<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Małaszka
Podtytuł Obraz sceniczny w sześciu odsłonach
Pochodzenie Utwory dramatyczne, tom II
Wydawca Instytut literacki „Lektor“
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Graficzne H. Neumana we Włocławku
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT CZWARTY.
Za podniesieniem zasłony przegrywka krakowiaka. Sześć par w krakowskich kostjumach stoi ustawionych do tańca. Para pierwsza PANI ELEONORA i HRABIA JERZY, para druga PANNA ZOFJA i HRABIA KAZIO, para trzecia BARONOWA RÓŻA i ROSENKRANZ, para czwarta HRABINA HORTENSJA i jeden z gości, dwie pozostałe pary z osób niemych. Po lewej stronie sceny siedzi MARTA i KANONICZKA HADEN, po prawej stronie stoi MAZAMOWSKI i uważnie spogląda na tańczących. Gdy zasłona jest zupełnie podniesiona, pary; tańczą krakowiaka i zatrzymują się przed orkiestrą.
SCENA I.
ஐ ஐ
PANI ELEONORA
(w przegrywce do Marty).

Eh bien, Maciu, dites donc, jakiż efekt sprawiamy!

MARTA
(z uśmiechem).

Nie robicie wrażenia prawdziwych ludzi!

HADEN
(śmiejąc się).
Chyba „ludzi“.
MARTA

Może się pomyliłam.

MAZAMOWSKI
(z ukłonami).

Jeżeli się ośmielę wtrącić małe słówko względem tańca jaśnie wielmożnych osobistości, to więcej życia nie będzie przeszkodą w osiągnięciu pożądanego skutku.

PANNA ZOFJA
(śmiejąc się).

Dieu qu’il est diôle!

JERZY
(obracając się do Zofji).

Un pauvre diable! Allons! zaczynajmy. Niech pan Mazamowski uważa. Teraz moje solo.

(Śpiewa)

Świeci miesiąc, świeci
Naokoło gwiaździe,
Ja cię szukam hen, tędy,
A ty jesteś Ordzie...

(Obraca się triumfująco).

A co! to moja inwencja...

WSZYSCY.

Oh! charmant! charmant!

(Mazamowski z ukłonami prowadzi taniec).
KAZIO
(na froncie).

Panna Zofia!

(Śmieje się).
PANNA ZOFJA.

Śpiewaj szambelanie.

KAZIO.

Zaraz, zaraz!

JERZY.

Zaczynajmy!

KAZIO
(próbując).

Na kamieniu... Nie, to nie tak. E! bo widzisz, ton mi zgubiłeś; teraz nie wiem, jak to...

MAZAMOWSKI
(z ukłonem).

Ośmielę się podrzucić.

PANNA ZOFJA.

Eh, laisser donc... Pan nie masz słuchu — tylko się skompromitujesz passer la dessur.

KAZIO.

Zapewniam panią, że miałem ten ton, wychodząc z domu. C’est irroni.

JERZY.

Teraz na kogo kolej?

ROSENKRANZ
(przepychając się).

Teraz ja, Rosenkranz!

WSZYSCY
(śmiejąc się).
Rosenkranz! Rosenkranz!
ROSENKRANZ

Tylko proszę, cobyście się państwo ze mnie nie wyśmiewali; ja tak sobie tylko zaśpiewam, jak może śpiewać polski szlachcic.

HADEN
(do Marty).

A ten co?

MARTA

Ha! cest sons faible!

ROSENKRANZ
(śpiewa).

Gruszka i pół gruszki,
To półtorej gruszki —
Dama i pół damy,
To półtorej damy.
Hu! ha!

ELEONORA

Cest gentil! kto to ułożył?

ROSENKRANZ.

To ja, Rosenkranz!

(Pary się rozchodzą. Eleonora zbliża się do kanoniczki Haden i Mazamowskiego; zostają sami na boku).
HORTENSJA.

Sądzę, że na dziś już dosyć tej próby.

KAZIO.
Och! dosyć... Ale — co dziwnego zauważyłem, że nam wszystkim nad wyraz dobrze w tych kostjumach, prawda?
WSZYSCY

Prawda! Vous avez raison!

MAZAMOWSKI
(na stronie).

Towarzystwo wspólnej admiracji...

PANNA ZOFJA.

Żałuj, Marto, że nie należysz do nas. Zrobimy piorunujący efekt, wpadając do sali balowej.

HORTENSJA.

Czy pozostaniemy dłużej na tym balu?

JERZY.

Nous allons voir, jak się to złoży. Będziemy się starali odseparować od reszty sali i utworzymy osobny cercl.

RÓŻA.

Jeśli tak — będziemy mogły zabawić tam czas jakiś.

ELEONORA.

On dit, że i te panie z teatru będą także w sali... Czy to możebne?

JERZY.

Ha! komitet był mieszany. Sądzę, że się wkradło trochę nieporządku.

ELEONORA.
Nous espéront, że nas nie zechcecie narażać na tak niemiłe sąsiedztwo i wcześniej postaracie się, aby damy te nie przybyły.
WSZYSTKIE PANIE
(oprócz Marty i kanoniczki)

Och! oui, nous vous suplions!

MAZAMOWSKI
(na stronie).

Boją się porównań.

KAZIO.

Bądźcie panie przekonane, que nous ferons tout notre possible, aby się stało zadość życzeniom pań...

ROSENKRANZ.

I ja także — ja, Rosenkranz!

(Przez ten czas wszyscy posiadali; Mazamowski stoi w kącie, usuwając się ciągle).
HADEN
(cicho do Eleonory).

Prosiłam panią kilkakrotnie, ażebyś nie tańczyła z Jerzym. Afiszuje to go niepotrzebnie a i panią także, jeśli to być jeszcze może...

ELEONORA
(równie cicho do Haden).

Niepotrzebnie się pani troszczysz. Pan Jerzy jest dawno pełnoletnim i postępuje według swej woli. Tańczę z nim, bo dobrze tańczy i pasuje do moich włosów. Voilà tout!

HADEN.
Jesteś pani bezczelną! Występuję tu w imieniu żony Jerzego.
ELEONORA.

Czy upoważniła panią do tego?

HADEN
(żywo).

Jamais... voila une idée. Ale lękam się, aby nie spostrzegła wreszcie, co się tu dzieje. Jest tak delikatna i słabowita, że mogłaby to przypłacić życiem. Nie chcę tego! Zakazuję pani prowadzenia dalej romansu z Jerzym!

ELEONORA
(ze znaczeniem)

A chere dame!... Przyznałabym ci zupełną rację a nawet usłuchała twych rad, gdybyś była matką Jerzego. Ponieważ tylko jesteś jego ciotką, pozwól, że, złożywszy nizki ukłon, odejdę w inną stronę. Au plaisir...

(Podchodzi do grupy, w której znajduje się Jerzy).
HADEN
(na stronie)

Bezczelna żmija! Ale przyjdzie czas; kiedy i ona kąsać przestanie.

(Zwraca się do Marty).
PANNA ZOFJA
(do Kazia).

Vous avez l’air, zupełnie zniwelowanego człowieka.

KAZIO.
Ach, ten krakowiak mnie tak zmęczył. Teraz, kiedy usiadłem, zdaje się, że jestem w raju...
PANNA ZOFJA.

A gdybyś pan usiadł naprzykład koło naszej kanoniczki, byłbyś także, jak... w raju?

KAZIO
(z galanterją).

Ach. Dieu! Sąsiedztwo anioła sprawia mi to złudzenie!

PANNA ZOFJA.

A aniołem tym?...

KAZIO
(tłumiąc ziewanie).

Pani!

PANNA ZOFJA
(na stronie).

Szkoda, że tu mamy niema, możnaby ten interes ubić. (Głośno). Cóż ztąd — niedługo już odjeżdżamy... Będziesz pan musiał wstać z tego raju...

KAZIO.

Szkoda... Chciałbym tak siedzieć życie całe.

PANNA ZOFJA
(szybko).

Powtórz to pan mamie.

KAZIO
(reflektując się).
Mamie? a to po co? Wszak ja mogę siedzieć przy pani ile zechcę a mama nie będzie nic miała przeciw temu (na stronie). O! bydbym wpadł w pułapkę!
PANNA ZOFJA
(na stronie).

Nie udało się. Próbujmy jeszcze... cierpliwości przedewszystkiem.

(Rozmawiają pocichu).
MAZAMOWSKI
(do siebie).

Wszyscy posiadali... nie wiem, czy i mnie usiąść wypada. Nogi mnie bardzo bolą a dziś tańczę w tej przeklętej „Meluzynie“. Czuję, że wyjdę z formy i sypnę się... jak statysta...

RÓŻA.

Kiedyż druga repetycja?

JERZY.

Sądzę, że jutro.

KAZIO.

Czy znowu tutaj?

ELEONORA.

Ach, nie! Zanadto utrudzamy tę kochaną Martę. Jest już tak bladą i zmęczoną, że aż przykro patrzeć.

MARTA.

Zwodzi was moja twarz. Jestem dziś bardzo silna. Mogłabym nawet z wami tańczyć, gdybyście mnie do swego grona przyjęli.

ROSENKRANZ.

Toby było bardzo pięknie. Panibyś wyglądała w kostjumie jak bóstwo. Ja to mówię — ja, Rosenkranz. Hrabina Zdzisiowa, ta ze Lwowa, co to jej mąż to jest mój kuzyn, to także taka blada jak pani a w kostjumie to była...

MARTA
(śmiejąc się).

Jeszcze bledsza!

ROSENKRANZ.

Ale nie — wyglądała jak róża. Ja to pani hrabinie mówię — ja, Rosenkranz.

HORTENSJA.

Zdaje mi się jednak, że ten krakowiak trochę za długi... możemy zapomnieć figur.

JERZY.

Możnaby go skrócić. Panie Mazamowski — gdzież on? A! jest! Niech pan Mazamowski pomyśli, żeby trochę taniec był krótszy.

MAZAMOWSKI.

Jeśli takie życzenie całego grona tańczącego, możnaby ująć „baranki“, albo „pałataj“. Jedna z tych figur odpadnie bez szkody dla społeczeństwa.

PANNA ZOFJA.

Wielka szkoda, żeśmy się wcześniej nie namyślili. Oto pan Kazimierz o jakiemś huculskiem weselu, opowiada mi które widział u rodziców Marty. Kostjumy są malownicze.

ELEONORA.
Czy taniec miejscowy trudny?
JERZY.

Nie wiem. Mais voila une idée, byłoby nam więcej do twarzy w takich kostjumach.

ELEONORA.

Czy nie macie rycin lub jakich gravures odpowiednich, aby zobaczyć stroje?

MARTA.

Rycin nie mamy, ale jest u nas żywy model. (Dzwoni). Będziecie panie mogły obejrzeć dokładnie ubiór, bo na wyraźny mój rozkaz zachowała swój strój, w którym jest jej nadzwyczaj do twarzy. Chciała się przebrać, przyjechawszy do miasta, ale jej na to nie pozwoliłam.

ROSENKRANZ.

Bardzo piękna kobieta. Widziałem ją w Sasskim ogrodzie, jeszcze w lecie... Ma w sobie jakiś charakter; ja to mówię — ja, Rosenkranz!

(Wchodzi Lawdański).
MARTA.

Zawołać tu mamkę.

(Lawdański wychodzi).
RÓŻA
(do Eleonory).

Piękny chłopiec... Zkąd go wzięli?

ELEONORA
(do Róży).

Przywieźli go z domu rodziców — a właściwie dopiero przedwczoraj Jerzy przyjechał z nim razem. Przedtem towarzyszył hrabiemu w podróży.

RÓŻA.

Oryginalne małżeństwo! W kilka miesięcy po ślubie mąż odjeżdża od żony i drapie się na szczyty Alp. Je n’y comprend rien.

ELEONORA.

Moi de meme.

RÓŻA.

Musieliście się widzieć zagranicą?

ELEONORA.

Chwilowo w Gmunden.

RÓŻA.

Tak?... A! teraz trochę więcej rozumiem...

(Rozmawiają pocichu).
ROSENKRANZ
(do Kazia).

Mój hrabio Kaziu! proszę, powiedz mi ty, panie hrabio, czy to prawda, że ten biedny Orcio ma zatarg ze swoim teściem o jakiś posag?

KAZIO.

Nie wiem, ty Rosenkranz, nie słyszałem o tem wcale. Wiem, że prosto z podróży pojechał do starego i przedwczoraj powrócił, ale jak to dalej jest — nie wiem i nic mnie to nie obchodzi.


SCENA II.
(Lokaje wnoszą zapalone kandelabry i stawiają na słupach. Lawdański otwiera drzwi i w głębi ukazuje się Małaszka, wystrojona, w wełnianej ponsowej spódnicy, koszuli wyszytej, obwieszona paciorkami; na głowie niebieska jedwabna chustka. Chwilę stoi, patrząc zuchwale na zgromadzonych, poczem postępuje na przód sceny i staje z głową podniesioną i wyzywającym wyrazem twarzy. Panie przypatrują się jej pilnie przez szkiełka).
ஐ ஐ
RÓŻA.

En vérité — kostjum o wiele piękniejszy od krakowskiego.

PANNA ZOFJA.

Nasze kostjumy gasną przy nim zupełnie.

HORTENSJA.

Wyszycie na koszuli jest bardzo pracowite. Niechno podniesie trochę rękę. Chcę obejrzeć to zblizka.

(Małaszka stoi nieruchoma).
PANNA ZOFJA.

Mais elle est sourde. Czy nie słyszy, co do niej mówią? Niech rękę podniesie!

MAŁASZKA
(nie ruszając się z miejsca, przez zaciśnięte zęby).

Pek wam!

MARTA.

Elle est extrement entetée (do Małaszki). Moje dziecko, te panie proszą cię, ażebyś im pokazała twoje ubranie.

(Małaszka wyciąga ze złością rękę).
HADEN
(do Marty).

Nie potrzebnieś ją popsuła swoją dobrocią.

MARTA.

Wiem o tem. Pobłażałam jej przez wzgląd na dziecko. Dziś już czuję, że zapóźno. Ulegam jej, bo inaczej musiałabym ją oddalić; a ona mówi, że Marjanek rozchoruje się z tęsknoty za nią.

HADEN.

Kto to wie!

MARTA.

Och, to możebne! Półtora roku, jak tu ją przywieźli — nikomu nie da przystąpić do dziecka; przez ten czas Marjanek przyzwyczaił się do niej bardzo. Wolę znosić jej kaprysy, niż narazić dziecko na chorobę.

KAZIO
(do Jerzego, patrząc na Małaszkę).

Ja tę twarz gdzieś widziałem.

JERZY.

Nie patrz w tamtą stronę. Nasze panie mogą się o to obrazić.

KAZIO.

Boisz się żony, czy...

JERZY.
Nie lubię scen, to mi daje na nerwy a jestem już i tak zanadto zdenerwowany.
RÓŻA.
(do Małaszki).

A co wy tańcujecie tam w domu, na wsi? (do pań). Ach! comme c’est difficile rozmawiać z taką figurą...

MAŁASZKA
(złośliwie).

Tańczymy do woli, co kto chce — tropaka, czerebiaczkę, kołomyjkę — ot, co wola! Ale kobiety do tego muszą być młode i krasne a zwinne, bo jak jest inaczej, to za nic cała ochota.

HADEN
(do Eleonory).

Ona ma spryt! Zaraz nas wszystkie otaksowała na stare i brzydkie.

ELEONORA.

Vous persez? Sądzę, że powiedziała to bez arrière pensée.

RÓŻA
(do Małaszki).

To twoje ubranie od święta? Oryginalne. Czy to ze wsi przywiezione?

MAŁASZKA.

Nie. Ja, tu przyjechała w ochwocie i zapasce, z oczepiciem i namitką, ale jaśnie pani dała mi spódnicę i chustkę, bo to ładniejsze.

RÓŻA.
Co do ubrań, sądzę, ze jeszcze zdążymy; tylko z tańcem bieda — musi być trudny.
MARTA.

Zatańcz, Małaszko. Zrób to dla mnie...

MAŁASZKA
(grymaśnie).

Głowa mnie boli.

MARTA.

Moje dziecko, ja cię proszę! tylko kilka kroków, tak jak tańczysz sama przed Marjankiem. No!...

MAŁASZKA
(udając wstyd).

Wstydzę się...

MARTA.

Czego? Te panie nie będą się śmiały. No, dalej, dalej — tak ładnie tańczysz...

ELEONORA
(do Jerzego).

Coś nasza balerina się droży.

JERZY
(odwraca się do Eleonory, ale nie patrzy na Małaszkę).

Zwykły chłopski narów i upór.

MAŁASZKA
(patrząc na Jerzego).

Pan hrabia!

MARTA.

Tańczysz, Małaszko?...

MAŁASZKA.
Tak, jaśnie pani, teraz zatańczę co wola.
MAZAMOWSKI
(na stronie).

Może i ja co skorzystam. Choć zawsze tańczę ludowe tańce, to przecie nigdy chłopa tańczącego nie widziałem.

(Małaszka tańczy. Obecni rozsuwają się na dwie grupy — po jednej stronie kanoniczka Haden, Marta, Rosenkranz, baronowa Róża; po drugiej stronie hrabia Jerzy, Eleonora, panna Zofia, hrabia Kazio, hrabina Hortensja, Mazamowski. Hrabia Jerzy na pierwszym planie z brzegu, tak, aby Małaszka w tańcu mogła znaleźć się przed nim i spojrzeć mu w oznaczonej chwili w oczy).
ROSENKRANZ.

Nie tańczy źle, prawda, hrabino?

MARTA.

Musiała się dość natańczyć od dziecka.

HADEN.

Czy wiesz, Maciu, że ta kobieta ma zły wyraz twarzy. Coś jest w niej niepoczciwego.

MARTA.

Nie znajduję tego.

PANNA ZOFJA
(do Kazia).

Zawsze ten taniec jest trochę trudny. Nest ce pas?

KAZIO.

Krakowiak o wiele łatwiejszy.

(Małaszka w tańcu staje przed hrabią Jerzym; chwilę patrzy mu w twarz; później, jakby dalej tańcząc, pochyla się nisko do kolan Jerzego. Reszta obecnych zajęta rozmową).
MAŁASZKA.

Pan hrabia.

JERZY.

To ty, Małaszka!

MAŁASZKA
(z ukrytą złością).

Ja!

(Prostuje się i dalej w tańcu odchodzi).
JERZY
(do siebie).

Ona! ona! Dobrze, że tu jest. Ta chłopka na mnie trochę działa. Ożywię się na czas jakiś.

ELEONORA
(do Jerzego).

Ty coś mówiłeś z tą chłopką.

JERZY.

Qu’elle idée — ani mi się marzyło.

ELEONORA.

Będę dziś w teatrze — loża numer piąty. Przyjdziesz?

JERZY
(znudzony).

Przyjdę.

ELEONORA.

Pamiętaj! — inaczej skandal!

MAŁASZKA
(zwalniając tempo, patrzy na Jerzego i Eleonorę).

Pek im! Z tą martwicą znów gada. Lawdański prawdę miał... to jego kochanka!

(Nagle przestaje tańczyć i udaje, że wybucha płaczem).
WSZYSCY.

A to co?

(Małaszka płacze, obcierając oczy fartuchem).
MARTA
(troskliwie).

Co ci jest, Małaszka? Mój Boże! nie płacz... ty wiesz — doktór nie pozwolił ci płakać. Marjankowi może zaszkodzić. No, już nie tańcz, idź do swego pokoju! (do gości). Biedna! — jest bardzo wrażliwa... Musiały się jej przypomnieć strony rodzinne, mąż, dziecko. Prawda, Małaszka?

MAŁASZKA.
(udając smutek).

Tak, jaśnie pani.

PANNA ZOFJA.

Est ce possible, aby była poetyczną do tego stopnia?

HADEN
(na stronie).

Dziwnie płacze suchemi oczami.

MARTA.

Każdy ma serce, czemużby ona serca mieć nie miała, idź, Małaszka, do dziecinnego pokoju, ja tam wnet nadejdę.

MAŁASZKA.
(wolno wychodząc, mruczy pod nosem).

Durne bestje!


SCENA III.
ஐ ஐ
ELEONORA.

A więc już ułożone... Jutro u mnie ostateczna narada co do powzięcia stanowczej decyzji. Zresztą, dziś jeszcze mamy raut u Błędowskich, po teatrze przyjadę, może tam co postanowimy.

KAZIO.

Sprawę tę trzeba wytoczyć przed areopagiem ludzi poważnych. Trzeba się dobrze zastanowić.

RÓŻA.

Moglibyśmy się zblamować...

PANNA ZOFJA.

Wszystko, byle nie to.

(Podczas tej rozmowy wszyscy żegnają się kolejno z Martą i kanoniczką. Jerzy odprowadza damy do drzwi, które na rozcierz otwiera Lawdański; w głębi ukazuje się przedpokój, w którym damy przy pomocy lokai nakładają futra).
ROSENKRANZ.

Pozwoli hrabina, że jej powiem: moje uszanowanie!

MARTA.

A ja odpowiem: dowidzenia, panie.

ROSENKRANZ.

Rosenkranz — tak, tak, Rosenkranz!

ELEONORA
(do Marty).

Au revoir, mon ange! Połóż się wcześniej — jesteś toute abattuce — potrzebujesz spoczynku. Dowidzenia, kochana kanoniczko!

HADEN.

Przybędę jutro na repetycję wraz z Jerzym... chociaż mnie nie prosisz.

ELEONORA.

Och! jestem zachwycona! (na stronie). Nieznośna gadzina!

HADEN
(na stronie).

Bezczelna kokietka! (do Marty). Maciu, trzeba coś zrobić z tą figurą.

(Pokazuje na Mazamowskiego).
MARTA.

Ach, prawda! Ten baletnik... Trzeba go wyprawić.

HADEN
.

Ja to zrobię. (Głośno). Pan Mazamowski zapewne także pragnie się oddalić... Żegnamy!

MAZAMOWSKI
(z ukłonami zbliża się do Marty i ujmuje jej rękę, na której składa pocałunek).

Pani hrabinie należny hołd i szacunek!

MARTA.

Pan dziś jeszcze zajęty?

MAZAMOWSKI.
Tak, pani hrabino, robię złego ducha i króla morskich potworów w balecie „Meluzyna“. To moje najlepsze kreacje — ośmielam się powiedzieć.
MARTA
(j. w.).

Nie wątpię... kto ma takie zdolności.

MAZAMOWSKI.
(z ukłonem).

Och! pani hrabino! zbytek łaski! zbytek łaski!

PANNA ZOFJA
(do Kazia).

Czy będziesz pan przy mnie siedział na dzisiejszym raucie?

KAZIO.

To się rozumie! (na stronie). Już mnie nie złapiesz!

SCENA IV.
KANONICZKA HADEN, MARTA, JERZY, później MAD. LATOUR.
ஐ ஐ
HADEN.

Szczęśliwa jestem, że sobie poszli. Nic mnie tak nie drażni, jak to bezsensowe paplanie tych wystrojonych kwoczek. Powiedz mi, Maciu, po co sprowadziłaś tę całą falangę?

MARTA.
Było to wyraźnem życzeniem hrabiego Wiesz dobrze, moja ciociu, że on lubi się bawić a ja... lubię to, co mój mąż lubi. C’est simple comme le bonjour.
HADEN.

Zanadto mu pobłażasz. Wszyscy korzystają z dobroci twego serca. Jerzy powinien dostać od ciebie ostrą nauczkę za tę długą nieobecność i niewłaściwą podróż, jaką odbył bez ciebie, nie wiadomo, z jakich powodów.

MARTA.

Nie łaj go, ciociu. Skoro na progu domu spotkają go wymówki — zniechęci się jeszcze więcej. On już i tak zniechęcony.

HADEN.

Ależ, Maciu, źle mnie zrozumiałaś. Bądź pewną, że uczucia Jerzego nie uległy żadnej zmianie — kocha cię zawsze jednakowo.

MARTA
(z myślą).

O, tak! kocha mnie zawsze jednakowo... Z tem wszystkiem pójdę zajrzeć do Marjanka. Nie byłam tam od południa, dziecko nudzić się musi. Małaszka była w złym humorze — może nie zechce je bawić.

HADEN.

Ty i dziecko psujesz niepotrzebnie.

MARTA.
Och, c’est plus fort que moi, ciociu! Czem jest dla mnie mój syn? To życie moje, to powód mego na świecie wegetowania. Muszę go pieścić, muszę go kochać... to silniejsze nademnie!
(Jerzy powraca z przedpokoju).
JERZY.

Niema już nikogo. Sądzę, że mogę już zdjąć z siebie ten ubiór. Jakże moje panie sądzą: czy jestem piękniejszy en frac, czy en kiorczio?

HADEN.

Mój Orciu, mam z tobą pomówić o ważnych sprawach. Czy możesz mi poświęcić chwilę czasu?

JERZY.

Je suis tout a vos ordres! (na stronie). Będzie coś mądrego! (głośno). Tylko spiesz się, cioteczko, bo za małą chwilkę je mesaure.

HADEN.

Nie obawiaj się — nie zabiorę ci wiele drogocennego czasu.

MAD. LATOUR
(wchodzi z ukłonem).

Moja Maciu, Marjanek płacze a Małaszka czegoś grymasi i nie chce zająć się dzieckiem. Kazałam jej dać cukierków, galarety a nawet wina — nie chce ni pić, ani jeść, tylko chmurzy się ciągle. Może ty co poradzisz, car je suis â bont de mes forces.

MARTA.

Idę... (do Jerzego). Wychodzisz prędko?

JERZY.
A l’iastant. Skoro się ubiorę. Przyjdę jednak, aby cię pożegnać.
MARTA.

Nie trudź się do mnie. Zastaniesz mnie tu z dzieckiem. Marjanek lubi wieczorem bawić się w tym salonie. Urządzamy sobie rauty á notre maniére.

(Wychodzi z mad. Latour).


SCENA V.
KAN. HADEN i HR. JERZY.
ஐ ஐ
HADEN.

Masz prawdziwą świętą za żonę.

JERZY.

Zanadto święta. Nie lubię takie sainte Nitouche. Zdaje się, że człowiek popełnia karygodny występek, zbliżając się do podobnej madonny.

HADEN.

Do pani Eleonory przystęp jest o wiele łatwiejszy.

JERZY
(z niecierpliwością).

Och! i ty, ciociu, zaczynasz mnie nudzić swemi morałami. Proszę cię, nie doprowadzaj mnie do ostateczności. Nie wiesz i nigdy nie pojmiesz, do jakiego stopnia jestem rozdrażniony. Wszystko sprzysięga się na moją zgubę.

HADEN.

Na twoją zgubę! Spodziewam się; sam lecisz ku przepaści jak szalony, jak ćma do płonącej świecy... Od dziecka miałeś zawsze dziwne upodobanie nie myśleć o jutrze, byle dziś wesoło przeszło. Ileż razy później, podczas twych kawalerskich miłych dni, ratowałam cię z tych przepaści, w które sam dobrowolnie wpadałeś. Co wypełniało dnie i noce całe? Gra, wino, miłostki i długi...

JERZY
(spokojnie).

Co do tego ostatniego punktu, pozwól, moja ciociu, że winę przyjmiesz na siebie. Gdybym miał dostateczną ilość pieniędzy, nie robiłbym długów. C’est ciair comme la lune.

HADEN.

Miałeś aż zbyt wiele — ale tobie nigdy nie jest dosyć. Sądząc, że życie rodzinne potrafi cię uspokoić, wyszukałam ci żonę.

JERZY.

Nie powinnaś się chwalić z takim wyborem.

HADEN.

Dałam ci dziewczynę młodą, piękną, uczciwą i z dobrego gniazda.

JERZY.

Co do owego gniazda, to jeszcze wielkie pytanie.

HADEN.

I cóż ty zrobiłeś z tem niewinnem a tak serdecznem dzieckiem?... Zgubiłeś jej życie brakiem uczucia i odpychającym chłodem, który ona aż nadto dobrze dostrzega. W swej bezmiernej szlachetności stara się pokryć twój egoizm i, zadając gwałt swemu smutkowi, odpłaca ci serdecznością za twą oziębłość. W kilka miesięcy po ślubie wyjechałeś nagle zagranicę, zostawiając Martę chorą i życia niepewną. Co robiłeś tak długo w Szwajcarji? Dlaczego właśnie wybrałeś miejsce pobytu w Gmunden, gdzie bawiła pani Eleonora?...

JERZY.

Encore!

HADEN.

Tak! I mówić będę o tem ci ciągle, dopóki nie zerwiesz tego wstrętnego stosunku, który kompromituje cię w oczach świata.

JERZY.

Ach! mais je ne demande pas un’evel — dawno chciałem to sam uczynić, ale nie mogę.

HADEN.

Nie możesz? Powiedz raczej: „nie chcę“! Podoba ci się to życie brudu i kału, które pędzisz. Pani Eleonora należy także do komicznych akcesoryj takiego życia. Jerzy! Jerzy! kiedy nadejdzie chwila twego upamiętania?

JERZY.

Zkądże ty tak tragicznie spoglądasz na życie? Ty, ciotko, która do tej chwili brałaś to życie z tak wesołej strony?

HADEN.

Pozory cię zawodzą. Ja przeszłam wiele i przebolałam niejedno. Dziś śmieję się ze wszystkiego i ze wszystkich, ale tylko wobec ludzi, bo w gruncie mej duszy mam zupełnie inne zapatrywania. Dla mnie życie było ciężką i twardą szkołą... Zdawszy egzamin, śmieję się pozornie z przebytych mozołów, ale w rzeczywistości mam przechowaną całą pamięć lat minionych. Dla ciebie przecież pragnęłam stworzyć inny byt, egzystencję odpowiedniejszą dla człowieka, mającego piękne imię i byt zapewniony. Ty wszakże roztrwoniłeś niebacznie wszelkie starania moje, tak, jak roztrwaniasz bezustannie pieniądze, które ci dostarczam.

JERZY
(chmurno).

To jedno jeszcze mnie zajmuje — nie powinnaś mi bronić tego.

HADEN.

Masz przecież syna i względem niego obowiązki. Winieneś mu zapewnić niezależność i to powinno cię powstrzymać choćby od... szulerki.

JERZY
(ironicznie).

Ciotka jest w błędzie. Nie szuleruję nigdy — gram tylko. To różnica. Dowodem, że przegrywam zawsze. Mam tak zwaną piękną grę...

HADEN.

Ty szydzisz, Jerzy, kiedy widzisz mnie tak bardzo wzburzoną. Czy sądzisz, że nie wiem o tem szaleństwie. Pojechałeś do teścia z żądaniem usamowolnienia Marty i oddania jej pod twą kuratelę. Wiem, co to znaczy. Pragniesz napocząć sumę, którą wam zapisałam z warunkiem używalności tylko procentów.

JERZY
(gniewnie).

Ach, voila assez! Tak, jeździłem do teścia, bo potrzebuję pieniędzy i to gwałtownie, natychmiast. W razie niespełnienia mych życzeń, zagroziłem separacją i... dałem mu tydzień czasu do namysłu.

HADEN.

Jerzy! co słyszę!? A więc tak nisko spadłeś, że frymarczysz sobą, jakby towarem?! Nie rozumiem cię — od zmysłów odchodzę, słysząc takie potworne słowa. Wychowałeś się w Tarnopolu — ojcowie czuwali nad tobą, miałeś w koło siebie najzacniejsze i najpiękniejsze przykłady. Któż winien temu, co się stało? kto?

JERZY
(po chwili, ponuro).

Ty, matko!

HADEN
(słabo).

Matko!...

JERZY.
GCzy, sądzisz, że nie wiem jaki jest prawdziwy węzeł, który nas łączy? O! podrostkiem zaledwie już wiedziałem o swem dwuznacznem pochodzeniu i bolałem nad niem. Nie mówię ci tego, aby robić jakieś wyrzuty — nie, wcale. Sądzę, że byłaś dość nieszczęśliwą a pozorna przysługa, którą ci oddała twoja siostra i szwagier, musiała cię kosztować wiele bólu i przykrości. Ale stało się i tego zmienić nie było podobna. Dziś jednak niesłusznie rzucasz na mnie kamieniem, że żyję nad możność i nad stan. Przyzwyczaiłaś mnie do tego, psułaś od dzieciństwa, robiąc ze mnie swe własne bożyszcze i cherubinka salonów. Dzieckiem rozrzucałem już pieniądze — czyż teraz powinnaś się dziwić, że te dłonie, przyzwyczajone do złotego deszczu, mimowoli wyciągają się w stronę pieniędzy i pragną ich jaknajwięcej. Nie nauczyliście mnie praktycznej strony życia. Po co? na co? Niech się bawi! Gdy wyszumi, ożenimy go — ustatkuje się. I zaczęto mnie żenić. (Z wzrastającą goryczą). Ale z mojem dwuznacznem pochodzeniem trudno było o odpowiednią partję. Znaleziono suchotnicę anielsko dobrą, ubrano ją w zapis i dano mi na życie. Ach, naprawdę c’est bien dîole, taka kombinacja, której ofiarą pada wolność i szczęście ludzkie! Byłem w twych rękach, matko, manekinem, którym obracałaś wedle woli; oddałaś mnie do Tarnopola, wysłałaś do Monaco, ożeniłaś... bardzo dobrze! Prowadź mnie tak dalej — już ja woli swej mieć nie będę i nie chcę, tylko zagłusz, we mnie wszystko brzękiem pieniędzy. Niech ten dźwięk pokryje każde moje pragnienie i twoje sumienie, matko, jeśli się kiedyś obudzi.
HADEN.

Moje sumienie jest czyste. Starałam się żyć tylko dla twego dobra.

JERZY.

Być może... (zmieniając ton). Idę przemienić suknie. Jadę na raut... Żegnam cię, ciotko.

(Wychodzi).


SCENA VI.
KAN. HADEN, MARTA, MAŁASZKA.
ஐ ஐ
HADEN
(sama, po chwili).

Czyż byłaby prawda to wszystko, co on powiedział? Działałam w najlepszej wierze. Nie sądzę, aby była w tem moja wina. Wychowywałam Jerzego, jak wszyscy młodzi ludzie z naszego świata byli wychowywani. W czem tu zawiniłam? Boże, mój Boże!

(Wchodzi Marta i Małaszka z dzieckiem).
MARTA
(do Małaszki).

Tak! usiądziecie sobie tu na sofce i będziecie się bawić ze mną. Tylko, moja Małaszko, proszę cię, nie dawaj dziecku albumów z fotografjami, ani tych książek z rysunkami. Podarło je zupełnie.

MAŁASZKA
(siadając na kanapie).

Proszę pani hrabiny, to nie przezemnie. Marjanek chce a dziecku dać trza, co się należy, bo inaczej się rozkrzyczy.

MARTA.

To ty przynajmniej uważaj. (Do kanoniczki). Co ci to, ciociu? Płaczesz?

HADEN.

Ależ nie! mylisz się. Nie płaczę wcale. Oczy mnie bolą — przytem mam migrenę. Jeśli nie masz nic przeciw temu, pójdę do swego pokoju.

MARTA.

Ja cię odprowadzę (do Małaszki). ja zaraz powrócę. Pa, Maniusiu, pa! A uważaj, Małaszka, żeby Maniuś nie spał — proszę cię! Pa! synku! ja zaraz powrócę.

(Wychodzi z kanoniczką).
MAŁASZKA
(sama z dzieckiem).

Ot tobie raz! Pa! pa! — ale detynę na ręku ponosić, to nie, bo ciężko, bo nie udźwignie! (do dziecka). Cicho, ty projawo jedna! Jak nie będziesz milczeć, to cię uduszę! (wstaje z kanapy). Pan hrabia jest, poznał mnie. Czemu poznać nie miał, przeciem w krasę bogata. Mnie się zdaje, że ja powiększałam trochę (patrzy w lustro). Ot, buty już się nie świecą, trza pani powiedzieć, coby drugie kupić kazała (do dziecka). Ty odmino, siedź tam, bo zlecisz! Hrabia taki przyjść to musi — nie dziś, nie jutro — a przyjdzie. Ot, ty, Małaszka, rozum miej a głowę hardo noś! Ty szalała — a on cię cisnął, ta w świat poszedł; niechaj teraz on ci się pokłoni a ty przez plecy patrz, ta patrz!

SCENA VII.
MAŁASZKA, LAWDAŃSKI.
ஐ ஐ
LAWDAŃSKI.

Sama jest. Dobra chwila. Teraz powiem jej — nie zechce, to sama będzie winna. Niech ją spotka. (Głośno). Małaszka!

MAŁASZKA
(z godnością siada na kanapie).

A, to pan Lawdański za czem?

LAWDAŃSKI
(hardo).

Zawsze za jednem! Ty, Małaszka, nocką uciekła ze wsi — i męża i dziecko cisnęła. To nic! Ale czemu ty mnie cisnęła mnie, com cię tak umiłował?

MAŁASZKA
(gwałtownie).

Ty jeszcze mi zawodzisz, przeklęty nędzaku! Ja ciebie, ani Julka, ani całego sioła znać nie chcę! Sfysz!

LAWDAŃSKI.

Ty wracaj do wsi, do sadyby! Wracaj dziś zaraz, ja cię zawiozę.

MAŁASZKA.

Ty się wściekł? Ja służbę rzucić? Patrzcie go! Patrz, ty durny a oczy wypatruj! jakie u mnie buty, a jakie korale a ten krzyżyk to złoto — a ot, pierścień jaki! I ja miałabym od tego wszystkiego odstać! Ty niesamowity!

LAWDAŃSKI.

Ty wiesz, że mnie nazad wracać trzeba do służby. A potem, choćbym tu dla ciebie został, to ja nie chcę, byś tu była, ot... rozumiesz! nie chcę!

MAŁASZKA.

A to wertki — no! no! Tobie pan hrabia nie wład? No, ty prawdę masz, ale już tak musi być, znasz?

LAWDAŃSKI.

Nie, tak nie będzie! Ty wrócisz! ty musisz wrócić! Ja na ciebie sposób mam. Ty się nikogo nie boisz na świecie, ale ja rozum mam i ze sobą kogoś przywiodłem, co cię weźmie jak swoją...

MAŁASZKA
(przerażona).

Ty? ty przywiodłeś? kogo?

LAWDAŃSKI.
Kogo? Julka, twego męża!... No! śmiej się teraz jak puszczyk, śmiej się po swojemu. Ja Julka na kolej wziął, bilet mu kupił, ta przywiózł i tu go skrył. U mnie groszy dość jest, ja go przywiódł i trzymać będę wedle potrzeby. On nad tobą władzę ma i radę sobie z tobą da. No cóż? wracasz sama ze mną? mów?
MAŁASZKA
(po chwili).

Nie!

LAWDAŃSKI
(wściekły).

Zostajesz?

MAŁASZKA.

Ostaję!

LAWDAŃSKI
(j. w.).

Ty się go strzeż! on ci złe uczynić może — on już całkiem niesamowity. A ja mściwy! ja go puszczę jak psa wściekłego, niech z tobą robi co chce... Będzie z tobą źle... będzie źle, ty przeklęta wiedźmo!

(Odchodzi trochę wgłąb).
MAŁASZKA
(sama na środku sceny).

Wraże syny! wraże syny!...

SCENA VIII.
MAŁASZKA, JERZY, LAWDAŃSKI.
ஐ ஐ
JERZY
(wchodzi we fraku).

A! Małaszka... dobre spotkanie... Zbliż się tu, Małaszka. Gdzie pani hrabina?

LAWDAŃSKI
(wysuwa się pomiędzy Jerzego i Małaszkę).
Jaśnie pani jest u starszej pani, zaraz powróci.
JERZY
(niezadowolony).

Co tu robisz? Odejdź! Każ, niech Juob zajeżdża.

LAWDAŃSKI.

Zaraz, panie hrabio! (do Małaszki). Zostajesz?

MAŁASZKA.

Ostaję!

LAWDAŃSKI.

Na marne skończysz!

(Wychodzi).
JERZY.

Małaszka, czego ty się chmurzysz? Gniewasz się, Czy co? (Małaszka stoi chmurna i nic nie odpowiada). Tyś tam na wsi była całkiem inna. No, spójrz się na mnie po dawnemu i roześmiej się tak, jak to ty umiesz.

MAŁASZKA
(chmurno).

Ja się śmiać zabyłam a na pana patrzeć nie chcę.

JERZY.

Czemu?

MAŁASZKA.

Bo od patrzenia w słonko oczy bolą. Po co mnie oczy boleć mają?

JERZY
. Jesteś bardzo zabawna! Drożysz się, jak księżniczka. (Na stronie). To na mnie w szczególny sposób działa..
MAŁASZKA.

Pan hrabia jest dla siebie więcej jak pan hrabia — a ja dla siebie więcej jak kniaziówna. Ot co!

JERZY
(przysuwając się ku niej).

Ty i dla mnie więcej jak każda kniaziówna... (na stronie). Elle est bien diole.

MAŁASZKA
(patrząc mu zalotnie w oczy).

Bo urodę toć królewską mam... Pan hrabia pewnie już nie wie, jak ja wyglądam. Niech się pan napatrzy a potem mnie w spokoju zostawi.

JERZY.

Kiedy ja cię w spokoju zostawić nie chcę i nie myślę (na stronie). O! elle m’agace, to dziwne!

MAŁASZKA.

Ostawił mnie pan raz — ostawi i drugi.

JERZY.

Ach! o to chodzi! Ale przecież zabrać cię z sobą nie mogłem.

MAŁASZKA.

Mniejsza! Ja ta nie płakała. A że tu przyjechałam, to nie przez tęsknicę, ani przez żałość; ot, tak padło i niech będzie tak.

JERZY.
Więc nie tęskniłaś za mną?
MAŁASZKA
(głosem puszczyka).

Ha! ha!

JERZY.

Ale ja cię zawsze lubię, Małaszko!

MAŁASZKA.

Wy więcej lubicie tę panią Loorę, co to ma żółty łeb i wyprawne oczy. Ot, ta do miłowania! Stare to i brzydkie...

JERZY
(śmiejąc się).

Ależ ja ciebie wolę.

MAŁASZKA.

Takie mi wolenie, bo jej niema. A jakby była i na was teraz zawołała, tobyście za nią pognali a na mnie nie spojrzeli..

JERZY
(do siebie).

Jaka dziwna ambicja w tej chłopce! C’est extraordinaire! (głośno). Miałem jechać do niej, ale teraz zostanę w domu. No, cóż? cieszysz się?

MAŁASZKA.

Obaczę. Wielkiej mi ta znów uciechy sobą nie robicie — ale jak wola, to ostańcie...

JERZY
(przyciągając ją ku sobie).
No, ale teraz nie chmurz się i bądź taka, jak dawniej.
MAŁASZKA
(podając mu usta do pocałowania).

O! paniczu!...

(Całują się gorąco; ona wydziera się pierwsza; odskakuje i staje znów chmurna i gniewna).
JERZY
(do siebie).

Ta kobieta dziwnie całuje. Cały płonę i drżę, jak student. To głupie!

MAŁASZKA
(patrząc na Jerzego, do siebie).

Ha! wraży syn! wziął lep! Niech mu na pohybel idzie!

JERZY
(roznamiętniony).

Czegóż uciekasz? Chodź!

MAŁASZKA

Ostawcie mnie!

(Bierze dziecko na rękę i zasłania się dzieckiem).
JERZY
(odsuwając się).

To szatan, nie kobieta!

SCENA IX.
MARTA, MAD. LATOUR, JERZY, MAŁASZKA.
ஐ ஐ
MARTA.
Biedna ciocia! jakaś nieswoja.., Nie mogę pojąć, co się stało. (Do Jerzego). Zdaje się, że Piotr już na dole czeka.
JERZY.

Niepotrzebnie, już nie pojadę.

MARTA.

Zostajesz?

JERZY.

Tak.

MARTA
(z nieśmiałą radością).

O, to ślicznie, to bardzo dobrze z twej strony! Spędzimy ten wieczór z naszym Marjankiem. Mizel, moja droga, powiedz, niech Piotr odjeżdża. Pan dziś nigdzie nie wyjedzie. A! niech nam tu podadzą herbatę i niech na kominku zapalą. Będzie weselej.

MAD. LATOUR.

Dobrze, moje dziecko! Nie zapomnij o lekarstwie; za pól godziny zjawię się z flaszeczką.

MARTA
(j. w).

Dobrze, dobrze!

(Mad. Latour odchodzi, Małaszka także chce odejść).
MARTA.

Zostań, Małaszko; Maniuś będzie bez ciebie płakał (do Jerzego). Nie przeszkadza ci? Może zostać?

JERZY
(obojętnie).

Niech zostanie; dla mnie to wszystko jedno!

MAŁASZKA
(wściekła, na stronie).
Brochuń!
MARTA
(do Małaszki).

Usiądź, Małaszko, bo tak dziecku bawić się niewygodnie. Możesz usiąść na dywanie... O, tak! Maniuś przy tobie. (Małaszka siada na ziemi i sadza dziecko). Cóż, dobrze wam tak?

MAŁASZKA
(hardo).

Nizko!

MARTA.

Weź kanapkę — o, tę, która stoi koło pana; zbliż się śmiało — pan ci nic złego nie zrobi. (Do Jerzego). Żenujesz ją; nie uwierzysz, jaka to dziwaczna istota! Harda, dumna, ale nieskalanie uczciwa.

(Wchodzi lokaj i zapala ogień na kominku).
JERZY.

Oho!...

MARTA.

Ależ tak! tak!. Dla mnie to prawdziwy skarb taka kobieta. Mogę jej dziecko bez trwogi powierzać. A przytem, jaka piękna... Spójrz, proszę cię, Orciu, jaki to kształtny profil — a oczy!...

JERZY
(z udaną obojętnością).

Laisse donc, wiejska prostacka twarz... nic wiecej.

MARTA.

Ale mylisz się — przeciwnie.

(Chwila milczenia).
JERZY.

Czy napisałaś do ojca list, o który cię prosiłem?

MARTA
(cicho).

Nie jeszcze.

JERZY.

To źle. Ojciec postępuje nieprawnie — raz temu trzeba koniec położyć...

(Chwila milczenia).
MARTA
(do Małaszki).

Podaj dziecku zabawkę; widzisz, jak rączki wyciąga... Czy chcesz, aby ci urządzić wieczorynkę?

MAŁASZKA.

Jak jaśnie pani wola.

MARTA
(wstaje i gasi świece w kandelabrach).

Teraz już jest dość ciemno. (Do Jerzego). Nazywamy to wieczorynką. Ogień na kominku tylko nas oświeca, my siedzimy prawie w cieniu a Małaszka opowiada bajki. Czy chcesz, aby nam teraz opowiadała?...

JERZY.

Owszem — to będzie przynajmniej oryginalne.

MARTA.
Proszę cię, Małaszko, opowiedz nam cośkolwiek. Mów śmiało, pan się nie będzie śmiał z ciebie... Pan bajki bardzo lubi...
MAŁASZKA.

Jak każecie...

(Staje tak, że pada na nią żar kominka. Jerzy naprzeciw patrzy na nią uważnie. Marta bierze dziecko na kolana i siada obok Jerzego).
MAŁASZKA.
(deklamuje przy akompaniamencie orkiestry):

Czemu ty, biała hołubyno,
Tak od ziemi się odbiła?
Czemu, mała ty ptaszyno,
Tak sokoła polubiła?
Ha! ha!
Sokół weźmie w swe pazury,
Przyhołubi, ta pobawi,
Potem ciśnie na rozputij
I bez żalu cię ostawi.
Ha! ha!
Wernuś się do ziemi hyżej,
Pokąd jeszcze cię nie zmanił.
A cur jemu za zmanienie!
A pek jemu, że ostawił!
Ha! ha!

(Ostatnie słowa mówi, patrząc na Jerzego. Akompaniament orkiestry cichnie, flet gra sam).
MAŁASZKA.
(słucha chwilę, potem krzyczy z przestrachem).

Julek!

MARTA
(zrywa się).

Co to jest, Małaszka? Co ci się stało?


SCENA X.
CIŻ SAMI, MAD. LATOUR. później LAWDAŃSKI i JULEK.
ஐ ஐ
MAD. LATOUR.

Ach, MaciuL. nie wiem sama, jakby ci to powiedzieć... Na dole jest mąż Małaszki, ten Julek, którego tak bardzo lubiłaś... Chce koniecznie tu wejść i widzieć się z tobą. Prosi, by go puścić do panienki, jest bardzo mizerny i zbiedzony. Mówi tak niewyraźnie... Nie chcieli go wpuścić, dopiero Lawdański zlitował się nad nim i wziął go do kredensu. Teraz siedzi na progu i gra. Przyniósł z sobą swój flet i gra tak, jak na wsi wieczorami pod kredensem grywał.

MARTA.

Julek? Zkądże on się tu wziął?

JERZY

Prawdopodobnie koleją, jak inni. Zapewne chce, ażeby mu za żonę zapłacić. Bardzo słusznie. Trzeba to uskutecznić. Niech Małaszka pójdzie i zapyta go, czego chce.

MARTA

(żywo).

O, nie! Mógłby ją jeszcze namówić do powrotu — a ja tego nie chcę. Ona mi tu potrzebna.

MAŁASZKA
(przysuwając się do Marty).
O, jaśnie pani!
MARTA.

Nie bój się, przemocą cię nie weźmie. Trzeba zapytać, czego chce i odesłać go czemprędzej. Jeżeli potrzebuje gospodyni — da mu się pieniędzy, niech sobie wynajmie. Tylko niech idzie dziś jeszcze... Moja mizel, pójdź do Lawdańskiego i powiedz, aby go tu zaraz przyprowadził. Muszę się z nim widzieć i rozmówić — winna mu jestem wiele.

MAD. LATOUR.

Tylko się tak niepotrzebnie nie egzaltuj. Cała jesteś jak w gorączce.

MARTA.

Jakże chcesz?... Pomyśl tylko, coby się z Maniusiem stało, gdyby ją zabrano?...

MAŁASZKA
(udając płacz).

Detyna-by zmarniała... i ja bez niej także.

(Latour wychodzi; flet milknie).
JERZY.

Pozwolisz, że się oddalę?

MARTA.

Proszę cię, zostań; ten chłop rozgoryczony może stać się zuchwałym. Obecność twoja go pohamuje.

(Lawdański wprowadza Julka. Julek jest obszarpany, brudny, bosy. Włosy w nieładzie, głos zachrypły, w ręku fujarka i zawiniątko ze szmatami. Staje nieśmiało w progu i patrzy w ziemię).
MARTA.

Boże, jak on wygląda!

LAWDAŃSKI

Pani hrabina pozwoliła go przywieść. On prosi, aby mu oddali żonę, bo i on i dziecko i dobytek marnieją bez niej. Pani hrabina każe Małaszce spakować rzeczy i powracać na wieś z mężem.

MARTA.

Czemuż on sam nic nie mówi?

LAWDAŃSKI.

On ze smutku mówić przestał (trąca Julka). Mów ty! Oto jaśnie panienka — ty chciał gwałtem do jaśnie panienki iść... Ot, jest! No, co powiedzieć.

MAŁASZKA
(na stronie).

Djabli syn! czorci syn.

JULEK
(nieprzytomnie).

Jaśnie panienka? Nie! Ty mnie, Szmulu, tumanisz... to nie jaśnie panienka, tylko jakaś blada martwica... Ot, upyr, prost! W lesie to takie martwice z za liści patrzą i jęczą, ta zawodzą...

MARTA
(cofa się).

Co on mówi?

JULEK
(j. w.).

Ja idę z wielką żałobą... idę szukać dla mego Stepanka maty, bo mu strasznie zatracona dola idzie... Nie ma ni żony w mej chatynie, ni szczęścia! Tu duża izba, ale ciemno. Ot, przepadnij a nie odszukasz ani żony, ani chustki pana hrabiego. Ach, to był dobry pan!... żonę mi wziął, ale za to i wstążek dał i korali na szyję nawiązał.

JERZY
(gwałtownie).

Wygnać go! Lawdański! wyrzuć go natychmiast!

LAWDAŃSKI.

Zaraz, panie hrabio! (Do Julka, chwytając go i obracając w stronę Jerzego). Tam pan hrabia, ten, co ci Małaszkę wziął...

JERZY.

Wyrzuć go!

JULEK
(poznając Jerzego).

Ha! to ty, panie hrabio?... (rzuca się ku Jerzemu, popchnięty przez Lawdańskiego). Ty wielki pan a ja tylko chłop, ale ja siłę mam! Ty mi żonę wziął, ja tobie życie chcę wziąć!... Ty mnie w serce się wżarł i ja twego serca chcę...

JERZY.

Lawdański! trzymaj go, to warjat!

LAWDAŃSKI
(udając, że Julka powstrzymać nie może).
Rwie się! nie mogę utrzymać.
MARTA
(przerażona).

Boże! co za scena!...

(Dzwoni gwałtownie).
LAWDAŃSKI
(popychając Julka w stronę Małaszki).

Ot, Małaszka! patrz Julek, Małaszka!...

JULEK.

Zazulo, moja zazulo! (osuwając się na kolana). Ot, jest zguba moja — jest hołubyna serdeczna!... Chodź, Małaszka, chodź już do chałupy! Chodź, Stepanek płacze — on za tobą zawodzi! Ja idę do stajni, jaśnie pan jutro do miasta rankiem jedzie... Ale ja cię nie zbudzę, nie!... Cukier masz — ja go ukradł, ale ja bez winy; to dla ciebie, zazulo, żeby ty się śmiała. Pan hrabia to ci wstążek dał i chustkę bogatą...

JERZY
(przerywa gwałtownie).

Wyrzucicć go! (do służby, która weszła przed chwilą). W tej chwili odwieźć go na kolej i wyprawić do wsi! Heronim! ty go odwieziesz. Za kwadrans przyjdź do mnie po pieniądze na drogę.

(Lokaje chwytają Julka, który jest znów nieprzytomny).
JULEK.
Och, dobrzy ludzie! wy nie widzieli mojej żony? Ona tu stała taka harna i krasna, jak wtedy, kiedym ją zaswatał. Ale teraz już jej niema — ot tak... poszła nocką z chałupy! a ja idę szukać, szukać... Małaszka!
(Lokaje wyprowadzają Julka, który zatrzymuje się we drzwiach; na przodzie sceny Małaszka po lewej stronie, po prawej Jerzy, trochę głębiej Marta oparta na m. Latour).
MAŁASZKA
(oddychając swobodniej).

A!

MARTA
(podaje jej dziecko).

Weź Maniusia i odejdź do mego pokoju.

JULEK
(spostrzegłszy dziecko, rzuca się ode drzwi, lokaje przytrzymują go).

Stepanek! ty tu?... Nie, Stepanek w chałupie spał, co w tej cerkwi-by robił? To odmina! odmina! wiedźma podrzuciła swoje... Pek tobie, ty nieczysta gadzino! zgiń, przepadnij nie swoją śmiercią!... Niech ci wraża dola świeci — martwicą ty bądź!... Na pohybel tobie!... na pohybel!

(Marta zemdlona pada na ręce mad. Latour. Jerzy gwałtownym ruchem wskazuje Julkowi drzwi. Lokaje uprowadzają szamoczącego się Julka).
Koniec aktu czwartego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.