Listy z podróży po Ameryce/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Listy z podróży po Ameryce |
Pochodzenie | Pisma Henryka Sienkiewicza tom III |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1880 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom III Całe Listy z podróży |
Indeks stron |
Rozpoczęło się więc dla mnie w kanionie górskim życie leśne, napozór jednostajne, a jednak nie pozbawione wrażeń. Wstawałem codziennie, gdy na niebie było jeszcze szaro i schodziłem do wąwozu, w którym zwykle zastawałem już rozniecone ognisko, i skwatera gotującego śniadanie. Przy śniadaniu, wątku do rozmowy dostarczyły nam wypadki nocy ubiegłéj. Więc czasem zdarzały się szkody wyrządzone przez szopy w pasiece; czasem znajdowaliśmy ślady jakich większych zwierząt w pobliżu, a wtedy układaliśmy na nie polowania i zasadzki; to znów rozmawialiśmy o zbliżającéj się porze dżdżystéj, i potrzebie porobienia tych zapasów, które nie mogły być porobione gdzieindziéj, jak w mieście, a które należało porobić wcześnie, albowiem w czasie wezbrania potoków i Santa-Ana-River, drogi między miastem a canionami są poprzecinane.
Po śniadaniu kończącém się zawsze przed wschodem słońca, skwater chwytał za topór i zabierał się do budowy chaty, ja zaś zarzucałem na plecy karabin i udawałem się ku jelenim ścieżkom. Bywały dnie, że wracałem z próżnemi rękoma, co zdarzało się zwłaszcza wówczas, gdy nie zachowałem należytéj ostrożności; częściéj jednak przynosiłem to antylopę, to koziorożca. Mięso tych zwierząt krajaliśmy na cienkie płatki i wędziliśmy w dymie, lub téż porozwieszawszy na sznurze, suszyliśmy je na słońcu. O godzinie dziesiątéj kładliśmy się obaj koło potoku na posłaniu z mchów, i do godziny dwunastéj odprawialiśmy siestę; o téj porze dnia bowiem, jest tak gorąco, że nawet w zimie, ani pracować, ani chodzić po górach niepodobna. Po południu, gdy wiatr, wiejący stale codzień od Oceanu Spokojnego, ochłodził powietrze, brałem znów strzelbę, ale już nie karabin, jeno zwyczajną do szrutu dwururkę, i szedłem strzelać ptastwo.
Zabijałem bażanty, przesiadujące zwyczajnie w kaktusach, i uciekające za zbliżeniem się strzelca piechotą, jakotéż i wielkie górskie kuropatwy, których miliony żyją na stokach i przy strumieniach. Podczas tych wycieczek, spotykałem dość często grzechotniki. Płazy te lubią wyczołgiwać się na dobrze oświecone kamienie i wygrzewać się na słońcu. Zwykle uciekały ujrzawszy mnie zdaleka, niekiedy jednak przychodziło mi staczać walkę. Pewnego razu wyszedłszy świtaniem, spostrzegłem na saméj drodze węża. Myślałem, że płaz ustąpi mi z drogi, jak się to zresztą zwykle zdarza; ale on wyprostował się do wpół ciała, i zagiąwszy głowę, począł syczeć. Mogłem mu się wtedy dobrze przypatrzeć. Sam koniec ogona jego podniesiony w górę, poruszał się na prawo i na lewo, tak szybko, że pojedyńcze drgania grzechotek, zlewały się w jeden dosyć wysoki ton. Wąż widocznie musiał być albo czémś rozdrażniony, albo najedzony do tego stopnia, że mu się nie chciało uciekać. Gdy jednak zachodziłem mu z boków, prostował się coraz bardziéj, i w miarę moich ruchów obracał głowę. Trwało to wszystko dość długo, albowiem nie widziałem w tém dla siebie żadnego niebezpieczeństwa, gdyż w ostatecznym razie łatwo mogłem uciec. Nakoniec, uciąłem za pomocą: „bowie knife,” długi pręt laurowy, i ogołociwszy go z liści, przystąpiłem bliżéj. Wąż stanął wówczas jak świeca, i już chciał rzucić się na mnie, gdy uderzenie pręta, zabiło go na miejscu.
Odciąwszy mu ogon, naliczyłem siedmnaście dzwonków, co znaczyło, że płaz miał siedmnaście lat; zatém stary był i niebezpieczny. Od owéj pory zebrałem już bardzo piękną kolekcyę ogonów, nie licząc bowiem zdobytych osobiście, dostałem ich przeszło dwadzieścia od skwaterów i indyan. Największe z nich dochodzą do jedenastu grzechotek — chociaż często zdarzają się węże daleko starsze. W San-Francisco np., w Woodwards-garden, widziałem węża o czterdziestu dzwonkach w ogonie.
Wracając do popołudniowych polowań na ptastwo — łupy z nich bywały prawie zawsze dziwnie obfite. Strzelając po całych dniach od rana do wieczora, a czasem nawet i po księżycu, nabierałem coraz większéj wprawy. Pomagało mi przytém w czynieniu onych postępów w sztuce myśliwskiéj, dziwnie szybkie doskonalenie się zmysłów wzroku i słuchu. Były wprawdzie wyborne potemu warunki hygieniczne. W Warszawie pisywałem czasem po nocach do godziny trzeciéj i czwartéj rano; tu chodziłem spać o zachodzie słońca — wstawałem o świcie. Ale główna przyczyna owego doskonalenia się zmysłów, leżała w samém tém życiu dzikiém i leśném. Konieczność ciągłego badania wzrokiem okolicy, wpatrywanie się w gęstwiny leśne, w mroczne rozpadliny skał; natężona uwaga i dokładność, z jaką to czynić należy: oto prawdziwa gimnastyka, z pomocą któréj zmysł po kilku miesiącach wzmacnia się i wyostrza jak brzytwa.
Jestto rzecz wprawy. Toż samo należy rozumieć i o słuchu. W górach, o ile noce bywają hałaśliwe, o tyle w dzień, zwłaszcza w godziny upału, w których milknie nawet i ptastwo, puszcza jest tak cicha, jak grób. Słuch przyzwyczajony do téj ciszy nie zmąconéj ani hałasem i gwarem ludzkim, ani głosami stworzeń, staje się w końcu tak delikatny i wrażliwy, jak słuch więźnia pędzącego życie w milczącéj celi. Nasłuchiwanie rozważne na polowaniach i samotność, ćwiczą go jeszcze bardziéj. Dochodzisz w końcu do tego, że według słów Mickiewicza, słyszysz: „jako się motyl kołysze na trawie, jako wąż ślizką piersią dotyka się zioła.” Naraz, gdym siedział i pisał w zaczętéj chacie, a Dżak pracował o kilkaset yardów daléj w parowie, słyszałem jak mówił do psa, a słyszałem z taką dokładnością, że mogłem powtórzyć każde słowo. Widziałem również, kiedy wracał do domu, a kiedy odchodził daléj w puszczę. Pomagała zapewne do tego i naturalna akustyka skał, która sprawia, że wystrzał karabinowy, odrzucany przez jednę skałę drugiéj, huczy tu jak grzmot, i powtarza się kilkakrotném echem, nim wreszcie rozbity o złamy, wyrwie się z parowów i uleci na bory i lasy.
Owóż więc strzelanina zabierała mi większą część dnia, ale do zwykłych zajęć moich należało i pisanie. Jakaś nieprzezwyciężona siła zmuszała mnie ustawicznie, abym dzielił się z czytelnikami tą sielanką górską, tak oryginalną, że mnie samemu zdawała się urojeniem, i jakby snem jakimś, a tak rzadko trafiającą się ludziom mego zawodu, i tak zdrową, że była mi uspokojeniem wielkiém po życiu w mieście i niby początkiem drugiéj młodości, zanim minęła pierwsza.
Łatwiéj jednak było chcieć pisać, niż przywieść ono życzenie do skutku. Pomijając, że zesztywniałe i pokaleczone częstokroć o skały moje palce, nie chciały utrzymać pióra — były i inne trudności. Przybory do pisania wożę zawsze ze sobą, miałem je tedy i wówczas w jukach; ale zato Dżak nie miał ani stołu, ani krzesła, ani żadnych podobnych rzeczy, które nam wydają się czemś niezbędném, a na które skwaterowie patrzą, jako na zbytkowne i niepotrzebne zniewieściałego życia wymysły. Dżak siadał na kamieniu w parowie, jadał na kamieniu w parowie, a na noc kładł się na mchu pod namiotem. Prawdopodobném jest, że gdyby nawet i miał krzesła, nie używałby ich nigdy. Mówił wprawdzie, że wykończywszy dom, pragnie się urządzić inaczéj, ale nie zaręczam, czy w tych zamiarach stoły i stołki grały jakową rolę.
Musiałem więc pomyśleć o urządzeniu sobie wygodnéj pracowni, ile że niewygodna nie pozwala zebrać myśli, skupić się i oddać wyłącznie pisaniu. Z próżnego szafkowego ula udało mi się, z pomocą tylko siekiery, urządzić pyszny stół, który miał nawet i szufladę chroniącą papier od zamoknięcia w czasie rosy nocnéj, z robotą zaś krzeseł poszedłem za wzorem meksykanów. Jeszcze mieszkając w Anaheim, zwiedzałem tak zwane estanszye, czyli osady pasterskie. Osady takie stoją na gołym stepie, składają się zaś z szałasu, byle jak skleconego z desek, a często i bez dachu — i z ogromnego ogrodzenia, czyli korallu, mogącego w sobie pomieścić kilkaset sztuk bydła, które dniem pasie się w stepie. Meksykanie i metysowie, zamieszkali w osadach, żyją prawie dziko. W dzień hulają konno za bydłem po stepach, wieczorem siedzą w szałasie wokół ogniska z łodyg kukurydzowych, i grają w karty, kłócąc się przytém, bijąc i pijąc. Stołów i stołków nie posiadają zarówno, jak i skwaterowie; całe zaś umeblowanie szałasu składa się z czerepów wołowych, poustawianych pod ścianami. Wieczorem wakerosi stawiają je koło ogniska, i siadają między rogami. Tak uczyniłem i ja. Wynalazłszy w parowie kilka skieletów wołowych, wybrałem największy czerep i przyniosłem go do domu; poczém przywiązawszy wiązkę mchu między rogami, miałem krzesło co się nazywa, na którém mogłem rozpierać się, jak Voltaire w swoim fotelu.
Od tego czasu zacząłem pisywać prawie codziennie, i nim pewien wypadek, o którym wspomnę późniéj, oderwał mnie od pracy, wykończyłem te wszystkie rzeczy, które wam posłałem. Tymczasem jednak spadło na mnie nowe zajęcie. Dżak Harryson, czyli mój Robinson, budował dom już parę miesięcy, a było rzeczą arcy prawdopodobną, że nim wykończy dach i zaciągnie go na ściany, upłynie jeszcze czas niemały.
Byłoby to dla mnie wszystko jedno, gdyby nie to, że noce w miarę zbliżania się jesieni, stawały się coraz chłodniejsze, nad ranem zaś padała tak obfita rosa, że wierzchni gruby koc, którym się okrywałem, bywał przemoczony jakby po dość ulewnym deszczu. Zaczęło mi to szkodzić, jako nieprzywykłemu do sypiania pod gołém niebem, a szkodziło témbardziéj, że w dzień upały dochodziły do stu i więcéj stopni Farenheita. Dżak ofiarował mi swój namiot, ale nie chciałem go przyjąć, raz że nie chciałem zabierać mu miejsca, a powtóre że namiot ten był tylko kawałkiem podziurawionego płótna, rozwieszonego na patykach, i niedającego prawie żadnéj ochrony. Pomyślałem zatém, że najlepiéj będzie pomagać Dżakowi w budowie dachu, jakoż od téj pory echo powtarzało codziennie uderzenia dwóch toporów. Robota poczęła postępować bez porównania szybciéj. Nie umiałem wprawdzie nigdy ciesiołki, i do téj pory niémam o niéj dobrego wyobrażenia, ale pomoc dwóch, choćby nieumiejętnych, choćby tylko siłę przedstawiających rąk, ma w tego rodzaju pracach nieoszacowaną wartość. Poprzednio np., Dżak musiał nosić o kilka mil angielskich po jednéj cienkiéj belce, obecnie nosiliśmy po dwie, a nawet i po trzy, związawszy je sznurami. Wpadłem na myśl zaprzęgania do cięższych belek mego mustanga, ale okazało się to niepraktyczne, albowiem jedyną drogą prowadzącą w głąb’ puszczy, było łożysko potoku, miejscami tak zawalone kamieniami, a gdzieindziéj znów tak głębokie, że nietylko koniowi, ale i człowiekowi groziło co chwila niebezpieczeństwo upadku. Nabyłem tego konia od Neblunga za ośm dolarów, co stanowiło dość wysoką cenę, od indyan bowiem i od metysów można, z pomocą zwłaszcza szklanki wódki, kupić i za pięć. Ale Max wziął go z sobą w góry wcale nie na sprzedaż, tylko z grzeczności dla mnie, i dlatego, aby wracając z gór, mógł zabrać do Landing towary zakupione w Anaheim. Tymczasem, w chwili odjazdu Maxa, naparłem się kupić owego podjezdka. Maxowi nie bardzo było to na rękę, ale wreszcie wyrachował sobie, że pod towary może nająć innego mustanga, bądź w Anaheim, bądź w pierwszéj lepszéj farmie — i ugoda przyszła do skutku.
Pokazało się jednak późniéj, że nie zrobiłem zbyt korzystnego nabytku. Byłto wprawdzie młody, bo trzyletni koń, dereszowatéj maści, dość rosły i silny, ale jak większa część mustangów, dziki i do wysokiego stopnia złośliwy. Przy kulbakach meksykańskich, wyłącznie używanych w Kalifornii, a bogdaj i w całéj Ameryce, ogromne drewniane strzemiona całkiem pokryte bywają skórą, chroniącą nogi jeźdźca przed zębami konia. Jednakże, jak tylko jeździec, zapomniawszy się choć na chwilę, popuści cugle munsztuka, natychmiast stepowy biegun odwraca głowę i stara się go pochwycić gdzie może. Mój, prócz powyższych wad, miał jeszcze tę, że nie dawał do siebie dostąpić. Gdym się do niego zbliżał, chcąc go siodłać, toczył krwawemi oczyma, stulał uszy, gryzł i kopał tak gwałtownie, że musiałem z całéj siły zaciągać koło jego szyi lasso, i dopiéro z nawpół przyduszonym, mogłem już robić co mi się podobało. Jednakże powszechnie, pierwsze tylko miesiące pożycia z koniem bywają tak przykre. Późniéj zwierz przyzwyczaja się do jedynéj istoty, która koło niego chodzi, daje mu jeść, czyści go i pilnuje. Zwolna stosunek, nie przestając być szorstkim, staje się przyjacielskim. Przez kilka pierwszych tygodni starałem się napróżno ułagodzić mego deresza; napróżno dawałem mu regularnie jęczmień, kukurydzę i koniczynę. Wyrósł, wypiękniał, ale nie przestał się płoszyć i strachać. Chwilami wpadałem już nawet w zupełne zwątpienie, czy będziemy ze sobą żyli kiedykolwiek inaczéj, jak na stopie wojennéj.
Tymczasem Dżak poradził mi, ażebym próbował jeszcze przyswoić go głodem. Jak powiedział, tak uczyniłem. Przywiązałem umyślnie lasso krótko do drzewa, ażeby koń nie mógł się paść soczystą trawą, rosnącą zwykle pod dębami, i odszedłem. W południe napoiłem go, ale nie dałem mu jeść. Wieczorem przyniosłem w blaszance trochę kukurydzy, popuściłem lasso, i stanąwszy opodal, zawołałem „pójdź!” Mustang według zwyczaju stulił uszy, szarpnął kilka razy za sznur i nie myślał się zbliżyć. Zacisnąłem sznur i odszedłem. Nazajutrz rano podobna scena. Strzygł uszami, patrzył na kukurydzę, roztwierał ku niéj chrapy, ale nie przyszedł. Tymczasem trawa na małéj przestrzeni, na której mógł ją szczypać, była już wyjedzona. Głód zaczął mu dokuczać coraz bardziéj. W południe przyszedł już do blaszanki i jadł łapczywie. Brałem go za uszy, w których szczególniéj był łechciwy, głaskałem po łysinie: nie cofał się. Odtąd przynosząc mu obrok, rozpuszczałem lasso i stawałem coraz daléj. Przychodził zawsze, a w końcu przyszło do tego, że gdym się tylko pokazał, biegł ze rżeniem ku mnie, o ile sznur na to pozwolił, wspinał się i skakał, ale już z radości, jak przywiązany na łańcuchu pies. Podczas gdy jadł, obsypywałem go pieszczotami, o które potém sam się dopominał.
Wówczas dopiéro przekonałem się, co staranna i troskliwa hodowla może z konia zrobić. Jak wszystkie mustangi, tak i ten mój miał długą wichowatą sierć, zarosłe pęciny i najeżoną grzywę. Po miesiącu starań, gdym na noc okrywał go kocem, karmił doskonale, czyścił codziennie, szyja jego zagięła się w piękny łuk, w oczach zaświecił rozum i fantazya, grzywa stała się cienką i delikatną, sierć błyszczącą, słowem: zrobił się prawie rassowy koń, na którego potém meksykanie i indyanie spoglądali z nietajoną żądzą.
Ale tak meksykanie jak i indyanie wcale nie zajmują się swemi końmi. Gdy meksykanin przyjeżdża z drogi, wówczas zdejmuje kulbakę, a konia wygania na step, jak u nas na Ukrainie czynią kozacy — i nie chce więcéj o nim wiedzieć. Nigdy nie widziałem, aby meksykanin konia czyścił lub karmił obrokiem. Koń żyje tém, co sam znajdzie. Prawda, że na wiosnę i w zimie, paszy wszędzie jest obfitość; ale latem w lipcu i sierpniu, gdy słońce spali na proch trawy, a „prerya“ wygląda jak popękane klepisko, konie mrą z głodu, i utrzymują się przy życiu tylko obgryzaniem liści wierzb i innych drzew rosnących przy wyschłych łożyskach strumieni. Łatwo zrozumieć, że żyjąc w powyższych warunkach, mustangi muszą być złe i dzikie. Przez większą część roku, żyjąc w stadzie, nie widują twarzy ludzkiéj, a gdy czasem pojawia się jeden i drugi człowiek, to tylko poto, żeby wywijać długiém lassem nad przerażoném stadem, chwytać konie, dusić je, potém dosiadać i bość takiemi ostrogami, jakie ongi, w Europie nosili średniowieczni rycerze.
Gdyby nie ta dzika, stepowa, a w rzeczy żadna hodowla, mustangi, mające w sobie krew dawnych koni hiszpańskich, wnuków owych rumaków, które wraz z arabami przybyły do Hiszpanii ze Wschodu, jeszcze w 711 roku, dałyby się wyrobić w rassę piękną i szczególniéj pod siodło przednią. Dowodem tego mustangi z południowego Texasu, umyślnie tam hodowane w niektórych miejscowościach, które na wyścigach biją najsłynniejsze folbluty z Kanady i dochodzą do cen bajecznych. W ogóle jednak, mustangi nie odznaczają się pięknością. Głowę zwykle miewają dużą, czoło wypukłe, sierć kudłatą i obrośnięte nogi. Celują jednak wytrwałością. Meksykanie nigdy inaczéj nie jeżdżą, jak galopem. Jak tylko koń poczuje na sobie jeźdźca, wyrzuca przednie nogi i wpadłszy w galop, nie zmienia chodu, choćby mu przyszło biedz dwadzieścia i trzydzieści mil (angielskich) bez przestanku. Jeździec kołysze się wówczas na siodle, jak w hamaku, kręci w galopie „cigarittas,” śpiewa: „o dolce amiga!” i tylko od czasu do czasu poprawia na głowie swoje ogromne „sombrero,” gdy mu je powiew wiatru zbyt z czoła zesunie.
Gdy koń nie chodzi w stadzie, ale służy ciągle jednemu człowiekowi, z czasem staje się pojętny i sprawny, co szczególniéj pokazuje się przy rzucaniu lassem. Gdy jeździec wypuści przed siebie sznury, wytrawny mustang zwija piorunem młynka na miejscu, i poczyna z całych sił galopować w przeciwną stronę, zciągając w ten sposób pętlicę i dusząc schwytaną zdobycz. Widziałem także u niektórych wakerosów, konie tak wytresowane, że na odgłos świstawki przybiegały natychmiast w największym pędzie ze stepu. Takowe jednak rzadkie są i wysoko cenione.
Mustangi, sprzedawane do miast, przyzwyczajają się do zaprzęgu, ale że zwykle zaprzęgają je zbyt młodo, wyglądają więc biednie i podobnie do naszych chłopskich koni. Najlepiéj jednak chodzą w jukach, który téż sposób, powszechnie w stepach, do przenoszenia mniejszych ciężarów jest używany.
Mój mustang, jako juczny koń, pełnił doskonale swoję służbę. Każda kulbaka meksykańska, oprócz wysokiéj kuli na przedzie, na około któréj nawija się lasso, opatrzona jest w sześć lub nawet ośm par troków, wyrobionych z niezmiernie silnego rzemienia. Otóż, do troków tych, nieraz podczas dłuższych wycieczek, przywiązywałem worek z kukurydzą, z mąką, jednę małą baryłkę z wódką, drugą z winem, prócz tego z tyłu koce i karabin, razem do stu i więcéj funtów ładunków, nie licząc mnie. Z takim ciężarem koń galopował po kilka mil (angielskich), jak gdyby nic, a zsiadałem z niego tylko w takich miejscach, w których obawiałem się razem z nim kark skręcić. Gdyśmy jednak z Dżakiem, urządziwszy z postronków szleje, próbowali zaprządz go do belek, począł wierzgać i rzucać się tak zapamiętale, że odprzągłem go natychmiast w obawie, aby się nie skaleczył. Odtąd przenosiliśmy belki, krokwie i deski własnoręcznie. Robota desek zajmowała nam najwięcéj czasu, albowiem w braku wielkiéj piły, trzeba je było obrabiać toporem, co najprzód długo trwało, a powtóre z całego pnia wyrabialiśmy tylko jednę deskę, tak ciężką i niezgrabną, że zaprawdę podobniejsza była do cokolwiek zcienionéj belki, niż do deski. Gdy nakoniec skielet dachu z krokwi stanął, przybijaliśmy te deski poprzecznie długiemi gwoździami. We dwa tygodnie wyrobiliśmy dziesięć szerokich łat, że zaś Dżak miał ich już przeszło dwa razy tyle przygotowanych, w tydzień więc skończyliśmy z dachem i chata była gotowa. Spoglądaliśmy z dumą i zadowoleniem na nasze dzieło, chociaż, gdyby je mierzyć mniéj pobłażliwém okiem, przedstawiałoby wiele do życzenia. Dom składał się z jednéj izby, mogącéj pomieścić dwa posłania z mchu, kilka czerepów wołowych, i moją pracownię. Drzwi zbudowaliśmy wprawdzie dość prawidłowo, z trzech krótkich desek, i przybiliśmy je na zawiasach zakupionych, wraz z inném starém żelaztwem, przez Dżaka w Anaheim, ale okien szklanych nie było wcale. Dżak nie myślał nawet starać się o nie, albowiem klimat tutejszy usuwa ich potrzebę.
W dzień otwory w tylnéj ścianie przepuszczały aż nadto światła, na noc zaś dla ciepła, zasłanialiśmy je roletami z grubego płótna. Mocny, choć niezgrabny i dostatecznie pochyły dach, bronił od deszczów, zatem i wszystko było jak należy, czyli „all right!” Ukończywszy dom, otoczyliśmy go rowem, broniącym przystępu wężom; zaczém już nie pozostawało nic więcéj, jak obsadzić go figami, pomarańczami, drzewami brzoskwiniowemi i krzakami migdałów.
Byłato jednak robota na późniéj, bo przedewszystkiem musieliśmy się zająć zgromadzaniem zapasów na porę dżdżystą. Ale tymczasem zdrowie moje poczęło cokolwiek szwankować. Ciężka i wysilona praca, na upale dochodzącym do stu stopni Farenheita, nabawiła mnie ciężkich bólów głowy; siedzenie zaś cowieczorne przy ognisku, podczas chłodnych nocy, tak silnego kataru, że podobne, chyba przed potopem istniały. Przytém w nocy, gdy psy szczekały zajadle, a większe jakie zwierzęta wyły w pobliżu, trzeba było wyłazić z ciepłego mchu, brać strzelbę i obchodzić z nią korall, pasiekę, czasem wystrzelić w powietrze, ale przedewszystkiem zaziębiać się niemiłosiernie. Pewnéj nocy, koń mój widocznie przerażony przez kujoty, począł szarpać tak silnie lassem, i tak je poplątał, chcąc zerwać, że musiałem przeszło przez godzinę rozwikływać pozaciągane węzły. Byłato godzina czwarta rano, a więc czas największego chłodu.
Zmarzłem jak sasanek, i cały następny dzień musiałem przeleżeć w mchu.
Gdyby to było w innym, nie tak niesłychanie zdrowym klimacie, byłbym dostał febry, lub zapalenia płuc. Ale o febrach nikt tu nigdy nie słyszał, moje płuca zaś, w przeciwieństwie do serca, zapalają się bardzo trudno. Swoją drogą, poczciwy Dżak, cały dzień następny gotował dla mnie: „Japan tea,” a wieczorem przyniósł mi szklankę odwaru z jakichś ziół, podobno nader skutecznych. Jakoż, na drugi dzień było mi już lepiéj, o tyle nawet lepiéj, że o świcie mogłem pójść na polowanie.
Troskliwość i przyjaźń, jakie okazywał mi Dżak, zjednały mu moje serce. Dżak byłto człowiek nie uczony, ale elementarnie wykształcony, jak każdy amerykanin, a posiadający wiele przymiotów, rzadkich nawet w najwykształceńszych ludziach. Był jednak trochę posępny i małomówny. Wieczorem przy ognisku, rozgadywał się wprawdzie; przy robocie za to w dzień, nie mówiliśmy zwykle do siebie ani słowa. Taka małomówność w człowieku ze świata, oznaczałaby zły i nieprzyjemny humor, ale u Harrysona było to tylko przyzwyczajenie, wynikłe z życia samotnego. Myślę nawet, że ludzi tak jednostajnego humoru, jak w ogóle skwaterowie, a w szczególności Dżak, niéma na kuli ziemskiéj. Zmienność usposobienia bywa zwyczajnie wypływem rozdrażnionych nerwów i niestałego zdrowia, a skwaterowie nie znają co to nerwy, zdrowi zaś są jak dęby. Przytém, ogólna, wrodzona amerykańskiemu ludowi męzkość charakteru i zupełny brak drobiazgowości, wyłącza w skwaterach dręczenie się błachostkami i poruszanie sobie żółci za lada powodem.
Powiedziałem, że brak drobiazgowości jest cechą ogólną amerykanów, i powtarzam jeszcze raz, że drugiego ludu, któryby tak łączył w sobie wszelkie wady i przymioty prawdziwie męzkiéj natury, niéma na świecie. Amerykanin nie posiada ruchliwości francuzkiéj, nie jest zapewne zdolny do uczuć tak delikatnych i poruszeń duszy tak subtelnych, jak np. francuz lub polak. Yankes bierze rzeczy z gruba: szczegóły, drobnostki i małostki nie istnieją dla niego. We wszystkiem jest to twardy mąż. Umie kochać, ale nie kwilić; umie nienawidzieć, ale nie kąsać milczkiem. Plotkami, babską gadatliwością, haftowaniem skandalicznych nowinek na kanwie czci ludzkiéj, brzydzi się. Gdy nienawidzi, burzy, ale nie podkopuje; gdy pracuje — wióry lecą: gdy wydaje pieniądze, rzuca dwudziestodolarówki, jak liście. Nie rozumie co to oszczędzać centy. Gdy się wzbogaca, robi miliony — bankrutuje, także na miliony. Szanuje kobiétę, jako najwyższy dar Boży. Często daje się jéj za nos wodzić, właśnie dlatego, że nie jest drobiazgowy, i że patrzy na nią jak rozkochany lew. Nakoniec, kocha swoje „Unajted Stets” (United States), jest z nich pyszny, dumny, i gdy Rzeczpospolita w niebezpieczeństwie, nie namyśla się, nie ogląda, ale zdejmuje swój „Kentucky rifle” z kołka, — ryczy jak buhaj, a wstaje jak jeden mąż.
Komu taka charakterystyka wyda się przesadzoną, lub zbyt ogólną, temu powiem, że nie szukałem i nie znalazłem jéj w wielkich miastach, gdzie wszystkie piersi przykrawają się na „jednaką miarę krawca;” ale tam, gdzie należy szukać prawdziwéj Ameryki, tam, gdzie leży jéj moc, jéj zdrowie, i jéj przyszłość — to jest w małych osadach wiejskich, w fermach licznych jak piasek w morzu, na pograniczach, na pobrzeżach, w górach, między ludnością miernie bogatą, a rojną, zabiegłą i bujną. O! trudno mi nawet wypowiedzieć, jaki to młody, orli, i jak pełen kipiących sił wewnętrznych jest naród — i jakbym chętnie przysłał tu po zdrowie pewne znajome mi społeczeństwo, w którém dobro społeczne jest zdawkową monetą... bez kursu, w którém wszystko zmalało, energia i praca jest frazesem, mężczyzni chorują na nerwy i bezkrwistość, a za to szermują językami, przędą i noszą swoim damom świeżo wyszłe z pieca plugawéj opinii plotki.
Co do skwaterów, są to wybitne, może zbyt wybitne nawet, ale doskonałe typy uosabiające charakter całego narodu. Osobiście jednak, mimo szorstkich pozorów, zwłaszcza skwaterowie osadnicy, są to ludzie po większéj części prawi, a bardzo łagodni; albowiem żyjąc samotnie, nie doznają rozczarowań i zwątpień, zaostrzających charakter. Taką łagodność posiadał i Dżak. Temperament jego był dość chłodny, a wrodzoną mu energię, która sama z siebie mogła kipieć, pochłaniała praca. Przytém, lubo z natury mało był skłonny do rozmyślań, jednakże, przez życie godne prawdziwie Robinsona, wyrobiło się w nim to, co wyrabia się zwykle w samotnikach, to jest przyzwyczajenie ciągłego patrzenia na siebie i rozważania siebie. W naszych poufnych wieczornych gawędkach przy ognisku, powiedział mi, iż mu się nieraz zdaje, jakoby było dwóch Dżaków: jeden, który buduje dom, rąbie drwa, gotuje jedzenie w parowie; a drugi, który nie robi nic, tylko przypatruje się pierwszemu. Powiedział to bardzo poprostu, przeplatając opowiadanie ustawicznemi wykrzykami: „by God! by God!” musiałem nawet pomagać do narodzenia się téj myśli, ale i tego było dosyć dla wyrobienia w tym charakterze pewnéj, niby filozoficznéj łagodności. Jeżeli przypuszczam, Dżak zewnętrzny rozgniewał się na jakiego kujotę lub szopa, i miał ochotę wybuchnąć, Dżak wewnętrzny spoglądał na niego spokojném okiem, uśmiechał się z politowaniem, a może i mówił: „wstydź się!” — i pod temi słowy, wszelka myśl przekroczenia zwykłych granic postępowania, gasła jak płomień świecy pod podmuchem wiatru.
Bywa jednakże, że człowiek żyjący w samotności rozmyśla nietylko za siebie, ale i za otaczającą go przyrodę. Próbowałem dowiedzieć się: zadawał-li sobie Dżak pytanie, czy jest, i jaka jest myśl w tych ogromnych skałach przerzynających skłon błękitu, w tych strumieniach narzuconych srebrną siatką na górskie rozłogi, w drzewach, w zaroślach, w świecie zwierzęcym, a wreszcie w słońcu i gwiazdach. Chciałem przekonać się: istniało-li w nim poczucie ducha natury, lub jaki pół-wid jedno-jedynéj zasady wszechbytu. Nieraz zdarzało mi się czytać o takich prostakach filozofach. Takim np. był Giliat w „Pracownikach morza,” który zaludniał w myślach powietrze niewidzialnym światem zwierzęcym, a z całą naturą tak się zjednoczył, że pokochała go i otworzyła mu swe tajniki. Ale z żalem wyznać muszę, że w Dżaku nie odkryłem nic podobnego. Jak każdy leśnik, tak i on znał swoje otoczenie; wiedział kiedy niektóre krzewy otrząsają dawne liście, aby się ubrać w nowe; znał własności lecznicze ziół i drzew; rozumiał mowę gór, gdy przysłaniając się wieczornym tumanem zwiastowały deszcz nazajutrz rano — słowem: widział objawy, i czytał je jak drukowane słowa w książce, ale żadne: „dla czego?” nie przychodziło mu jak głupcowi Heynego, do głowy. Skoro raz spróbowałem o tych rzeczach z nim rozmawiać, odpowiedział mi słowami biblii: że Pan Bóg stworzył świat, aby człowiek miał gdzie żyć i z czego korzystać.
Oczywiście, że taki pogląd, obierający jako punkt wyjścia, człowieka, wyłączał wszelkie inne dociekania. Dżak był poprostu pobożny człowiek, tak zresztą jak prawie wszyscy skwaterowie-osadnicy. Stanowiło to nawet poetyczną jego stronę. Wieczorem, gdy ognisko dogasało w parowie, odchodził zawsze trochę w górę pomiędzy kamienie, i odkrywszy głowę, wznosił oczy ku niebu, i poczynał mówić pacierz. Wydawał mi się wówczas poetycznym bardzo, tą majestatyczną poezyą siły, korzącéj się przed siłą jeszcze wyższą. Promienie księżyca padały srebrem na jego energiczną, brodatą twarz o rysach jakoby wykutych z kamienia. Myślałem czasem, że żyję w pierwszych czasach chrześciaństwa i że widzę przed sobą jakiego barbarzyńcę-cymbra, kładącego swą twardą duszę pod nogi Bogu. Obce dla ucha mego słowa modlitwy, utwierdzały mnie jeszcze bardziéj w tém złudzeniu: „Our Father, who are in heaven, hallowed be thy name” (Ojcze nasz etc.), mówił patrząc w gwiazdy Dżak... Potém ucinał głos, jak zakonnik czytając z brewiarza; a potém znów uszu moich dolatywał oderwany uroczysty frazes: „Give us this day our daily bread!” Modlitwa nie trwała zwykle długo, ale jeśli w głębiach niebieskich słucha jakie ucho głosów z ziemi, to musiało słyszeć ten głos z pustyni.
Po niejakim czasie wspólnego pożycia, zaproponował mi Dżak abym z nim został na zawsze.
— Ludzie po miastach mają daleko więcéj kłopotów — mówił do mnie — a tu jest spokojnie. Dochowamy się pszczół, ile sami będziemy chcieli; wytniemy dwa razy tyle puszczy, zasiejemy jęczmień i kukurydzę; zasiejemy tytuń; chatę obsadzimy pomarańczami, figami i krzewami białych migdałów. Przyjdzie czas, że ludzie tu osiądą, ziemia zacznie mieć cenę, a wówczas gdy mnie już nie będzie, zostaniesz właścicielem mego klemu i swojego, co razem wziąwszy, utworzy taką farmę, jakiéj, by God! by God! niéma od Oceanu aż do Suchego jeziora. W lesie żyje się spokojnie — zostań.
Była jedna mała chwila, w któréj ta pokusa uśmiechnęła mi się i oczarowała mnie, jak leśna Dziwożona. Nie nęciło mnie przyszłe dziedziczenie ziemi Dżaka. Dżak nie darowywał mi nic. Kraj tam wokoło pusty, ziemia niczyja, mogłem więc tak jak każdy brać jéj więcéj, niżbym zdołał obrobić. Alem znajdował urok w téj sielance i w życiu z naturą, i w tym porcie tak cichym, że żadne burze nad nim nie wieją. Jednakże, po niejakim czasie, ponęta zbladła. Nieznane mi jeszcze morza, lądy i ludy; szlachetny zawód podróżnika, życie, jego walki, klęski, zwycięztwa i powaby, wreszcie przyszła chwila powrotu, w któréj ztrząsnę z obuwia obcy pył u progu ojczyzny: wszystko to przemówiło daleko silniéj: — więc powiedziałem Dżakowi, że jak ptakiem przyleciałem w te góry, tak ptakiem z nich odlecę.
Było to jakoś w drugiéj połowie października. Około godziny dwunastéj w południe, taka cisza osiadła na okolicy, że góry, skały i puszcze zdawały się zaklętym snem ujęte. Żaden liść nie poruszał się na drzewie. Pisząc w chacie, słyszałem jak dojrzałe żołędzie czarnych dębów urywały się z szypułek i szeleszcząc po liściach, uderzały o ziemię. Upał był nieznośny; powietrze w domku stało się tak duszne, że po małéj chwili, nie mogąc pisać, złożyłem pióro. Serce i tętna w skroniach biły mi przyśpieszonym ruchem. Nie rozumiałem co się to dzieje: czy ja jestem chory, czy téż w naturze ma zdarzyć się coś niezwykłego. Chciałem spytać o to Dżaka, ale przed godziną poszedł się był kąpać do potoku i nie wrócił jeszcze do chaty: więc położyłem się na mchu i począłem obcierać pot, który obficie występował mi na czoło.
Tymczasem stawało się coraz duszniéj. Nie mogłem już wątpić, że to na mnie nachodzi jakaś choroba, gdy nagle usłyszałem zdala ciężki chód Harrysona. Po chwili wszedł do chaty: policzki jego były zarumienione, ale oczy jakoby przygasłe, a czoło niemniéj zroszone potem od mojego.
— Co to się z nami dzieje, Dżak? — spytałem go.
— Santa-Ana-wind! — odrzekł.
Wiedziałem już co to znaczy. Czytelnik, spojrzawszy na dokładną kartę Kalifornii, z łatwością dostrzeże dwa równoległe prawie łańcuchy gór: Santa-Ana i San-Bernardino. Mniejsze i niższe pasmo Santa-Ana ciągnie się bliżej oceanu, poważne zaś Bernardyny wznoszą się w głębi kraju, stanowiąc jakoby kość pacierzową jego południowéj części.
Owóż za témi górami, państwo Kalifornia ciągnie się jeszcze daleko na wschód, aż do rzeki Colorado, stanowiącéj granicę od Arizony. Cała ta część, jestto jedna, równa, piaszczysta pustynia, gdzieniegdzie tylko powzdymana w sypkie wzgórza, gdzieniegdzie poprzerywana bezimiennemi jeziorami, w których przez większą część roku wody brakuje. Największe z tych jezior nosi nawet nazwę: Dry-Lake, co znaczy Suche-Jezioro. Po deszczach zimowych pustynia na krótki czas zmienia się w preryę umajoną cudną zielonością, ale to jeden tylko krótki uśmiech natury na tém wielkiém cmentarzysku piaszczystych kurchanów. Rzeka Colorado, stanowiąca granicę od Arizony, nie jest wcale granicą pustyni. Wprawdzie brzegi rzeki żyzne, urodzajne i zarośnięte ciągną się, jakby zielona wstęga, aż do zatoki Trzech-Króli, ale za rzeką pustynia znowu się rozpoczyna i obejmując większą część Arizony, rozlega się na wschód, aż do niezliczonych pasm gór, zawalających środek tego Stanu, na południe zaś, aż do meksykańskiéj Sonory.
Przy rzece Gila, wpadającéj do Colorado, pustynia staje się najgłuchszą. Część ta nosi nawet nazwę Gila-Desert. Ruchome jéj piaski nigdy nie pokrywają się zielonością; niéma tam żadnych osad, ani ludzi białych, ani indyan. W części pustyni kalifornijskiéj (między St.-Bernardino a Colorado) na wiosnę, gdy jeziora pełne są wody, a trawa pokrywa wklęsłości gruntu, głusza ustępuje gwarowi życia. Czasem stado bawołów, zabłąkanych aż do gór Arizońskich, rozbija piersiami trawę, a za niém pędzą skurczeni na koniach jeźdźcy indyjscy; czasem metysowie gnają stada mustangów; czasem kupcy-wolarze ciągną do wschodnich osad pasterskich; czasem zabłąka się traper z Prescot lub Tuscon: tak dzieje się w za-bernardyńskiéj części pustyni, ale Gila zawsze jest cicha, głucha, martwa i złowroga.
A taką jak Gila, staje się po upływie wiosny cała pustynia. Nazwałem ją nie próżno złowrogą, wszystko bowiem co ztamtąd przychodzi, jest jakby tchnieniem śmierci. W tychto gorących piaskach szarańcza składa swoje jaja na zimę, a wiosną ciągnie w postaci chmur na cudne doliny Kalifornii, zostawiając po sobie bezlistne drzewa i bezwstydnie gołą ziemię; ztamtąd nareszcie, od Gila i suchych jezior wieje wiatr, zwany w Anahejmskiéj dolinie: Santa-Ana-wind.
Powinniby go raczéj nazywać: Desert-wind, lub Gila-wind. Są to prądy rozpalonego powietrza, z którego pustynia wyssała wszelką świeżość i wilgoć, a przesyciła natomiast elektrycznością. Czasem wiatr ten wieje także z południa, od strony „Lower-California,” czyli od strony meksykańskiéj, półwyspowéj Kalifornii, będącéj również pustynią. Częściéj jednak ciągnie ze wschodu od Gila. Jest on tém samém dla Kalifornii, czém Sirocco dla Sycylii, Solano dla Hiszpanii, a Samum dla Arabii. Mniéj zapewne od tamtych niebezpieczny i rzadszy, bo wieje tylko jesienią i w zimie, rozstraja jednakże nerwy ludzkie, wysusza muskuły, skręca liście na drzewach i przejmuje strachem zwierzęta. Gdy Dżak oznajmił mi jego blizkie przybycie, wyszedłem natychmiast z chaty. W całéj naturze znać było, mimo ciszy, jakąś niespokojność, a i sama cisza wydała mi się martwotą, nie spoczynkiem. Powietrze straciło swoję przezroczystość. Niby jakiś pył, niby dym unosił się w atmosferze. Światło słoneczne przechodząc przez ów tuman straciło swoją pyszną, jarzącą pozłocistość, a świeciło chorobliwie, rdzawo, smutno. Sam krąg słoneczny, pozbawiony promiennych włosów, przesłonięty, a czerwonawy, pozwalał oku bezkarnie patrzeć na się, jakoby przez zakopcone szkło. Myślałem, że to może dym rozszedł się po powietrzu.
— Dżak! — spytałem — wszakto indyanie musieli gdzieś zapalić lasy?
— Nie! — odpowiedział Dżak — ja myślę, że to pył z pustyni.
Ale Dżak mylił się, bo przecież pył nie mógł przyjść przed wiatrem. Na pytanie jednak, czy tak zawsze bywa, odpowiedział mi, że zawsze. Tymczasem dęby zadrżały nagle, zaszeleściły liściami i posypały deszczem żołędzi. Następnie Dżak poradził mi, abym rozpuścił węzły lasso, na którém uwiązany był mustang, albowiem zwierzę szarpiąc się w czasie wichru, mogłoby się zadusić. Gdym się do niego zbliżył, ujrzałem, iż sierć była na nim poszerszeniała, głowę miał spuszczoną, nozdrza przy ziemi. Rozluźniłem pętlicę aż zanadto. Wracając ujrzałem tłumy rozmaitego ptastwa, dążącego ze skłonów gór i z parowów ku puszczy: więc stada różowych synogarlic, kuropatw, zwyczajnych, kuropatw górskich, błękitnych płaszczów, przedrzeźniaczów, czarnych dzięciołów z kanarkową piersią i szkarłatną głową. Szare bażanty smyrgały na piechotę, tak nie daleko naszéj chaty, że można je było z okien strzelać. Nad lasem krążyły orły i kruki, ale zapadały co chwila w gęstwinę, siadając zapewne na dobrze okrytych liściem gałęziach. Wreszcie, ucichło wszystko: tuman zgęstniał, światło słoneczne stało się jeszcze bardziéj gorączkowe, a potém uderzył pierwszy powiew.
Zdawało mi się, że jakieś potworne płuca chuchnęły nagle na mnie gorącym oddechem. Obaj z Dżakiem schroniliśmy się natychmiast do chaty, i pozasłaniawszy kocami okna, położyliśmy się na mchu. Ale w chacie zrobiło się gorąco nie do wytrzymania. Dostałem lekkiego zawrotu głowy; krew jakby ołowiem biła mi w żyłach. Probowałem czytać i nie mogłem. Było mi duszno. Elektryczność przesycająca powietrze podziałała tak na moje nerwy, że miałem ochotę pokłócić się z Dżakiem. Próbowałem pić, ale woda stojąca w blaszance w kącie chaty, wydała mi się obrzydliwą; chciałem nakoniec palić, tytuń po kwadransie wiatru, wysechł do tego stopnia, że rozsypywał się w proch w moich palcach.
Dżak, przywykły już do tego wiatru, znosił go daleko lepiéj, a mnie tymczasem coraz było trudniéj. Pojedyńcze uderzenia powiewów zmieniły się w trwały huragan. Puszcza gięła się, dęby łopotały gałęziami; w powietrzu zaś unosiło się takie mnóstwo liści i piasku, że niepodobna było nic dojrzeć. Przeklęty ów wiatr zmienił się w końcu poprostu na żar buchający jakby z rozpalonego pieca i przepełniony czadem. Dżak przyniósł mi świeżéj wody ze strumienia, którą piłem łapczywie, ale gdy nadeszła pora posiłku, jeść nic nie mogłem. Zresztą ani w południe, ani na wieczór, nie paliliśmy w parowie ognia, albowiem wiatr rozwiałby był ognisko na cztery strony świata, a co gorzéj mógł ponieść skry na puszczę i spowodować pożar lasu.
W nocy nie mogłem zmrużyć oka. Na drugi dzień wiatr, zamiast uciszyć się, wiał jeszcze gwałtowniéj. Drzewa trzeszczały, a połamane gałęzie waliły się w potok. Przez cały ten czas nie było ani chmurki na niebie. Wychodziłem z chałupy tylko po to, aby koniowi dać jeść. Cierpiałem nieznośne męki. Ale na trzeci dzień, świtaniem, a może jeszcze w nocy ucichło wszystko.
Wyszedłszy z chaty odetchnąłem głęboko. Powietrze było chłodne, ożywcze, błękit niebieski czysty. Łagodny wietrzyk pociągał od oceanu. Na wschodzie płoniła się, jak dziewczyna, różana zorza poranna. Uśmiechało się wszystko na okół. Spojrzałem po okolicy, i... zakląłem, jak pierwszy lepszy majtek z Landing.
Nie było mojego konia.
Przy drzewie zwieszało się smutnie lasso. Koń widocznie wysunął w czasie wiatru głowę, ze zbyt obszernéj pętlicy, i uciekł.
Złożyliśmy z Harrysonem wielką radę wojenną.
Koń wysunąwszy się z pętlicy, mógł zejść tylko do parowu, bo innéj drogi nie było. Natomiast parowem mógł udać się, albo na wschód ku Bernardynom, w którymto razie nie trudnoby go było odnaleźć; albowiem potok w górze jest nie do przebycia, albo na zachód ku Anaheim.
W tym ostatnim wypadku, sprawa byłaby trudniejszą, z powodu iż potok w miarę spadku rozszerza się, a canion staje się coraz obfitszy w obszerne, pokryte lasem doliny. Myślałem także przetrząsnąć puszczę, wśród któréj stała nasza chata, ale Dżak upewnił mnie, że tak wielkie zwierzę, jak koń, nigdy nie zdołałoby przeniknąć w gęstwinę równie zbitą i poplątaną lianami. Jakoż tak było w istocie.
Wogóle przychodziło wątpić, czy opłacało się szukać konia. W nocy mogły go zjeść drapieżne zwierzęta, bądź kuguary, bądź ostrowidze. Mogli go także skraść meksykanie. Szukanina wymagała wiele trudów, a pod pewnym względem, była nawet niebezpieczna. Ale przywiązałem się już do mego wierzchowca i postanowiłem, nie zważając na nic, pójść w jego ślady.
Zresztą, po skończeniu chaty, nie mieliśmy z Dżakiem wiele do roboty, zaraz więc po brekfeście zajęliśmy się przygotowaniem do wyprawy. Nie wiadomo było jak ona długo potrwa, każdy z nas więc wziął mały zapasik sucharów i suszonego mięsa, a prócz tego, każdy uzbroił się, jak gdyby na wojnę, w karabin, rewolwer i „bowie-knife” nie licząc lassa, które miało służyć do odprowadzenia konia.
Tak uzbrojeni poszliśmy przedewszystkiem pod drzewo, aby odnaleść choć jakie takie ślady. Na trawie było ich bardzo wiele: wyrobiła się z nich nawet jakby ścieżka, ale byłato tylko ścieżka, którą prowadzałem konia do wody. Oko moje nie mogło nic z niéj wyczytać, Dżak jednakże położył się na trawie i popatrzywszy na nią uważnie, wykrzyknął w krótce obyczajem indyjskim:
— Hugh!
Znalazł, a przynajmniéj utrzymywał, że znalazł świeży ślad, chociaż ja nie mogłem upatrzyć w nim różnicy od starych. Koń szedł, jakeśmy to przewidywali, do potoku. Dalsze ślady, zbaczające ze ścieżki, wskazywały to wyraźnie. Koń mógł pójść w górę potoku, albo na dół ku Anaheim. Trzeba nam było się z Dżakiem rozstać.
Wybrałem kierunek ku Anaheim, bo jakkolwiek drogę tę odbyłem z Neblungiem w nocy, przecię pamiętałem ją cokolwiek. Świsnąłem na psa, i zapaliwszy fajkę, poszedłem. Ranek po wietrze był cudowny. Powiew od strony oceanu niósł ze sobą wilgoć i chłód. Ptaki śpiewały po obu stronach parowu, jak najęte. W miejscach szerszych, gdzie korytarz skalny roztwierał się, ustępując miejsca dolinom, przystępne brzegi strumienia wrzały życiem zwierzęcém. Ptaki piły wodę. Czarne wiewiórki ziemne siedziały na tylnych łapkach, chrupiąc orzeszki laurowe i poruszając wąsikami. Pies mój szczekał z radości, a echo niosło daleko szczekanie, nadając mu dziwnie potężny rozgłos. Byłato chwila poranna, chwila téj radości i rozbudzenia się natury, w któréj drzewa i kwiaty i ptaki, i wszystko co żyje zdaje się wołać: „ewoe!” radujmy się i kochajmy! W takiéj chwili, starcowi nawet przychodzi ogień życia przez zziębłe kości, a u młodego to aż kipi dusza, i prawie skrzydła wyrastają mu u ramion.
Mniéj więcéj w takiém byłem usposobieniu. Coraz nowe doliny, nowe kształty skał, nowe drzewa, migały mi przed oczyma. Cała droga, ponieważ poprzednio przebyłem ją w nocy, wydała mi się nową i nieznaną. Jedna szczególniéj miejscowość została mi w pamięci. Dolina ta, obejmująca z jakie dwie mile kwadratowe (angielskie), nie była zarośnięta tak zbitą i poplątaną puszczą, jak inne. Byłto poprostu ogród wersalski na pustyni, strojny w tak cudowne bukiety drzew i krzewów, jakby je układała ręka ogrodnika artysty. Ciemne, śliczne dąbrowy i małe rozrzucone wdzięczne gaiki platanów, pokrywały większą część przestrzeni; laury układały się w regularne klomby: pojedyńcze drzewa tworzyły jakby aleje, których końca nie mogłem dojrzeć. Niepodobna było prawie uwierzyć, aby to natura układała wszystko tak misternie i foremnie. Środek doliny, lekko zaklęsły, pokryty był trawą, o zieloności jasnéj i świeżéj, zdradzającéj wilgoć gruntu. Wysokie rosnące tam krzewy znikały zupełnie dla oka, pod skrętami dzikiego winogradu dochodzącego do olbrzymich rozmiarów. Złudzenie, że są to poprostu sztuczne altany, było tak silne, że pierzchło dopiero wówczas, gdym zbliżywszy się do jednéj z nich, dojrzał wyskakującego z pod liści szarego, czarno centkowanego żbika.
W żadnych górach europejskich niéma nic podobnego. Natura wysiliła się tu, aby stworzyć przepyszny park z całym wymagalnym doborem barw i cieniów, z misternym układem szczegółów z odpowiednią perspektywą, i z mądrym namysłem, tak łudzącym, iż mimowoli patrzyłem i szukałem, czy z pośród ciemnéj zieloności drzewnéj nie błysną mi z oddali białe marmury jakiego pałacu, ze zwierciadłami w szybach, ze strojnemi damami na gankach z jeziorem u stóp i z łabędziami na błękitnéj toni[1].
Ale okolica była bezludna, milcząca, a ciszę przerywało tylko brzęczenie wielkich złotych much, za któremi uganiały się ptaki. Oczarowany, szedłem bardzo wolno i zatrzymywałem się co chwila. A tymczasem słońce podniosło się wysoko i poczęło dogrzewać. Wyszukawszy wzgórek pokryty mchem, położyłem się pod cieniem dębu, zjadłem kawałek suchara z suszoném mięsem, a następnie, poleciwszy straż psu, usnąłem.
Spałem tak dobrze, że rozbudziłem się dopiero koło godziny czwartéj. Słońce przebiegło już większą część zwykłego łuku i kłoniło się ku zachodowi. Poznałem, że przed nocą nie będę już mógł zajść ani do osad pasterskich, leżących u stóp gór na drodze ku Anaheim, ani téż wrócić do chaty Dżaka. Wolałem jednak nocować bliżéj osad, i dlatego poszedłem naprzód. Park skończył się wkrótce, a amfiteatr czerwonych skał zacieśnił się znowu w wązką i ciemną gardziel. Przy samém wejściu do niéj spotkałem jeźdzca, starego jakiegoś meksykanina, o czarnych, podobnych do końskiéj grzywy włosach i złodziejskiéj twarzy. Zaczęliśmy ze sobą rozmowę, wedle obyczaju meksykańskiego, niezmiernie grzeczną, tytułując się, jak można najczęściéj: „usted” i „caballero.” Wypytywałem się o konia, na co „caballero,” mający, mówiąc nawiasem, minę ostatniego rzezimieszka, odpowiedział, że konia nie widział, ale że widział ślady szarego niedźwiedzia, czemu zresztą ani na chwilę nie uwierzyłem. Poczém z prawdziwie meksykańską uprzejmością, przepraszając za śmiałość „de hacer cuestion,” począł wypytywać: co robię w górach, czy mam tu jakich znajomych i gdzie mieszkam. Może chciał się wywiedzieć, czy będzie mógł bezkarnie rzucić na mnie lasso, w chwili gdy się do niego odwrócę, aby zrabować moją broń. Ale ja także dosyć już znałem meksykanów, i mimo wszelkich „usted,” trzymając palec na cynglu, gotów byłem roztłuc na kawałki czaszkę drapichrustowi, skorobym tylko spostrzegł, że poczyna odwiązywać sznury. Nie bałem się go wcale i rozmawiałem z nim poprostu drwiąco, co go nawet mieszało, byłem jednak zdecydowany nie pierwéj pójść w drogę, aż uprzejmy rycerz oddali się na kilka rzutów lasso. Ale jak tylko powiedziałem, że mieszkam u Harrysona, ostrożność stała się zbyteczną. Caballero wpadł w zachwycenie, powiedział że zna Dżaka, że jest to znakomity (considerable), a nawet wielki (grande) człowiek, a jego przyjaciele muszą być tacy sami, poczém pojechał przed siebie. Widocznie Dżak miał w górach opinię wzbudzającą poszanowanie. Ale wogóle, skłonni do rabunku meksykańscy „caballerowie,” niezmiernie boją się skwaterów, z powodu ich solidarności. Za jednego zamordowanego skwatera, inni chociażby zamieszkali bardzo daleko, ujmują się natychmiast, i póty tłuką wszystkich napotkanych indyan i meksykanów, póki ci ostatni sami nie wydadzą winnego.
O téj dziwnéj pod wieloma względami ludności, rozpiszę się późniéj obszernie; teraz zaś nadmienię, że winnemu nie tak łatwo tu ujść przed lynchem; jeżeli bowiem łotrzykowie zabijają i rabują człowieka, to nie dlatego, aby uciekać następnie na pustynię, ale aby pić i hulać w najbliższych wentach[2], gdzie ich téż zwykle straszliwy: „uncle lynch” odnajduje.
Zabójstw z tych powodów bywa niewiele, jakkolwiek rozproszenie, w jakiém żyją skwaterowie, zapewnia pozorną przestępcom bezkarność. Że jednak ostrożność najlepszym jest przewodnikiem i stróżem podróżnych, nie prędzéj tedy ruszyłem w dalszą drogę, aż uprzejmy caballero oddalił się na dobry wystrzał karabinowy. Potém dolatywała mnie tylko jego piosenka i wtór do niéj, polegający na uderzaniu trzonkiem noża w kulę kulbaki. Uszedłem jeszcze ze cztery mile (angielskie), ale wreszcie słońce zaszło; że zaś w tym klimacie zmierzch bywa bardzo krótki, więc i noc następowała szybko. Żałosne zwiastuny ciemności: kujoty, ozwały się już raz i drugi w pokrytych lasem dolinach, pies zaczął się niepokoić, trzeba zatém było myśleć o noclegu. Korzystając z resztek światła, naciąłem cztery naręcza, suchych jak pieprz krzewów, znanych pod nazwą: czaporalu i czamizalu, nazbierałem suchych, połamanych przez Santa-Ana-wind gałęzi, których pełno było w łożysku potoku, i wybrawszy stosowne miejsce, między kamieniami, roznieciłem ognisko.
Przez całą noc spałem mało, bo musiałem co chwila dorzucać gałęzi, aby podtrzymać ogień. Rozmaite głosy zwierzęce dochodziły mnie, jak zwykle nocą; ale niewiele sobie z nich robiłem, mając przed sobą jasny płomień, czujnego psa i dobry karabin. Przytém kuguar i niedźwiedź, jedyne groźne zwierzęta, nie są tu liczne, i nie napadają nigdy pierwsze na ludzi, nie było więc żadnego niebezpieczeństwa. Swoją drogą, pies odlatywał co chwila od ogniska i niknąc w ciemnościach, ujadał głośno. Świtaniem puszcza ucichła. Wówczas usnąłem jak kamień, i dopiero o godzinie dziewiątéj, puściłem się w dalszą drogę. Może o jakie kilkadziesiąt kroków od noclegu, spostrzegłem małego grzechotnika, pełznącego od jednego kamienia ku drugiemu. Grzechotka jego składała się z pięciu dzwonków. Idąc daléj, doszedłem do miejsca, w którém po obu brzegach strumienia ciągnął się pas niezmiernie delikatnego piasku, pomieszanego z żółtą miką. Raz już nad rzeką Cosumnes (Macosme), w okolicy Sacramento, oszukała mnie ta mika, albowiem spostrzegłszy całe jéj zaspy, sądziłem żem znalazł takie bogactwa, iż Rotszyldom nie pozostanie nic więcéj, jak pójść do mnie na buchalterów. Patrzyłem, pamiętam, wówczas i nie wierzyłem oczom własnym: cały brzeg rzeki lśnił się i mienił; promienie słoneczne łamały się na większych blaszkach: wszędzie było złoto i złoto. Można je było furami wywozić. Szczypałem się sam, aby się przekonać czy nie śpię i nabrawszy pełne kieszenie moich dostatków, pobiegłem do kapitana W., naszego rodaka, u którego właśnie bawiłem, aby podzielić się z nim, jako z doświadczonym górnikiem, wiadomością, wejść w spółkę i zrobić kilkadziesiąt skromnych miliardów w ciągu kilku miesięcy. Więcéj sobie wcale nie życzyłem. Czytelnik domyśli się łatwo, jaką musiałem mieć minę, gdy stary górnik rozśmiał się i potrząsając na ręku moim skarbem, rzekł krótko a węzłowato: „mika.“ Swoją drogą powiem, że choćby podróżnik, przebiegający góry i stepy Kalifornii, był nie wiem jakim filozofem, przecie myśl, że w pierwszéj lepszéj szparze ziemnéj, w pierwszym lepszym stosie kamieni, można tu znaleźć skarby, nie opuszcza go ani na chwilę. Mimowoli poglądasz, czy czasem z łożyska jasnego strumienia, lub ze szpary skalnéj, nie wyjrzy na ciebie potężna, przedpotopowa żyła żółtego kruszcu. Co więcéj: niéma w tém nic niepodobnego. Na pytanie, gdzie w Kalifornii znajduje się złoto, każdy bez wahania odpowiada: wszędzie! Prawda, miejscami jest go tak mało, że przemywanie dwakroć i trzykroć przeniosłoby wartość metalu, ale, swoją drogą, weź kilkanaście fur ziemi i puść je w płuczkarnię, a żywe srebro chwytające złoto, niezawodnie uchwyci pewną ilość jego atomów.
Ciekawy przykład owéj zmory złotéj, duszącéj tu wszystkich, miałem niedawno przed oczyma. Pewnego razu, ja, jeden mój ziomek, zegarmistrz od niedawna osiadły w Orenge, i jeden skwater, zwiedzaliśmy osadę położoną nad brzegiem niewielkiego strumienia. Po nocy spędzonéj na wozie, ziomek mój poszedł się myć do strumienia. Po chwili wrócił nagle: twarz jego była wzburzona, a na głowie nie miał kapelusza.
— Co panu jest? — pytam, sądząc, że może ujrzał jakie niebezpieczne zwierzę.
— Cicho! — odpowiada, kładąc palec na usta i przerywanym ze zmęczenia głosem:
— Cóż tedy?
— Złoto!
— Gdzie?
— Pójdź pan zobaczyć!
Poszedłem, choć nie uwierzyłem w nie ani na chwilę, gdyby się bowiem tam znajdowało, mieszkańcy osady znaleźliby je oddawna. Przybywszy na brzeg, towarzysz mój ukazał mi nie wielki okrągły kamień, na którego powierzchni połyskiwała żółta, metaliczna krésa. Wtedy uwierzyłem i ja, i daléj w radę, czy przypuścić do tajemnicy trzeciego. Stanęło, żeby przypuścić, bo człowiek był porządny, a wytrawny. Jakoż przyszedł zaraz i objaśnił nas, że owa żółta metaliczna krésa, była poprostu śladem podkutych mosiężnemi ćwiekami trzewików, jakich zwykle używają farmerowie.
Podobne rozczarowania, a szczególniéj z miką, zdarzają się codziennie, témbardzéj, że jéj tu wszędzie pełno. Widziałem jéj mnóstwo na pobrzeżach oceanu w A-Landing, Wilmington i wielu innych miejscach. Strumienie górskie powszechnie nie bardzo w nią obfitują; tam jednak, gdzie brzeg jest piaszczysty, osadza się powszechnie trochę i miki.
Ta, którą znalazłem przy strumieniu, osadzała się szczególniéj w dołkach, wytłoczonych przez nogi zwierząt. Szukałem między temi śladami śladów kopyt mego konia, ale znalazłem tylko mniéj więcéj zatarte wyciski racic jelenich i płytkie, ale szerokie tropy okrągłych stóp, należących zapewne do ostrowidzów. Zaczynałem wątpić czy koń mój przechodził tędy, i przez chwilę przyszła mi myśl wrócić się, ale dla pewności chciałem jeszcze zapytać o niego w osadzie pasterskiéj, leżącéj u stóp gór, poszedłem więc dalej. Tymczasem zaszła niespodziana okoliczność. Oto strumień, którego biegu się trzymałem, trafiał nagle na prostopadłą skałę, i rozdzielał się na dwa ramiona, tworzące z główném korytem, dokładną literę Y. Nie wiedziałem, które ramie zaprowadzi mnie teraz do podgórzy, i na drogę do Anaheim. Zdawało mi się, że lewe, wybrałem więc lewe. Ale gdym uszedł ze trzy mile, to lewe znowu rozdzieliło się na dwa. Widocznie była-to cała sieć strumieni, które obejmowały dość znaczną przestrzeń gór, a następnie, wydostawszy się z nich, biegły przez dolinę anaheimską i dalszy step, ku oceanowi. Poznałem, żem zbłądził. Wszedłem w caniony tak dzikie, milczące i głuche, iż przychodziło mi na myśl, że może noga ludzka pierwszy raz w nich postała.
Brzegi strumienia, tam gdzie nie były zaciśnięte skałami, porastały gęstym lasem. Pnące się rośliny zwieszały się aż do wody, a przerzucając się z brzegu na brzeg, tamowały mi tak drogę, że musiałem ją sobie nożem torować. Wszystko tu nosiło cechę natury arcy-pierwotnéj. Zdawało mi się nawet, iż ptaki mniéj się tu boją człowieka, niż w innych canionach. Był tam jakiś spokój, którego nie umiem ani opisać, ani wyrazić; jakaś powaga i majestat przyrodzenia nie czującego się jeszcze podbitém. Jakoż wszystkie pomniejsze caniony nie są zamieszkałe, i w wielu z nich, prawdopodobnie nikt jeszcze nie był.
Tymczasem szedłem ciągle naprzód, nie wiele troszcząc się o to, żem się zbłąkał. Wiedziałem, że każdy strumień wyprowadzi mnie koniec końcem na podgórza, a następnie na dolinę, na któréj leżą Anaheim, Santa-Ana, Orenge i t. d. Jakoż, zaraz po południu, począłem się wydostawać z labiryntu gór. Szczyty, po obu stronach strumienia, stawały się niższe i niższe; korytarz skalny zmieniał się w obszerną dolinę, krajobraz otwierał się coraz szerzéj. Wreszcie zatrzymałem się i spojrzałem przed siebie.
Góry skończyły się. Stałem jakoby na olbrzymim, wysokim, na jakie dwieście stóp, tarasie. Strumień spływał zeń po tak stroméj pochyłości, na dół, że tworzył prawie wodospad. U stóp tarasu widniał dom farmerski, bielejący wśród massy drzew gumowych[3]: tam zaczynała się dolina anaheimska, a raczéj step szeroki, powietrzny, przestronny, biegnący aż do brzegów oceanu.
Oparłszy się o karabin, patrzyłem nieruchomo z półgodziny na ową cudną dolinę. Na krańcu widnokręgu szarzała niby mgła, niby chmura jakaś sina, ale rozświecona purpurą zachodu. Był to „Pacyfik,“ ojciec oceanów i mórz wszystkich. We wzgórzach sterczących nad tumanem poznałem wyspy: Santa Catalina i Catalina-Harbor, które zwiedzałem, bawiąc jeszcze w Landing. Był zachód słońca, a nad oceanem rozlewał się drugi ocean purpury i złota na niebie. Na dolinie ubranéj w królewskie kolory, ujrzałem naprzód suche, piaszczyste a szerokie łożysko równoległéj do gór rzeki Santa-Ana[4]. Daléj, ciemne grupy drzew oznaczały Anaheim i Orenge, a mniejsze grupy farmy rozrzucone po całym stepie. Wszystko to leżało u moich nóg. Patrzyłem na wioski i miasta, jak ptak z chmur. Powietrze tak było przezroczyste, że ten ogromny szmat kraju leżał widny dla mego oka, jak na dłoni. Cisza była prawie niepokalana. Śliczny pogodny zachód zdawał się nasycać wszystko nieporównaną słodyczą i różanym spokojem. Błogosławieństwo i ukojenie wielkie unosiło się nad krajem.... Wówczas wezbrało mi serce, a na usta wybiegła mimowoli znana smutna piosnka:
„U nas, inaczéj! inaczéj! inaczéj!”
Słońce już zaszło, gdy zapukałem do drzwi domu położonego u stóp tarasu. Pokazało się, że mieszkał w nim Mitchel, właściciel stad krowich, a dobry mój znajomy jeszcze z Anaheim. Mitchel przyjął mnie gościnnie i dał wyborne łóżko, które, po nocy spędzonéj na kamieniu w górach, wydało mi się niezrównane.
Nazajutrz, skoro świt, puściłem się z powrotem w góry.
Dżak posłyszawszy że się zbliżam, wyszedł naprzeciw mnie bardzo uradowany. Koń był już z powrotem. Dżak znalazł go o dziesięć mil w bok od naszego strumienia, w bocznym canionie, gdzie była osada skwaterska niejakiego Plesenta, luizyańczyka, jak i Dżak. Dżak opowiadał mi o nim, że jestto prawdziwy król gór; trzęsie bowiem wszystkimi meksykanami, zamieszkującymi okolicę. Do wpływu takiego doszedł przez swoje bogactwa w pszczołach, trzodach, ale głównie przez żonę, rodem meksykankę, kobietę tak rozumną, że słowa jéj są wyrocznią, tak dla męża, jak i dla wszystkich czarnowłosych jéj kuzynów. Dżak zaproponował mi, abym razem z nim wybrał się do nich, na co zgodziłem się chętnie i, uważając rozmowę za skończoną, chciałem wyjść do konia. Ale Dżak widocznie miał mi jeszcze coś do powiedzenia, bo mnie zatrzymał, a potém począł gęsto pykać z fajki i mrugać figlarnie oczyma.
— Cóż tam jeszcze nowego, Dżak? — spytałem.
— Hm! hm! — mruknął.
— Chcecie mi jeszcze coś powiedzieć?
— Tak! czy bardzo czujecie się, zmęczeni?
— Trochę: a dlaczego?
— Bo do Plesenta trzebaby jeszcze dziś iść na noc.
— By God!
— Widzicie sir, jest rzecz taka. U Plesenta bawi teraz przeszło piętnastu jego krewniaków, meksykanów, a wszyscy z lassami, konno i zbrojno. Powiem wam, że wszystko to są wielkie szubrawcy (hoodlamy) i mniejszaby o nich, ale czy wiecie dlaczego się pozjeżdżali? Oto, Plesent znalazł na piasku, nad swoim strumieniem, ślad szarego niedźwiedzia, a potropiwszy go dwa dni, przekonał się, że: „uncle grizzly” obrał sobie legowisko nie daléj, jak dwie mile w górę potoku.
— All right! Dżak — przerwałem pospiesznie.
— Plesent więc wysłał zaraz do meksykanów starego Ramona, aby się pozjeżdżali na wyprawę, co téż i uczynili. Przywieźli ze sobą wina, które piją bezustanku, prócz tego grają w karty i wychwalają wzajemnie swoją odwagę, choć, by God! jak przyjdzie co do czego, będą tchórzyć niezawodnie. Stary Ramon był i u mnie, ale ja właśnie tropiłem wtedy waszego konia. Oprócz nas, Plesent czeka jeszcze dwóch braci Shrewsburych. Jutro świtaniem mamy zacząć. Czy zgadzacie się iść ze mną?
Naturalnie, nietylko zgodziłem się, alem mało nie uściskał Dżaka z radości; następnie wyczyściliśmy broń, opatrzyli wszystko jak należy, i w dwie godziny późniéj ruszyliśmy w drogę.
- ↑ Późniéj dowiedziałem się, że śliczna ta miejscowość, jakkolwiek jeszcze bezludna, ma już swoją nazwę, nazywa się zaś: „Pic-nic-Place,” albowiem mieszkańcy Anaheim, Orenge, Santa-Ana, wraz z okolicznemi farmerami, zjeżdżają się tu raz do roku na wielką zabawę. Ziemia Pic-nic-Place, również nie należy już do rządu, ale do jednéj z licznych w Kalifornii Land-company, posiadających ogromne, a zupełnie jeszcze dzikie i bezludne obszary. Od Pic-nic-Place zaczynają się terytorya niezajęte, rządowe.
- ↑ Wenta znaczy: karczma, tienda zaś to, co nasza restauracya.
- ↑ Eukaliptów.
- ↑ Nazwa ta Santa-Ana powtarza się w téj okolicy z dziwną obfitością. Prócz Anaheim jest tu Santa-Ana rzeka, miasto, góry i wiatr.