Król naftowy/Część pierwsza/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Król naftowy |
Część | pierwsza |
Rozdział | Pokrzyżowane plany |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Zakł. Druk. „Bristol” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część pierwsza Cały tekst |
Indeks stron |
Zrobiłeś dobry interes! — rzekł Dick do Sama. — Chętniebym przystąpił do spółki.
— To zbyteczne, jeśli się nie mylę. Uważają nas naprawdę za krawców, hihihihi! A ten herszt nazywa się Buttler!
— A więc mamy przed sobą dwunastu finderów. Złe towarzystwo do kolacji!
— Nie byłem zmuszony przyjąć ich zaproszenia; mamy jeszcze w worku zapasu na cały dzień, co nam starczy do Tucsonu; ale mam własne plany w zanadrzu. Zamierzam ich mianowicie wziąć do niewoli.
— Ale jak?
— To się zobaczy.
— Lepiej byłoby jechać stąd dalej; to bardzo niebezpieczne dla nas miejsce. Zechcą ci na pewno odebrać wygraną!
— Oczywiście! Ale odechce im się prędko. Nie lękam się ich, tem bardziej że przekonali mnie, jak łatwo ich wodzić za nos. Uważać nas za krawców, nas, trójlistek!
— Jesteś szczwanym lisem, stary Samie!
— Jestem wcale zadowolony ze swej oskalpowanej głowy. I ja niegdyś posiadałem własne włosy wraz ze skórą; nosiłem je od urodzenia z dumą i z pełnem prawem, od którego nie mógłby mnie odsądzić żaden adwokat, lecz wkońcu zdybał mnie tuzin, czy dwa tuziny Indjan Pawnee i żywcem zdarli ze mnie sierść. Udałem się wówczas do Tekania i kupiłem nową skórę. Nazywano ją peruką i sprzedano za trzy grube pęczki sierści bobrowej, jeśli się nie mylę. Nic sobie z tego nie robię, gdyż nowa sierść jest czasem praktyczniejsza niż stara, zwłaszcza latem. Mogę zdjąć, kiedy się pocę, i myć ją i czekać, nie drapiąc się w głowę. I jeśli jakiś czerwony zażąda ode mnie skalpu, mogę dać, nie przyczyniając mu trudu, a sobie bólów, hihihihi!
— I jakie to głupie, — wtrącił Will Parker — że naprawdę wierzą, iż zamierzamy nad Gila chwytać bobry, a nawet szare niedźwiedzie.
— Nie tak głupie, jak mniemasz, — objaśnił Sam. — Widzieli dokładnie, że jesteś greenhornem, a po takim można się wszystkiego spodziewać, nawet tego, że na strychu spróbuje łowić psy morskie i wieloryby. Powiada, Buttler, że spodziewają się mięsa. Skąd wezmą? Czy aby z Tucsonu? Nie do wiary! Może chcą okraść tych, których — — behold, oto właśnie nadjeżdżają!
Wskazał przed siebie, gdzie na placu uka zał się wóz, a za nim trzy inne. Naprzedzie pędził dobrze uzbrojony jeździec. To był scout. Obok wozu jechali dwaj chłopcy, czy młodzieńcy, noszący noże, rewolwery i dubeltówki. Naganiacze wołów szli pieszo. W dwóch wozach siedzieli wychodźcy, Z ciekawością rozglądali się z poza płótna.
Scout zamierzał zapewne zatrzymać się przed chatą, lecz, ujrzawszy towarzystwo pod szynkiem,, zasępiony pojechał dalej. Wozy, oczywiście, potoczyły się za nim.
— Przekleństwo! — szepnął jeden ze zbirów do gospodarza. — Zdaje się, że trzeba będzie zrezygnować z pieczystego.
— A to czemu?
— Ponieważ jadą dalej. Kto wie, jak daleko stąd urządzą postój.
— Nie ujadą daleko. Widać było, że woły zmęczone. Czyście zauważyli twarz scouta?
— Nie.
— Zasępiła się, skoro was ujrzał. Nie ufa wam, ponieważ zapewne badaliście go zbyt natarczywie. Na pewnoby się tutaj zatrzymał i tylko przez was pojechał dalej, ale niedaleko; chyba do skraju pastwiska,
— Zobaczę.
— Jeśli cię spostrzeże, umocni się w podejrzeniach.
— Prawda — potwierdził Buttler. — Musimy czekać, aż się ściemni. Wówczas ja z dwoma ludźmi pójdę za nimi. Puszczą na popas woły; uprowadzimy jednego i zarzniemy.
— I nakryją was! — dorzucił gospodarz.
— Co nazywasz nakryciem? Jeśli kto przyjdzie, zastanie nas u ciebie na zjadaniu pieczeni; to wszystko. Uprowadzony wół będzie leżał pod wioską. Kto może dowieść, żeśmy go zarżnęli?
— Będziemy jeść akurat ten kawał mięsa, którego będzie brak u zarzniętego wołu!
— To nie dowód; wszak mogliśmy go kupić u nieznanego Indjanina. Jeżeli zechcą się mimo to naprzykrzać, to mamy strzelby i noże.
— Ci trzej krawcy biorą udział w kolacji?
— Tak. Wiesz, Paddy, co za myśl strzeliła mi do głowy? Upoimy ich!
— Aby ich następnie — — —?
— Tak, aby ich następnie — — — tak, jak myślisz.
— U mnie w domu?
— Tak, w pokoju, Tu na powietrzu nie można. Może kto zobaczyć.
— Ale narażacie mnie na niebezpieczeństwo! Coś podobnego w moim domu, w moim pokoju — —
— Milcz! Dostaniesz z tego trzysta dolarów. Dosyć za tę małą fatygę — czy godzisz się?
— Tak, niema innej rady. Ale obawiam się że trudno ich będzie upić.
— Przeciwnie, bardzo łatwo! Czyś nie widział, jak wyleli gorzałkę?
— Na to ma oko każdy gospodarz.
— A więc nie są pijusami i nie wytrzymają wiele wódki. Po kilku szklankach będą strąbieni jak cztery dziewki.
— Nie są pijusami i nie będą pili. Jakże ich upić?
— Ach, i to możliwe! Czy nie masz nic innego, prócz sznapsa?
— Dla dobrych przyjaciół i za dobrą zapłatę mam także beczułkę bardzo gorącego wina kaliente z Kalifornji — —
— Wino kaliente? Do piorunów, dawaj na stół! — krzyknął Buttler. — Jeden jedyny litr tego wina powali tych krawców, a dla nas będzie ten napój prawdziwą rozkoszą. Ile ma kosztować?
— Czterdzieści litrów — sześćdziesiąt dolarów.
— Trochę za drogo, ale zgoda. A więc dostaniesz z łupu trzysta sześćdziesiąt dolarów.
— Poco tyle krygów z tymi krawczykami, sir? Zaprosić ich, jeść z nimi, gawędzić, upić i tak dalej? Czy niema lepszych i prostszych sposobów?
— Owszem, ale, Paddy, chcę ci powiedzieć: coś jest w ich zachowaniu, co mi nasuwa podejrzenie, że nie są krawcami. Zastanowiłem się nad tem. Strzały tego małego były mistrzowskie, nawet pierwsze chybione. Widzieliśmy, jak celował w papier, a jednak niedostrzegalnym ruchem skierowywał lufę ku kątowi. Spójrz, jak tam siedzą! Ani razu tutaj nie spoglądają, — uchowaj Boże! — ale powiadam ci, że widzą tak, jakgdyby nie spuszczali z nas oka. Znam te zamaskowane spojrzenia szpiegowskie. A ich postawa? Jakgdyby każdej chwili gotowi byli wypalić z rewolweru. Niełatwo na nich napaść — zaskoczyć tak, aby nie mogli chwycić za noże i broń palną.
— Ale dwunastu, a nawet trzynastu na trzech; wynik nie może ulegać wątpliwości!
— Stanowczo. Ale z nas dwunastu kilku zostanie zranionych, a może nawet zabitych. Zaskoczyć ich w odurzeniu, to najpewniejsze i najbezpieczniejsze — — —
Buttler urwał, wskazał przed siebie i rzekł:
— Oto nadchodzi cudaczna osobistość, która jechała za wozami. Została wtyle, straciła z oczu karawanę i nie wie, dokąd się skierować.
Wyrażenie „cudaczna osobistość“ było jeszcze za mało dosadne. Jadąc powoli, w krótkich, odmierzonych odstępach czasu postać ta czyniła ruchy wahadłowe na koniu, to pochylając głowę naprzód i odsuwając nogi wtył, to znowu naodwrót, odsuwając głowę, a wyciągając nogi. Ciało tkwiło w długim szerokim płaszczu gumowym, głowa była okryta; dużą wiedeńską chustką, której końce spadały aż na grzbiet konia, nogi okryte butami do wciągania; nad jednem ramieniem sterczała flinta, a z pod płaszcza wyglądała szabla. Twarz pod chustą była bezbroda i czerwona, więc istotnie, zwłaszcza wobec tego ubioru, niepodobna było powiedzieć, czy to mężczyzna, czy też kobieta siedzi na powolnym, chudym kłusaku. A wiek zagadkowej istoty? Gdyby ta kobieta była mężczyzną, mogłaby mieć trzydzieści pięć lat; gdyby zaś ten mężczyzna był damą, to na pewnoby już rozpoczął czwarty dziesiątek. — Postać zbliżyła się do stołów, osadziła konia na miejscu i powitała wysokim dyszkantem:
— Dzieńdobry, moi panowie! Może widzieliście cztery wozy?
Dotychczas naturalnie mówiono po angielsku; ta herodbaba, czy też ten zniewieściały mężczyzna posługiwał się niemieckim, którym nie władali zagadnięci. Dlatego nie dostał odpowiedzi. Skoro pytanie zostało powtórzone tonem przekreślonego d, podniósł się Sam Hawkens, zbliżył do konia i odpowiedział po niemiecku:
— Czy nie rozmawia pan po angielsku?
— Nie, tylko po niemiecku.
— Czy mogę wiedzieć, kim pan jesteś?
Odpowiedź w przekreślonem f brzmiała:
— Jestem pan kantor emeritus Mateusz Aureljusz Hampel z Klotzsche pod Dreznem.
— Klotzsche pod Dreznem? A więc jest pan Sasem?
— Tak, rodowitym, teraz jednak emerytowanym.
— A ja także, aczkolwiek oddawna błąkam się po Ameryce. Podróżuje pan z owemi czterema wozami, panie kantorze?
— Tak. Proszę Jednak bardzo, abyś wyrażał się dokładnie: powiedz pan raczej, panie kantorze emeritus! Wtedy każdy będzie wiedział, że skwitowałem z organów i kościelnej służby, aby poświęcić moje facultates wyłącznie harmonicznej bogini muzyki.
Oczki Sama zabłysły wesoło, lecz odrzekł poważnie:
— Dobrze, panie kantorze emeritus, wozy już dawno przejechały i, jak przypuszczam, zatrzymają się pod wioską.
— Ile taktów mam jeszcze ujechać?
— Taktów?
— Hm — — hm — — kroków, chciałem powiedzieć.
— Nie wiem, gdyż jestem tu po raz pierwszy. Pozwoli pan, że pana zaprowadzę?
— Chętnie, mój szanowny panie. Jestem melodją, a pan akompanjamentem. Jeśli po drodze nie zrobimy długich ćwierć-pauz i fermat, to z finałem staniemy u celu.
Sam przerzucił Liddy przez plecy, gwizdnął na Mary, która poszła za nim, jak posłuszny pies, uchwycił konia dziwaka za uzdę i poszedł śladem wozów.
— A więc komponuje pan, panie kantorze emeritus?
— Tak, i dniem i nocą.
— Co?
— Wielką operę na trzy spektakle w dwunastu aktach, po cztery na każdy wieczór, wie pan, coś in genere „Pierścienia Nibelungów“ Ryszarda Wagnera, ale tym razem skomponowane nie przez niego, lecz przez pana kantora emeritus Mateusza Aureljusza Hampela z Klotzsche pod Dreznem.
— Czy nie może pan w domu komponować? Co pana zapędziło do Ameryki, a zwłaszcza do Arizony, najniebezpieczniejszej miejscowości Dzikiego Zachodu?
— Co mnie zapędziło? Duch, Muza, któżby inny? Przybrany syn Muzy musi słuchać rozkazu bogini.
— Nie rozumiem. Nie słucham żadnej bogini, tylko rozumu.
— Bo nie jesteś natchniony. Nie komponuje się opery rozumom, lecz jeneralnym basem i kontrapunktem, oczywista, o ile się ma odpowiednie libretto, odpowiedni tekst. I właśnie ten tekst jest sprężyną, która mnie rzuciła na łono Ameryki.
— Jakto, panie kantorze?
— Proszę pana bardzo raz jeszcze kantor emeritus! Naprawdę, jedynie przez wzgląd na dokładność. Można pomyśleć quod semper debeo grać na organach w Klotzsche pod Dreznem, quamvis w istocie od dwóch lat już mam następcę. Moja opera jest w głowie zupełnie gotowa, ale brak mi odpowiedniego tekstu. Trzeba mi mocnej, gigantycznej, cyklopicznej akcji, albowiem moja opera ma być heroiczna. Sam więc musiałem szukać bohaterów, ale, niestety, nie znalazłem odpowiednich. Pragnę wszakże nowych, oryginalnych bohaterów, takich, jakich nigdy nie widziano w teatrum. Otóż więc wpobliżu Drezna mieszka czasem mój przyjaciel i protektor Hobble-Frank i ten — — —
— Hobble-Frank tam mieszka? Zna go pan? — zapytał ze zdumieniem Sam,
— Tak. Pan również?
— Bardzo dobrze nawet, bardzo dobrze! Dalej, dalej!
— I ten zwrócił moją uwagę na bohaterów, jakich szukam.
— Co pan mówi, panie kantorze!
— Monituję pana po raz trzeci, a może nawet czwarty: pan kantor erneritus! Naprawdę, tylko przez wzgląd na dokładność. Możnaby pomyśleć, że roszczę sobie prawo do urzędu, którego już od dwóch lat nie piastuję. A zatem Hobble-Frank zwrócił moją uwagę na takich odpowiednich dla mnie bohaterów, primo więc na siebie samego, a secundo na innych ludzi, wraz z którymi dawniej tu, na Dzikim Zachodzie, dokazywał cudów i exemplów bohaterstwa, a z którymi certe znowu się teraz spotkał.
— O kim to mowa?
— O wodzu Apaczów, zwanym Winnetou, o dwóch białych myśliwych, imieniem Old Shatterhand i Old Flrehand, I o wielu innych. Czy zna pan może ten triumwirat?
— Myślę, hihihihi! Powiadam panu — ode mnie dowiesz się tyle o tych gentlemanach, że będziesz miał materjał do dwudziestu oper. Muzykę, oczywiście, będziesz pan musiał sam dorobić.
— Naturalnie, naturalnie! hobble-Frank opowiedział mi wszystkie ewenementy, które przeżył wraz z owymi mężami: będę bardzo rad, jeśli usłyszę od pana przygody inne, — jeśli zbogaci to mój materjał twórczy.
— Dowie się pan więcej, niż się spodziewasz. Ale czy nie powiedział pan przed chwilą, że Hobble-Frank znowu się z nimi spotkał?
— Tak, powiedziałem; tak przypuszczam, aczkolwiek nie mogę stwierdzić magna cum certitudine. Nie było mnie kilka dni w domu. Kiedy wróciłem, znalazłem kilka wierszy od niego. Prosił, abym czem prędzej do niego przybył, jeśli zamierzam towarzyszyć mu do Ameryki, aby osobiście poznać bohaterów swej opery. Rozumie się, że bezzwłocznie odwiedziłem go, aliści przybyłem za późno, gdyż willa Sadło Niedźwiadzie, w której mieszka, była zamkniętą na wszystkie spusty. Życie wymarło, pustka zupełna. Dopiero sąsiad mnie poinformował, że Hobble-Frank wyjechał na dłuższy czas. Pomyślałem sobie, że do Ameryki, i podążyłem za nim.
— Ale czemu właśnie do dzikiej Arizony? Skąd przypuszczenie, że Frank udał się tutaj?
— Opowiadał często o Arizonie i Nevadzie; wspominał, że natychmiast tam wyruszy, skoro dostanie wiadomość o przybyciu jednego z dawnych towarzyszów, z którym koresponduje. Ponieważ wyjechał tak nagle, nie czekając na mnie, przeto censeo, że dostał już tę wiadomość.
— I na tem się opierając, tylko na tem, przedsięwziął pan tak daleką podróż?
— Czemu nie? Każdy kraj jest krajem, czy się nazywa Saksonją, czy Arizoną. Na jakiej zasadzie tutaj trudniej byłoby się spotkać, niż gdzie indziej?
— Co za pytanie! Po pierwsze, chodzi o to, że Arizona, a także Nevada jest dwadzieścia razy większa od Saksonji, a następnie — inne tu panują stosunki. Czy ma pan wyobrażenie, ile tu mieszka plemion indjańskich?
— Cóż mnie obchodzą!
— Czy zna pan bezdroża kraju, dzikie przepaście i kanjony, pustkowia obszarów górskich, beznadziejność pustyni, zwłaszcza zawartej między Kalifornją, Nevadą i Arizoną?
— Nic sobie z tego nie robię!
— Czy zna pan mowę Indjan, mowę tutejszych białych?
— Nie znam i nie chcę znać! Moją mową jest muzyka.
— Lecz dziki Indjanin nie będzie z panem rozmawiał i postępował melodyjnie! Jak mi się zdaje, nie wie pan nawet, na jakie się niebezpieczeństwa wystawiasz, szukając Hobble-Franka.
— Niebezpieczeństwa? Powiedziałem panu, co o tem sądzę. Miłośnik sztuki, syn Muz, nie lęka się niebezpieczeństw. Jest tak wyniesiony ponad zwykłe życie, jak skrzypce ponad bas; żyje i oddycha eterem niebiańskich akordów, i nic sobie nie robi z ziemskich dysonansów.
— Well! Pozwól pan, żeby ci Indjanin zdarł skalp z głowy, i wówczas powiedz mi, jakie słyszałeś niebiańskie akordy! Tu istnieje tylko jedna muzyka, ta oto! — uderzył dłonią po strzelbie, poczem dodał: — Pod tego instrumentu tony tańczy się w Arizonie i Nevadzie i — — —
— Tańczy się — — — fuj! — przerwał kantor. — Kto mówił o tańcu i kto wogóle będzie o tem mówił! Artysta — przenigdy. Taniec to szybka i nieustanna zmiana stałego punktu równowagi, która pociąga za sobą nieestetyczne potnienie.
— Życzę panu, abyś wbrew swej woli artystycznej nie stracił punktu stałej równowagi, a wraz z tym punktem coś więcej, może nawet życie. Niestety, już teraz należy się obawiać, że wkrótce będzie pan zmuszony hopsać, co się nie obejdzie całkiem bez potu.
— Ja? Ani mi się śni! Kto chciałby, kto mógłby mnie zmusić?
— Ci panowie, którzy za nami siedzą przed szynkiem. Wyjaśnię panu szczegóły nieco później.
— Czemu nie teraz?
— Ponieważ muszę wyjaśnić je także innym i ponieważ przybyliśmy do celu, jeśli się nie mylę.
Mieli już za sobą wioskę i jechali drogą, prowadzącą do stolicy. Podczas jazdy kantor nie przerywał swoich ruchów wahadłowych na koniu. Nachylając tułów, to naprzód, to znowu wtył, wyrzucał nogi wraz ze strzemionami w przeciwnym kierunku, co niemało bawiło Sama Hawkensa. — Teraz zobaczyli cztery wielkie wozy wychodźców. Podróżni wysiedli i wyprzęgli woły, które zaczęły się raczyć niezbyt bujną trawą.
Wozy były ustawione tuż przy sobie, dyszlami w jednym kierunku. Był to wielki błąd w owej miejscowości, gdzie obecność Indjan i białych obieżyświatów zaleca utworzenie tak zwanego „grodu“ z wozów. Wychodźcy kręcili się zafrasowani po placu. Dwie kobiety szukały chróstu z akacji, jedynego tutaj paliwa; dwie inne uwijały się z garnkami, w których miano gotować posiłek. Pomagało im kilkoro dzieci. Dwaj mężczyźni przynosili w kubłach wodę, trzeci badał koła wozów; ci trzej byli jeszcze dosyć młodzi. Czwarty, który na pewno przekroczył pięćdziesiątkę, ale bardzo rześki i szeroko a krzepko zbudowany, stał pośrodku obozu, nadzorując, i od czasu do czasu gromkim głosem wydajać rozkazy. Wyglądał na przywódcę tych wychodźców. Skoro zobaczył obu przybyszów, zawołał:
— Gdzieżeście znowu mitrężyli, panie kantorze?! Stale musimy się niepokoić o pana — —
— Proszę, bardzo proszę, panie Schmidt, — przerwał kompozytor. — Pan kantor emeritus, jak już panu stokrotnie mówiłem. Naprawdę, tylko przez wzgląd na dokładność, a i z tego również powodu, że nie roszczę pretensyj do tytułów, do których już nie mam prawa.
Mówiąc to, osadził konia i zlazł na ziemię, ale w jaki sposób! Z początku podniósł prawą nogę, aby zejść z lewej strony, to mu się wydało niebezpieczne, więc wyciągnął lewą nogę ze strzemienia, aby znaleźć się z prawej strony na ziemi, — co również wydało mu się zbyt trudnem. Wówczas wparł się rękoma w guzik na siodle, podniósł się nieco i zesunął wtył, w ten sposób, że osiadł na pośladku zwierzęcia. Stąd zesuwał się powoli i wreszcie ześliznął po ogonie. Zwierzę było powolne jak baranek i znużone, nie sprzeciwiało się więc tej dziwnej manierze zsiadania. Wychodźcy prawdopodobnie niejednokrotnie już byli świadkami tej „ślizgawki“, to też nie uczyniła na nich żadnego wrażenia; ale poczciwy Sam Hawkens musiał zadać sobie wiele trudu, aby nie wybuchnąć wesołym śmiechem.
— Ach, co tam emeritus! — odpowiedział Schmidt mocnym, zapewne właściwym sobie tonem. — Dla nas jest pan zawsze jeszcze panem kantorem. Że pan się kazał emerytować, to rzecz pana, ale nie powód do tego, abyśmy stale musieli przeżuwać obcy, wyraz. Dlaczego zostaje pan zawsze wtyle? Trzeba pana ciągle doglądać!
— Piano, piano, drogi panie Schmidt! Słyszę pana bardzo dobrze, jeśli nawet nie krzyczysz. Nawiedził mnie pewien pomysł muzyczny. Pomyślałem sobie, że w uwerturze, z braku wiolonczeli w orkiestrze, można jej głos oddać trzeciej trąbie. Nie?
— Zgadzam się, żeby ją pan oddał, chociażby wielkiemu bębnowi. Wiem dobrze, że wóz musi być smarowany, jeśli ma dobrze jechać, ale nie wiem, co w uwerturze powinno być wytrąbione. Jakiego pan błazna sprowadził do nas?
Ostatnie zdanie odnosiło się do Sama Hawkensa. Kantor odpowiedział, nie zważając na mocne i obraźliwe wyrażenie.
— Ten pan jest — — jest — — nazywa się — — hm, sam jeszcze nie wiem, jak. Spotkałem go w wiosce i zapytałem o was; w benowolencji swej wymodulował mnie do was. Rzecz najważniejsza, że jest również Sasem.
— Sasem —? — zapytał Schmidt zdumiony, oglądając Sama od stóp do głów. — Nie może być! Gdyby u nas w Saksonji ktoś się wałęsał w takim ubiorze, aresztowanoby go zmiejsca!
— Na szczęście, nie jesteśmy teraz w Saksonji, — odpowiedział Hawkens z uśmiechem — dlatego zachowam wolność i swobodę, jeśli się nie mylę. Zobaczycie tu inne jeszcze niemniej oryginalne ubiory. Na Dzikim Zachodzie niema dziesięciu sklepów ubiorów co dwadzieścia kroków. Czy mogę się dowiedzieć, dokąd on jedzie?
— On? — odparł Schmidt wymijająco. — Jestem przyzwyczajony, aby do mnie przemawiano przez pan. Zanim panu odpowiem, chcę wiedzieć, kim jesteś i czem się zajmujesz.
— Well, może wiedzieć. Nazywam się Falke, przybyłem z Saksonji, żyję tu jako westman i każdemu oddaję należne mu honory. Zostawiam do jego dyspozycji, czy zechce mi odpowiedzieć na moje pytanie.
— On? Jego? Panie Falke, powiedziałem już panu, że jestem przyzwyczajony — — —
— No dobrze, dobrze! — przerwał mały. — A ja już powiedziałem, że każdemu oddaję należne mu honory. Kto mnie uważa za błazna, temu nie przypisuję zdrowych zmysłów.
— Do piorunów! Czy pan do mnie pije? — wybuchnął stary, podchodząc o krok do Sama.
— Tak — odpowiedział westman, zaglądając mu spokojnie w oczy.
— A więc wiej pan stąd natychmiast, jeśli nie chcesz zgubić gnatów!
— Odejdę. Ale jako ziomek poczytuję sobie za obowiązek przestrzec pana przed dwunastoma jeźdźcami, którzy was dzisiaj wyminęli.
— Zbyteczna fatyga! Starczy nam rozumu, aby zrozumieć, co się święci. Draby odrazu nie przypadły mi do gustu i na zapytanie nie dostali żadnej odpowiedzi. Widzi pan zatem, że rady pana są niewczesne!
Odwrócił się na znak, że uważa rozmowę za skończoną. Westman chciał odejść, ale zatrzymał się przez poczciwość serca i rzekł:
— Master Schmidt, jeszcze jedno słówko!
— Co? — zapytał szorstko stary.
— Jeśli istotnie nie potrzebuje dobrych rad, to chętnie zachowam je dla siebie. Niech mi po zwoll zadać tylko jedno pytanie: czy wozy będą nadal tak stały, jak teraz?
— Skąd to pytanie?
— Tak się udostępnia kradzież, a nawet napad. Gdybym ja miał tu głos, kazałbym utworzyć z wozów czworobok. Pośrodku, na całą noc, umieściłbym wszystkich ludzi | wszystkie woły — hihihihi! — woły i ludzi. Poza tem wystawiłbym od zmroku do wczesnego rana posterunek. ’
— W jakim celu?
— Ponieważ jesteście w Arizonie, a nie w domu — w drezdeńskiem, lub lipskiem.
— Wiem dobrze, gdzie jesteśmy. Nie pytamy o to błazna. Oddal się pan, bo przyłożę ci sprężyny do pięt!
— Well, idę już, jeśli się nie mylę. Chciałem wam pomóc; ale teraz błazen opuszcza ten teatr małp!
Odwrócił się gwałtownie i podążył do wioski. Schmidt wpadł na kantora:
— Dobrego mi pan kompana sprowadził. Wygląda jak arlekin, a brutal, jakich mało. Za takich rodaków dziękuję uniżenie.
— W stosunku do mnie był bardzo uprzejmy i życzliwy, — ośmielił się powiedzieć emeritus — ponieważ przemówiłem doń dolce, jak my muzycy zwykliśmy się wyrażać, podczas gdy pan wpadł nań bardzo sforzando.
— Bo przybiegł jak rzezimieszek i — — —
Głośny okrzyk przerwał wylew żółci Schmidta. Obaj młodzieńcy, którzy eskortowali konie, a o których wspominali finderzy, stali dotychczas, nad wodą, gdzie obmywali swoje zakurzone wierzchowce. Teraz wracali właśnie do obozu. Jeden miał bardzo inteligentny wyraz twarzy, która, mimo ciemnej opalenizny, zdradzała Europejczyka; mógł liczyć osiemnaście lat i był raczej barczysty, niż wysoki. Głowa drugiego była ciekawsza. Śmiało sformowane rysy były iście indjańskie, ale nie posiadały owej indjańskiej ostrości, ani też szczególnej wyniosłości kości policzkowych. Od koloru twarzy matowo-bronzowego odbijała żywo jasna szarość przenikliwych oczu i blond włosy. Jego postać była smuklejsza, ale nie słabsza, niż postać towarzysza, z którym był w równym wieku. Obaj ubrani po europejsku i, jak się zdawało, doskonale uzbrojeni. Świetnie też siedzieli na koniach, szczególnie szarooki. Otóż ten właśnie o rysach indjańskich młodzieniec, ujrzawszy ztyłu wracającego do wioski Sama, wydał okrzyk, którym przerwał Schmidtowi w połowie zdania:
— Co takiego? Czego pan chce? — zapytał stary.
Młodzieniec przyśpieszył konia i, zatrzymawszy się przy Schmidcie, rzekł po niemiecku, chociaż z obcym akcentem:
— Kim był ten mały jegomość, który dopiero co stąd odszedł?
— Dlaczego pan pyta?
— Wydaje mi się znajomym. Nie widziałem dokładnie, ale chód jego odrazu mi kogoś przypomniał. Czy nosi brodę?
— Prawdziwy las odwieczny!
— Zgadza się! Oczy?
— Szpaki.
— Nos?
— Ogromny.
— Zgadza się więc! Czy nie wymienił nazwiska?
— Tak.
— Czy aby Sam Hawkens?
— Nie. Nazywa się Falke i jest Niemcem.
— Dziwne, ale łatwo da się wyjaśnić! Falke brzmi po angielsku hawk[1]. Wielu Niemców przybiera tutaj angielskie nazwiska; czemużby więc biały nazwiskiem Falke nie miał się nazwać Hawkens? Nie wiedziałem wprawdzie, że Sam Hawkens jest Niemcem. Ale ta postać i ten dziwny, skradający się chód! Każdy westman uczył się skradać, ale tak skrada się tylko Sam Hawkens. Lecz stój, jeszcze jedno pytanie: czy ten człowiek nie roześmiał się podczas rozmowy?
— Tak.
— Jak?
— Wyszukanie drwiąco, kiedy mówił o ludziach i wołach.
— Ale na jakiej samogłosce oparty był ten śmiech — na jakim dźwięku? Ludzie się śmieją na a albo i, na e i o.
— Na i, a był to raczej chichot niż śmiech.
— Naprawdę, naprawdę? — zapytał żywo młodzieniec. — A więc to on. Sam Hawkens ma swoisty chichot, niezrównany, a śmieje się bardzo często, wesoło i z zadowoleniem;, prawie połyka swój śmiech.
— Myli się pan; ten jegomość był stromerem, ale na pewno nie westmanem! — — —
Tymczasem Sam wrócił do szynku i przysiadł się do Dicka i Willa. Aby jeszcze coś skonsumować, kazali sobie podać znów whisky i rozcieńczyli je wodą. Finderzy śmiali się z tego, naogół jednak nie mącili im spokoju.
Skoro się ściemniło, Irlandczyk zapalił latarnię. Od biedy oświetlała plac przed chatą. Dopiero do kolacji miano wejść do izby. Po pewnym czasie podniósł się Buttler, mrugnął na trzech kamratów i odszedł z nimi.
— W tem się coś kryje — rzekł Will Parker. — Dokąd mogli pójść?
— Nie możesz się domyślić? — zapytał Sam.
— Nie. Nie jestem wszechwiedzący.
— Ani ja. Ale kto nie jest takim greenhornem, jak Will Parker, ten nie wątpi, czego tamci chcą.
— No czego, stary, roztropny coonie?
— Mięsa.
— Skąd?
— Od wychodźców.
— Ach, tak! Wychodźcy zabrali za sobą wiele wędzonego mięsa?
— Bynajmniej! Finderzy mają chrapkę na świeże mięso, a w obozie jest szesnaście wołów. Czy już wiesz, co się święci, mój słodki Willu?
— Ach, woły, słusznie, słusznie! — potwierdził Will. — Można zaufać tym gentlemanom, że ukradną wołu, ile że łatwiej uprowadzić zwierzę, niż zdobyć z wozu twardej szynki. Kładzie się na ziemię, przysuwa się do wołu i pędzi powoli i ostrożnie z obozu, aż do pewnego miejsca.
— No tak; tak się to robi, hihihihi! Zdaje się, że byłeś dawniej wołokradem, jeśli się nie mylę.
— Milcz, stary coonie! Żal mi tamtych, że stracą pociągowe zwierzę. Czy dopiero teraz nasunęło ci się to podejrzenie?
— Nie, już przedtem, kiedy Buttler wspomniał o mięsie.
— I byłeś u wychodźców, a nie ostrzegłeś ich?
— Kto ci powiada, że nie ostrzegłem? Nazwano mnie błaznem. Sam Hawkens błaznem, hihihihi! Ubawiłem się setnie. To prawda; nie je stem w stroju wieczorowym, ale ten kantor emeritus bardziej przecież wygląda na pajaca, niż ja, jeśli się nie mylę!
— Śmiejesz się. Czy pomyślałeś o tem, że zostaliśmy zaproszeni do kolacji?
— Naturalnie, myślałem! Jestem głodny, jak wilk stepowy, któremu słońce przez dwa tygodnie? świeciło w pustym żołądku.
— A więc przyjmujesz zaproszenie i będziesz jadł skradzione mięso?
— Yes, nawet bardzo!
— Samie, nie mogę uwierzyć, przecież masz uczciwy żołądek! Rób zresztą, co ci się podoba. Ja odmawiam. Will Parker nie jada kradzionego towaru!
— Ani Sam Hawkens, chyba że wie, iż później towar będzie zapłacony.
— Ach, ty myślisz — — —?
— Yes — skinął mały. — Nazwano mnie błaznem, wzgardzono mojemi radami, nie będę tedy przeszkadzał. Będę zajadał z najwyższą przyjemnością, ale następnie postaram się, aby pokrzywdzeni otrzymali odszkodowanie.
— Jeśli tak się rzeczy mają, to i ja się godzę jeść. Trzeba się jednak mieć na baczności. Bawiłbym się setnie, gdyby nas finderzy puścili, uprzednio nie spróbowawszy oskubać. — —
W trzy kwadranse po zniknięciu, Buttler wrócił z kamratami. Przynieśli lędźwię wołu, które też odrazu poszło na kuchnię. Zanim się upiekło, wypróżniono wiele flaszek whisky. Skoro wreszcie murzynka zameldowała, że pieczeń gotowa, Buttler podszedł do „trójlistka“ i poprosił do wnętrza.
— Czy nie moglibyśmy tutaj dostać poczęstunku? — zapytał Sam.
— Nie — brzmiała odpowiedź. — Kto chce być naszym gościom, ten musi jeść z nami. Zresztą, wiecie wszak, że wino wymaga towarzystwa.
— Wino? Skąd się wzięło? — zapytał Sam zdumiony.
— Tak, skąd! Nieprawdaż, to was dziwi? Powiadam wam, że zaprosili was prawdziwi gentlemani. Widzieliśmy, że nie lubicie whisky, i oto dla was, na waszą cześć, namówiliśmy gospodarza, aby nam oddał jedyną beczułkę wina, jaką posiada. To trunek, jakiegoście w życiu nie skosztowali. A więc chodźcie, messurs!
Skierował się ku drzwiom, za któremi zniknęli już jego kamraci. Sam zdołał jeszcze szepnąć swoim towarzyszom:
— Będziemy udawać ululanych. Oni myślą, że mamy żołądki dziecięce, ponieważ nie piliśmy trucizny Irlandczyka. Hihihihi, zawód ich spotka, jeśli się nie mylę! Sam Hawkens pije jak loch piwniczny, a czy kiedy widziano pijany loch piwniczny? Będziemy udawać, boys, że nie możemy nic strawić, ale postaramy się zalać ich samych naumor.
Weszli do izby. Z prawej strony stała kuch nia z bardzo mizernem ogniskiem, na którem buchał płomień. Nad ogniem murzynka pitrasiła mięso. Z lewej strony stały dwa długie stoły, sklecone z nieheblowanych desek i belek, a koło nich dwie ławy tej samej roboty. Było tu dosyć miejsca dla wszystkich. Beczułka widniała w kącie na klocku. Irlandczyk utoczył z niej dwa pełne dzbany, które krążyły z ust do ust, w braku szklanek.
Finderzy zmówili się pić mało, dopóki trzej goście nie zaleją sobie czubów. Puszczając więc w obieg dzbany, udawali, że dzielnie piją, lecz w rzeczy samej chłonęli napój niewielkiemi haustami. Wino wszakże było naprawdę dobre. Smakowało im bardzo. Nie dziw, że łyki były coraz pełniejsze.
Pieczeń również się udała. Raczono się nią sucie i już dojadano resztek, kiedy zakłócono biesiadę. Mianowicie, w drzwiach ukazał się wyżej wspomniany przewodnik wychodźców, a za nim Schmidt, i jeszcze trzej inni mężczyźni. Mieli przy sobie broń, podczas gdy strzelby besiadników stały na uboczu. Obejrzawszy szybkim wzrokiem ucztujących, scout postąpił kilka kroków naprzód i rzekł:
— Good evening, Mylords! Czy pozwolicie życzyć wam smacznego?
— Czemu nie? — ozwał się Buttler. — Chętniebyśmy was nawet zaprosili do stołu, ale spałaszowaliśmy już prawie wszystko.
— Bardzo żałujemy. Nie widać kości? A więc jedliście lędźwie?
— Yes, wyśmienite lędźwie bawole.
— Czy są tu jeszcze bawoły? Chyba to było oswojone bydlę?
— Możliwe. Kupiliśmy jako mięso bawole.
— Gdzież to, jeśli można pytać?
— W rancho Rhodesa, w dolinie Santa Cruz, którąśmy wyminęli.
— Byłby to wielki tłumok, a przy spotkaniu nie widzieliśmy przy was żadnego.
— Ponieważ każdy niósł swój kawałek, jeśli pan nic przeciwko temu nie ma, sir, — uśmiechnął się drwiąco Buttler.
— Well, master! Ale jakże się to stało, że nam brak wołu.
— Brak wam wołu? Ach, więc iluż was było?
Ten grubjański żart wywołał grzmiący śmiech finderów. Scout, bynajmniej niestropiony, odrzekł:
— Tak, zginął nam wół cugowy. Czy nie macie przypadkiem pojęcia, gentlemans, gdzie on może być?
— Skądże moglibyśmy wiedzieć? Szukajcie!
— Szukaliśmy oczywiście — i znaleźli.
— Więc bądźcie zadowoleni i dajcie nam pokój ze swym wołem! Nie mamy nic wspólnego z tem bydlęciem.
— A jednak! Rzecz w tem, że wół został uprowadzony i zarznięty prostem cięciem między dwoma odpowiedniemi kręgami, cięciem, które zadaje śmierć natychmiast. W ten sposób złodzieje bydła zarzynają zdobycz niedaleko miejsca kradzieży.
— Well. A więc mniema pan, że wół został skradziony?
— Nietylko mniemamy, ale jesteśmy głęboko przeświadczeni.
— A więc ścigajcie złodzieja! Może go schwytacie. Jedyna to i najlepsza rada, jakiej wam mogę udzielić.
— Ścigaliśmy go właśnie. To dziwne, ale wołu brak lędźwi!
— Wcale nie dziwne, owszem, zupełnie zrozumiałe. Złodzieje wiedzieli dobrze, że będzie to najsmaczniejszy kąsek.
— Well, byli zatem tych samych poglądów, co i wy, — wszak widzę waszą pieczeń.
W tej chwili Buttler zerwał się na równe nogi i zapytał groźnie:
— Co to ma znaczyć, sir? Czy przyrównuje pan naszą pieczeń do lędźwi skradzionego bydlęcia?
— Tak, i spodziewam się, że nic nie macie przeciwko temu.
W mgnieniu oka Buttler wziął strzelbę do ręki, a towarzysze jego skoczyli po swoje.
— Człowieku, — ofuknął scouta — czy wiesz na co narażają cię te zuchwałe słowa? Spójrz na dwanaście luf, w pana skierowanych, i powtórz swoje posądzenie!
— Spełniłem tylko swoją powinność. Jestem przewodnikiem ludzi, którzy tu stoją ze mną. Pochodzą z Niemiec i nie znają angielskiego. Mówiłem w ich imieniu, a teraz mogę odejść. Jestem scoutem, ale nie stróżem ich wołów. Niech sami dochodzą swojej szkody!
Odwrócił się i wycofał. Ze swego stanowiska miał; zupełną słuszność — był najemnikiem i spełniał obowiązki, za które mu płacili. Właściwie spełniał je nawet zbyt pilnie, narażając życie dla skradzionego wołu. Buttler i jego kamraci usiedli napowrót za stołem. Niemcy przypuszczali zapewne, że scout wyjaśni sprawę do końca, stali bowiem po jego odejściu bezradnie, dopóki Schmidt nie wpadł na nowy pomysł. Zwrócił się mianowicie do Sama Hawkensa, który ani myślał przerywać uczty, tak samo zresztą, jak obaj jego przyjaciele, i napozór nie zważał na rozgrywającą się przed nim scenę.
Panie Falke, czy słyszał pan, co powiedział nasz przewodnik?
— Mniej więcej — odpowiedział westman, kładąc do ust kawałek mięsa.
— Nie rozumieliśmy rozmowy. Czy uznał łych ludzi za złodziei?
— Tak.
— I jaki był skutek?
— Skutek? Hm, skutek ten, te stąd odszedł.
— Do djabła! Czy mam puścić płazem kradzież wołu?
— Czy nie? Pozwolił na tę kradzież, jeśli się nie mylę, hihihihi!
Schmidt wsłuchał się w brzmienie śmiechu, na który zwrócono jego uwagę.
— Pomóż mi pan przecież! Jesteś Niemcem, a zatem naszym ziomkiem, i powinieneś się ująć za nami.
— Ja powinienem? Czego możecie się spodziewać po błaźnie? Gdybyście usłuchali mojej rady, gdybyście utworzyli czworobok z wozów i strzegli zwierząt, nie skradzionoby wam wołu. Nie mogę nic wam doradzić, absolutnie nic.
— Ale tu siedzieć, bratać się ze zbirami i wsuwać kęsy kradzionego mięsa, to pan potrafi, co?
— Tak, to potrafię, gdyż zaproszono mnie do wieczerzy, jeśli się nie mylę.
Niemiec, srodze rozgniewany, stuknął kolbą o podłogę i zawołał:
— W takim razie dziękuję panu za ziomkostwo, i sam sobie poradzę!
— Jakże chce do tego przystąpić?
— Zmuszę tych łotrów, aby mi zapłacili! Jest nas czterech i mamy świetną broń.
— A tu stoi dwunastu zuchwałych mężczyzn, równie dobrze uzbrojonych. Porzućcie głupstwa! Wywołacie wilka z lasu, ale wołu nie wskrzesicie.
— Wiem o tem. Ale wartość jego w pieniądzach?
— Cl ludzie nie mają pieniędzy, a nawet gdyby mieli, nie moglibyście brać przemocą.
— Czy mam się uciec do podstępu?
— Niedźwiedź nie jest lisem, a prostak spryciarzem, hihihihi!
Schmidt miał już odpalić na to grubjaństwo, gdy znowu zastanowił go chichot Sama. Zapytał szybko:
— Czy istotnie nazywa się pan Falke?
— Tak, jeśli się nie mylę, hihihihi!
— Ale jest pan podobny do innego westmana.
— Jakiego westmana?
— Szi-So wymienił nazwisko, ale zapomniałem, jakie.
— Szi-So? — zapytał oszołomiony Sam. — Kto to?
— Młody nasz towarzysz, syn wodza Nawajów, który się nazywa Nitsas-Ini.
Z odruchem radości Sam zawołał:
— Nitsas-Ini? Jego syn u was? Czy wraca z Niemiec?
— Tak. Przyjechał z nami.
— Wyśmienicie, wyśmienicie! To zmienia postać rzeczy; nienapróżno prosi mnie pan o pomoc. Wracajcie spokojnie do obozu. Otrzyma pan odszkodowanie za zwierzę.
Teraz zwracał się do niego per pan. Wiadomość, którą usłyszał, usposobiła go przychylnie do wychodźcy.
— Mydli mi pan oczy, aby się mnie pozbyć? — niedowierzał Schmidt.
— Bynajmniej. Daję panu słowo, że dostaniecie całkowite odszkodowanie, a może nawet więcej. Ile kosztował wół?
— Sto trzydzieści dolarów.
— Otrzyma je pan. Ja to panu powiadam, a więc pewne jak amen, jeśli się nie mylę!
— Jest pan zatem westmanem, którego wymienił Szi-So?
— W każdym razie to ja, gdyż dawniej często widywałem Szi-So, kiedy gościłem u plemienia jego ojca. Powiedz mu pan, że jak najprędzej przybędę do waszego obozu, aby go przywitać. Gdzie był podczas moich odwiedzin przed wieczorem?
— Pojechał do rzeki.
— A scout panów, którego również nie widziałem?
— Ten polował na dzikiego indyka. Wypalę mu kazanie, że nas zawiódł.
— Żadnego z tego nie będzie pożytku. Ale idźże pan teraz! Obecność pana jątrzy tylko tych ludzi.
— Pójdę i nigdy już nie pozwolę się okraść. Od dziś będę zważał na każdą dobrą radę.
Skorzystam z tego i zmiejsca poradzę panu, ażebyś na Dzikim Zachodzie nie oceniał ludzi według stroju!
Skoro Schmidt i jego towarzysze zniknęli, Buttler zapytał Sama:
— Nie zrozumieliśmy ani słowa. Co mówił ten arcyladaco?
— Żądał odszkodowania.
— A coście odpowiedzieli?
— Odesłałem go z kwitkiem.
Finder był zadowolony.
— Jego szczęście, że pana usłuchał. Nie zwykliśmy robić wiele ceregieli z takimi ichmościami. Ale teraz siadajcie zpowrotem! Pokażmy, że ci głuptaskowie nie popsuli nam humorów.
Uczta rozpoczęła się odnowa. Jadła wkrótce zabrakło, więc tem gorliwiej raczono się trunkiem. Kiedy się beczka miała ku wyczerpaniu, Sam zaczął udawać, że kurzy, mu się z czupryny, a Dick i Will poszli za jego przykładem. Finderzy, uradowani i pewni powodzenia, wierzyli, że już niebawem ofiary ich będą całkowicie bezwolne. Nie lali przeto za kołnierz, lecz coraz skwapliwiej pociągali z dzbanów. Tak upływały kwadranse. Sam jedynie udawał, że oczy zaczynają mu się kleić, finderom natomiast powieki istotnie ciążyły. Przecież już poprzednio nie skąpili sobie gorzałki. Irlandczyk pierwszy strąbił się do utraty przytomności. Usiadł przy palenisku i zapadł w drzemkę. Nachylał się coraz bardziej, aż wreszcie legł na ziemi jak długi.
Sam pilnie baczył, aby herszt nie próżnował. Istotnie, Buttler niebawem musiał złożyć głowę na rękach, opartych o stół łokciami. Zdawał sobie sprawę, że zaprószył głowę, ale nie chciał się kompromitować wobec kamratów. Dlatego mrugał oczami, jak mu się zdawało, ukradkiem, i w ten sposób przekonywał towarzyszów, że symuluje. Finderzy pojęli, że powinni go naśladować, i naśladowali z ochotą i zapałem. Nie dziw, że wkrótce głucha cisza zastąpiła rumor i nieopisaną wrzawę pijacką.
Teraz podniósł się Hawkens, aby napełnić dzbany. Póki starczyło napoju w beczce, póty budził to jednego, to znów drugiego, nakłaniając do picia.
Wreszcie beczka została do dna opróżnioną i cała gromada usnęła snem głębokim, bardzo: głębokim, aczkolwiek nie snem sprawiedliwych. Sam, chcąc ich poddać próbie, obudził kilku finderów. Bełkotali nieprzytomnie i zapadali w sen ponownie. Jeden z nich wraził w Sama mętne spojrzenie i zapytał:
— Czy już są ululani, Buttlerze?
— Tak, jak bele, — odpowiedział Sam.
— A więc precz z nimi i noże pomiędzy żebra. Podzielimy się pieniędzmi; trupy zakopiemy. — Dlaczego nie odpowiadasz? — dodał po chwili. — A może chcesz ich puścić cało? To nie uchodzi! Śmierć ich postanowiona. Czy — — mam — — swoim — — nożem — — zacząć?
— Tak — odrzekł Hawkens.
— W takim — — razie — — biorę na — — siebie — — małego — grub — — grubego i — — —
Sięgnął ręką do pasa po nóż, podniósł się, lecz nie zdołał utrzymać na nogach; runął na ziemię i tak już leżał bez przytomności.
— Słyszeliśmy więc, — szepnął Dick Stone — mieli nas zamordować, ograbić i zakopać. Słusznie ich posądzałeś o złe zamiary, Samie. Co teraz poczniemy?
— Rzecz najprostsza — spętamy ptaszków. Znajdą się tutaj chyba rzemienie i sznury.
Tak, znalazło się sporo, i wkrótce już nietylko finderzy, ale także gospodarz i stara murzynka, również upita naumor, leżała skrępowana. Sam, zostawiwszy na straży obu towarzyszów, poszedł do wychodźców. Skoro się do nich zbliżył, usłyszał głos młodzieńczy:
— Who is there? I shoot! — Kto tam? Bo strzelam!
— Sam Hawkens — brzmiała odpowiedź.
— Już? To wspaniale! Chodźcie, sir. Przejdź pan przez ten dyszel!
— Jestem za mały; wolę raczej przeczołgać się pod dyszlem.
Sam mógł się teraz przekonać, że jego nauka nie poszła w las, niestety już po szkodzie, — utworzono mianowicie czworobok z wozów i umieszczono pośrodku zwierzęta. Wartownik, który go zatrzymał, wyciągnął rękę na przywitanie. Był to Szi-So, syn wodza indjańskiego. Mówił najczystszą angielszczyzną.
Sam zapytał:
— Mam nadzieję, że rozmawia pan po niemiecku, mój młody przyjacielu, gdyż koło sześciu lat bawiłeś w Niemczech?
— Dosyć dobrze.
— A więc obudzimy śpiących i pomówimy z nimi po niemiecku. Ale uważaj! Kto nadchodzi?
Wsłuchali się w noc. Z wioski dobiegał tętent.
— To jeździec, jeden, — szepnął Szi-So. — Któżby to mógł być?
— To nie jeździec; znam doskonale ten tętent. To moja stara, dobra Mary, która pobiegła za mną. Zna ją pan z dawnych czasów?
— Tak, znam, ale proszę, niech mnie pan nie tytułuje na modłę białych, lecz mówi przez ty! Jestem Indsmanem i chcę nim pozostać; chcę pozostać wierny obyczajom swego plemienia.
— Właśnie, mój chłopcze! Nie wbiłeś się w dumę? W takim razie stary Sam nie przestanie cię kochać. Masz mi wiele do opowiedzenia, ale teraz nie czas na gawędy!
Muł zbliżył się do dyszla, gdzie wciąż jeszcze stał Sam, i otarł się o jego plecy. Głośna rozmowa wybiła ze snu wychodźców. Zbiegli się, ciekawi, kto przyszedł. Nie mogli poznać Sama, gdyż ognisko wygasło. Teraz Schmidt przywitał się z nim inaczej, niż za pierwszym razem, i kazał rozniecić nowy płomień. Przy świetle Szi-So przedstawił Samowi zebranych Niemców. Trzej młodzi, znani już nam wychodźcy, nazywali się Strauch, Ebersbach i Uhlmann; młody przyjaciel Indjanina nazywał się Adolf Wolf.
Zebrały się także kobiety i dzieci, wszystkie już podrastające. Oczywiście, że i scout nie pozostał w oddaleniu, wszyscy zatem wysłuchali relacji Sama o dzisiejszem jego spotkaniu z opryszkami. Prócz Indjanina nikt Sama dotychczas nie znał nawet ze słuchu. Zrozumieli jednak, słysząc jego zresztą skromne i proste opowiadanie o zakładach, o upiciu finderów, o ich skrępowaniu, że to nie jest zwykły obieżyświat Zrozumiał te zwłaszcza stary Schmidt. Wyciągnął do Sama rękę i rzekł z nutką ubolewania w głosie:
— Widzę, że powinienem pana prosić o wybaczenie. Nie poznałem się na panu. Mam nadzieję, że nie bierze mi pan tego za złe?
— Ani myślę! — roześmiał się westman. — Pocóż mam brać pana błędy — wolałbym ustąpić własnych. Błazen jest panu odpuszczony i pójdzie w zapomnienie, jeśli się nie mylę.
— Twierdzi pan zatem, że ci ludzie są finderami?
— Tak.
— I że mieli zamordować pana, Stone’a i Parkera?
— Tak.
— Są to powody dostateczne do ukarania ich na gardle, lub przynajmniej do uwięzienia. Będziemy ich zatem całą noc strzegli, a jutro rano przekażemy władzom.
— Nie, bynajmniej.
— Lecz co?
— Puścimy ich.
— Puścimy? Takich zbójów, którzy na pana życie nastawali? Czy ma pan nieco rozumu w głowie?
— W każdym razie nie mam go w butach, master Schmidt. Znać to odrazu, że pan przybył zdaleka i że nie znasz miejscowych stosunków. O jakich władzach pan mówi? Gdzie tu istnieją władze? A jeśli nawet istnieją, to cóż wskóramy? Czy mogę dowieść swego?
— Nie wątpię!
— Bynajmniej! Uważam tych ludzi za finderów, ponieważ jest ich dwunastu, a jeden z nich nazywa się Buttler. Czy dla sędziów jest to wystarczający dowód? Twierdzę, że chcieli nas zamordować, gdyż wyrwał się z tem pijany drab. Powiedziałem, że mają na nas napaść, gdyż tak przypuszczam, nie co o tem powie sędzia? I jeśli nawet przyzna słuszność i uwięzi finderów, będziemy musieli tutaj tak długo marudzić, i nawarzymy sobie tyle kłopotu, że pękniemy ze złości.
— No, dobrze! Sami więc złóżmy sąd. Skazujemy tych bandytów na śmierć i damy każdemu po kuli.
— Niech mnie Bóg uchowa! Nie jestem mordercą. Tylko w obronie własnego życia mogę przelewać krew ludzką,
— A więc chce ich pan naprawdę puścić na wolność?
— Tak.
— I żadna kara ich nie spotka?
— Jednak! Właśnie dlatego, że mają być ukarani, chcę ich puścić.
— Absurd!
— Absurd, powiada pan? Master Schmidt, znajdziesz w tem sens, jeśli się nie mylę. Trzeba tylko mieć jeszcze coś obok kaszy w głowie. Czy ma pan, hihihihi?
— Pan mi ubliża! — oburzył się Schmidt. Mimo danego poprzednio przyrzeczenia nie mógł się powstrzymać od tej uwagi.
— Ubliża? Nie! Rozmawiam z ludźmi tak, jak oni ze mną rozmawiają. Pytał się pan poprzednio, czy mam nieco rozumu w głowie. Wyjaśnię panu, że nie doszukasz się w mojem twierdzeniu żadnego nonsensu. Nie mamy dowodów, tylko przypuszczenia. Musimy zatem szukać dowodu. Jeśli puścimy ich teraz, oni na nas napadną, a wówczas weźmiemy drabów za czuby. Zdobędziemy dowody, które można będzie wypisać na ich skórze, jeśli się nie mylę.
— Jak? Czekać na ich napad? Niebezpieczeństwo, na które się narażamy, może nas doprowadzić do zguby!
— Bądź pan dobrej myśli! Wszystko zależy od tego, gdzie kto okiełza konia, przy głowie, czy przy ogonie. Zdaj się pan na mnie! Sam Hawkens, ten stary coon, znajdzie pułapkę na finderów. Wrócimy jeszcze do tego tematu. Muszę się rozmówić z Dickem Stone i Willem Parkerem. Rzecz najważniejsza chwilowo — to spełnienie mojej obietnicy: odszkodowanie za skradzionego i zarzniętego wołu. Czy chce je pan odebrać?
— Jeśli można, to natychmiast. Wątpię jednak, czy szubrawcy zapłacą całą sumę.
— Czemu nie mieliby zapłacić?
— Ponieważ zabrali tylko lędźwie, my zaś wzięliśmy resztę.
— To wszystko jedno. Wół zabity musi być zapłacony. A więc chodź pan po zapłatę! Ale wystrzegaj się, nie nazywaj mnie Samem Hawkensem! Nie chcę, aby ci ludzie wiedzieli, kim jestem.
— Kto z nas pójdzie do wioski?
— Tylko pan, master Schmidt. Poco nam świadkowie? Towarzysze pana mogą tutaj zostać, przygotować się do drogi i zaprzęgnąć woły do wozów, aby po naszym powrocie można było natychmiast wyruszyć do Tucsonu.
— Natychmiast, w nocy? Musimy przecież wypocząć. Zamierzaliśmy wyruszyć dopiero rano.
— Okoliczności wymagają, abyście zrezygnowali z wypoczynku.
Naraz odezwał się z tej strony; gdzie stały kobiety, głęboki, mocny bas, wymawiający słowa akcentem prawdziwie saskim:
— Słuchajno pan, z tego będą nici! Człowiek chce mieć swój należyty wypoczynek, a bydlę także. Więc zostaniemy tutaj i basta!
Sam ze zdziwieniem obejrzał niespodzianą oponentkę. Nie spodziewał się sprzeciwu ze strony kobiety, a cóż dopiero sprzeciwu wypowiedzianego takim tonem. Była to mocna koścista postać o bardzo męskim, pewnym siebie wyglądzie. Gdyby ognisko jaśniej płonęło, lub gdyby dzień był, dostrzegłby, że pod jej ostrym nosem ciągnie się ciemna krecha, której, nawet przy najlepszej woli, nie można inaczej nazwać, jak zarostem.
— Wytrzeszcza oczy, jak na upiora! — żachnęła się, spostrzegłszy zdziwiony wzrok westmana. — Nie będzie inaczej i basta! W dzień — jazda, w nocy — spać. Inaczej lada kto przyjdzie i porządek boski do góry dnem wywróci!
— Ale chodzi o bezpieczeństwo, o dobro wasze, droga pani! — tłumaczył Sam.
— Nie zawracaj kontrafałdy! — odpowiedziała. — Człowiek stateczny nie gna w egipskich ciemnościach po Ameryce. No, gdyby to było w domu, możebym przystała; ale na obczyźnie czeka się spokojnie, a jakże, aż zaświta. Zrozumiano?
— Wprawdzie rozumiem panią, droga lady, ale sądzę — —
— Droga lady? — przerwała. — Nie jestem pańska droga lady! Czy pan wie, kim właściwie jestem i jak ja się nazywam?
— Naturalnie, jest pani małżonką jednego z tych czterech gentlemans.
— Gentlemans! Mów pan po niemiecku, kiedy masz, przed sobą rodowitą Niemkę! Jestem pani Eberschbach z domu Morgenschtern, wdowa po młynarzu. Ten tutaj — wskazała na jednego z młodych wychodźców — jest to mój obecny pan i małżonek, kowal Ebersbach, Tak się tylko pisze, ale wymawia Eberschbach. I żeby mi pan zgóry wiedział, że nie będzie on tańczył tak, jak pan w dudy dmucha, ale tak, jak ja dmucham, bo jestem o jedenaście lat starsza i mam więcej rozumu i doświadczenia, niż on! Zostanę tutaj i on zostanie. Kiedy wszyscy ludzie śpią, my nie będziemy się uganiać po świecie!
Ponieważ nikt z wychodźców się nie odezwał, Sam powiódł okiem dokoła i rzekł:
— Jeśli panowie zwykliście słuchać tej wpływowej lady, mogę tylko prosić, abyście tym razem zrobili wyjątek.
Chciał mówić dalej, ale „wpływowa lady“ nie dopuściła go do słowa.
— Co pan też wygaduje! Wyjątek! A jużci, ja pozwolę! Nie nadmucha mi pan w kaszę! Co pan ślepiami na mnie świeci? Nic panu te fimfy nie pomogą. Słyszysz pan, ja tu rządzę! Rozumiesz pan? Kto zapłacił cały koszt? Za przejazd, a potem za drogę aż dotąd? i kto jeszcze będzie się wydatkował? Ja! Ja jestem kapitał! Teraz wie pan wszystko, a my pójdziemy spać!
Znowu nikt nie śmiał słówka wtrącić, nawet Schmidt, który przecież wydawał się przywódcą i który tak ostro potraktował był Sama. Mały westman podniósł się od ogniska i rzekł spokojnie: —
— Jak pani sobie życzy! Powiemy sobie dobranoc, jeśli się nie mylę. Będzie to nasze ostateczne pożegnanie, gdyż jestem przeświadczony, że nie zbudzicie się po tej nocy. Hihihihi!
Zamierzał odejść, lecz już baba zerwała się raptownie, zatrzymała go za rękę i zapytała:
— Co pan przez to rozumie, mały wyskrobku?
Przewyższała go o głowę.
— Rozumiem, że się nie obudzicie.
— A to dlaczego?
— Ponieważ będziecie nieboszczykami.
— Nieboszczykami? Ani myślę! Pani Rozalja Eberschbach nie tak łatwo umiera!
— Czy przypuszcza pani, że tych dwunastu włóczęgów będzie słuchało pani Rozalji Ebersbach?
— Nie mogą, choćby i chcieli; są uwiązani i spętani, jak pan sam opowiadałeś.
— Ale uwolnią się i napadną na was z chwilą, gdy się ze swoimi towarzyszami oddalę.
— Chcesz się pan oddalić?
— Naturalnie!
— A to dlaczego? Przecież to wasz święty obowiązek — strzec tych łotrów, dopóki my nie znajdziemy się w bezpiecznem miejscu! Co ja mam o panu sądzić, jeśli wydaje nas pan na sztych i umywa ręce!
— Niech pani myśli, co jej się podoba.
— Miłe słowa, niema co! Czy nie słyszał pan, że mężczyźni powinni być grzeczni dla dam i chronić je od niebezpieczeństwa? A pani Rozalja Eberschbach jest damą, zrozumiano!
Słusznie, ale kto się ucieka pod moją ochronę ten musi mnie słuchać. Zrozumiano? Mają na was napaść. Jeśli napadną tutaj, to znaczy, jeśli się znowu położycie, jesteście zgubieni. Jeśli wcale nie napadną, to nie mamy żadnego dowodu. Aby zdobyć dowód, musimy udać się do Tucsonu i poprosić komendanta o oddział żołnierzy do pomocy. Dlatego powinniśmy wyruszyć natychmiast, aby już rano stanąć w Tucsonie i przygotować pułapkę na finderów, zanim zdołają ją spostrzec. Czy potrafi pani wziąć to na rozum, pani Ebersbach z domu Młynarska?
— Dlaczego pan odrazu tak nie mówił? — zapytała zmienionym tonem. — A poza tem, jestem wdową po młynarzu, a nie Młynarską z domu. Ponieważ pan do mnie przemawia rozważnie, ja również rozważnie będę słuchała. Niech pan nie sądzi, że mam kiełbia w głowie! Więc zaprzągniemy woły i przygotujemy się do drogi. Ale co nie, to nie, Schmidt sam z panem nie pójdzie! Chcę też raz przynajmniej obejrzeć tych hultajów. Poczekaj pan chwilkę, przyniosę swoją flintę.
Podeszła do wozu, gdzie leżała broń. Skoro wróciła, mąż zaczął ją prosić:
— Zastanów się, Rozaljo! To nie dla kobiet. Pójdę zamiast ciebie.
— Ty? — odpowiedziała. — To nie dla ciebie! Nie baw się w mężczyznę i bohatera. Wiesz, że nie znoszę tej maskarady! Zostaniesz i poczekasz, póki nie wrócę!
Sam Hawkens, chichocząc w kułak, udał się w towarzystwie jej i Schmidta do wioski. Kiedy dotarli do szynku, finderzy, uciskani więzami, ocknęli się z oburzenia, i Buttler gniewnie coś przekładał obu strzegącym go westmanom.
— Czego on tu chce? — zapytał Sam Hawkens, zwracając się do przyjaciół.
— Czego ma chcieć? — odpowiedział Stone. — Naturalnie dziwi się, że my ich mamy, a nie oni nas. Pyta, czy to podziękowanie za poczęstunek.
— Tak — zawołał Buttler, szarpiąc więzami i usiłując podnieść przynajmniej tułów. — Co was opętało, żeście podczas snu tak się z nami obeszli? Przyjęliśmy was gościnnie, nie obrazili was, nie wyrządzili żadnej krzywdy, i za to — — —
— Nie wyrządziliście żadnej krzywdy — podchwycił Sam — i nie możecie sobie tego darować. Zresztą, poco tyle słów? Znamy wasze knowania, których mieliśmy paść ofiarą, i w podzięce zamierzamy wydać — was sędziemu.
Buttler zaśmiał się szyderczo i zapytał:
— Spodziewacie się, że uwierzy wam bez dowodów?
— Wygadaliście się przy winie.
— A nawet, jeśli to prawda, żaden sędzia nie będzie przywiązywał wagi do bredni pijanego. Wasze dowody spoczywają na kruchych podstawach, sir. Niech się zjawi sędzia; staniemy przed nim spokojnie.
— Niestety, to prawda. Wprawdzie możemy przysiąc, ale zmarnowalibyśmy tyle drogiego czasu z wami i z sędzią, że wolimy tego poniechać.
Najlepsza to myśl, jaką mogliście powziąć, spodziewam się zatem, że uwolnicie nas z więzów!
— Nie tak gwałtownie, sir! Musimy jeszcze zamienić słówko.
— Ale szybko! Czego chcecie jeszcze?
— Zapłaty za wołu, któregoście zarznęli.
— Co was obchodzi ten wół!
— Bardzo nawet. Przyłączyliśmy się bowiem do wychodźców. Jadą w góry, aby chwytać w sidła niedźwiedzie i bobry, podobnie jak my. Wobec tego łączy nas wspólność interesów i, co z tego wynika, obowiązkiem naszym jest dbać o wspólne dobro.
— A jednak nic wam do tego! — gniewał się Buttler. — Nic wam nie damy!
— Bagatelka! Nie dacie, sami weźmiemy. Jaka jest cena owego wołu, master Butteler?
— To nas nie obchodzi! Nie mamy już pieniędzy. Sami wiecie, że straciliśmy wszystko na zakładach.
— To też chcieliście odbić sobie straty — ograbić i nas i wychodźców. Policzymy za wołu sto pięćdziesiąt dolarów.
— Możecie policzyć nawet sto tysięcy! Nie jesteśmy w stanie zapłacić.
— Przeprowadzimy tranzakcję zamienną. Nie zostało wam chyba płótno w kieszeniach?
— Zounds! Chcecie nam wypróżnić kieszenie?!
— Czemu nie?
— Sir, to byłby rabunek!
— Nie szkodzi. Cieszy nas, że możemy się zabrać do waszego rzemiosła.
— Nie jesteśmy rabusiami! Jeśli odbierzecie naszą własność, zaskarżymy was.
— Jestem ciekaw, co powie sędzia, kiedy was zobaczy. A więc naprzód, Dick i Will, spenetrujemy ich kieszenie!
Obaj wezwani z najwyższą przyjemnością zabrali się do roboty. Finderzy sprzeciwiali się, jak mogli, ale bez rezultatu. Kieszenie ich do dna wypróżniono. Znalazło się wiele rzeczy, między innemi kilka bardzo cennych zegarków, pochodzących na pewno z kradzieży, lub rabunku. Sam wziął zegarki, pokazał Schmidtowi i zapytał:
— Nie mają chłopięta gotówki. Czy przyjmie pan wzamian te zegarki?
— Skoro nie mają pieniędzy, tak, — odpowiedział Schmidt. — Ale kto wie, czy nie stracę na tem. Będę musiał sprzedać zegarki, a żaden kupiec nie zapłaci wartości.
— Nie biadaj pan! Nie stracisz ani grosza. Wartość zegarków przerasta co najmniej czterokrotnie cenę wołu.
— Ale moje sumienie, panie! A nuż to przedmioty kradzieży!
— Prawdopodobnie.
— Należą zatem do tych, których okradziono, a nie do nas.
— Słusznie. Ale ci ludzie i tak nigdy nie odzyskają zegarków. Prawdopodobnie zostali zamordowani, a nawet, jeśli żyją jeszcze, możecie wziąć bez skrupułów. Tu panują zgoła inne stosunki, niż tam, w zacisznej Europie.
— Jeśli nie można odnaleźć prawnych właścicieli, trzeba przedmioty kradzieży wydać władzom!
— Kogo pan ma na myśli? Żaden z tutejszych urzędników nie zada sobie trudu szukania właścicieli, lecz poprostu zachowa zegarki dla siebie i wyśmieje pana. Schowaj je zatem spokojnie, a jeśli sądzisz, że dopuszczasz się bezprawia, biorę odpowiedzialność na swoje sumienie.
— Skoro tak, to popełniłbym niewybaczalne głupstwo, gdybym się nadal wzbraniał.
Schował zegarki do kieszeni. W tej chwili Buttler zawołał:
— Co to ma znaczyć? Co on robi z mojeml zegarkami? To przecież — —
— Milcz łotrze! — przerwał Sam. — Uważa je za odszkodowanie, i możecie się tylko cieszyć, jeśli to będzie jedyna kara. Zresztą, nie będziemy uciekać przed odpowiedzialnością. Stąd pojedziemy do Tucsonu i jutro wieczorem rozbijemy obóz na węzłowem miejscu za miastem. Możecie jechać za nami i odwiedzić nas wraz z policją. Chętnie się przed nią wytłumaczymy.
— Tak, odwiedzimy was w obozie i odbierzemy, co nam skradziono. A teraz uwolnijcie nas z więzów!
— Bylibyśmy osłami! Jeśli was zwolnimy, jeszcze dzisiaj złożycie nam wizytę w obozie, a nie jutro. Zostaniecie w łykach. W dzień na pewno ktoś nadejdzie i uwolni was.
— Wynagrodzą was w piekle!
— Dziękuję, sir! I, abyście przypadkiem nie wyrządzili nikomu z nas krzywdy, zabierzemy wam amunicję. Możecie ją jutro odebrać wraz z zegarkami. Będziemy wasze rzeczy rzetelnie przechowywać.
Stone i Parker wyładowali strzelby; zabrali wszystkie patrony, kule i proch, co wprawiło zbójów w nieopisaną wściekłość.
Pani Ebersbach przyglądała się całej tej scenie. Nie zrozumiała ani słówka, ale mogła sobie wszystko łatwo wytłumaczyć. Był tu jeszcze inny świadek — Mary, muł Sama. Dotrzymując towarzystwa swemu panu, przednią część tułowia przechyliła naprzód i z najwyższą uwagą śledziła ruchy westmana.
Załatwiwszy się z finderaml, towarzystwo opuściło szynk. Westmani zamknęli drzwi i przywalili ja ciężkim głazem. Poczem wszyscy pięcioro pomaszerowali zpowrotem do obozu. Mary pędziła ztyłu. Zwykła iść za swoim panem niczem wierny pies krok w krok, o ile jej nie oznajmiał umówionym znakiem, że powinna zostać na miejscu. — — —