Lita & Compagnie/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Fredro
Tytuł Lita & Compagnie
Pochodzenie Dzieła Aleksandra Fredry tom VII
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1880
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom VII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


LITA & COMPAGNIE.
KOMEDYA
W JEDNYM AKCIE.

Większém szczęściem niż radą
się stało.
And. Max. Fredro.
OSOBY:
PAN MELCHIOR.
LAURA, jego siostrzenica.
KAROL LITA.
ANASTAZIUS MACZEK.
JULIUSZ,  Podporucznicy ułanów.
GUSTAW,
JAN, służący w hotelu.
SŁUŻBA, MUZYKANCI.
Rzecz dzieje się w Poznaniu w Hotelu pod Orłem.

LITA & COMPAGNIE.


(Obszerny salon, drzwi numerowane — po prawéj stronie od aktorów stolik kilimkiem nakryty, na nim wszystko co trzeba do pisania. — Po lewéj stronie mały stoliczek, na którym taca z filiżankami: w głębi przy ścianie większy stół nakryty obrusem, talerze, szklanki etc. jak zwykle w traktyjerni.)


SCENA I.
Juliusz, Gustaw, późniéj Jan.
(Palą cygara siedząc przy stoliku po lewéj stronie, Juliusz czyta dziennik.)
Gustaw (dzwoni mocno).

Cóż u djabła! dodzwonić się nie można!

Jan.

Zaraz, zaraz, (wchodząc) przepraszam. Byłem zajęty urządzeniem apartamentów.

Gustaw.

Co się należy?

Jan.
Talara. — Byłem zajęty urządzeniem apartamentów, z których jeden został telegramem na dzień dzisiejszy zamówiony od wielkiego domu handlowego Wrocławskiego Lita & Compagnie, a drugi od domu Gdańskiego, także Lita & Compagnie.
Gustaw.

Zjazd familijny?

Jan.

Tak się zdaje. — Staram się, aby nasz hotel confortable odpowiedział godnie zaufaniu osób tak znamienitych, szanowanych, czcigodnych...

Juliusz.

Ho! ho! ho!

Jan.

Jedném słowem bogatych.

Juliusz.

A to wcale co innego. — Lita z Wrocławia, Gustawie, czy to nie będzie Karol Lita, nasz szkolny kolega. (dzwonią)

Jan.

Zaraz, zaraz! — Za pozwoleniem.

(Odchodzi.)
Gustaw.

Karol poczciwy, którego nazywaliśmy bawełnianym, bo nigdy nie wiedział czego chce, a czego nie chce.





SCENA II.
Juliusz, Gustaw, Karol.
(Karol w podróżnym stroju, torba w ręku, którą kładzie przy drzwiach na ziemi, potém na krześle, potém na inném krześle.)
Juliusz.

Otóż i on.

Gustaw.
Karolu!
Karol.

A! a! a!

Juliusz.

Nie poznajesz nas?

Karol.

Juliusz! Gustaw! (ściskają się) Prawda, że was zrazu nie poznałem; nie widziałem was jeszcze w mundurach — jak się macie, jakże wam się powodzi kochani koledzy?

Gustaw.

Nie źle, nie źle. — A ty jak się miewasz?

Karol.

Ja? — sam nie wiem.

Juliusz.

Nie zmieniłeś się jak uważam.

Karol.

O szczęśliwi wy w mundurach.

Juliusz.

Tak mundur byłby do zazdrości, gdyby był...

Karol.

Rozumiem, rozumiem. Lepszy jednak niż rękaw płócienny, lepszy pałasz niż pióro za uchem, lepsze koszary niż comptoir.

Juliusz.

Łatwiéj tobie mieć mundur niż nam comptoir.

Gustaw.
Mila to zabawka liczyć, przeliczać talary, luidory, a jeszcze milsza wydawać na co się podoba.
Karol.

I cóż z tego, że kiedyś mieć będę pieniądze, jeżeli wtenczas już mnie ogarnie finansistów choroba, to jest nieuśmierzone pragnienie. Im więcej się ma, tém więcéj się pragnie. Kto ma sto tysięcy, pragnie dwakroć, ma dwakroć chce miliona, osiągnie milion, dąży bez spoczynku do dwóch, a gdy przypadkiem jeden z tych dwóch milionów straci, obwiesza się, na pierwszéj gałęzi.

Gustaw.

Ja, gdybym z dwóch milionów majątku stracił jeden, wiesz, cobym zrobił?

Karol.

Naprzykład?

Gustaw.

Straciłbym drugi.

Karol.

A potém?

Gustaw.

Robiłbym, co robię teraz, długi.

Karol.

Masz tyle odwagi?

Juliusz.

Posuniętą do najwyższego stopnia, za to ja ręczę.

Karol.

W naszym giełdowym świecie wszystko liczy się na procenta — praca, rozrywka, przyjaźń, miłość, sam człowiek o tyle wart, o ile rentować się może.

Juliusz.
Z téj mowy miarkuję, kochany Karolu, że jesteś pod wpływem jakiejś chwilowéj przeciwności.
Karol.

Ach, tak jest! — ale niestety nie chwilowéj — sprzedano przyszłość moją. — Słuchajcie, może mi dacie jaką dobrą radę.

Juliusz.

Zasiadajmy więc do rady — ja prezyduję.

Karol.

Dom handlowy Wrocławski Lita & Comp. z domem Gdańskim Lita junior & Comp. zawarł układ przed trzema laty, podług którego ja mam pojąć za żonę Laurę, moją kuzynkę. W razie, gdyby która strona nie mogła lub nie chciała dotrzymać słowa, jest wtenczas obowiązaną zapłacić drugiej 30.000 talarów.

Juliusz.

A kuzynka stara?

Karol.

Lat ośmnaście.

Juliusz.

Brzydka?

Karol.

Nie znam jéj, ale mówią, że ładna.

Juliusz.

I bogata?

Karol.

Ha, bogata.

Juliusz.

I czegóż ty chcesz?

Gustaw.
Na oślep zająłbym twoje miejsce.
Karol.

Zaraz, niech skończę. — Przed dziesięciu dniami poznałem inną Laurę.

Gustaw i Juliusz.

A ha!..

Karol.

Ale jaką!..

Juliusz.

Rentującą się.

Karol.

Sto procentu szczęścia przyniosłaby niezawodnie.

Juliusz.

Jedném słowem, kochasz się.

Karol.

Jak szalony. — I właśnie kiedy decydowałem się, albo raczéj, kiedy na nic zdecydować się nie mogłem, mój ojciec oświadcza mi, że termin nieszczęsnego układu nadszedł, że zjazd ma miejsce w Poznaniu i że nie mogąc sam jechać wyprawia ze mną swego buchhaltera, aby na dniu dzisiejszym otrzymał podpis intercyzy albo odebrał wexel na 30.000 talarów, a to w razie, gdyby Panna Laura Lita lub jéj opiekunowie, bo rodziców już niema, wzbraniali się układowi zadość uczynić.

Juliusz.

Jesteś więc pod opieką Pana buchhaltera?

Karol.

Jak paka towarów. — Dopiero po obustronném podpisaniu intercyzy ta opieka ustaje i mam mieć wręczony pulares zawierający paszport i pewną kwotę pieniężną, abym mógł z moją narzeczoną do Gdańska pojechać i tam aż do ślubu pozostać. — Trzeba wam jeszcze wiedzieć, że wsiadając do wagonu w Wrocławiu zastałem już tam moją ubóstwioną Laurę z jéj wujem Panem Melchiorem, człowiekiem ponurym, milczącym, istnym kamedułą. Przyjechaliśmy więc tu razem.

Juliusz.

Zdecydowany więc jesteś zerwać z Gdańską kuzynką i starać się o rękę siostrzenicy Pana Kameduły?

Karol.

Na nic jeszcze nie jestem zdecydowany, bo jeżeli kocham Laurę nad wszelkie pojęcie, to także nad wszelkie pojęcie boję się mego ojca. — Cóż tu robić?

Juliusz.

Czegóż ty sobie życzysz na teraz?

Karol.

Przewłoki przynajmniéj. — Życzę sobie wyrwać się z pod opieki Anastaziusa Maczka.

Juliusz.

Anastaziusa Maczka? Co to za zwierze?

Karol.

Tak się nazywa mój opiekun ad hoc.

Juliusz.

A potém?

Karol.
Dostawszy pulares z pieniędzmi, jechać za Laurą do Berlina. Tyle przynajmniéj osiągnąć pragnę na teraz.
Juliusz.

Jakiż człowiek ten twój Anastazius?

Karol.

W comptoirze geniusz, za comptoirem głupiec.

Juliusz.

Jakież ma gusta?

Karol.

Atrament i piwo.

Juliusz.

I on ma zlecenie?

Karol.

Zlecenie w jedném słowie: żądać podpisu intercyzy. A po otrzymanym podpisie zaraz wracać do Wrocławia.

Juliusz.

A kuzynka pewnie dziś przyjedzie?

Karol.

Dziś termin.

Juliusz.

Dobrze byłoby, gdyby nie przyjechała.

Gustaw.

Nie przyjedzie — a jeżeli przyjedzie wcale nam nie przeszkodzi. Mam projekt doskonały. Mój pojazd niby fiaker stanie przed dworcem kolei żelaznéj. Dozorca starać się będzie, ażeby panna, która z Gdańska przybędzie, wsiadła do mego pojazdu. — Mój furman rozpuszcza konie, niby się zbiegały, koła furczą, bruk się pali... wtenczas ja przypadam, zatrzymuję konie — otwieram powóz — zemdloną pannę na rękach wynoszę — klękam przed nią — całuję w małą, maciupcią rączkę i szepczę do ucha: Gustaw Oksza, podporucznik trzeciego pułku ułanów, wybawca twój, kocha cie szalenie. Ona otwiera niebieskie oczy albo czarne... nie, niebieskie i rzecze: Bądź moim małżonkiem, zapłacę 30.000 talarów — wart jesteś téj summy. — Tym sposobem Karol weźmie 30.000 talarów i pojedzie za swoją Laurą do Berlina, a ja z moją w Poznaniu świętemi śluby małżeństwa połączonym będę. — A co? — Dobry projekt?

Juliusz.

Szaleństwo! zastanówmy się rozsądnie. (p. k. m.) Naprzykład... gdybyś starał się odstręczyć serce kuzynki i okazując swój charakter w jak najgorszém świetle, zmusić ją poniekąd do odmówienia twojéj ręki.

Karol.

Nie znam mojéj kuzynki, ale bankierskie żołądki strawne.

Juliusz.

A potém stara to komedya... i czasu niema.

Gustaw.

A gdybyś w gwałtownej sprzeczce krzesełkiem...

Juliusz i Karol.

O!.. O!.. O!..

Gustaw.

No cóż? O! O! O! — nie wiecie, co chcę mówić, a krzyczycie O! O! O! — Gdybyś powiadam krzesełkiem ją nastraszył, krzycząc: Milcz albo zabiję — wtenczas ja wchodzę, staję między wami,wyrywam krzesełko, druzgoczę o ziemię, dobywamy pałaszy, bijemy się, płatnę cię po łapie... krew się leje, ona mdleje... Och! och!.. zrobiłem wiersz niechcący, wiersz tragiczny „krew się leje, ona mdleje“.

Juliusz.

Zrobiłeś wiersz, to być może...

Gustaw.

Krew się leje, ona mdleje.

Juliusz.

Ale w konceptach powtarzasz się kaducznie, zawsze cała rzecz na tém, że mdleje — a jak nie zemdleje?

Gustaw.

Tém lepiéj! — Nie zemdleje... Rzuca mi się na szyję i mówi: Byłeś mścicielem, bądź teraz moim małżonkiem i... w Gdańsku bankierem.

Juliusz.

Dajże pokój tym wszystkim szaleństwom.

Karol (do przechodzącego Jana).

O której godzinie przychodzi pociąg z Gdańska?

Jan.

O pierwszéj — ale jeżeli Pan się pytasz z powodu oczekiwanych ztamtąd gości, to muszę powiedzieć, że w ten moment odebrałem list, że Panna Lita aż jutro przyjedzie...

(Odchodzi.)
Juliusz.

Tém lepiéj, tém lepiéj — teraz dopiero ręczę za pomyślny skutek mojego projektu. (do Karola) Przyjdź do nas pod numer czwarty naprzeciwko Hotelu. Naradzimy się, mam nadzieję, że ci pomożemy. — Ale sluchajno Karolu, my jesteśmy wojskowi, gdybyś komubądź powiedział, co zrobić zamyślamy, mógłbyś nas mocno skompromitować.

Karol.

Ratujcie mnie, a daję wam słowo honoru, że was nigdy i nikomu nie wymienię.

Juliusz.

Chodźmy więc — do zobaczenia.

Gustaw.

Krew się leje, ona mdleje.

(Odchodzą.)

Karol (sam).

Gustaw szalony, ale Juliusz to rozsądek chodzący, temu mogą zaufać zupełnie... ale gdyby się udało zerwać z kuzynką... albo tylko zwłokę otrzymać... cóż daléj?.. Czyliż przez to ta, którą kocham, moją będzie? Czy mój Ojciec zezwoli kiedy?.. Mnie się zdaje... prawdę mówiąc, mnie się nic nie zdaje.





SCENA III.
Melchior, Laura, Anastazius, Karol, Jan.
(Anastazius w płóciennym płaszczu zwanym zwykle pudermantlem, mały, płaski, słomiany kapelusz, parasol i fajka na długim cybuchu w ręku. Za gośćmi służba wnosi ich rzeczy.)
Anastazius (do Jana).

Dom handlowy Wrocławski Lita & Compagnie tu w Hotelu pod Orłem w mieście Poznaniu, listem

z 5go b. m. franco i erga Retourrecepisse wyexpedyowanym, a potem potwierdzonym telegramem na dzień dzisiejszy zamówił dwa pokoje.
Jan.

Tak jest i oto numer pierwszy i drugi na pańskie usługi. Cały apartament pod numerem czwartym zamówiony jest przez dom także Lita.

Anastazius.

Lita junior & Compagnie.

Jan.

Ale odebrałem list, że aż jutro przybędą goście z Gdańska.

Karol.

Bogu dzięki.

Anastazius.

Jutro? — zatém szesnastego przyjmujemy to do wiadomości i do protokółu zaciągniemy. A teraz ja Anastazius Maczek, pierwszy buchhalter Wrocławskiego domu Lita & Compagnie, biorę za świadka urząd zawiadowczy Hotelu pod Orłem w Poznaniu, że się stawiłem na dzień piętnasty czerwca i wzywam tenże urząd, aby do przeznaczonego mi pomieszkania dostawił rzeczy moje, mianowicie kuferek skórzany, torbę i poduszkę dętą zwykle wieńcem zwaną.

Melchior.

Panie Raczek.

Anastazius (poprawiając).

Maczek.

Melchior.

Niech będzie Flaczek.

Anastazius (jak wyżéj).
Maczek.
Melchior.

Czy Pan zwaryowałeś?

Anastazius.

Ostre słowo.

Karol.

Pan Melchior przemówił przecie.

Melchior.

Jużby i wszystkim świętym nie stało w końcu cierpliwości. Co mnie u licha do Pańskich interesów? Ja, który ani Lity ani Compagnie nie znam, nie mogę dowiedzieć się dotychczas, czy znajdę jeszcze w tym Hotelu parę pokoików.

Anastazius.

Ja urzęduję.

Melchior.

Idź Pan do djabła z urzędowaniem swojém.

Anastazius (do Karola).

Człowiek gwałtowny, zejdźmy mu z drogi.

Karol.

Ja wyjdę na miasto.

(Odchodzą.)
Jan (do Melchiora).

W przyległéj oficynie jest cały apartament confortable, zegar, firanki, schody oświetlone, widok na dziedziniec — wszelki konfort — wszystko confortable, englisch.[1]

Melchior.

Pójdę pierwéj opatrzyć, zaczekaj tam na mnie.





SCENA IV.
Melchior, Laura.
Melchior.

No!

Laura.

Co?

Melchior.

Jakto, co? — wiesz dobrze, co — dlaczegóż pytasz się co?

Laura.

Chmura więc, którą ściągnął Pan Anastazius Maczek, pęka nademną.

Melchior.

Nie, chmura rozrywa się, bo koniec końców wszystko ma swoje granice. Piszesz do mnie z Gdańska, że zbliża się termin zjazdu w Poznaniu, że piętnastego Czerwca będziesz musiała albo oddać rękę nieznajomemu kuzynowi Karolowi Licie, albo zapłacić 30.000 talarów. Prosisz mnie więc, abym z tobą pierwéj na parę tygodni pojechał do Wrocławia, bo nim weźmiesz jakiebądź postanowienie, chcesz wprzódy poznać tego, którego ci narzucają na męża. Bardzo rozsądnie, pomyślałem, zrzucam mundur, ubieram się jak na redutę i pod przybranemi nazwiskami jedziemy do Wrocławia. Niedługo czekaliśmy, mirliflor jak sikorka na lep został ujęty twojemi wdziękami. Przyjeżdżamy tu nareszcie z nim razem i kiedy mówię: No! — Ty pytasz się: Co? — Ja mówię no, kończ, czas przyszedł. — Chcesz go albo nie chcesz, ale kończ, bo ja nie mam ani czasu ani ochoty bawić się w tę sentymentalną maszkaradę.

Laura.

Kochany Wujaszku, wiem dobrze, że nadużywam twojéj cierpliwości, ale kiedy już tyle dla mnie uczyniłeś, nie cofaj mi swojéj ręki u samego kresu.

Melchior.

I kiedyż będzie koniec?

Laura.

Jutro najdaléj. Oddałam list uwiadamiający, że dopiero jutro mają nas się tu spodziewać.

Melchior.

Ale dlaczego jutro a nie dziś? — Czyliż w tych kilkunastu godzinach poznasz go lepiéj niż w dziesięciu dniach poznałaś?

Laura.

Będę próbować, wysłuchaj mnie kochany Wujaszku a przyznasz, że nie jestem bez rozsądku. Pan Karol podobał mi się...

Melchior.

A więc?

Laura.
Podobał mi się z wielu względów, ale nie dostrzegłam w nim jeszcze tego, co najwięcéj w mężczyznie cenię: stałéj woli, silnéj chęci w przeprowadzeniu téjże. Kocha mnie, wierzę, ale ta jego miłość ogranicza się na wejrzeniach i westchnieniach. — Nawet mi nie powiedział, że mu się podobam.
Melchior.

Zbrodniarz!

Laura.

Przecie od tego zacząć trzeba. Założył ręce i daje unosić się prądowi nie myśląc gdzie on go wyrzucić może. Nie chce żenić się z kuzynką nieznajomą, niechże przecie coś zrobi, coś powie, coby odpowiadało téj chęci.

Melchior.

Cóż ma robić? — Ma krzyczeć przez tubę z Wrocławia do Gdańska. (grubym głosem) Kuzynko! ja cię nie chcę, bo się zakochałem tymczasem w jednym nosku i w dwóch niebieskich ślepkach.

Laura.

Ale mnie, mnie może powiedzieć, co zamierza w tym względzie przedsięwziąć. Do tego chcę go dziś zmusić. Kochany Wujaszku, nie masz się czego gniewać, a nawet prawdę mówiąc powinieneś mi dziękować.

Melchior.

A to za co?

Laura.

Że ci daję sposobność okazać się dobrym Pułkownikiem.

Melchior (śmiejąc się).

Tego nie byłbym zgadł.

Laura.
Bo jeździsz incognito pomiędzy oddziały twojego pułku i możesz się skrycie przekonywać, czy wszystko jest tak w istocie jak ci raportują.
Melchior.

Patrzcie, ona mnie jeszcze służby uczyć będzie.

Laura.

Uczyć nie będę, ale pochwalić mogę. Wujaszku jesteś dobrym Pułkownikiem.

Melchior.

Dziękuję ci za pochwałę Naczelny Wodzu.

Laura.

Uważałam jak w kilku miejscach kazałeś niespodzianie garnizonowi wystąpić. Ostro, sprawiedliwie, szybko, energicznie, ja tak lubię.

Melchior.

Prawdziwie ja nie wiem, zkąd te panny teraz biorą ten rozum; ale niezawodnie mają go wiecéj niż ich prababki — jak tak pójdzie crescendo strach by rządów świata nie zagarnęły.

Laura.

Możeby i lepiéj było.

Melchior.

Wszystkoby się wspierało na miłości...

Laura.

Na miłości bliźniego — alboż to źle?

Melchior (do wchodzącego Karola).

Zostań Pan tu, proszę, przy mojéj siostrzenicy; pójdę opatrzyć pomieszkanie confortable, englisch!

(Odchodzi.)




SCENA V.
Laura, Karol.
Laura.

Zawiodła Pana nadzieja.

Karol.

W czém Pani?

Laura.

Kuzynka, jak się dowiaduję, dziś jeszcze nie przybędzie.

Karol.

Bogu dzięki! dobra i chwila zwłoki.

Laura.

Wiesz Pan, że te „Bogu dzięki“ wcale nie pochlebne dla kuzynki.

Karol.

Być może, ale wyrzeczone z głębi serca.

Laura.

Biedna moja Lorko!

Karol.

Pani mówisz, jak gdybyś ją znała.

Laura.

Znam ją bardzo dobrze.

Karol.

Tak?

Laura.

Młoda, bogata.

Karol.
Wiem.
Laura.

Przystojna, niektórzy nawet mówią, że ładna.

Karol.

Tak?

Laura.

Chwalą jéj wykształcenie, jéj sposób myślenia.

Karol.

Być może.

Laura.

Uważam, że na wszystko, co się tycze kuzynki, jesteś Pan obojętnym.

Karol.

Bardzo obojętnym.

Laura.

Pan więc nie kochasz kuzynki?

Karol.

Nie.

Laura.

A ona?

Karol.

Nie znamy się.

Laura.

I chcecie się pobrać?

Karol.

Po kupiecku.

Laura.

Biedna Lorko, powtarzam jeszcze.

Karol.

Bynajmniéj. Moja kuzynka tak jak ja wychowana w atmosferze comptoiru. Moja kuzynka, jeżeli ze mną nie zrobi ślubnego kontraktu, znajdzie łatwo męża, który jej dostateczny zapewni procent. (z gorzką ironiją) Piękność, dobroć, rozum, miłość wzajemna, co to wszystko u nas znaczy?! to się nie rentuje — to żadnego kursu niema. O to się nawet nikt nie pyta na giełdzie. My ludzie handlu, spekulanci, my bankierzy dążymy do czegoś wyższego, szczytniejszego.

Laura.

Do czego?

Karol.

Do ujęcia wszelkiego uczucia duszy w zimne karby rachuby. Expedyując serce, najwięcéj, jeżeli na wierzchu napiszemy fragile.

Laura.

Mnie się zdaje, że Pan przesadzasz. Człowiek powinien w sobie znaleźć dość siły, aby się oprzeć temu, co tak stanowczo potępia.

Karol.

Jak? jak się opierać? — Mój ojciec stary, uprzedzony.

Laura.

Ale mówiłżeś Pan z nim o tém.

Karol.

Nie... nie miałem czasu.

Laura.

Nie miałeś czasu?

Karol.
Bo muszę wyznać, że te prawdy stanęły jasno przed duszą moją dopiero w tych dniach.
Laura.

Może tego cudu i kuzynka doznała.

Karol.

Wątpię.

Laura.

Jestżeś Pan tak pewny, że się jéj podobasz?

Karol.

O podobaniu nie ma mowy, ale jestem pewny, że układu nie zerwie, bo nie zechce zapłacić 30.000 talarów.

Laura.

Cóż Pana upoważnia do tak krzywdzącego mniemania o charakterze kuzynki? Czyliż Pan nie byłbyś zdolny do podobnéj ofiary?

Karol.

Ach Pani, dwakroć większéj.

Laura.

Dziwna rzecz zkąd taki wstręt.

Karol.

Nie, nie wstręt, ale miłość, która ogarnęła duszę moją do innéj osoby.

Laura.

A!.. A!.. tego nie wiedziałam, od tego trzeba było zacząć.

Karol.
Ach, gdybyś Pani była chciała, a raczéj gdyby serce twoje nie milczało, byłabyś dawno odgadła, że mi się świat zmienił od czasu, jak ciebie poznałem. Że co mogłem przyjąć obojętnie jako konieczność losu, dziś już staje się dla mnie nieszczęściem.
Laura (na stronie).

Przecie! (głośno) Jeżeli więc dobrze zrozumiałam, Pan nie życzysz sobie, aby układy z kuzynką przyszły do skutku, bo... bo...

Karol.

Bo ciebie, ciebie kocham, bo tobie chcę życie moje poświęcić.

Laura.

Tak!.. tak!..

Karol.

Powiedz, że się nie gniewasz.

Laura.

Gniewać się niema za co.

Karol.

O Lauro!

Laura.

Ale jakąż drogą myślisz Pan dojść do celu — Co robisz? — Co zrobiłeś? (Karol spuszcza głowę) Nie miałeś czasu rozmówić się z ojcem, nie śmiałeś... ale mogłeś napisać... próbować przynajmniéj, mogłeś także udać się listownie do kuzynki, odwołać się do jéj serca... możeby cię zrozumiała.

Karol.

Prawda, prawda, nic nie zrobiłem... jestem jak odurzony... rady sobie dać nie mogą... ale nie, nie... dam sobie radę... mam zamiar, projekt.

Laura.

Jaki?

Karol.
Jeżeli się uda, nic wprawdzie stanowczego nie osiągnę, ale zyskam na czasie... będę mógł działać... będę mógł z Tobą Pani pojechać do Berlina.
Laura.

Można wiedzieć jaki to projekt?

Karol.

Nie Pani, chciej się nie pytać... Ufaj mi, a jeżeli możesz daj trochę nadziei.

Laura.

Któż komu nadziei wzbronić może.

Karol.

O Lauro, ty nawet nie pojmujesz, jak dobroczynny wpływ wywierasz na duszę moją; kiedy cię poznałem, zobaczyłem świat innym jak go dotąd widziałem — kiedy teraz pozwalasz mieć nadzieję, obudzasz we mnie silną wole. Wszystko przedsięwezmę czego tylko człowiek zdolny, abym pozyskał szczęście z rąk twoich.

Melchior (wchodząc).

Chodź Lorko, confortable, englisch, ciasny i ciemny, ale cóż robić — nie długo tu zabawimy. (do Laury, na stronie) Jakże interes?

Laura (podobnież).

Nie źle.

Melchior.

Żegnam Pana.

(Odchodzi z Laurą.)
Karol (sam).

Projekt moich szkolnych kolegów szalony wprawdzie, ale tonący brzytwy się chwyta. Za taką nagrodę, jaka mnie czeka, gotów jestem wszystkiego próbować nawet niepodobieństwa. Pozwoliła mieć nadzieję. — O jakżem szczęśliwy!





SCENA VI.
Karol, Anastazius.
Anastazius.

Podług danéj mi instrukcyi przez mego pryncypała z dnia dziesiątego bieżącego miesiąca i roku, mam wezwać Pannę Laurę Litę, jedyną sukcesorkę domu Lita junior & Compagnie do podpisania intercyzy. Ale jakże ją wezwać, kiedy jéj niema.

Karol.

W saméj rzeczy niepodobieństwo.

Anastazius.

Podług téjże samej instrukcyi ma być dane śniadanie porządne ale skromne. Jeżeli zaś Panna Lita aż jutro wieczór przyjedzie, jakże dać śniadanie?

Karol.

Damy wieczerzę.

Anastazius.

O wieczerzy niema wzmianki w instrukcyi — niema nawet nic w razie gdyby jakowa zwłoka miała nastąpić. Jestem więc mocno zadziwiony tém nieprzewidzianém zdarzeniem, gwałtownie tudzież strącony z wytkniętéj drogi.

Karol.

Może najlepiéj będzie złożyć wexel na 30.000 talarów i odjechać.

Anastazius.

Co Pan mówisz! Jak Pan możesz to mówić! złożyć wexel? Oni się nie stawili... złożyć wexel!... prędzéj dałbym sobie wszystkie zęby powyrywać.... złożyć wexel! nie miałbym po co wracać do Wrocławia.

Karol.

A więc czekajmy cierpliwie.

Anastazius.

Czekajmy? — Dobrze Pan mówisz, czekajmy.

(Słychać dzwon odźwiernego.)




SCENA VII.
Anastazius, Karol, Juliusz, Gustaw, Jan.
(Juliusz i Gustaw przebrani za damy; służba przenosi rzeczy do pokoju na lewo.)
Jan (do służby).

Pod numer czwarty. Apartament confortable przygotowany dla Panny Lita & Compagnie. Confort zadziwiający, ale nie spodziewaliśmy się już dzisiaj.

Anastazius.

Miałyżby to być?.. tak, to one.

Karol.

Truchleję.

Jan (wstrzymując się od śmiechu)

Panie nic nie rozkażą?

Juliusz.

Na teraz nic... (Jan odchodzi) Proszę Panów powiedzieć nam z łaski swojéj, czy nie przybył kto dziś do tego hotelu z Wrocławia.

Anastazius.
My jesteśmy z Wrocławia. Pani raczysz dowiadywać się zapewne o reprezentanta domu Wrocławskiego Lita & Compagnie.
Juliusz.

Tak jest szanowny Panie.

(Gustaw niby z nieśmiałości kryje się za Juliusza)
Anastazius.

Ja nim jestem, Anastazius Maczek — a to jest Pan Karol Lita.

Juliusz.

Tak? Bardzo mi przyjemnie poznać Panów. Ja jestem ciotką i opiekunką Panny Laury Lita, Kunegunda... de... Montekukuli. (Anastazius kłania się nizko.) Zdaje się, że nie potrzebujemy powtarzać, jaki zamiar czyli raczéj interes dziś nas tu sprowadza.

Anastazius (kłaniając się).

Rzecz wiadoma.

Juliusz.

Przystąpimy więc do dzieła jak najspieszniéj.

Anastazius.

Jestem zupełnie na usługi. Raczcie jednak pierwéj łaskawe i szanowne Panie przyjąć od nas skromne śniadanie.

Juliusz.

Dobrze i owszem. Pozwólcie nam tylko rozgościć się nieco.

Anastazius (kłaniając się).

Rozumiem. Proszę się nie żenować.

Juliusz.

Zaraz wrócimy. Chodź Lorko — czegóż się lękasz? Panie Anastazius, Pan mi się podobasz. Wdzięczna jestem memu kuzynowi, że Panu powierzył interes tak wielkiéj wagi i potrzebujący człowieka wytrawnego i niepospolitych zdolności.

(Anastazius z wielkiemi ukłonami odprowadza aż do drzwi.)




SCENA VIII.
Anastazius, Karol.
Anastazius.

Piękna, wspaniała, rozumna Pani Kunegunda de Montekukuli. — Teraz zajmijmy się śniadaniem. (dzwoni) Trzeba je przyjąć godnie... rozumna Pani... poznała się na mnie. — Zdaje mi się Panie Karolu, że mógłbyś powiedzieć jaki komplemencik a przynajmniéj w rękę pocałować Pannę Laurę.

Karol.

Będzie czas na to.

Anastazius (do Jana).

Trzeba nam zaraz dać śniadanie na cztery osoby, porządne.

Jan.

Słucham rozkazów. Jest wszystko czego tylko można sobie życzyć. Confort wszelki i we wszystkiém.

Anastazius.

Śniadanie powinno być lekkie, delikatne, damskie, rozumiesz? Dasz więc omlet, potém naleśniki posypane cukrem, potém kompot ze śliwek.

Jan.

Dobrze — a wino jakie?

Anastazius.
Wino? — Wino tylko do wody — małą buteleczkę — zaraz nakrywać.
Jan.

Wszystko będzie piorunem.

(Przynoszą stół na przód sceny.)
Anastazius.

Wdzieję frak i przyniosę potrzebne papiery.

(Odchodzi.)
Karol (sam).

Prawdziwie, że zaczynam wątpić, czy dobrze zrobiłem, wdając się w taką szaloną sprawę. Ale sam ledwie ich poznałem. Śmiałbym się, gdybym nie truchlał.





SCENA IX.
Karol, Juliusz, Gustaw.
Juliusz.

Cóż jesteś kontent z twojéj narzeczonéj i z Pani Kunegundy Montekukuli?

Gustaw.

Poświęciliśmy ci nawet wąsy.

Karol.

Bardzo wam jestem wdzięczny, nie mniéj się jednak boję.

Gustaw.

Czego się boisz?

Karol.

Boję się, aby Anastazius nie poznał się na rzeczy.

Gustaw.
I cóżby ztąd złego wynikło?
Karol.

Może być, że nic złego w istocie, ale jak to mówią: mała rzecz a wstyd. Nareszcie pomyślcie, że to dla mnie nie jest karnawałową zabawą, że stawiam na kartą najdroższe moje nadzieje. Zaklinam was więc na wszystko, co wam najświętszego, nie dajcie się unosić śmieszności waszego położenia. Hamujcie ile możności wesołość waszą, bo jakkolwiek Anastazius niema światowego doświadczenia, nie jest jednak ani głuchym ani ślepym.

Juliusz.

Bądź spokojny, odbierzemy mu resztę rozumu.





SCENA X.
Ciż sami, Anastazius, później Jan (wchodzi i wychodzi).
Anastazius.

Pozwólcie łaskawe i szanowne Panie przełożyć sobie najuniżeńszą prośbę, abyście raczyły siąść do stołu.

(Siadają od prawego 1. Anastazius, 2. Juliusz, 3. Gustaw, 4. Karol)
Jan (stawiając półmisek).

Indyk z rożna truflami nadziewany! Confortable!

Anastazius.

Dysponowałem omlet.

Jan.

Odniosą, jeżeli się nie podoba.

Gustaw.
I owszem.
Juliusz.

Lorka powiada: i owszem.

Anastazius.

Omlet smakowałby może lepiéj?

Juliusz.

Być może, ale omlet za ciężka potrawa.

Gustaw (z nieśmiałością).

Wolę indyka.

Juliusz.

Lorka woli indyka.

Anastazius.

Zdaje się jednak, że omlet...

Juliusz.

Ach nie hamuj instynktu lękliwéj natury. — Cóż potém będzie?

Jan.

Naleśniki.

(Ślepy skrzypek i arfistka siadają przy drzwiach i późniéj zaczynają grać.)
Juliusz.

Wyborna ale zbyt ciężka potrawa. — Może lepiéj dać plumpuding z rumem, palący się.

Anastazius.

Zdaje się, że naleśniki...

Juliusz.

Płomień rozwesela. (do Jana) Dasz plumpuding.

Jan.
Jakie wino?
Juliusz.

Och! Och! wino!.. Lorko pytają się, jakie wino — na takie gorąco — wino! Macie limonade gazeuse?

Gustaw (na stronie, do Jana).

Przelej zamrożony szampan do karafki.

Jan.

A tak... tak... mamy limonadę i bardzo dobrą.

Juliusz.

Wino! co za myśl dzika, prawda Lorko?

Gustaw (podając swój talerz).

Prawda, dzika. (na stronie) Daj mi dobry kawał, bom głodny jak pies.

Juliusz.

Dobrze, dobrze moje dziecię — nikt cię nie usiłuje, skrzydełko tylko, tylko skrzydełko, dobrze moje dziecię. Dziwna rzecz, jak te panny teraz mało jedzą.

Anastazius (na stronie).

Wiele téż taki indor kosztować może?

Juliusz.

Panie Maczek, można Panu służyć?

Anastazius (na stronie).

Ha! Kiedy zapłacić trzeba! (głośno) Proszę uniżenie.

Juliusz.

Jaki kawałek Pan lubisz? — udko, albo kuperek?

Anastazius.
W kuperkach nie gustuję.
Juliusz (do Gustawa).

Pan Maczek nie gustuje w kuperkach.

Gustaw (jedząc).

Nie gustuje, nie gustuje. — Daj trochę trufli.

Juliusz.

Otóż i limonada. — Trzeba się ochłodzić nim się jeść zacznie. (do Anastaziusa) Lubisz Pan limonade gazeuse?

Anastazius.

Nigdy nie piłem. Czy to rzecz droga?

Juliusz.

Nic tańszego. — Trzeba duszkiem wypić, bo wybiegnie ze szklanki. — O tak! (pije)

Anastazius (wypiwszy).

To szampan.

Juliusz.

Ha, ha, ha! Lorko, Pan Maczek powiada, że to szampan.

Gustaw.

Powiada, że to szampan. (pije)

Karol.

Wy się popijecie.

Gustaw.

I ty się napij a nabierzesz odwagi.

Karol.

Spróbuję.

Juliusz (do Anastaziusza).

Pierwsza szklanka w saméj rzeczy przypomina wino szampańskie; ale wypiwszy drugą, powiesz inaczéj. — Pij Pan! — Lorko, czy nie uważasz jak Pan Anastazius Maczek przypomina mego ś. p. męża, którego zwano Apollinem Belwederskim? — Zwłaszcza nos... koloryt nosa... ach Maczku!

(Zaczyna go kokietować — Anastazius odwraca się zrazu, ale potém coraz śmielszy.)
Anastazius.

Ta limonada...

Juliusz.

Zła?

Anastazius.

Wyborna, ale mnie nie ochłodziła wcale.

Juliusz.

Ach, ty pałasz, a ja gorę! — Pij Maczku! (piją)

Karol.

Ależ on go spoi.

Gustaw.

Tego nam trzeba.

Karol.

Żeby tylko nie przebrał miary. Szampan prędko działa.

Gustaw.

Doskonały.

Karol.

Prawda. I mnie jakoś lżéj koło serca.

Juliusz.

Śpiewaj Maczku.

Anastazius.
Ja?
Juliusz.

Jak mnie ko... jak mi dobrze życzysz, śpiewaj Maczku — śpiewaj jaką piosnkę ku rozweseleniu serca, bom smutna.

Anastazius.

Umiem wprawdzie jednę bardzo piękną pieśń, ale bardzo długą o jednym królu i jednéj królowéj — ma siedmdziesiąt pięć zwrotek.

Juliusz.

Tam do djabła!

Anastazius.

Jak?

Juliusz.

Co?

Anastazius.

Pani raczyłaś wspomnieć djabła.

Juliusz.

Ja nic nie mówiłam. — Może ty Lorko?

Gustaw.

Ja nic nie mówiłam. — Może Pan Karol?

Karol.

Ja, ja powiedziałem, po djabła śpiewania.

Juliusz.

Może i damy pokój.

Anastazius.

Niech Panie raczą przebaczyć niegrzeczność młodzieńca. Śpiewać będę, bo mi każesz. — Ostatnie słowa zwrotki powtarza chór dziesięć razy.

Juliusz.
Może damy temu pokój.
Anastazius.

Zaczynam. (śpiewa)

Jeden król żonę miał,
Piękna była para —
Barbarus, król się zwał,
Królowa Barbara.

Teraz razem powtarzajcie bar bara, barbara.

Gustaw.

Dziesięć razy?

Anastazius.

Można i więcéj — podług sentymentu.

Juliusz.

Sentyment drażni nerwy zbyt tkliwéj Lorki — ja wam zaśpiewam coś weselszego, także z chórem; piosnkę ułańską, któréj mnie nauczył ś. p. mój mąż.

Anastazius.

Ś. p. Pan Belwederski Apolinary, do którego mam szczęście być podobnym. (Całuje w rękę Juliusza.)

Karol (na stronie do Gustawa).

Dlaczego Juliusz chce śpiewać?

Gustaw.

Bo podcięty.

Karol.

Piękne aspekta — ja ufałem jego rozsądkowi.

Gustaw.

Nic nie szkodzi, bo Anastazius także podkręcony.

Karol.
Może i przekręcony.
Juliusz (śpiewa)

Dziewczęta płakały,
Dziewczęta wołały:
Ułani, kochani
Kochajcie, wracajcie.
Ułani jechali,
Trębacze zagrali
(z chórem) Tra ra ra, tra ra ra

Anastazius (który śpiewał: Barbara, nie kończy razem z drugiemi).

Barbara, Barbara!

Juliusz.

Dziewicze kwiateczki
Prześliczne gwiazdeczki,
Kochajcie, czekajcie,
W pół zimy wrócimy.
Ułani śpiewali,
Trębacze zagrali
Trarara trarara.

Anastazius.

Barbara!

Juliusz.

Ułani pobili
W pół zimy wrócili,
Z kulbaki chłopaki
Dziewczęta chwytali.
Ułani kochali
Trębacze zagrali
Trarara trarara.

Anastazius.

Barbara, barbara.

Juliusz.

Ułani tańcują,
Ułani całują,
Dziewczęta się śmieją,
Dziewczęta szaleją —
Pociecha prawdziwa
A trąbka przygrywa
Trarara trarara.

Anastazius.

Barbara, Barbara...

A teraz do tańca!.. Daléj sztajera! hejże, hajże! trarara barbara!

(To śpiewając i klaszcząc w dłonie, obejmuje Juliusza — ten mu się wywija, potém Gustawa, potem Karola — stół odnoszą — muzyka odchodzi.)
Juliusz.

Czy opętany!

Gustaw.

Przebrał miary.

Karol.

Zaraz go wytrzeźwię. (wstrząsając mocno ręką) Panie Anastazius!

Anastazius.

Trarara barbara...

Karol.

Zapłać Pan trzydzieści tysięcy talarów.

Anastazius (coraz ciszéj).

Trarara barbara...

Karol.
Zapłać Pan trzydzieści tysięcy talarów, albo daj wexel za mego ojca.
Anastazius.

Dlaczego... mam dać... wexel?

Karol.

Bo ja téj Panny nie chcę.

Anastazius.

Panie Karolu... przez Boga żywego... nie mów tego... Dlaczego? dlaczego... nie chcesz téj ładnéj Panny?

Karol.

Nie chcę, bo śpiewa, bo pije, bo się umizga do ciebie.

Anastazius (odprowadzając go na stronę).

Ależ zazdrośniku... Za... zazdrośniku... opa... miętaj się... Ja mam afekt do Monteku... ku... kuli... I białogłowa ku mnie sentymentem.

Karol.

Nie chcę, nie chcę!

Gustaw (rzucając się w objęcia Anastaziusa).

Ach Maczku, on mnie nie chce.

Anastazius.

Ależ to nie jest dostatecznym powodem, aby się komu drugiemu wieszać na szyi...

(Juliusz porywa go za rękę i odciąga w przeciwną stronę.)

Ależ to nie ja... to ona...

Juliusz.

Nie o tém mowa — kończmy interes — młodzi

się kłócą, młodzi się pogodzą, a my zacznijmy podpisywać. Za moją siostrzenicę ręczę.
Anastazius.

Jak rozkażesz, tak się stanie uwielbienia godna Kunegundo!

(Całuje go w rękę i siada przy stoliku rozkładając papiery.)
Juliusz.

Gdzie mam podpisać?

Anastazius.

Pani tu... Panna tam.

Juliusz (podpisawszy).

Lorko podpisz.

Gustaw (opierając się na plecach Anastazego.)

Mam podpisać? — A gdzie?

Anastazius (usuwając się).

Pod podpisem szanownéj ciotki.

Gustaw (podpisując).

Trarara trarara!

Anastazius (biorąc pióro).

Boże zmiłuj się! Tylko com nie podpisał: Barbara. — Panie Karolu, teraz kolej na ciebie.

Karol.

Nie.

Anastazius.

Chcesz mnie zgubić? — Karolu, drogi Panie Karoleczku.

Juliusz.

Pan Anastazius wręczy Panu Karolowi pulares z paszportem i pieniędzmi. Pojedziesz z nami do Gdańska. Będziesz widział piękne kraje, sławne miasto. (do Anastazego) Daj mu pulares.

Karol (bierze pulares).

Niech i tak będzie. (Podpisuje.)

Juliusz.

No! wszystko skończone Bogu dzięki jak najlepiéj. Panie Karolu, do zobaczenia. — Panie Maczek, żegnam cię, bywaj mi zdrów.

(Anastazius całuje w rękę Juliusza, który go mocno ściska i ręką potrząsa — odchodzą z Gustawem ku drzwiom.)
Anastazius.

Aj!.. aj!.. (na stronie) Co za serdeczność!

Karol (odprowadzając).

Dziękuję wam, dziękuję.

Juliusz.

Pamiętaj, że nam dałeś słowo honoru nikomu nie powiedzieć, bo mógłbyś nam wielkim kłopotem odpłacić.

Karol.

Bądźcie spokojni. (Całuje Gustawa)

Anastazius.

O!.. no, narzeczona... uchodzi. (Karol całuje Juliusza) A!.. A!.. no ciotka... dozwolone ale niekoniecznie.

(Gustaw i Juliusz odchodzą w drzwi na lewo.)




SCENA XI.
Anastazius, Karol.
Anastazius (patrząc za odchodzącemi).

Szanowna, piękna Montekukuli! uprzejma, nadobna Kunegundo!.. O Kundziu kochana!

Karol.

A teraz Panie Maczek, zbieraj się Pan czémprędzéj. (dzwoni) Trzeba, abyś dziś jeszcze odjechał.

Anastazius.

Mam dziś jechać? — Koniecznie?

Karol.

Koniecznie. (do służącego) Rzeczy tego Pana z pod numeru pierwszego znieść na dół i fiakra sprowadzić — przynieść tu płaszcz, kapelusz, fajkę, parasol...

Anastazius.

Panie Karolu — słuchaj mnie. Czy nie mógłbym tu zostać parę dni?

Karol.

Ja teraz muszę być Pańskim opiekunem, powiadam więc wyraźnie i stanowczo, że trzeba abyś zaraz odjechał.

Anastazius.

Ja chciałbym zostać parę dni, dzień jeden.

Karol.

Dlaczego? Po co? Na co? Chcesz tu bawić? Mój ojciec będzie się gniewał za każdą godzinę opóźnienia. Wyraźnie przykazywał, dał nawet instrukcyą na piśmie, abyś po ukończonym interesie wracał niezwłocznie. (Zarzuca płaszcz na niego.)

Anastazius (daje się ubierać, ale stoi nieporuszenie).

Panie Karolu... ja ci się zwierzę, ja ci wszystko powiem.

Karol (wkładając).

Masz kapelusz.

Anastazius.

Panie Karolu... ja mam afekt...

Karol.

Papiery kładę do kieszeni.

Anastazius.

Ja mam afekt do Kunegundy Montekukuli.

Karol (śmiejąc się).

Co za szaleństwo! — Weź twój parasol.

Anastazius (zaczynając płakać).

Panie Karolu... nie hamuj mego losu... nie zabijaj moich nadziei... ja mam afekt... Pozwól, niech dziś jeszcze tu zostanę... niech ją raz jeszcze zobaczę... Och!

Karol.

Oto fajka, trzymaj!

Anastazius.

Panie Karolu... zlituj się... nie rozłączaj serc naszych, (płacząc) nie rozłączaj... bo my się skojarzymy.

Karol.
To być nie może — trzeba, abyś Pan zaraz odjechał, a jeżeli spierać się będziesz, telegrafuję w ten moment do Wrocławia.
Anastazius (słuchając).

Och! Och! Och! Ja mam afekt do Mon...te...ku...ku...ku...li. I białogłowa mnie pokochała... a on mnie wyprawia! Och, Och!

(Karol bierze go pod rękę i idzie ku drzwiom środkowym, Melchior w mundurze pułkownika wchodzi z Laurą.)




SCENA XII.
Ciż sami, Melchior, Laura.
Karol (do siebie).

Melchior pułkownikiem.

Anastazius.

Pelchior mułkownikiem.

Melchior.

Panie Raczek.

Anastazius.

Maczek.

Melchior.

Tak, tak Flaczek.

Anastazius.

Maczek.

Melchior.

Dajże mi mówić. Odbieram rozkaz. Jak tylko skończę przegląd szwadronu, zaraz muszę odjechać — kończmy więc interes.

Karol (na stronie do Laury).

Wszystko dobrze, jadę z Panią do Berlina.

Anastazius.
Jaki interes?
Melchior.

No ten, dla którego tu przyjechałeś.

Anastazius.

Już skończony.

Melchior i Laura.

Skończony?

Karol (do Laury, na stronie).

Nie wypytuj się, ufaj mi.

Melchior.

Jakto skończony?

Anastazius.

Intercyzę podpisali Pan Karol Lita i Panna Laura Lita, Pani Kunegunda Montekukuli, szanowna, powabna ciotka i opiekunka — i ja Anastazius Maczek jako...

Melchior.

Panie Raczek!

Anastazius.

Maczek.

Melchior.

Pan pleciesz jak Karski na mękach.

Anastazius.

Nie mam honoru znać Pana Karskiego.

Melchior.

Pan jesteś pijany.

Anastazius.
Piłem tylko limonadę z Panią Montekukuli. — Interes, jak powiadam, skończony.
Melchior.

Panie Karolu, wytłomacz nam, co to wszystko ma znaczyć?

Karol.

Wytłomaczyć nie mogę. I dziwi mnie dlaczego Pan pułkownik żądasz objaśnienia interesu, który mnie się tylko tycze i z którego obrotu jestem zupełnie zadowolony.

Melchior.

Ależ do stu djabłów, ja wiem dlaczego się pytam. Ty Raczek!

Anastazius.

Maczek.

Melchior.

Powiadasz, że Panna Laura Lita podpisała intercyzę.

Anastazius.

Tak jest, Panna Laura i jéj ciotka, szanowna, nadobna Pani Montekukuli podpisały.

Melchior.

Kłamiesz.

Anastazius (na stronie).

Człowiek gwałtowny.

Melchior.

Szanowna? Nie szanowna ani ciotka ani siostrzenica. To jakieś awanturnice.

Karol (do Laury).
Wstaw się Pani do wuja, aby nie wstrzymywał odjazdu Anastaziusa, bo wszystko popsuje.
Laura.

Mów Pan jaśniéj.

Karol.

Nie mogę.

Melchior.

Panie Karolu, gdzie są te kobiety?

Karol.

Nie wiem.

Anastazius.

Tam są w tym pokoju.

Melchior (idąc ku drzwiom).

Jestem bardzo ciekawy.

Karol (zatrzymując odedrzwi).

Przepraszam, to być nie może.

Melchior.

A ja przepraszam, to być musi.

Karol (zamyka na klucz i klucz chowa).

Proszę Pana pułkownika szanować pomieszkanie dam.

Melchior.

A do kroć sto tysięcy djabłów!... Mój paniczu!...

Laura.

Kochany wuju, Pan Karol może ma powody...

Melchior.

Ja drwię z wszystkich powodów, jakie Pan Karol mieć może. Ustąp się Pan... bo...

Karol.
Nie ustąpię.
Melchior.

Nie? — Ależ ja Pana zabiję...

Karol.

Panie pułkowniku, szanuję pański mundur i rangę, ale jeszcze więcéj człowieka honoru, proszę więc o wzajemność, bo mam prawo do tego. Proszę także wierzyć, że nietylko pod mundurem, ale i pod cywilną suknią serce może być na swojém miejscu i może żadnéj nie lękać się pogróżki. Powierzono mi tajemnicę, téj nie zdradzę.

Laura.

Bravo, Panie Karolu!

Karol.

Dałem słowo honoru. Możesz Pan pułkownik kazać, abym złamał haniebnie?

Melchior.

A to dziwna sprawa!

Laura.

Panie Karolu, podziwiam twoją energię i odwagę, ale wszystko może da się dobrym sposobem załatwić; może uczynisz zadość woli mego wuja, kiedy ci powiem, że tą Laurą, twoją kuzynką, z którą aby się nie żenić silisz się na wybiegi, że tą straszną jedném słowem kuzynką, jestem ja.

Karol.
Co słyszę!.. O Lauro!.. droga Lauro, nic więc już nie staje na przeszkodzie szczęściu naszemu?
Melchior.

Co tu słów niepotrzebnych.

Laura.

Teraz zapewne powiesz memu wujowi, kto są te damy. Jeżeli chciały pomódz tobie, chętnie poznam się z niemi i podziękuję szczerze.

Karol.

Nie — to być nie może. Zaklinam cię, szanuj moją tajemnicę.

Laura.

Ależ ta tajemnica jest i moją razem. A jak mojéj ręki nie zechcę oddać tylko pod warunkiem, że nam całą rzecz wyjaśnisz?

Karol.

Kocham cię nad życie, ale mego honoru poświęcić ci nie mogę.

Laura (przed siebie).

Jak Rodryg:

Przeniósł chociaż go miłość pożerała skrycie
Swój honor nad Xymenę, Xymenę nad życie.

(Słychać trąby wojskowe.)
Melchior.

Otóż już trąbią na koń!.. Odejść muszę.

Juliusz (za drzwiami).

Kto tam zamknął?.. Otwórz!.. A do kroćset djabłów! Otwórz zaraz!

Melchior.
Męzkie glosy.
Juliusz.

Jest tam kto?! — Otwórz do miljona djabłów!

Karol.

Nie wiedzą, że tu jest ich pułkownik... co tu robić.

(Drzwi otwierają się wyłamane. Juliusz wybiega w rozpiętym mundurze, czapeczka na głowie, w ręku pałasz pendentem obwiązany — Gustaw mundur na jednym rękawie — ciągnie ostrogą spódnicę za sobą — obadwa zobaczywszy pułkownika stają jak wryci mówiąc: Pułkownik!)
Juliusz i Gustaw.

Pułkownik!

Anastazius.

Montekukuli huzarem!

(Długie milczenie — Pułkownik zbliża się do oficerów i przypatruje się im z uwagą.)
Melchior.

Pan Krycki... Pan Oksza... Co to jest?

(Zbliża się do jednego, potém do drugiego i zdejmuje im z głowy loki damskie.)

Co znaczy ta maskarada wśród jasnego południa?

Juliusz.

Nasz szkolny kolega Karol Lita użalał się przed nami, że układy familijne zmuszają go żenić się z kuzynką, kiedy tymczasem serce jego kim innym zajęte. Szło tylko o podpis rzeczonéj kuzynki, aby ten cymbał wrócił do Wrocławia a Karol został przy swojéj ukochanéj. Przebraliśmy się więc, ja za ciotkę, Gustaw za Pannę, podpisaliśmy intercyzę i wszystko powiodło się dobrze, kiedy na nieszczęście...

Melchior (kończąc).

Pułkownik stanął przed wami. Wstydźcie się Panowie robić takie szaleństwa. Wiecie, że jesteśmy wszyscy solą w oku pewnym ludziom i właśnie tym ludziom dajemy broń przeciw sobie. — Panie Krycki, Pan masz katar. — Panie Oksza, Pan masz zapalenie ócz — trzeba się szanować. Proszę przez dziesięć dni nie wychodzić z pokoju.

Karol (prosząc).

Panie Pułkowniku...

Laura.

Nie, nie wujaszku, solennie przeciw temu protestuję — właśnie dlatego, że jak sam powiadasz, jesteśmy otoczeni nieprzyjaznymi ludźmi, nie należy ze zbyt może szalonego żartu robić karygodne przestępstwo. — Nie. Pan Pułkownik przebaczy, tém bardziéj, że ci Panowie dali Panu Karolowi sposobność rozwinąć przymioty uśpionéj duszy, w których ja mego przyszłego szczęścia widzę niemylną nadzieję.

Melchior.

Niechże i tak będzie, byle już raz skończyć tę komedyą. — Idźcie Panowie — siadajcie na koń. (wołając za nimi) A zmyjcie róż z twarzy. — No, resztę skończycie bezemnie.

Laura.
Ależ uściskaj nas pierwéj, powiedz dobre słowo.
Melchior (między niemi).

Tobie Lorko nie potrzebuję mówić, ile cię kocham. Tobie zaś Panie Karolu powiadam, żeś zyskał mój szacunek.

Laura.

Otóż to jest, na co czekałam. Teraz śmiało oddaję ci moją rękę.

Karol.

A ja tobie życie moje.

Anastazius (na stronie).

Szkoda, że to nie była ciotka!

KONIEC.




  1. Wymawiać: inglisz.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Fredro.