przed progiem otwartych drzwi, gdy oznajmiał jej tę nowinę. Kiedy skończył, roześmiała się wyniośle i nie uwierzyła. W marcu, bez wszelkiej pomocy, powiła niemowlę płci męskiej, maleńkie, raźne stworzenie, któremu przyglądała się z radością i zdumieniem.
A po roku, w tym że czasie Neil Bonner siedział u innego węzgłowia i podziwiał inną istotkę, wchodzącą w życie.
Śnieg stopniał i popękał lód na Yukonie. Słońce przebyło swą drogę ku północy, potem znów ku południowi. Gdy nic już nie zostało pieniędzy za sprzedane psy — Jees Uck wróciła do swego plemienia. Oche-Ish, zręczny myśliwy, zaofiarował się, że będzie polował dla małego i dla niej, jeśli zostanie jego żoną. Imego, Hah-Yo i Wy-Nooch, wszyscy trzej również dzielni młodzi łowcy, proponowali to samo. Jees wszakże wolała żyć samotnie i sama zdobywać sobie mięso i ryby. Poczęła szyć mokasyny, kaptury, rękawice — rzeczy ciepłe i użyteczne, a prócz tego miłe oczom dzięki ładnym wyszyciom z paciorków i sukna. Sprzedawała je kopaczom, których co roku było więcej w okolicy. W ten sposób nie tylko zapewniła sobie dostatnie pożywienie, ale nawet odkładała pieniądze. Pewnego dnia wzięła bilet na „Dziewicę Yukonu“, płynącą w dół rzeki.
W St. Michael została pomywaczką w kuchni P. C. C. Służba Company przyglądała się dziwnej kobiecie z dziwnem dzieckiem, ale nie wypytywali o nic, Jees zaś nic nie opowiadała. Przed samym przerwaniem żeglugi na morzu Beringa Jees odjechała w kierunku południa na szkunie poławiającej foki. która przypadkiem zawinęła do St. Michael. Zimę tego roku spędziła jako służąca w rodzinie kapitana Markheima w Unalasce. Na wiosnę zaś puściła się w dalszą wędrówkę, przepłynąwszy do Sitki na szalupie z wódką. Później znalazła się w Metlakahtla około St. Mary na samym cyplu półwyspu Pan Handle i tam pracowała przy napełnianiu puszek blaszanych mięsem świeżo ułowionych łososi. Gdy jesień nadeszła, a Siwashe, łowiący ryby, poczęli wybierać się do domu, w Puget Sound, Jees, razem z dwiema rodzinami rybaków, w dużej łodzi z cedrów przebyła niebezpieczną drogę pośród chaosu wybrzeży Alaski i Kanady aż do cieśniny Juande-Fuca. Poczem, trzymając za rękę swego chłopca, zeszła na kamienny bulwar w mieście Seattle.
Tam, w czasie wichury, napotkała Sandy Mac Phersona, który ździwił się bardzo na jej widok, wysłuchawszy zaś jej historji zapałał nawet oburzeniem, — choć nie do tego stopnia, jakby to niewątpliwie miało miejsce, gdyby wiedział o Kitty Sharon. O niej wszakże Jees Uck nie wspomniała ani jednem słowem, gdyż nie wierzyła. — Sandy, traktując to wszystko jako zwykłe podłe oszukiwanie kobiety, chciał nakłonić ją, aby nie jechała do San Francisco, gdzie, jak przypuszczano, mieszka Neil Bonner. Nic wszakże nie wskórał, wskutek czego zajął się tylko urządzeniem dla Jees wygodnej podróży: kupił bilety i odprowadził na pociąg, uśmiechając się do niej i mrucząc sam sobie w najeżoną brodę: — co za podłość!
Z hukiem, brzękiem, dniem i nocą, kołysząc się i drżąc na równinach, to wylatując aż ku wiecznym śniegom, to opadając w kwitnące doliny, prześlizgując się wzdłuż przepaści, przebiegając nad wąwozami, przenikając nawskroś przez góry — pociąg wiozący Jees Uck pędził ku południowi. Jees Uck nie bała się żelaznego rumaka i nie trwożyła jej potęga cywilizacji narodu, do którego należał Neil Bonner. Przeciwnie, jakgdyby jaśniej jeszcze pojęła, jak wielkim było to cudem, że człowiek tego równego bogom plemienia trzymał ją w ramionach. Krzykliwy zgiełk San Francisco, z jego nieprzerwanym ruchem, dymiącemi fabrykami, z turkotem tysięcy ładownych wozów nie zmieszał Indjanki. Jasnem stało się jej tylko całe ubóstwo Dwudziestej Mili i skórzanych jurt obozowiska Tojatów. Spojrzała w dół, na chłopca ściskającego jej dłoń i zdumiała się w głębi duszy, że zrodziła go z takim mężczyzną.
Zapłaciwszy woźnicy pięć monet, weszła na taras domu Neila Bonnera. Skośnooki Japończyk pertraktował z nią bezskutecznie przez czas pewien, poczem wpuściwszy ją, ulotnił się. Jees pozostała w hall’u, który jej pierwotnej wyobraźni wydał się salą do przyjmowania gości, gdzie wystawione są wszelkie skarby domu, by wzbudzić podziw przybyszów. Sufit i ściany wykładane były fornirem z czerwonego polerowanego drzewa, podłoga była bardziej śliska niż lód, i Jees, dopiero stanąwszy na jednym z wielkich dywanów, poczuła się bezpieczna.
W przeciwległej ścianie płonął ogień na kominku, który wydał się jej olbrzymi. Hall zalany był falami światła, złagodzonego przez kolorowe szyby. W głębi bielał posąg marmurowy.
Jees ujrzała to i wiele innych jeszcze zadziwiających rzeczy, gdy skośnooki służący prowadził ją przez pokoje. Jeden — drugi — trzeci. Ich urządzenie zaćmiło wszystko, co widziała w hall’u. Zdawało się, że w domu tym niema końca wspaniałym komnatom. Jakże były szerokie, długie, jakże wysoko odbiegły ich stropy! Poraz pierwszy od chwili przybycia do ziemi białych ludzi, Jees uczuła trwogę. Neil, jej Neil mieszka w tym oto domu, oddycha tym powietrzem i nocą tu zasypia. Piękne było wszystko, co widziała, lecz prócz zachwytu odczuła strach przed mądrością i władzą. Było to widomym przejawem potęgi w formie piękna, a obecność potęgi Jees odgadła niechybnie.
Weszła kobieta wysoka i smukła, owiana lśnieniem jasnych włosów, podobnych do mgły słonecznej. Zbliżyła się do Jees Uck, jak szemrzący powiew płynie przez senne wody. Nawet szelest jej sukien szeptał i śpiewał, a ciało miękko falowało pod tkaniną. Jees Uck sama była panią serc męskich. Przecież Oche-Ish i Hah-Yo i Wy-Nooch, nie mówiąc o Neilu Bonnerze i Johnie Thompsonie, chciwie patrzyli na nią i ulegali jej władzy. Na wielkie błękitne oczy, na różowo białą płeć tej kobiety, Jees spojrzała nie jak druga kobieta, lecz jakgdyby oczyma mężczyzny. I jako pani serc męskich uczuła się małą i słabą wobec tego promiennego zjawiska.
— Pani chce widzieć mego męża? — zapytała kobieta. Jees rozchyliła wargi, słuchając głosu, podobnego do płynnego srebra głosu, który nie zrywał się nigdy w okrzykach na warczące psy, nie łamał się w gardłowych dźwiękach dzikiego narzecza, nie ochrypł wśród zawiei, lub w dymie ognisk postoju.
— Nie — odrzekła Jees powoli i niepewnie, starając się mówić jak najlepiej po angielsku. — Przyszłam zobaczyć Neila Bonnera.
— On właśnie jest moim mężem — rozśmiała się jasnowłosa.
Więc to była prawda! Więc John Thompson nie skłamał, gdy w ów posępny dzień lutowy zaśmiała się i zamknęła mu drzwi przed samym nosem. I jak niegdyś przegięła Amosa Pentley na kolanie, wznosząc nóż nad jego gardłem, tak w owej chwili poczuła nagłą chęć, by skoczyć ku tej kobiecie, złamać ją, rzucić i wyrwać życie z jej pięknego ciała.
Jees Uck jednak myślała szybko i żaden przejaw zewnętrzny nie zdradził jej uczuć. Nigdy więc Kitty nie wiedziała, jak blisko podeszła ku niej śmierć w owej chwili.
Jees skinęła głową na znak, że rozumie. Kitty dodała, iż Neil winien nadejść lada chwila. Następnie obie usiadły w fotelach, do przesady wygodnych i Kitty sprobowała bawić swego szczególnego gościa, Jees zaś ze swej strony śpieszyła jej z pomocą.
— Pani może znała mego męża na Północy? — spytała w toku rozmowy Kitty.
— Znała. Prała jej bielizna — odpowiedziała Jees Uck, zaczynając nagle haniebnie kaleczyć angielszczyznę.
— To syn pani? Ja mam też córeczkę...
Kitty kazała przyprowadzić dziewczynkę i podczas gdy dzieci na swój sposób zawierały znajomość, matki rozmawiały o nich, pijąc herbatę z tak filigranowych naczyniek, że Jees przez cały czas obawiała się zgnieść swoje w ręku. Nigdy nie widziała tak cienkiej porcelany, filiżanek tak zgrabnych i przezroczystych. Porównywała je w głębi duszy z kobietą, której różowe dłonie nalewały herbatę i jako kontrast nasunęły się pamięci naczynia i flasze skórzane osad Tojata, niezdarne kubki w Dwudziestej Mili — i Jees przyrównała je do siebie. W tej formie i pod tą postacią wysunęło się dla niej pytanie, które czekało na rozstrzygnięcie. Oto kobieta bardziej niż ona sama godna rodzić i wychowywać dzieci Neila Bonnera. Podobnie jak jego współplemieńcy stali wyżej niż bracia Jees, tak kobiety jego rasy miały przewagę nad nią. Uznała je za panie wszechwładne serc męskich, mężów zaś ich za władców świata. Patrząc na różaną płeć Kitty Bonner, porównywała z nią własną smagłą cerę. Przeniosła spojrzenie z ciemnej dłoni na śnieżną: jedna stwardniała od pracy, od bicza na psy, od wiosła, druga nie znająca trudu i znoju, jak rączka nowonarodzonego dziecięcia. A jednak nie bacząc na tę pozorną kruchość i słabość, Jees Uck chwytała w błękitnych oczach, w ich głębi, ten sam blask władczy i rozkazujący, jaki widywała w źrenicach Neila Bonnera i ludzi jego rasy.
— Czyż być może! Jees Uck — wyrzekł, wchodząc, Neil Bonner. Wymówił to spokojnie, nawet z odcieniem radosnej życzliwości, ale Jees ujrzała w oczach jego trwogę.
— Dzień dobry Neil — rzekła — wyglądasz bardzo dobrze.
— Doskonale, doskonale, Jees Uck — odpowiedział serdecznie. Jednocześnie przecież szukał na twarzy Kitty jakiegokolwiek śladu, z którego mógłby wywnioskować, co działo się tutaj w czasie jego nieobecności. Zresztą, zbyt dobrze znał żonę, aby spodziewać się objawów najmniejszego wzruszenia, nawet gdyby stały się rzeczy najgorsze.
— Nie wyobrażasz sobie jak się cieszę, że cię widzę — mówił dalej. — Jakżeż to się stało? Trafiłaś na złotą żyłę? Kiedy przyjechałaś?
— He-e-dziś przyjechałam — odrzekła, instynktownie sięgając po gardłowe dźwięki. — Nie, niema żyła Neil. Znasz kapitan w Unalaska? Gotować jedzenie bardzo długo. Zbierać pieniądze. Potem — dużo pieniądz. Dobrze — myślę — jechać, patrzeć ziemia białego człowieka. Dobrze, bardzo dobrze, białego człowieka ziemia.
Neila zdziwił jej sposób mówienia. Niegdyś obaj z Sandy dokładali wszelkich starań, aby nauczyć Jees poprawnego wyrażania się, I uczennica była pojętną. Teraz zdawać się mogło, iż wróciła do stanu pierwotnego. Twarz jej miała wyraz dobroduszny, uparcie dobroduszny i nie pozwalała nic wyczytać. Pogodne oczy Kitty niepokoiły go również. Co się stało? Co było tu powiedziane? Co zostało odgadnięte?
Ponieważ Neila dręczyły te pytania, Jees zaś dławił los, który ją czeka — a nigdy jeszcze Bonner nie zdał jej się tak wspaniałym i wielkim — zapanowało milczenie.
— I proszę pomyśleć, że pani znała mego męża jeszcze na Alasce! — wyrzekła zcicha Kitty.
Znała! Jees nie potrafiła się powstrzymać i spojrzała na dziecko, które z nim poczęła. Neil bezwiednie poszedł oczyma w kierunku jej wzroku. I nagle żelazny pierścień ścisnął mu czaszkę, kolana omdlały, a serce zaszamotało się i zabiło w piersi jak pięść. Syn jego! A on nie myślał nawet o tem.
Malutka Kitty Bonner w powiewnej sukience, podobna do lekkiego sylfa o różowych policzkach i niebieskich żywych oczach, wyciągała rączki i usteczka do chłopca. Ten opalony, smagły, szczupły, zgrabny, cały w skórach zwierzęcych, w „mukłukach“ obszytych futrem i startych na skałach wybrzeży, nie reagował na jej pieszczoty, stał nieruchomo i prosto, uderzając tą szczególną wyniosłą postawą, jaka wyróżnia dzieci dzikich. Obcy w tym kraju, niezawstydzony ani strwożony, przypominał cicho przyczajone zwierzę i tylko czarne oczy jego, błyszcząc, przebiegały z jednej twarzy na drugą. Spokojny, póki wszystko naokół było spokojne, zdawał się być gotów zerwać do walki o życie, użyć zębów i pazurów, gdyby dostrzegł pierwszy znak niebezpieczeństwa.
Kontrast między chłopcem a dziewczynką był ogromny, ale nie wzbudzał politowania. Zbyt wiele sił widać było w tym chłopcu, latorośli pokoleń Spacka, O’Briena i Bonnera. Z rysów jego wyrazistych i ostrych, podobnych do kamei, biła wola i zdolności ojca jego i dziada i tego, który, przezwany Grubym Brzuchem, wzięty był do niewoli przez Pobrzeżan i zbiec im potrafił na Kamczatkę.
Neil Bonner zdusił wzruszenie, zamaskował je i, choć twarz jego uśmiechała się, wyrażając pogodę i zadowolenie z widoku dawnej przyjaciółki, — ledwie oddychał pytając:
— To twój chłopiec, Jees Uck? Nieprawdaż?
A potem, zwracając się do Kitty.
— Pyszny malec! Widać, że zrobi coś na świecie!
Kitty twierdząco skinęła głową.
— Jak się nazywasz? — spytała.
Mały Indjanin błysnął ku niej oczyma i milczał długą chwilę, jakby zastanawiając się nad celem tego pytania.
— Neil — odrzekł swobodnie, zadowolony widocznie z obserwacji.
— Indyjska mowa — przerwała Jees, chytrze tworząc nowy język, dostosowany do warunków chwili — jego mowa indyjska: „nii-el“ — to samo znaczyć co suchar. On krzyczeć: „suchar, suchar“. Ciągle krzyczeć „Nii-el, ni-el“. Wtedy ja powiedzieć: tak się nazywać. Teraz on nazywać „Neil“.
Nigdy nie odczuł Neil Bonner takiej ulgi, jak słysząc owo kłamstwo z warg Jees Uck. Wytłumaczyła mu wszystko. Wiedział teraz, że czoło Kitty nie miało powodów się chmurzyć.
— Ojciec jego musiał być pięknym mężczyzną? — rzekła Kitty.
— O tak — brzmiała odpowiedź. — Ojciec piękny mężczyzna. Tak!
— Znałeś go, Neil? — zapytała Kitty.
— Czy znałem? O tak, bardzo dobrze. — I wyobraźnia przeniosła go w mgnieniu oka na posępną stację Dwudziestej Mili, do człowieka samotnego z myślami swemi wśród ciemności i milczenia.

Możnaby w tem miejscu skończyć historję Jees Uck, gdyby poświęcenia swego nie pomnożyła dalszemi. Gdy Jees powróciła na północ do swego wspaniałego domu z ciosanych bali, John Thompson otrzymał zawiadomienie, że Pacific Company obyć się może bez jego usług.
Nowy agent i wszyscy następni otrzymali rozkaz wydawania Jees Uck produktów i towarów w nieograniczonej ilości bezpłatnie. Prócz tego, Kompanja wypłacała kobiecie Jees Uck pensję roczną w sumie pięciu tysięcy dolarów.
Gdy chłopiec podrósł, ojciec Champreau wziął go dla dalszego kształcenia i wkrótce Jees poczęła systematycznie otrzymywać listy z kolegjum Jezuickiego w Maryland. Później listy nadchodziły z Włoch, z Hiszpanji, z Francji. Wreszcie na Alaskę powrócił ojciec Neil, człowiek, który wiele dobrego zdziałał dla swego kraju, następnie zaś, przeszedłszy do szerszej działalności, uzyskał wysokie stanowisko w zakonie.
Jees po powrocie na Północ była jeszcze młodą kobietą. Mężczyźni patrząc na nią — wzdychali. Jees wszakże żyła skromnie i opinja nie miała jej nic do zarzucenia. Czas pewien spędziła wśród zakonnic w Misji Ś-tego Krzyża, gdzie nauczyła się pisać i zdobyła pewien zasób wiadomości praktycznych z medycyny i chirurgji. Po powrocie do domu, poczęła zbierać u siebie młode dziewczyny z osad Tojatów, aby wskazać im drogę, któremi winny kierować swe kroki. Szkoły tej nie możnaby nazwać ani katolicką, ani protestancką, jednak misjonarze wszystkich wyznań traktują ją z jednaką przychylnością. Sznur od kołatki, zawsze wyrzucony nazewnątrz, pozwala zmęczonym wędrowcom z rzeki lub śnieżnej drogi zawrócić ku temu domowi, by odpocząć tam i wygrzać się przy ogniu. Na południu zaś, w Stanach, Kitty Bonner cieszy się, że mąż jej zainteresowany jest bardzo oświatą Alaski i ofiarowuje na ten cel sumy tak znaczne. I chociaż czasem uśmiecha się i szemrze, to jednak w głębi duszy jest tem więcej z niego dumna.





  1. Twenty Mile.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: John Griffith Chaney.