Przemyślny Porportuk
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przemyślny Porportuk |
Pochodzenie | Serce kobiety (zbiór opowiadań) |
Wydawca | E. Wende i Spółka |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Zakł. Graficzne „Drukarnia Bankowa” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | „The Wit of Porportuk“ ze zbioru „Lost Face“ |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
El-Soo była dziewczynką w Misji. Matkę straciła będąc jeszcze małem dzieckiem i pewnego letniego wieczoru Siostra Alberta wyjęła ją z pośród płomieni, jak głownię z ogniska, zabrała do Misji Ś-go Krzyża i ofiarowała Bogu. El-Soo była Indjanką czystej krwi, pomimo to jednak przewyższała we wszystkiem towarzyszki swoje pół lub ćwierć krwi. Nigdy jeszcze dobre Siostry nie miały do czynienia z dziewczęciem tak posłusznem i zgodnem, a równocześnie tak inteligentnem.
El-Soo była zdrowa, zręczna i sprytna. Przedewszystkiem jednak miała w sobie młody ogień, iskrzący płomień życia, swoisty żar woli, słodyczy i odwagi. Ojciec jej był wodzem plemienia i krew władcy płynęła w jej żyłach. Posłuszeństwo El-Soo stawało się nieraz tematem rozważań i dyskusji. Istniało jakieś głębokie pokrewieństwo między nią samą a zasadniczemi prawami natury, panującemi w świecie zewnętrznym, dlatego też może chwytała szczególnie łatwo wiadomości z matematyki. Celowała również w wielu innych rzeczach. Czytać i pisać po angielsku nauczyła się tak szybko, jak żadna dotychczas wychowanka Misji. Przewodziła również w nauce śpiewu, śpiew bowiem zaspakajał w całej pełni owo jej poczucie ścisłości i rytmu wszechświata. Była urodzoną artystką i zatajony ogień wewnętrzny rwał się w niej ku twórczości. Gdyby żyć jej było dane w bardziej sprzyjających warunkach, poświęciłaby się może muzyce lub literaturze.
Była jednak tylko El-Soo, córką Klakee-Nah, wodza plemienia, i mieszkała w Misji Św. Krzyża, nie pośród artystów, lecz wśród bogobojnych siostrzyczek, myślących jedynie o czystości serca, sprawiedliwości uczynków i przyobiecanym weselu duszy w kraju wiekuistego życia, leżącym za błękitami.
Czas mijał. El-Soo liczyła lat osiem, gdy dostała się do Misji; kiedy zaś skończyła szesnaście i Siostry porozumiewać się poczęły ze swą zakonną władzą w sprawie wysłania dziewczęcia do Stanów Zjednoczonych dla dalszego kształcenia, zjawił się w klasztorze jakiś człowiek z jej wioski i zażądał widzenia z rodaczką. Zawołano doń El-Soo natychmiast. Ów Indjanin był to odrodzony Kaliban, stworzenie zwierzęco brzydkie i nieokrzesane, z wielką czaszką pokrytą czubem nigdy nieczesanych włosów. Spojrzał z podełba na dziewczynę i nie raczył usiąść.
— Brat twój umarł — powiedział krótko.
El-Soo nie była specjalnie wstrząśnięta. Prawie nie pamiętała brata.
— Ojciec twój jest stary i samotny — mówił dalej wysłaniec. — Posiada dom wielki i pusty. Chciałby słyszeć głos twój i patrzeć na ciebie.
Tak, ojca pamiętała dobrze — starego Klakee-Nah, wodza plemienia, przyjaciela wszystkich misjonarzy i kupców, wielkiego mężczyznę o mięśniach olbrzyma, dobrotliwych oczach i władczem obejściu. Pamiętała jak majestatycznie jeździł po osadzie w poczuciu swej pierwotnej królewskości.
— Powiedz mu, że przyjadę — brzmiała odpowiedź El-Soo.
Ku niewypowiedzianej rozpaczy siostrzyczek, głownia wyjęta z ogniska powracała doń sama. Wszelka dyskusja z El-Soo była daremna. Nie istniały dla niej żadne argumenty, przekładania, czy prośby. Siostra Alberta przyznała się nawet do projektu wysłania jej na południe. El-Soo patrzała pustemi oczyma w złocistą perspektywę, którą otwierano przed nią — i odmownie potrząsała głową. W oczach jej natrętnie stawała inna wizja: potężny łuk Yukonu przy stacji Tana-naw, Misja Ś-go Jerzego po jednej stronie, placówka handlowa po drugiej, a pomiędzy nimi, pośród indyjskiej osady, pewien wielki dom z ciosanych belek, gdzie przebywał starzec otoczony niewolnikami.
Wszyscy mieszkańcy wybrzeża Yukonu w promieniu dwu tysięcy mil znali ów wielki dom z ciosanych belek, owego starca i jego niewolników. Siostry Ś-go Krzyża znały również dom ten i ciągłe w nim wesele, szaleństwa i uczty. To też lamentowano w Misji, kiedy El-Soo odjeżdżała.
Gdy zaś przybyła do domu, rozpoczęło się tam nieustające wielkie święto. Klakee-Nah, przyzwyczajony do rozkazywania, spróbował protestować przeciwko rozkazodawczym zapędom córki, nakoniec jednak, po barbarzyńsku marząc o przepychu życia, zdecydował się pożyczyć tysiąc dolarów od starego Porportuka, który był najbogatszym Indjaninem w całej dolinie Yukonu. Równocześnie w placówce handlowej otworzono rachunek na imię Klakee-Naha. El-Soo odrodziła stary dom. Szeregiem zmian i ulepszeń dodała mu nowego uroku, ojciec zaś podtrzymywał po staremu dawne tradycje gościnności i wesela.
Wszystko to nie było rzeczą zwykłą w życiu Indjan z nad Yukonu, lecz Klakee-Nah nie był zwykłym Indjaninem. Nietylko lubił okazywać sąsiadom nieustającą i hojną gościnność, ale również mógł sobie na to pozwolić, gdyż, jako wódz, posiadał duże środki pieniężne. W czasach najpierwotniejszego sposobu handlowania, Klakee-Nah był potężnym władcą swego plemienia i wzbogacił się, pośrednicząc w handlu z białymi. Później, wraz z Porportukiem, wydobywał złoto przy rzece Koyokuk. Klakee-Nah był typowym arystokratą z urodzenia i sposobu postępowania. Porportuk zaś był prawdziwym „bourgeois“ i, naturalnie, okpiwszy wspólnika przy aferze ze złotem, ze skwapliwą radością zagospodarował się i pomnażał swe skarby. Klakee-Nah natomiast wrócił spokojnie do swego wielkiego domu i rozrzutnego trybu życia. Porportuka znano, jako najbogatszego Indjanina Alaski. Klakee-Naha — jako najczystszego człowieka. Porportuk był faktorem i lichwiarzem, Klakee-Nah był szlachetnym anachronizmem, zabytkiem z dawnych lepszych czasów, wojownikiem i hulaką, szczęśliwym przy winie i pieśni.
El-Soo oswoiła się z wielkim domem i jego nastrojem równie łatwo, jak niegdyś z Misją Ś-go Krzyża i panującemi tam obyczajami. Nie próbowała bynajmniej zmieniać swego ojca i skierowywać kroków jego na ścieżki boże. Coprawda, robiła mu wyrzuty, kiedy upijał się zbyt gruntownie, czyniła to jednak wyłącznie z troskliwości o jego zdrowie i podsuwała mu raczej pod nogi stateczny grunt ziemski, niźli drogę zbawienia.
Wrota, prowadzące do wielkiego domu, stały zawsze otworem. Co zaś do wchodzących i wychodzących — tych nie brakowało nigdy. O strop obszernej jadalni odbijał się nieustannie brzęk naczyń i dźwięki pieśni. Za stołem siedzieli przybysze z całego globu, wodzowie odległych plemion, Anglicy rodowici i obywatele Wielkiej Brytanji, obok Yankesów i wędrownych agentów wszelkich towarzystw handlowych, cowboy’e ze stepów Zachodu, żeglarze z mórz rozmaitych, myśliwi i poganiacze ze wszystkich narodowości świata.
El-Soo oddychała swobodnie w atmosferze kosmopolityzmu. Angielskim władała równie dobrze, jak językiem własnego plemienia. Śpiewała angielskie ballady i pieśni, znała nowe obyczaje indyjskie i starodawne, zanikające już tradycje. Ubierała się zwykle jak biała kobieta, wiedziała jednak, kiedy włożyć indyjski strój córki wodza — i umiała go nosić. Przydały jej się teraz zarówno wiadomości krawieckie zdobyte w Misji, jak i własne poczucie artystyczne. Subtelnie obmyślała i zdobiła swoje suknie, jak czyni to biała kobieta. I suknie te istotnie nosiły ślady staranności.
W swoim rodzaju była El-Soo równie niezwykłą jak jej ojciec i niemniej wyjątkowe było jej położenie społeczne. Ją jedną z pośród Indjanek traktowano na równi z niewieloma białemi kobietami, zamieszkującemi stację Tana-naw. Była też jedyną Indjanką, o którą oświadczali się oficjalnie biali mężczyźni i której nigdy nie ośmielili się obrazić.
El-Soo bowiem była piękna. Pięknością własną, inną niż białe kobiety, inną niźli Indjanki. Żarzył się w niej płomień uroczny, niezależny od pochodzenia i on to stanowił przedewszystkiem jej piękno. Wpływ zaś rasy, jak głęboko tylko sięgnąć zdołał, wytworzył z niej klasyczny typ indyjski. Jej to wyłącznie były owe swoiste, błękitno-krucze włosy i śmigła brew cienkołuka i czarne oczy lśniące i śmiałe, jak stal przenikliwe, królewsko-dumne. Jej to był nos rzeźbiony, orli, o delikatnych, drgających nozdrzach i owe lekko wydatne kości policzkowe, które jednak nie stały się wypukłe, i te wargi wąskie, a jednak nie zanadto wąskie. Ale ponad wszystkiem i poprzez wszystko żył w niej ów płomień — niezrozumiały, nieuchwytny czar, który był ogniem i który był zarazem jej duszą, duszą co ciepła i łasząca taiła się w głębi źrenic, co zorzą ogarniała policzki, drżeniem rozszerzała nozdrza, mimowolnie gięła łuk warg czerwonych, a kiedy wargi były spokojne, czaiła się na nich tętnem ledwie uchwytnem, ciągie obecnem, tajemniczem.
El-Soo była mądra. Nadmiernie wrażliwa na ból i wszelkie zło, gotowa była równocześnie do natychmiastowego przebaczania. Uśmiech przenikający całą jej istotę promieniował jak światło, budząc uśmiechy naokół. El-Soo nie stała się jednak ośrodkiem życia wielkiego domu. Na to nie pozwoliłaby nigdy. Wielki dom i wszystko co mieściło się w tem pojęciu — należało do ojca. Wśród gwarnych pokoi przesuwała się jego majestatyczna postać gospodarza, co gości łaskawie, co rządzi i stanowi prawa. A chociaż, gdy siła opuszczać poczęła starcze dłonie, El-Soo delikatnie ujęła ster spraw domowych i przyjęła odpowiedzialność za czyny obojga — nazewnątrz rządził niezmiennie ojciec, usypiający nieraz za biesiadnym stołem, ofiara uczt całego życia, lecz zawsze uczt tych pan i gospodarz.
Po wielkim domu snuła się jeszcze postać inna: przemyślny Porportuk, złowieszczy, kiwający łysawą czaszką, potępiający w milczeniu, bez protestu sypiący złotem. Nie znaczy to, żeby w rzeczywistości Porportuk opłacał uczty, splątawszy bowiem chytrze interesy swoje z interesami Klakee-Naha, rok po roku obejmował część jego posiadłości. Porportuk raz jeden zdecydował się ostrzec El-Soo przed ruiną, do której prowadzi rozrzutny sposób życia w wielkim domu — było to wtedy, kiedy zgarnął resztę dóbr starego Wodza — nie ryzykował jednak po raz drugi. El-Soo bowiem, tak, jak jej ojciec, była typową arystokratką, z tą samą pogardą dla pieniądza i z równym poczuciem godności, wrażliwem niby najcieńsza struna.
Porportuk więc pożyczał nadal zgorszony i gniewny, a pieniądze płynęły, jak złota piana. El-Soo. postanowiła jedno: ojciec umrze tak, jak żył. Nie runie z dostatku w nędzę, nie zmniejszy lekkomyślnego ucztowania, nie uśmierzy swej rozrzutnej gościnności. Kiedy głód nawiedzał okolicę, Indjanie, jak niegdyś, przychodzili w rozpaczy — odchodzili zaspokojeni. Gdy zaś brakło pieniędzy, żądano pożyczki od Porportuka, proszący bowiem zawsze musieli otrzymać, czego pragnęli. El-Soo mogłaby śmiało powtórzyć za arystokracją każdego kraju i każdego czasu „Après moi — le deluge!“. Dla jej kasy owym potopem był stary Porportuk. Albowiem za każdym kredytowanym dolarem spoglądał na dziewczynę bardziej zachłannym wzrokiem i czuł w sobie dziwny, dawno niezaznany ogień.
El-Soo jednak nie miała dlań oczu łaskawych. Nie miała ich również dla żadnego z białych mężczyzn, którzy pragnęli poślubić ją w kościołku Misji, z dzwonami, z księdzem i czytaniem ksiąg kościelnych. Bowiem na stacji Tana-naw mieszkał młody mężczyzna imieniem Akoon, jej własnej rasy, z tegoż plemienia i tejże osady. Silny był, miły jej oczom i dobry myśliwy, ale — choć daleko i często wędrował po obcych krajach — pozostał ubogi. Zwiedził wszystkie strony świata. Bywał w dalekiej Sitce, podróżował do Stanów Zjednoczonych, przebrnął kontynent aż do zatoki Hudsona i z powrotem, poczem, statkiem polującym na foki dotarł do Syberji i Japonji.
Wróciwszy z nieudanej wyprawy po złoto, którą przedsięwziął był do Klondike, zgłosił się Akoon z własnej woli do starego Klakee-Naha, aby zdać mu sprawę ze wszystkiego, co widział na szerokim świecie. Wtedy to po raz pierwszy ujrzał El-Soo, w trzy lata po jej powrocie z Misji. Odtąd Akoon przestał podróżować. Odmówił nawet przyjęcia posady sternika na wielkim parowcu, płatnej po 20 dolarów dziennie. Polował trochę i zarzucał sieci, ale zawsze w pobliżu stacji Tana-naw. W wielkim domu przebywał często i długo. El-Soo zaś porównała go z innymi mężczyznami i orzekła, iż jest odpowiedni. Śpiewał dla niej pieśni, a był tak wierny i pałający miłością, iż cała osada twierdziła zgodnie, że młody Akoon do szaleństwa kocha się w córce Wodza. Porportuk zaś pomrukiwał tylko i łożył nowe wciąż sumy na utrzymanie wielkiego domu.
Lecz oto nadeszła ostatnia uczta Klakee-Naha. Siedział za biesiadnym stołem z gardłem zdławionem śmiercią, której tym razem nie mógł zapić winem. Okrzyki, żarty i pieśni rozlegały się wkoło. Akoon opowiadał jakąś wesołą przygodę, wywołując za stołem przeciągłe echa śmiechu. Nie widział łez ni trwogi przy tej biesiadzie. Cóż było bardziej naturalne, ponad to, że stary Wódz umierał tak, jak żył. I któż mógł to odczuć lepiej nad El-Soo? Wodza otaczało jak zawsze koło starych przyjaciół biesiadników i jak dawniej, trzech białych jeszcze od mrozu marynarzy, przybyłych wprost z mórz arktycznych, niegdyś uczestników wyprawy 74-go roku. Za plecami gospodarza stali czterej siwowłosi starcy, ostatni niewolnicy, pozostali z licznego pocztu młodości. Zamglonemi oczyma czuwali nad potrzebami pana, drżącemi dłońmi napełniali czaszę, lub rozcierali plecy pomiędzy ramionami, gdy śmierć napierała mocniej, a Klakee-Nah kaszlał i rzęził.
Była to dzika noc, i kiedy godziny mijać poczęły za godzinami, a śmiech i pieśń nie milkły — śmierć natarczywiej zdławiła gardło starca i bliżej błysnęła mu w oczy białemi ślepiami. Wtedy stało się, iż zawezwać rozkazał Porportuka. Porportuk wszedł do ogrzanej komnaty wprost z mrozu i śniegu i rozejrzał się strofującemi oczyma po zastawie win i mięsiw, za które płacił. Lecz kiedy powiódł wzrokiem po długim szeregu rozgrzanych twarzy biesiadników i ujrzał przy końcu stołu bladą twarzyczkę El-Soo, ogień zapłonął mu w źrenicach, a niezadowolenie stajało natychmiast.
Zrobiono miejsce u boku Klakee-Naha i postawiono przed nowoprzybyłym szklanicę. Wódz własnoręcznie napełnił ją najlepszym winem. — Pij — zawołał. — Cóż, niedobre?
Oczy Porportuka zaszły mgłą zadowolenia, mlasnął ustami i skinął głową.
— Piłeś kiedy takie wino we własnym domu, hę? — pytał Klakee-Nah.
— Nie będę przeczył, że dobry to napój dla starego gardła — odrzekł Porportuk i zamilkł, nie dokończywszy myśli.
— Ale zadrogo kosztuje! — wyręczył go Klakee-Nah, ryknąwszy śmiechem. Porportuk, gniewny, słuchał, jak wzdłuż całego stołu bawić się poczęto jego kosztem. W oczach zabłysnął mu zły płomień.
— W jednym czasie byliśmy małymi chłopcami — powiedział. — A teraz ciebie dławi już śmierć za gardło, — ja jestem wciąż jeszcze silny i pełen życia!
Pomruk niechęci poszedł po zgromadzeniu. Klakee-Nah zaczął się dusić w nagłym przystępie kaszlu, a starzy niewolnicy rzucili się do rozcierania pleców. Po chwili Klakee-Nah począł mówić, z wysiłkiem chwytając powietrze i wznosząc rękę na znak, iż żąda ciszy.
— Ty, Porportuk, zgasiłeś ogień w swoim domu, dlatego, że drzewo kosztuje za drogo. Tak samo zgasiłeś swoje życie. He, he, żyć — też jest nie tanio, a ty odmówiłeś życiu ceny, która się zań należy. Istnienie twoje podobne jest do izby, gdzie ognia niema i łoże stoi twarde, niepokryte ciepłemi skórami. — Dał znak, żeby mu napełniono winem szklanicę, którą trzymał wzniesioną. — Zato ja żyłem. I rozgrzewało mnie życie tak, jak nigdy nie rozgrzewało ciebie. Prawda, będziesz żył długo. Ale najdłuższe nawet noce chłodne są i ciężkie, kiedy człowiek leży drżąc we własnym domu i nie zmruży oka. Moje noce były krótkie — lecz smacznie i ciepło sypiałem.
Wychylił czarkę. Drżąca dłoń niewolnika nie zdążyła jej pochwycić, więc roztrzaskała się z brzękiem, rzucona o podłogę. Klakee-Nah odchylił się, oparł o poręcz i z życzliwym uśmiechem spoglądał na pochylone ku ustom gości kielichy. Dał znak i dwaj niewolnicy poczęli pomagać mu usiąść prosto. Lecz zbyt byli słabi, a ciało Wodza zbyt ciężkie, to też wszyscy czterej zaledwie z trudnością zdołali unieść barki pańskie.
— Ale twój sposób życia nie obchodzi nas teraz — ciągnął dalej Klakee-Nah. — Mamy ze sobą inne sprawy, Porportuk, hę? Długi są nieszczęściem, a ja sporo miałem tych nieszczęść. Cóż więc słychać z mojemi długami — ile się tam tego uzbierało?
Porportuk poszperał w kieszeni i wyjął zasmolony notatnik. Pociągnął z kieliszka i zaczął: — Oto kwit z sierpnia 1889 r. na 3 tysiące dolarów. Procenty zalegają. A oto kwit z następnego roku na 5 tysięcy dolarów. Tę sumę dodaliśmy potem do sumy wziętej o miesiąc później i wynoszącej tysiąc dolarów. A oto jeszcze kwit...
— Niech licho porwie kwity! — krzyknął niecierpliwie Klakee-Nah. — Kręci się od nich głowa i wszystko co w niej jest! Całą sumę! Całą sumę odrazu! No?
Porportuk przyjrzał się notatnikowi. — Piętnaście tysięcy dziewięćset sześćdziesiąt dolarów i siedemdziesiąt pięć centów — odczytał z troskliwą dokładnością.
— Dodaj do szesnastu — dodaj do szesnastu! — odrzekł wyniośle Klakee-Nah. — Nierówne cyfry nie są dobre. No, a teraz (po to cię właśnie wezwałem) otwórz mi kredyt na nowe 16 tysięcy dolarów. Kwit podpiszę. Procent możesz określić, jaki ci się podoba, a miejsce płatności naznacz na tamtym świecie, wtedy, gdy spotkamy się u ogniska Wielkiego Ojca wszystkich Indjan. Tam dług będzie zapłacony. Obiecuję ci to solennie. Oto masz słowo Klakee-Naha.
Porportuk patrzał zdumiony i zaskoczony, a głośny śmiech biesiadników wstrząsał ścianami izby. Klakee-Nah wzniósł obie ręce. — Nie — zawołał — to wcale nie żarty! Ja mówię uczciwie. Dlatego właśnie wezwałem cię, Porportuk. No, dawaj kwit.
— Nie prowadzę interesów z tamtym światem — odpowiedział powoli lichwiarz.
— Jakto? Nie przypuszczasz, że spotkamy się u ogniska Wielkiego Ojca? — zapytał Klakee-Nah. A potem dodał: — Co do mnie, będę tam z pewnością.
— Nie prowadzę interesów z tamtym światem — powtórzył chmurnie Porportuk.
Umierający człowiek spoglądał nań ze szczerym zdumieniem.
— Znam nicość tamtego świata — wyjaśniał Porportuk. — Wolę dłużników tu, na ziemi.
Twarz Klakee-Naha rozjaśniła się śmiechem. — Twojemu niedowiarstwu winne jest zimno, w którem sypiasz — zawołał. Poczem pomyślał chwilę i rzekł: — Chcesz koniecznie być zapłaconym na tym świecie? Niech i tak będzie. Posiadam ten oto dom. Weź go i spal kwity nad tą świecą.
— Dom jest stary i niewart tyle — odrzekł Porportuk.
— Mam jeszcze złotą parcelę przy Zwinnym Łososiu.
— Ee, dochód niewart zachodu — brzmiała odpowiedź.
— Jest jeszcze mój udział w parowcu Koyokuk. Jestem nieomal jego właścicielem.
— Tak, lecz parowiec spoczywa na dnie Yukonu.
Klakee-Nah zamyślił się. — Prawda, zapomniałem, było to zeszłej wiosny, kiedy ruszyły lody.
Zamilkł, a goście nie tykali kielichów, przejęci tem, co się działo.
— Więc znaczyłoby, że jestem ci winien sumę, której nie mam czem zapłacić... na tym świecie?... — wyrzekł po chwili.
Porportuk skinął i spojrzał na zebranych.
— Więc, znaczyłoby, że ty, Porportuk, jesteś biedny poszkodowany człowiek — powiedział chytrze Klakee-Nah. Lecz odpowiedź Porportuka brzmiała hardo: — Nie; posiadasz jeszcze dobro nietknięte.
— Co ty mówisz! — krzyknął Klakee-Nah. — Wciąż jeszcze coś posiadam? Bierz, zabieraj, i długu już niema!
— Oto jest — Porportuk wskazał El-Soo.
Klakee-Nah nie mógł pojąć. Patrzał na koniec stołu, przecierał oczy i patrzał znowu.
— Twoja córka, El-Soo. Wezmę ją i długu nie będzie. Spalę kwity tu, przy tej świecy.
Wielka pierś Klakee-Naha poczęła się podnosić. — Ho! ho! — a to kawał — Ho! ho! ho! — wybuchnął homerycznym śmiechem. — Ty, z twojem zimnem łożem i córkami, z których każda mogłaby być matką El-Soo! Ho! ho! ho! — kaszel go zdławił i czterej niewolnicy pośpiesznie rozcierać poczęli trzęsące się plecy. — Ho! ho! — wybuchnął znowu, chwycony jednak natychmiast przez drugi paroksyzm.
Porportuk czekał cierpliwie, obserwując podwójny rząd twarzy wzdłuż stołu.
— To nie żart — wyrzekł nareszcie. — Moje słowa obmyślane są dobrze.
Klakee-Nah uspokoił się, spojrzał mu w oczy i sięgnął po szklankę, ale nie mógł jej ująć. Sługa podał, a wtedy szklanka i wino ciśnięte gniewną dłonią poleciały prosto w twarz Porportuka. — Precz z nim! — ryknął Klakee-Nah do wyczekujących przyjaciół, sprężonych już do skoku, niby sfora psów na smyczy. — Wyrzucić w śnieg!
Kiedy szalony tumult minął Klakee-Naha i odpłynął przez drzwi na podwórze — stary Wódz dał znak niewolnikom, żeby pomogli mu wstać i podtrzymali stojącego. Powracających biesiadników spotkał z kielichem w ręku i wzniósł toast ku czci krótkich nocy, kiedy sen człowieczy gorący jest i słodki.
Niewiele czasu zużyto na obliczenie pozostałej po starym Wodzu schedy. Tommy, mały Anglik, urzędnik z placówki handlowej, wezwany został przez El-Soo do pomocy w rachunkach. Nie było nic, prócz długów, weksli z niedotrzymanym terminem i posiadłości zastawionych lub bezwartościowych. Hipoteki i weksle były w ręku Porportuka. Tommy, próbując rozplątać pogmatwane rachunki, wielokrotnie nazywał go rabusiem.
— Czy jest dług, Tommy? — pytała El-Soo.
— Jest złodziejstwo i rozbój — odpowiadał Tommy.
— Niemniej, dług jest — nastawała dziewczyna.
Minęła zima i wczesna wiosna, a pretensji Porportuka wciąż nie zaspakajano. Stary często widywał El-Soo i za każdym razem tłumaczył jej napróżno, jak niegdyś Wodzowi, w jaki sposób należność może być zwrócona. Przyprowadzał nawet ze sobą pewnego mądrego znachora, który próbował dowieść upartej dziewczynie, że w razie niezapłacenia długu, ojciec jej potępiony będzie na wieki. Pewnego razu, po jednym z takich wykładów, El-Soo oznajmiła ostatecznie.
— Słuchaj Porportuk, powiem ci dwie rzeczy. Po pierwsze: nigdy nie zostanę twoją żoną. Rozumiesz? Po drugie: twoje szesnaście tysięcy dolarów zwrócone ci będą do ostatniego centa.
— Piętnaście tysięcy dziewięćset sześćdziesiąt siedem dolarów i siedemdziesiąt pięć centów — poprawił Porportuk.
— Ojciec powiedział szesnaście tysięcy. I tak będzie.
— Jakim sposobem?
— Nie wiem jakim sposobem, ale sposób znajdę. A teraz proszę sobie iść i nie napastować mnie więcej. Jeżeli zaś — zawahała się chwilę, szukając słów odpowiednich — jeżeli się ośmielisz, każę wyrzucić cię w śnieg... jak tylko pierwszy śnieg spadnie.
Rozmowa ta miała miejsce wczesną wiosną, niedługo zaś potem El-Soo zadziwiła okolicę. Wieść pomknęła wdół i wgórę rzeki, wzdłuż całego Yukonu i powtarzana była przez setki ust, u wszystkich ognisk od Chilcoot aż do wielkiej Delty. Mówiono, że w czerwcu, kiedy ruszą pierwsze łososie, piękna El-Soo, córka Klakee-Naha, sprzeda sama siebie na przetargu publicznym, żeby zapłacić długi ojca, zaciągnięte u Porportuka. Próżne były wszystkie perswazje przyjaciół. Misjonarz od Ś-go Jerzego spierał się z nią długo, lecz dziewczyna powtarzała uparcie:
— Tylko zobowiązania wobec Boga mogą być wypełniane na tamtym świecie. Rachunki z ludźmi należy załatwić tu, na ziemi.
Akoon walczył z nią rozpaczliwie, ale odpowiadała:
— Kocham cię, Akoon; honor jednak lepszy jest, niż miłość i — powiedz — cóżbym była warta, gdybym oczerniła pamięć ojca?
Siostra Alberta przybyła na pierwszym parowcu aż z Misji Ś-go Krzyża, ale również nic nie wskórała.
— Ojciec mój wędruje przez dzikie i ciemne lasy — mówiła El-Soo. — I będzie tak wędrował w cierpieniach i męce, dopóki ostatni cent nie zostanie zwrócony. Wtedy, i tylko wtedy będzie mógł wejść do domu Wielkiego Ojca.
— I ty w to wierzysz? — pytała siostra Alberta.
— Nie wiem. Ojciec mój wierzył.
Siostra Alberta niedowierzająco wzruszała ramionami.
— Któż może zaręczyć, że to, w co wierzymy, jest prawdą? — ciągnęła El-Soo — ale dlaczegóż-by prawdą być nie miało? Wasz przyszły świat, Siostro, jest niebem i piekłem... Dlatego, że wierzycie w niebo i piekło. Dla mego ojca przyszłym światem był Wielki Dom, w którym zawsze siedzieć będzie za stołem, ucztując wraz z Bogiem.
— A ty — pytała siostra Alberta — jakiż jest twój przyszły świat?
El-Soo zawahała się, lecz tylko chwilę. — Ja... chciałabym każdego po trochę — rzekła. — Chciałabym widzieć przy sobie zarówno waszą twarz, Siostro, jak twarz mojego ojca.
Nadszedł dzień licytacji. Stacja Tana-naw zaroiła się od ludzi. Wedle starego zwyczaju ściągnęły tu okoliczne plemiona, aby spotkać pierwsze ruszenie łososi. Czas oczekiwania skracano sobie handlem, tańcem i hulanką. Nie obeszło się też bez tradycyjnej garstki białych poszukiwaczy przygód, kupców i agentów. Tym razem zjawiło się ich znacznie więcej, zarówno przez ciekawość, jak i wskutek bezpośredniego zainteresowania sensacyjnym przetargiem. Wiosna była chłodna tego roku, co opóźniło ruszenie łososi, a przez to podnieciło zainteresowanie znudzonego bezczynnością tłumu. Pozatem, w sam dzień przetargu, sytuację zaostrzył jeszcze Akoon, który wobec całego zgromadzenia oświadczył solennie, że każdy, kto ośmieli się kupić El-Soo, zginie gwałtowną i natychmiastową śmiercią. Mówiąc to, manipulował wyzywająco Winchesterem, w celu bliższego wyjaśnienia rodzaju owej śmierci. Dziewczynę rozgniewało to niezmiernie, ale Akoon odmówił widzenia się z nią i poszedł do sklepu po świeże naboje.
Pierwszego łososia złowiono o 10-ej wieczór, a punktualnie o północy rozpoczęła się licytacja. Urządzono ją na wysokim brzegu Yukonu, tuż nad rzeką. Słońce stanęło właśnie — zwyczajnym polarnym — na samym środku horyzontu i niebo płonęło ponurą czerwienią. Tłum zebrał się wokoło stołu i dwu krzeseł, ustawionych na skraju wzniesionego brzegu. Na przedzie widniała garstka białych i kilku okolicznych wodzów. Tommy, na prośby El-Soo, podjął się prowadzenia licytacji, lecz dziewczyna otworzyła ją sama, przedstawiając dumnie i śmiało zalety sprzedawanego objektu. Była w stroju indyjskim, właściwym córce wodza, dzikim, barwnym, wspaniałym i stała na krześle, aby ją lepiej widziano.
— Kto chce kupić żonę? — pytała. — Patrzcie na mnie. Mam lat dwadzieścia i jestem dziewczyną. Będę dobrą żoną dla mężczyzny, który mnie kupi. Jeśli jest białym, ubiorę się jak biała kobieta, jeśli Indjaninem, ubiorę się, jak — tu zawahała się chwilę — jak „squaw“. Umiem szyć, prać i reperować. Uczyłam się przez lat osiem w Misji Ś-go Krzyża. Umiem czytać i pisać po angielsku i dobrze gram na organach. Znam arytmetykę i algiebrę — tak, troszeczkę. Zostanę sprzedana najwięcej dającemu i wystawię mu natychmiast oficjalne poświadczenie kupna. Zapomniałam powiedzieć, że umiem śpiewać bardzo dobrze i jeszcze ani razu nie chorowałam. Ważę sto trzydzieści dwa funty. Ojciec mój umarł i nie posiadam krewnych. Kto mnie zechce?
Spojrzała na tłum z płomieniem wyzwania w oczach i lekko zeskoczyła na ziemię. Po chwili jednak weszła znowu na krzesło, uproszona przez Tommy, który sam stanął na drugiem i rozpoczął przetarg.
El-Soo otaczało czterech starych niewolników jej ojca. Byli przygarbieni ciężarem lat, zniedołężniali, więzieni przez własne ciało, niby pokolenie, które minęło i trwa tylko jako niemy świadek młodszego życia. W pierwszych szeregach tłumu widać było kilku złotych królików z nad górnego Yukonu z Eldorado i Bonanzy, a tuż obok dźwigało się o kulach dwu połamanych i spuchniętych od szkorbutu niefortunnych poszukiwaczy złota. Pośrodku, rzucająca się w oczy z powodu swej jaskrawości, widniała twarz dzikookiej „squaw“ z najdalszych okolic górnej Tanany. Jakiś mieszkaniec wybrzeża Sitki stał ramię przy ramieniu obok Stick’a z nad jeziora La Barge, a opodal grupowało się z pół tuzina francusko-kanadyjskich voyageurs. Z daleka dochodziło gdakanie dzikich kur po gniazdach. Jaskółki śmigłą lotką muskały cichą powierzchnię Yukonu. Żałośnie pokrzykiwały przelatujące czajki. Skośne promienie słońca przesiewały się przez wysoko rozpylone dymy dalekich ognisk, gdzieś o tysiące mil płonących w głębi lasów. W tem oświetleniu niebo zdawało się być zasłonięte ciemno-purpurową chmurą, podczas gdy ziemia lśniła w odbitem świetle złocistą czerwienią. To samo lśnienie kładło się na twarzach ludzi, jakby nieziemskich i widmowych.
Cena rosła powoli. Mieszkaniec Sitki, obcy w tej okolicy i przybyły dopiero przed pół godziną, zaofiarował 100 dolarów przyciszonym głosem i zdziwił się niepomiernie, gdy Akoon wycelował ku niemu lufę strzelby. Licytacja szła jak z kamienia. Jakiś Indjanin z Tozikakat, sternik, dawał sto pięćdziesiąt, a po długiej chwili pewien znany karciarz, wyrzucony ze skandalem z Górnego Kraju, podniósł stawkę do dwustu. El-Soo zachmurzyła się; dumę jej zadraśnięto boleśnie. Nie okazała jednak nic po sobie, tylko mierzyła tłum jeszcze bardziej wyniosłemi oczyma.
Patrzący byli nader zaskoczeni, gdy ku stołowi przeciskać się począł Porportuk. — Pięćset dolarów! — zawołał donośnym głosem, poczem rozejrzał się dumnie, badając uczynione wrażenie. Postanowił bowiem użyć swych pieniędzy jak kija i rozpędzić rywali zaraz u samego startu. Lecz jeden z voyageurs, patrząc w dziewczynę roziskrzonemi oczyma, podniósł stawkę jeszcze o sto.
— Siedemset! — zawrócił pośpiesznie Porportuk.
Z tą samą szybkością dało się słyszeć „Osiemset!“ przeciwnika. Wtedy Porportuk raz jeszcze wymierzył cios.
— Tysiąc dwieście! — krzyknął z triumfem.
Voyageur, zaskoczony i oszołomiony, poddał się nareszcie. Dalej już nie stawiano. Tommy pracował z całych sił, ale nie mógł nic wskórać.
El-Soo odezwała się do Porportuka: — Byłoby dobrze, gdybyś zastanowił się nad tem, co robisz. Czy zapomniałeś moje słowa? mówiłam: nigdy nie zostanę twoją żoną.
— Trudno. Licytacja jest publiczna — odparował. — Kupię cię w najformalniejszy sposób. Postawiłem tysiąc dwieście dolarów. Jakoś panienka tania...
— Zbyt tania, do licha! — krzyknął Tommy. — Cóż z tego, że ja licytuję? To nie przeszkadza mi stawiać. Daję tysiąc trzysta!
— Tysiąc czterysta — Porportuk na to.
— Kupię was i będziecie mi... będziecie mi siostrą — szepnął Tommy ku dziewczynie, poczem rzucił głośno: — Tysiąc pięćset!
Przy dwu tysiącach jeden ze złotych króli Eldorado ruszył z miejsca, a Tommy wycofał się przezornie. Porportuk po raz trzeci próbował cisnąć w przeciwników ciężarem swoich skarbów i podbił odrazu o pięćset dolarów. Ale zadrasnął tem tylko ambicję rywala. Nikt nie ma prawa przelicytować króla Eldorado. Natychmiast więc dodał jeszcze pięćset.
El-Soo kosztowała już trzy tysiące. Porportuk podbił cenę do trzech tysięcy pięciuset i zawrzał gniewem, kiedy królik z Eldorado rzucił odrazu o trzy tysiące więcej.
Porportuk był wściekły. Zraniono jego ambicję, wyzwano jego siłę, siła zaś była dlań nieodzownym atrybutem bogactwa. Nie może przecie być posądzony o słabość przez ten tłum wszelakiej hołoty. El-Soo stanowiła dlań wyjątek. Owoce chłodnych nocy jego długiego życia dojrzały w tej chwili. Cena dziewczyny wynosiła sześć tysięcy. Podbił do siedmiu, a potem tysiącdolarowe stawki sypać się poczęły w takim tempie, w jakim tylko wymówić je zdołali dwaj przeciwnicy. Przy czternastu tysiącach obaj z trudnością chwytali oddech.
Wtedy to zdarzyło się coś niespodziewanego: znalazł się człek z mocniejszym kijem. Karciarz, wyrzucony ongiś z Górnego Kraju, zwęszył dobry interes i na poczekaniu utworzył syndykat z kilkoma swoimi chłopcami. I nagle, skorzystawszy z pauzy po „czternastu“, podbił odrazu do szesnastu.
— Siedemnaście tysięcy — wymówił słabo Porportuk.
— Osiemnaście — odrzekł Król.
Porportuk zebrał wszystkie swoje siły.
— Dwadzieścia tysięcy.
Syndykat zbankrutował. Złoty król podbił znowu o tysiąc i Porportuk natychmiast dodał tyleż. A przez czas licytacji Akoon zwracał lufę nabitej strzelby to ku jednemu, to ku drugiemu, ni to grożąc, ni to patrząc z chłodną ciekawością, jak też wygląda człowiek, którego za chwilę trzeba będzie zgładzić. Kiedy król Eldorado zastanawiał się nad następną stawką, Akoon począł zbliżać się doń powolnemi krokami. Król rozpiął pochwę rewolweru, wiszącą u pasa, poczem oświadczył spokojnie:
— Dwadzieścia trzy tysiące.
— Dwadzieścia cztery — odrzekł Porportuk ze złym uśmiechem, pewien, iż pewnością siebie ostatecznie pognębił rywala. Ten jednak zbliżył się do El-Soo, oglądał ją starannie, przez długą chwilę,
— ...i pięćset dolarów — powiedział wreszcie.
— Dwadzieścia pięć tysięcy — odbił natychmiast stary.
Król złota obejrzał znowu dziewczynę i pokiwał głową. Spojrzał raz jeszcze, poczem wyrzekł z rezygnacją.
— ...i pięćset dolarów.
— Dwadzieścia sześć tysięcy! — wyrzucił chrapliwie Porportuk.
Pobity Królik wzruszył ramionami i nie raczył spotkać błagalnych spojrzeń małego Tommy. Tymczasem Akoon zbliżać się począł ku zwycięscy. Bystre oczy El-Soo zauważyły ten ruch i, podczas gdy Tommy namawiał złotego króla do dalszych stawek, dziewczyna schyliła się i wyrzekła coś cicho do jednego z niewolników. Kiedy więc rozpaczliwe — „Po raz pierwszy!... Po raz drugi!...“ małego Tommy zabrzmiały w powietrzu, stary niewolnik podszedł do Akoona i powiedział mu kilka słów na ucho. Akoon nie dał po sobie poznać czy cokolwiek usłyszał, chociaż oczy El-Soo wpijały się trwożnie w jego twarz.
— Po raz trzeci! — wydzwonił wysoki głos Tommy. — Dla Porportuka za dwadzieścia sześć tysięcy dolarów!
Porportuk patrzył podejrzliwie na Akoona. Wszystkie oczy zwrócone były na Akoona. Ale ten nie uczynił nic.
— Przynieść wagi — powiedziała El-Soo.
— Płacę u siebie w domu! — bronił się Porportuk.
— Przynieść wagi — powtórzyła El-Soo. — Zapłacisz tutaj, żeby wszyscy widzieli.
Tak więc, szalki zostały przyniesione ze sklepu, Porportuk zaś zniknął i po chwil przyprowadził ze sobą człowieka, dźwigającego na plecach ładunek złotego piasku w worku z jeleniej skóry. Pozatem, u boku Porportuka maszerował drugi człowiek, ze strzelbą na ramieniu, wpatrzony jedynie w Akoona.
— Oto są weksle i kwity — rzekł Porportuk — na ogólną sumę piętnastu tysięcy, dziewięciuset sześćdziesięciu siedmiu dolarów i siedemdziesięciu pięciu centów.
El-Soo wzięła je do rąk i rzekła do Tommy.
— Proszę dopełnić sumę do szesnastu tysięcy.
— Pozostaje dziesięć tysięcy do wypłacenia w złocie — powiedział Tommy.
Porportuk skinął głową i począł rozwiązywać worek. El-Soo, stojąca na samym końcu wysokiego brzegu, rozdarła papiery i cisnęła je na wodę. Ważenie złotego piasku rozpoczęło się, lecz utknęło na miejscu.
— Rozumie się, po siedemnaście dolarów — powiedział Porportuk do Tommy, który starannie sprawdzał wagę.
— Po szesnaście — rzuciła ostro El-Soo.
— W całym kraju przyjęty jest zwyczaj liczenia złota po siedemnaście dolarów za uncję piasku — protestował Porportuk. — Przecież to jest tranzakcja handlowa.
El-Soo roześmiała się. — Ten zwyczaj wprowadzono dopiero tej wiosny — rzekła. — W zeszłym roku i lat poprzednich liczono uncję po szesnaście dolarów. Kiedy ojciec mój zaciągał dług, liczono po szesnaście, kiedy wydawał w sklepie pożyczone od ciebie pieniądze, za uncję dawano mu mąki za szesnaście, nie za siedemnaście dolarów.
Porportuk zamruczał coś i skinął, żeby ważono dalej.
— Proszę podzielić piasek na trzy części i każdą zsypać oddzielnie — odezwała się El-Soo do Tommy. — Ot, tutaj, tysiąc dolarów. Tu trzy tysiące, a tam — sześć.
Robota była mozolna, Akoon zaś stał i obserwował bacznie każde poruszenie ważących.
— Czeka tylko na koniec wypłaty — zauważył ktoś w tłumie. Mniemanie to powtórzono dalej i wkrótce wszyscy czekali, co uczyni Akoon z chwilą wypłacenia dziewczynie całej sumy. Sługa Porportuka, stojący w pobliżu ze strzelbą w pogotowiu, również nie spuszczał wzroku z Akoona.
Ważenie było skończone i trzy sypkie wzgórki złotego piasku leżały na stole.
— Oto jest trzy tysiące dolarów, dług mego ojca, zaciągnięty w sklepie Kompanji, weź to, Tommy, i oddaj komu należy. A oto są czterej starzy niewolnicy mego ojca. Znasz ich, Tommy. Daję ci tysiąc dolarów; dbaj, aby każdy z nich miał zawsze poddostatkiem żywności i tytoniu.
Tommy zsypał każdą kupkę złota do oddzielnego woreczka. Sześć tysięcy dolarów pozostało na stole. El-Soo zanurzyła czerpak w piasek i błyskawicznym ruchem cisnęła złoto w głąb Yukonu. Porportuk zdążył chwycić rękę dziewczyny, kiedy sięgała po raz drugi.
— To moje — wyrzekła spokojnie.
Porportuk pojął, że nic nie poradzi, i odsunął się gwałtownie. Stał zgrzytając zębami, podczas gdy dziewczyna niewzruszenie czerpała piasek i sypała go do wody, dopóki nie pozostało ani odrobiny.
Tłum chciwemi oczyma wpatrywał się w Akoona, a zbrojny sługa zwycięscy zdjął strzelbę z ramienia, skierował lufę na odległego o jard wroga i palec położył na cynglu. Lecz Akoon nie uczynił nic.
— Czekam na poświadczenie kupna — odezwał się Porportuk ponuro. Wypisano więc poświadczenie kupna, które mówiło wyraźnie, że dnia tego i tego kobieta El-Soo nabytą została wobec świadków przez mężczyznę Porportuka. El-Soo podpisała dokument, nabywca zaś jej złożył papier starannie i schował do kieszeni. Nagle oczy zabłysły mu i ze skwapliwą radością zwrócił się do dziewczyny.
— Niech ci się nie zdaje, żeś pokryła cały dług ojca. To, co zapłaciłem, zapłaciłem za ciebie. Moje kupno jest interesem dzisiejszym, a nie sprawą z zeszłego roku lub lat poprzednich. Obecnie, wedle nowego kursu, za każdą uncję, którą dałem za ciebie, dostać mogę ilość mąki wartości siedemnastu dolarów, a nie szesnastu, jak niegdyś. Straciłem dolara na każdej uncji, na całej zaś sumie: sześćset dwadzieścia pięć dolarów.
El-Soo pomyślała chwilę i zrozumiała własną omyłkę. Uśmiechnęła się, a potem roześmiała głośno.
— Racja — odrzekła ze śmiechem — pomyliłam się, ale już zapóźno. Zapłaciłeś i złota już niema. Myślisz zbyt powoli i przez to straciłeś. Dowcip nie dopisuje ci ostatniemi czasy, Porportuk. Zestarzałeś się.
Nie odpowiedział. Spojrzał na Akoona i poczuł się bezpiecznym. Wargi wygięły mu się złym uśmiechem, a na twarz wystąpił skurcz okrucieństwa.
— Chodź — powiedział. — Pójdziemy do mego domu.
— Czy pamiętasz o dwu rzeczach, które ci powiedziałam jeszcze na wiosnę? — spytała El-Soo, nie ruszając się z miejsca.
— Oddawna miałbym źle w głowie, gdybym chciał pamiętać wszystko co mówią kobiety — odrzekł.
— Powiedziałam, że będziesz spłacony — ciągnęła niewzruszenie El-Soo. — Przedtem zaś powiedziałam jeszcze, że nigdy nie zostanę twoją żoną.
— Być może, ale to było przed dokonaniem formalnego kupna. — Porportuk trzasnął palcami po schowanym w kieszeni papierze. — Kupiłem cię wobec całego świata. Należysz do mnie. Nie zaprzeczysz, że do mnie należysz.
— Należę do ciebie — potwierdziła spokojnie El-Soo.
— Posiadam cię.
— Posiadasz.
Głos starego zadrgał pogardą i triumfem.
— Jak psa cię posiadam!
— Jak psa mnie posiadasz — ciągnęła spokojnie El-Soo. — Zapomniałeś jednak o tem, co ci mówiłam. Gdyby mnie kupił jakikolwiek inny mężczyzna, zostałabym niewątpliwie jego żoną. I byłabym mu dobrą żoną. Taką była wola moja i postanowienie. Ale postanowiłam również, że nigdy nie zostanę twoją żoną. A więc jestem twoim psem.
Porportuk wiedział, że igra z ogniem, ale uważał, że w takich razach lepiej igrać odważnie.
— Więc dobrze, mówię do ciebie nie jak do El-Soo, ale jak do psa — odrzekł. — Każę, żebyś szła za mną natychmiast. — Chciał ją schwycić za ramię, ale cofnęła się dumnie.
— Nie tak prędko, Porportuk. Kupujesz psa, pies ucieka. To już twoja strata. Jestem twoim psem. Cóż — jeżeli ucieknę?
— Zrobię to, co właściciel psa: obiję cię.
— Jak złapiesz?
— Jak złapię.
— No to łap.
Sięgnął po nią, ale już mu umknęła. Śmiejąc się, biegała wokoło stołu.
— Łapać! — rozkazał Porportuk swemu zbrojnemu Indjaninowi, stojącemu najbliżej dziewczyny. Zaledwie jednak ten zdołał wyciągnąć ramię, król z Eldorado zdzielił go pięścią w ucho. Karabin łupnął o ziemię. Była to doskonała okazja dla Akoona. Oczy mu błysnęły, lecz nie uczynił nic.
Porportuk był stary, ale chłodne noce całego życia zachowały mu siłę i rzeźkość. Nie gonił dziewczyny wokoło: nagłym ruchem przesadził stół i błyskawicznie runął ku El-Soo. Była zaskoczona. Rzuciła się w tył z ostrym krzykiem alarmu i Porportuk byłby ją dopadł, gdyby nie trafił na Tommy. Noga chłopaka błyskawicznie wysunęła się naprzód. Porportuk potknął się, zachwiał i padł jak długi twarzą w piach. El-Soo pierzchnęła.
— No to złap! — zaśmiała się przez ramię w przelocie.
Biegła lekko i zwinnie, ale Porportuk gonił zawzięcie i gniewnie. W młodości biegał najlepiej ze wszystkich okolicznych zapaśników. Z łatwością więc dorównał dziewczynie, ta jednak wymykała mu się w jakiś nieuchwytny, gibki sposób, raczej jak gałąź, niż jak kobieta. Będąc w indyjskim ubraniu, nogi miała swobodne, więc śmigłe ciało gięło się w niespodziewane łuki i zataczało polotne kręgi, wyślizgując się nieomylnie sztywnym dłoniom goniącego.
Z gwarem i śmiechem rozsypał się tłum, żeby obserwować niezwykłe polowanie. El-Soo wbiegła w środek wioski. Pomykając i kołując, w kręgach i nawrotach kryła się i ukazywała między skórzanemi namiotami, a za nią ciskał się zziajany Porportuk. Zdawać się mogło, że dziewczyna kołysze się na falach powietrza, obejmując je rozbujanemi ramionami, niekiedy zaś ciało jej, odchylone śmiało, jakgdyby bliskie już utraty równowagi, gięło się raptownie w stromem półkolu. A Porportuk, wciąż o pół kroku za nią, lub o pół kroku z boku, miotał się w słabych podskokach, jak zgoniony pies.
Przecięli otwartą równinę za wioską i znikli w lesie. Stacja Tana-naw czekała ich powrotu równie długo, jak bezskutecznie.
Akoon tymczasem jadł, spał i marudził ociężale przy ładowaniu małego parowca, głuchy na wzrastające objawy niechęci ze strony mieszkańców Tana-naw, których oczekiwania ośmielił się zawieść. Po upływie doby Porportuk powrócił. Zmęczony był i wściekły. Nie odzywał się do nikogo prócz Akoona, z którym najwyraźniej szukał zwady. Lecz ten wzruszał ramionami i odchodził. Porportuk nie tracił czasu. Wynajął pół tuzina młodych Indjan, wybierając co silniejszych w nogach i co wytrzymalszych w podróży, poczem na ich czele zapuścił się w głąb lasu.
Następnego dnia, parowiec „Seattle“, idący w górę rzeki, zarył się w brzeg i wyładował drzewo. Kiedy zdjęto liny i statek ruszył, Akoon znajdował się na pokładzie, czuwając w budce sternika. W kilka godzin później, kiedy z kolei sam stał przy sterze, zobaczyli jakieś czółenko z brzozowej kory, odbijające od brzegu. W czółenku odróżnić było można jedną tylko postać. Akoon przyjrzał się jej uważnie, zwolnił szybkość statku, i nareszcie skierował go na spotkanie czółenka.
Kapitan wpadł do budki.
— O co chodzi? — zapytał — woda dobra.
Akoon zaklął: ujrzał czółno większe, pełne ludzi, odbijające wślad za pierwszym. Wtedy jeszcze gwałtowniej skierował „Seattle“ naprzeciw.
Kapitan rozgniewał się. — Jakaś Indjanka! — protestował.
Akoon milczał. Oczy pełne miał tego, co działo się na rzece. Wpił źrenice w Indjankę i w czółno pogoni. Błyskało tam sześć sprawnych wioseł. Kobieta wiosłowała z trudnością.
— Ster prosto, powiadam! — krzyknął Kapitan, chwytając szprychy; ale Akoon zacisnął dłoń, natężył wszystkie siły i nie puszczał koła, mierząc zwierzchnika groźnemi oczyma. Ten zwolna odjął ręce.
— Warjat, psiakrew — mruknął przez zęby.
Akoon zatrzymał statek na samej granicy głębokiej wody i czekał, dopóki palce kobiety nie uczepiły się przedniego koła. Wtedy dał sygnał „pełną parą naprzód“ i wyprostował ster. Większe czółno było blisko, lecz odległość jego od statku poczęła zwiększać się z każdą chwilą.
Kobieta rozśmiała się i wychyliła ku wodzie.
— Złap-no teraz, Porportuk! — krzyknęła.
Akoon opuścił statek w Forcie Yukonu. Wynajął małą, zwinną łódkę i popłynął w górę rzeki Porcupiny. Z nim razem popłynęła El-Soo. Podróż to była ciężka, a droga wiodła przez samą oś świata. Ale Akoon kiedyś już przebywał ten szlak. Gdy dotarli do źródeł Porcupiny, porzucili łódź i poszli piechotą przez Góry Skaliste.
Akoon lubił nadewszystko iść w ślad za El-Soo i paść oczy widokiem jej ruchów. Taiła się w nich melodja, którą kochał. Najmilsze były mu łodygi nóg dziewiczych, zamknięte w gładkim atłasie skóry, smukłe kostki, i maleńkie, obute w mokasyny stopy, niestrudzone niczem w długie dni podróży.
— Jesteś lekka, jak wietrzyk — mówił chłopak, patrząc na nią. — Chodzisz, jakgdyby bez wysiłku. Wygląda to, jakbyś płynęła w powietrzu, tak lekko nogi twoje unoszą się i opadają. Jesteś jak sarna, El-Soo; jesteś, jak młoda sarna i oczy twoje patrzą, jak oczy sarny. Kiedy czasem spojrzysz na mnie, albo gdy doleci niespodziewany dźwięk z gęstwiny i nasłuchujesz, czy nie grozi niebezpieczeństwo — oczy twoje stają się oczyma sarny. O, i teraz, kiedy tak patrzysz na mnie...
El-Soo promienna i wzruszona podeszła i cicho ucałowała jego usta.
— Kiedy dojdziemy do Mackenzie, nie będziemy odpoczywali — mówił jeszcze Akoon. — Ruszymy na południe, zanim dosięgnie nas zima. Pójdziemy krajem słonecznym, gdzie nigdy nie bywa śniegu. Ale kiedyś — powrócimy. Widziałem już duży kawał świata i wiem, że niema kraju, jak Alaska, i niema słońca, jak nasze słońce. Śnieg jest dobry po długim lecie.
— I nauczysz się czytać — marzyła El-Soo, a chłopak odrzekł: — O tak, natychmiast nauczę się czytać.
Niestety jednak odpocząć musieli w Mackenzie. Polowali bowiem z całą bandą Indjan i Akoon postrzelony został przypadkiem przez jakiegoś młodzika. Kula przeszyła prawe ramię i, idąc dalej, złamała dwa żebra. Akoon nie znał się na chirurgji. Zato El-Soo nauczono w Misji opatrywania i pielęgnowania rannych. Kości złożono i Akoon leżał nieruchomo przy ognisku, czekając, aż się zrosną. Ogień rozgrzewał chorego, a dym rozpędzał moskity.
I nagle stało się, że dopędził ich Porportuk ze swemi ludźmi. Akoon miotał się i pienił w bezsilności, wzywając pomocy Indjan z Mackenzie. Porportuk spokojnie wyjaśnił swoje prawa. Indjanie byli zaskoczeni. Wobec tego Porportuk chciał odrazu zagarnąć dziewczynę. Ale Indjanie wyrazili sprzeciw. Musi odbyć się sąd i to najstarszych z plemienia, gdyż w sprawie między mężczyzną a kobietą decydować nie mogą młodzi, jako zbyt gorącego serca.
Starcy więc zasiedli w półkole opodal dymiącego ogniska. Twarze mieli żółte, wyschłe i pomarszczone, dym zaś gryzł ich zwątlałe piersi, tak, że jeden po drugim pokasływali chrapliwie. Co pewien czas sztywnemi rękoma oganiali moskity, niezgładzone przez dym. A potem chwytał ich jeszcze boleśniejszy, jeszcze bardziej przeszywający kaszel. Kilku pluło krwią, jeden zaś siedział trochę na uboczu, z głową pochyloną naprzód, i z ust jego sączyła się krew. Płuca odmawiały mu posłuszeństwa. Sędziowie siedzieli niby areopag trupów. Czas ich był krótki. Rozpoczął się sąd śmierci.
— ...i zapłaciłem za nią wielką cenę — kończył skargę swą Porportuk. — O takiej cenie nie słyszeliście nigdy. Sprzedajcie wszystko co posiadacie; sprzedajcie dzidy, strzelby i wszelką broń, sprzedajcie futra i skóry, łodzie i psy. Wszystko sprzedajcie! Nie dostaniecie nawet tysiąca dolarów. Ja zaś zapłaciłem za kobietę El-Soo dwadzieścia sześć razy cenę całego waszego mienia: broni, skór, futer namiotów i psów. Cena to wielka!
Starcy poważnie kiwali głowami, chociaż wyblakłe ich oczy rozszerzały się ze zdumienia, że jedna kobieta może być warta takiej ceny. Starzec z krwotokiem podniósł głowę i wyszeplenił:
— A czy to prawda?
Pytał tak po kolei sześciu ludzi Porportuka i wszyscy odpowiadali zgodnie: — Prawda.
— A czy to prawda? — zapytał wreszcie dziewczyny, ona zaś rzekła:
— Prawda.
— Lecz Porportuk zapomniał dodać, że jest starcem i że ma córki starsze od El-Soo! — dodał Akoon.
— Tak, Porportuk jest starcem! — potwierdziła El-Soo.
— Mierzenie własnych lat i sił należy do samego Porportuka — zauważył starzec ustami pełnemi krwi. — My też jesteśmy starzy. Ba! Ale żaden wiek nie jest nigdy tak podeszły, jak to się wydaje młodości.
Półkole starców pokasływało uparcie, żuło tradycyjną gumę i z uznaniem kiwało głowami.
— Uprzedzałam, że nigdy nie zostanę jego żoną — odezwała się El-Soo.
— Niemniej, wzięłaś od niego dwadzieścia sześć razy więcej, niż posiadamy wszyscy? — zapytał któryś z sędziów, jednooki starzec.
El-Soo milczała.
— Czy to prawda? — Jedno oko płonęło mu oburzeniem i przeszywało dziewczynę, niby tępy świder.
— Tak. To prawda — rzekła.
— Ale ja ucieknę po raz drugi! — rzuciła zapalczywie po chwili. — Zawsze będę uciekać.
— To już jest rzecz Porportuka — wyrzekł trzeci starzec. — Naszą rzeczą jest wydać wyrok.
— Jaką cenę zapłaciłeś za tę kobietę? — zapytano Akoona.
— Żadnej — odrzekł. — Ona jest ponad wszelką cenę. Nie mierzyłem jej złotym piaskiem, ani psami, ani namiotami, ani skórami.
Teraz sędziowie debatowali pomiędzy sobą i pomrukiwali coś basem.
— Ci starzy, to drewna — odezwał się Akoon po angielsku. — Nie mam zamiaru słuchać ich wyroku. Słyszysz, Porportuk? Jeśli zabierzesz mi El-Soo — zabiję.
Starcy zamilkli i ze zgorszeniem spoglądali na mówiącego.
— Nie rozumiemy jego mowy — wyrzekł jeden z nich.
— On mówi tylko, że mnie zabije — pośpieszył wyjaśnić Porportuk. — Byłoby więc dobrze odebrać mu strzelbę i posadzić przy nim paru waszych myśliwych, żeby nie mógł mi zrobić krzywdy. O, młody jest, a cóż znaczy dla młodego pogruchotać komuś kości!
Akoona więc, leżącego bezwładnie, pozbawiono strzelby, noża i z każdego boku obstawiono młodymi myśliwymi z nad Mackenzie. Jednooki sędzia podniósł się z miejsca.
— Dziwną się nam wydaje cena, zapłacona za jedną zwykłą kobietę — rozpoczął. — Przyczyna tego nie jest nam znana. Naszą rzeczą jest wydać wyrok, więc wydajemy. Nie mamy żadnych wątpliwości. Wiadomem jest, że Porportuk zapłacił wielką cenę za kobietę El-Soo, a więc kobieta El-Soo należeć winna do Porportuka, i do nikogo innego.
Usiadł ciężko i zakasłał. Półkole potakiwało i kasłało, kasłało i potakiwało.
— Zabiję! — krzyknął Akoon po angielsku.
— Słuszny wydaliście wyrok — zwrócił się do rady starców. — Słudzy moi przyniosą wam za to dużo dobrego tytoniu. A teraz — przyprowadzić mi tu kobietę!
Akoon zgrzytnął zębami. Słudzy chwycili El-Soo pod ramiona. Nie opierała się i podeszła ku prześladowcy z twarzą w płomieniach gniewu.
— Siedź tu, u moich nóg, dopóki nie skończę mówić — rozkazał. Zamilkł, po chwili zaś ciągnął dalej: — Prawda. Jestem stary. Ale rozumiem drogi młodości. Niezupełnie jeszcze wystygłem. Niemniej, młody nie jestem i nie mam zamiaru przebiegać kłusem tych lat życia, które mi jeszcze pozostały. El-Soo umie biegąć szybko i bez zmęczenia. El-Soo jest sarną. Wiem, bo próbowałem ją gonić. Niedobrze, jeśli żona umie biegać tak prędko. Zapłaciłem za nią wielką cenę, uciekła, dogoniłem, a teraz ma podobno znowu uciec ode mnie. Akoon nie zapłacił nic — ale, jak słyszę, uciec ma do niego.
Kiedy przyszedłem pomiędzy was, mieszkańcy Mackenzie, jedną myśl miałem w głowie. Kiedy przysłuchałem się waszym naradom i pomyślałem o bystrych nogach El-Soo, miałem wiele zamiarów i myśli. Teraz znowu myśl mam jedną tylko, lecz różną od pierwszej. Pozwólcie, że wam ją powiem. Jeżeli pies raz ucieknie od swego pana, jest rzeczą pewną, że uciekać będzie zawsze. Wszystko jedno ile razy przyprowadzi go się z powrotem — ucieknie znowu. Kiedy trafi się nam taki pies, sprzedajemy go. El-Soo jest jak pies, co ucieka. A więc — sprzedam ją. Czy jest kto w czcigodnej radzie, kto chciałby kupić?
Starcy siedzieli w milczeniu i pokasływali zcicha.
— Wiem: Akoon chciałby kupić — ciągnął Porportuk — ale nie ma pieniędzy, wobec tego, ofiaruję mu El-Soo w prezencie, „bez ceny“, jak sam powiada. Tu, zaraz, w tej chwili pragnę mu ją ofiarować.
Schyliwszy się, ujął dziewczynę za rękę i poprowadził przez polankę ku miejscu, gdzie leżał Akoon.
— El-Soo ma zły zwyczaj, przyjacielu — przemówił, sadzając ją u nóg młodzieńca. — Jeśli teraz uciekła odemnie, w przyszłości niewątpliwie ucieknie od ciebie. Ale nie potrzebujesz się obawiać, o Akoon. Już ja się o to zatroszczę. Nie ucieknie od ciebie nigdy — masz na to słowo Porportuka. Mądra jest! Wiem o tem, bo jej dowcip godził we mnie nieraz. Niechże więc dziś moja przemyślność pójdzie w grę! I niech ona właśnie zachowa ci El-Soo na zawsze, o Akoon.
Porportuk pochylił się ku siedzącej na ziemi dziewczynie i szybko skrzyżował jej nogi tak, że stopa jednej leżała na stopie drugiej; a potem nagle, zanim zdołano domyśleć się jego zamiarów, przyłożył lufę karabinu prosto do obu nagich skrzyżowanych kostek — i wypalił. I podczas gdy Akoon borykał się z ciężarem sześciu uzbrojonych sług, dał się słyszeć trzask powtórnie łamanych jego kości.
— Słusznie. Słusznie — mówili jeden do drugiego starcy, siedzący półkolem.
El-Soo nie wydała żadnego dźwięku. Siedziała i patrzała na zdruzgotane kostki swoich młodych nóg, które nigdy już jej nie uniosą.
— Moje nogi są mocne, El-Soo — wymówił Akoon. — Ale nie odwiodą mnie na krok od ciebie.
El-Soo spojrzała na niego i po raz pierwszy od czasu, jak znał dziewczynę, Akoon zobaczył łzy w jej oczach.
— Twoje oczy są jak oczy sarny, El-Soo — wyrzekł.
— Cóż? czy sprawiedliwie? — zapytał przemyślny Porportuk, szczerząc zęby zza dymu ogniska i szykując się do odejścia.
— Sprawiedliwie — odrzekli sędziowie.
I półkolem siedzieli w milczeniu.