Na dnie sumienia/Tom I/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na dnie sumienia |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1873 |
Druk | Drukarnia J. Sikorskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
W pokoju Anatola Dembielińskiego płonęła pod przysłoną lampa, niepewne światło rzucając na karty rozwartej książki, i bladą piękną twarz pochylonego nad nią mężczyzny. Anatol siedział z czołem wspartem na dłoni, ale nie czytał książki, w którą wpatrywał się nieruchomemi oczami. Ślady zmęczenia i bezsenności zniknęły z twarzy młodzieńca, lecz wyraźniej za to, i z siłą jakby daremnie zwalczaną, wybiło się na nią piętno głębokiego niepokoju i namiętnej, nawskróś nurtującej go boleści. Przez cały dzień cisza w koło niego panowała zupełna, czujny sługa pełniąc rozkaz swego pana, nie dopuścił doń żadnej obcej twarzy ludzkiej. A jednak całodzienny ten spokój nietylko nie ukołysał burzy wrzącej w piersi młodego mężczyzny, lecz zdawało się, pobudził ją do większej gwałtowności. Wczoraj jeszcze Anatol silnym był przeciwko samemu sobie, i mógł ukazać światu twarz dumną i zimną; dziś napełniające go uczucia z nieprzepartą już mocą wydzierały się na zewnątrz. Przez ciąg upłynionych godzin nocy bezsennej i dnia samotnego, żal, gniew, gorycz i niepokój, głęboko zapuściły weń trujące swe żądła. Oczy jego posłuszne mu jeszcze wczoraj, gorzały dziś posępnemi błyskawicami; na czole chmurna leżała zaduma, dumne usta utraciły część swojej dumy, i układały się w zarys, który zdradzał żałość i silniejsze nad nią, gniew i szyderstwo. Teraz Anatol wyglądał tak, że mało nawet przenikliwe oko mogłoby z łatwością przeniknąć jego wnętrze.
— Witam pana ober-sekretarza! — ozwał się głos we drzwiach, które otworzyły się zwolna i ostrożnie. Erazm Suszyc wszedł do pokoju. Dembieliński podniósł się nawpół z krzesła.
— Jak się masz, panie Suszyc, przepraszam żem utrudzał...
— O, bez przeprosin! — odpowiedział przybyły, stawiając laskę swą w kącie pokoju; — należę do liczby ludzi, którzy trudzenie się uważają za nieuchronny warunek życia, na który rady niema.
Mówiąc to zbliżył się do stołu, na którym paliła się lampa.
— Dawno nie miałem zaszczytu... — zaczął; ale spojrzawszy na twarz Dembielińskiego, który końcami palców dotykał się jego dłoni, zawołał: — Co widzę! pan jesteś chory?
— Mylisz się pan, — zimno odpowiedział Anatol, — nie jestem wcale chorym. I ukazał gościowi jeden z umieszczonych przy stole fotelów.
— A więc przepraszam za nieuważny wykrzyknik, — rzekł Suszyc zabierając wskazane mu miejsce; — ale na widok zmiany zaszłej w twarzy pana, zapomniałem na chwilę o zasadzie zdobytej długiem doświadczeniem: że wszelkie wykrzykniki powinny być raz na zawsze wyrzucone z mowy porządnego człowieka, jako rzecz całkiem niepożyteczna.
— Szczególniej, — zimno wymówił Dembieliński, — skoro wykrzykniki te odnoszą się do kogoś, kogo się nie widziało przez długie dwa lata.
— Prawda! prawda! — potwierdził gość; — dwa lata to kawał czasu, który sprowadzić może zmianę nietylko w twarzy człowieka, ale i...
— Ale i w losie jego, — przerwał młody mężczyzna. — Masz pan zupełną słuszność. Niewiem, jaką być może zmiana zaszła w twarzy mojej, która uderzyła uwagę pańską; ale wiem dobrze, że losy moje uległy wielkim zmianom, i o tychże właśnie zmianach mówić panu chciałem.
Suszyc skłonił się zwolna. — Widzisz pan we mnie, — rzekł, — człowieka gotowego zawsze do oddawania usług bliźnim swoim.
Dembieliński powiódł dłonią po schmurzonem czole, i milczał chwilę; Suszyc skrzyżował ręce na piersi, i siedział nieruchomo w postawie niedbałej i obojętnej; ale oczy jego zimne i uważne zatapiały się w twarzy siedzącego naprzeciw mężczyzny.
— Panie Suszyc, — zaczął po chwili Anatol, — wezwałem pana jako dawnego pełnomocnika mego ojca.
— Miałem zaszczyt nim być przez lat kilka, — ze zwyczajnym swym uśmiechem potwierdził gość.
— Nie wchodzę w przyczyny dla których pan być nim przestałeś, — ciągnął dalej młody mężczyzna, — niech to pana nie obraża gdy powiem, że ludzie różnie o tem mówili...
— O panie! — przerwał Suszyc ze śmiechem, który głucho jakoś zadźwięczał w jego gardle, — od dawna już zwyczaj obrażania się uznałem za niepożyteczny, tak jak wydawanie wykrzykników.
— Ja przecież, — kończył Dembieliński unikając spotkania się ze spojrzeniem swego gościa, ciążącem mu widocznie, — ja przecież panie Suszyc, uważam pana za człowieka najzdolniejszego ze wszystkich ludzi jakich znam tutaj, i postanowiłem od pana właśnie żądać pomocy i porady.
— Oddajesz mi pan zupełną sprawiedliwość — wymówił gość, — natura obdarzyła mię w istocie zdolnościami, które jednak wspomagają mię o tyle, o ile paralityka rozwesela udzielone mu pozwolenie jeżdżenia konno.
— Widzę — z lekkim uśmiechem zauważył Dembieliński, — iż pan nie wyrzekłeś się zwyczaju żartowania, tak jak się wyrzekłeś obrażania się i wydawania wykrzykników.
— Daremniebym się go wyrzekł — z niezmąconą obojętnością odparł Suszyc, — albowiem całe życie człowieka jest niczem więcej jak żartem wyprawionym przez te nieznane potęgi, które wytworzyły ludzkość na to, aby mieć komu dawać szczutki w nosy i serca.
Tym razem spojrzenia dwóch rozmawiających ludzi spotkały się, i utonęły w sobie głęboko. Pierwszy wszakże Dembieliński spuścił pałające i niespokojne swe oczy przed obojętnym, a jednak dziwnie badawczym i uważnym wzrokiem gościa. Musisz pan wiedzieć — zaczął głosem cichym, — że ojciec mój umierając przed parą tygodniami, pozostawił dobra swe tak odłużone, iż obecnie wystawione one być mają na sprzedaż publiczną.
— Smutna ta wieść doszła w istocie do uszu moich — wyrzekł Suszyc.
— Jestto wypadek smutny w istocie, bardzo dla mnie smutny — z widoczną trudnością mówił dalej Dembieliński. Nie chciałbym jednak abyś pan mniemał, iż wyrzekam na ojca mego, który lubo zawinił w tym razie, pod wszystkiemi innemi względami był dla mnie zawsze najlepszym ojcem...
Zatrzymał się i przeciągnął rękę po czole, na którem grube zbiegły się zmarszczki. Oczy jego smutne i łagodniejsze niż były przed chwilą, tonęły w przestrzeni.
— Kochałem mego ojca — wyrzekł z cicha i jakby do siebie, — a utrata jego nie była najlżejszym ciosem z tych, które mię dotknęły.
— Miłość synowska jest cnotą o tyle zachwycającą, o ile bywa rzadką — wymówił Suszyc.
Słowa te lubo przyciszonym wymówione głosem, obudziły Dembielińskiego. Czoło jego rozmarszczyło się, i oczy z widocznem wysileniem przeszły z oddalonego punktu w jakim były utkwione, na twarz gościa. Po chwili mówił dalej:
— Jakkolwiek utrata fortuny zaznaczyć się musi w mojem życiu zmianą wcale dla mnie niekorzystną, postanowiłem z całą energją opierać się niespodzianej dla mnie niełasce losu...
— Korzystać o ile możności z niespodzianek losu, jest największą sztuką życia — zauważył Suszyc.
— Owóż — ciągnął Dembieliński, — pan który przed dwoma zaledwie laty przestałeś być pełnomocnikiem mego ojca, najlepiej musisz wiedzieć o tem, czy po sprzedaży dóbr jego pozostanie mi jaka, choćby najdrobniejsza cząstka dawnego majątku. Dla tego umyśliłem pana prosić, abyś raczył udać się na miejsce, i zastępując mię przy likwidacji, dołożył starań do uratowania tego co się jeszcze da uratować.
Suszyc milczał, wziął ze stołu jedno z rozrzuconych tam cygar, i obracał je w palcach. Po chwili odezwał się:
— Z chęcią uczyniłbym to czego pan żądasz, gdybym nie był na wskroś przeniknionym zasadą, iż nie należy nigdy zajmować się robotą, która nie przyniesie nikomu najmniejszej korzyści.
— Sądzisz więc pan, że z fatalnego rozbicia tego nic mi nie pozostanie?
— Z fatalnego rozbicia tego nie pozostanie nic, ani dla pana, ani dla mnie.
— To znaczy — rzekł Dembieliński, — że nie miałbym nawet czem wynagrodzić pańskich trudów.
— Nic, jest monetą która płaci wprawdzie wiele na świecie trudów — odparł Suszyc, — ale ja zapłatę taką nieraz przyjmując z musu, uczyniłem niezachwiane postanowienie nie przyjmowania jej nigdy dobrowolnie.
Dembieliński skrzyżował ręce na piersi; głowa jego opadła nizko jak u człowieka, który miał jeszcze słabą jakąś nadzieję, ale ją utracił. Wyrok przez Suszyca wydany, nie pozostawiał ani cienia wątpliwości. Anatol wiedział, iż znał on dokładnie wartość dóbr i bilans długów jego ojca, a przy tem nie mógł wątpić, że gdyby sprawa jaką mu powierzał, przedstawiała jakąkolwiek szansę powodzenia, Suszyc podjąłby się jej z pośpiechem, tak dla niespodziewanego zysku, jak przez chęć poprawienia nadwerężonej, rzec można zgubionej swej reputacji.
— I cóż mam teraz czynić? — wyrzekł jakby do siebie młody człowiek, na którego twarzy znać było namysł głęboki, a zarazem energją nie pozwalającą mu ani na chwilę poddać się zniechęceniu.
Suszyc patrzył na syna dawnego swego klijenta coraz uważniej i przenikliwiej. Po chwili zapalił cygaro, i bardzo spokojnie mówić zaczął.
— Co do mnie, pozwól sobie pan powiedzieć, że nie widzę w położeniu pańskiem nic tak bardzo kłopotliwego. Jesteś pan młodym, co znaczy wiele; jesteś wolnym od wszelkich ciężarów rodzinnych, co lubo ujmuje panu zapewne wiele nieocenionych przyjemności życia, niemniej jednak w rachunku dobrych szans pańskiego położenia, znaczy jeszcze więcej niż młodość. Nakoniec i przedewszystkiem, znajdujesz się pan na tej świetnej drodze zaszczytów i godności, która otwiera się tylko przed uprzywilejowanymi tego świata, a na której, mam niezachwiane przekonanie, opierasz się pan pewną i niewzruszoną stopą.
Anatol z uwagą wsłuchiwał się w te słowa Suszyca.
— Wszystko coś pan powiedział — rzekł po chwili milczenia, — po części jest słusznem, ale tylko po części. Jestem młodym, to prawda; jestem wolnym i żadnemi ciężkiemi obowiązkami nieobarczonym, i to także prawda; ale na tej drodze zaszczytów i godności o jakiej pan wspomniałeś, nie opieram się wcale pewną i niewzruszoną stopą...
— Panie! — przerwał Suszyc, — gdybym raz na zawsze nie wyprzysiągł się wykrzykników, byłaby to właśnie chwila sposobna do wydania jednego z nich, a bardzo głośnego i zdziwionego. Jesteś pan przecie ober-sekretarzem senatu, a w pańskim wieku taki urząd...
— W moim wieku posiadanie takiego urzędu, jest w istocie rzeczą niepospolitą i zaszczytną, ale to dla mnie bynajmniej nie wystarcza — sucho odparł Dembieliński.
— Niemniej jednak — rzekł Suszyc, — nie przestaję obstawać przy uprzednio wyrażonem mojem zdaniu, że pozycja pana nie jest bynajmniej kłopotliwą. To miejsce na jakiem obecnie pan zostajesz, lekceważone jak widzę przez pana, we mnie obudza apetyt podobny do tego, jakiego doświadczał lis na widok zbyt wysoko zawieszonych winogron.
Brwi Dembielińskiego zsunęły się.
— Dla mnie — odparł, — miejsce to jest tak nizkie, że nawet inne o wiele wyższe odeń, nie odpowiedziałoby ani w części żądaniom moim. Na kilka miesięcy przed śmiercią ojca mego, umyśliłem porzucić drogę, po której dotąd postępowałem, i wejść na inną, odpowiedniejszą zdolnościom moim, i szersze przedstawiającą pole do odznaczenia się i działania. W zawodzie biurowym postępowałem szybko, mniej jednak szybko niżbym chciał...
— Młodość jest lokomotywą o sile tysiąca koni — wtrącił Suszyc.
— Ja czułem w sobie siłę większą, niż ją mieć może tysiąc ślimaków czołgających się po świecie pod postaciami ludzkiemi — odparł Dembieliński podnosząc głowę, — wychowanie moje było bardzo staranne: znam kilka języków europejskich na równi z ojczystym; posiadłem niejaką wprawę w poznawanie ludzkich charakterów i rozwikływanie spraw zaplątanych; pojęcia moje o wzajemnych stosunkach państwowych i naturze rozlicznych narodów i rządów, wyrobiły się przez wytrwałą pracę książkową, i długoletnie ocieranie się o wielce dostojne osoby napełniające stolicę — słowem, czułem się powołanym i usposobionym do zawodu dyplomatycznego, i byłem bardzo blizkim otrzymania dość zaszczytnego miejsca przy jednem z poselstw. Byłbyto naturalnie pierwszy szczebel, na którym niepozostawałbym długo. Pogardzam zarozumialcami i samochwalcami, ale nie jestem też zwolennikiem tej fałszywej skromności, i obłudnej najczęściej pokory, które skłaniają człowieka do lekceważenia siebie samego, i zapoznawania lub zapierania własnych sił swoich. Ja czułem tę siłę wewnętrzną, która gorzała mi w głowie płomieniem myśli mocnej, a pierś wzdymała żądzą szeroką. Jam porachował się z samym sobą i wiedziałem, jaki kapitał energji, zdrowia, rozumu i pojmowania, zostawał w mem posiadaniu. Pracę miłowałem jak dźwignię, która podnieść mię mogła wysoko; świat nie miał dla mnie nic strasznego, bom przejrzał go na wskroś, i w arsenale jego nie ujrzałem żadnego oręża, któremuby podołać nie mogła dłoń dzielnego szermierza. Nie omijałem wzrokiem żadnej z przeszkód i trudności, ale znałem też siebie i widziałem...
— I widziałeś się pan po niedługim lat upływie nowym Richelieu’m, Mazarinim, Pittem lub Palmerstonem — wtrącił Suszyc.
— Takim lub innym, w tym lub innym kierunku — odpowiedział Dembieliński, — widziałem się w przyszłości mężem stanu, jednym z tych ludzi, którzy w dłonie swe zbierają tysiączne nici ludzkich przeznaczeń, i przędą z nich własnemi rękami olbrzymią wstęgę historji; jednym z tych ludzi, którzy z głębi gabinetów swoich ślą w świat pożary wojen, lub błogosławieństwa pokoju; jednym z tych ludzi, których imiona błyszczą jak słońca, głosy grzmią jak gromy, dla których ludy mnogie są materjałem, z którego urabiają treść następnych wieków, a korony cackiem leciuchnem, spoczywającem wedle ich woli, na głowach uświęconych lub w prochu i pyle... Mówiąc tak, Dembieliński puszczał wodze zapałowi, który go porywał. Znajdował się on widocznie w jednej z tych chwil, w których niepodobna mu było zamknąć w sobie myśli i uczuć wyrywających się na zewnątrz; albo też może człowieka, który go słuchał, uważał za coś tak nizkiego i małego, iż wypowiadając przed nim myśli te i uczucia wybrażał sobie, że nie wypowiada ich przed nikim. Zimny i suchy, a może przygnębiony nieco w początku rozmowy, unosił się stopniowo, prostował kształtną i prawdziwie męzką swą postać; oczy jego mieniły się tysiącem przebiegających w nich świateł, podniesione czoło blade lecz gładkie, w tej chwili, jak płyta czystego marmuru, zdawało się wyzywać do walki ten arsenał mieszczący w sobie postrach świata, o jakim mówił. Suszyc słuchał go z razu ze zwykłym swym uśmiechem na ustach, z zimną twarzą i obojętnem, choć zawsze uważnem spojrzeniem. Po chwili jednak rysy jego zmieniły się nieco, brwi mu zadrżały, powieki w dół opadły i pokryły źrenice, w których zamglił się wyraz jakiegoś przemocą wpychanego wewnątrz żalu, jakiejś goryczy obudzonej może w głębi tego przedwcześnie postarzałego, zwiędłego, zziębłego i pociemniałego człowieka, na widok tej młodości, tak gorąco i zuchwale rojącej o podbijaniu światów, chwały i potęgi. Krótko to jednak trwało; zaledwie bowiem Dembieliński przestał mówić, gość jego podniósł nań zimne swe oczy, i przyciszonym nieco głosem wyrzekł:
— O młodości! ty śnie złoty! śnie na kwiatach, śnie mój złoty, ideale wiary, cnoty...
Przerwał sobie nagle, i śmiejąc się niedbale dodał:
— Przepraszam, nie było tu mowy o wierze i cnocie. Ale nic to nie szkodzi; tem pewniejsze za to palmy i laury. Nie wiem nawet zkąd mi przyszło wypowiedzieć wiersz, który z dawnych czasów uwiązł w mej pamięci, a nawet nie jestem pewny czym dobrze go zapamiętał. Mniejsza o to! widzisz pan we mnie człowieka, który kiedyś, dawno, miewał także swoje rojenia i swoją ambicję. Nic więc dziwnego iż na widok pańskich rojeń i ambicji przypomniałem sobie, że rwałem się do życia jak lew a zginąłem jak mucha!
Mówiąc ostatnie wyrazy zaśmiał się prawie głośno, ale śmiech jego zadrżał mu w piersi głuchą gammą, i urwał się nagle nakształt struny która pękła. Pod wpływem słów i uśmiechu Suszyca, Dembieliński ochłonął nagle.
— Panie Suszyc, — rzekł zimno — posiadasz pan wyborny sposób budzenia ludzi z ich mimowolnych uniesień.
— Tak panie, — odparł gość kłaniając się lekko, — nauczycielem moim w tym względzie był los, a wierzaj mi pan, że drogo płaciłem za lekcje które mi dawał. Teraz za to przyznać mogę sprawiedliwość temu panu, iż jest on najdoskonalszym budzicielem jaki tylko istnieć może pod słońcem. Wracając wszakże do przedmiotu naszej rozmowy, zmuszony jestem powiedzieć, że pomimo wprawnego ucha, nad głową pańską nie słyszę jeszcze skrzekotu grzechotki tego budziciela, o którym przed chwilą wspomniałem. Chcesz pan wejść na drogę dyplomatycznego zawodu? — a więc to uczyń. Być może, iż nie zostaniesz przeto jednym z tych ludzi którzy świecą jak słońca, grzmią jak gromy a z gabinetów swoich ślą w świat pożary wojny lub błogosławieństwa pokoju; być może iż grzechotka budziciela zaskrzeczy ci w ucho wtedy, gdy znajdować się będziesz jeszcze kilka, kilkanaście albo i kilkaset mil od swego celu. Wszakże sprobować nic panu nie wzbrania. Wszyscy ludzie probują, Ikar także probował latać na podlepianych woskiem skrzydłach. Wprawdzie skąpał się on potem nieborak w zimnej wodzie, ale mniejsza o to! Przez chwilę przynajmniej wyobrażał sobie, że jest orłem.
Dembieliński słów tych słuchał z widoczną przykrością. Niewzruszona obojętność Suszyca, zimny jego sarkazm i ten uśmiech z jakim zdawał się on pomiatać światem całym i wszystkiemi jego sprawami, wywierały na nim wrażenie zmory, która mu się przyczepiła do głowy i piersi. A jednak znać było, że człowiek ten nabierał na niego wpływu, i że wszystko co mówił, znajdowało na głębi istoty młodego mężczyzny słabe może i oddalone, ale dość wierne echo.
— Ikar! — powtórzył Dembieliński — nie znam śmieszniejszej historji nad tę bajkę o Ikarze. Lecieć do słońca a wpaść w kałużę.
— Bywa udziałem większej części próbujących latać śmiertelnych, — wtrącił półgłosem Suszyc.
— Nie! — prostując się i z mocą wymówił Dembieliński, — los taki spotkać może tylko tych, którzy nie mają woli, siły i wzroku nieprzysłonionego niczem.
— A więc, — odparł gość coraz pilniej wpatrując się w młodego człowieka, pan który mniemasz o sobie że posiadasz wolę, siłę i ten wzrok nieprzysłoniony niczem, możesz być pewnym, że zajdziesz tam kędy zajść chcesz.
Ostre jakieś szyderstwo dźwięczało w głosie Suszyca, gdy wymawiał te słowa; ale pogrążony w myślach swych nie dosłyszał go Dembieliński. On patrzył w przestrzeń zadumanemi oczami, i mówił więcej do siebie, niż do człowieka z którym rozmawiał.
— Miałżebym zostać śmiesznym Ikarem dla tego tylko, że brakuje mi tej tak lichej a jednak potężnej rzeczy, jaką jest pieniądz...
Suszyc zaśmiał się swoim głuchym śmiechem, który rwał się mu w piersi jak gamma wygrywana na instrumencje o pękających strunach.
— A! — rzekł, — wymówiliśmy ostatnie słowo zagadki! doszliśmy nakoniec do samego dna tajemnicy, w jakiej zamykają się dzieje Ikarów naszego wieku! Pocóż było mówić o silnej woli, orlim wzroku, i innych tym podobnych pięknych rzeczach, skoro one wszystkie bez pieniędzy są tem, czem rosół bez mięsa albo ostryga bez cytryny? Ani w nich mocy, ani smaku. Zatem nie możesz pan spełnić swoich życzeń i wejść na drogę ku temu gabinetowi, z którego wylatują w świat pożary wojen i błogosławieństwa pokoju — dla tej lichej a jednak potężnej przyczyny, iż nie posiadasz pieniędzy.
— Tak — odparł Anatol, którego brwi zsunęły się pod wpływem przykrości jaką sprawiała mu mowa Suszyca. — Masz pan dziwny sposób wypowiadania prawdy, niemniej jednak przed chwilą prawdę pan powiedziałeś. Wszystkie zamiary moje łamią się o ten nieszczęsny brak materjalnych środków, o których nie sądziłem nigdy aby mi mogły niedopisać. Uważałem się za człowieka bogatego, a trzeba koniecznie być bogatym człowiekiem, aby w stolicy w której zostaję zająć to stanowisko, jakie starałem się posiąść i byłem pewny że posiędę... Stanowisko takie, panie, zaszczytnem jest i wiele obiecującem na przyszłość; ale pod względem materjalnym opłaca się bardzo licho, i ten kto nie posiada własnej znacznej fortuny, daremnieby się o nie pokusił. Naraziłoby go ono na mnóstwo upokorzeń, i prędko umknęłoby z pod stóp jego. W jednej z najbłyskotniejszych stolic Europy, trzeba błyszczeć żeby być zauważonym; inaczej, każdy pomijać cię będzie z obojętnością, aż znajdzie się nakoniec ktoś świetniejszy i błyskotniejszy, który zepchnie cię całkiem z miejsca twego. Szanuję wielce pracę powolną i wytrwałą, tę pracę robaków, z drobnych ziarn piasku budujących góry; ale ona nie dla mnie, nie nawykłem do niej, a jeśli posiadam spory zasób roli, nie mam ani odrobiny cierpliwości, i wolałbym rzucić się w rozhukane bałwany morskie, niż rozwikłać motek splątanego jedwabiu. Nie jestem i nie byłem nigdy leniwcem; dowodzi tego wielka suma wiadomości jaką nabyłem, i zaufanie jakiem obdarzali mię zawsze moi zwierzchnicy. Ale praca moja musi mieć koniecznie zakres szeroki, a wszelka robota jaką się zajmuję, powinna być podobną nie do cichego, pośród fijołków i chwastów skromnie kryjącego się strumyka, ale do rzeki bystrej i dumnej, na której falach płynąćbym mógł szybko w niezmierzone okiem przestrzenie. Taką jest moja natura, wyrobiona może po części przyzwyczajeniami nabytemi od dzieciństwa. Hodować się na orła a zostać szczygłem, nie może być mojem przeznaczeniem. Wolę zginąć niż zmaleć.
Umilkł znowu Dembieliński, i dłoń przeciągnął po swem wysokiem, bladem czole, jakby chciał rozpędzić ten nawał myśli, który porywał go i unosił mimowoli.
— Panie! — ozwał się Suszyc, — takiemi właśnie musiały być uczucia Cezarów i Napoleonów, wtedy gdy rozpoczynali swoją karjerę. Ciekawy byłbym tylko dowiedzieć się, czy uczucia te pozostawały w nich niezmienne wtedy, gdy padali pod sztyletami morderców płacących im za chwałę, lub siedzieli na odludnej skale dumając nad znikomością wszelkich chwał tego świata.
— Jeśli mam z siebie brać miarę — odparł Anatol, — upewnić mogę pana, że ci wielcy ludzie o których wspomniałeś, śród najsroższych nawet męczarni nie zamieniliby losu swego na los najszczęśliwszego z Arkadyjskich pasterzy. Życie ich podobnem było do tego szlaku, jaki zarysowuje przebiegająca po firmamencie kometa; w tem tylko różne od niej, że gdy ona znika bez śladu, ich imiona świecą przez wszystkie wieki na firmamencie historji...
— Póty — przerwał Suszyc, — dopóki nie znajdzie się późny jaki potomek, który przekreśli te imiona a na ich miejscu napisze: „łotry”!
— Wolno jest nędznym robakom brudną swą ślinę rzucać na czoła genjuszów — z uniesieniem odrzekł Dembieliński, — łotry! a więc dobrze! Ale łotry genjalne, łotry-olbrzymy!...
— A! — krótko wymówił Suszyc, i umilkł nagle, — łotry-olbrzymy! — powtórzył po chwili milczenia, w czasie której cała istota jego zdawała się przechodzić w oczy, z natężoną uwagą zatapiające się w twarzy młodzieńca. — Znajdujesz więc pan, że wolno być łotrem byleby tylko zostać olbrzymem; zasada szewca z Efezu.
— Nie powiedziałem tego — dumnie wymówił Dembieliński.
— Mniejsza o to, — rzekł Suszyc. — Jestto kwestja moralności i upodobań, zostawmy roztrząsanie jej księżom i psychologom. Ile pan potrzebujesz pieniędzy, aby módz zająć to stanowisko, będące poczatkiem drogi, u końca której znajduje się ów gabinet?... Ile pan na to potrzebujesz pieniędzy?
Pytanie to było tak niespodziane, i tak nagły a nowy zwrot nadawało rozmowie, że Dembieliński spojrzał zrazu na gościa swego z pewnem zdziwieniem. Zimna krew Suszyca zapanowała nad nim wkrótce.
— Czy możesz pan dostarczyć mi ich? — zapytał.
Suszyc milczał chwilę; powieki przykryły mu źrenice, po czole przebiegły zmarszczki, niby wybijające się na zewnątrz ślady nagle zaniepokojonej myśli. Szybko jednak podniósł oczy, rozjaśnił czoło, i odparł krótko.
— To być może.
— A więc, — wymówił Anatol, — pozostaje nam tylko umówić się o warunki. Rozumiesz pan, że sumę jaka będzie mi dostarczoną, przyjmę tytułem pożyczki, a podyktowanie warunków...
— Panie, — przerwał Suszyc, — nie powiedziałem nic na pewno, nie zobowiązałem się do niczego. Racz pan krótko i bezpośrednio odpowiedzieć na moje pytanie: jaka suma pieniędzy wydaje ci się niezbędną dla zbudowania podstawy, na której wzrastaćby mógł już dalej gmach twej wielkości.
Anatol myślał chwilę i miał odpowiedzieć, gdy do pokoju wszedł kamerdyner, i na srebrnej tacy podał panu swemu dwa listy z pocztowemi stemplami. Młody człowiek spojrzał na adres obu listów — a musiał w nich poznać znajome sobie pisma, gdyż z grzecznością światowca poprosiwszy gościa swego o pozwolenie, pośpiesznie rozłamał pieczęcie i czytać zaczął. Im dłużej czytał, tem żywszym ogniem zapalały się oczy jego; ale byłto ogień rozbudzony widocznie przykremi uczuciami gniewu i zawodu. Po chwili brwi jego zmarszczyły się, a usta zarysowały tę dumną sarkastyczną linję, jaka rozlewała już piętno swe na całą fizjonomją. Skończył czytać, zaśmiał się zcicha, i oparłszy skroń na dłoni, patrzył na dwie ćwiartki papieru, które zmięte nieco w gwałtownem jego ręku, leżały przed nim błyszcząc przyschłemi do atramentu ziarnkami brylantowego piasku. Suszyc zdawał się być zrazu całkiem pogrążonym w przeglądaniu leżącej na stole książki, po chwili wszakże podniósł oczy i utopił je w zadumanej twarzy Anatola. Przypatrywał się mu długo bacznie; nakoniec jakby nie chciał zbyt ostrym dźwiękiem przerywać zadumy młodego człowieka, ozwał się zcicha:
— Czy złe jakie wieści?
Dembieliński zwolna podniósł głowę.
— Nie, — rzekł, — rzecz bardzo zwyczajna, listy od przyjaciół...
— Szczęśliwy kto ma przyjaciół! — z lekką przesadą w głosie wymówił Suszyc.
Dembieliński popatrzył na niego chwilę; mgła jakaś mętna przysłaniała mu teraz źrenice.
— Czy pan żartujesz jak zwykle, czy też wierzysz naprawdę, że człowiek mieć może szczerych i wiernych przyjaciół? — zapytał.
— Panie, — odpowiedział gość, — szczerość jest najpiękniejszym z przymiotów odznaczających głupców, a godłem wierności od najdawniejszych czasów był zawsze — pies.
Słowa te harmonizować musiały z myślą Dembielińskiego, gdyż uśmiechnął się do Suszyca, jak uśmiecha się człowiek do kogoś kogo rozumie, i przez kogo czuje się zrozumianym, a podając mu oba listy, rzekł: — Może pan chcesz przeczytać. Eksperyment tu przyjaźni ludzkiej, jeżeli nie osobliwszy, to jednak ciekawy. Wprzódy jednak powiem panu w kilku słowach, od kogo listy te pochodzą. Dwaj młodzi ludzie, którzy je kreślili, siedzieli obok mnie na uniwersyteckich ławach. Wtedy wszystko było nam wspólne: prace, zabawy, nakoniec pieniądze, których mówiąc nawiasem, ja posiadałem najwięcej. Wszyscy trzej wyszliśmy razem w świat, i jedną postępowaliśmy drogą. Wszyscy trzej zdobyliśmy sobie w stolicy bardzo obszerne stosunki, a byliśmy nierozłączni; w towarzystwach nazywano nas: „les inséparables”. Mieszkaliśmy pod jednym dachem, jeździliśmy jednemi powozami, jedliśmy przy jednym stole, a te tylko pomiędzy nami zachodziły różnice, że dwaj koledzy i przyjaciele moi byli nizkiego wzrostu, a ja jestem wysoki. Postępowali na urzędowej drodze powoli, z trudnością, wtedy gdy mnie szło wszystko łatwo i szybko; probowali po razy kilka bogato ożenić się, a nigdy nie mogli tego dokazać, gdy ja mogłem był z łatwością dokazać tego, lecz nie chciałem. Różnice te nie nadwerężyły przecież panującej pomiędzy nami doskonałej harmonji. Nazywali mię: „le beau Anatol“, ja dawałem im nazwę: „mes bons amis”. Lubiłem ich szczerze, i wierzyłem w ich szczerość, gdy upewniali mię o swem do mnie przywiązaniu. Pod względem darów fortuny nie mieliśmy sobie nic do zazdroszczenia; oni byli i są bogatymi, ja uważałem się za takiego. Po śmierci mojego ojca, pewnej długiej jak wieczność i smutnej jak grób nocy, gdym sam jeden siedział w wielkiej starożytnej sali, z której nie ulotnił się jeszcze w zupełności zapach kadzideł palonych przy umarłym, przypomniałem sobie niedawno minioną, wesołą, bezchmurną porę życia, a z nią razem i twarze przyjaciół moich stanęły mi przed pamięcią. Wziąłem pióro i nakreśliłem do nich słów kilka. Napisałem, że jestem zrujnowanym; prosiłem, aby którykolwiek z nich zajął się sprzedaniem powozu mego, koni, i tych kosztownych lecz mało przydatnych przedmiotów, któremi otaczać się lubiłem, ale które odtąd miały być dla mnie wzbronionym zbytkiem. Oto są odpowiedzi tych dwóch przyjaciół moich; przeczytaj je pan jeśli chcesz, a lepiej jeszcze utrwalisz się w przekonaniu, że szczerości i wierności spodziewać się tylko można od psa lub głupca.
Suszyc słuchał z uwagą, potem zaczął czytać jeden z listów, który zawierał następujące słowa:
„Kochany Anatolu! raziłeś nas jak piorunem, wieścią o majątkowej ruinie, jaka cię spotkała. Jestem prawdziwie zrozpaczony za ciebie, bo i jakże pokażesz się tu teraz w postaci biednego urzędnika, nie posiadającego nic oprócz nędznej pensji ośmnaście tysięcy złotych rocznie? A więc piękny i świetny Anatol Dembieliński, na którego zwracały się z zachwyceniem oczy najpiękniejszych monarchiń pół świata i najniewinniejszych dziedziczek, zmuszonym będzie teraz pogrążyć się w zmudnej biurowej pracy, która zostanie mu odtąd jedynym środkiem do życia, i zerwać złotą nić tej błyszczącej egzystencji, jaką prowadził? Będziesz więc zmuszonym do zerwania wszystkich twych tak miłych i pod wszelkiemi względami pożytecznych stosunków, bo przecież nie oddaje się wizyt hrabinom, baronowym, jenerałom i ministrom piechotą, w niemodnym a może i wytartym fraku. Będziesz więc jadał w tych obrzydliwych garkuchniach świecących po rogach zaułków brudnemi szyldami, a świetne restauracje nasze i kluby, nigdy już nie ujrzą cię pomiędzy swemi ścianami.
„W teatrze zasiądziesz na najwyższej galerji, a śpiew primadonny dochodzić będzie uszu twoich jak wychodzący z otchłani; i jeśli która z tych dam, którym roznosiłeś po lożach cukierki i grzeczne słowa, dojrzy cię tam za pomocą szkieł przybliżających, odwróci się co prędzej, i twarz spłonioną ukryje wachlarzem, aby nie pokazać że ma kogoś znajomego tam wysoko, zkąd dostrzedz można zaledwie budkę suflera i nogi baletnic. Co mówię? ty nie będziesz nawet bywał w teatrach! nie posłyszysz już nigdy boskiej Viardot Garcia, i zachwycającego Mario — bo teatr u nas to zbytek kosztowny, a na zbytki nie starczy ci biedny przyjacielu, ta licha pensyjka którą pobieramy oba, lecz która mnie starczy zaledwie na krawaty i rękawiczki. A twojaż karjera tak świetnie rozpoczęta! twoje marzenia o pomieszczeniu się w dyplomacji, i o towarzyszeniu baronowi von F. przy poselstwie w Paryżu! Wszystko przepadło, i nie darowałbym sobie nigdy, gdybym choć na chwilę łudził się nadziejami, które już teraz ziścić się dla ciebie nie mogą. Nie możesz być przyłączonym do poselstwa, biedny mój przyjacielu, ponieważ w interesie państwa leży, aby wszyscy członkowie takowego godnie reprezentowali zagranicą dwór, którego są wysłańcami. Nie można zaś reprezentować coś, nie mając nic. Pensja jakąbyś pobierał na stanowisku które ci się miało dostać, nie wystarczyłaby ci w nowożytnej Babilonji na porządne mieszkanie i przyzwoity ubiór; a zkądżebyś wziął eleganckie „coupé“, dzielnego „ponneja“, któremibyś mógł przejeżdżać się po lasku Bulońskim, — że nie wspomnę o przyjęciach, abonamentach w teatrach i czytelniach, o klubach, balach i jakiej takiej „dame aux camelias“, bez której, jak wiesz, nie obchodzi się tam żaden młody człowiek dobrego tonu. Przyłączenie się twe do ciała dyplomatycznego, i wyjazd za granicę, uważaj odtąd za zupełne niepodobieństwo. Ale daremnie ukrywałbym przed tobą, że i tu także czeka cię egzystancja bardzo przykra, a droga którąś tak szybko postępował, napełni się wszystkiemi temi cierniami i przeszkodami, które nieodłącznie towarzyszą ubóstwu. On n’est pad pauvre impunément, mon cher; powinieneś o tem pamiętać, i przygotować się do wielce ciemnej i nic nieznaczącej roli, jaką odegrywać tu będziesz pomimo całej rzadkiej w istocie piękności twej, i tych prawdziwie niepospolitych zalet, których nie przestanę być nigdy gorącym wielbicielem. Zresztą, stało się! Vous n’aves qu’à vous résigner, mon pauvre ami! Odmów pacierz za duszę twego marnotrawnego ojca, i jak najpóźniej przybywaj do stolicy, bo wierzaj mi, że na wzór owego torturowanego mocarza, którego imienia nie pomnę, nie będziesz spoczywał na różach.
„U nas, pas de nouvelles. Karnawał tegoroczny niesłychanie jest świetnym. Wczoraj odbyła się maskarada, na której Henrjetta, pamiętasz ją zapewne, intrygowała mię zawzięcie. Pod koniec demaskowała się, i zapytała mię o ciebie. Powiedziałem jej, że nie powinna nigdy już myśleć o przedmiocie tak stałych swych uwielbień. „Czy umarł?“ — zapytała. „Nie — odrzekłem, — ale utracił majątek“. Słowa te poszły mi na korzyść; Henrjetta stała się nagle tak uprzejmą dla mnie, jaką nigdy nie była, i poraz pierwszy odkąd zacząłem starać się o jej względy, zaprosiła mię do siebie na kolację. Dziś Viardot śpiewa w operze; dają Cyrulika, a wiesz jak namiętnie lubię arję Rozyny. Aby więc nie opuścić ani jednego aktu tej zachwycającej muzyki, kończę ten list, i biegnę aby głowę moją powierzyć rękom naszego Lully, tego mistrza i ideału wszystkich fryzjerów Europy. Tyś nigdy nie potrzebował fryzjera, szczęśliwcze, bo natura obdarzyła cię tak pięknemi włosami, że upleśćby z nich można sieć dość obszerną do wyłowienia wszystkich serc niewieścich z nurtów rzeki Czułości. Co do mnie, mam włosy rzadkie, ale Lully umie dokonywać prawdziwych cudów, choć djabelnie drogo każe sobie za to płacić. Ale my, pokrzywdzeni od natury, musimy płacić, aby być pięknymi. Adieu mon beau, et beaucoup de courage“.
Drugi list krótki był, i następującej treści:
„Przebacz mi kochany Anatolu, że nie mogę zająć się sprzedażą powozu twego, koni, obrazów i t. d., którą powierzyć mi raczyłeś. Jestem w tych dniach pochłonięty pracą, bo oto jeden ze zwierzchników moich przeniósł się do wieczności, a ja otrzymałem z wielu stron stanowcze zapewnienia, że miejsce po nim mnie się dostanie. Podwoiłem więc gorliwości, aby tem lepiej zalecić się rozdawcom łask i urzędów. Boleję bardzo nad ciosem, który cię dotknął. Utracić ojca, leży to w naturalnym porządku rzeczy; ale utrata fortuny wytrąca człowieka z kolei — bodaj na zawsze. Nie wiem jakim sposobem wieść o twem nieszczęściu rozbiegła się po stolicy lotem strzały; wszyscy o tem tylko mówią, a posada którą otrzymać miałeś przy poselstwie, ma być podobno oddaną młodemu synowi barona Z., gdyż nikt tu już ani myśli abyś w obecnem położeniu mógł rościć do niej jakąkolwiek pretensję. Co do mnie, jedyną radę jaką ci dać mogę jest ta, abyś nie wracał więcej do stolicy. Przenieś się na prowincję, a najlepiej wyjedź do Ameryki, i zajmij się tam robieniem fortuny. Obecność tu twoja sprawiłaby przyjaciołom twoim największą boleść, i nie wyobrażam sobie nawet, jakbym mógł mieszkać teraz z tobą pod jednym dachem. Rozdzierałoby to mi serce, i draźniłoby nazbyt nerwy, które i tak osłabiłem sobie zbyteczną pracą. Ale, lorsque on n’est pas le beau Anatol, trzeba każdą piędź ziemi ciężkim trudem zdobywać. Za kilka minut muszę wyjść z domu, aby stanąć przed władzami, z ust których spodziewam się usłyszeć nominację moją na wspomniony wyżej urząd. Żegnam cię więc mój drogi, i radzę abyś nie zwlekając wyjeżdżał do Ameryki, pod skrzydło demokratycznych instytucij i obyczajów“.
— Ocet nie jest tak kwaśnym, ani gorczyca tak uszczypliwą, jak przyjaciele pańscy — rzekł Suszyc skończywszy czytanie. Ród Kastorów i Polluksów wygasł widocznie na tym świecie.
Dembieliński na wpół tylko słyszał te słowa; przechadzał się on po pokoju wolnemi krokami, pogrążony w głębokiem zamyśleniu. Po chwili stanął przed Suszycem, i rzekł:
— Rada udzielona mi przez tego głupca, abym co prędzej wyjeżdżał do Ameryki, nasunęła mi myśl, którą jeślibym mógł urzeczywistnić, dowiódłbym po niewielu latach przyjaciołom moim, którzy dziś prześcigają się w upokarzaniu mię, że upokorzenie nie jest żywiołem, śród którego żyć mi przeznaczono. Nie w Ameryce wprawdzie, ale w jednem z najpotężniejszych państw Europy, posiadam blizkiego krewnego, który wydalił się z kraju gdym jeszcze był dzieckiem, ale z którym zapoznałem się zblizka w czasie kilku podróży, jakie odbyłem. Jestto człowiek bardzo bogaty i bardzo uczony, przytem zręczny, światowiec w najwyższym stopniu, dworak. W państwie w jakiem piastuje wysoki urząd, i przyodziany jest licznemi naukowemi godnościami, posiada on obszerne stosunki i ogromne wpływy. Gdybym mógł teraz udać się do niego w ten sposób, aby mu nie być ciężarem, otworzyłby mi drogę w tamecznej dyplomacji, a potem poszedłbym już sam, i... doszedłbym, tak, doszedłbym tam, gdzie zacni przyjaciele moi, jeden z fryzurą uczesaną przez sławnego Lully, drugi z nerwami osłabionemi zbyteczną pracą, nigdy nie dojdą... Tak — mówił dalej, coraz więcej zapalając się Dembieliński, — pomysł to dobry, świetny, jedyny, jakiego spełnienie zbawićby mnie mogło od tysiąca upokorzeń i męczarni, od zupełnego nakoniec upadku nadziei moich i słusznych roszczeń... Opuścić na zawsze tę stolicę, w której obecność moja budziłaby tylko radość w sercach długo zazdroszczących mi tajemnie; przenieść się w stronę obcą, rzucić się całą pełnią sił młodych i świeżych w pracę szeroką, różnostronną, wykazać zdolności swe tam, kędy każdy talent wysoko jest cenionym i słusznie wynagradzanym; w nowym świecie zajaśnieć nowem światłem, zdobyć sławę i fortunę, a potem wrócić i stanąć tu przed tymi ludźmi, szczególniej przed tą kobietą...
Wymówiwszy ostatni wyraz, Anatol umilkł nagle, jakby obudzony jego dźwiękiem. Spostrzegł, że myślał głośno. Takie głośne myślenie zwyczajnem mu nie było, ale znajdował się on w takiej chwili, w której człowiek nie może zamykać się w sobie, i musi wybuchnąć ogniem żądz, gniewu i boleści, jakie w nim wrą i kipią. Odwrócił szybko twarz, na którą wybiły się gorączkowe rumieńce; ale Suszyc dosłyszał ostatni wyraz wymówiony przezeń, a nie mający na pozór żadnej styczności z przedmiotem rozmowy — i dojrzał namiętny ogień, jakim przy wymawianiu tego wyrazu zapłonęły źrenice Anatola.
— Panie Dembieliński — wymówił zwolna, — pozwól pan zadać sobie jedno pytanie: czy projektowane małżeństwo pana z panią Ewą Dembielińską przyjdzie do skutku?
Anatol stanął nagle jak przykuty do miejsca. Przedchwilowe rumieńce zsunęły się z jego twarzy, a zastąpiła je wielka bladość.
— Nie — odparł przytłumionym głosem i drgającemi wargami, — małżeństwo to zostało zerwanem.
— A! — wyrzekł Suszyc, — Andromaki i Penelopy nie rodzą się już w naszym wieku.
Pomiędzy dwoma rozmawiającymi nastąpiła długa chwila milczenia. Dembieliński mierzył pokój powolnemi lecz szerokiemi krokami, snując w pochylonej głowie burzliwe zadumy; Suszyc niedbale przerzucał książkę.
— Panie Suszyc! — wymówił młody człowiek, zatrzymując się nagle przed swym gościem, — dałeś mi przed chwilą do zrozumienia, że mógłbyś ułatwić mi w tem mieście kredyt, że mógłbyś dostarczyć mi pewną sumę pieniędzy, za pomocą której urzeczywistniłbym mój plan wyjazdu za granicę. Mów pan, dyktuj warunki.... przyjmę wszelkie zobowiązania, jakie będziesz uważał za potrzebne, i dopełnię ich z pewnością; zgodzę się na wszystko, uczynię wszystko...
Suszyc zwolna podniósł głowę, oczy jego zamigotały przykrym jakimś blaskiem, ale uśmiech rozszerzył się na wązkich wargach.
— Człowiek jest dziwną istotą — wymówił powoli, — kiedy mu czegoś bardzo się zachce, woła: „zgodzę się na wszystko, uczynię wszystko!” Ale powiedz tylko: „zabij ojca twego i matkę, a osięgniesz przedmiot twych żądań” — odwróci się i ucieknie od ciebie jak od opętanego, jeśli jeszcze nie wyzwie cię na pojedynek...
Błyskawica gniewu przebiegła po twarzy Dembielińskiego.
— Panie Suszyc — rzekł, — przestańmy żartować....
— Przestańmy żartować — powtórzył gość, zamykając książkę, którą dotąd przerzucał. Zarazem z twarzy jego zniknął w istocie wyraz drwiącej obojętności, który ją zawsze odznaczał. Usta jego ułożyły się w wyraz powagi, z za której znać było tłumioną dolegliwość; badawcze i drżącemi błyskami migocące oczy, zatonęły w twarzy Dembielińskiego.
— Panie! — wymówił, — chciej mi powiedzieć, czy bardzo obszerne stosunki posiadasz w stolicy?
— Posiadałem je bardzo obszerne — odparł młody człowiek.
— A w banku udzielającym pożyczek tutejszym obywatelom, masz pan wielu znajomych?
— Z bankiem nie miałem nigdy nic wspólnego, i o ile mogę przypomnieć sobie, nie znam tam najzupełniej nikogo.
Suszyc podniósł się z krzesła, i stanął z dłonią opartą o krawędź stołu. Chwilę milczał, a po sposobie, w jaki zacisnęły się blade jego wargi, i po dwóch głębokich bruzdach, które sfałdowały mu czoło, można było poznać, że passuje się z samym sobą, że wnet wyrzeknie słowa, które z trudnością przedrą mu się przez gardło i usta. Postąpił nieco naprzód, i stanął bardzo blizko młodego człowieka, który patrzył na niego z niepokojem i ciekawością.
— Panie Dembieliński — rzekł tak cicho, że ktoś stojący w drugim końcu pokoju, usłyszećby go nie mógł, — gdybyś pan.... przypuśćmy.... wyobraźmy sobie.... gdybyś pan zjawił się przed kasą bankową pod przybranem imieniem...
Dembieliński cofnął się o parę kroków, ale Suszyc pochwycił go za ramię. — Teraz już musisz mię pan wysłuchać — szepnął z pewną gwałtownością, od której zadrżało i pobladło zwiędłe jego czoło. Chciej pan uważać, że nic nie proponuję ani twierdzę; zapytuję tylko czy w wypadku, o którym wspomniałem, poznanoby kim jesteś?.. Odpowiedz tylko na to pytanie; nie zobowiązuje cię ono do niczego.
Anatol stał jak wryty w miejscu; posępne jakieś myśli zaległy oczy jego utkwione w ziemię.
— Stolica jest jak las, w którym te tylko drzewa znać się z sobą mogą, które wzajem dotykają się konarami — wymówił nie podnosząc powiek, i mimowoli może zniżając głos swój do siły głosu Suszyca. Na blade policzki tego ostatniego wystąpiło kilka nierównych szkarłatnych smug, ręka jego ściskająca ramię młodzieńca w dół opadła, on sam odstąpił nieco, i ze skrzyżowanemi na piersi rękami, ze spuszczonym wzrokiem, stał przez chwilę, podobny do człowieka, który waha się w swem wnętrzu pomiędzy rozrywającemi go mocami. Gdy podniósł powieki, spojrzenie jego spotkało się ze spojrzeniem Anatola. Oczy tych dwóch ludzi tonęły w sobie długo. Źrenice Suszyca nabrały w tej chwili przepaścistej głębi, na której dnie błyskały niepewne światełka; twarz Dembielińskiego powlokła się śmiertelną bladością.
— Panie Suszyc, wymówił przeciągając dłoń po schmurzonem czole; oczy twe wyglądają w tej chwili jak przepaść...
— Panie! — odparł Suszyc, — aby wynaleść żyłę złota, ludzie zstępują zwykle na dno przepaści.
I jakby tajemną jakąś walką sił pozbawiony, upadł na krzesło.
Dembieliński pozostał na swem miejscu, nieruchomy, wpatrzony w ziemię, zagadkowemi słowami swego gościa rażony jak gromem. Ten ostatni wracał powoli do zimnej krwi, która towarzyszyła mu zwykle; szkarłatne smugi zniknęły z jego policzków, źrenice pobladły i ostygły, uśmiech wrócił na usta. Powiódł wzrokiem po stole, i objętnym, niedbałym ruchem wziąwszy leżący przy lampie w srebro oprawny ołówek, począł nim kreślić na ćwiartce papieru oderwane jakieś zdania i wyrazy. Nakreślił w ten sposób bardzo szybko kilkanaście wierszy, a odznaczały się one tą osobliwością, że każdy z nich przedstawiał całkiem odmienne i do innych nie podobne pismo. Były tam pisma bujne i kształtne, niewyraźne i zagmatwane, pretensjonalne i odznaczające się prostotą, naśladujące niepewną rękę starców, i wprawną, dzielnie władającą piórem dłoń młodych ludzi. Odrzucił ołówek na stronę i zakreśloną w ten sposób ćwiartkę posunął pod światło lampy. Dembieliński, który przed chwilą obudził się z zamyślenia i z zadziwieniem patrzył na piszącego, zbliżył się do stołu.
— Co to ma znaczyć? — zapytał patrząc na papier.
— Nic — odpowiedział Suszyc powstając, i wyjmując ćwiartkę z rąk towarzysza, — małe ćwiczenie kaligraficzne, nic więcej. Widzisz pan, kto jak ja przez całe życie wycierał stoły rękawami, i skrobał piórem po papierze, ten mógł wybornie czy to z potrzeby, czy też prosto dla zabawy, nauczyć się kopjować charaktery całego miljarda ludzi glob nasz zamieszkujących, jeśliby notabene cały ten milijard ludzi pisać umiał.
To rzekłszy Suszyc podarł ćwiartkę papieru na bardzo drobne cząstki, i rzucił je na dopalające się węgle kominka. Poczem wziął z kąta pokoju laskę swą i czapkę, i gotował się do odejścia. Dembieliński patrzył na niego z wyrazem twarzy, w którym zdziwienie i nieufność walczyły z pociągiem i pragnieniem zbadania tego zagadkowego człowieka. Suszyc wszakże nie miał widocznie zamiaru przedłużania rozmowy.
— Żegnam pana — wyrzekł kłaniając się sztywnie; — kiedyż pan odjeżdżasz do stolicy, czy też za granicę?
— Wiesz pan o tem — odparł Anatol, — że pierwszego uczynićbym nie chciał, a drugiego pragnę, ale uskutecznić nie mogę...
— Kto wie? może pan będziesz mógł? — rzekł Suszyc. — Rzecz cała w tem, że ani ja, ani pan nie możemy dziś jeszcze stanowczo o niczem mówić. Ja nie zdecydowałem się jeszcze... pan możesz być nieprzygotowanym do pewnych rzeczy. W krótce zobaczę się z panem, a jeśli rozmowa moja nie wyda się panu, po namyśle zbyt nieprzyjemną, będziemy mogli poprowadzić ją dalej w tym lub owym kierunku...
Rzekłszy to oddalił się. Dembieliński patrzył długo na drzwi, które wychodzący gość zamknął za sobą powoli i zcicha; aż potarł dłonią rozgorączkowane czoło, i wymówił. — Ten człowiek zamyśla coś strasznego! i posiada w sobie ciemne jakieś żywioły, które komunikują się innym. Nie! więcej z nim rozmawiać nie będę. Ale co czynić? co czynić?
Gdyby wtedy nad głową młodzieńca ściskającego w dłoniach rozpalone czoło ozwał się głos zbawczy: „Czyń tak jak czynią wszyscy czyści, nieskażeni, prawdziwie wielcy; godności swej szukaj w samym sobie, najwyższą cnotę uznaj najwyższą chwałą, cierp, walcz, pracuj, kochaj”! Ale nad głową młodzieńca nie ozwał się głos taki; wrzały w niej myśli buntownicze, duma rozpierała skronie, żal do ludzi, zwątpienie we wszystko co dobre i piękne, bezpłodną goryczą poiły serce.
— Iść! — myślał on, — iść w świat daleki, zajaśnieć, podbić, zdobyć chwałę i fortunę, i stanąć tu kiedyś sławnym, bogatym, możnym, aby zawstydzić tych, którzy dziś upokorzyć mię pragną, a szczególniej i nadewszystko tę kobietę...