Listy z podróży po Ameryce/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Listy z podróży po Ameryce |
Pochodzenie | Pisma Henryka Sienkiewicza tom III |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1880 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom III Całe Listy z podróży |
Indeks stron |
Nie pamiętam, czym opisywał już pierwszą moją podróż z San-Francisco do Los-Angelos. Upłynęło od tego czasu ze sześć miesięcy. Kolej żelazna nie była jeszcze wówczas skończona, odbywałem więc drogę oceanem Spokojnym. Statek „Mohongo,“ stary weteran, kursujący niegdyś między Chinami a Kalifornią, pełni obecnie takąż samą służbę między San-Francisco a San-Diego. Wydostawszy się z olbrzymiéj zatoki San-franciskańskiéj, przez tak zwaną Złotą Bramę (Golden-Gate) na Ocean, i przepłynąwszy koło skał Clif-Housu, słynnych z mnóstwa lwów morskich, płynęliśmy na południe, ciągle wzdłuż brzegów. Pogoda była prześliczna. Ocean Spokojny nigdy nie wydał mi się bardziéj zasługującym na swą nazwę. błękitna, a gładka jak zwierciadło toń jego zlewała się łagodnie w oddali ze sklepieniem nieba. Czasem tylko, na owych dwóch błękitach niebios i morza, zaczerniała, nakształt chmurki, smuga szarego dymu; to jakiś parowiec passażerski, przewożący ludzi i towary z wysp Sandwich do Kalifornii, wyrastał zwolna, jak gdyby z pod toni, na krańcu widnokręgu: czasem zabielał żagiel rybackiego skuneru. Czarne pobrzeżne skały wydawały się zdaleka jakby całkowicie pokryte jakiémś olbrzymiém robactwem, poruszającém się i pełznącém nakształt liszek, lśniących od wilgoci porannéj. Byłyto lwy morskie. Niektóre z nich, za zbliżeniem się statku, rzucały w wodę swe cielska, pod których ciężarem fala rozbryzgiwała się w tysiączne rzuty; inne, zwłaszcza stare samce, podnosiły głowy i, otwierając paszcze, witały nas rykiem buhajów; mniejsze o połowę samice szczekały jak stada psów. Rój szarych i białych mew unosił się nad temi ruchliwemi skałami, a wyżéj jeszcze świeciło gorące półzwrotnikowe słońce. Widziany zdala wysoki brzeg piętrzył się wyniosłemi urwiskami, z poza szczytów których wyglądały zielone wierzchołki drzew. Gdzieniegdzie strumień spadał białą jak mleko kaskadą z wysokości kilkudziesięciu stóp. Czasem mignęła chata rybacka, malutka, przylepiona jak chrząszczyk, albo jak skorupa ślimaka do skały. Słowem: byłto śliczny krajobraz morski, pełen prostoty, słońca, powietrza i wody. Podziwiało go całe nasze towarzystwo: w kajutach na dole nie było nikogo. Wszyscy siedzieli na pokładzie. Na twarzach malowało się zadowolenie. Pogoda piękna, krajobraz piękny, morskiéj choroby niéma: stary „Mohongo“ drży, jakby chciał wytrząść z siebie maszynę. Niech sobie drży! nie dbamy o to i płyniemy daléj. Takie usposobienie panuje wszędzie i na każdym statku w czasie pogody. Chorzy czują się zdrowsi, smutni weselsi. Jedziemy naprzód; za nami ciągnie się szeroki szlak zbitéj kołami statku piany, nad nami ciągną mewy. Bawimy się, rzucając im ogryzki jabłek. Za każdym ogryzkiem rzuca się ich kilkanaście w wodę, powstaje krzyk, hałas i zamieszanie: jedna porywa za ogryzek i krzyczy z radości, inne ze złości, jeszcze inne wymyślają sobie zapewne wzajemnie, aż tu nowy ogryzek zatacza łuk ku morzu i znowu toż samo, a my śmiejemy się, jakby z najdowcipniejszéj krotofili. Takie to są zabawy podróżników. Po chwili inna nowość: co to takiego? co to takiego? wołają w okręcie. Oto żółw morski zaplątał się w koła, statek zwalnia, majtkowie wyciągają nieszczęśliwego żółwia, a stewart okrętowy zapewnia, że zjemy go w wieczornej zupie. Odpowiadamy ogólném: „hurra!“ Niektórzy mają ochotę się kąpać; inni, a między nimi i ja, słuchają opowiadań podróżnika i kłamcy. Indywiduum podobne znajduje się na każdym okręcie. Ma papierowy kołnierzyk, kapelusz z wystrzępioném koliskiem i trzyma ręce w kieszeniach. Zapewnia nas, że niedługo ujrzymy latające ryby. Wezwawszy na pomoc zoologiczne wspomnienia, przerywam mu nieśmiało i pytam, czy nie sądzi, że latające ryby znajdują się tylko w wodach znacznie bliższych równików?
— Tak? — pyta niezmieszany wcale, przymrużając jedno oko — a widziałeś pan kiedy węża morskiego?
— Nie.
— To bardzo dobrze, bo i ja nie widziałem.
Wszyscy w śmiech, a bywalec odnosi nademną stanowcze zwycięztwo, ponieważ niéma już mowy o rybach latających, ale o wężu morskim, którego nie widzieliśmy obaj.
Jak żyję nie widziałem tak wesołego towarzystwa. Z lada powodu śmiejemy się wszyscy jak dzieci. Oto, np. z pod pokładu wychyla się kosooka głowa chińczyka, rozgląda się głupowato po pokładzie, i woła przez nos: „Jeh-hang!“ „Jeh-hang!“ Na pokładzie niéma żadnego Jeh-hanga, ale natychmiast wszyscy poczynają wołać: „Jeh-hang!“ na całym okręcie rozlega się Jeh-hang! na wszelkie pytania usłyszysz jedyną odpowiedź: „Jeh-hang!“ Radość ogólna. Myślę, że dostałem się do czubków, ale i sam nie jestem lepszy od innych.
Schodzimy na obiad. Dają nam rosół żółwi z pieprzem, wołowinę z pieprzem, słowem sam pieprz. Nawet amerykanom go zadużo. Jedni się śmieją, drudzy gniewają na kucharza, trzeci wołają ironicznie na stewartów, że zamało pieprzu. Tymczasem w sali zapala murzyn lampy, obiad się kończy, i wychodzimy znów na pokład.
Na pokładzie zmiana: słońce zachodzi. Niebieskie i białe światło dnia wsiąka w siebie stopniowo złoto i czerwoność: powietrze świeże, trochę słone, przejęte nawskroś zdrowym zapachem ropy morskiéj. Ocean, który przez cały dzień był bez zmarszczek, staje się jeszcze gładszy. Poprostu usypia. Nagle jednak to szklanne przezrocze zaczyna jakby pękać w długie rysy. Rysy te, w kształcie łuków lub krętych linii, to pojawiają się, to nikną; nareszcie powód wyjaśnia się: nad powierzchnią wody spostrzegam czarną trójkątną płetwę, potém drugą i trzecią. Podróżni pokazują je sobie palcami: to żarłacze (rekiny) krążą koło statku.
Wkrótce jest ich coraz więcéj. Nie wiem, igraszka li to, lub gonitwa miłosna? Czasem potworny grzbiet razem z płetwą wychyla się do połowy z wody. Widać go doskonale w czerwonych promieniach zachodu, w których krople wody, spływające ze skrzeli, wyglądają jak krople krwi. Ruchy potworów szybkie, niezmiernie ciche, nie burzą wody, płetwy rozcinają gładką powierzchnię, tworzą się rysy, które zagładzają się natychmiast i wszystko się uspakaja.
Jeden z nich przewraca się nagle na bok, nie daléj jak o trzydzieści kroków od statku. Widzę dokładnie, przez przezroczystą wodę, jego szczękę górną, znacznie wystającą naprzód, i dolną, umieszczoną jak gdyby w szyi. Na okręcie krzyczą: „dostrzegł coś i rzuca się,“ ale potwór niknie spokojnie pod wodą, a za nim kryją się po kolei i inne.
I znowu widać tylko gładką spokojną toń. Żarłacze nie oddaliły się jednak, wpłynęły tylko na złoty niezmiernie świetny szlak, usłany przez zachodzące słońce na wodzie. Na szlaku tym nie możemy ich dostrzedz, bo oczy nasze mrużą się pod nadmiarem blasku. Ale słońce zajdzie wkrótce. Promienna jego głowa już tylko do połowy wygląda z wody. Po chwili już tylko złote warkocze leżą na fali: głowa zasunęła się za toń daleką. Jeszcze minuta, słońce zaszło.
Co za cudowna chwila teraz. Szeroka smuga wody w kierunku słońca świeci jeszcze, lśni, błyszczy się, mieni i gra barwami, jakoby oświecona z pod spodu. Ta droga złocista ginie na krańcu widnokręgu w morzu z purpury. Nie umiem, nie umiem tego wszystkiego opisać! Mimowoli pytasz się, czy ta droga nie prowadzi do jakiéj krainy zaziemskiéj, gdzie wszystko jest piękne, nieśmiertelne, gdzie miłość jest wieczna, gdzie poetyczna cisza i upojenie wiecznie panują. Nie wstydzisz się marzeń i poetycznych uniesień. Chciałbyś płynąć tam, goniąc za światłem jak ptak. W owych blaskach migają jakieś wysepki.
— Co to za wysepki — pytam majtka.
— Endżel ailand (Angel Island), anielska wyspa.
I doprawdy, nietylko wyspa, ale wszystko tam było anielskie.
Co za przepych barw. Całe niebo płonie czerwono, druga zorza pali się w oceanie. Czarne skały nadbrzeżne, połyskujące wilgocią, wyglądają jakby oblane krwią. Mewy pławią się w świetle czerwoném. W tém wszystkiem tkwi ogromna jakaś prostota. Na górze niebo, w dole morze, kawał skalistego brzegu, i jeden okręt na niezmiernych przestrzeniach: jedna mała czarna łupinka, i więcéj nic. Bo też niéma nic prostszego nad majestat.
Mijamy Endżel ailand. Zorze gasną. Na purpurowe jeszcze, ale mroczące się już tło, wychodzi jedna gwiazda, druga. Na przednim maszcie rysuje się w sieci lin czarna postać majtka. Po chwili zapalają błękitną latarnię; maszyna świszcze, zawijamy do jakiegoś portu. Statek idzie bardzo powoli, ale coraz więcéj skręca ku brzegom. Tymczasem zapada noc. Jeszcze raz słychać świstanie. Skały nadbrzeżne rozstępują się nagle, tworząc obszerną, lekko pochyloną ku morzu dolinę, w któréj widać kępy drzew, jakby nasze dąbrowy; daléj białe domki, światła w oknach, śpiczastą wieżę rysującą się na mroczném tle nieba, bliżéj warf zbudowany z pali drewnianych, a na nim ludzie z latarniami. Majtkowie krzyczą zwykłe żałośne: ooo—ho! ciągnąc linę. Daje się uczuć wstrząśnienie. To statek otarł się już o palisadę. Z warfu łapią rzuconą linę i okręcają ją koło słupa. Jeszcze jedno słabsze wstrząśnienie: stajemy.
— Co to za miasto — pytam.
— Monterey.
Wagony czekające na warfie zabierają passażerów i towary. Okręt wyładował co miał wyładować, potém odpoczywamy jeszcze godzinę. Warf wyludnia się powoli; nasz pokład także. Podróżni, którzy daléj jadą, idą spać do kajut. Wkrótce zostaje na pokładzie tylko dwóch: jakiś ksiądz meksykański i ja. Ksiądz chodzi spokojnym krokiem i, poglądając na gwiazdy, mówi pacierz; ja siedzę na ławce i patrzę na światła migające zdala w oknach domów.
Skończywszy pacierze, ksiądz zbliża się do mnie.
— Bonita noche! (piękna noc) — mówi zcicha, jakby się obawiał spłoszyć jéj urok.
Skłaniam głowę na znak potwierdzenia, ale nie mam ochoty do rozmowy, więc ksiądz powraca do modlitwy:
Ave stella....
— Z lądu wiatr przynosi zapach kwitnących pomarańcz i heliotropów, a woń ta miesza się z zapachem morskim. Powoli światła w oknach gasną, ksiądz idzie spać. Na pokładzie zostaje sternik, kręcący kołem na przodzie statku, dwóch majtków, i ja. Po godzinie wyruszamy naprzód. Mijamy pasmo gór leżące tuż nad brzegiem. Daléj pobrzeże rozpłaszcza się i ciągnie się ławicami piasku aż do Santa-Inez. W téj części step przeważa nad górami. O ile mogę dojrzeć w nocy, kraj jest pusty i nie widać ani drzew, ani mieszkań ludzkich. Siedzę na pokładzie bo mi się nie chce iść spać, a nie spędza mnie z mego nocnego siedliska ani wiatr, ani zimno. Noc jest cicha, ciepła, pogodna; ocean ciągle gładki. Księżyc rzuca nań jedną smugę światła, potężna gwiazda Venus drugą. Coraz ciepléj. Powoli przychodzi mi na myśl kraj rodzinny. U nas teraz zima, robi się właśnie ranek: może mroźny, ale różowy ranek. Wioski zasypane śniegiem: dachy białe, sine dymy z kominów wznoszą się prosto ku górze; po ogrodach gałęzie zasute szronem rysują się nieruchomo i milcząco; przed chałupami skrzypią zamarzłe żórawie studzienne, a stada wron łopotaniem skrzydeł i zwykłem: „kra! kra!” budzą tych, co jeszcze śpią. Obraz znany wam dobrze, ale z nad brzegu drugiego oceanu patrzy się nań przez ów wiersz Mickiewiczowski:
„........ty jesteś jak zdrowie!“
Przesiedziałem na pokładzie całą noc. Potém jeszcze upłynęła doba, i wreszcie zawinęliśmy do Santa-Monica, zkąd kolej idzie do poblizkiego Los-Angelos.
∗ ∗
∗ |
Ściśle mówiąc, téj pierwszéj podróży nie miałem zamiaru opisywać, ale pióro wzięło na kieł. Właściwym jednak moim celem jest opisanie odwrotnéj drogi, to jest z Los-Angelos do San-Francisco, a raczéj do środkowéj pustyni kalifornijskiéj Mohawe.
Koléj łączącą Los-Angelos z San-Francisco skończono za mego poprzedniego pobytu na południu. Obyczajem przyjętym w Ameryce, pierwszy pociąg szedł darmo. Skorzystałem z tego, aby po drodze obejrzeć całą prawie długość Kalifornii, a zwłaszcza pomienioną pustynię. Obok Los-Angelos ciągną się też same góry Santa-Ana, które widać z Anaheim, i które już opisywałem. Kolej żelazna idzie bardzo blizko nich. Po kilkunastu milach stepu zarosłego trawą, dzikiemi słonecznikami, a czasem, na ogromnych przestrzeniach, kaktusami, bezdrzewna okolica kończy się, a zaczynają się góry. Przeszedłszy przez długi ciemny tunel, pociąg idzie tuż przy wejściach do canionów porosłych dębami, platanami, drzewem bobkowém i pomniejszą dziczyzną górską. W niektórych miejscach obfitość wody wytwarza tak wybujałą roślinność, że oko, na parę kroków w głąb’, nie zdoła jéj przeniknąć. Z okna wagonu widziałem mnóstwo rozmaitéj cennéj zwierzyny, jako to: bażantów, kuropatw, wiewiórek ziemnych i zajęcy. Ziemia naokół była pusta. Prócz nielicznych stacyi kolejowych, nigdzie ani domku ani namiotu. Caniony, jak mnie zapewniano, są tylko w połowie zajęte przez pół-dzikich skwaterów meksykańskich, hodujących bydło; co najwyżéj jednak wypada jeden skwater na cały canion ciągnący się czasem kilkanaście, a czasem i więcéj mil w głąb’ gór. Najlesistsze lub zupełnie bezleśne caniony stoją puste, służąc za przytułek tylko stadom jeleni, niedźwiedziom i kuguarom. Miejscami trafialiśmy na pyszne krajobrazy. Oto np. rzeka przecina linię kolei; oba jéj brzegi pokryte tysiącznemi drzewami w kwiecie. Wierzchołki drzew łączą się ze sobą w górze; zwoje dzikiego wina, lijany, dzikie bluszcze przeskakują z jednéj strony na drugą, tworząc zieloną galeryę nad wodą. Gdzieindziéj znów strumień spada z wysokości kilkunastu stóp, tworząc kaskadę. U stóp kaskady łąka porośnięta grupami sekwoi, które tu niezbyt olbrzymie, daléj na północ, w miejscowości zwanéj Wielko-drzewiem (Big-Trees), dochodzą do czterystu stóp wysokości a trzydziestu średnicy[1], i są najpotężniejszemi na świecie przedstawicielami świata roślinnego. Takie łąki z ich trawą wiecznie zieloną, z drzewami i żywą wodą, zdają się być stworzone na fermy rolnicze lub pasterskie, lub nawet na wille, które pięknością mogłyby rywalizować z włoskiemi. Zwolna jednak okolica staje się coraz dzikszą. Roślinność niknie stopniowo, ustępując miejsca skałom. Brak wody nie pozwala tu rozwinąć się jakiemukolwiek życiu organicznemu. Pociąg poczyna biedz wśród amfiteatrów nagich skał, które, ciągnąc się półkolami wzdłuż drogi, zdają się nie mieć końca. Widać tylko skały i niebo. Spojrzysz na prawo lub na lewo w gardło canionu, widzisz kamienną pustą galeryę, przed tobą kamienna galerya, za tobą także. Pociąg leci jakby wśród umarłych miast. Gwałtowny oddech lokomotywy, hurkot kół, zdwojony echem, są jedynemi głosami wśród panującéj tam ciszy. Tu ludzi nigdy nie będzie; niéma i żadnych innych żywych istot: pusto! głucho!
— Czy to Mohave — pytam jadącego ze mną skwatera.
— Nie — odpowiada — Mohave to pustynia.
— A toż nie pustynia?
Tymczasem upływa godzina, dwie, droga nie zmienia się. Ciągle też same amfiteatra skalne, też same półkola skał, jedne podobne do drugiego: kamień, kamień.... Porzucam więc okno wagonu, tembardziéj że poczyna być ciemno.
Nazajutrz rano, pociąg zatrzymał się na małéj stacyi, tuż nad granicą Mohave. Stacyę tę składało kilka domów stojących bez osłony na nagim stepie, więc zwykły pomalowany bronzowo domek kolejowy, pospolita buda z czerwonych desek z napisem: „Bakery!” i druga takaż sama zatytułowana: „Saloon,” co znaczy poprostu szynk. Dowiedziawszy się, że z téj właśnie stacyi można się dostać na pustynię ciągnącą się wzdłuż linii kolejowéj, wysiadłem tu z zamiarem pozostania przez dni kilka. Nie wiedziałem wprawdzie gdzie będę spał, ale spać można w tym klimacie i pod gołém niebem. Zresztą, tyle już nocy spędziłem w ten sposób, że jedna więcéj nie czyniła różnicy. Zato napisy: „Bakery“ i „Saloon“ upewniły mnie, że w najgorszym razie dostanę sucharów i piwa. Jakoż i tak było. Gdy pociąg odszedł, poznajomiłem się z urzędnikiem kolejowym, nazwiskiem Brown, który zaprosił mnie na nocleg. Powiedział mi także, że do właściwéj pustyni, a raczéj do lasu palmettów, jest jeszcze cały dzień drogi konno. Na stacyi nie było koni, ale, o parę mil daléj, mieszkał indyanin, niegdyś przewodnik kupieckich wozów przez tę część pustyni, mający kilka mustangów, które łatwo było nająć. Wskazano mi kierunek, w którym miałem szukać jego chaty, więc nie mając nic lepszego do roboty, udałem się tam niezwłocznie. Jakoż po godzinie drogi stepem, gołym zupełnie jak klepisko i popękanym, zobaczyłem małą dolinę, a raczéj wklęsłość, w środku któréj stała śpiczasta chata indyjska, i korall, w którym chodziły konie. Było w téj dolinie trochę zieloności, albowiem woda zaskórna, wydobywająca się w postaci kałuż na wierzch, pozwalała rosnąć trawie i małym krzakom, podobnym do naszych sumaków. Zresztą nie rosło ani jedno drzewo. Koło chaty sterczały łodygi kukurydzowe. W trójkątnym otworze wigwamu siedział stary indyanin, obdzierając ze skóry zabite wiewiórki ziemne, których kilka już obłupionych suszyło się na słońcu.
Nie łatwo było mi się z nim porozumieć, mówił bowiem mieszaniną poprzekręcanych wyrazów hiszpańskich, angielskich i indyjskich. Na szczęście, na wszelkie moje kwestye i pytania odpowiadał stale jednym frazesem w złéj hiszpańszczyznie: „dos pesos!“ (dwa dolary). Pytałem, jak daleko do lasu? odrzekł: „dos pesos,“ pytałem czy i sam pojedzie, czy mi tylko da konia, on znów: „dos pesos.“ Przyczém pokazywał mi dwa palce, jakby dla lepszego objaśnienia. Zgodziłem się wreszcie na „dos pesos!“ ale pod warunkiem abyśmy wyjechali natychmiast. Indyanin nie miał ochoty. Chciało mu się to spać, to jeść, dopiero gdy spostrzegł że niéma rady, począł siodłać konie mrucząc pod nosem, zapewne przekleństwa na upartą „bladą twarz.” Przygotowania do drogi trwały jednak krótko. Nowy mój przewodnik przytroczył do siodła spory worek z kukurydzą i drugi na wodę. Naczerpnął jéj nawet natychmiast, ale, że była mętna i ciepła, kazałem ją wylać, tembardziéj, że mogliśmy nabrać studziennéj na stacyi. Powstała o to między nami kłótnia. Pero (Pies, takie było imię indyanina), utrzymywał że nie mamy potrzeby jechać na stacyę, że to z drogi i t. d., ale ja miałem potrzebę, nie życząc bowiem sobie jeść jego suszonych obrzydliwych wiewiórek, chciałem zakupić sucharów i czego można było dostać.
Kłóciliśmy się zawzięcie, nie chcąc jeden drugiemu ustąpić; ale ponieważ konie były już przygotowane, siadłem więc na jednego i zwróciłem go ku stacyi, oświadczywszy Perowi, że może robić co mu się podoba. Rad nie rad musiał jechać za mną. Po drodze, gdyśmy galopowali jeden obok drugiego, wpadł w jeszcze gorszy humor, oświadczył bowiem, że muszę mu dać „mucho“ (bardzo wiele) tytuniu i wódki, ja zaś odpowiedziałem, że wcale nie muszę, i że, jeśli nie będzie robił co zechcę, nie dam nic. Musiałem tak postąpić, aby się nie pozwolić zawojować. Wiedziałem także, że Pero żałował, iż zażądał odemnie tylko dwa dolary, ale na wszelkie te żale było zapóźno.
Przybyliśmy wreszcie na stacyę. Urzędnik Brown, zobaczywszy mego Pera, powiedział mu, iż jest wielkim złodziejem, i że nikt inny, prócz niego, nie mógł ukraść połciów słoniny, które przed paru dniami zginęły. Teraz dopiero zrozumiałem, dlaczego Pero chciał koniecznie stacyę wyminąć. Ale prosiłem, aby dano mu pokój, tembardziéj, że nie było jawnie świadczących przeciw niemu dowodów; sam zaś Pero gorąco zapewniał, że jakkolwiek słoninę musiał zjeść „pero” (pies), ale nie „big” (wielki) Pero, tylko mały „pero” na czterech nogach. Dla zakończenia sprawy posłałem go po wodę, sam zaś poszedłem do „Bakery.“ Dostałem tam nietylko sucharów, ale tartéj szynki, a przedewszystkiém ogromny pęk bananów wiszących na grubéj łodydze. Po południu ruszyliśmy ku pustyni. Obejrzałem się w kierunku gór, przez które przejeżdżałem wczoraj. Zaledwie majaczyły na widnokręgu, jakby błękitne pasma mgły i obłoków. Przed nami rozciągał się bezbrzeżny szary step, pochylający się nieco w kierunku zachodnim ku oceanowi. Na całéj téj ogromnéj przestrzeni wzrok nie odkrywał ani jednego drzewa. Grunt nagi, szary, popękany w wielkie kręte szpary, wyglądał jakby wyschłe łożysko wód popaczone od promieni słonecznych. Nizkie téż położenie tych płaszczyzn pozwalało mi przypuszczać, że były one kiedyś dnem wód. Step miejscami zupełnie równy, miejscami znów falował się lekko w obszerne, ale ledwie widoczne dla oka wklęsłości i pagórki. We wklęsłościach rosły szare, kruche, przepalone słońcem łodygi jakichś wysokich roślin, które budzą się do życia, zapewne tylko w czasie deszczów wiosennych. Zdawało się, że cała ta okolica powinna być zupełnie martwą, jednakże tu i owdzie spostrzegałem ślady życia zwierzęcego. W kępach łodyg szeleściły małe stada ptaków o czarno-błękitnych piórach, z świetnie czerwonemi piętnami na skrzydłach. Boki owych małych wyniesień i wklęsłości gruntu, pokryte były kopcami piesków ziemnych; czarne wiewiórki smyrgały do jam przed końmi. Widocznie, ziarna owych wysokich łodyg dostarczają pokarmu tym zwierzątkom, za napój zaś służy im rosa nocna.
Przezroczystość powietrza, lub gra promieni słonecznych odbitych od gruntu, wytwarza tu majaki (fata morgana) i sprawia, że liczne drobne przedmioty, widziane z daleka, olbrzymieją w oczach. Stada wiewiórek, siedzących na tylnych łapkach, brałem za stada kujotów lub innych jakich większych zwierząt. Przejeżdżając koło kopców piesków ziemnych widzieliśmy grzechotniki wygrzewające się na słońcu, albowiem węże te i pieski trzymają się zawsze razem. Konie strzygą uszyma przechodząc koło grzechotników, nie okazują jednak wielkiéj trwogi. Przeciwnie, gdy jeździec zabije węża, rodowity mustang zatrzymuje się dobrowolnie przed każdym spotkanym następnie.
Jechaliśmy już parę godzin, a widnokrąg nie zmieniał się prawie zupełnie. Skończyła się tylko falistość gruntu, a przed nami legł step równy, szary, jednostajny, po którym błądziłem oczyma, gubiąc je w nieskończonéj dali. Była godzina czwarta po południu. Słońce piekło całą ulewą promieni. Rozpalony grunt odbijał żar słoneczny: konie spotniały. Step ten poczynał nużyć mnie i męczyć, bo to nie nasz step ukraiński z kurhanami, ze swoją tradycyą poetyczną. Na Ukrainie wiatr niesie, jakby z drugiego świata, odgłosy „Ałła” i „Jezus Marya!” i huk samopałów i rżenie koni: słowem, tam step ma swoją żywą duszę; tu cisza, martwość, bezduszność. Ten kawał ziemi, to tylko głupia i bezmyślna krzywda życiu. Tamten mówi i śpiewa cały jak szeroki i długi, ten niéma co powiedzieć; tamten buja, kołysze się, porusza, żyje; tam jeźdźcy „w trawach pławią się po pachy,“ tu bezwstydna ziemia odkrywa, nagie popękane łono. Dla oczu nic, nic dla ucha i dla wyobraźni; jedno wielkie nic, nie znajduję innego określenia.
Było coraz goręcéj. Z upragnieniem wyglądałem zachodu słońca, który miał przynieść ze sobą chłód nocny i chłodniejszy jeszcze powiew od oceanu. Zstępowało téż zwolna słońce ze szczytu niebieskiego sklepienia ku krańcom. Las palmettów do któregośmy dążyli, ani nawet poczynał majaczyć na widnokręgu, jakoż Pero zapewnił mnie, że nie dojedziemy do niego przed nocą.
— Co „blada twarz“ chce robić na Mohave? — spytał po chwili.
— Chcę ją widzieć — odrzekłem.
— Mohave bardzo zła. Tam niéma nic.
— I tu niéma nic.
— Tu są wiewiórki. „Blada-twarz“ może zabić wiewiórkę i zjeść ją. Na Mohave trzeba umrzeć z głodu.
— Czy Pero był tam już wiele razy?
— Pero bywał przewodnikiem białych przez tę część, która jest na drodze między wielkiemi miastami, ale w stronie od któréj słońce wschodzi, Pero nie był nigdy, bo tam pustynia niéma końca.
— Zkądże więc Pero wie, że pustynia niéma na wschodzie końca, jeśli tam nie był nigdy?
— Pero słyszał to od bardzo starych ludzi, którzy opowiadali mu że za „umarłym lasem“ są w stronie, w której słońce wschodzi, wielkie góry. Pero był nawet w nich, ale w inném miejscu. Są to bardzo złe góry, bo niéma w nich trawy ani zwierząt. Za górami jest taż sama pustynia i wielka woda, a za wodą znowu pustynia, która już niéma końca.
— Jak „blade twarze“ nazywają wielką wodę?
— Tulare.
Gdy potém sprawdziłem opowiadania mego przewodnika, przekonałem się, że, jak na indyanina, wcale nie był złym geografem. Pustynia zajmuje rzeczywiście cały środek Kalifornii. Stepy dotykające oceanu, biegnąc na wschód, zmieniają się zwolna w bezpłodną piaszczystą równinę. Pasmo Coast-Range, albo Maunt-Diablo, będące kością pacierzową nadbrzeżnego kraju, odcina część pustyni bliższą oceanu, do któréj właśnie zdążaliśmy, od dalszéj, ciągnącéj się ku Sierra-Nevada. Wielkie jezioro Tulare leży w téj drugiéj części, która skręcając ku południowi, omija kończyny Sierra-Nevada, przerzuca się przez pomniejsze pasma, rozrzucone daléj na wschodzie, obejmuje część stanu Nevada, Arizonę, New-Meksyk, zachodnią część Texasu, północne części trzech meksykańskich prowincyi: Sonory, Chihuahua, Cochahui i kończy się dopiero u stóp Gór Skalistych.
Tak samo jak pustynie arabskie, perskie, a nawet i Gobi są tylko przedłużeniem Sahary, tak samo Mohave, Gila, Colorado i t. d., są jednym systemem pustyń, jedném ogromném płaskowzgórzem, czasem poprzerywaném rzekami, czasem powyginanym w góry, ale jednolitém pod względem pustynnego charakteru płaszczyzn. Piaszczyste równiny, kupy kamieni, rumowiska gór, miejscami step latem goły i popękany: oto ogólny charakter tych ogromnych przestrzeni, prawie zupełnie jeszcze bezludnych a po nawiększéj części wrogich dla organicznego świata. Wiosną jednak po deszczach, jest chwila życia w tym martwym świecie. Przestrzenie piaszczyste porastają drobną trawką, rozpadliny skalne zielenią się; step zwykle nagi przystraja się tysiącami kwiatów. Trudno opisać co to za przepyszna tęczowa chwila zmartwychpowstania dla tych stepów. W marcu i kwietniu widziałem całe przestrzenie, po kilkanaście mil rozległe, porośnięte kwieciem barwy żółtéj, podobném do tulipanów. Bywa tu tak prawie zawsze, że pewna roślina, znalazłszy najodpowiedniejsze dla siebie warunki, zagłusza wszystkie inne kiełki w zarodzie, tępi je i panuje nieograniczenie. Skutkiem tego, za królestwem tulipanowém np., zaczyna się błękitne, znów kilkunastomilowe królestwo dzwonków, daléj purpurowe goździków, daléj żółte, białe, różowe, pstre lub Bóg wie jakich kwiatów. Wszelkie odcienia barw mają tu swoje przestrzenie. Są to poprostu morza kwiatów. Ale falowanie tych mórz kołysanych wiatrem krótkotrwałe. W końcu maja step zmienia już swą barwistą różnowzorą odzież na jednostajną żółtą, a raczéj żółto-zwiędłą. W czerwcu ziemia pęka. Kwiaty musiały, od marca do czerwca, urosnąć, rozkwitnąć, pokochać się, ożenić, wydać nasionka. Nadchodzi czas... zwiędnąć... Co zwiędło, pada na ziemię; nasionka zasuwają się w szpary, gdzie ciemność chroni je od spalenia, wszystko zaś co zostało na powierzchni zmienia się w proch, popiół; następnie wiatr rozgania one prochy w cztery strony świata i step staje się zupełnie nagi.
Są jednak przestrzenie, na których, nawet wiosną po deszczach, nic nie porasta. Piasek pokrywa się trawą tam tylko, gdzie zaraz pod nim leży warstwa urodzajna, ale naprzykład na Gila, piasek jest miałki, ruchliwy i niezmiernie głęboki, zatém zupełnie bezpłodny. Na stepie, miejsca pokryte drobnym żwirem także pozostają zawsze nagie, a toż samo ma miejsce gdzie ziemia jest skalista, lub jakby pociągnięta szkliwem powstałém z przepalonego od promieni słonecznych piasku. Taki grunt przeważa na Mohave, a raczéj w części jéj położonéj bliżéj oceanu. Na piaskach jednak rosną w tych miejscach tak zwane palmetty, które Pero nazwał lasem umarłym, a które mieliśmy nazajutrz świtaniem zobaczyć.
Tymczasem stanęliśmy na nocleg. Pero uwiązał konie przy zaostrzonym kołku, który zatknął w szczelinę ziemną, potem dał im pić i jeść, a gdy poczęły chrupać twarde kukuryziane ziarna, i my wzięliśmy się do naszych zapasów. Napiwszy się wody z wódką, Pero począł żuć swoje wyschłe na słońcu obrzydliwe wiewiórki, ja zaś raczyłem się bananami. Po posiłku, gdy zresztą zciemniało zupełnie, podłożywszy kulbaki pod głowy, położyliśmy się spać. Tymczasem gwiazdy weszły na widnokrąg, a wielki czerwony księżyc ukazywał się zwolna na skraju stepu. Potém, blednąc coraz bardziéj, żeglował wyżéj i wyżéj po niebie. Zrobiło się tak widno, że na kilkadziesiąt kroków mogłem dostrzedz czarną siatkę rozpadlin. Zauważyłem przytém, że w niektórych miejscach ziemia tak była zbita, twarda, że promienie księżyca odbijały się od niéj jak od polerowanéj powierzchni. Zresztą nie było na czém oprzéć wzroku ani uwagi. W dali tenże sam step. Miejscami znowu nieznaczne wklęsłości, oświecone niepewném światłem księżyca — i nakoniec takież same kępy łodyg, w których wiatr smutno szeleścił.
Ta pustka i bezprzedmiotowość ma jednak swój urok, ale to dziwny jakiś urok bez treści. Tu, mówiąc poetycznie, smutna Dyanna, a prościéj księżyc, zstępuje z jednego miejsca, wstępuje na drugie, jakby szukając pilnie jakiegokolwiek przedmiotu zatraconego w pustkowiu, jakby chcąc znaleźć coś, dla czegoby warto świecić. Czasem powracało mi wrażenie, że to, co widzę naokół, jest dno morskie, nad którém niedawno przesuwały się fale, a następnie wyschnąwszy lub uciekłszy, zostawiły po sobie pustkę. Po chwili znowu: że to nierozbudzony jeszcze do życia szmat ziemi, który wynurzywszy się z bezdni po potopie, czeka dopiero na stworzenie. Tak istotnie musiała wyglądać niegdyś ziemia, zanim strzeliły z niéj przedpotopowe paprocie i grzyby. Byłem jak gdyby cudem przeniesiony o setki tysięcy lat w tę chwilę mistycznego snu ziemi, po którym dopiero ocknęły się drzemiące jéj siły.
Ale po chwili głosy pustyni rozbudziły mnie z marzeń. Pogrzebowe płaczki stepów, kujoty, zaczęły jęczeć i skomleć w poblizkich kępach suchych łodyg. Jesteście i tu na tém pustkowiu? pomyślałem sobie ze zdziwieniem. Ale kujoty są wszędzie. W stepach żyją wiewiórkami, a wiewiórki nasieniem owych suchych roślin. Na stepach, jak i wszędzie, życie polega na tém, że silniejszy zjada słabszego, ten jeszcze słabszego i tak bez końca. Kujoty przytém kradną co mogą pastuchom, podróżnym. Spotkawszy silniejsze jakie zwierzę, jak np. niedźwiedzia lub kuguara, chodzą za nim trop w trop, licząc na resztki jego uczt. Są to stepowi pieczeniarze. Ciągną za jaśnie-wielmożnym pazurowiczem i żyją z jego łaski. Za to, gdy myśliwiec stepowy postrzeli chlebodawcę, a ten gdzieś zdechnie w skałach, kujoty zjadają go także, co w ich języku konwencyonalnym nazywa się zapewne: „uchronieniem zwłok od profanacyi.” Trafia się także, że gdy podróżny zmęczony dziennym upałem, zaśnie nocą, nie roznieciwszy ognia, wilczki owe zbliżają się do niego, obwęchują go starannie, a chociaż tchórzostwo ich nie pozwala im rzucić się nawet na śpiącego, kradną mu natomiast wszystkie zapasy nawet z pod głowy. Co do mnie, chodziło mi głównie o noc spokojną. Nasłuchałem się już wprawdzie tyle tych grobowych skomleń, że nie doznawałem jak pierwéj, uczucia jakiegoś zabobonnego strachu, zawsze jednak ogarniała mnie pod ich wrażeniem taka niewymowna nuda, taki smutek i zniechęcenie, że wolałbym sto razy słyszeć ryk kuguarów. Tym razem, jak zwykle, probowałem zasnąć i nie mogłem, więc zniecierpliwiony, wyciągnąłem z za pasa rewolwer i wystrzeliłem w powietrze. Konie szarpnęły za sznury, kujoty umilkły na chwilę, najbardziéj jednak przeraził się Pero, który poprzednio usnąwszy smacznie, zerwał się teraz na równe nogi.
— Co „blada twarz” robi? — spytał z przestrachem.
— Nie mogę zasnąć — odrzekłem — i jeśli Pero nie odpędzi kujotów, będę strzelał całą noc.
Pero ochłonąwszy, pomyślał chwilę:
— Czy „blada twarz” ma krzesiwo?
— Mam.
— Pero ma także, niechże więc „blada twarz” idzie, zapali najbliższą kępę, a Pero zapali dalsze.
Myśl wydała mi się doskonałą, natychmiast więc przystąpiliśmy do jéj spełnienia. Gdym się zbliżył do kępy, dwa kujoty wypadły pośpiesznie z łodyg i poczęły umykać co tchu w step. Skrzesałem ognia z łatwością, ale łodygi nie chciały się palić. Nałamawszy co najdrobniejszych ździebł, począłem pracować płucami. Skry chwytały łatwo za zeschnięte resztki liści, ale wypaliwszy ognisty rąbek, gasły. Tymczasem wprawniejszy Pero uwinął się daleko prędzéj. W chwili, gdym jeszcze dmuchał bez nadziei, od strony Pera zabłysło światło, a wkrótce krwawa łuna rozdarła ciemność. Obejrzawszy się, ujrzałem najprzód nasze konie, czarno rysujące się na stepie, daléj oświeconą czerwono sieć szczelin ziemnych, płonącą kępę i indyanina podobnego do szatana tańcującego koło ognia.
Rozbudzone szpaki z wrzaskiem i łopotem zlatywały się ze wszystkich stron do światła; wysokie łodygi buzowały się ogromnym płomieniem; wyschłe źdźbła trzęsły się przez chwilę w objęciach złotego płomienia i topniały w nim natychmiast. Po nad tém wszystkiém świeciło blade światło księżyca, walcząc i łamiąc się na krańcach oświeconéj przestrzeni z różowemi odblaskami ognia. Pero, wyrwawszy kilka płonących łodyg i pochyliwszy je ku wiatrowi, biegł zapalać następną kępę, a za nim biegł i gasnął w ciemnościach czerwony warkocz iskier. Zapaliłem nakoniec i ja swoję, potém dwie jeszcze poblizkie, a gdy zapłonęło ich z dziesięć, wróciliśmy do koni. Kępy zagasły wkrótce, ale mieliśmy zapewnionych parę godzin spoczynku, bo przestraszone kujoty uciekły aż poza granicę światła. Jakoż zasnęliśmy obaj natychmiast, ale zato Pero obudził mnie nazajutrz, prawie jeszcze przed brzaskiem. Przez pół śpiąc wlazłem na siodło, a gdy koń puścił się zwykłym meksykańskim regularnym i kołyszącym galopkiem, usnąłem znowu na kulbace, tak dobrze, jak w łóżku. Nie wiem jak długo spałem, ale gdym się rozbudził, był już dzień biały. Konie zwolniły biegu, a choć ruch ich był zawsze niby galopem, był jednak tak powolny, że można było nadążyć mu piechotą. Rozejrzałem się wokoło. Twardy step ze swoją siecią rozpadlin i kępami suchych łodyg znikł. Jechaliśmy teraz po gruncie pokrytym niezmiernie drobnym piaskiem, podobnym do popiołu, miękkim i ruchomym. Znikły także już poraz drugi falistości gruntu. Jak mogłem okiem sięgnąć, rozciągała się przed nami i obok nas równina szara, gładka jak stół. Sklepienie niebieskie, przechodząc na krańcach w odcienia szare i siwe, zdawało się z nią zlewać niedostrzeżenie. Naokół nie rosło ani jedno źdźło trawy, nic i nic, tylko niebo w górze, popielata, wygładzona toń piaszczysta na dole. Pero podniósł się w kulbace, zatoczył bronzową ręką łuk ogarniający widnokrąg i rzekł:
— Mohave.
Jechaliśmy jeszcze z pół godziny, niedostrzegając naokół ani jednego przedmiotu. Nicość założyła tu sobie królestwo. Nietylko zmysły ale i myśl czuje tu jakiś brak przygniatający. W krainie przedmiotów myśl, wyleciawszy z głowy, zwykła wracać jak pszczoła obładowana miodem wrażeń; tu wraca tylko zniechęcona, czcza, zmęczona i złamana. Umysł musi tu dać wszystko z siebie, od zewnątrz nie dostaje nic. Słowo: „pustynia,“ szumi w głowie a nieprzyobleka się w żadne kształty, w żadne określone wyobrażenia. Jak zabłąkany wędrowiec, konający z pragnienia woła: „wody,“ tak mdlejąca wyobraźnia woła tu ostatkiem sił: przedmiotów.
Nakoniec jednak zamajaczyło coś na północy, niby ciemny szlak, niby zgęstniała mgła, chmura, niby wstęga lasu. Owo „coś“ rysuje się coraz wyraźniéj i wyraźniéj na błękicie widnokręgu, wychyla się coraz dokładniéj ze zmąconéj oddali: zbliża się, wypełnia, zwiera się w kształty. Pero znów wyciąga bronzową rękę i mówi:
— Las umarły.
A, chwała Bogu! Umarły czy żywy, niech będzie pozdrowiony. Długie, na ćwierć łokcia, meksykańskie ostrogi, wbijam w boki mustanga; kudłaty łeb jego zaczyna kołysać się żywiéj. Pędzimy, jak gońce wojskowi; las wyrasta w oczach: jeszcze pół godziny i jesteśmy na jego krańcu.
∗ ∗
∗ |
Co to są palmetty, co mówi o nich botanika, nie wiem. Z drugiéj strony, jeśli powiem, że są to drzewa poprostu tragiczne, będzie to określenie o tyle przynajmniéj dalekie do botaniki, o ile blizkie Wiktora Hugo. A jednak nie cofam wyrażenia. Pero, prosty indyanin, pomimo, iż się na stylu nie znał, nazywał jednak ten las, lasem umarłym. Cisza, śmierć, nieruchomość: oto pierwsze wrażenia, jakie ten las sprawia. Palmetty nie są wcale podobne do innych drzew. Każde drzewo ma pień, konary, grubsze i cieńsze gałęzie, liście, słowem całą rozmaitość linii, kształtów i barw. Palmetty nie mają tego wszystkiego. Palmetto jestto jednostajny szarego koloru pień, rozdzielający się w górze na dwa, rzadko trzy, równie grube, tępo ucięte ramiona. Drzewo to wygląda poprostu jak człowiek, który wyciągnął z rozpaczą ręce do nieba. Pień od samego dołu, a ramiona aż do saméj góry pokryte są jakby grubą szczeciną, nie odstającą od kory i zbitą w jeden pokrowiec, który okrywa całe drzewo. Wszystkie kształty grube, nieruchome, niby wyciosane niezgrabnie, robią wrażenie przedmiotów kamiennych. Cały las wydaje się lasem skamieniałym, ot naprzykład lasem olbrzymich koralów, uśpionych gdzieś na dnie morskiém. Na szarym piasku, na którym rosną palmetty, nie rośnie nic więcéj, niéma nigdzie ani trawki, ani kwiatka, ani śladu wody. Nie usłyszysz tam gwaru ptastwa, żaden owad nie toczy tych pni nieruchomych. Jak okiem dojrzeć, wznosi się pień za pniem, jakby posępna kolumna za kolumną; całe szeregi martwe, milczące, bezduszne. Prawdziwie umarły las. Z każdego innego drzewa życie wypowiada się, to drganiem gałęzi, to zielonością, to kwiatem, to zapachem; znać że drzewo żyje, oddycha, roni balsam żywiczny, rozkwita, rodzi; między palmettami zaś, przesuwałem się jak wśród nagrobków sterczących na jakim wielkim cmentarzu. Błądziłem niby duch, konie zostały u brzegu, a indyanin, jak drugi duch, poważny i milczący szedł za mną. Wiatr nie wiał. Szary piasek obsuwał się bez szelestu pod naszemi stopami; słońce weszło wysoko na horyzont i sypało na nasze głowy żar ognisty. Cisza śmiertelna panowała wszędzie. Krótkie cienie kładły się na piasek od drzew, znacząc jego szarą powierzchnię czarnemi plamami. Szliśmy głębiéj i głębiéj. Mimowoli przyszedł mi na myśl wiersz Słowackiego:
„Z taką więc ciszą i z taką powagą
Wejdziemy niegdyś w elizejskie bory.”
— „Blada twarz“ nie może przejść umarłego lasu.
— Czy daleko ciągnie się na wschód?
— Słońce trzy razy przeszłoby od gór do wielkiéj wody, zanimby „blada twarz“ mogła przejechać umarły las na najszybszym koniu.
— Nie chcę go téż przejść całego, ale niech Pero powie mi jeszcze, czy téż przebył go kto aż do gór dawniéj?
— Dawniéj? nie. Czerwoni nie mieszkali tu nigdy, bo na Mohave niéma wody i zwierząt. Koń i jeździec musi tu umrzeć. Czerwoni mieszkali niżéj (tu ukazał ręką w kierunku Los-Angelos) w górach, gdzie rosną drzewa, i co wiosna jeździli na bawoły na drugą stronę. Tam step pokryty jest trawą.
— A teraz nie jeżdżą już?
— Teraz ich niéma.
Nastała chwila milczenia.
— Czy to byli bracia Pera? — spytałem, po chwili.
— Nie.
— Jakże się zwali?
— Mohave.
— A bracia Pera?
— Cahuijja.
— Ci są jeszcze?
— Wigwamy ich stoją rozrzucone w górach na południu, ale niewiele jest już wigwamów. Dawniéj mieszkali aż do granic Mohavów. Tam, gdzie dziś stoją kamienne wigwamy bladych twarzy (Los Angelos), tam było wielkie pole (obóz). Ale dziś Cahuijja nie mieszkają już tam oddawna.
— Gdzie są teraz?
Bronzowa ręka poraz trzeci wyciągnęła się w kierunku gór, a głos uroczysty odrzekł:
— Tam, z duchami ojców.
Powieść była prawdziwa. Niegdyś wspomniane pokolenia żyły obok siebie, ale żyły, jak zwykle, w ciągłéj wojnie o terytorya myśliwskie. Mohavowie wyginęli prawie zupełnie w tych zapasach, a Cahuijja osłabli i prędzéj czy późniéj, także wyginą. Byłem potém w ich wigwamach, daleko na południowych kończynach Tamiscalu i Santa-Ana. Nie żyją już w jedném wielkiém obozowisku, ale rozproszeni w rozmaitych miejscowościach. W wigwamach, w których spędziłem dni parę, było wszystkiego dwadzieścia siedm głów męzkich, prócz kobiet i dzieci. Żyją bardzo nędznie, bo jakkolwiek zwierzyny wielka jest w tamtych stronach obfitość, nie mają jednak broni palnéj, albo téż taką, która jest nic nie warta. Z łuków wyrobionych z tęgiego drzewa strzelają dość celnie, ale strzały nigdy prawie nie zabijają większego zwierzęcia odrazu, na ptastwo zaś jestto polowanie trudne i mozolne. Podczas gdy myśliwy, uzbrojony w strzelbę, strzelając, np. do kuropatw żerujących po ziemi[2], zabija po kilkanaście sztuk odrazu: z łuku można zabić zawsze jednę tylko. Jedzą téż ci indyanie wszystko: wiewiórki, pieski ziemne, kujoty, dzikie koty, i co się zdarzy. Gdy zabiją niedźwiedzia lub wielkiego jelenia, jestto uroczystość dla całego obozowiska. Śmielsi wyprawiają się na ciągi bawołów, aż za San-Bernardino, zkąd czasem przywożą zapasy suszonego mięsa, ale téż często giną pomordowani przez dzikich i bitnych Apachów i Komenczów. Wogóle w Kalifornii, z powodu braku bawołów, stan indyan nie dających się nagiąć do uprawy roli, jest bardzo nędzny. W czasie winobrania wszyscy prawie dorośli mężczyźni ciągną ku brzegowi morskiemu, ku okolicom zamieszkałym i wynajmują się do robót, ale za zarobione pieniądze kupują fraszki, a przedewszystkiém wódkę. Prawo zabrania wprawdzie pod wysokiemi karami sprzedawać indyanom gorące napoje, ale prawo dość często bywa bezsilne. Liczni farmerowie, którym się wino nie opłaca, pędzą z niego, sekretnie przed akcyznikami, wódkę, i ci sprzedają ją indyanom. Byłem raz świadkiem, jak po ukończeniu robót u zamożnego farmera, nietylko pracującym indyanom nic się już nie należało, ponieważ wybrali, pod postacią napitków, wszystko naprzód, ale nie było ani jednego, któryby nie pozostał dłużnym na mniejszą lub większą kwotę pracodawcy. Tak dzieje się prawie wszędzie. Czas winobrania jest karnawałem dla indyan, po którym następuje post aż do przyszłego lata. Kredytu przytém nie mają nigdzie, ponieważ nie odznaczają się uczciwością; każdy więc farmer, wszelkie naddatki udzielone, czy to wódką, czy pieniędzmi, uważa za stracone raz na zawsze, dlatego wszyscy starają się już z góry przy układach strącić je z ceny robocizny. Bawiąc kilka dni między Cahuijjami, mogłem, patrząc na ich codzienne życie, zbadać jako tako ich charakter. Niestety, nie znalazłem w nich, prócz pozorów, ani jednego z tych szlachetnych przymiotów, jakie cechują bohaterów Coopera. Najprzód życie ich, wśród brudów nie do uwierzenia i wśród robactwa, przed którém wreszcie uciekłem, może przejąć tylko wstrętem; powtóre, w każdym ich kroku znać demoralizacyą cechującą rassy ginące. Są leniwi, wiarołomni, kłamcy, a wreszcie i tchórze. Jeśli nie kradną i nie rozbijają, to tylko dlatego, że drżą przed straszliwym linchem, z którym poznajomili ich skwaterowie.
Nieraz zdarza się, że skwater, któremu coś zginie, sam jeden przyjeżdża do obozowiska, i sam jeden wśród wszystkich mężczyzn dopełnia poszukiwań i wymierza sobie sprawiedliwość. Biédni ci pół-dzicy są przytém niezmiernie łakomi na wszystko co nie jest ich własnością. Mój „bowie-knife,“ rewolwer, strzelba, słowem: wszystko aż do psa, toporka i worków, było przedmiotem ustawicznéj ich pożądliwości. Jeden przez drugiego starał się odemnie coś wymanić. Czasem pochlebiano mi rozmaitemi nazwami, czasem ten i ów zuchwalszy, oświadczał, że „blada twarz“ musi mu darować ten lub ów przedmiot, ale jedno surowsze spojrzenie przywoływało tchórzliwego zuchwalca do porządku. Niemniéj wstrętne jest postępowanie ich z kobietami. Mężczyzna poluje tylko, a gdy nie poluje, leży przed wigwamem w śmieciach nic nie robiąc, kobieta zaś, często jeszcze z dzieckiem na plecach, zamkniętém do szyi w łubianéj kobiałce, spełnia najtrudniejsze roboty, za co otrzymuje wymysły i szturchańce. Mąż żonę, ojciec córkę oddaje tu pierwszemu lepszemu przechodniowi za byle co: za kawał drutu, scyzoryk, lub starą kamizelkę. A jednak te dziewczyny z płcią miedzianą, o czarnych, ogromnych i łagodnych oczach, bywają w chwili rozkwitu, nieraz bardzo przystojne. Trafia się, że samotni biali skwaterowie biorą je za żony, i żyją z niemi szczęśliwie. Niektóre z nich nabierają pewnej ogłady i pewnych wiadomości. W zeszłym liście wspomniałem półindyankę, Donnę Refugio, która była tak wykształcona, jak mało amerykanek średniéj klassy. Późniéj spotykałem i czyste indyanki, umiejące czytać, pisać, i posiadające daleko więcéj wiedzy od swoich białych mężów. Wszystkie przytem są doskonałemi matkami.
Los tych, które wychodzą za białych, jest, w porównaniu do losu skwaw indyjskich, prawdziwie godny zazdrości. Jakkolwiek małżeństwa takie nie bywają najczęściéj uprzednio legalizowane, stają się jednak takiemi późniéj, na mocy prawa orzekającego, że mężczyzna, który żył z kobietą wolną lat trzy, ma uważać ją jako prawnie poślubioną, że zatém nie wolno mu się żenić z drugą, że w razie opuszczenia jéj musi myśleć o jéj utrzymaniu i t. p. Wogóle, zresztą, w Ameryce formy kościelne nie mają żadnego znaczenia, urzędowe zaś daleko mniéj, w stosunku do faktów spełnionych, niż gdzieindziéj. Tu nie potrzeba pośrednictwa praw, aby mężczyzna uważał kobietę, z którą żyje, za prawowitą swą małżonkę. Przytém, trzeba być chyba tu na miejscu, aby poznać dokładnie, jak idealnym mężem jest każdy rodowity amerykanin. On w swéj żonie czci swój „home,“ t. j. swoje ognisko domowe, swoją pozycyą obywatela, ojca dzieciom, swoją godność osobistą, słowem: całego siebie, bez względu na to, czy żona jego poślubiona jest przez pośrednictwo księdza, urzędnika, lub bez pośrednictwa, czy jest biała, żółta lub miedziana. Szacunek ten dla kobiet zdaje się tkwić głęboko we krwi téj rassy, sam zaś w sobie tak jest bijący w oczy i potężny, że udziela się nawet emigrantom niemcom i irlandczykom, którzy w „Deutschlandzie“ i „Irishlandzie“ inaczéj na te stosunki patrzeć przywykli.
Wracając do Cahuijjów, kilkodniowy pobyt mój między niemi, mimo licznych ich wad, zostawił mi jednak pełne współczucia dla tych biédaków wspomnienie. Współczuję im z téj prostéj przyczyny, że są nieszczęśliwi. Wojny w Kalifornii niéma już z czerwonoskórymi, a prawdę rzekłszy, wojny wytępienia nigdy nie było, pokolenia bowiem tutejsze nie odznaczały się ani takiém męztwem, ani zaciętością, jak pokolenia terytoryów stepowych. Biali nie dopuszczają się na nich żadnych gwałtów, przeciwnie jak na północy, gdzie, w chwili gdy to piszę, wre zacięta walka, nietylko między Siouxami a białymi, albo i w Ajdaho (Idaho) między straszném pokoleniem „Przekłutych nosów“ i wdzierającemi się w ich posiadłości pionierami. Tam wodzowie „Siedzący Byk“ (Sitting bull) i „Biały Ptak“ (White bird), ubroczyli już po rękojeście swe wojenne siekiery we krwi mężczyzn, kobiet i dzieci, tam między skalpami zdartemi z głów białych, powiewa u pasa Siedzącego Byka długowłosy skalp generała Custera i wszystkich jego żołnierzy; tu o skalpach nikt nie słyszał, wszędzie cisza i spokój, a jednak nieubłagany palec cywilizacyi ściera i te spokojne pokolenia z powierzchni ziemi. Może to nieuniknione, może konieczne, a jednak, jest w głębi natury ludzkiéj jakieś poczucie głębszéj sprawiedliwości, któremu dzieje się w ten sposób krzywda; więc mimowli w imię tego uczucia pragnie się nieraz powiedzieć: „goddam!“ na ową cywilizacyą, co dla słabych i ciemnych jest takim przewodnikiem nauczycielem, jakim byłby wilk dla owiec.
Wracam do umarłego lasu. Gdy cienie palmettów zniknęły prawie zupełnie, oznaczając południe, Pero odszedł dać jeść i pić koniom, a ja zostałem sam i znowu wzrok mój błąkał się wśród szeregów umarłych pni. Badałem pokład piasku, chcąc odkryć jakiekolwiek ślady zwierząt lub ptaków, ale szara, sypka powierzchnia gładka była, jakby wczoraj jeszcze przesuwały się ponad nią wody. Szedłem coraz daléj w głąb’ tém śmieléj, że wyciski stóp moich, były niby nicią Aryadny, mogącą w każdéj chwili wyprowadzić mnie z tego labiryntu. Widok nie zmieniał się wcale: też same szeregi pni, też same rysujące się ciężko kamienne kontury i ten sam grobowy spokój. Dziwna to, szczególna pustynia, w któréj najdoskonalszym wyrazem pustki, śmierci, ciszy, jest to, co powinno ją natchnąć życiem: t. j. drzewa. Są to téż widma drzew. Doprawdy, nie wiem, czy nawet afrykańska Sahara, lub pustynie arabskie przejmują takim smutkiem i pognębieniem, czy uderzają oczy podobnemi wrażeniami martwoty i odrętwienia, jak Mohave. Tam, czasem przynajmniéj, zazieleni się oaza, czasem na piaszczystych wzgórzach zarysują się na tle zorzy wieczornéj biblijne kształty wielblądów i jeźdzców zapatrzonych w niebo; tu palmetty sterczą zawsze bezduszne, straszne, milczące.
A jednak i Mohave ma teraz swoje odgłosy przerywające wieczną ciszę. Wyszedłem właśnie na kraniec lasu do Pera i koni, gdy usłyszałem ten odgłos z pustyniowéj oddali. Z początku byłto niby szmer cichy, potém coraz głośniejszy, bliższy; stopniowo zmieniał się w łoskot, potém usłyszeliśmy bicie dzwonu, potém świst, a raczéj ryk pary. Pero wpatrzył się w dal smętnych kolumn i rzekł:
— Wielkie wozy białych.
Tymczasem odgłos zbliżył się, doszedł do zenitu, i nagle ujrzeliśmy pociąg wypadający z lasu. Dziwny to był widok na téj pustyni. Tłoki maszyny, widziane z daleka, poruszały się z szybkością, jakby nogi jakiegoś potworu; paszcza jego ziała kłębami dymu. Była w tém jakaś niepojęta siła, jakaś wściekłość: cały pociąg wydawał się jak olbrzymie zwierzę, goniące na oślep za łupem. Nie biegł, ale rwał naprzód, jak wicher albo huragan. Przeleciał nakształt jakiegoś piekielnego korowodu, dysząc, dzwoniąc i hucząc, wpadł na równiny stepowe, i leciał daléj, aż znikł wreszcie w stepach, w kierunku Los-Angelos.
— Biali nie lękają się Mohave! — ozwał się Pero.
I miał słuszność. Kto wie, co za lat kilka lub kilkanaście stanie się z temi obszarami i z samym umarłym lasem. Kto wie, czy biali nie wytną drzew i nie osiądą tu, gdzie żadne stworzenie mieszkać dotąd nie śmiało. Może olbrzymią siłą poroztrącają wschodnie góry, i wydobywszy jak Mojżesz drzemiącą w głębi skał wodę, sprowadzą o setki mil ożywcze jéj strumienie na piaszczyste obszary. A wtedy dzisiejsza pustynia kołysać się będzie falami zbóż wszelkich, palmetty ustąpią miejsca gajom prawdziwych palm, pomarańczom, figom, gwar ludzki zamąci ciszę panującą obecnie. Cóż powstrzyma tę niepohamowaną rassę „bladych twarzy,“ w jéj pochodzie naprzód, przez pustynię, stepy i lasy dziewicze? Dziś, gdy to piszę, Mohave w całéj swéj szerokości i długości przestała już być zaklętym krajem, o którym indyanin tylko podawał indyaninowi błędne wieści. Koléj południowa oceanu Spokojnego (Southern Pacific Railrod) do Los Angelos dawno już skończona. Z Los Angelos jedna linia biegnie przez Anaheim, daléj na południe ku San-Diego; druga, skręcając na wschód, przechodzi całą Mohave, przerzuca się przez góry San-Gabriel i śnieżyste San-Bernardino; za górami i za Agua-Caliente znów zstępuje na pustynię, i kończy się aż w forcie Yuma, na granicy Kalifornii, Arizony i Meksyku, niedaleko od ujścia Colorado.
Kalifornia słusznie chlubi się budową tych linii, przyrównywając trudy i zwyciężone przeszkody do trudów i przeszkód, jakie musieli łamać inżynierowie, prowadzący wielką koléj „Dwóch Oceanów.“ I słusznie. Może nawet łatwiéj było budować na chłodnych płaskowzgórzach Ajowy, Nebraski, Wyomingu i Utah, niż w tych bezwodnych pustyniach, w których żar słoneczny dochodzi do przeszło stu stopni[3], i w których przez dziesięć miesięcy w roku nie pada ani jedna kropla deszczu. W wielu miejscowościach, w których miały stanąć stacye, nie można było wcale dokopać się wody. Im posuwano się daléj, tém przeszkody stawały się większe. Miałki jak popiół piasek nie trzymał się pod pokładami: wiatry rozdmuchiwały nasypy. Za pustynią nastąpiły niebotyczne szczyty San-Bernardino, daléj jeziora suche, i znów jeszcze bezpłodniejsza pustynia. Tysiące białych i chińczyków pracowało od rana do wieczora ze zwykłym amerykańskim gorączkowym pośpiechem, który największych przedsięwzięć nie lubi na lata rozkładać. Roboty wreszcie skończono. Fort Yuma został połączony z San-Francisco, i nowe kraje tak dla górnictwa, jak i dla kolonizacyi otwarte.
Wszystko to tém godniejsze uwagi, iż koléj ta nie jest dziełem całych Stanów Zjednoczonych, ale saméj tylko Kalifornii. Wprawdzie, wszystkie koleje są tu w rękach prywatnych kompanii, ale gdy akcyonaryusze na linię „Dwóch Oceanów“ rekrutowali się istotnie od oceanu do oceanu, akcye południowéj drogi rozchodziły się przeważnie tylko w Kalifornii, mającéj sześćset tysięcy mieszkańców.
Ale tu wszystko idzie prędko. Mógłby ktoś powiedzieć, że téż wszelka przedsiębierczość prywatna, mając pod każdym względem rozwiązane tu ręce, więcéj znajduje pola niż gdzieindziéj. Z tém, jako z faktem uznanym, sprzeczać się nie będę, zauważę jednak, że tu, w Ameryce, taż sama energia, która w rozwoju swym nie znosi żadnych ograniczeń, umiałaby wyzyskać wszelkie okoliczności, aby usunąć to, coby jéj na drodze stawało.
Inne pytanie jest, czy takie koleje, prowadzone przez kraje puste, do jakichś placówek cywilizacyi, jak np. fort Yuma, opłacają się przedsiębiercom, ale i na to pytanie niepodobna inaczéj odpowiedzieć, jak twierdząco. Przedewszystkiem są to przedsięwzięcia obliczone na lata, na przyszłość. Aryzona naprzykład jest krajem dziś jeszcze prawie pustym, ale przedsiębiercy liczą na to, że przestanie być pustym, gdy koléj ułatwi do niéj drogę. Wiedzą dobrze, że bogactwa mineralne tego kraju, niewyczerpane kopalnie srebra ściągną mnóstwo górników z całych Stanów: za górnikami pójdą handlujący, za temi kolejno rolnicy; że powznoszą się miasta, powstanie przemysł, a w końcu prace i nakłady aż nadto obfity plon przyniosą.
Jedném słowem: w Ameryce koleje otwierają nowe kraje. Przytém zachodzi jeszcze jedna okoliczność. Oto, rządy stanowe, w chęci popierania tak pożytecznych przedsiębierstw, nadają kolejom ogromne przestrzenie gruntów drogom przyległych. Następnie, gdy kolonie wychodźców przybywają z Europy z zamiarem osiedlenia się w Nowym-Świecie, oczywiście wolą nabywać ziemie kolejowe niż wszelkie inne; najprzód bowiem można je nabyć tanio, a powtóre ziemie te, leżąc wzdłuż linii, mają zapewnioną łączność z wielkiemi ogniskami handlowemi, a tém samém i zbyt swoich produktów. To téż zarządy kolejowe sprzedają rok rocznie setki tysięcy akrów koloniom niemieckim, irlandzkim, duńskim, szwedzkim, norwegskim, a nawet i polskim. Koloniści, osiadając gromadnie po kilkadziesiąt i więcéj familii, śmiało zapuszczają się w nieznane strony, nie lękając się ani indyan, ani odległości, byle znaleźć ziemię urodzajną, dostatek wody i drzewa. Zczasem téż dochodzą do zamożności i prowadzą życie spokojne. W ten sposób, na pustyniach Wielkiego Zachodu powstają miasta, które przez swą odległość, stanowią jakby zawiązki państw nowych; w ten sposób także ściąga się ludność w krainy puste, a „terytorya“ zmieniają się zwolna w stany.
Stan taki rzeczy trwa do dziś dnia. Czytelnicy słyszeli zapewne o licznéj i groźnéj dla Galicyi i Poznańskiego emigracyi wieśniaków do Ameryki. Ludność ta, wieśniacza, a zatém rolnicza, narażoną bywa częstokroć po przyjeździe, na wielką nędzę po miastach; dlatego téż istnieje w niéj powszechne dążenie do osiadania na koloniach. Dążność ta objawiła się ze szczególną siłą w ostatnich czasach. Obecnie prowadzą się układy o nabycie od kolei kilkudziesięciu tysięcy akrów w Arkanzas, między rzekami Arkanzas i Missisipi, w kraju lesistym, zdatnym pod uprawę zbóż wszelkich i bawełny, a przez pół jeszcze pustym. Inna znów partya, a raczéj duchowni, stojący na jéj czele, pragną wyprowadzić swe owieczki na stepowe, bezleśne pastwiska Nebraski; obie zaś partye prowadzą z tego powodu nader zaciętą polemikę, w któréj tak jedna jak i druga strona nie przebiera zarówno w środkach, jak i w wyrażeniach.
Rozpisałem się obszernie w końcu niniejszego listu o kolejach, owa bowiem nieustraszona odwaga i przedsiębierczość z jaką są budowane, stanowi jedną z wybitniejszych cech amerykańskiego charakteru. Obecnie kto spojrzy na kartę Stanów Zjednoczonych, dostrzeże obok linii już istniejących, mnóstwo innych dopiero wytkniętych, które jednak w ciągu kilku lat zostaną ukończone. Linie te biegną, krzyżują się i łamią we wszystkie strony, pokrywając swą potężną siecią góry, pustynie, lasy i bezludne, prawie zupełnie jeszcze stepy. Są w Oregone, w Waszyngton-Terytory, w Montana, w Idaho, w Dakota, Nebrasce, Colorado, Arizonie, New-Meksyku, Texasie i Indian-Teritory, słowem w okolicach, w których przed kilku lub kilkunastu laty, prócz niezliczonych trzód bawołów i uganiających się za niemi miedzianych jeźdzców strojnych w pióra, nie było innych panów. Ale to nie dosyć! Zuchwalcze jeszcze zamiary lęgną się już podobno w głowach Yankesów. Zamało już im Stanów Zjednoczonych, więc chcieliby okuć w żelazną sieć całą tę część świata, nietylko w jéj szerokości, ale i w długości. Czy te zamiary przyjdą do skutku? doprawdy wątpić niepodobna, bo energia tego wolnego ludu, istotnie nie zna niebezpieczeństw, a jedyném prawdziwém hasłem jego jest: „Go ahead!”