Królobójcy/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Królobójcy |
Wydawca | Dom Książki Polskiej S. A. |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
A konstytucja, którą podpisał Aleksander II?!
Konstytucja otrzymała już w maju stanowczą dymisję razem z Loris-Melikowem.
Nowy cesarz ani myślał o jakichś nadaniach, ani pozwolił komu o nich wspomnieć.
I znów nastały rządy twarde, nieubłagane dla postępu, dla cywilizacji, dla oświaty. Prześladowanie religijne, pościgi za marą nihilizmu, oddanie młodzieży szkolnej i uniwersyteckiej na łaskę i niełaskę żandarmerji, zgaszenie nawet tych drobnych ulg, ustanowionych niedawno dla gospodarstwa rolnego i dla miast, zaostrzenie cenzury, zakazy i ustawiczne zakazy i jeszcze zakazy rozhulały się, niby za czasów Pawła I, Piotra czy Birona.
Kto rządził, kto sterował nawą państwa?
Cesarz sam i podobno tylko cesarz — przynajmniej w to najmocniej sam Aleksander wierzył.
Poddani wszakże sądzili inaczej, zupełnie inaczej...
Aleksander III po całych dniach ślęczał nad papierami, ministrów traktował niby kamerdynerów, całe pliki papierów sam wertował, sam podpisywał, bo nikomu nie ufał, nikomu nie wierzył, bo wszystkich miał za złodziei lub spiskowych.
Może słusznie. Wszak już Aleksander II wyrzekł sławetne bon mot à la Piotr I.
Syn przeto, Aleksander III, miał wzór, miał blizki przykład na stryju Mikołaju Mikołajewiczu — a sam nadto gorącym wrogiem był nieuczciwości i człowiekiem bardzo skąpym. Skąpstwo cesarza, choć nie miłe dworakom, było wielką zaletą i stanowczo cnotą Aleksandra III, boć monarcha rozrzutny tam, gdzie lista cywilna panującego jest dowolnem zanurzeniem ręki w złocie i dobytku ogólnym, jest klęską.
Aleksander III obciął budżet dworu, obciął pensje książętom, odsunął ich zupełnie od steru i dalej liczył, dodawał i przeglądał rachunki… Niekiedy, przyznać należy, wykrywał bajeczne figle mądrości administracyjnej…
Klasycznym figlem takim jest bezwątpienia historja dziesięciu tysięcy pudów świec łojowych.
Aleksander III nie był bystrym, ani orjentującym się łatwo, jednakże pozycja 10.000 pudów łojówek w wydatkach dworu cesarskiego, pod koniec wieku dziewiętnastego, musiała nawet monarchę zastanowić i poruszyć. Cesarz zarządził poszukiwania w archiwach dworu… Poszukiwania ciągnęły się tygodniami pod okiem samego cesarza, aż pozycja 10.000 pudów łojówek znalazła swój upragniony wyraz…
A więc w roku 1791, jego cesarska wysokość wielki książę Aleksander Pawłowicz, syn cesarzewicza następcy tronu, biorąc udział w paradzie wojskowej, w dniu imienin Jej cesarskiej mości Katarzyny II, odparzył sobie dostojną część ciała, zniewoloną do pozostawania w bezpośredniej styczności z siodłem, a niedość dzielnie łosiowemi rajtuzami opiętą. Stąd wielki marszałek dworu, na wezwanie lejb-medyka, dostarczył świecy łojowej, która, rozsmarowana na bibule, zaaplikowaną została do wygojenia wysoko urodzonej, a mocno obolałej części ciała wielkoksiążęcego. I stąd wielki marszałek uznał za konieczne dla zdrowia wielkoksiążęcego mieć w zapasie pewną ilość łojówek… I stąd nareszcie po 90 latach, ilość łojówek do gojenia najwyżej odparzonych od jazdy konnej części dolnego pozakorpusu wysoko urodzonych, dosięgnęła ilości dziesięciu tysięcy pudów!
Tego rodzaju odkrycia podniecały pracowitość Aleksandra III, lecz nie zawsze równie skutecznie docierały do nadużycia. Cesarz zakopywał się w papierach, tonął w odmęcie przedmiotów i daremnie chciał być wszystkimi ministrami razem. Myśl samowładcza monarchy doprowadzała go do wycieńczenia umysłowego, do humorystyki.
Aleksander III czytał papiery i opatrywał je uwagami, nawet wykrzyknikami. Posłuszne urzędy słowa cesarskie musiały mieć za nieomylne i ostateczne. Telegraf z dnia na dzień obwieszczał poddanym, że na takim a takim to raporcie „własną jego cesarskiej mości ręką napisano słowo „zobaczymy“ — albo „może być“.
Klasycznym znów przykładem tych nadpisów jest polityczny koncept petersburski, który dosadnie i prawdziwie charakteryzuje drobiazgowość monarchy i chęć opinjowania o wszystkiem!
„Na najpoddańszym raporcie dyrektora obserwatorjum astronomicznego w Pułkowie, przy wyrazach „ośmnaście stopni mrozu“, własną, jego cesarskiej mości ręką, napisano „to zimno!“, przyczem słowo „wiatr“ podkreślono dwukrotnie“.
Ale samodzielność Aleksandra III była tylko pozorną, ograniczała się do nadpisów i podpisów, a choć nie uznawała żadnych wpływów, żadnych podszeptów, żadnych faworytów, przecież stała się zdobyczą partji i jej narzędziem. Właściwie partja owa miała program niewymyślny, bo zgodnie z reakcyjnością Aleksandra III, schlebiający mu, a jedynie o własnych korzyściach myślący.
Głową tego stronnictwa rządzącego był Pobiedonoscew — w roli oberprokuratora Synodu, a nieomal papieża prawosławnego. Pobiedonoscew dawny nauczyciel Aleksandra III, znał swego ucznia, umiał podniecać w nim zabobon mistyczny, umiał i zacząć od Boga i skończyć na Bogu, a w środku najmniej chrześcijański podpis dobyć. Kim był Pobiedonoscew — najlepszą odpowiedź daje po temu popularny czterowiersz rosyjski.
Pobiedonoscew?!
Pobiedonoscew dla Synoda
Donoscew dla caria,
Biedonoscew dla naroda,
Złatonoscew dla siebia!
Oberprokurator Synodu nie miał licznych sprzymierzeńców, ale zato oddanych mu, wiernych i karnych. Więc dowódcę ochrony cesarskiej, Czerewina, więc Sablera, swego pomocnika w Synodzie, więc nadwornego protojereja i spowiednika, Janyszewa, więc Katkowa, redaktora „Moskiewskich Wiadomości“, więc ojca Joana Kronsztadzkiego i kilku generałów. Taka partja, choć z pozoru słaba, była tak zharmonizowaną, tak umiała pajęczą przędzę intryg motać, iż za nią oświadczyła się sama cesarzowa Marja Teodorówna.
Aleksander III był wiernym mężem, domatorem za wielkim na panującego, cesarzowa nie mogła się podobno ani razu poskarżyć na motyle chęci małżonka, cesarzowa była matką pięciorga dzieci, cesarzowa miała i należne jej miejsce u boku Aleksandra III, lecz cesarzowa również miała ambicję panowania.
Aleksander III był tu nieubłagany dla swej, jak mówił „Maszy“ i z całą gwałtownością nie pozwalał jej się „wtrącać“. Cesarzowa więc przystąpiła do Pobiedonoscewa — i odtąd datować się zaczyna jej wpływ, o którym wiedzieli wszyscy, krom cesarza samowładcy. Za przykładem cesarzowej poszli ci, którzy pragnęli coś u dworu znaczyć, czemś być w państwie rosyjskiem. Wobec Pobiedonoscewa schylili głowy nawet wielcy książęta, lecz nie wszyscy.
Więc linja Konstantynowiczów, pochodząca od Konstantego Mikołajewicza, niedoszłego współzawodnika Aleksandra II, była w niełasce zupełnej. Również w niełasce był stryj cesarza, Mikołaj Mikołajewicz, pamiętny operacjami finansowemi podczas wojny rosyjsko-tureckiej (1877—1878). Jeden stryj Michał cieszył się względami Aleksandra III.
Lecz Aleksander III miał braci rodzonych, Włodzimierza, Aleksieja, Sergjusza i Pawła. Dwaj ostatni, jako jeszcze młodzieńcy, znaczyli mało — dwaj pierwsi jednak starali się realizować najsilniej swe uprzywilejowane stanowiska.
No, lecz tu nie było innej rady, jak przylgnąć do Pobiedonoscewa, gdyż on jeden dawał widoki wpływu na cesarza…
Ba, a przecież o wpływ ten musiało iść bardzo i Włodzimierzowi i Aleksiejowi, którzy chcieli ratować swe obcięte listy cywilne i nie myśleli ograniczać swej żyłki utracjuszowskiej…
I tu oszczędność Aleksandra III zgubne wywołała objawy, bo przekupstwo rozwielmożniła nawet śród rodziny monarszej.
Są to rzeczy gorzkie, smutne, przykre, ale prawdziwe i znane Petersburgowi, że po dworach wielkoksiążęcych zaczęła się gra w karty, gra obracająca krociami. A do gry garnęli się wszyscy, którzy chcieli coś uzyskać u nieprzystępnego dworu, ministerstwa, władzy. Kupcy, przedsiębiorcy, fabrykanci, przemysłowcy, delegaci całych gromad — zanim złożyli podanie o koncesje, o ulgi, o jakieś zezwolenia, cisnęli się do stolików gry i na nie rzucali przywożone pieniądze. W Petersburgu z góry mówiło się, że trzeba przegrać tyle a tyle, inaczej nic z tego…
Monarcha oczywiście nic o tem nie wiedział, nie wiedział o tem, że dla handlującego, każdy obstalunek od dworu wielkoksiążęcego, od generał-gubernatora, od ministra, od żandarma, od policjanta był kontrybucją.
Monarcha nie wiedział również nic o rozpuście swych blizkich, nie wiedział o pijatykach, orgjach i skandalach wielkoksiążęcych, rozgrywających się w sławetnych lokalach petersburskich „Miedwiedia“ i „Cubat“.
Aleksander III był i dobrym mężem i dobrym ojcem i w pożyciu domowem moralnym bardzo człowiekiem, lecz zato wielcy książęta w dwójnasób pracowali, aby tradycje Aleksandra II, Piotra I, a nawet Katarzyny nie zginęły.
Nawet Katarzyny, boć żona księcia Włodzimierza, Marja Pawłówna (Meklemburska), dawała okazję już nie do plotek i nie do obmów.
A Pobiedonoscew?! Pobiedonoscew mrużył oczy, uśmiechał się chytrze, groził książętom palcem, a dopiero, gdy który z nich szarpnął się lub objawił krnąbrność, szedł do cesarza z raportem o pierwszym z brzegu figlu wielkoksiążęcym. Monarcha burzył się i krnąbrność bywała tak dotkliwie ukaraną, iż wielki książę bał się Pobiedonoscewa niby ognia.
Podczas, walka z „nihilistami“ nie ustawała, no i ustać nie mogła, gdyż rewolucjoniści ani myśleli oręża do pochwy chować.
Żandarmerja ochrony wpadała raz po raz na ślady zamachów i spisków na życie cesarza. Wpadała już i wtedy na zamachy, gdy ich nie było!! Co łatwo zrozumieć, biorąc pod uwagę, że monarcha rosyjski, zasnąć już nie mógł, nie wysłuchawszy raportu, że znów mordercze zamiary zostały udaremnione. Każde wykrycie dawało Aleksandrowi III pewien odpoczynek dla imaginacji. Stąd tajna policja, postrzegając, że brak nowych wykryć wywołuje przeświadczenie, że ona nie dość energicznie się sprawia, zaczęła już i sama fabrykować zamachy, aby je potem udaremniać.
Za przyczynek do historji paniki, która grasowała na dworze cesarskim niech posłuży jeszcze ten stwierdzony fakt.
Koronacja Aleksandra III (1883 r.) napawała lękiem dwór, boć albo trzeba było lasami bagnetów otoczyć monarchę a więc i cały urok odebrać uroczystości, albo mieć pewność, że tylko przypadek może ochronić cesarza od bomb nihilistów.
Owoczesny minister dworu, książę Woroncow-Daszkow, umyślił pojednanie z nihilistami i, wraz z potentatami takimi, jak Szczerbatow i Szuwałow, wygotował plan przymierza. A więc postanowiono za cenę okupienia bezpieczeństwa cesarza podczas koronacji — dać wolność więzionemu Dobrolubowowi i zobowiązać się do wyjednania konstytucji na wzór pruskiej a, na poręczenie tych zobowiązań, wpłacić nihilistom miljon franków.
Na posła wybrano Polaka, dra Nowińskiego. Nowiński ruszył do Paryża i tu dotarł do Ławrowa. Ławrow zgodził się, ale żądał poręczenia od samego Nowińskiego. Nowiński, człowiek porządny, był szkolnym kolegą, znakomitego pisarza żołnierza-patrjoty T. T. Jeża. Imię Jeża miało należną mu cześć i u nihilistów. Układ zawarto. Nowiński pojechał po miljon. Podczas stała się rzecz niespodziewana. Woroncow-Daszkow zwierzył się ze swoich planów jeszcze jakiemuś dostojnikowi — sprawa doszła do Pobiedonoscewa i cesarza. Aleksander III wezwał Woroncowa i obił mu policzki tak, że ministrowi krew pociekła… Woroncow wpadł w niełaskę chwilową… Koronacja miała charakter policyjno-wojskowej parady.
Jakoż od śmierci Aleksandra II już cały grad zamachów spada jeden po drugim. Z miesiąca na miesiąc ochrona znajduje bomby, maszyny piekielne, podkłady, wyrwane na linjach kolejowych, przed przejazdem cesarskiego pociągu, sztylety i rewolwery królobójcze i stosy proklamacyj… Tropieni „nihiliści“ już nie obawiają się rewizyj, ale obawiają się, aby rewizja nie podrzuciła im sama sfałszowanych papierów, sfabrykowanych przez żandarmów bomb!!
I od śmierci Aleksandra II powstaje zamęt. Kroniki przepełnione są wiadomościami o zamachach, ale które są prawdziwe kroniki milczą… Milczą i „nihiliści“, bo to ledwie zdarzenia dnia wczorajszego, bo przedawnienia nie ma dla samowoli rosyjskiej władzy…
Ale mimo to, narodnowolcy odzywają się od czasu do czasu i odzywają tak, że nie ma wątpliwości, nie ma dwóch zdań, że to ich głos.
Więc na początku marca, roku 1882, prokurator kijowski Strelnikow, bezlitośnie terroryzujący socjalistów i rewolucjonistów, odebrał wyrok śmierci z podpisem komitetu wykonawczego Narodnej woli, a w dniu 30 tegoż miesiąca, gdy przechadzał się na bulwarze nadmorskim, w Odessie, został położony trupem kilku wystrzałami rewolwerowemi, skierowanymi doń przez dwóch „nihilistów“.
Na ten nowy objaw terroru, rząd nazajutrz odpowiedział rozstrzelaniem słynnego rewolucjonisty, oficera Suchanowa w Kronsztadzie — a, w cztery dni później, powieszeniem w Odessie Żełwakowa i Chałturina, twórcy pamiętnego wybuchu w Zimowym dworcu.
Zabójstwo Strelnikowa i, tuż po tym mordzie idące, poszukiwania dały jednak plon obfity, bo wykryły naraz dwóch Bogdanowiczów. Szef tajnej policji petersburskiej, Sudejkin, zarządził poszukiwania i konfrontacje, polegające na tem, że Bogdanowiczów zaprezentowano wszystkim po kolei stróżom domów stolicy. Rezultat był nadspodziewany. Oto stróż domu z ulicy Małej Sadowej (dziś przemianowanej na Ekaterińską) w jednym z Bogdanowiczów poznał właściciela „składu rosyjskich serów“ i dynamitowej miny!… Poznał Kobozewa!!
Sława przeto i karjera Sudejkina była zdecydowaną. Młody podpułkownik żandarmów miał teraz drzwi otwarte do najwyższych stanowisk i odznaczeń. Ba, i nie koniec na tem. Sudejkin taką rozwinął energję, iż, niezależnie od dziesięciu procesów politycznych, około sześciuset osób zesłał administracyjnie na wygnanie i katorgę i drugie tyle trzymał miesiącami pod śledztwem w kazamatach. Rewolucjoniści ponosili więc gwałtowne ciosy, zabójcze nawet, bo, choć wielu z nich nie miało nic wspólnego z Narodną wolą, choć pojmani narodnowolcy milczeli, ale brak dowodu nie uwalniał, starczyło podejrzenie za skazanie.
Jeżeli zaś partja terroru istniała, jeżeli zasilaną była przez nowe zaciągi ochotników, to w tem jeno zasługa policji rosyjskiej…
Trzeba pamiętać, że w latach ośmdziesiątych ubiegłego stulecia ruch socjalistyczny rozpalał na całym obszarze Europy swe pochodnie. Europa różnie z nim postępowała i rozmaitymi środkami usiłowała go zniszczyć, aż jeno starała się go umiejscowić, sprowadzić do ekonomicznego zatargu robotnika z fabrykantem. Socjalizm więc, choć tamowany, szedł i iść musiał, bo niósł sztandar wyzyskiwanych miljonów. Jakoż powoli i strajk i zmowa robotnicza i interesy klas pracujących z idei przewrotu, z idei rewolucyjnych, grożących państwom — brały stanowiska polityczne w parlamentach, osiągały należne im prawo głosu, prawo otwartego ścierania się z kapitałem. Rządy europejskie odtąd usiłowały jedynie stanąć poza terenem walki, dowieść, iż trwają poza myślą popierania którejkolwiek ze stron walczących i przechylały się z zasady, choć bez sympatji, na stronę robotników… byle ci nie powodowali zamieszek, rozruchów i tym podobnych. Słowem, cały zachód Europy zaczynał szukać oparcia dla modus vivendi z socjalistami.
Ciasny jednak i krótkowidzący rząd rosyjski miast czemprędzej, na wzór zachodu, otworzyć klapę bezpieczeństwa dla agitacji socjalistycznej, miast tem samem postawić ją poza rewolucjonizmem — jął z całą zawziętością tępić i ścigać wszelkie ruchy robotnicze, słuszne skargi i utyskiwania pracujących karać szubienicą, katorgą i knutem i w ten sposób wytwarzać setki całe mścicieli i malkontentów.
Rewolucjonizm przeto rosyjski, pomimo pogromu, miał wciąż siły nowe, produkowane przez system…
Ale podpułkownik, szef tajnej policji, Grzegorz Sudejkin, odznaczał się niesłychaną perfidją i na wytępienie rewolucjonizmu miał w zanadrzu piekielnie złośliwe środki, o których nikomu się przedtem ani śniło.
Sudejkin, naprzykład, sam zaczął wydawać rewolucyjne pisemka, Sudejkin sam redagował i drukował odezwy! Nie dość tego, bo agentów swoich przedzieżgnął w „nihilistów“…
Plan Sudejkina był machiawelsko sprytnym. Szpiegostwem ogarnąć i wskróś przejąć wszystkie tajne związki, wprowadzić do nich niezgodę i rozłam wewnętrzny, osłabić je, a potem, za jednym zamachem, zgnieść.
I ten plan Sudejkina stał się nielada znów ciosem dla narodnowolców. „Nihiliści“, zanim się spostrzegli, już byli opętani szpiegostwem i zdradą. Nieufność do towarzyszów paraliżowała swobodę ruchów. Policja teraz, choć rzadziej się pokazywała, ale za to zawsze w chwilach najkrytyczniejszych… Szpiedzy byli wszędzie i na zebraniach i w komitetach i w tajnych drukarniach, udawali męczenników w więzieniach i oskarżonych na śledztwach.
„Nihiliści“ tracili równowagę… oskarżenia wzajemne i podejrzenia trawiły ich, osłabiały.
A Sudejkin tak umiał podwładnymi mu pionkami manipulować, tak ich nawet nie oszczędzać, że gdy w pamiętnym procesie 20 (21—28 luty 1882), dla dobra śledztwa, był obwinionym szpieg Merkułow, szef tajnej policji z zimną krwią przyjął wiadomość, że gorliwy pachołek, udający „nihilistę“, także został skazany na katorgę. Sudejkin ani myślał kompromitować się wobec „nihilistów“ i zdradzać grę. I Merkułow musiał wędrować na Sybir.
Energja szefa tajnej policji petersburskiej zachwyciła rząd i dwór. Nareszcie zdołano wyrobić siłę, nareszcie genjalny żandarm rokował wycięcie zarazka, uzdrowienie monarchji.
Sudejkin rósł w powagę i wpływy, a zaczynał już być potentatem z potentatów, lada dzień spodziewano się dlań tytułu szefa żandarmów, a co za tem idzie, stopnia ministra spraw wewnętrznych.
Łatwo przeto wyobrazić sobie przerażenie Petersburga, gdy, w nocy z dnia 28 na 29 grudnia 1883 roku, rozeszła się wieść o zamordowaniu potężnego szefa policji, o zamordowaniu go razem z siostrzeńcem, żandarmem Sadowskim!
Ciała pomordowanych znaleziono zastygłe w domu na jednej z uliczek, w pobliżu Newskiego Prospektu i ciała nie tylko pokryte ranami od kul rewolwerowych, ale pomiażdżone uderzeniami pozostawionego przy trupach kilofu.
Śmiałość niesłychana zabójstwa poruszyła całą stolicę, całe państwo…
Policja zaczęła szukać, domyślać się, śledzić, słać listy gończe… Wyłapano wszystkich „nihilistów“, sfabrykowanych przez Sudejkina… Posądzano jakiegoś Jabłońskiego, który miał dwom naraz bogom służyć… aż coraz zajadlej zwracano się do faktu, że równocześnie z mordem zginął bez wieści kapitan żandarmów, prawa ręka szefa, Degajew.
Ale skądże Degajew!?… Wszak przy trupach znaleziono wyrok śmierci wykonawczego komitetu!! Prędzej może w zbrodni brał ktoś udział z kijowskich wrogów Sudejkina, który w Kijowie rozpoczął znakomitą karjerę…
Wątpliwości były krótkie. Wykonawcą wyroku był istotnie kapitan żandarmów — był Degajew.
Dreszcz zimny przeszedł wszystkich żandarmów rosyjskich… Poszlaki, zamieniły się w dowody niezbite, niezaprzeczone!!
Degajew od lat służył w żandarmerji i służył nadewszystko rewolucjonistom. Degajew lata pracował na zaufanie, Degajew sam wykrywał maszyny piekielne i dynamit, Degajew sam dokonywał rewizyj i zarządzał obławy i chwytał „nihilistów“… choć tych podobno… których „komitet“ podejrzewał o zdradę… Degajew z biizka patrzył na robotę Sudejkina, sekretarzował mu i pomagał…
Aż nawet czujność Degajewa nie mogła opanować chytrości Sudejkina, aż Degajew sam musiał chytrości tej obawiać się dla samego siebie. Obawiać się musiał jeszcze i dlatego, że, z drugiej strony, nihiliści zarzucać mu zaczęli dwulicowość. Zresztą, Sudejkin postrzegł, iż ktoś psuje mu szyki i to ktoś blizki. Szef tajnej policji zwierzył się z tem kapitanowi. Kapitan zastawił pułapkę na Sudejkina. Wyciągnął Sudejkina razem z siostrzeńcem na połów i rozprawił się z nimi…
Policja ani wątpiła, że Degajew miał wspólników, że z silnymi a zawsze gotowymi do obrony oficerami żandarmerji, choć sam żandarm, nie poradziłby sobie tak łatwo… Ale, juści mowy nie było o wspólnikach nieznanych bez Degajewa!
Degajew atoli przepadł jak kamień w wodę… Poszukiwania najzajadlejsze nie osiągały rezultatu. Listy gończe, rysopisy, telegramy nic a nic nie pomogły. Rosyjska policja zagraniczna równocześnie donosiła raz po raz, że i „tam“ Degajewa nie ma. Z tego rodziły się domysły, że się ukrywa w granicach Rosji i stąd nowe wszczynano poszukiwania. Aż wkońcu żandarmerja rozesłała do wszystkich władz setki fotografji Degajewa, a nadto wszystkie miasta i wsie ozdobiła osobliwymi plakatami…
Plakaty te zaczynały się sześciu fotografjami Degajewa w różnych ubraniach i zmianach zarostu — w czapce, z gołą głową, z pełnym zarostem, z wąsami, ogolonego zupełnie i z faworytami i wąsikami. Pod temi podobiznami wielkie napisy głosiły, że ktoby wskazał na ślad zbrodniarza otrzyma pięć tysięcy rubli nagrody, a kto wykryje go i wskaże, otrzyma 10.000 rubli.
Ba, i chętnych a łakomych nagród nie brakło, ale Degajewa nie było, a wzamian za to raz po raz alarmowano żandarmerję, dostarczając jej „podobnych“ do „zbrodniarza“ biedaków, Bogu ducha winnych ludzi.
Koroną tych alarmów był jednak gorliwy urzędnik policyjny z pod Irkucka. Służbista ten i pijanica zarazem długo zbierał żądany komplet sześciu… Degajewych. Aż, we dwa lata po zabójstwie Sudejkina, zawiadomił władzę, że ma Degajewych. Władza petersburska, otrzymawszy depeszę, nie zwróciła uwagę na liczbę mnogą, rozumiejąc błąd telegraficzny, i zażądała wyprawienia Degajewa do Tomska, do dalszego rozporządzenia…
Darowanoby pewnie głupotę pijanicy, gdyby choć jeden z pół tuzina Degajewych pasował do nagrody, ale że ci biedacy nie mieli żadnego z kapitanem związku, przeto wypuszczono ich na wolność, a gorliwego urzędnika wypędzono ze służby.
I kapitan żandarmerji Degajew uszedł i raz na zawsze. Podobno, że coś we dwa lata dopiero przekonano się, iż kapitan, rok z górą po zabójstwie, mieszkał w Petersburgu i był robotnikiem w składzie węgli, a dopiero gdy sprawa ucichła, wyjechał spokojnie za granicę, gdzie ma dotąd przebywać.
Ale dzieje mordu Sudejkina, to ledwie że silniejsze intermezzo w historji podziemnej Rosji. Boć ruch rewolucyjny nie słabnie odtąd, a wzmaga się, potężnieje. Prawda, ziarno nieufności i niezgody, rzucone przez Sudejkina, obudziło walki osobiste, walki partyjne międzyrewolucjonistyczne, lecz na tem rozbiciu się na niezależne partje, na oddzielne organizacje jeno całość ruchu zyskała, bo zdławienie jednego [...][1] nie groziło wykryciem innym.
Aleksander III czynił co mógł, ale hydrze stu głowej trudno było dać radę.
Podejmowano rozmaite środki i sposoby oddziaływania na lud, a zwalczania propagandy.
Cesarz znaczne sumy wydawał na rozrzucanie rozmaitych broszur, krzepiących poddańczego ducha. Cesarz umundurował trzy czwarte Rosji, aby mundur z daleka znaczył osoby, aby tłum łatwiej dawał się pilnować, a nieprawomyślność piętnować i ścigać. Cesarz, a właściwie jego ochrona, skasował zupełnie publiczne egzekucje przestępców politycznych (dla innych kara śmierci od cesarzowej Elżbiety nie istnieje), skasował wszelką jawność sądów a nieomal i sądy same, wskutek czego rewolucjonistów pozbawił wszelkiej możności świecenia przykładem męczeństwa, zimnej krwi, odwagi, ideowości. Porachunek z „nihilizmem“ dla świata miał odtąd jeden widomy akt… aresztowania, choć i aresztowań dokonywano możliwie bez hałasu i bez świadków. Rewolucjoniści czy podejrzani o rewolucjonizm ginęli, ginęli bezpowrotnie.
I walki te były straszne, lecz snać i one nie wystarczały, bo gdy wywrotowcy znów ozwali się w jakimś zamachu — Pobiedonoscew orzekł, iż tylko brak religji może ludzi na to obłąkanie prowadzić… I Pobiedonoscew poradził… i oto ujrzał światło dzienne znów bajeczny ukaz!
Ukazu tego w Rosji europejskiej nie odważył się wydrukować nawet p. Katkow z „Moskiewskich Wiadomości“. Mniej przezornym był jednak redaktor czasopisma „Sybir“ w Irkucku i w dniu 10 czerwca 1883 roku ogłosił, że policja otrzymała surowy rozkaz napominania wszystkich, zaniedbujących się w spełnianiu obowiązków religijnych, a w szczególności w przyjmowaniu najświętszego Sakramentu — a to pod rygorem surowych kar.
Radykalny ten środek krzewienia uczuć religijnych snać nie wiele pomógł do obudzenia poszanowania dla osoby pomazańca Bożego, skoro w dniu 29 października 1888 roku rewolucjonizm rosyjski zgotował na drodze żelaznej kursko-azowskiej pod stacją Borki, pamiętny zamach na pociąg cesarski.
Zamach pomieniony nazywa się urzędowo czwartym — jakie były trzy pierwsze i czy tylko było do roku 1888 trzy, o tem bodaj sama ochrona cesarska nie wie… Mówi się jedynie o „wypadku“ Aleksandra III na polowaniu, mówi się o innym „wypadku“ wypadnięcia z sanek i mówi się o „wypadku“ pod Smoleńskiem i o dynamicie na torze kolejowym…
Więc zamach pod Borkami?! Jaki był, na czem polegał — poucza najdokładniej świadek naoczny, jadący z rodziną cesarską, malarz nadworny, Zichy.
Zichy miał szczęśliwą chwilę zwierzenia się wprost…
Pociąg cesarski szedł z całym rozmachem śród pogodnego dnia jesiennego, szedł torem, obstawionym szczelnie przez warty…
Było południe — rodzina cesarska zbierała się w wagonie stołowym na śniadanie. Kucharz z dwoma kuchcikami uwijał się, kończąc ostatnie przygotowania.
Aliści, jeden z kuchcików zachorował nagle i to tuż przed stacją Taranówka, na której pociąg cesarski miał zatrzymać się dla zmiany lokomotyw i skontrolowania osi i bandaży kołowych.
Lejb-medyk opatrzył kuchcika, skonstatowawszy i gorączkę i objawy jakiejś niezdecydowanej choroby — orzekł, iż oczywiście pociąg cesarski nie ma miejsca dla chorego kuchcika i to może chorego na jakieś zaraźliwe, a niezdeklarowane krosty i że trzeba na najbliższej stacji kuchcika zostawić…
Opinja lejb-medyka była i słuszną i naturalną i zgodną z przepisami o podróżach cesarskich.
Pociąg zatrzymał się, kuchcika wysadzono, obdzielając go środkami bądź na dokonanie podróży dalszej zwykłymi pociągami, bądź leczenie się na miejscu i, po załatwieniu się z ceremonją zmiany lokomotyw i skontrolowania kół i osi, ruszono w drogę ku Borkom.
Pociąg wpadł w tempo ośmdziesięciu kilometrów na godzinę. Dzwonek elektryczny zawiadomił kuchnię, że rodzina cesarska wraz z osobami świty zebrała się w jadalni.
W kilka sekund po dzwonku, rozległ się ogłuszający łomot i huk — piekielna eksplozja zamieniła w okamgnieniu cały pociąg cesarski w spiętrzoną gromadę złomów żelaza, poszarpanych wagonów, potrzaskanych osi, zmiażdżonych ciał ludzkich… gromadę, buchającą dymem wszczynającego się pożaru, a rozbrzmiewającą jękami skarg i wezwań na pomoc…
Zniszczenie było tak straszne, a przęsła pociągu tak rozbite, że stojące wzdłuż toru warty wojskowe były przekonane, że żywa dusza z pociągu cało nie ujdzie, że cesarz Aleksander III z żoną i dziećmi śmierć pod gruzami znalazł…
Los zrządził inaczej — wagon z salą jadalną, który miał być trumną monarchy i jego najbliższej rodziny i świty, stał się dlań zbawieniem, ocaleniem… Wagon bowiem z salą jadalną, choć był rozbity, choć miał potrzaskane dno i sufit, zachował ściany boczne. Ściany te pochyliły się ku środkowi, zaparły na sobie i, niby namiot z dwóch kart, zawisły nad skotłowanemi ciałami biesiadujących…
Cesarz Aleksander III wraz z żoną, dziećmi i wszystkimi uczestnikami śniadania cesarskiego ocalał. Eksplozja morderczą swą siłę wywarła głównie na służbie cesarskiej, na kuchni, na kolejowych pionkach…
Eksplozja pod Borkami sprawiła wrażenie piorunujące, ale eksplozja jednocześnie posłużyła władzy za przedmiot opowieści o widomym „cudzie boskim“. Nabożeństwa dziękczynne, szczegóły fantastyczne, ryciny, wystawiające rodzinę monarszą na złomach pociągu w oświetleniu aureoli, spływającej z nieba, spadły na Rosję i miały ją przekonać o nadziemskiej nietykalności osoby samodzierżcy. Ocalenie w urzędowych papierach nazwano cudownem, a dzień wypadku nakazano obchodzić z roku na rok świętem, nabożeństwami solennemi i stosownemi naukami o majestacie.
Zastanawiając się zupełnie bezstronnie nad wypadkiem pod Borkami, trzeba przyznać, że istotnie rodzina cesarska bardzo szczęśliwemu zdarzeniu zawdzięczała życie… że, dzięki jakiemuś milimetrowi stalowej ściany wagonu, nie zginęła, że na loterji życia, w której na sto biletów śmierci jeden zachowuje istnienie, umiała ten jeden bilet wyciągnąć.
Zamach jednak pod Borkami był tak piekielnym, że nawet darowując życie, wracał je skróconem…
I rodzina cesarska, mimo zaprzeczenia, mimo powieści o nietykalności majestatu — ucierpiała mocno, ucierpiała zarówno moralnie, jak i fizycznie.
Kontuzje dosięgły nadewszystko Aleksandra III, a potem księcia Jerzego, drugiego syna, dalej najmocniej odbiły się na zdrowiu następcy tronu, księcia Mikołaja, dokuczyły i księżniczce Oldze, a w organizmach wszystkich ocalonych groźne poczyniły spustoszenia.
Śledztwo rozwinięto najenergiczniejsze, natychmiastowe śledztwo. Cesarz kazał sobie sam składać raporty z dnia na dzień. Na kilka mil wokół miejsca katastrofy zrewidowano wszystko, co się dało zrewidować, tłum techników, inżynierów i chemików zjechał na zbadanie każdego złomka pociągu…
Cesarz się niecierpliwił. Na pierwszą ofiarę katastrofy poszedł nic niewinny minister dróg i komunikacji Possjet… Dlaczego Possjet?! Przecież droga żelazna była w porządku, przecież nie było ani podkopu, ani wyrwanych szpał, przecież nie brakło ani jednej warty na stanowisku?!…
Odpowiedź łatwa — ktoś musiał paść ofiarą, skoro winowajców nie było, skoro rezultat śledztwa „nie nadawał“ się do opublikowania, gdyż mógłby obudzić przesadzone wyobrażenia o sile i środkach rewolucjonizmu rosyjskiego.
Nadworny malarz, Zichy, tak zdefinjował protokół śledczy.
Twórcą zamachu był „kuchcik“ — kuchcik miał pod swą kontrolą głowy cukru. Jedna z tych „głów“ była opatrzoną zegarowym aparatem… Kuchcik nastawił aparat, puścił w ruch i zachorował gwałtownie, zażywszy odpowiednio spreparowanych pigułek. Aparat zegarowy szedł tymczasem wybornie…
Rozrachunek kuchcika nie chybił…
Na stacji, gdzie zmieniano lokomotywy, kuchcika wysadzono — pociąg odjechał z maszyną piekielną wewnątrz…
Chory kuchcik tymczasem nie czekał na alarmujące depesze, ani na wiadomość o skutkach eksplozji i, pod pozorem, że ma krewnych w okolicy, u których chce wydobrzeć, wsiadł na brykę i ruszył w świat tak, że do dnia dzisiejszego zostawił po sobie w aktach urzędowych fałszywe nazwisko i przy niem znak zapytania.
Zamach roku 1888 do odosobnionego życia cesarza Aleksandra III wsączył nowy strumień goryczy, żółci i niepokoju. Boć zdenerwowanie władcy nie było bezpodstawnem, skoro fakty pouczały, że do najbliższego otoczenia cesarskiego zdołał dostać się i Chałturin i „kuchcik“…
I znów poddano całą służbę cesarską szczegółowej legitymacji — i znów zarządzono gromadne rugi w pałacach i, po raz niewiadomo który, starano się wytworzyć niewątpliwej wierności szeregi. Lecz przy nowej reorganizacji już nie wierzono Rosjanom ani prawosławnym… a przekładano Tatarów i sprowadzano nawet murzynów i Abisyńczyków.
Pałace monarchy zatrzęsły się od twarzy kolorowych i wyznawców Mahometa i Buddy, jakoby wierniejszych w swem niewolniczem poszanowaniu pana, a już dla chrześcijańskiej propagandy stanowczo niedostępnych.
Aleksander III i sam wynajdywał obostrzenia ochrony i wprowadzał wszelkie ostrożności, podpowiedziane mu przez kogokolwiek z otoczenia, aż, w ostatku, cesarz w kieszeni munduru jął nosić siedmiostrzałowy rewolwer i nie rozstawać się z nim ani na chwilę…
Fatalność chciała, że i ten rewolwer miał cesarzowi zgotować nową chwilę strapienia.
Coś wkrótce po zamachu pod Borkami — cesarz zasiadł późnym wieczorem do biurka i papierów w swoim gabinecie. Dyżurny oficer warty pałacowej, odprawiający służbę w przyległym do gabinetu pokoiku, znając nawyknienia cesarza, usadowił się wygodnie, rozumiejąc, że monarcha przed północą drzwi nie otworzy. Było lato i upał nieznośnie duszny, nie złagodzony nawet wiewem wieczoru. Upał ten dla opiętego w uroczysty mundur oficera był łaźnią trudną do zniesienia. Oficer atoli, obyty dworak, nie wahał się ani na chwilę i rozpiął haftki kołnierza, rozluźnił pas, odczepił pochwę z rewolwerem i rozparł się wygodnie na kanapce, pod oknem… Było to uchybienie służbowe, uchybienie jednak przez wszystkich oficerów, skazanych na nudne, bezcelowe wysiadywanie pod drzwiami komnat pałacowych uprawiane z powodzeniem. Zresztą uchybienie, zawsze mogące ujść oka zwierzchności, bo dające się kilku ruchami usunąć.
Oficer wyglądał oknem na pusty, głuchy dziedziniec pałacowy — aż się znużył. Brała go ochota zapalić papierosa, lecz brakło mu odwagi. Papieros groził wydaleniem ze służby. Lecz oficer był dworakiem zabiegliwym i doświadczonym, sięgnął więc po tabakierkę i pociągnął potężny niuch tabaki. Zaczem, rozczmychawszy się, przyglądał się z upodobaniem tabakierce!… Ba, toć była szczerozłota, była darem od cesarza, była przedmiotem zazdrości kolegów oficera, była niewątpliwym zadatkiem innych faworów i odznaczeń…
Oficer uśmiechnął się i zapatrzył się w dal komnatki, oświetlonej dyskretnie przyćmioną lampą, zapatrzył się w swą przyszłość, która mu się wydała tak jasną, tak może piękną…
Wtem drzwi, wiodące do gabinetu cesarskiego, otwarły się z trzaskiem, Aleksander III ukazał się na progu…
Niespodziewane zjawienie się panującego gromem poraziło oficera. Zerwał się na równe nogi pomieszany i cofnął się w róg pokoju, chcąc ukryć roznegliżowanie…
Dla świadomego przyczyny konfuzja i gorączkowe, nerwowe zachowanie się oficera było zrozumiałem…. Cesarz atoli osiągnął wrażenie odmienne…
Aleksander III, otworzywszy drzwi, postrzegł, iż oficer służbowy cofnął się pomieszany w tył, że skulił się, miast się wyprostować, że skulił się może do skoku!…
Monarcha drgnął, wszystkie widma królobójcze targnęły nim. Ręka cesarza machinalnie sięgnęła po rewolwer.
— Ty kto takoj?! — huknął surowo cesarz.
Oficer zatrząsł się z przerażenia… W tejże samej chwili złota tabakierka łysnęła w cieniu ku Aleksandrowi.
Aleksander III nie namyślał się. Wyciągnął szybkim ruchem rewolwer, podniósł i trupem położył nieszczęśliwego oficera…
Wszczął się alarm… Cały dwór ruszył do cesarza… Aleksande III był przekonanym, że zabił „królobójcę“…
Gdy okropna pomyłka się wyjaśniła, monarcha przeraził się. — Protojerej Janyszew z Joanem Kronsztadzkim mieli sposobność wzmocnić swe wpływy na dworze…
Tak, Aleksander III był wybornym strzelcem, zdolnym o tytuł kurkowego króla się ubiegać, ale i nie strzelcem tylko, ale i nieomal atletą.
Cesarz Aleksander III podkowy łamał w ręku, a zbytek sił fizycznych skłaniał go nawet do szukania rozrywek w zabawianiu się w tracza, przyczem ofiarą topora i piły monarszej stawały się najpiękniejsze okazy starodrzewiu w parkach cesarskich.
Ale siły fizyczne, rzec można, rozwinęły się kosztem sił duchowych. Cesarz ani umiał panować nad samym sobą, ani mógł opędzić się wewnętrznemu niepokojowi. Aleksander III nie posiadał ani dziesiątej części zimnej krwi, determinacji lub godności Aleksandra II. Atletyczne muskuły, wzrost imponujący, donośny, silny głos — kryły tylko poszarpane na strzępy nerwy, chorobliwą imaginację, przesądność, do dziwactwa posuniętą, i ciągłą trwogę o życie.
Stąd muskuły raczej zawadzały cesarzowi, niż pomagały — raczej potęgowały tragizm jego położenia, przysparzały mu utrapień.
Oficer służbowy nie był jedną ofiarą tylko — stał się nią wkrótce kamerdyner, zaufany, zasłużony kamerdyner.
Było to w Liwadji… Cesarz odprawiał siestę popołudniową. Kamerdyner przed siestą otrzymał od cesarza rozkaz, obudzenia monarchy po godzinie spoczynku, ile że Aleksander III zasypiał często snem twardym…
Kamerdyner święcie dopilnował wskazanego czasu i jął budzić cesarza… Aleksander III jednak snać nietylko spał, ale i śnił jedną z tych groźnych ponurych mar, które mu i jawę zatruwały nieraz… bo, zaledwie kamerdyner dotknął z lekka monarchy a stereotypową wyrzekł formułkę, cesarz zerwał się na równe nogi i w półśnie a w półoszołomieniu kopnął kamerdynera…
Cesarz był siłaczem, atletą, kopnięcie pod brzuch… było śmiertelnem. Biedny kamerdyner runął na ziemię i u stóp pana ducha wyzionął.
Monarcha głęboko odczuł i odchorował fatalny ten wypadek i uczynił co mógł dla nieboszczyka: kazał mu wystawić pomnik na liwadyjskim cmentarzu.
A „nihiliści?!“ Ci nie zasypiali sprawy, nie opuszczali rąk i knowali i szli na męczeństwo i co dnia ginęli i rodzili się co dnia…
Partja „narodnowolców“ pozornie w tym czasie znikła, jako tytuł — ale w istocie rozbiła się, rozrosła na dziesiątki komitetów, stowarzyszeń i kółek.
Policja ochrony pracowała bez wytchnienia, kazamaty więzień ledwie pomieścić mogły przestępców politycznych, ciasno było już i w katordze syberyjskiej, a ruch nie gasł, lecz wzmagał się. Ale wzmagać się musiał, bo samowładca rozmyślnie burze siał… i to bez przyczyny, bez powodu, bez żadnej uprawnionej racji stanu.
Berło rosyjskie, skupiające 40 narodów, z których kilka ledwie do szczepu słowiańskiego należy, zapragnęło wszystkie sprowadzić do jednego mianownika państwowego. Jakoż rząd rzucił się na cichych Findlandczyków, pokornych Tatarów, upartych Polaków i Litwinów, pracowitych Ormian, pogodzonych z losem Gruzinów, lojalnych Kurlandczyków i Estonów — rzucił się na zniszczenie ich tradycyj, ich wierzeń, ich przyrodzonych praw. Rządowi samowładczemu i tego jeszcze było mało — rządowi zawadzały nawet ludy ruskie, nawet Małorusini, nawet Białorusini, nakoniec rząd miał drakońskie prawa i dla najrdzenniejszych swoich Wielkorosjan, bo ku nim zwrócił prześladowania religijne…
Więc gnębiono nie tylko „obcoplemieńców“, ale i Rosjan — prześladowano nie tylko żydów i mahometan, nie tylko protestantów i katolików, ale i prawosławnych, ale i wszystkie kulty wschodnio-greckiego kościoła, różniące się czemkolwiek od poglądów protojereja Janyszewa i ojca Joana Kronsztadzkiego…
Prawda, sekciarstwo rosyjskie wkraczało nieraz w granice tak wielkich zboczeń społecznych, że zwalczać je było obowiązkiem poniekąd. Ale ciemność rozpraszać można światłem, lecz nie ciemnością.
System zaś wierzył tylko w knut, szubienice i katorgę. Więc sekciarzom przysparzał jeno męczenników, więc podsycał płomienie, miast je gasić wyrozumiałością i nauczaniem…
I stąd, rewolucjonizm krzepł, stąd państwowość co dnia wytwarzała sobie nowych wrogów!
Aleksander III tymczasem rósł na „twórcę pokoju“. — Europa z ciasnem krótkowidztwem, a z samolubstwem przewrotnej polityki, manifestowała swe uznanie dla pokojowych dążności monarchy… Podczas, gdy od Piotra I nie było na tronie rosyjskim cesarza, któryby tyle i równie krwawych wojen prowadził… I to wojen z bezbronnymi!
Aleksander III bał się tylko rozprawy z uzbrojonym przeciwnikiem, bał się, bo instynktownie postrzegał, że wróg wewnętrzny podałby zewnętrznemu rękę.
Lecz domowe wojny Aleksandra III były nie mniej straszne, nie mniej klęskowe od wojen prusko-francuskiej i rosyjsko-tureckiej… Bo jeżeli liczba stu tysięcy ofiar w danej wojnie nie jest zbyt wygórowaną, to rządy Aleksandra III przeszły ją a nawet podwoiły!… Tak, Aleksander III unikał jedynie zatargów z sąsiadami, lecz swoim poddanym nie żałował żadnego z morderczych narzędzi.
Zamach pod Borkami nie był więc odosobnionym i nie był sporadycznym. Kroniki mówią, że, na trzy dni przed wybuchem, podczas pobytu cesarza w Kutaisie, na Kaukazie, pochwycono kozaka kubańskiego, uzbrojonego dynamitowymi pociskami. Kroniki mówią, że w dniu 1 marca 1887 roku, a więc w szóstą rocznicę śmierci Aleksandra II — pochwycono w pobliżu kazańskiego soboru pięciu studentów, którzy bombami chcieli powitać cesarza, jadącego na żałobne nabożeństwo. Powieszenie tych pięciu studentów (Uljanow, Generałow, Andrejuszkin, Osipow i Szewyrew) najlepiej objaśnia… „plotkę“.
I kroniki mówią dalej o rozmaitych podkopach, posyłkach zabójczych, truciznach, bombach i t. p. grożących raz wraz życiu monarchy.
I zamach pod Borkami był tylko ogniwem łańcucha zabójstw politycznych.
Już w styczniu roku 1890 (d. 11 stycznia) szef tajnej policji w Moskwie, kapitan żandarmerji Zołotuszin, podzielił los Sudejkina. W listopadzie zaś tegoż roku (d. 18) kula powaliła generała Seliwestrowa, dawnego szefa żandarmów i naczelnika inkwizycyjnego „trzeciego oddziału“ własnej, jego cesarskiej mości, kancelarji — oddziału, wskrzeszonego przez Aleksandra III. Kula skrytobójcy dosięgnęła Seliwestrowa w hotelu badeńskim, w Paryżu.
Mord ten wywołał gwałtowną akcję ze strony ambasady rosyjskiej i mord ten musiałby być, bez względu na pobudki, ukaranym na ziemi francuskiej, gdyby zabójca nie znalazł dzielnych przyjaciół w osobie pani Severine i dziennikarza Gregoire’a i gdyby nie uciekł do Belgji, a dalej do Ameryki.
Lecz pobudki dokonanego mordu były raczej osobiste, niż polityczne. Seliwestrow wprawdzie zjechał do Paryża, nietylko dla łatwych zwycięstw śród ćwierćświatka nadsekwańskiego, Seliwestrow miał z bliska przyjrzeć się organizacji policji rosyjskiej, działającej w Paryżu… Ale, jak się okazało, zabójca mógł być uważanym prędzej za mściciela, niż za wykonawcę „wyroku“… Boć zabójcą Seliwestrowa był Padlewski, brat rodzony rewolucjonisty, który w r. 1878, wskutek wycieńczenia, po zadanych mu na śledztwie torturach, umarł w szpitalu Mikołajewskim, w Petersburgu…
Zabójstwo to nie mało przyczyniło kłopotu rządowi Trzeciej Rzeczypospolitej i zmusiło go, mimo całej sympatji, objawionej przez społeczeństwo francuskie dla winowajcy — zwrócić ostrze prawa przecinko tym, którzy ułatwili ucieczkę Padlewskiemu… więc pani Severine i Gregoire’owi.