Listy z podróży po Ameryce/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Listy z podróży po Ameryce |
Pochodzenie | Pisma Henryka Sienkiewicza tom III |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1880 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom III Całe Listy z podróży |
Indeks stron |
Późną już nocą przybyliśmy wraz z towarzyszem moim Dżakiem do skwatera Plesenta. Nazajutrz rano miało się rozpocząć polowanie na szarego niedźwiedzia.
Miejscowość zajmowana przez Plesenta, stanowi dość obszerną dolinę, pokrytą odwiecznemi dębami; z jednéj jéj strony ciągnie się ogromném półkolem wydłużone wzgórze, ucięte równo jak mur; drugi zaś i bardzo spadzisty brzeg przeciwległy téjże doliny, utworzony jest przez potok. Za potokiem ciągnie się inna płaszczyzna znacznie niższa, zamknięta wysokiemi górami.
Całość, na którą pierwszy raz rzuciłem okiem przy świetle księżyca, przedstawiła mi się bardzo romantycznie, jak zresztą większa część siedzib skwaterskich, położonych w canionach. Dolina wyższa, niższa i następne amfiteatralne wzgórze zatoczone łukiem, tworzyły jakby olbrzymi cyrk rzymski, albo jakby rodzaj schodów. U stóp ich szumiał w korytarzu skalnym potok, stanowiący zarazem drogę do osady. Noc była już późna, ale pogodna. Księżyc zatapiał światłem cały ów amfiteatr wzgórz i arenę doliny. Wszystko to było teraz ciche i uśpione. Można było mniemać, że igrzysko skończyło się przed chwilą; Cezar opuścił miejsce, lud rozproszył się w ulicach miasta, a na arenie, na krwawym piasku leżą uśpione na wieki ciała gladyatorów. Zdala widoczne spiętrzone skały, o kształtach często dziwnie symetrycznych, wydawały się podobne przy świetle księżyca do posępnéj massy domów wielkiego miasta. Złudzenie takie sprawia czasem pyszna dekoracya teatralna; totéż chwilami znowu, zdawało mi się, że widzę ją przed sobą, najpiękniejszą ze wszystkich, jakie kiedykolwiek widziałem.
Szczekanie psów oznajmiło mieszkańcom doliny o naszém przybyciu. Wkrótce przez konary dębów ujrzałem błyszczące ognisko i oświecone czerwono ściany białego domku. Przy ognisku migały postacie ludzkie, chodzące tu i owdzie, lub siedzące obyczajem indyjskim w kuczki. Wdrapawszy się na wysoki brzeg strumienia, znaleźliśmy się w podwórzu domu. Jednocześnie gospodarz, który był wyszedł na nasze spotkanie, powitał zwykłem „halo!” mego towarzysza, a następnie poznajomił się ze mną.
Gdy zbliżyliśmy się do ogniska, przedstawił mnie swéj żonie Donnie Refugio, która z prawdziwie hiszpańską uprzejmością, porzuciwszy natychmiast przygotowania do wieczerzy, poczęła ze mną rozmawiać. Była to kobieta mogąca liczyć około lat czterdziestu, o rysach twarzy regularnych, ale zwiędłych i jakoby martwych. Jak żyję nie widziałem twarzy tak smutnéj. Gdym potém pytał o przyczynę tego smutku, powiedziano mi że Donnie Refugio umarła młoda i ukochana siostra ukąszona przez grzechotnika. Donna Refugio, bezdzietna, kochała ją nad wszystko w świecie, to téż od śmierci dzieciny nie widziano już uśmiechu na ustach osieroconéj.
Tak goście, jak i mąż Donny Refugio, umieli widocznie uszanować jéj smutek, wszyscy bowiem obchodzili się z nią ze szczególną troskliwością, starając się spełniać w lot jéj życzenia, i prawie odgadywać jéj myśli. To uszanowanie dziwiło mnie témbardziéj, że w donnie téj płynęła widocznie domieszka krwi indyjskiéj, co łatwo było poznać po kruczych a grubych jéj włosach i smagłéj cerze. Ale istoty wyższe, bez względu na swe pochodzenie, umieją zjednać sobie cześć należytą, Donna Refugio zaś, jak późniéj przekonałem się, była to kobieta niepospolicie rozumna, a nawet niepospolicie wykształcona; stanowiła téż rodzaj wyroczni w swém nawpół dzikiém otoczeniu. Przyjeżdżano do niéj po radę i pomoc z całéj okolicy: z Anaheim, Orenge, a nawet aż z Los Nietos, zkąd była rodem, i gdzie rodzice jéj posiadali znakomite obszary stepu. Wysokiego z linii męzkiéj urodzenia, co dla meksykanów stanowi niemałą wagę, była przez ojca spokrewniona ze wszystkimi meksykanami, przez matkę zaś ze wszystkimi metysami. Stosunkowo znaczne bogactwa przydawały jeszcze blasku i powagi jéj rozumowi i cnocie.
Mąż jéj, również jak i towarzysz mój Dżak, pochodził z Luizyany; przeniósł się zaś do Kalifornii po wojnie domowéj. Był to dżentleman rosły, młodszy o parę lat od żony, o poczciwych niebieskich oczach i łagodnéj, choć energicznéj twarzy. Prócz niego poznałem dwóch jeszcze skwaterów z canionu Madeira, braci Shrewsburych (Szürsbery), starszego Sama i młodszego Lucyusza. Sam czyli Samuel był to doskonały typ amerykanina-pioniera. Wzrostu miał ze sześć stóp, twarz podobną do głowy starego wilka, wejrzenie rozumne ale przebiegłe; ogromne kościste ręce, takież nogi, budowę suchą ale rozwiniętą, znamionującą potężną siłę. Chwilami twarzą i postacią przypominał mi Lincolna, który również był doskonałym typem „yankee” w swoim rodzaju. Mówiąc cokolwiek, Sam wyciągał przed siebie swoje olbrzymie nogi i głowę, i głaszcząc ręką obrosłe podgardle, poczynał zawsze od rozwlekłego „wel.” Prócz tego gryzł wiecznie tytuń i spluwał co chwila obrzydliwym czerwonym sosem. Była to także powaga swego rodzaju. Biegły bartnik, był zarazem niezrównanym myśliwym, budowniczym, stolarzem, cieślą, kowalem, mularzem: słowem wszystkiem. Takimi wszystkowiedzami są po największéj części skwaterowie. Uczy owych rzemiosł osamotnienie, potrzeba i konieczność rachowania zawsze i wszędzie wyłącznie na własne siły. Z tych warunków wypływają również różne przymioty moralne, jako to: pewność siebie, wysoka niezależność charakteru, republikański sposób myślenia i niepożyta energia, połączona dziwnym sposobem z niejaką powolnością i flegmą. Dwie te ostatnie cechy niezmiernie łatwo mogą omylić tego, ktoby chciał upatrywać w nich znamiona niedołęztwa i niezaradności. Przeciwnie, płyną one tak z zimnéj krwi, wrodzonéj anglosaksońskiéj rassie, jak i ze zwyczaju zastanawiania się głębokiego nad każdym zamierzonym celem.
Skwater myśli powoli, bada, rozważa, ale przedsięwziąwszy raz cokolwiekbądź, doprowadza, choćby niepodobne rzeczy, do skutku.
Sam uosabiał w wysokim stopniu wszystkie wspomniane cechy pionierskiego typu, dlatego téż opisałem go szerzéj. Lucyusz, młodszy o kilkanaście lat, całe życie spędzał na włóczeniu się po lasach. Miał i on swoje pszczoły, ale pilnował mu ich starszy brat, który kochał go jak syna. Mieszkali razem, Lucyuszowi bowiem nie chciało się budować domu. Czasem po kilka tygodni i miesięcy nie było go w domu. Za to, wróciwszy, przynosił zapasy skór pum, niedźwiedzi, rysiów i jeleni. Uchodził za niechybnego strzelca. W wyprawach swoich zapuszczał się przez pustynie, leżące z tamtej strony San Bernadino, aż do Arizony. Wogóle znać w nim było wesołego chłopaka, zaufanego w swój karabin i potężne muskuły, a niedbającego o jutro i rozmiłowanego w awanturach.
Goście ci, wraz z kilkunastu meksykanami, siedzieli nie w domu, dom bowiem składał się tylko z jednéj izby, którą do połowy zajmowało małżeńskie łoże Plesentów, ale obok domu, naokoło ogniska. Z powodu ciepłego klimatu, powszechnie przyjętym zwyczajem w górach jest, że mieszkańcy sypiają tylko pod dachem, siedzą zaś, gotują i jedzą na świeżém powietrzu. Moskitów, które stanowią plagę ciepłych krajów, i które wypiły tyle krwi mojéj nad oceanem Spokojnym w Anaheim, Landing, niéma tu wcale, nic więc nie staje na zawadzie temu życiu pod gwiazdami. Wreszcie, jak wszędzie, tak i u Plesentów, niedaleko domu i ogniska wznosiła się werenda, składająca się z czterech cienkich nieobciosanych pni platanowych, na których oparty był dach upleciony z liści i suchych prętów laurów. Pod tą arcy prostą budową, gospodarstwo spędzali większą część życia, pod nią także stał teraz stół, a raczéj deski, na których pani Refugio przygotowywała wieczerzę. Ogień podsycany ustawicznie przez meksykanów suchemi laurami, buzował się potężnie, strzelając czerwonemi pasmami wyżéj prawie nad dach werendy i obejmując ze wszystkich stron okopcone łono kotła, w którym gotowało się mięso antylopy wraz z czerwoną fasolą.
Obok na patelni warczały skwarząc się, kurcząc i sycząc, jak dusze potępione, kawałki słoniny, ulubionego przysmaku meksykańskiego. Japońska herbata z miodem, gotowana we wrzącéj wodzie, miała stanowić dopełnienie wieczerzy. Ognisko i zgromadzeni naokół niego ludzie, gdym, oddaliwszy się na chwilę, spojrzał na nich z ciemności, dziwnie oryginalny przedstawiali widok. Wyobraź sobie czytelniku te krwawe snopy światła sypiące deszczem iskier, wśród zatopionéj światłem księżyca atmosfery; te drzewa jednocześnie mroczne od nocy, srebrne od księżyca i różowe od blasku płomieni! Wyobraź sobie że słyszysz potok szumiący licznemi wodospadami w kamiennym korytarzu, a daléj jeszcze ciemny majestatyczny amfiteatr gór i skał, rysujących się czarno na srebrném tle nocy. Siedzące przy ognisku postacie, dodawały jeszcze romantycznego uroku krajobrazowi: rzekłbyś, że oddział zbójców Kalabryi lub kleftów w Pindus. Bardziéj jeszcze dziko od Sama, Lucyusza, Dżaka i Plesenta wyglądali meksykanie. Siedząc w kuczki przy ognisku, obyczajem indyjskim, zachowywali na twarzach zarazem indyjską powagę i hiszpańską dumę, dziwnie odbijającą od podartéj odzieży, nieokrywającéj dostatecznie nagich kolan i łokciów. Przyszły mi na myśl widywane w dziecinnych latach obozowiska cygańskie. Też same twarze z rozrzuconym włosem, też same brody czarne jak krucze pióra, też łachmany zamiast odzieży; tylko powaga większa i pycha nieporównana i poczucie godności własnéj, jakiego niemasz między cyganami.
Wszyscy ci caballerowie byli to krewni pani domu i blizcy krewni między sobą. Kiedy zapoznawano mnie z nimi, wymieniano tylko ich imiona, więc: Doroteo, Francisco, Antonio, Jesus i t. p.; nazwisko zaś mieli wspólne: Salvadores y Guerra. Byli to, jak mi mówiono późniéj, potomkowie rodziny niegdyś bogatéj i mającéj obszerne posiadłości, która jednak w miarę jak kraj zaludniał się yankesami, straciła wszystko i zeszła na koczujące dzikie życie w górach.
Jestto zresztą los znacznéj części dawnych właścicieli ziemskich pochodzenia hiszpańskiego. Sprytniejsi, pracowitsi i przemyślniejsi amerykanie północni, zabrali im zwolna grunta, bogactwa, znaczenie, tak że dumni caballerowie zeszli na miejscowy proletaryat, który albo żyje w nieosiadłych jeszcze górach, albo pasie trzody na stepach, albo wreszcie prowadzi życie wyrobnicze w osadach.
Za upadkiem fortun i znaczenia, przyszedł upadek moralny. Meksykanie parobcy są doskonałymi, bo wytrwałymi i silnymi robotnikami, ale piją jeszcze lepiéj od irlandczyków; meksykanie koniuchowie i skotarze oddają się po całych dniach szulerstwu w szałasach i sklepowych wentach: meksykanie skwaterowie są to po największéj części próżniacy, żyjący, Bóg wié jak i z czego. Niektórzy trzymają konie, handlują drzewem wycinaném w pustych canionach, wbrew zakazom rządowym: wszyscy zaś skłonni są wielce do bójek, grabieży i złodziejstwa.
Żywioł anglosaski wyrzucił ich z roli, handlu, przemysłu, wyrzucił ich zaś nie przez jakieś środki gwałtowne, przedsiębrane przez rząd, nie przez zakazy wzbraniające w czémkolwiek udziału, ale poprostu przez większą energię, zapobiegliwość i większy dar organizacyjny.
Jest wprawdzie jeszcze w Kalifornii kilkanaście rodzin meksykańskich, które utrzymały się w dawnéj zamożności i znaczeniu, ale te albo roztopią się w nowym żywiole, albo spotka je los reszty współbraci. Zbytek i duma grają niemałą, a dobrze i u nas znaną rolę między owemi „morituri”. Bogaty, choćby niezmiernie bogaty „yankee” jest to zawsze pracownik, parobek; jeśli jest kupcem, siedzi w sklepie, jeśli rolnikiem, sam sieje, orze, bronuje: słowem robi wszystko ze swymi najemnikami, z którymi razem jada. Prawie nie chce się wierzyć europejskiemu przybyszowi, że tak jest, a jednak tak jest. Szacunek i zamiłowanie niesłychane pracy: oto potęga niezwalczona, oto przyszłość świetna i światowładna yankesów. Powtarzam jeszcze raz: yankes to robotnik czasem milionowy, czasem biédny, ale zawsze robotnik; meksykanin, to drugi biegun, to antyteza yankesa.
Bogaty meksykanin, to pan, w europejskiém znaczeniu tego słowa. W Los Angelos widywałem od czasu do czasu arystokratycznie wyglądających dżentlemanów, w czarnych najnowszéj mody surdutach i świetnéj bieliźnie, odbijającéj jaskrawo od ciemnéj ich płci, w powozach, lub na dzielnych koniach, często ze służbą pieszą lub konną. Dystyngowana powierzchowność i duma malująca się w twarzach owych dżentlemanów, zwróciły moją uwagę. Uważałem, że chcąc naprzykład kupić coś, nigdy nie wchodzili do sklepu, ale zatrzymywali się na ulicy, kupiec zaś z pośpiechem wychodził pytać czegoby żądali. Pytałem kto oni są, odpowiadano mi z ironicznym uśmiechem, że to meksykanie, panowie Jorba, posiadacze ziemscy, do których przed niedawnym jeszcze czasem należały całe „caniony” w południowéj Kalifornii. Niektórzy jeszcze mają znaczne posiadłości, ale po większéj części nie sięgające dziesiątéj części tego, co posiadali dawniéj. Najbogatszego z Jorbów liczył znajomy mi kupiec Hobson, na czterdzieści do pięćdziesięciu tysięcy dolarów, ale mówiąc o tém, dodawał zawsze z nieukrywaném zadowoleniem: „to się jednak skończy wkrótce.”
— A cóż potém będzie? — pytałem.
— Potém? Potém paść będą nasze owce. Rzecz to bardzo prosta, zdaje się. Jeżeli Jorba posiadający 40,000 dolarów ma czterech synów, to każdy z tych synów odziedziczy tylko 10,000 dolarów: nieprawdaż?
„Certainly!“ to jest prawda.
— Otóż wiedz pan o tém — mówił daléj Hobson — że każdy z tych synów będzie żył tak samo jak jego ojciec, chociaż będzie posiadał czwartą część tego co ojciec. To ruina nieuchronna.
O! mój Hobsonie, myślałem sobie, ilużto ja znam Jorbów za oceanem. Masz racyę! ruina nieuchronna, ale nie wiem czy to dopuszczenie Boże, czy co? dość że Jorbom już nie mieści się w głowie tak prosta logika. Gdyby Hobson umiał po łacinie, opisałby mi Jorbów jedném słowém: „morituri.” Późniéj poznałem ich osobiście. Są to dżentlemeni w całém znaczeniu tego słowa: gościnni, dumni, uprzejmi, waleczni; słowem: rycerze, którym nie brak nawet téj cechy arystokratycznéj, że nie płacą swych sklepowych długów. Ale poznawszy ich, przekonałem się także, że przy tych wszystkich przymiotach, są to ludzie, wprawdzie bardzo dobrze wychowani, ale poprostu nieoświeceni. Są to głowy, w których zewnętrzna, prawie wrodzona ogłada, pokrywa wewnętrzny obskurantyzm, massę przesądów i brak wielu elementarnych poprostu wiadomości. Pierwszy lepszy kupiec lub robotnik amerykański, który żuje tytuń, nie nosi nigdy krawata, zakłada nogi na krzesła; słowem pierwszy lepszy amerykański, wedle naszych pojęć: gbur, umie matematyki, historyi; geografii, nauk przyrodzonych i społecznych, daleko więcéj niż elegancki pan Jorba. Za to pan Jorba często umie po francuzku. Pan Jorba mieszka w Stanach Zjednoczonych; w Stanach Zjednoczonych są dwie partye: republikańska i demokratyczna, ty czytelniku przyjeżdżasz z Polski, i nie mając dokładnego pojęcia o tych partyach, pytasz o nie pana Jorbę. Czy wiesz co się pokaże. Oto, że pan Jorba jeszcze mniéj rozumie téj rzeczy od ciebie, a jeśli będzież bardzo go nacierał, powie ci w końcu: „Vous-savez.... kłóci się jakaś kanalia o coś między sobą, ale my się w to nie mieszamy.“
Oczywiście istnieją mniéj więcéj liczne od téj zasady wyjątki. Znajdą się rodziny meksykańskie bogate między kupiectwem, albo, jak mówią kupcy, „domy solidne,“ niektórzy meksykanie piastują poważne urzędy w państwie Kalifornijskiém, ale że wogóle ludność ta marnieje pod naciskiem brata Jonathana, dowodem tego najlepszym jest wspomniane już przezemnie wywłaszczenie z ziemi wielkich posiadaczy pochodzenia hiszpańskiego. Koło Sacramento, koło San-Francisco, ogromne obszary, należące niegdyś do rozmaitych „domów,“ obecnie zasiane są farmami pozostającemi w ręku kolonistów północno-amerykańskich. Przypatrzmy się tylko nazwom miejscowości w całéj Kalifornii. Poczynając od San-Francisco, Sacramento, i idąc ku południowi, spotykamy wyłącznie nazwy hiszpańskie: więc Merced, San-Louis Obispo, Santa Barbara, Santa Monica, Los Angelos, San Diego. Wymieniam tylko znaczniejsze miejscowości, ale i nazwy drobnych miasteczek, rzek, gór, bodaj nawet i znaczniejszych farm, wszystkie są hiszpańskie. Dowodzi to, że bądź cobądź, kraj był zaludniony niegdyś przeważnie ludnością meksykańską; wiemy zresztą, że Kalifornia nie tak dawno oderwaną została od Meksyku: swoją drogą dziś w tych hiszpańskich miastach, miasteczkach, farmach, górach mieszka ludność północnoamerykańska, a dawna na północy znikła prawie już zupełnie, na południu zaś, po większéj części stanowi tylko najniższą robotniczą warstwę ludności.
Ani rządowi ani ludności Stanów Zjednoczonych, nie przychodziło nigdy do głowy amerykanizować kogokolwiek lub cokolwiek. W Kalifornii nie zmieniono ani jednéj nazwy na angielską. Zakładają kolonię niemcy, zwą ją Berlinem, zakładają francuzi, zwą ją Paryżem, polacy Warszawą, rossyanie Petersburgiem i „all right!” Niech sobie miasto nazywa się nawet Szang-hai, dla każdego amerykanina to wszystko jedno. Prócz tego niémasz w całej Ameryce (US.) wielkiego miasta, gdzieby rozmaite narodowości nie miały stowarzyszeń, pozakładanych z wyraźnym i jawnym celem podtrzymania narodowości, języka, patryotyzmu. Rząd nietylko nie sprzeciwia się podobnym stowarzyszeniom, ale zapewnia im też same przywileje i prawa, jakie przysługują stowarzyszeniom wogóle.
Nawiasowo zauważę teraz, że nie widziałem nigdzie, aby narodowości wynaradawiały się tak prędko, jak tu. Dzieci przybyłych do Stanów Zjednoczonych niemców, francuzów, polaków, rossyan, jeżeli nawet umieją jeszcze język ojczysty, wolą mówić, nawet między sobą, po angielsku. Wyjątek stanowią tylko chińczycy, których w Kalifornii jest mnóstwo, a którym osobną z czasem korrespondencyą poświęcę.
Wracam do meksykanów. Nie wynaradawiał, nie wypędzał i nie uciskał ich nikt; owszem ci, którzy utrzymali się jeszcze, a którzy pamiętają dawne czasy, otwarcie przyznają, że rząd Stanów Zjednoczonych jest lepszy niż dawny meksykański, i wcale nie okazują ochoty przyłączenia się do metropolii. Toż samo równouprawnienie i opieka, które są udziałem wszelkich narodowości, były udziałem i hiszpańskiéj, a jednak ludność ta straciła grunt pod nogami.
Między meksykanami znalazłem jeszcze jednę, im tylko właściwą cechę, to jest pychę pochodzenia i lekceważenie wszelkich innych narodowości, a zwłaszcza nie sympatycznéj im anglo-saskiéj.
Czy uwierzylibyście, że pierwszy lepszy „caballero” meksykański, któremu kolano nagie wyłazi z majtek, i który za cały majątek posiada jedną derkę, jedną koszulę, parę wspomnianych wielce uszkodzonych ineksprymabli, chudego jak Rosinanta konia, lasso i paczkę „cigarittos,“ że taki tedy caballero, dlatego tylko, że płynie w nim krew hiszpańska, do głębi duszy jest przekonany, że jest czémś lepszém od tych „yankesow,“ u których zresztą służyć musi. Znane owo porównanie: „dumny jak żebrak hiszpański,“ nigdzie może nie wydaje się tak prawdziwém, jak w zastosowaniu do téj ludności. Duma owa często może zresztą bywa sztuczną, często ukrywa pod dziurawym swym płaszczem charakter nizki, kłamliwy, chciwy zysków lub datku. Wogóle, moralność niższych warstw meksykańskich stoi tak nizko, jak i ich oświata. Wspomniałem już, że tylko energia żywiołu anglo-saskiego wstrzymuje ogół meksykańskiego gminu od grabieży, rabunków i ciągłych zaburzeń, jakich ustawiczną widownią jest Meksyk. Ale z owéj sztucznéj lub prawdziwéj dumy, z owego rzeczywistego lub pozornego poczucia własnéj godności, wyrodziła się jedna szczególniejsza cecha, wyróżniająca ten gmin od każdego innego, to jest grzeczność nadzwyczajna, posunięta aż do śmiesznéj ceremonialności. W zwyczajnéj rozmowie, jeden meksykanin nigdy inaczéj nie nazywa drugiego jak „caballero“ (rycerz); jeśli jeden drugiemu zaprzecza, czyni to z wszelkiemi zastrzeżeniami, oddając zwykle sprawiedliwość głębokiemu rozumowi przeciwnika i trafnemu na rzecz poglądowi. Pierwsi lepsi dwaj obdartusi, wchodząc naprzykład do wenty, czyli po naszemu: szynku, czynią na progu wszelkie ceremonie i spory o to, który ma wejść pierwszy; słowem, jeśli, w stosunkach z północnymi amerykanami, podróżnika przywykłego do europejskiéj ogłady razi ich zaniedbanie wszelkich form, w stosunkach z meksykanami znaleźć ich może aż zanadto.
Gdy Plesent zapoznawał mnie z Salwadorami, każdy z tych rycerzy podnosił się kolejno, uchylał kapelusza, w którym często było tyle dziur, ile w dachu żydowskiéj karczmy; następnie, składając ceremonialny ukłon, wyciągał prawicę z taką dystynkcyą, gracyą i poczuciem własnéj godności, jakich nie powstydziłby się żaden galicyjski hrabia. Zauważyłem następnie, że dżentlemani ci, jakkolwiek wszyscy krewniacy, stryjeczni lub nawet rodzeni, nie opuszczali przecie mówiąc ze sobą grzecznego: „ustet“ lub „caballero.“ Sądząc, że nie rozumiem po hiszpańsku, nie chcieli się przedstawiać grzeczniejszymi niż byli w istocie, nie było więc nic udanego w ich rozmowie. Trzymali się jednak razem i jakby w pewném oddaleniu od Shrewsburych, Dżaka a nawet i Plesenta, zachowując zresztą w stosunkach z nimi zwykłą grzeczność. Było to nawet trochę śmieszne, rubaszni bowiem amerykanie widocznie nie byli zdolni ocenić jak należy, ani téj towarzyskiéj polityki, ani owych uprzejmości, i ze swéj strony, jako bogatsi uważając się za coś lepszego, obchodzili się cokolwiek protekcyonalnie z czarnowłosymi rycerzami. Zresztą harmonia panowała między obiema stronami jaknajlepsza, témbardziéj, że nie licząc pani Refugio, żaden z meksykanów nie umiał po angielsku, skwaterowie zaś północni bardzo mało po hiszpańsku.
Nakoniec wieczerza była gotowa. Zasiedliśmy do niéj pod werendą, nie na krzesłach, ale na starych ulach, mających kształt skrzynek. Lucyusz, ciągnięty przezemnie za język począł opowiadać swoje myśliwskie przygody.
— By God! — mówił — rok temu niedźwiedź miał mnie już pod sobą, i gdyby nie Sam, przysięgam na tę prawą rękę, że nie siedziałbym tu w téj chwili.
— Well — odrzekł na to flegmatycznie Sam gładząc podgardle — opowiedz dżentlemanowi swoje wyprawy do Arizony.
Weszliśmy więc na Arizonę. Lucyusz znał, jak utrzymywał, każdy jéj zakątek, zwiedzał ją bowiem ze starym awanturnikiem, nazwiskiem Rub. Wypytywałem go o indyan tamtejszych, apaczów i komenczów, o których dzikości i męztwie wiele słyszałem. Ale Lucyusz nie podzielał tego zdania. Apaczowie nie są wcale w Arizonie tak dzicy, jak o nich myślą, mówił. Często zachodzą do miast tamtejszych Prescot i Tuscon za kupnem różnych towarów, które wymieniają za skóry, wogóle przytém obawiają się białych ludzi. Dawniéj było co innego: napady, grabieże i mordy zdarzały się codziennie. Nawet osady o znacznéj stosunkowo ludności bywały zagrożone. Lucyusz pamiętał jeszcze dobrze te czasy. Opowiadał mi naprzykład, że zaszedłszy raz z Rubem do dwóch górników francuzów, zastał ich obudwóch zamordowanych i skalpowanych. Lucyusz także brał niejednokrotnie udział w walkach z czerwonymi. O ich męztwie mówił z lekceważeniem i pogardą. Twierdził, że w otwartéj bitwie nigdy nie umieli dotrzymać białym, i że wszystkie napady odbywały się nocą, niespodzianie, z zasadzki. Zresztą, obecne pokolenia, żyjące w pobliżu osad, uspokoiły się już, zmuszone do tego krwawém doświadczeniem.
Przed paru laty odkryto w górach, przebiegających we wszystkich kierunkach kraj ten, obfite pokłady srebra, za którémto odkryciem nastąpiło zaraz obfite przesiedlenie się górników z Kalifornii, a w miarę zwiększania się ludności, i większe stosunkowo bezpieczeństwo. Tylko pokolenia mieszkające na stepach, w górach, zwłaszcza ku wschodowi i południowi, są jeszcze dzikie i drapieżne. Szczególniéj odznacza sie tém pokolenie Moave, mieszkające na granicy Sonory. Wypytywałem się o te szczegóły bardzo dokładnie, miałem bowiem zamiar puścić się do Arizony z pierwszą lepszą karawaną górników lub osadników szukających roli. Obecnie dosyć to łatwo doprowadzić do skutku, w całéj bowiem południowéj Kalifornii panuje dość ożywiony ruch emigracyjny w tamtę stronę. Z tém wszystkiém, mimo tego ruchu, ponieważ sama Kalifornia, na przeszło sześciu tysiącach naszych mil kwadratowych nie posiada jeszcze miliona mieszkańców, w środkowéj zaś i wschodniéj swéj części, prawie jeszcze jest pustą, więc i przyrost ludności w Arizonie nie może być znaczny. Dziś można powiedzieć, że ogromny Stan ten po największéj części jest jeszcze bezludny. Główne miasta tameczne, Prescot i Tuscon, są osadami liczącemi zaledwie po kilkaset mieszkańców, w górach gdzieniegdzie istnieją małe osady „minerskie,” w rzadkich dolinach, obfitujących w drzewo i wodę, tu i owdzie trafi się ferma lub „estancia” pasterska, a zresztą tysiące mil gór i stepów są jeszcze głuche, milczące i bezludne. Większa część osadników prowadzi dotychczas życie pionierskie, to jest z palcem na cynglu od karabina. Górnicy i nieliczni pasterze po wybrzeżach rzek Gila i Colorado, żyją pod namiotami.
Kraj nie produkuje jeszcze tyle, aby się sam mógł wyżywić, a ponieważ metalu, mianowicie srebra, jest obfitość, zapasy zaś żywności trzeba sprowadzać, albo niesłychanie trudną drogą przez pustynię, albo przez ocean, naokoło Lower-California, i zatokę Rubinową przez Colorado, drożyzna jest więc niesłychana. Funt mąki kosztuje dolara, funt kartofli cztery bity, czyli przeszło pięć naszych złotych. Podobne stosunki istniały dawniéj w Kalifornii. Górnicy posiadający mało pieniędzy a wiele srebra „in natura,” lub téż złotego piasku, płacą za wszystko najczęściéj nie pieniędzmi, ale surowym metalem. Kupcy mają z tego powodu znakomite zarobki. Wogóle jednak Lucyusz odradzał mi podróż do tego Stanu.
— Nie możesz sobie wyobrazić — mówił — co to za posępna i okropna okolica. Widziałem rozmaite pustynie. Lower-California jest pustynią, ale rosną na niéj przynajmniej kaktusy i palmety. W naszéj Kalifornii, również na drodze od Los-Angelos do St. Francisco, rozciąga się ogromna przestrzeń bezwodnego stepu, ale i ten pokryty jednym lasem palmetów, gdy tymczasem w Arizonie niéma i tego nawet.
— Cóż tedy jest w Arizonie? — pytałem.
— Co jest? — odrzekł — powiem krótko: góry, skały, kupy siwych kamieni i step; ani wody, ani trawy, ani drzew; nic i nic, tylko kupy kamieni i łyse góry. Prawda, srebro tam leży wszędzie, ale niech przeklęty będzie mój język, jeśli warto tam je zbierać.
Potém pytałem o Gila i Colorado. Lucyusz przyznał, że brzegi ich są rzeczywiście żyzne i bujnie porośnięte, ale za tym zielonym pasem, zaraz zaczyna się bezpłodna pustynia. Tam przecie rodzi się ów „Santa-Ana-Wind,” który dusi nas tu od czasu do czasu. Nakoniec co do canionów w tamtejszych górach, znam ich, mówił Lucyusz, bardzo wiele. Lasów tam niéma takich, jak w naszych: kryki mniejsze, a przytém prawie niedostępne. Wreszcie, jeśli gdzie i jest las, tam stoją wigwamy apaszów. Samemu lub w małéj liczbie towarzyszów niebezpiecznie tam chodzić.
— Niech przeklęta będzie Arizona, zakończył wreszcie Lucyusz, zakładam się, że tam nigdy ludzie nie osiądą.
Opowiadaniom jego nie miałem powodu niewierzyć, sam bowiem widziałem kraje bardzo do powyższego obrazu podobne. Napróżno starałbym się naprzykład odmalować czytelnikowi, jakie straszne, jakie przygniatające wrażenie czyni Wyoming, Utah i Newada, przez które przejeżdżałem wielką koleją dwóch oceanów. Oko nic tam nie znajdzie, prócz, to bezmiernego stepu, to dantejskich złomów i rozłomów skał, to urwisk, których nazwy same, połączone zawsze z imieniem dyabła, przejmują dreszczem, to nakoniec słonych jezior, odbijających szare posępne niebo. Na przestrzeniach tak rozległych, jak europejskie mocarstwa, nie widziałem ani jednego drzewa. Szare stadka antylop lub wielkich jeleni, migały czasem po skałach, ale czém żyją i co piją te stworzenia, to dla mnie dotychczas zagadką.
Wreszcie, nie szukając daleko, sama Kalifornia, lubo w ślicznym klimacie, lubo przeważnie urodzajna, bujna i wypieszczona przez ludzi i naturę, ma jednak miejscowości ogromne, prawie zupełnie bezwodne, stepowe, pustynne. Zwiedziłem naprzykład niedawno ogromną pustynię środkową, i poprobuję ją opisać w następnych listach, tu zaś nadmienię tylko, że także nie mogę inaczéj powiedzieć, jak: że byłem w krajach Danta, w krainie śmierci. Widziałem lasy palmetów, rosnące nakształt posępnych kolumn na piaszczystych bezbrzeżach. Posępne, dziwne jakieś gałęzie ich sterczą, jakby ramiona wyciągnięte ku niebu z rozpaczliwą prośbą o ratunek. Milczenia w takim potępionym lesie nie przerywa ani jedno żywe stworzenie, cicho i cicho! wiatr nie poruszy nawet porosłych, jakby pleśnią i kurzem przesmutnych ramion drzewnych, ani jednéj kropli wody nie znajdziesz na przestrzeni kilkudziesięciu mil kwadratowych, cienia nie dają te szeregi kolumn: ujedziesz między niemi całe dziesiątki mil, a przeraźliwa jednostajność ani na włos się nie zmieni: tenże sam piasek pod nogami, też same równe, jakby z pod cyrkla i linii, pnie kosmate, też same gałęzie zadarte w górę.
Ostateczności wreszcie takich znajdziesz mnóstwo w Kalifornii. Za doliną Yosemita, owém artystyczném marzeniem Bożém, gdzie promienne warkocze kaskad przewiązują się wstęgami tęczy, gdzie zwierciadła jezior, rzekłbyś, pochłonęły wszystek lazur niebieski, gdzie drzewa wznoszą się na czterysta stóp wysokości, a ziemia zatopiona powodzią kwiatów, o ścianę skalną zaczynają się bezpłodne i bezwodne stepy. O Arizonie słyszałem potém i inne opowiadania, w mniéj czarnych malujące się barwach, ale więcéj wierzę Lucyuszowi, ten bowiem był tam prawie wszędzie i wszystko własnemi oczyma oglądał.
Skończywszy o Arizonie, począł opowiadać dalszy ciąg swych przygód myśliwskich, przyczém rozmowa zeszła na niedźwiedzia, z którym mieliśmy rozprawiać się nazajutrz. Stary indyanin, Ramon zamieszkały u Plecentów, zabrał głos i oświadczył, że zwierz to jest „muy grande” (bardzo wielki). Dowiedziałem się jednocześnie, że właściwe kółko myśliwskie stanowią tylko dwaj Shrewsburowie, Dżak, Plesent i ja, bo przybyli meksykanie, za całą broń posiadają lassa i noże. Mieli zato pilnować obu wyjść z doliny, i wrazie, gdyby zwierz chciał się wymknąć tamtędy, rzucić na niego sznury i zatrzymać na miejscu. Starzy kalifornijczycy często wychodzą na niedźwiedzia tylko z lassami, ale niezrównana ta broń, może być skutecznie użytą wyłącznie z konia, zatém nie w urwiskach i zaroślach.
Tymczasem skończyła się wieczerza i zasiedliśmy na nowo przy ognisku. Stary Ramon wziął w usta instrument, zwany „cyotte,” i utkwiwszy oczy w niebo, jak pozujący koncertant, począł na nim brzdąkać. Zdala z ciemności dochodziły parskania meksykańskich mustangów, poprzywiązywanych lassami do drzew, i dzwonki kóz angorskich, zamkniętych w koralu położonym na pochyłości góry. Słyszałem te dzwonki potém przez całą noc, przywiązują je bowiem koniom i kozom dla odstraszenia dzikich zwierząt. Dźwięk ich przygłuszony, jakoby echowy, sprawia wrażenie smutne, ale łagodne, i skłania do marzeń.
Siedzieliśmy wszyscy przez jakiś czas w milczeniu, przerywaném tylko przez trzask palącego się drzewa i ciche tony „cyotte.” Wkrótce jednak milczenie to przerwane zostało jednym z codziennych wypadków w tych górach. Koło koralu z koźlętami zaczął szczekać pies, inne poleciały zaraz za nim, i przez chwilę wąwóz rozlegał się żarliwém ujadaniem. Plesent zapalił długą smolną szczypkę drzewa, wziął strzelbę i poszedł zobaczyć co się dzieje. Za nim poszedłem ja także i stary Ramon. Białe koźlęta beczały przeraźliwie, psy zaś zebrane pod jedném wielkiém drzewem, popodnosiły w górę paszcze i wyły. Ramon, zebrawszy kilka kamieni, począł rzucać niemi w drzewo, świszcząc przytém przeraźliwie. Przez chwilę nie poruszało się nic, ale po chwili ujrzeliśmy ciemne zwierzę wielkości średniego psa, przeskakujące tak szybko na następne drzewo, że Plesent nie zdążył za niém strzelić.
— Co to było? — spytałem.
— Lynx! pomorek na jego potomstwo! — odpowiedział Plesent. Przywiązuję dobrego psa w koralu, a jednak to nie pomaga. Przeszłego roku srebrny lew wybrał mi dwanaście koźląt i starego kozła, za którego w Los-Angelos zapłaciłem siedmdziesiąt pięć dolarów gotówką.
Szliśmy przez chwilę w milczeniu, przyczém oddaliłem się trochę na bok, wybierając drogę, jak mi się zdawało, krótszą, gdy nagle skwater zawołał:
— Nie tędy! nie tędy! ostrożnie, bo złapiesz się pan w żelaza.
Jakoż niewiele już do tego brakło. Dwa sąsiednie korale jeden z kozami, drugi z koźlętami, były to niby małe fortece, do których niełatwo było wedrzeć się wrogom. Ale nic téż nie nęciło tak wszelkiego rodzaju drapieżników, jak owa smakowita zdobycz. Całe życie Plesenta było ciągłą z niemi walką. Plesent, jeden z pierwszych zapewne skwaterów, wprowadził chów kóz angorskich w górach Santa-Ana i miał już z niego znakomite korzyści, wełna ich bowiem o wiele jest droższa od owczéj. Kalifornia hoduje wprawdzie setki tysięcy, a może i miliony owiec, ale hodowla ta trafia na jedną nieprzezwyciężoną jeszcze dotąd zupełnie trudność. Oto wszystkie stepy, i góry Kalifornijskie, pokryte są gatunkiem ostu, którego małe, mikroskopijne prawie szyszki, zaplątuje się w wełnę, przez co utrudniają niezmiernie jéj przędzę. Dotychczas, mimo licznych prób, nie wynaleziono jeszcze środka zaradczego, skutkiem czego i wełna niéma téj ceny, jakąby mieć mogła i powinna. Kozy angorskie mniéj są narażone na owe szyszki, sierć ich bowiem nie kędzierzawa, tak jak wełna owcza, ale długa i wisząca, i mniéj chwyta szyszki, i łatwiéj może być z nich oczyszczoną. Dlatego sądzę, że jakkolwiek chów kóz angorskich możliwy jest tylko w górach, rozwinie się on w przyszłości znakomicie i utworzy z czasem nowe a potężne źródło krajowego dochodu.
Chów ten zresztą, o ile mu się przypatrzyłem, nie przedstawia żadnych trudności. Skoro zaświta, otwierają koral, kozy wychodzą w góry, idą gdzie chcą, jedzą co chcą, na noc zaś wracają do korala. W dzień nie są narażone na napady drapieżnych zwierząt. Mimo przykrego zapachu, jaki wydają te zwierzęta, przypatrywałem im się czasem całemi godzinami. Oczy ich wielkie i łagodne, jedwabista srebrna albo blado-złotawa sierć nadają im dziwnie wdzięczną postać. Kozły zwłaszcza mają sierć tak długą, że widać im z pod niéj nogi tylko od kostek; najpiękniejsze jednak są małe koźlęta, o sierci krótkiéj, mlecznéj i ruchach gazelli. Po skałach, urwiskach, nad przepaściami, wieszają się z nieporównaną zręcznością. Kozieł, brodacz z miną starego rozpustnika, jest wodzem a przytém despotycznym władzcą całego stada. On najpierwszy wychodzi rankiem z koralu; on prowadzi całe stado, pobrzękując dzwonkiem i kiwając poważnie głową; on wybiera miejsce paszy, nie dozwala zbyt rozpraszać się małżonkom, nagradza pieszczotami posłuszne, nieposłuszne zaś karci umiarkowanemi ciosami rogów. Wogóle wydaje się rozwiązłym, ale poważnym, statecznym i pełnym ufności w siebie. Z powodu ogromnéj głowy, jeszcze większych rogów i obfitéj sierci, robi wrażenie wielkiego zwierzęcia, w rzeczywistości jednak jest mały, a gdy go ostrzygą, wygląda jak pierwszy lepszy chłystek. Z psów nic sobie nie robi. Gdy zobaczy obcego, idzie wprost na niego, wytrzeszczając głupowate oczy, kiwając brodą i spluwając głośno, jak gdyby z obrzydzenia. Jeżeli pies nie ustępuje, ale co zdarza się najczęściéj, zatrzymuje się wietrząc i przypatrując się także dziwolągowi; wówczas i kozieł zbliżywszy się o kilka kroków staje, przez chwilę patrzy, kicha jeszcze groźniéj, nakoniec zniżywszy rogi, rzuca się jak piorun na wroga.
Pies mój był ustawicznym przedmiotem podobnych napaści. Zdarza się że wojowniczy kozieł rzuca się i na swego pana, w chwili gdy ten otwiera koral, ale pan chwyta go wówczas za sierć, jedną ręką koło karku, drugą koło ogona, i bez dalszych ceremonii przerzuca przez płot o dziesięć kroków. Obrażony takiém postępowaniem sułtan, wyraża swoje oburzenie głośném plunięciem i oddala się pospiesznie.
Stary indyanin Ramon, który specyalnie zajmował się temi kozami, kochał je, jak własne dzieci. Wracając z za korala po odstraszeniu rysia, zabrałem z owym caballero bliższą znajomość. Byłto starzec siedemdziesięcioletni z białemi włosami, ale czerstwy i zdrowy. Twarz jego miała kolor bronzu. Mówiono, że nie był zupełnie czystym indyaninem, ale jeśli płynęła w nim jaka domieszka krwi białych, to musiała być bardzo nieznaczną. Parę łyków „brandy,” które ofiarowałem mu z méj manierki, otworzyły mi jego serce. Siedliśmy potém koło siebie przy ognisku i poczęli rozmawiać. Pytałem go gdzie mieszka. Odpowiedział: w górach! A gdzie jest „la casa de usted?” (dom jego?). On zaś: O! bobre Ramon! niéma wcale domu. Mieszka czasem u Plesentów, czasem u Shrewsburych, czasem w namiotach salvadorów, ale najczęściéj u Plesentów, bo to, bardzo, bardzo dobrzy ludzie. Dawniéj, ale to bardzo dawno, Ramon miał żonę i dzieci, i szałasy i stada własne. Potém.... ta nieszczęsna woda ognista.... Ot, co tu mówić: teraz Ramon „solo” ach! „solito!” powtarzał żałośnie.... „solito.” To rzekłszy, wziął swoje „cyotte” i począł znowu na niém brzdąkać, utkwiwszy oczy w ciemne, gwiaździste niebo.
Przypatrywałem się z ciekawością temu instrumentowi, nad który niéma pewno prostszego na świecie. Wszystkie prawie stoki gór pokryte są rośliną, zwaną po hiszpańsku: „cyotte” któréj angielskiéj nazwy nie mogłem się dopytać. Cyotte jest to kępa liści podobnych do liści naszych lilii lub tataraku, tylko twardszych i zakończonych kolcami. Ze środka tych liści strzela w górę długo od pięciu do ośmiu stóp biała laska, grubsza u dołu, a zwężająca się ku górze. Koniec téj laski pokrywa się na wiosnę kiściami przepysznego purpurowego kwiatu. Jestto roślina niezmiernie pożyteczna. Rdzeń laski, podobny do bzowego, lekki i wypełniający całą długość rośliny, dostarcza indyanom i meksykanom smacznego pokarmu. Jedzą także i korzeń. W czasie wycieczek myśliwskich w górach probowałem go niejednokrotnie. Ma on smak świeżego włoskiego orzecha. W czasie kwitnienia, około kiści purpurowych iskrzą się roje kolibrów i wielkich motylów, pszczół i bąków. Jesienią, gdy kwiat opadnie, a łodyga wyschnie należycie, wtedy jest przydatną do robienia instrumentów. Obcinają ją wówczas u góry i u dołu, potém przywiązują na niéj strunę podpartą z jednéj strony kijkiem i instrument gotowy. Jestto więc harfa o jednéj strunie, ale gra się na niéj inaczéj, jak na zwyczajnéj. Stary Ramon brał cieńszy koniec w usta, i palcami jednéj ręki przyciskał w rozmaitych miejscach strunę, dla wydobycia rozmaitych tonów, drugą zaś ręką ją trącał. Pomimo całego ubóstwa dźwięków, Ramon potrafił jednak wygrać rozmaite melodye meksykańskie, po największéj części melancholiczne i rzewne. Jeden z Salvadorów wtórował mu od czasu do czasu głębokim i dźwięcznym jak metal barytonem, którego pozazdrościłby mu nie jeden śpiewak operowy. Treść piosenek była po największéj części miłosna. „Gdym spał pod cieniem magnolii, śpiewał Francisco Salvador, śniłem o tobie; gdym się zbudził i nie ujrzałem ciebie, począłem tak płakać, żem usnął znowu!“.... Po takim krótkim przedśpiewie, następował przestanek; przez chwilę słychać było tylko dzwonki kóz i tony „cyotte,” a potém śpiewak kończył podniesionym głosem, wyrażającym jak najgłębszą tęsknotę: „O Julia! o Julia!“
Większe jednak jeszcze wrażenie uczyniła piosenka wyrażająca żal kochanka, po utracie narzeczonéj. „Deszcz odświeżał dla ciebie powietrze, wiatr chłodził cię, muskity uciekały od ciebie, figa pochylała ci gałęzie z owocami; gdzie stąpiłaś wyrastały kwiaty: jam ciebie kochał, o! kochał bardzo, a jednak opuściłaś mnie, dziewczyno.” Po skończeniu piosnki nastała długa chwila milczenia. Donnie Refugio przypomniała się zmarła siostra i łzy zabłysły w jéj oczach, więc chcąc je ukryć, wstała i poszła pomywać statki po wieczerzy, Lucyusz Shrewsbury posępniał jak noc, a Plesent, zwróciwszy się do mnie, począł mówić:
— Pan nie znałeś siostry mojéj żony? na imie jéj było Monika. Kochaliśmy ją oboje, jak własną córkę. Ach panie! taka była dobra, taka młoda, taka ładna, ważyła przeszło sto czterdzieści funtów! i ot, wąż ją ukąsił i umarła.
Byłem gotów domieszać łzy moje do wspólnéj łzawicy nad losami pięknéj Moniki, gdyby nie ta czysto amerykańska wzmianka o wadze stu czterdziestu funtów, która sprawiła, że musiałem przygryźć usta, aby się nie uśmiechnąć. Chcąc coś powiedzieć, spytałem czy Monika była już narzeczoną? Na to Plesent spojrzał na Lucyusza, który patrzył ponuro w ziemię i nie odrzekł nic. Potém dowiedziałem się, że nie była jeszcze narzeczoną, ale kochali się oboje z Lucyuszem. Co za tragiczne rozwiązanie sielanki! co za powtórzenie smutnych losów Pawła i Wirginii! Lucyusz wyciosał własnemi rękoma trumnę dla kochanki. Na grób jéj nanosił z siłą olbrzyma ogromnych kamieni, aby kujoty nie niepokoiły snu zmarłéj, i między kamienie nasadził dzikich róż. Widziałem potém to miejsce. Róże dzikie przez rok rozrosły się bujnie.... i gdym się zbliżył, chwytały kolcami za moje odzienie, jak gdyby zmarła dziewczyna starała się zatrzymać przechodnia, i prosić o „Zdrowaś Marya!”
Tymczasem na owych gawędkach, śpiewach i rozmyślaniach zeszła znaczna część nocy. Była północ. Kogut począł piać pod szopą, w któréj stał wóz i maszyny pszczolnicze Plesenta. Starszy Shrewsbury wyciągnął nogi, pogładził podgardle, i zwróciwszy się ku gospodarzowi, rzekł:
— Well! jutro wstaniemy o świcie!
Udaliśmy się na spoczynek. Meksykanie poszli do szopy, gdzie znajdowało się trochę słomy jęczmiennéj, ale gdzie stał także odłączony od stada stary kozieł, zatruwający powietrze, Shrewsburowie zaś, ja i Dżak, pokładliśmy się koło ogniska. Mimo, że byłem niezmiernie zmęczony, a może właśnie dlatego, nie mogłem usnąć. Lucyusz, Monika, stary Ramon, jutrzejszy szary niedźwiedź, wszystko to krążyło w bezładném zwichrzeniu w méj głowie. Przytém w uszach brzmiały mi ciągle monotonne dzwonki kóz; czasem zakwiczały konie; czasem zawyły na szczytach dalszych gór zwierzęta, to znów psy zrywały się nagle i biegnąc z hałaśliwém ujadaniem, niknęły w ciemnościach; sen zamknął mi powieki dopiero koło godziny drugiéj, gdy ognisko zasuło się popiołem i wygasło prawie zupełnie.
Rozbudził mnie chrzęst żelaznego stempla w lufie. Otwarłszy oczy ujrzałem w półmroku, w półświetle, ogromną postać Lucyusza, pochyloną nad długą rurą karabina. Starszy Sam nie spał już także, meksykanie ruszali się pod szopą, a w okienku Plesentów połyskiwało światło. Na niebie był dopiero pierwszy brzask. Niepojęty urok ma dla mnie zawsze ta chwila, w której Ormuzd kończy zwycięzką walkę z Arimanem. Jest coś mistycznego w naturze, gdy powietrze poczyna nasycać się zwolna bladém światłem: coraz nowe przedmioty, to skały to drzewa wychylają się stopniowo z cienia; światło określa ich kontury, bieli leciuchno linie, rysuje zwolna kształty, z początku szaro, blado, mętnie, sennie; potém coraz wyraźniéj i wypukléj; rzekłbyś, ciemność miesza ze sobą przedmioty, unicestwia i roztapia je w sobie, brzask powołuje je napowrót do życia; uśpienie owija jeszcze świat, ale już zasłona nocy podnosi się, i jawa, wraz z wrażeniami rzeczywistości, poczyna się podstawiać w fantastyczne obrazy snu. Jestto półistnienie, półnicość, pół wid a pół mara; jestto nakoniec szara granica między panteistycznym nieosobowym światem pomroki, a budzeniem się życia indywidualnego.
Wysoce tajemnicza i poetyczna chwila dla tego, kto ją umie czuć i pojąć. Zabłąkanéj w tych pustyniach leśnych, pod gorącém niebem Kalifornii, więc stęsknionéj za krajem, i rozkołysanéj duszy mojéj, wydała się ona jeszcze pełniejszą tajemniczych czarów i uroków. Tymczasem noc bladła i bladła, odległe przestrzenie z szeregami pni drzewnych, stawały się coraz widoczniejsze dla oka; ranny ptak, dzięcioł, począł pukać w drzewo, jakby chciał mówić: „puk! puk! wstawajcie, oto dzień robi się ną górach i dolinach.” Wreszcie w przerwie dwóch gór ukazały się pierwsze blaski jutrzni porannéj.
Leciuchna, przejrzysta, seledynowéj barwy smuga wyciągnęła się nakształt pasem i włókien na wschodzie. Niebo całe było jeszcze chłodne, ciemne i zimne, ale smuga rosła, rozlewała się coraz szerzéj. Zwolna górny jéj brzeg począł przemieniać się w blado-złotawy szlak. Oko nie mogło uchwycić przemiany tonów, tak nieznacznie jedna barwa topniała w drugiéj. Błękit, blade złoto i blada zieloność igrały ze sobą przez chwilę, aż wreszcie wszystkie przesłoniły się niby leciuchną mgłą różaną. Wstawała jutrzenka: „różanopalca jutrzenka,” jak ją nazywa Homer, śliczna, zapłoniona, zalewająca góry i doliny radosném światłem i zmieniająca na brylanty krople rosy wiszące na liściach dębów. Była jakaś radość prawdziwa w tym dziewiczym, młodym jeszcze świecie, budzącym się do życia z ochotą, do życia i wiarą w życie. Ptaki poczęły śpiewać, kozy beczeć, psy skakać wesoło i biegać. Na wszystkich skłonach gór ozwało się zwykłe: „o ho! ho!” kuropatnich kogutów zwołujących samice. My wszyscy byliśmy w doskonałych usposobieniach. Poważny nawet Sam śpiewał znaną pieśń amerykańską, w któréj co zwrotka powtarza się: „Hej, ho Missisipi, Missisipi river!” Wreszcie, opatrzywszy broń, ruszyliśmy na wyprawę.
Zeszedłszy do kamiennego korytarza, puściliśmy się w górę potoku. Plesent i stary Ramon, jako najświadomsi miejscowości, szli naprzód, drugą parę stanowiłem ja i Lucyusz, Sam zaś z Dżakiem zamykali pochód. Meksykanie wyruszyli jeszcze znacznie przed nami, jedni ku zachodniemu, czyli dolnemu; drudzy ku wschodniemu, czyli górnemu biegowi strumienia. Ci ostatni, część tylko drogi mogli iść łożyskiem, daléj zaś, jak to wskazywały ślady, wdarli się na brzeg, i przejechawszy wzgórze, około którego zaginał się strumień, skrócili sobie przez to znakomicie drogę. Celem ich było wedrzeć się w głąb’ gór, jak można najdaléj, aby w razie gdyby zwierz chciał ujść w górę łożyska, przeciąć mu drogę. Plan tedy wyprawy, ułożony przez Ramona i Lucyusza polegał na tém, aby kawalerya zająwszy dwa ujścia doliny, napędziła zwierza na piechotę, znajdującą się w środku. Niedźwiedź mógł wprawdzie tak dobrze starać się ujść bokami, jak i łożyskiem, ale że boki doliny utworzone były przez skłony gór dość spadziste, a widne dla oka, zrzadka bowiem tylko zarośnięte dębami, w takim więc razie, ujrzelibyśmy go z pewnością. Zresztą Ramon który był znakomitym traperem, utrzymywał, że niedźwiedź prawie napewno będzie się znajdował na jedném wzgórzu tworzącém zagięcie strumienia i wystającém niezmiernie stromo nad wodę. O trzy mile od granicy klemu Plesenta, Ramon począł uważnie przypatrywać się wązkiemu szlaczkowi piasku, pomieszanego z miką. Przez chwilę badanie to było bezskuteczne, nagle jednak stary indyanin pochylił się i wykrzyknąwszy zcicha: „hugh!” ukazał nam głęboki i wyraźny ślad. Był on tém widoczniejszy, że we wgłębieniu zebrała się obficie mika, ślad więc błyszczał jak pozłocony. Było ich trzy, z tych dwa tylko wyraźne; potém znowu nikły na kamieniach. Swoją drogą Ramon umiał je dojrzeć tam nawet, gdzieby kto inny ich nie podejrzywał. Dziwny widok przedstawiał ten starzec z bronzową twarzą, a białemi włosami, wietrzący, jak gończy pies, pochylający się co chwila, i wykrzykujący raz poraz gardłowo: „hugh.“ Wczorajszéj nocy gdy siedział w kuczki przed ogniem, z łokciami opartemi na kolanach i mleczną głową wspartą na ręku, wydawał mi się zgrzybiałym prawie; dziś nozdrza jego były rozdęte, i poruszały się szybko, jak gdyby chwytając wiatr, oczy zaś błyszczące biegały z prawdziwie indyjską ruchliwością, badając każdy złam skały przy łożysku, każdy krzak na skłonach gór i wreszcie grunt pod nogami! Zbliżając się do owego wzgórza, na którém prawdopodobnie zwierz obrał stałą siedzibę, szliśmy coraz wolniéj, a przytém tak cicho, że słyszałem doskonale szmer wody po kamieniach, pukanie dzięciołów na drzewach i nawoływanie się kuropatw górskich. Ranek był śliczny, słońce już wzeszło, powietrze, przesycone miodowym zapachem szałwii, sprawiałoby prawdziwą rozkosz płucom, gdyby nie to, że miejscami zatruwały je obrzydliwe wyziewy skunksów, czyli śmierdzieli amerykańskich, małych czarnych zwierzątek, nader obfitych w tych górach. Straszliwy zapach, jaki wydają, nie jest niczém więcéj, jak tylko nadmiarem piżma, a zatém substancyi, która w małéj ilości atomów jest nawet wonna, ale w nadmiarze poprostu dusi. Dom, pod którym ukrywa się skunks, staje się absolutnie nie do mieszkania; zapach wchodzi nosem, gardłem, przepełnia płuca, sprawia krztuszenie się i wymioty. Nie znoszą go nawet psy, kury zaś, poczuwszy go, wpadają w zupełne omdlenie.
W ciągu naszego pochodu, trzy lub cztery razy natrafialiśmy na ów zapach, tak że z największém wysileniem potrafiłem wstrzymać się od kaszlu. Doszliśmy wreszcie do owego wzgórza wystającego, jakby trójkąt, nad okrążającym je strumieniem. Nadzieja znalezienia na niém zwierza zmieniła się prawie w pewność, gdy stary Ramon ukazał nam tuż u jego stóp wielki kamień porośnięty delikatnie ślizką warstwą mchu. Zwierz widocznie wdzierał się po nim na wzgórze, i wdzierał się niedawno, mech bowiem wilgotny, widocznie świeżo był pościerany, w kresach zaś utworzonych przez ześlizgiwanie się straszliwych pazurów, błyszczała rosa nocna. Ramon wskazawszy nam te ślady, wyszepnął cicho: „orso,” i zaraz potém rozdzieliliśmy się na dwie partye. Lucyusz, Sam i Plesent, okrążyli wystający cypel, aby się wedrzeć na wzgórze z drugiego boku, my zaś poszliśmy wprost pod górę. Zarośla były tu tak gęste, że postępować naprzód można było tylko nadzwyczaj wolno. Nasza trójka, to jest Ramon, Dżak i ja, rozdzieliliśmy się także w ten sposób, że jeden od drugiego przynajmniéj o czterdzieści kroków był odległy. Teraz zaczęło się prawdziwe polowanie. Całe wzgórze ciche było jak grób; najbystrzejsze oko nie mogłoby dojrzeć nas, pełzaliśmy bowiem w zaroślach, ukryci nawet jeden przed drugim.
Od czasu do czasu tylko każdy podnosił głowę, aby po drżeniu krzaków przekonać się, gdzie są jego towarzysze. W ten sposób raz ujrzałem jasną brodę Dżaka, drugi raz pałające oczy Ramona. Upłynęło dziesięć minut, kwadrans, a zrobiliśmy zaledwie kilkadziesiąt kroków pod górę. Trafiłem na miejsce, gdzie u stóp zarośli leżał obficie żwir: małe kamyki poczęły staczać się i szeleścić, musiałem więc przyczaić się i czekać. Następnie poruszyłem się jeszcze ostrożniéj. Upłynęło wreszcie z pół godziny. Poczynałem się trochę niecierpliwić. Cisza i cisza! Podniosłszy głowę, dojrzałem na prawo i na lewo lekkiego drżenia zarośli, towarzysze widać szli naprzód. Przyszło mi do głowy, że gdybyśmy podnieśli okrzyk, zwierz, jeśli istotnie znajduje się w zaroślach, ukazałby się prędzéj. Była to prawda, ale téż jeśli się znajdował blizko wierzchołka, od którego my byliśmy jeszcze odlegli przynajmniéj na sześćset yardów, w takim razie przebyłby go i skrył się przed naszemi oczyma, zanimbyśmy zdołali uczynić połowę drogi. Zresztą niecierpliwość moja nie miała już być na zbyt długą próbę wystawiona. Upłynęło może jeszcze kilkanaście minut, gdy po drugiéj stronie cypla huknął strzał karabinowy, potém rozległ się straszliwy ryk, potém wysilony okrzyk: „take care!” „take care!” Potém drugi strzał i trzeci. Zerwaliśmy się na równe nogi i biegli na złamanie szyi do cypla. Ramon, który był go najbliżéj, dobiegł téż najpierwszy. Widziałem go zdaleka, jak dobiegłszy zatrzymał się i natychmiast przyłożył kolbę do twarzy. Potém buchnął strzał i znowu dwa jeszcze, i znowu ryk; odtąd już nie przerwany, i nawoływania: „take care!” lub „come here!” Nakoniec przybiegliśmy na skręt, ja i najbardziéj oddalony Dżak. Objąłem teraz okiem całą pochyłość drugiego boku. Wyżéj stali dwaj Shrewsburowie tuż koło siebie i nabijali na gwałt karabiny, daléj zaś nieco stał Plesent ktory mierzył spokojnie. Niedźwiedzia nie mogłem dojrzeć odrazu, po chwili jednak ujrzałem u stóp prawie wzgórza ogromną szarą massę, podobną do olbrzymiéj kuli, wdzierającą się szybko na górę. Nie rozumiałem nic co się stało. Spodziewałem się ujrzeć strzelców na dole, a niedźwiedzia u góry, tymczasem stało się przeciwnie. Ale nie było czasu na tłómaczenia, wszystko bowiem, co opisuję, liczyło się na sekundy nie na minuty. Plesent strzelił, szara massa wydała nowy rozpaczliwy ryk, ale wdzierała się daléj szybko. Wówczas wymierzyliśmy obaj z Dżakiem. Niedźwiedź zapadł na chwilę w zarośla, ale zaraz ukazał się nanowo. Wtedy strzelił Dżak. Po jego strzale zwierz porwał się na nogi, ale upadł w tył i stoczył się aż do potoku. Ogromne hurra! wyrwało się z naszych piersi. Sądziłem że to już koniec, ale twardego życia potwór, znowu się zerwał i począł, czepiając się pyskiem i pazurami krzaków, biedz na Shrewsburych. Bracia jeszcze raz dali ognia, my zaś z Dżakiem, posiadając czternasto strzałowe karabiny, zwane „Henry rifle,” posyłaliśmy kulę za kulą. W téj chwili rozległ się i tętent meksykańskich jeźdźców, którzy galopując po przeciwległym, płaskim brzegu strumienia, wyli jak dzikie zwierzęta. Dwaj z nich, dopadłszy brzegu, przedzieleni od zwierza tylko strumieniem i niewielką przestrzenią skłonu wzgórza, zakręcili nad głowami straszliwe sznury, ale nim pętlice były rzucone, nowa salwa zakończyła dramat. Zwierz stoczył się jeszcze raz do strumienia, ale już nie zerwał się więcéj. Mimo to, gdy chciałem biedz ku niemu, Dżak zatrzymał mnie grzmiącém: „stop!“ Poczęliśmy schodzić pomału, wszyscy razem i z palcami na cynglach. O dziesięć kroków, zatrzymaliśmy się gotowi do wystrzału. Zwierz leżał na brzuchu z wyciągniętemi łapami i drgał jeszcze. Z pyska wypływał mu ogromny strumień krwi, od czasu zaś do czasu dawało się słyszeć chrapanie konania. Piasek i trawa, na których leżał, poszarpane były strasznemi pazurami, okrwawione wargi i nos zwierza powalane piaskiem, za który widocznie chwytał z wściekłości zębami.
Lucyusz strzelił jeszcze raz, przyłożywszy prawie lufę swego „kentucky“ do głowy zwierzęcia, poczem drgania ustały, cielsko zaś wyprężyło się nieruchomo. „Enoungh!“ (dosyć!) rzekł flegmatyczny Sam. Poczém zaczęliśmy oglądać nieboszczyka.
Podziurawiony był jak sito. Jedna kula trafiła w głowę tuż koło ucha, druga pod oko, nie licząc ostatniéj Lucyuszowéj i tych wszystkich które miał w ciele. Nie był to zwierz tak olbrzymi, jak ten, którego widziałem w Cheyenne, na kolei dwóch oceanów, ale także jeden z największych w swoim rodzaju. Podłożywszy obie ręce pod jego dolną szczękę, zaledwie mogłem unieść trochę z ziemi ogromny łeb. Odchylałem mu także wargi, aby przypatrzyć się zębom. Siedziały na nich całe sople krwi już krzepnącéj, łapy jego przednie uzbrojone były w pazury, przy których pazury naszych litewskich białoszyjków zaledwie na nazwę pazurów zasługują.
Szary niedźwiedź amerykański, na miejscu zwany „grizly,” po łacinie zaś „ursus ferox,” jest najniebezpieczniejszém zwierzęciem z rodzaju niedźwiedziowatych. Przenosząc ogromem i siłą największe gatunki europejskie, przewyższa je także dzikością, zuchwalstwem i okrucieństwem. Na ludzi dość rzadko, lub prawie nigdy nie napada pierwszy, jednakże mało ich się obawia, i zdarza się, że nękany głodem, wdziera się gwałtem nawet do chat lub szałasów skwaterskich. Spotkawszy człowieka, poczyna sapać gniewnie, małe jego oczki świecą wściekłością; zaczepiony zaś, rzuca się natychmiast i ściga z zaciętością niesłychaną swoją ofiarę. Z powodu jednak swego ogromu i ciężkości, nie może wdzierać się na drzewa, jak to czynią niedźwiedzie europejskie. Życie jego tak jest twarde, że ugodzony kulami w głowę, może biedz jeszcze bardzo długo.
Jedném słowem, jestto spadkobierca w prostéj linii niedźwiedzia kopalnego. Skłonni do chełpliwości amerykanie, szczycą się nim, opowiadając straszne wypadki z polowań, i utrzymując stanowczo, że ani afrykańskie lwy, ani indyjskie tygrysy nie mogą z nim iść w porównanie. Jakoż sądzę, że szary niedźwiedź przewyższa siłą te olbrzymie koty stref południowych, czy zaś polowanie na te ostatnie jest niebezpieczniejsze, dotychczas nie wiem.
Po przypatrzeniu się należytém martwemu potworowi, stary Ramon pozostał wraz z meksykanami, aby zeń zedrzeć skórę i poodcinać smakowite łapy, przyczém prosiłem, aby zachowano dla mnie kły i pazury, my zaś wróciliśmy do chaty. Donna Refugio czekała już nas ze śniadaniem. Uważałem jednak, że twarz jéj nie ożywiła się ani na chwilę podczas naszych opowiadań. Opowiadania te wyjaśniły, mi niezrozumiałą okoliczność, dlaczego dobiegłszy do cypla wzgórza, ujrzałem niedźwiedzia na dole, a strzelców w górze, nie zaś przeciwnie. Była rzecz taka: Lucyusz, który pierwszy ujrzał zwierza, ujrzał go nad sobą: strzelił i ciężko ranił. Wówczas niedźwiedź rzucił się na niego natychmiast, jak burza; wówczas także usłyszeliśmy przeraźliwe wołania Sama: „take care!” Jakoż Lucyusz zdołał uskoczyć w bok, niedźwiedź zaś nie mogąc się zatrzymać, stoczył się aż do stóp góry. Na polowaniach trafia się to często. Zwierz ten, mając tylne nogi cokolwiek wyższe od przednich, z niezmierną trudnością może biedz z góry. Najczęściéj trafia się, że traci równowagę i nie zbiega, ale stacza się na głowę. Zato pod górę, koń nawet uciec przed nim nie zdoła. Ten sam wypadek zaszedł i w ostatniém spotkaniu.
W godzinę po nas wrócił Ramon i meksykanie. Po ich powrocie rozpoczął się prawdziwy koncert ujadania i wycia, psy bowiem zwietrzywszy skórę, podniosły taki gwałt, jakby ich własna skóra była zagrożoną. Tegoż dnia, który z powodu szczęśliwie ukończonéj walki uważaliśmy jako uroczysty, Salwadorowie wyprawili rodzaj niby turnieju, niby gonitew konnych. Po południu udaliśmy się wszyscy na obszerną płaszczyznę, zrzadka tylko zarośniętą dębami. Meksykanie wszyscy byli konno, w ręku zaś trzymali skręcone wkoło lassa, czyli, jak je nazywają: „rietta”. Gdy owe gonitwy rozpoczęły się, nie wiedziałem co mam więcéj podziwiać, zręczność koni, czy téż jeźdźców. Jeden z rycerzy udawał uciekającego i przytulał się do kulbaki tak, że głowa, ręce i nogi jego tworzyły jedną całość z koniem, o którą lasso nie miało się jak zahaczyć, drugi, kręcąc nad głową straszne sznury i wyjąc, gonił przeciwnika pragnąc go schwytać. Upatrzywszy stosowną chwilę, rzucał lasso, przyczém koń, lubo rozpędzony, zwracał na miejscu młyńca i poczynał galopować w przeciwną stronę. Jeśli lasso ześliznęło się nie zaczepiwszy o uciekającego, wówczas ten z kolei stawał się goniącym i usiłował w ten sam sposób schwytać przeciwnika. Najczęściéj jednak trafiało się, że sznur chwytał za głowę uciekającego. Jedynym wówczas sposobem, aby nie zostać ściągniętym z konia i zaduszonym, jest zwrócić szybko konia i galopować w ślad za tym, który lasso trzyma w ręku, doścignąć go i rozpocząć z nim walkę ręczną. Wymaga to niesłychanéj zręczności i umiejętności kierowania koniem, jeździec bowiem, który trzyma sznur, umyślnie robi niespodziane zwroty, aby ściągnąć z kulbaki schwytanego.
Najzręczniejszym i najsilniejszym z Salvadorów okazał się Jesus (Hesus), trzydziestoletni, barczysty meksykanin, z czarną brodą, i z prawdziwie orlém spojrzeniem. Rzut jego „rietty” nigdy nie był omylny, schwytany zaś doganiał przeciwnika, i zrzucał go z konia. Dał przytem dowód wielkiéj prawdziwie siły, gdy dogoniwszy brata swego Doroteo, schwycił go jedną ręką jak kawałek drzewa, ściągnął z kulbaki i przesadziwszy na swoją, puścił na ziemię dopiero u nóg naszych. Ten dowód siły obudził zazdrość Lucyusza, który, chcąc popisać się przedemną, wyzwał Jesusa, aby się z nim próbował. Jesus z początku nie chciał, wreszcie jednak zgodził się i wzięli się za bary. Po kilku sekundach młody „yankee” uniósł atletę meksykańskiego w górę, i rzucił go na ziemię, przyczém wybił mu rękę. Poprzednio jednak jeszcze odbywała się gonitwa z kogutem. Wyproszonego naumyślnie na ten cel u pani Refugio nieszczęśliwego ptaka, zakopano lekko ze związanemi nogami w ziemię, tak, aby mu widać było tylko głowę i szyję. Potém kolejno każdy z „caballerrów” odjeżdżał na kilkadziesiąt kroków, wypuszczał konia i przelatując w największym pędzie koło koguta, starał się go uchwycić za łeb i wyciągnąć z ziemi. Po kilku takich próbach, kogut zdechł, a po kilkunastu, głowa jego została w ręku któregoś z Salwadorów. Dowiedziałem się późniéj, że zabawa z kogutem należy do ulubionych zabaw meksykańskich, i że raz do roku odbywają się podobne gonitwy z wielką uroczystością pod Los Angelos. Zjeżdża wówczas na nie cała ludność meksykańska i wielu yankesów z miasta i okolicznych farm.
Wieczorem tego samego dnia przybyło do osady Plesenta trzech indyan z dzikiego jeszcze zupełnie pokolenia Cachuilla, zamieszkałego z drugiéj strony Santa-Ana. Twarze ich koloru ciemno-czerwonego, były podobne do cygańskich. Na głowach nie mieli piór ani warkoczy, ale włosy ich spadały w grubych splotach po obu stronach głowy. Ubrani byli w mokasiny ze skór jelenich, i w pewien rodzaj koszul nie osłaniających piersi. Wogóle wyglądali raczéj na żebraków niż na wojowników, i w niczém nie przypominali mi Siouxów, których kilku widziałem na kolei dwóch oceanów. Nie było w nich ani téj obojętności, ani téj energii, ani dumy. Ciała ich przytém wydawały pewien przykry zapach, który szczególnie drażnił powonienie psów naszych. Ani jeden z tych trzech nie miał strzelby, uzbrojeni byli w łuki, strzały i toporki obsadzone na rękojeściach z drzewa zwanego „hicoro.” Rozmawiałem z nimi z pomocą starego Ramona, żaden bowiem nie umiał ani po angielsku, ani po hiszpańsku. Biédacy ci powiedzieli, że głód panuje w ich wigwamach, i że idą do białych prosić, aby im dali co jeść.
— Czyż czerwoni wojownicy nie mogą zabijać jeleni i bitornów? — pytałem przez Ramona. Na to „U-wa-ka,“ starszy widać od innych odrzekł:
— Odkąd deszcze spadły w górach, jelenie nie schodzą pić do źródła, czerwoni zaś nie mogą doścignąć ich na szczytach.
— A czy nie mają krów i owiec?
— Mieli je, ale zjedli, przytém wiele owiec zdechło im z braku wody.
— Czy rozeszło się całe pokolenie?
— Nie: zostały skwawy, starcy i dzieci, młodzi zaś poszli szukać pracy u białych.
Dałem im trochę tytuniu i wódki. Kupiłem także łuk i strzały; a raczéj dostałem je wzamian za nóż. U-wa-ka pokazywał, jak się strzela z łuku, i oddaliwszy się na chwilę ze mną między dęby, przeszył strzałami kilku dzięciołów i błękitniaków. Probowałem potém i ja, ale lubo pokazało się, że potrafię naciągnąć łuk daleko silniéj od wygłodzonego indyanina, jednakże strzały, które wypuszczałem, przechodziły o kilka łokci od celu, gdy tymczasem on nie chybiał prawie nigdy. Mając zamiar pomieszkać trochę w indyjskich wigwamach, pytałem kiedy wojownicy wrócą napowrót z za gór. Odpowiedzieli mi, że za miesiąc. A czy mnie przyjmą?
— Przyjmą i cieszyć się będą. Brat biały będzie polował razem z czerwonemi w wąwozach, przyjedzie kiedy zechce, odjedzie kiedy zechce, będzie zasiadał u ogniska czerwonych, palił z nimi i nikt z pokolenia Cachuilla nie podniesie na niego ręki. Tymczasem Lucyusz, który słuchał zdaleka naszéj rozmowy, zbliżył się i pytał:
— Jakto, chcesz pan mieszkać w ich trzcinowych namiotach?
— Tak jest?
— I nie obawiasz się?
— Czyżby mieli się rzucić na mnie?
— Nie, bo gdyby który z tych czerwonych dyabłów śmiał to zrobić, roztrzaskaj mu łeb w jego własnym wigwamie.
— Z pewnością to zrobię.
All right! ale nie obronisz się pan innemu niebezpieczeństwu, to jest wszom. Ja, mówił daléj Lucyusz, znam ich z tego, i by God! gdybym miał dziś w kieszeni tyle dwódziesto-dolarówek, ile każda z tych małp ma wszy w głowie, założyłbym bank we Frysko (San-Francisko).
Wyznaję, że słowa Lucyusza ostudziły trochę moją chęć pożycia między czerwonoskórymi, a nawet na razie zmniejszyły sympatyę do nich. Swoją drogą jednak biédacy ci zasługują pod każdym względem na litość. Pokolenia zamieszkujące północne prerye Stanów, i pokolenia południowe, jako to, Apacze i Komencze, umieją się bronić przynajmniéj; mają jeszcze jaką taką siłę oporu; ale indyanie kalifornijscy dali już zupełnie za wygranę. Nikt o nich nie wie, mało kto o nich słyszał. Najlepszym tego dowodem jest, że zanim udałem się w góry, bardzo wielu kalifornijczyków zaręczało mi, że dzikich indyan wcale już niéma w Kalifornii. Jakoż są ich tylko szczątki. Ukryci w niedostępnych canionach, lub na pustych stepach, potomkowie potężnych niegdyś pokoleń wiodą życie koczujące, trochę pasterskie, więcéj myśliwskie, a potrochu także i żerujące. Nikt ich już tu nie prześladuje, bo nie zawadzają nikomu. Wpół ucywilizowani, najmują się jesienią do winobrania, a następnie kupują czerwone materye, lub przepijają zarobek w mieście; nieucywilizowani przymierają często nawet głodem, wogóle zaś żyją z dnia na dzień, Bóg wié czém, tembardziéj że z téj strony San-Bernardino niéma bawołów, stanowiących główny pokarm innych pokoleń.
Donna Refugio opatrzyła tych biedaków słoniną i fasolą, a że było już późno, odeszli więc między drzewa i pokładli się spać. Nazajutrz rano nie było ich już w osadzie.
Dzień jeszcze bawiliśmy u gościnnych Plesentów. Gospodarz pokazywał mi swoją pasiekę, która przynosiła mu znakomite dochody. Na polance, zarosłéj rzadko dębami, stało na drewnianych podstawkach dwieście przeszło uli w kształcie skrzynek malowanych na biało. W skrzynkach takich umieszczają się ramki, które pszczoły zarabiają woskiem i miodem. Ramek takich jest jedenaście. Wosku raz zrobionego nie zabierają nigdy, przez co pszczoły, nie tracąc czasu na robotę wosku, robią dwa razy tyle miodu. Ciekawym jest także sposób jakim wydobywają miód. Robi się to za pomocą umyślnie na ten cel wynalezionéj maszyny. Ramka wraz z woskiem i miodem wstawia się w cylinder i poddaje szybkiemu obrotowi, skutkiem czego miód, na mocy siły odśrodkowéj, wylatuje co do kropli. Nie gniecie się przytém ani jedna komórka woskowa. Po wypędzeniu miodu ramkę wraz z woskiem wstawiają napowrót do ula, pszczoły zaś natychmiast poczynają ją napełniać. Wydajność miodowa jest tu prawdziwie zadziwiająca: w najgorszych latach przewyższa ona pięciokrotnie wydajność, o jakiéj słyszałem u nas. Tłómaczy się to tém, że naprzód pszczoły w ciepłym klimacie są dzielniejsze, a powtóre, że podczas, gdy u nas zima trzyma je zamknięte w ulu przeszło pięć miesięcy, przyczém wychodzą ogromne zapasy miodu, tu pszczoły pracują prawie cały okrągły rok, zimą bowiem i latem stoki gór okryte są kwiatami. Miód tutejszy przewyższa także dobrocią, zapachem i przezroczystością nawet litewski lipiec.
Wogóle, gospodarstwa pasieczne są tu prowadzone wcale nie na stary barciowy sposób lub w pniach, ale z wszelkiemi ulepszeniami, jakie wynaleziono w czasach ostatnich. Utrudniony zbyt, z powodu braku dróg, nie pozwalał się jak należy rozwijać tej gałęzi gospodarstwa krajowego. Od chwili jednak gdy wszyscy skwaterowie, pasiecznicy zawiązali: „Towarzystwo kalifornijskich pszczolarzy,“ i gdy produkt swój postanowili wysyłać wprost do Liverpool bez pośrednictwa osób trzecich, ceny miodu natychmiast podniosły się, oczekują zaś, że w przyszłości będzie to jedna z najbardziéj zyskownych gałęzi gospodarstwa.