Moralność pani Dulskiej (1923)/Akt pierwszy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Moralność pani Dulskiej
Podtytuł Tragikomedia kołtuńska
Pochodzenie Utwory dramatyczne, tom IV
Wydawca Instytut literacki „Lektor“
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Graficzne H. Neumana we Włocławku
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT PIERWSZY.
Scena przedstawia salon w burżuazyjnym domu. Dywany, meble solidne, na ścianach w złoconych ramach rozmaite obrazy, sztuczne palmy, landszaft haftowany. Piękna stora i ekranik Empire. Lampa z abażurem z bibuły, stoliki, na nich fotografje. Rolety pospuszczane, na scenie ciemno. Gdy zasłona się podnosi, zegar w jadalni bije 6. W czasie pierwszych scen powoli się rozwidnia, wreszcie zupełnie, gdy story podniosą.
SCENA I.
ஐ ஐ
DULSKA
(sama).
(Chwilę scena pusta, słychać za kulisami cłapanie pantofli, z lewej sypialnia małżeńska, wchodzi Dulska z lewej, pierwszy plan, w stroju niedbałym, papiloty, z tyłu cienki kosmyk, kaftanik biały wątpliwej czystości, halka włóczkowa, krótka, podarta na brzuchu, idzie mrucząc, świeca w ręku, stawia świecę na stole, idzie do kuchni).
DULSKA.

Kucharka! Hanka! wstawać.

(wrzask w kuchni).

Co jeszcze czas? Księżniczki. Cicho kucharka nie rezonować. Palić pod kuchnią! Hanka! Chodź palić w piecu w salonie, a żywo!

(idzie ku drzwiom na prawo).
Mela! Haśka! wstawać, lekcje przepowiedzieć, gamy do grania... prędzej... nie gnić w łóżkach.
(idzie do pierwszych drzwi na prawo, zagląda, łamie ręce, wchodzi do pokoju ze świecą).


SCENA II.
DULSKA, HANKA.
ஐ ஐ
Hanka wchodzi z kuchni bosa, spódnica ledwo zawiązana koszula, kaftanik narzucony, niesie trochę węgli, przykuca przy piecu, rozpala, podciąga nosem, wzdycha).
DULSKA
(wchodzi zła).

Jak palisz? jak palisz? Skaranie boskie z tym tłumokiem, do krów nie do pańskich pieców. Czego rzucasz tyle smolaków, czekaj, ustąp się, ty doniczego, ja ci pokażę!

(pali w piecu).

Ruszaj zbudzić panienki, a jak nie zechcą wstać, pościągaj kołdry.

(Hanka idzie do pokoju dziewcząt, Dulska dmucha w jaskrawy płomień, który oświetla jej twarz tłustą nalaną. Wchodzi Hanka).

Cóż panny wstają?

HANKA.

Pościągałam kołdry. Panna Hesia kopnęła mnie w brzuch.

DULSKA.

Wielka afera, zgoi się do wesela.

(Chwila milczenia).
HANKA.

Proszę wielmożnej pani.

DULSKA.

Widzisz jak się w piecu pali?

HANKA.

Proszę wielmożnej pani...

DULSKA.

Ja o wszystkiem myśleć muszę, niedługo przez was to zejdę do grobu.

HANKA
(całuje).

Proszę wielmożnej pani... ja chciałam prosić... że ja już od pierwszego pójdę sobie.

DULSKA.

Co? jak?

HANKA
(ciszej).

Pójdę sobie...

DULSKA.

Ani mi się waż, ja za ciebie wypłaciłam w kantorze, musisz dalej służyć, a to mi się podoba!

HANKA.

Ja dam na swoje miejsce.

DULSKA.
Patrzcie ją jak się odgryzła. Już jej się w głowie przewróciło. Już miasto na nią działa. Może na pannę służącą się spieszy, co?
HANKA.

Proszę wielmożnej pani to... przez panicza.

DULSKA.

A!

HANKA.

Tak ja nie chcę... bo to...

DULSKA.

Znowu?

HANKA.

Ciągle... a to to, a to tak, ja przecie.

DULSKA
(nie patrząc na nią).

No dobrze, ja mu powiem.

HANKA.

Proszę wielmożnej pani to na nic. Przecie wielmożna pani już nie raz... nie dwa mówiła... Bo ksiądz mówił, żeby odejść.

DULSKA.

Czy ty u księdza służysz czy u mnie?

HANKA.

Ale ja księdza muszę słuchać.

DULSKA.

Idź po mleko i po bułki.

HANKA.

Idę proszę wielmożnej pani.

(wychodzi).
DULSKA
(idzie ku sypialni).

Felicjanie, Felicjanie! Wstawaj, spóźnisz się do biura.

(idzie do sypialni córek),

Hesia, Mela spóźnicie się na pensję.

HESIA
(za sceną).

Mamuńciu tak zimno, troszkę ciepłej wody.

DULSKA.

Jeszcze czego! hartujcie się.

(do drzwi 1 plan)

Felicjanie... wstajesz? Wiesz ten błazen twój syn, nie wrócił jeszcze do domu. Cóż nic nie mówisz? Naturalnie, ojciec toleryzuje. Niedaleko padło jabłko od jabłoni, ale jak będą dłużki, centa nie zapłacę.

HANKA.

Proszę wielmożnej pani stróż przyszedł o meldunki tych państwa, co się sprowadzili.

DULSKA.

Idę, Hesia! Mela! Felicjan! A to śpiąca facecja. No, no! z torbami poszlibyśmy, gdyby nie ja.

(wychodząc do kuchni).

Dlaczego stróż zostawia na dziedzińcu nową miotłę, deszcz leje.

(zamyka drzwi, słychać jak Dulska głośno wymyśla stróżowi)

SCENA IV.
HESIA, MELA.
(Zbiegają ze owego pokoju, krótkie spódniczki, jednakowe barchanowe kaftaniki, włosy rozpuszczone, biegną do pieca).
ஐ ஐ
HESIA.

Chodź! Chodź!

MELA.

Nie ma jej?

HESIA.

Niema, słyszysz przecie, jak myje głowę stróżowi. Ha! jak miło ogrzać się trochę.

MELA.

No nie pchaj się ja także.

(głos Dulskiej ginie).
HESIA.

Czekaj poprawię. A teraz daj grzebień to cię uczeszę.

MELA.

Daj spokój, jak zobaczy będzie krzyk!

HESIA.

Niech krzyczy, ja się nie boję.

MELA.

Ale ja się boję. To tak nieprzyjemnie, jak ktoś głośno krzyczy.

HESIA.
Bo ty jesteś sentymentalna, ty się wdałaś w ojca, lelum polelum.
MELA.

Skąd ty wiesz, jaki jest ojciec, przecież ojciec nic nie mówi.

HESIA.

E, już ja wiem, zresztą masz jego nos

MELA.

To dziwne.

HESIA.
(ciesząc się).

Co?

MELA.

Niby, że dziecko podobne do ojca, albo do matki? Jak się to dzieje?

HESIA.

A ja wiem, a ja wiem...

MELA.

Powiedz! powiedz!

HESIA.

Niema głupich nie powiem, ale wiem.

MELA.

Kto ci powiedział?

HESIA.

Kucharka.

MELA.

A kiedy?

HESIA.

Wczoraj! jak mama poszła do teatru, a nas nie wzięła, bo to niemoralna sztuka. Poszłam do kuchni i tam mi Anna powiedziała. Och Melu... Och Melu...

(tarza się po dywanie śmiejąc się).
MELA.

Hesiu, ja myślę, że to grzech.

HESIA.

Co?

MELA.

Mówić z kucharką o takich rzeczach.

HESIA.

Kiedy to prawda, tak jest naprawdę,

MELA.

Gdyby to mama wiedziała!

HESIA.

No to co, krzyczałaby, ona wiecznie krzyczy.

MELA.
(wstaje).
(po chwili).

A mnie nie powiesz!

HESIA.

Nie, nie chcę cię brać na swe sumienie, nie gorsz malutkich.

(idzie na palcach do sypialni Zbyszka podgląda i wraca do pieca).

No zrób teraz ze mnie dziewczę, z czarną kosą, z pod wiejskiej strzechy.

MELA.
To nie kręć się.
HESIA.

Wiem. Zbyszko znów poszedł na lumpkę.

MELA.

Nie ma go?

HESIA.

Nie ma! Cośbym ci powiedziała, ale przysięgnij, że nikomu nie powiesz. Nachyl się, Zbyszko lata za Hanką.

MELA.

Po co?

HESIA.

E... bo ty. Co z tobą gadać... No powiedz sama, czy z tobą można gadać?

MELA.

No bo mówisz, że lata...

HESIA.

No lata: czy zaczepia, czy kocha się, czy jak?

MELA.

Och Hesiu! Zbyszko?

HESIA.

No co? nie byłaś na Halce. Nie wiesz, jak się to dzieje, Panicz no i „Nieszczęsna Halka gwałtem tu idzie.“

MELA.
(śmieje się)

Ale to na scenie, potem to było wtedy, jak takie kontusze nosili, ale Zbyszko, och! Hesiu!...

(Wchodzi Hanka, klęka przy piecu).
HESIA.

O! Hanka, ja jej się zapytam, zobaczysz, czy ja kłamię.

MELA.
(ze strachem).

Hesiu nie pytaj się, ja proszę.

HESIA.

Dlaczego, to moja rzecz, zresztą mama nie słyszy.

MELA.

Hesiu, mnie czegoś przed Hanką wstyd.

(Milczenie).
HESIA
(cicho).

No to się nie będę pytać, ale ja widziałam wczoraj, jak on ją tu, o tu uszczypał.

MELA.

A mówisz, że się w niej kocha.

HESIA.

No, no, właśnie.

MELA.

Przecież, gdyby się w niej kochał, toby jej nie szczypał.

HESIA.

Wiesz co, ciebie pod klosz, no, no...

MELA.
Za co Hesiu pod klosz?
HESIA.

Za twoją głupotę.

(pauza, potem Hesia nagle).

Ach chciałabym wiedzieć, gdzie ten Zbyszko tak nocami chodzi?

MELA
(naiwnie).

Może do parku na spacer, teraz tak ładnie.

HESIA.

Głupia jesteś.

(nagle do Hanki).

Hanka, nie wiesz ty, gdzie tak panowie po nocach chodzą?

HANKA.

Zkądże ja?...

HESIA.

No tak jak pan Zbyszko do rana, prawie codzień.

HANKA.

Ano musi gdzieś...

HESIA.

Pytałam się go, mówił, na lumpkę, a kucharka śmiała się także i mówiła, że to do nocnych kawiarni. Och Boże, kiedy ja się naprawdę, czegoś porządnie dowiem? Kiedy ja już będę duża? Kiedy nie będzie przedemną tajemnic?!

MELA.
A ja tak wolę.
HESIA.

Co?

MELA.

Nie wiedzieć o niczem, to tak jakoś miło, ja wolę nic nie wiedzieć.

(siada przy stole).
HESIA.

Tuman!

SCENA V.
CIŻ i DULSKA.
ஐ ஐ
DULSKA
(przez scenę jak huragan przelatuje).

Czego wy tu, co tu, ubierać się, Mela gamy! Hanka sprzątać. Felicjanie!

(Wpada do sypialni małżeńskiej. Mela chce odejść).
HESIA.

Zostań jeszcze, już wicher przeleciał, Felicjanie!

(chodzi naśladując matkę).
MELA.

Hesiu!

HESIA.

Co rodzicielka? e, przesądy!

MELA
(zgorszona).
Hesiu, patrz, Hanka się śmieje.
HESIA.

No to co, niech się śmieje, cóź to, ja nie mam własnego sądu!

(do Hanki).

Czego się śmiejesz idjotko, sprzątaj, albo czekaj, byłaś ty kiedy w nocnej kawiarni?

HANKA.

Hi, hi! Panienka też... ja nawet nie wiem, gdzie to jest.

HESIA.

Boś głupia, kucharka była, jak była młoda. Mówi, że tam panowie siedzą, piją likiery i że tam bardzo wesoło. Kucharka mówiła, że tam są młode, ładne panny i że.-.

MELA.

Cicho Hesiu, jeszcze mama posłyszy.

(Hanka wychodzi do kuchni).
HESIA.

Idź! idź, to nie dlatego że mama, tylko, że ty nie chcesz, żeby ci się w głowie rozświetliło.

MELA.

Mówiłam, że wolę nie wiedzieć.

HESIA.

A przed chwilą się sama pytałaś.

MELA.

O co?

HESIA.
O te dzieci.
MELA.

To co innego.

HESIA.

Dlaczego?

MELA.

Bo tamto o dzieciach to ciekawe, a to brzydkie.

HESIA.

Wcale nie, to jeszcze ciekawsze.

MELA.

Może być, ale mnie to zaraz potem smutno.

(W przedpokoju słychać trzask otwieranych drzwi, wchodzi Zbyszko).
HESIA.

O idzie lampart!

SCENA VI.
CIŻ, ZBYSZKO, DULSKA.
ஐ ஐ
(Zbyszko ma kołnierz podniesiony, twarz zmięta, zmarznięty, skrzywiony.
HESIA.

Gdzie byłeś, gdzie byłeś?

ZBYSZKO
(odsuwa ją laską).

Poszła!...

HESIA.
Gdzie byłeś, lumpowałeś się, mój złoty powiedz... powiedz... powiedz, ja nic nie powiem mamie.
ZBYSZKO.

Poszła!...

HESIA.

Ładnie się wyrażasz! nie powiesz? a ja wiem. W nocnej kawiarni byłeś, likiery piłeś, ładne panny były... tak ładnie śmierdzisz cygarami, u... u... jak ja to lubię...

ZBYSZKO.

Mówiłem ci poszła!

MELA.

Hesiu daj spokój!

HESIA.

Tak, to tak ze mną? Poczekaj, ja też dorosnę, ja też pójdę na lumpkę. Ja też będę chodziła po kawiarniach i będę pić likiery. Po nocnych kawiarniach, jak ty, jak ty.

(skacze przed nim na jednej nodze).
ZBYSZKO.

Ładna edukacja, ślicznie się zapowiadasz.

HESIA.

A teraz, żeby cię nauczyć grzeczności w kole rodzinnem.

(woła).

Mamciu, mamciu! Zbyszko powrócił!

ZBYSZKO.

Cicho bądź!

DULSKA.
(wpada jak bomba).
Jesteś?!
ZBYSZKO.

Jestem i znikam! idę się przespać przed biurem.

DULSKA.

Nie, zostaniesz tu, mam z tobą do pomówienia.

ZBYSZKO.

Ale lecę z nóg!

DULSKA.

Wierzę.

(do dziewcząt).

Proszę iść się ubrać. Mela do gam!

MELA.

Już nie mam czasu.

DULSKA.

5-cio palcówki, na to starczy. Hesia znów podarła kalosze.

ZBYSZKO.

Nie ma tu gdzie czarnej kawy?

DULSKA.

Nie ma mój panie! Hesia nic nie szanuje, nigdy z ciebie nie będzie kobieta, jak należy.

(dziewczęta wybiegają do swego pokoju).
ZBYSZKO.

Nie ma czarnej kawy w tym zakładzie?}}

DULSKA.

Gdzie byłeś?

ZBYSZKO.
Hę?
DULSKA.

Gdzie byłeś do tej pory?

ZBYSZKO.

Gdybym mamci powiedział, toby mamcia tak skakała.

DULSKA.

Oo!

ZBYSZKO.

Najlepiej więc nie pytać.

DULSKA.

Jestem matką.

ZBYSZKO.

Właśnie dlatego.

DULSKA.

Muszę wiedzieć na czem trawisz czas i zdrowie.

ZBYSZKO.

Widzi mamcia co mam pod nosem, wąsy, a nie mleko, a więc...

DULSKA.

Jak ty wyglądasz?

ZBYSZKO.

Ee!

DULSKA.

Jesteś zielony.

ZBYSZKO.
To modny kolor. Mamcia kazała także balkony i okna pomalować na zielono.
DULSKA.

Która panna cię weźmie, jak będziesz tak wyglądał?

ZBYSZKO.

Jeszcze gorszych biorą!

(Dulska wzrusza ramionami).

Niema czarnej kawy w tym zakładzie?

DULSKA.

Wyrażaj się inaczej. Ciągle myślisz, że jesteś w towarzystwie kokocic.

ZBYSZKO.

Takie dobre towarzystwo, jak i inne. A potem co mamcia wydziwia na kokotki. Niby to i u nas niema kokotek w kamienicy. Jama mamcia wynajmowała tej z pierwszego piętra.

DULSKA.
(z godnością).

Ale jej się nie kłaniam.

ZBYSZKO.

Ale pieniążki za czynsz mamcia bierze od niej, że aż ha!

DULSKA.

Przepraszam, ja takich pieniędzy dla siebie nie biorę.

ZBYSZKO.

A co mamcia z niemi robi?

DULSKA.
(majestatycznie).
Podatki niemi płacę.
ZBYSZKO.

Ha, ha, ja idę spać.

DULSKA.

Czy ty się przestaniesz lampartować?

ZBYSZKO.

Jamais!

DULSKA.

Ja długów płacić nie będę.

ZBYSZKO.

E! to już o tem później.

DULSKA.

Zbyszko! Zbyszko! na tom cię mlekiem swojem karmiła, iżbyś nasze uczciwe i szacowane nazwisko po kawiarniach i knajpach włóczył?

ZBYSZKO.

Było mnie chować mączką Nestl’a. Podobno doskonała.

(Dulska siada przy stole zgnębiona. Zbyszko podchodzi do niej, siada na stole i mówi poufale).

No nie gniewajmy się pani Dulska, ale co mamcia chce, cobym ja tu z wami robił, nikt nie bywa, żyjemy jak ostatnie sobki.

DULSKA.

Ciężkie czasy, niema na przyjęcia.

ZBYSZKO.
E! człowiek jest zwierzęciem towarzyskiem, musi od czasu do czasu, myśl wyrzucić. O, widzi mamcia „myśl“ to wielkie słowo!
DULSKA.

Ja to nie mam czasu myśleć.

ZBYSZKO.

Prawda! Więc też ja wychodzę z domu, bo w domu właściwie cmentarz. A czego? myśli swobodnej... szerokiej myśli...

DULSKA.

A więc do kawiarni... do...

ZBYSZKO.

Tak, tak! Co mamcia może wiedzieć, któremi drogami chadza ludzka myśl nawet takiego, jak ja kołtuna.

DULSKA.

Jesteś głupi. Ty i twój ojciec to jedna dusza, on codzień w cukierni, a ty Bóg wie gdzie!

SCENA VIII.
CIŻ, DULSKI.
ஐ ஐ
Dulski wchodzi z sypialni, zasuszony urzędnik, ubrany bardzo porządnie do wyjścia, czyści kapelusz).
DULSKA.

No, wreszcie.

(Dulski przed lustrem).
ZBYSZKO.

Dzień dobry ojcu!

(Dulski gestem wita syna).
DULSKA
(do męża).

Dziś fasujesz?

(Dulski kiwa głową).

A uważaj, żebyś nie zgubił. Na co czekasz? A cygaro... Zbyszko, daj cygaro ojcu z nad pieca.

(Dulski bierze cygaro, próbuje je).

A czy wiesz, o której twój synek do domu wrócił!

(Dulski wzrusza ramionami, że mu to obojętne i wychodzi przez przedpokój.
DULSKA.

Zwarjować można z tym człowiekiem.

ZBYSZKO.

Tak go mama wychowała.

DULSKA.

Nie to już zanadto!

ZBYSZKO.

Dobranoc! Idę się zdrzemnąć!

DULSKA.

A biuro?

ZBYSZKO
(ziewa).

Nie ucieknie.

DULSKA
(zatrzymuje go).
Zbyszko! przyrzeknij mi, że się poprawisz.
ZBYSZKO.

Nigdy! Wolę raczej zdać egzamin państwowy.

(wychodzi).


SCENA IX.
DULSKA, HANKA, potem ZBYSZKO
ஐ ஐ
DULSKA.

Zetrzej fortepjan. Czy kucharka ubrana do miasta?

HANKA.

Tak, proszę pani.

(Dulska wychodzi do kuchni).
(Hanka chwilę sprząta, Zbyszko wychyla się ze swego pokoju).
ZBYSZKO.

Hanka? jesteś sama?

HANKA.

Daj mi pan spokój.

ZBYSZKO.

Cóź ci za mucha na nos siadła!

(Hanka milczy).

Chodź tu pokaż mordeczkę. Czegoś zła!...

(Hanka milczy, tylko coraz energiczniej sprząta).
Taka jesteś brzydka, jak się nadmiesz.
HANKA
(nagle).

Pewnie, te panny, co pan od nich wraca, to ładniejsze.

ZBYSZKO.

A... tędy ci wiedli... oto ci chodzi?

HANKA.

Mnie o nic nie chodzi, tylko nie chcę, żeby mnie pan sekował.

ZBYSZKO.

Jak będziesz dla mnie lepsza, to będę w domu siedział.

HANKA.

Ja to nie potrzebuję. Może se pan iść do tych pannów.

ZBYSZKO.

Albo to prawda, aż się za mną trzęsiesz.

HANKA.

Niech pan idzie, bo jeszcze starsza pani wejdzie.

ZBYSZKO.

Ale o! Pocałuj pana w rękę, za to żeś go rozgniewała.

HANKA
(śmieje się).

Figa!

(uderza go po łapie).
ZBYSZKO.
A ty szelmo!
(Chce ją objąć, wchodzi Mela, która wydaje lekki okrzyk, potem zaczerwieniona z oczami spuszczonemi idzie do fortepjanu. Hanka ucieka do kuchni. Mela gra ćwiczenia 5-cio palcowe. Zbyszko idzie do swego pokoju. Mela chwilę gra, potem wstaje, idzie do pokoju Zbyszka i puka).
MELA.

Zbyszko!

ZBYSZKO.
(wychyla głowę nieubrany).

Czego?

MELA
(tajemniczo).

Nie bójcie się ja nic mamie nie powiem.

ZBYSZKO.

Na czysto zwarjowała!

MELA.

Bo przecież to nie wasza wina...

ZBYSZKO.

Co?

MELA.
(nieśmiało).

No... Hanka i ty... jeżeli wy...

ZBYSZKO.

Ja ci dam mówić o takich rzeczach. Wstydź się, majtki widać, a taka popsuta.

MELA.

Ja? Ależ Zbyszko, ja właśnie myślę przeciwnie... ja...

ZBYSZKO.

Daj mi spokój.

(chowa się do swego pokoju).
(Mela stoi zamyślona i smutna, podchodzi do fortepianu i zaczyna grać gamy. W tej chwili wpada Hesia w płaszczyku i kapeluszu. Taki sam płaszczyk i kapelusz ma w ręku dla Meli. Na ziemię rzuca książki w paskach).


SCENA X.
MELA, HESIA, DULSKA, HANKA.
ஐ ஐ
HESIA.

Ubieraj się Ofelio! Żywo! już chłopcy idą do szkoły.

MELA.
(kładzie płaszczyk).

Hesiu, ty nie będziesz tak strzelała oczami na tego wysokiego studenta?

HESIA.

Będę robiła, co mi się podoba.

MELA.

Mnie za ciebie wstyd!

HESIA.

To się wstydź! A spróbuj co powiedzieć przed mamą, to ja zaraz powiem, że ty zamiast spać w nocy wzdychasz! Mama się będzie za to więcej gniewała, jak za studenta.

MELA.

To wątpię.

HESIA.
A ja nie. Mama mnie zna i wie, że ja znam granice i że się nie zapomnę.
MELA.

Jak ty to rozumiesz?

HESIA.

Już ja wiem, co mówię! O! Lelijo z pól rodzimych.

DULSKA.

Hanka! Chodź, odprowadź panienki.

HANKA.
(w kuchni).

Idę!

DULSKA.

Macie parasol? Iść prosto nie oglądać się. Pamiętać, skromność skarb dziewczęcia.

(do Hesi).

Nie garb się.

(Hanka wchodzi w chustce).
HESIA.
(rzuca Hance książki).

Bierz! Dowidzenia mamci.

(Wychodzą z Hanką. Dulska ściera prochy, stęka. Dzwonek w przedpokoju. Dulska idzie otworzyć, zobaczywszy lokatorkę cofa się).


SCENA XI.
DULSKA, LOKATORKA.
ஐ ஐ
DULSKA.
Przepraszam... jestem nieubrana. Proszę panią zaraz wrócę.
LOKATORKA.

Ja tylko na chwilkę. Niech się pani gospodyni nie krępuje..

DULSKA.

Tak, tak, wezmę tylko co na siebie.

(biegnie do swego pokoju).
LOKATORKA
(wchodzi powoli. Jest bardzo blada i smutna. Widocznie przeszła jakąś chorobę i moralne zmartwienia. Siada na najbliższem krześle, patrzy w ziemię i siedzi nieruchoma. Po chwili wchodzi Dulska, ubrana w barchanowy, dostatni szlafrok).
DULSKA.

Proszę panią na kanapę.

LOKATORKA.

Dziękuję, tylko parę słów, dostałam list pani.

(Urywa... milczenie).
DULSKA.

Pani zupełnie wyszła ze szpitala?

LOKATORKA.

Tak! Pozawczoraj mnie mama przywiozła.

DULSKA.

Widzę, że pani zdrowa.

LOKATORKA
(ze smutnym uśmiechem).

O jeszcze daleko!

DULSKA.

Och! W domeczku swoim wróci pani szybko do sił. Dla kobiety niema jak dom. Ja zawsze to powtarzam.

LOKATORKA.

Tak, skoro ktoś ma ten dom.

DULSKA.

Wszakże pani ma męża, stanowisko.

LOKATORKA.

Tak... ale...

(milczenie z wysiłkiem).

Proszę pani, czy rzeczywiście koniecznie, ażebym na przyszłego pierwszego się wyprowadziła?

DULSKA.

Proszę pani... ja mieszkanie pani koniecznie potrzebuję dla krewnych.

LOKATORKA.

Wolałabym pozostać. Trudno będzie znaleźć w zimie.

DULSKA.

Ach to niemożliwe. Powtarzam pani niemożliwe.

LOKATORKA.

Przecież przy dobrej woli, wiem, że pani kazała kartę na mieszkanie wywiesić, a więc krewni pani się nie sprowadzają.

DULSKA
(sznurując usta).
Niech pani nie zmusza mnie do sprawienia jej przykrości.
LOKATORKA.

Czy pani ma mi co do zarzucenia?

DULSKA
(z wybuchem).

A proszę pani to już przechodzi granicę, a skandal, który pani na froncie wywoała.

LOKATORKA.

A więc o to chodzi?

DULSKA.

A o cóż innego. Płacili mi państwo czynsz, dzieci i psów nie mieli, ostatecznie tyle co o te ranne trzepanie dywanów się rozchodziło i mogliby państwo mieszkać nadal, aż tu skoro o tem pomyślę, ponsy na mnie biją, pogotowie ratunkowe przed moją kamienicą. Pogotowie jak przed szynkiem, gdzie się biją.

LOKATORKA.

Ależ proszę pani, wypadek może się zdarzyć wszędzie.

DULSKA.

W porządnej kamienicy wypadki się nie trafiają. Czy pani widziała kiedy przed hrabską kamienicą pogotowie? Nie! A potem ta publika, w gazetach trzy razy wspomniano nazwisko Dulskich, nazwisko moich córek, Przy takim skandalu.

LOKATORKA.
Ależ proszę pani, chyba pani zna przyczyny... i...
DULSKA.

Wielka afera, u pani mąż i ta dziewczyna to swoja rzecz.

LOKATORKA.

Ależ to była moja sługa. To ohydne! Ja tego znieść nie mogłam. Skoro się przekonałam...

DULSKA.

Zażyła pani zapałek. Taka trywialna trucizna. Ludzie się śmieli i jeszcze jak się to skończyła cała komedja, gdyby pani była umarła, no!

LOKATORKA.
(cicho).

Sama żałuję.

DULSKA.

Nie mówię dlatego, tylko że niby śmierć, to zawsze coś niby... ale tak no... powiadam pani śmieli się. Kiedyś jadę tramwajem, przejeżdżamy koło naszej kamienicy, bo przystanek trochę dalej, a jacyś dwaj panowie, pokazują na mój dom i mówią „Patrz to ten dom, co się ta zazdrosna żona truła“ i zaczęli się śmiać. Myślałam, że mnie tam na miejscu szlag trafi!

LOKATORKA.

Ja panią bardzo przepraszam za te nieprzyjemności.

DULSKA.

E! moja pani, publika została publiką.

LOKATORKA.

Ja bardzo to przechorowałam, zresztą ja nie wiedziałam, co robię, ja byłam wtedy jak szalona.

DULSKA.

Pewnie moja pani, każdy samobójca musi być szalony i stracić uczucie moralności i wiarę w obecność Boga, ta to jest tchórzostwo. Tak jest tchórzostwo, a potem zagłada własnej duszy, dobrze, że samobójców chowają osobno, niech się nie pchają pomiędzy porządnych ludzi. Zabijać się i dla kogo, dla mężczyzny, a żaden mężczyzna nie jest wart, aby przez niego iść na potępienie wieczne.

LOKATORKA.

Proszę pani, to nie chodziło o mężczyznę, ale o męża.

DULSKA.

E!

LOKATORKA.

Nie mogłam tego ścierpieć pod moim dachem.

DULSKA.

Lepiej pod swoim, niż pod cudzym, mniejsza publika, nikt nie wie.

LOKATORKA.

Ale ja wiem.

DULSKA.

Moja pani, na to mamy cztery ściany i sufit, aby brudy swoje prac w domu i aby nikt o nich nie wiedział. Rozwłóczyć je po świecie, to ani moralne ani uczciwe. Ja zawsze tak żyłam, aby nikt nie mógł powiedzieć, że byłam powodem skandalu. Kobieta powinna przejść przez życie cicho i spokojnie. To już to jest tak, żadne nic nie pomoże.

LOKATORKA.

Gdyby jednak pan Dulski zapomniał się ze sługą.

DULSKA.

Felicjan, to niemożliwe... Pani go nie zna, a potem to już pani rzecz. Ja muszę strzedz siebie i swoich od publiki. Pani może znów taką bezbożność popełnić, bo to podobno taki szał to wraca... więc...

LOKATORKA.
(wstaje).

Rozumię! Wyprowadzę się. Chciałam pani jednak powiedzieć, że kazać mi teraz szukać mieszkania, to ani dobre, ani uczciwe, jestem taka osłabiona.

DULSKA
(obrażona wstaje.

Uczciwości mnie pani nie nauczy, ja wiem, co uczciwość. Pochodzę z zacnej i zasiedziałej rodziny i publiki nie wywołuję!

LOKATORKA.
Nie wątpię, jednak może być pani spokojna, drugi raz truć się nie będę. Na to trzeba wiele odwagi pomimo, że to pani nazywa tchórzostwem, a potem trzeba wiele cierpieć, a ja na to już nie mam sił... zresztą rozstaje się z mężem, więc to najlepsza gwarancja, że już zazdrosną nie będę.
DULSKA.

Rozstaje się pani z mężem, bardzo pani źle robi. To nowa publika i nikt pani racji nie przyzna, nawet z tej przyczyny nie mogłabym pani dłużej wynajmować mieszkania w swej kamienicy. Kobiety samotne, to nie tego... to no... pani rozumie...

LOKATORKA.
(ironicznie).

Tak rozumiem, jednak ta pani z pierwszego piętra, która po nocach wraca...

DULSKA.
(z godnością).

To jest osoba żyjąca z własnych funduszów. Ta mi jaszcze pogotowia przed dom nie sprowadziła.

LOKATORKA
(ironicznie).

Tylko gumy i automobile.

DULSKA.

Stoją zawsze kilka kamienic dalej, a potem zdaję się, iż ja nie mam obowiązku zdawać sprawy z mego postępowania przed panią.

LOKATORKA.

Zapewne, zawiodłoby to nas zadaleko. Żegnam panią.

DULSKA.
A proszę tych, co będą oglądać mieszkanie nie zrażać.
LOKATORKA
(wychodząc).

Powiem, że jest wilgoć, bo rzeczywiście jest wilgoć.

DULSKA.

Na to jest sąd łaskawa pani.

LOKATORKA.

Tak mi każe moje sumienie, żegnam panią.

(We drzwiach staje Juljasiewiczowa).
DULSKA
(wzburzona).

Maniu słyszysz, będziesz świadkiem, pani mówi, że...

LOKATORKA.

Żegnam panią!

(wychodzi).


SCENA XI.
DULSKA, JULJASIEWICZOWA.
ஐ ஐ
DULSKA
(wściekła).

A to!... a to... także... coś... takie...

JULJASIEWICZOWA.

Niechże się ciocia uspokoi.

DULSKA.
Jak tak dalej pójdzie, to będę musiała w lecie jechać do Karlsbadu.
JULJASIEWICZOWA.

Ja z ciocią pojadę.

DULSKA.

Obejdzie się.

JULJASIEWICZOWA.

O cóż poszło? Zdaje się mi, że to lokatorka z parteru, ta co się truła.

DULSKA.

Tak... tak... ta sama. Wyszła ze szpitala. Skandal... przecież po czemś podobnem trzymać jej nie mogę. Sama byłaś świadkiem, jak ją wynosili, to była prawie naga! Horrendum! Wymówiłam jej mieszkanie.

JULJASIEWICZOWA.

Tak, a to się dobrze składa, nam właśnie podwyższyli, my chętnie to mieszkanie weźmiemy.

DULSKA.

Obejdzie się!

JULJASIEWICZOWA.

Przecież mogłaby to ciocia dla nas zrobić, jako dla krewnych.

DULSKA.

Za ciężkie czasy na zbytki.

JULJASIEWICZOWA.
Rozumiem, ciocia przypuszcza, że nie będziemy płacili.
DULSKA.

Ja tam nic nie przypuszczam, tylko wiem, że żyjecie nad stan.

JULJASIEWICZOWA.

No! no!

DULSKA.

Chodzicie do teatru i to na same marne sztuki.

JULJASIEWICZOWA.

Trudno przecież...

DULSKA.

Prenumerujecie pisma...

JULJASIEWICZOWA.

To już ciocia daruje... ale...

DULSKA.

Ja zawsze pożyczę i wystarcza, nie pożyczę, to się świat nie zawali, ze tam drukowanych bajd nie będę czytała. Przyjmujecie z gorącą kolacją.

JULJASIEWICZOWA.

To konieczne.

DULSKA.

Ha no, jak konieczne, to się nie skarż, że ci nie wystarcza.

JULJASIEWICZOWA.

Nie możemy żyć jak...

DULSKA.

Jak my! Zobaczymy, jak będziecie śpiewali na starość, ja i Felicjan mamy inne pod tym względem zasady.

JULJASIEWICZOWA.

Mój mąż nie umie się oszczędzać, ja także...

DULSKA.

Skoro miałaś takie usposobienie, trzeba było wyjść za tego aptekarza z Dopczyc, co się o ciebie starał, namawiałam cię.

JULJASIEWICZOWA.

Przecież on rok temu umarł na suchoty.

DULSKA.

Właśnie, miałabyś kamienicę i byłabyś wdową.

JULJASIEWICZOWA.

O!

DULSKA

Niema co mówić, byt zabezpieczony, to podstawa życia. A co do męża, można go urobić, pensję zabierać, gdy zafasuje. Codzień dwie szóstki na kawę do łapy, a cygara samej kupować i suszyć na piecu, inaczej taki pan może cię zrujnować.

SCENA XII.
CIŻ, ZBYSZKO.
ஐ ஐ
ZBYSZKO
Taki turkot, że spać nie można.
DULSKA.

Tem lepiej, pójdziesz może do biura.

ZBYSZKO.

E!

(do Juliasiewiczowej).

Jak się masz stara?

JULJASIEWICZOWA.

Jak się masz pokrako!

ZBYSZKO.
(patrzy w lustro).

Bardzom zielony.

JULJASIEWICZOWA.

Cóż to oświadczasz się dzisiaj?

ZBYSZKO.

Także! Tylko ten stary, no wiesz radca, będzie znów zgniłem okiem na mnie patrzał, a tam fury kawałków, fury!

DULSKA.

Zalegaj, zalegaj!

ZBYSZKO.

To nie ja zalegam, ale strony.

(Grzeje się przy piecu).
DULSKA
(zdejmuje szlafrok).
Darujesz moja droga, ale będę ścierać kurze, więc muszę oszczędzać szlafrok.
JULJASIEWICZOWA.

Ale proszę, niech się ciocia nie krępuje.

(Dulska ściera kurze, od czasu do czasu źle spogląda na Zbyszka).
ZBYSZKO.

To mama naprawdę wyrzuca tę, co się truła z kamienicy?

DULSKA.

A tobie co do tego?

ZBYSZKO.

Tak słyszałem piąte przez dziesiąte. Byłem zbudowany mamcinym uczynkiem. Potem ona nie jest bardzo sympatyczna ta kobieta.

DULSKA.

Bardzo wierzę. Skandalistka.

ZBYSZKO.

Zrobiła to z miłości do męża. To coś w guście mamy miłość małżeńska.

DULSKA.

Aha prawda, była za mężem? Ja tam w tę miłość nie wierzę!... Szumi jedwabiami pod spodem.

JULJASIEWICZOWA.

Cóż to dowodzi!

DULSKA
Uczciwa kobieta nie potrzebuje się pod spodem stroić dla męża.
ZBYSZKO.
(do Juliasiewiczowej),

Siedźże spokojnie, bo i ty szumisz. A zresztą co do tej z parteru, ja ręczę, że uczciwa.

DULSKA.

A ty skąd wiesz?

ZBYSZKO.
(obojętnie).

Bom się do niej brał i dostałem po nosie.

DULSKA

Mógłbyś też zostawić choćby lokatorki w spokoju. Usuń się, jak długo będziesz sterczał tu pod piecem.

(z pasją).

Gdy patrzę na ciebie, to chwilami wierzyć mi się nie chce, że jesteś moim synem.

ZBYSZKO.

No jeśli mama ma wątpliwości.

DULSKA.

Cicho!

(do Juljasiewiczowej).

Powiadam ci nie miej nigdy dzieci.

JULJASIEWICZOWA.

O my się nie staramy o to.

DULSKA
(do Zbyszka).
Nie, ty jesteś wyrodek, ty nie jesteś moim synem.
ZBYSZKO.

Jestem mamciu. Jestem niestety i to właśnie cała moja tragedja.

(gra na fortepianie).
DULSKA.

Słyszałaś? Mówi niestety.

ZBYSZKO.

Spodziewam się, być Dulskim, to katastrofa.

JULJASIEWICZOWA.

Doprawdy Zbyszko, zanadto sobie pozwalasz.

ZBYSZKO.

Daj ty mi spokój.

DULSKA,
(do Juljasiewiczowej).

Żadnej moralności, żadnych zasad...

ZBYSZKO.

Żadnego płaszczyka teoretycznego, jak mamcia.

DULSKA.

To się na tem skończy, że jeszcze do socjalistów przystanie.

ZBYSZKO.

Za głupi jestem na to.

JULJASIEWICZOWA.
(śmieje się).

Na socjalistę nie trzeba zdawać egzaminu.

ZBYSZKO.
Właśnie że trzeba i to najtrudniejszy.
JULJASIEWICZOWA.

Przed kim?

ZBYSZKO.

Przed swem sumieniem i własną duszą, słodki aniele!

DULSKA.

Na socjalistę nie trzeba mieć przedewszystkiem Boga w sercu.

ZBYSZKO.

Jest! Dawno nie było mowy o Bogu w tym domu.

SCENA XIII.
CIŻ, HANKA.
ஐ ஐ
HANKA
(z kuchni).
Proszę wielmożnej pani parasol.
DULSKA.

Postaw w przedpokoju, a potem idź sprzątaj do panicza. Czy kucharka wróciła?

HANKA.

Już!

DULSKA.

Ja tylko na chwileczkę.

(wybiega do kuchni).
JULJASIEWICZOWA.
Rzeczywiście ciocia ma rację. Mógłbyś się trochę ustatkować, wyglądasz jak śmierć angielska.
ZBYSZKO.

Ty także ładnie wyglądasz.

JULJASIEWICZOWA.

Ja? Ja wczoraj z domu nie wychodziłam.

ZBYSZKO.

To znaczy; że ja się lumpowałem poza domem, a ty w domu.

JULJASIEWICZOWA
(śmieje się).

Jesteś niemożliwy.

ZBYSZKO.

Jak kiedy.

(Hanka przechodzi przez scenę, Zbyszko patrzy za nią).
JULJASIEWICZOWA.

Cóż tak patrzysz za Hanką?

ZBYSZKO.

Bo mi się podoba.

JULJASIEWICZOWA.

Sługa?

ZBYSZKO.

A cóż to nie kobieta, zaręczam ci, że nawet bardzo...

JULJASIEWICZOWA.

Wiem już coś o tem.

ZBYSZKO.

Co ci do tego.

JULJASIEWICZOWA.
Myślałam, że masz gust wykwintniejszy.
ZBYSZKO.

Głupia jesteś z twoją estetyką kołtuńską, a zresztą ja jestem jak pianista, gdy zobaczy fortepjan otwarty, musi zaraz pasaż...

JULJASIEWICZOWA.

Tak ale fortepjan nie...

ZBYSZKO.

Moja droga... każda kobieta to fortepjan, tylko trzeba umieć grać! Ach! Jaki ja śpiący.

JULJASIEWICZOWA.

Czego ty po tych knajpach się włóczysz?

ZBYSZKO.

A gdzież się będę włóczył? Gdzieś muszę.

JULJASIEWICZOWA.

Ja na twojem miejscu starałabym się o jaką znajomość... solidną... no... tyle mężatek... co? Boże!

ZBYSZKO.

Dziękuję, mam dosyć kołtunerji w domu i w samym sobie.

JULJASIEWICZOWA.

Dlaczegóż jesteś kołtunem?

ZBYSZKO
(chodzi po scenie).

Bom się urodził po kołtuńsku aniele... bo w łonie matki już nim byłem, bo iżbym skórę zdarł z siebie, mam tam pod spodem w duszy całą warstwę kołtunerji, której nic wyplenić nie zdoła. Coś taki nowy, taki inny, walczy z tym podstawowym, szarpie się, ciska, ale ja wiem, że to do czasu, że ten kołtun rodzinny weźmie górę, że przyjdzie czas, gdy ja będę Felicjanem, będę odbierał czynsze... będę... Dulskim... Pradulskiem... Oberdulskim, że będę rodził Dulskich, całe legjony Dulskich, będę miał srebrne wesele i porządny nagrobek, zdała od samobójców i nie będę zielony, ale nalany tłuszczem i nalany teorjami i będę mówił dużo o Bogu...

(Urywa, idzie do fortepjanu, i gra nerwowo).
JULJASIEWICZOWA.
(podchodzi do niego).

Z kołtuństwa można się wyswobodzić.

ZBYSZKO.

Nieprawda! Tobie się zdaje, że jesteś wyzwolona, bo masz trochę politury po wierzchu, ale ty jesteś tylko zrobiona na mahoń, jak twoje secesyjne meble i twoje malowane włosy, to jest piętno... pani radczyni... piętno!

JULJASIEWICZOWA.

Czy ty się uczyłeś grać?

ZBYSZKO.

Ja? Nie znam ani jednej nuty, to tak we mnie coś gra, we mnie tłucze się takie coś... ale to się wszystko z czasem zatłucze e... co tam.

(obejmuje ją).
Wiesz co... jesteś wcale... wcale...
JULJASIEWICZOWA
(śmiejąc się).

Daj mnie spokój!

ZBYSZKO
(śmiejąc się).

Pasaże moja droga... pasaże...

(Hanka przechodzi, rzuca ponure spojrzenie na nich, wychodzi do kuchni).
JULJASIEWICZOWA
(patrzy na nią).

A wiesz to ciekawe.

ZBYSZKO.

Co takiego?

JULJASIEWICZOWA.

Ta dziewczyna... gdybyś widział, jak ona na nas popatrzyła, ja na twojem miejscu...

ZBYSZKO.

Ja też jak będę miał czas...

JULJASIEWICZOWA.

Nie rozumiesz mnie... Jabym się właśnie zdaleka od niej trzymała.

ZBYSZKO.

E!

JULJASIEWICZOWA.

Jest zazdrosna, będzie ci robić awantury.

ZBYSZKO.

Toby było kapitalne!


SCENA XIII.
CIŻ, DULSKA.
ஐ ஐ
DULSKA
(do syna).

Jeszcze jesteś tutaj, czy ci nie wstyd, ojciec twój pracuje, ja pracuję, siostry...

ZBYSZKO
(idzie do przedpokoju, bierze palto, ubiera się).

Mamciu, mamciu! czy się pracuje, czy nie, to wszystko idzie do jednego celu...

DULSKA.

Nieprawda, my ludzie pracy, a próżniacy... to...

ZBYSZKO.

A przecie i my i wy...

DULSKA.

Co? co?

ZBYSZKO.

Jednako wyciągniemy kopyta... Pa!

(do Juljasiewiczowej).

Pa lalu!

(wychodzi).


SCENA XIV.
DULSKA, JULJASIEWICZOWA.
ஐ ஐ
DULSKA.

Straszne rzeczy, straszne. Słyszałaś, jak on mówi? A to najgorsze, że taki zdolny, taki utalentowany. Ta żeby chciał, to przed nim karjera no... karjera, ale nie chce, nie chce... Zaraz dadzą drugie śniadanie... Nie chce mówię ci... nic... nic... tylko lumpuje i lumpuje. Jak weźmie te pare reńskich, tak ginie i nic tylko kawiarnia i spódnice.

(Hanka wnosi tacę z wódką i zakąską)

Proszę cię moja droga.

JULJASIEWICZOWA.

Dziękuję cioci.

(Siadają do jedzenia).

On jest jakiś podrażniony, niezadowolony.

DULSKA
(z wybuchem).

Czy on sam wie, czego chce? Powiadam, Bogu dziękować, prosty, zdrów... za twoje...

(pije).

Hanka, idź posprzątaj w przedpokoju.

(Hanka wychodzi, Juliasiewiczowa patrzy za nią).
JULJASIEWICZOWA.

Kontenta ciocia z Hanki?

DULSKA.

Tak sobie.

JULJASIEWICZOWA.
Niech ją ciocia odprawi.
DULSKA.

A to... czemu?

JULJASIEWICZOWA.

Ja coś dostrzegłam...

DULSKA.

Kradnie?

JULJASIEWICZOWA.

Nie... gorzej...

DULSKA.

No! no!

JULJASIEWICZOWA.

Zdaje mi się, że Zbyszko się do niej bierze.

DULSKA.

E! to!

JULJASIEWICZOWA.

Wiem co mówię! Niech ciocia ją oddali, póki czas.

DULSKA.

Moja kochana... pewnie ci się zdawało, a potem.

(patrzy w bok).

Wobec tego co się dzieje, że niby... no... rozumiesz... bo piwo co szumi.

JULJASIEWICZOWA.

A!...

DULSKA.
Słowem, że rozumiesz...
JULJASIEWICZOWA.

Lepiej w domu.

DULSKA.

Ja nic nie mówię... ale...

JULJASIEWICZOWA.

A wie ciocia, może ciocia ma rację.

(milczenie. Przez scenę przechodzi Hanka)

Trzeba jednak przyznać, że mężczyźni mają szczególny gust.

DULSKA.

A niech tam, byle się nie włóczył i nie tracił zdrowia, trzeba być matką, żeby zrozumieć, jaki to ból patrzeć, jak syn marnieje. Jeszcze sera?

JULJASIEWICZOWA.

Dziękuję! ale żeby ona potem...

DULSKA.

Ona także będzie kontęnta, to takie wszystkie bez czci i wiary. Pokażę ci tok, co sobie kazałam przerobić.

(Przynosi tok ubrany fiołkami, kładzie na głowę, co przy barchanowym kaftanie sprawia dziwny efekt).

Dobrze?

JULJASIEWICZOWA.

Wcale! Wcale!

DULSKA.
Muszę się oszczędzać, przerabiam stare łachy.
JULJASIEWICZOWA.

No, na cioci wszystko się dobrze wyda. Czy ciocia w tym roku podwyższa czynsze?

DULSKA.

Spodziewam się! Muszę! Wszyscy podwyższają. Pokażę ci szpeiscetel.

JULJASIEWICZOWA.

No! no!

DULSKA
(wydobywa z szufladki stolika papier, opiera się o stół, obie z zajęciem pochylają się nad papierem).

Parter i suteryny całe w rumel o 5. Do sieni wstawię magiel.

JULJASIEWICZOWA.

Ciasno... zęby sobie powybijają.

DULSKA.

To mi wszystko jedno. Ja tamtędy nie chodzę. Pierwsze piętro, kokocica o 10.

JULJASIEWICZOWA.

Kokocica, to za mało. Jabym podwyższyła co najmniej o 20.

DULSKA.

Tak myślisz?

JULJASIEWICZOWA.

Naturalnie! Ma pieniądze, lekko jej przychodzą, niech płaci...

DULSKA
(rozjaśniona).
Niech płaci!
JULJASIEWICZOWA.

Niech płaci!

DULSKA.

A więc kokotka o 20, radca o 10... 2-gie piętro....

(obie zacietrzewione, pochylone nad stołem, czytają.
(Kurtyna wolno spada).


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.