Na dnie sumienia/Tom I/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Na dnie sumienia
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1873
Druk Drukarnia J. Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.
Obarczony rodziną.

Na jednej z bocznych i wązkich ulic miasta N. stał drewniany, nietynkowany dom, o kilku niewielkich oknach nie wiele nad ziemię podniesionych, chylący się od starości, z gontowym dachem mchem obrosłym, od innych domóstw przedzielony parkanami z desek, które wyglądały staro i spróchniało. Ulica dotykała pola, ku któremu zbiegała po znacznej pochyłości, i nie posiadała bruku; ztąd jeden koniec jej był równy i suchy, drugi wyżłobiony wodą w jesieni i na wiosnę ściekającą z wyżyny, i poprzerzynany nigdy prawie nie wysychającemi kałużami. Właśnie przy tym niższym, błotnistym końcu ulicy stał dom o pięciu nizkich oknach, a mieszkał w nim Erazm Suszyc, urzędnik z profesji, prawnik z okazji, niegdyś używający w mieście N. i okolicach dość głośnej opinji człowieka zdatnego i pracowitego, lecz od pewnego czasu całkowicie zaniedbany przez możną i pieniężną klijentelę, a żyjący nie wiedzieć jak, nie wiedzieć z czego — jakto bywa niekiedy z pewnymi ludźmi, których życie zagadką jest dla otaczających, a kto wie? może i dla nich samych.
W całem mieście nikt nie zajmował się Suszycem, rzadko kto o nim wspomniał. Niektórzy na widok jego wzruszali ramionami i uśmiechali się; inni czynili filozoficzne uwagi nad tem, jakie to ciągłe niepowodzenia prześladują niektórych ludzi, tak że przy zdolnościach nawet i dość obiecujących początkowych widokach, nigdy oni do niczego ważnego i porządnego nie dochodzą. „Coś widocznie stanęło na drodze temu człowiekowi“ — mawiali dawni znajomi Suszyca, którzy go pamiętali młodym i wiele obiecującym urzędnikiem, potem dość wziętym adwokatem, a teraz widzieli go przechadzającego się po mieście, z dwugroszowem cygarem w ustach, z rękami w kieszeniach wytartego najczęściej surduta, z miną Djogenesa z przymusu lub Cyncynnata z potrzeby. Ale czem było to „coś“ które stanęło mu na drodze, zepchnęło go z posady urzędniczej, z której postępować mógł wyżej i wyżej, oddaliło od niego dość liczną zrazu i możną klijentelę, nad tem nikt nigdy nie zastanawiał się bardzo. Suszyc był, a raczej od pewnego i dość już dawnego czasu, stał się figurą tak mało znaczącą i znaną, że łamać sobie głowę nad przyczynami smutnego stanu w jaki popadł, wydawało się każdemu próżnym trudem. „Coś“ tam musiało być koniecznie w tem życiu steranem; „coś“ tajemnego a sprowadzającego dla tego człowieka upadek sił czy energji życiowej, czy może bodźca moralnego lub nienaruszalności sumienia, wraz z jakimto upadkiem zachwiewa się najczęściej jeśli już nie zazwyczaj, położenie społeczne i finansowe człowieka, żyjącego z własnej pracy — a może nawet i każdego człowieka. Byli tacy, co gdy w chwilach, w których nic lepszego do czynienia nie mieli, zastanawiali się nad losem Suszyca, istnienie tego „czegoś“ przypisywali jakiemuś nieubłaganemu fatum, lubiącemu niekiedy prześladować najniewinniejszych. Nie było to jednak tłómaczenie mogące trafić do przekonania ludziom rozsądnym, i we wszelkich zjawiskach tego świata lubiącym upatrywać loiczny szereg przyczyn i następstw, niedopuszczający ślepego działania fatalności. Zapuszczając się tedy w głębsze poszukiwania, dalecy znajomi Suszyca (blizkich miał on bardzo niewielu), przebąkiwali albo też i mówili głośno o tem, że tem „czemś“ był brak skrupulatnej uczciwości, zaniedbywanie spraw powierzonych, i t. d., i t. d. I takie wszakże tłómaczenia nie wszystko tłómaczyły, Suszyc bowiem będąc młodym, uchodził powszechnie za człowieka uczciwego i sumiennie pełniącego powierzone mu prace; jeśli więc w następstwie czasu przyczepiły się doń niesumienność i lenistwo, należało zatem szukać, jakim sposobem i skutkiem jakich wpływów, przymioty przerodziły się z nim w wady? A więc znowu pojawiło się to niezbadane, a po prawdzie i przez nikogo niebadane „coś“, które dokonało smutnej tej metamorfozy. Zdarzało się też słyszeć, gdy mowa była o Erazmie Suszycu, wymawiane przez znajomych jego słowa: „to człowiek obarczony rodziną.“
W ogólności ludzie bardzo rzadko miewają zwyczaj zastanawiania się nad głębszem znaczeniem wyrazów przyjętych, utartych, i gęsto w potocznej mowie używanych. Ale dla każdego kto lubi i nawykł wnikać w sens bezmyślnie przez innych wymawianego słowa, wyrażenie to „obarczony rodziną“ przedstawiać musi znaczenie co najmniej przykre. Skoro człowiek obarczony jest rodziną, znaczy, że rodzina jego wielkim ciężarem była mu na barkach. Jeżeli ktokolwiek zastanawiający się nad tem wyrażeniem, posiada wyobraźnię choć trochę żywą, to postawi mu ona niezbędnie przed oczami człowieka, na którego plecach i karku rozsiadło się wielu innych ludzi, który ugina się pod tym ciężarem aż do samej ziemi, ociężale powłóczy nogami, postękuje, pot ociera z czoła, a nigdy głowy w górę podnieść nie może, bo kark jego wpleciony jak w jarzmo opasujące go, i w dół cisnące liczne ramiona. Jeżeliż jeszcze ciężar ten składa się z istot drobnych, bezsilnych, nie mogących chodzić po ziemi o własnej mocy, obraz staje się mniej rażącym, a nawet niezbyt przykrym, bo dopuszcza tymczasowość i konieczność, na którą rady niema; ale jeżeli składają się na niego ludzie dorośli, a jest ich znaczna liczba, natenczas człowiek „obarczony rodziną“ przypomina starożytnego niewolnika, zgiętego pod umieszczoną na plecach jego lektyką, albo wielbłąda dźwigającego ciężary, albo jeszcze karjatydę, którą nieudolny budowniczy podstawił pod budowę nieodpowiedniej z nią wielkości. Patrząc na obraz człowieka w ten sposób obarczonego rodziną, zdejmuje ochota zawołać do tych, którzy obsiedli kark jego i plecy: „A zleźcież niedołęgi, i pochodźcie choć trochę po ziemi o własnych siłach! Niech ten, który tak długo dźwigał was na swych barkach, wyprostuje się nakoniec, obejrzy się po świecie, spojrzy w górę i odetchnie swobodnie!“ I jeszcze, jeżeli ci, którzy tak bezpiecznie sobie i swobodnie siedzą na plecach i karku innego, okazują mu za to wdzięczność i miłość, pocałunkami ścierają mu pot z czoła, i od czasu do czasu szepcą do ucha takie wyrazy, które sprowadzają uśmiech na jego usta i wzmacniają siłę strudzonych kroków, obraz staje się jeśli nie miłym to przynajmniej znośnym. Wtedy już nie obarczającym ale obarczonemu wypalić można następną perorę: „A dlaczegożeś niedołęgo nie wyuczył ich chodzić po ziemi na własnych nogach! masz widocznie do czynienia z dobremi sercami, z których dobroci i miłości dla ciebie można było wyciągnąć pożytek zbawienny im i tobie. Ale znać nie masz głowy biedaku albo woli, jeśli nazwyczaiłeś ich do tego, by jeździli sobie tak po bożym świecie bez trudu a na twoich plecach. Terazże za to cierp, dźwigaj i milcz, a mozolną pracę swoją osładzaj temi pieszczotami, których ci oni nie skąpią!“ Ale przypuśćmy tylko, że „obarczająca rodzina“ składa się z wielkich chłopców wyrosłych w dęby, dziewcząt pyzatych i rumianych, małżonki załzawionej lub wiecznie ze wszystkiego niekontentej — i że każda z tych osób trzyma w ręku biczyk, którym popędza obarczonego, bez ceremonji wołając „wio“; przypuśćmy, że żadna z tych osób nie pochyli się doń nigdy z pieszczotą, nie zaszepce mu do ucha miłego wyrazu, nie pogłaszcze mu czoła wdzięczną dłonią — lecz przeciwnie, że każda z nich to uszczypnie go, to ukole, to sarknie, to zaszamoce się, to do kieszeni jego sięgnie, to mu do ucha krzyknie: „aj, aj, kieszeń pusta!“ Jeżeli jeszcze te wszystkie osoby kłócą się, i szczypią się, i kolą, i szamocą wzajemnie, a obarczony dźwiga je i dźwiga, i wszystkie te szamotania się, i kłucia, i szczypania, i krzyki przenosi, bo nie widzi coby miał lepszego do uczynienia... uf! w takim razie jestto obraz takiej rodziny, o jakiej nie śniło się nigdy żadnej parze narzeczonych! W takim razie ubogi wieśniak otoczony gronem dzieci, z których każde gdy dorośnie stanie się dzielnym parobkiem lub hożą gospodynią, stokroć szczęśliwszym jest ojcem, ponieważ rodzina nie obarcza go, lecz wkłada nań tylko obowiązki, po których spełnieniu zostanie spokojnym i zadowolonym. I biedna wyrobnica tulącą do łona kilkoro drobnych istot, których nie ma czem nakarmić, szczęśliwszą jest matką, bo miłość jaka ją z niemi wiąże, osładza jej troskę i umniejsza ciężaru. Rodzina, która zobowiązuje — błogosławieństwem jest; czem jest taka, która obarcza? Jak wszelkie brzemię — kulą u nogi, garbem na plecach. Ojciec rodziny powinien czuć się obowiązanym; jeżeli czuje się obarczonym, biada mu! Obowiązek przypuszcza miłość; rozumnie i zacnie pojęty, wypływa z niej, i mieści ją w sobie nieodzownie. Brzemię — to mus i niewolnictwo; a mus i niewolnictwo, to te moce złowrogie, które ciągną duszę ludzką ku bezsilnym buntom i niezaradnym upadkom.
Owoż o Erazmie Suszycu mawiano: „to człowiek obarczony rodziną“. Czyliżby okoliczność wyrażona tym sposobem, mieściła w sobie to „coś“, co człowiekowi temu pętało stopy, rozum i sumienie? Być może... Wszak ludzie czasem niechcąc mawiają prawdę. Bądź co bądź, fortuna i powodzenie, niby kobieta niestała i dziecko kapryśne, wzięły się za ręce i frunęły z domu Suszyca, a potem nigdy już tam zajrzeć nie chciały. Kiedy był urzędnikiem, mieszkał na szerokiej, widnej ulicy miasta, w murowanym domu z wielkiemi oknami, przez które wyglądały niby na pokaz wystawione kubki z malowanego szkła, lampy pokryte misternie wycinanemi z papieru zasłonami, kandelabry bronzowe trochę wykrzywione, zawsze jednak błyszczące nakształt złota. W bramę kamienicy często gęsto wchodzili koledzy Suszyca; na pierwszem piętrze słychać było gwar i śmiechy, okna oświetlały się wieczorem roznieconemi wewnątrz mieszkania lampami, a o północy, niekiedy nawet po północy, wesołe grono mężczyzn opuszczało kamienicę rozwiewając do koła wonny dym kosztownych cygar, jakiemi częstował ich uprzejmy snać gospodarz. Co więcej! widziano nawet parę razy, jak sam pan prezes biura, w którem pracował Suszyc, zajechał dorożką przed jego mieszkanie, wszedł na pierwsze piętro, i bawił tam dość długo, aby o tem ekstraordynaryjnym honorze spadłym na dom urzędnika, dowiedzieli się wszyscy na tej samej ulicy mieszkający jego znajomi. Były to dla Suszyca czasy świetne; nie był on jeszcze wtedy obarczony rodziną, bo niedawno się był ożenił, i przebywał właśnie tę wiosenną dobę rodzinnego żywota, w której co roku, z wielkiem ukontentowaniem sąsiadów i przyjaciół, małżeństwo młodem jeszcze zwane, wyprawia huczne chrzciny, wprowadzając tym sposobem do społeczeństwa coraz nowego członka, a przybytek domowy przyozdabiając coraz nową drobną istotką, nie wiele jeszcze kosztującą, a sprawującą niezmiernie wiele najrozmaitszych uciech, i dającą na przyszłość nieskończenie wiele pięknych nadziei.
Zaledwie jednak przeminęło lat dziesięć, Suszyc utracił wygodną swą posadę, i nie mieszkał już w wielkiej kamienicy z widnemi oknami. Najął on sobie zato dworek szczupły wprawdzie ale schludny, wesoło śród ogrodów położony, a zużytkowując stosunki pozawiązywane z ludźmi w uprzedniej fazie swego życia, ogłosił się prawnikiem, i jął prowadzić rozmaite procesa a choćby i procesiki. Z początku było więcej pierwszych niż drugich; przed dworek otoczony drzewami dość często zajeżdżały dorożki, przywożące wiejskich panów z ogorzałemi twarzami i suto wypchanemi kieszeniami; od czasu do czasu ukazywał się nawet jaki taki powozik, wysiadła zeń kobieta pozbawiona męzkiej opieki, i przybyła w celu oddania swych spraw finansowych po opiekę Suszyca, — albo wyelegantowany panicz, któremu pilno było jechać za granicę, i znaleźć kogoś ktoby go zastąpił w trudnieniu się sprawami, które go „degutowały“.
Minęło jeszcze lat kilka, a dworek opustoszał, posmutniał; w należącym do niego ogrodzie drzewa poschły, szyby w oknach wyglądały jak spłowiałe lub zakurzone. Z przed bramy zamykającej ogrodzenie, które się nadpsuło, zniknęły naprzód powozy, potem i dorożki przestały zajeżdżać; piesi ludzie przybywali tam jeszcze niekiedy, ale coraz rzadziej, nakoniec przybywać całkiem przestali. Suszyc opuścił ładny niegdyś, lecz teraz mocno osmucony dworek, i przeniósł się do drewnianego, nietynkowanego domu, z pięcioma niewielkiemi, nizko nad ziemią umieszczonemi oknami, który stojąc na spadzistości pochyłej, błotnistej uliczki, z dawien dawna znany był mieszkańcom miasta N. pod nazwą „domu nad kałużą“. Byłato nazwa domu fatalna, a miejsce w którem dom stał, wyglądało nadzwyczaj smutnie. Pod oknami rozciągał się długi pas czarnego błota, przerznięty tu i owdzie suchszemi nieco w skutek wydeptania ścieżkami. Ścieżki te były jedynemi chodnikami, po których stąpali nieliczni przechodnie; ale gdy dochodzili do miejsca nad którem pochylały się ściany starego domu zawierającego mieszkanie Suszyca, bywali zmuszani do zbierania całego swego zapasu akrobatycznej zręczności, dla przekroczenia kałuży, która nigdy prawie nie wysychając, szeroko i daleko rozlewała tam swoje czarne wody. Byłto rodzaj Styksu, w którym melancholicznie przeglądały się kominy starego domu. Po drugiej stronie kałuży stała wielka kilkopiętrowa budowa, która niewiadomo czem była dawniej, i dla jakiego użytku stała teraz.
Nikt prawie w niej nie mieszkał; na wyższych piętrach powydzierane okna patrzyły na świat czarnemi sklepistemi oczami, brama na głucho była zabitą, w dachu świeciły zdala ogromne dziury, i tylko na dole wązkie drzwiczki otwierały się do małego brudnego sklepiku, z sufitem ogarnirowanym pękami żółtych szabasówek, z jednem oknem, z za drobnych szyb, którego widniały wystawione jakby na przynętę, brudną cieczą kapiące śledzie, osmolone sery, bułki mające wszelki pozór mąką osypanych kamieni, nakoniec długie rzędy butelek różnego kształtu. Do tego sklepiku, który był zarazem szynkiem, wchodzili ludzie w rozmaitych ubraniach, najczęściej jednak w podartych siermięgach, albo surdutach opatrzonych dziurami na łokciach i kolanach; bawili tam niekiedy krótko, najczęściej zaś bardzo długo, niekiedy nawet i po kilka dni nie wychodzili ztamtąd na ulicę. Coby tam robili, i kędy się mieścili ci wszyscy ludzie, trudno by powiedzieć, albowiem sklepik nie zawierał w sobie nic, coby przedstawiało przedmiot długiej zabawy lub zatrudnienia; a był tak ciasny, że zaledwie kilka osób pomieścić się w nim mogło. Czy zaś łączyło się z nim inne jakie mieszkanie, nie wiedziano, gdyż okna znajdujące się w jednym rzędzie z drzwiami i oknem sklepiku, szczelnie były deskami pozabijane, i nigdy nie przepuszczały przez się żadnego światełka ani głosu. Najstarsi w mieście ludzie, nie pamiętali pory w której dom ten popadł w ruinę i pustkę; nie pamiętano nawet lub niewiedziano, ktoby był jego właścicielem, a ogólnem było mniemaniem, że trzymają go w wyłącznem swem władaniu szczury, żaby i nietoperze. Cokolwiek inaczej mniemać musieli o tem ludzie z białemi naszywkami na ramionach, przeznaczeni do strzeżenia bezpieczeństwa publicznego w mieście N.; od czasu do czasu bowiem, ten lub ów policjant, przechodząc ulicą Błotnistą, podnosił głowę, i z zadumą pełną znaczenia, przyglądał się rzędom czarnych dziur na wyższych piętrach, sklepikowi i towarzyszącym mu deskami pozabijanym oknom. Że jednak właściciel sklepiku dopełniał przepisanych prawem formalności, a tajemnicze wnętrze budowy cichem było zawsze, i jak grób milczącem; policjanci nie mieli przedmiotu, na którym mogłyby rozsnuć się dalej milczące ich zadumy, i wolnym krokiem odchodzili w dalszą drogę. Wracali wszakże — i dość często, w to miejsce, o którem nie wiedzieli wszakże nic, ale które posiadało snać własność drażnienia ich ciekawości; powracali, przyglądali się, dumali i odchodzili znowu, aby znowu powrócić. Po drugiej stronie ponurej tej, opustoszałej budowy, nie było ani dziedzińca, ani ogrodzenia; musiały one tam znajdywać się kiedyś, ale z upływem czasu, ostatnie upadło, pierwsze zrównało się z resztą gruntu. Żadna równoległa ulica nie przechodziła już tamtędy; miasto kończyło się, a po za niem leżał kawał nieuprawnego pola, na którem latem pasło się kilka chudych krówek, a za którem bielał wysoki mur, otaczający obszerny miejski cmentarz. Na mur ten i na wybiegające z za niego szczyty krzyżów i grobowców, nieśmiało, jakby drżąco patrzyły dwa okienka głęboko w grubym murze osadzone, parę łokci nad ziemię wyniesione, a zaopatrzone w mniej więcej całe, ale bardzo już stare szyby, i jakby zabłąkane pomiędzy sporą liczbą innych okien, całkiem szyb nieposiadających. W okienkach tych pojawiały się wieczorem słabe światełka, widocznie od małych, wielce ubożuchnych świeczek pochodzące; a czasem widniał za niemi szczupły, ale czerwonego koloru ogień, zwiastujący, że w posępnem mieszkaniu tem był piec, w którym ludzie sporządzali sobie mizerne zapewne pożywienie. Nie wiele osób na Błotnistej ulicy mieszkających wiedziało o tem, że za temi biednemi okienkami, smutnie spoglądającemi na pusty kawał gruntu i położony za nim cmentarz, mieszkała familja człowieka nazywającego się Sebastjan Rycz, a zostającego w służbie u bogatego i uczonego hrabiego Seweryna Horskiego. Bądź co bądź w mowie mieszkańców okolicznych, budowa ta z dawien dawna nosiła nazwę: „pustej kamienicy“, a sąsiedztwo jej nie przyczyniało się bynajmniej do rozweselenia miejscowości, w której stał dom zwany „domem nad kałużą“. Trzeba było w istocie jakichś wyłącznych, a z pomyślnością niemających nic wspólnego okoliczności, aby zmusić do zamieszkania w tej miejscowości człowieka, który żył niegdyś w pięknym, widnym domu, leżącym przy jednej z głównych ulic miasta; a potem w szczupłym, lecz wesoło pomiędzy ogrodami położonym dworku. Ale — byłyto już dla Suszyca czasy wielce oddalone od owej świetnej pory, w której wyprawiał on o roku huczne chrzciny, i przyjmował w swym domu samego pana prezesa. Teraz do domu nad kałużą nigdy prawie nie wchodził nikt zamożnie i bogato wyglądający, a od czasu do czasu tylko przez wązką furtę, wnikali na ciasne podwórko szlachcice zagrodowi, przybyli z zamiarem prawowania się ze złymi sąsiadami, zbłąkani śród miasta, które ogłuszało ich turkotem i gwarem, i pochwytujący z pośpiechem pierwszą lepszą nastręczającą się im pomoc lub poradę; albo obszarpani i szwargoczący starozakonni, chcący za tanie pieniądze dostać sobie protektora i obrońcę przed sprawiedliwem obliczem prawa. Byłato w ogólności klijentela bardzo mało zyskowna, a wielce w pewnych wypadkach kompromitująca; za lada bowiem niepowodzeniem w interesach prowadzonych przez Suszyca, szlachta zagrodowa, nierozumiejąca najczęściej ani prawa ani własnych żądań, sarkała i wyrzekała głośno na chciwość, niedołęztwo i niedbalstwo prawnika; a żydkowie więcej z natury zapalczywi i przedsiębierczy, wytaczali mu skandaliczne procesy, w których brudnej toni kąpiące się imię jego, wychodziło na świat coraz więcej pociemniałe i okryte plamami podejrzeń. Byłyto już dla Suszyca ciężkie, bardzo ciężkie czasy, tembardziej że więcej niż kiedy, stał się on obarczony rodziną; a to „coś“ tajemnicze, które stawało wciąż na jego drodze, w najlepsze już teraz gospodarowało w jego losach, w domu, a najpewniej i w nim samym, to jest w charakterze jego, uczuciach i sposobie myślenia, gnieżdżąc się w nich coraz to głębiej, coraz to obszerniej.
Kilka już lat minęło odkąd mówiono o Suszycu, że z urzędnika zostawszy prawnikiem, z prawnika stał się pokątnym doradcą; i dziwiono się, jakiemi środkami człowiek ten utrzymuje siebie i obarczającą go rodzinę. Całe życie jego stanęło w obec publiczności owiane jakąś mętną mgłą, z za której człowiek ten wyglądał niewyraźnie jakoś i wielce podejrzanie.
Dowiedzioną już jest i niejednokrotnie z powodzeniem przedstawioną rzeczą, że wnętrza mieszkań wiele mówią o ludziach, którym służą za schronienie i codzienne siedlisko. Ale „w domu nad kałużą“, same już okna posiadały charakterystyczne cechy, z których nie jedną wieść można było wyczytać o tej rodzinie, która posługiwała się niemi aby na świat patrzyć, i wzajemnie światu się pokazywać. Okien tych było pięć, a z tych trzy pierwsze zupełnie a zupełnie były niepodobne do dwóch ostatnich; nie dla tego aby różniły się one pomiędzy sobą rozmiarem, który był jednostajny, ale dla tego, że przybranie ich i sposób w jaki były utrzymane, odznaczały dwie niejako odrębne i ściśle rozgraniczone sfery domowe.
I tak, za szybami trzech pierwszych okien wisiały firanki, które koniecznie uderzyć musiały oczy każdego przechodzącego ulicą; jedna połowa tych firanek była pąsowa jak krew, druga biała jak krochmal. Połowy pąsowe, sporządzone z grubej taniej materji bawełnianej, przypominały mimo woli pochwy piernatów i materaców; białe, składające się z siatki nicianej, gęsto i pracowicie naszytej w różne kwiaty i floresy, przywodziły na myśl jakieś wielkie krosna, i jakąś pochyloną nad niemi, niesłychanie znudzoną postać niewieścią, — a jedne i drugie opuszczały się w dół festonami, które miały wielką pretensję do malowniczości, i w części tylko przykrywały story z grubego wykrochmalonego perkalu, wycięte w wielkie śpiczaste zęby, na których widok zdawało ci się, że słyszysz przenikający chrzęst piły. Wszystko to jednak było niczem w porównaniu z tem co znajdowało się poniżej, u samego dołu okien. Na pierwszy rzut oka niepodobnaby nawet stanowczo określić co oznaczała ta pstrokata masa czegoś, co tam leżało, z czego była ona złożona, i ku czemu mianowicie służyła. Po bliższem dopiero przyjrzeniu się, można było mniej więcej rozpoznać rozpostartą pomiędzy podwójnemi szybami grubą warstwę w drobniutkie strzępki pociętego cienkiego papieru najrozmaitszych kolorów; a wszystko razem nastrzępione i sterczące różnemi fantastycznemi gzygzakami, podobne było do wysuszonego, różnokolorowego siana. Z tego siana dopiero wyrastały prawdziwe cuda. Były tam gałązki na drucikach z zielonej włóczki wyrabiane, mech sztuczny sporządzony z kawałków zielonej materji, oderwanych zapewne od znoszonej sukni; jakieś trąbki papierowe naśladujące rogi obfitości, i jakieś jagody czerwone z pomalowanego wosku, jakieś ptaszki z włóczki i papieru, którym podobnych daremnieby kto chciał szukać w państwie przyrody i zbiorach zoologicznych. Wszystkie te cudowności były widocznie płodami delikatnych dłoni i bogatej pomysłowości niewiast, które zamieszkiwały te progi; a każdemu kto na nie patrzył, wiedząc także o tem, iż w tychże progach zamieszkiwał „człowiek obarczony rodziną“, stawała znowu przed wyobraźnią karjatyda uformowana z człowieczego ciała, i dźwigająca znaczną ilość niewieścich postaci, które jadąc sobie wygodnie przez świat na cudzych plecach i karku, zabawiały się przyjemną i pożyteczną robotą wyrabiania papierowych strzępków, woskowych wisień, i włóczkowych, zupełnie nieprawdopodobnie wyglądających ptasząt. Tak tedy trzy te okna melancholicznie zwieszone nad błotnistą uliczkę, zdradzały niekłamaną pretensję do wykwintu i piękności, a wyglądały w samej rzeczy niesłychanie brzydko i ordynaryjnie. Co więcej: pomimo wszystkich tych ozdób, w jakie je ustrojono, wiał z nich chłód jakiś mrożący i oschłość, będące zazwyczaj nieodstępnym atrybutem nagromadzenia bezdusznych drobnostek, bez rzeczywistego wdzięku i rozsądnego sensu. Szyby w tych oknach całe były i przezroczyste, ale z za nich nie wyglądał ani jeden rosnący w doniczce świeży i prawdziwy kwiatek, nie zaśpiewała za niemi nigdy żadna żyjąca, nie włóczkowa ptaszyna. — Z innemi dwoma oknami działo się wcale inaczej. Tam w liczbie sześciu szyb, z jakich składało się z nich każde, dwie były nadwerężone i szramami poprzerzynane, a jedna bibułą zaklejona. Story były tam także, ale jakieś szare, brudne, zmięte, nie ostro kończastemi zębami lecz podartemi szmatami ugarnirowane. U dołu, zamiast strzępiastych papierków, sztucznego mchu, jagód, grzybków, ptasząt i rogów obfitości, leżała warstwa grubego wilgotnego piasku, z powtykanemi w nią tu i owdzie czarnemi, brzydkiemi węglami. Oprócz tego, na rozesłanych utłuszczonych papierach, a nawet i bez papieru, leżały tam i stały rozmaite przedmioty, których jedną nazwą określić niepodobna. Były tam bowiem rozmaitego kształtu i kalibru słoiczki i flaszeczki, jedne od pomad, inne od lekarstw, a inne jeszcze niewiedzieć od czego; napoczęte słoiki powideł i konfitur ocierały się o nadtłuczone butelki ze spleśniałym octem i zepsutą oliwą; okrawki chleba zwalane piaskiem mieszały się z kawałkami żółtego mydła, i odłamami skamieniałego sera. Słowem była to jakaś dziwna spiżarnia, umieszczona pomiędzy podwójnemi szybami okien, do której każdy snać wkładał to co mu zbywało, co chciał zakonserwować na później, ale co nie użyte długo, może przez skąpstwo, nie uprzątnione zapewne w skutek nieporządku, psuło się, i oczom przechodzących przedstawiało widok nad wszelki wyraz niemiły.
Wpatrzywszy się pilnie w szyby tych dwóch smutnie a bardziej jeszcze nieporządnie wyglądających okien, można było dojrzeć wewnętrzne ściany, z których spełzł do szczętu kolor dawnego malowania, i stojące po pod niemi lusterka ostawione mnóstwem jakichś gracików, i łóżka bardzo mizernemi kołderkami pozakrywane. Byłto widocznie pokój sypialny, owo sanktuarjum rodzinne, do którego nie zagląda świat, a w którym w prawdziwej swej postaci, łagodnej czy złośliwej, wdzięcznej czy bezładnej, przebywają tulące się w zacisze i ukrycie bogi ogniska. Tu sanktuarjum to wydawało się państwem nieładu, a bogi ogniska wystawiające przez okna bawialnej komnaty oblicze pretensjonalne i pospolite, wyglądały brudne i powalane tłuszczem i pyłem nieporządnej śpiżarni.
Taką była opowieść, jaką o rodzinie Suszyców prawiły przechodniom okna „domu nad kałużą“. Na dziedziniec domu tego wchodziło się furtką umieszczoną w parkanie; brama była tam także, ale nie otwierała się prawie nigdy, chyba dla przepuszczenia beczki jadącej na jednokonnym wozie, wraz z żydkiem woziwodą.
Oprócz głównego domu, była jeszcze na tym dziedzińcu mała oficynka, jakaś drwalnia, jakaś piwnica, wszystko nadpróchniałe i walące się od starości. Tu już okna domu mówiły tak wiele, że niepodobnaby mowy ich dostatecznie powtórzyć, ponieważ należały do kuchni i innych gospodarskich zakątków. Jedno z nich tylko milczało całkiem; nagie było ono, zimne, martwe, niczem nieprzystrojone, lecz też i niczem nie oszpecone. Niekiedy widniał przez szyby, stojący snać na stoliku oparty o nie flet.
Gdy więc sama już zewnętrzna strona „domu nad kałużą“ mogła dawać pewne wyobrażenie o jego mieszkańcach, mieszkańcy ci nie zdawali się wcale należeć do rzędu ludzi mocno rozmiłowanych w ścianach domowych, i większa ich część tak często wybiegała po za te ściany, iż możnaby sądzić, że gdyby tylko okoliczności na to pozwalały, z największą przyjemnością opuściłaby je zupełnie.
Tych wychodzących nieustannie i wracających do domu osób, istniało pięć: trzy młode panny i dwóch młodych mężczyzn. Panny jeżeli nie wychodziły na ulicę, to siadywały przy oknach tak blizko szyb, że wychodziło to najedno prawie jakby znajdowały się na ulicy. Spoglądający z zewnątrz spostrzegacz, z łatwością mógłby dojrzeć, że jedna z tych zajmujących istot siedząca przy pierwszem oknie, najczęściej czytała, druga przy drugiem oknie wystrzygała coś z papieru, trzecia przy trzeciem oknie, obrębiała jakieś falbanki, albo haftowała jakieś kołnierzyki. Zatrudnienia te wymownie świadczyły o wielkiej pracowitości trzech sióstr, a zarazem pozwalały odgadnąć wybitne różnice zachodzące w ich upodobaniach, i tę odrośl działalności ludzkiej, do jakiej każda z nich czuła się w szczególności powołaną. Zdarzały się wprawdzie dnie, w których trzy siostry siedzące przy trzech oknach, nic wcale nie robiły. Wtedy trzy pary dość ładnych oczu przechadzały się po ulicy, począwszy od jednego końca kałuży do drugiego; a troje różanych ust urozmaicało przechadzkę trzech par oczu, dość regularnie powtarzającem się poziewaniem.
Bądź co bądź, trzy młode i dość ładne panny Suszycówny, czyto wychodziły z domu aby udać się na miasto, czy oddawały się ulubionym przez się zatrudnieniom, czy też wypuszczały z za szyb trzy pary oczu swych na przechadzkę, uprzyjemniając takową akordami poziewania — nigdy a nigdy nie czyniły wcześniej nic z tego, nim na wielkim zegarze czasu nie wydzwoniło dwanaście uderzeń południowej godziny. Byłato pora o jakiej występowały one zazwyczaj na scenę świata, i brały się do spełnienia codziennych zadań tego ciężkiego ziemskiego życia.
Do godziny dziesiątej zamknięte okiennice, szczelnie zakrywały dwa wyżej opisane do brudnej spiżarni podobne okna, błogim swym cieniem otulając błogie też zapewne, bo długie sny dziewicze. Potem wybiegała z domu służebna, o stopach bosych i włosach niezupełnie malowniczo rozrzuconych na niezupełnie wytwornie odzianych ramionach, i z wielkim stukiem i łoskotem otwierała okiennice. Wtedy za oknami podobnemi do spiżarni, przez całe dwie godziny szeleściały krochmale i dzwoniły żelazka do prasowania; przez szpary, tu i owdzie kreślące spróchniałe ramy, ulatniały się na zewnątrz wonie pomad napuszczonych olejkami, i włosów palących się w ognistym uścisku rozpalonych żelaznych szczypców. Wtedy także za popękanemi od starości szybami, długo, długo błyskały bielą trzy pary ramion kobiecych, okrągłych i pulchnych, podniesionych w górę i dokonywających w powietrzu szeregi tajemniczych jakichś znaków i ewolucij. Wyglądało to tak, jak gdyby ramiona te wspólnie z należącemi do nich dłońmi i palcami, trudniły się wystawianiem jakiejś budowy powyżej głów, nad któremi unosiły się nieprzerwanym ruchem. Spostrzegacz łatwo mógłby się przekonać, że pozory nie myliły go bynajmniej, bo każda z trzech par okrągłych, białych ramion, podniesiona w górę i poruszająca się w różnych kierunkach, budowała w istocie gmach oddzielny, którego fundament stanowiła głowa, ściany misternie układały się z włosów, a dachy kopuły i wieżyce mieniły się barwami i błyszczały połyskiem wstążek. Spostrzegacz byłby w grubym błędzie, jeśliby lekceważył sobie te każdodzienne, architektoniczne zajęcia trzech panien Suszycówien. Byłyto bowiem zajęcia tak mozolne i tyle pochłaniające czasu, uwagi, cierpliwości i wytrwałości, że nie sprostałaby im pewnie spora część ludzi, mających jednak pewne prawa do uważania siebie za pracowitych, cierpliwych i wytrwałych. Drzewo, kamień, marmur, przedstawiają materjały do budowy ciężkie zapewne i twarde, nie mniej jednak podatne do przyjmowania różnych kształtów, jakie im nadać może przemyślna ręka ludzka; można je ociosywać, spajać, zaokrąglać, skuwać, za pomocą matematycznych wyliczeń doprowadzać do należytych rozmiarów i symetrji, przyozdabiać nakoniec gzemsami, rzeźbami, filarami. A jak je raz siła i przemyślność człowieka zestawi, urobi i wykończy, tak już pozostają one na długie czasy posłuszne, nieruchome, wytrwałe przeciwko prądowi lat i miesięcy, a poddające się chyba pociskom wieków, rzucających piętno starości na twarde ich czoła, i tworzących wyłomy w ich łonach z głazu. Wcale inaczej się ma z tym rozwiewnym, kruchym i wątłym materjałem, jakim są włosy niewieście. Ścian budowanych z materjału tego nie podobna wznieść stanowczo i na długo, albowiem pomada słabym jest wielce cementem, a kędzierzawe pasma łudzą tylko pozorną swą miękkością; w rzeczy samej zaś ślizkie są jak węże, i nieposłuszne jak źle wychowane dzieci. Kłoda drzewa lub bryła marmuru, twarde są wprawdzie i ciężkie, lecz biernie i nieruchomie poddają się pracującej około nich ręce ludzkiej; ale pasma włosów niepodległe z natury swej, chytre, buntownicze, a ślizkie i rozwiewne, umykają z pod kierowniczych palców, rozpryskują się, rozsypują, tu podnoszą się, tam opadają, tu lgną do siebie tak, że rozdzielić je bardzo trudno, tam znowu okazują niepodobny prawie do zwalczenia wstręt ku wszelkiemu spojeniu się i połączeniu; nastrzępiają się tu, kędy powinny spoczywać gładko, błyszczą gładką powierzchnią tam, kędy potrzebne jest nastrzępienie. A tak swawoląc, brojąc, wywijając się od wszelkich więzów, i do dna wyczerpując wszelką cierpliwość człowieka, zdają się jeszcze zeń naigrawać figlarnemi esikami kędziorów, lub przekornemi rożkami wyrastającemi nie wiedzieć zkąd, wtedy właśnie, gdy strudzone długą walką, czoło wytrwałej niewiasty, już, już, podnieść się miało z błogiem przeświadczeniem o dokonanem dziele. Z materjałem więc tym, chytrym jak wąż, a nieposłusznym jak niegrzeczne dziecię, dzielna niewiasta obchodzi się zręcznie jak z wężem, cierpliwie jak z dziecięciem; pochwytuje znienacka umykające jego cząstki, zwija je na palcach, ściska w podwójnych kleszczach szpilek, krępuje więzami tasiemki, tu rozdzieli grzebieniem, tam zespoli szczotką, owdzie nastrzępi w sposób nieodwołalny, gdzieindziej wygładzi z mocą nieodpartą; zbiegów chwyta po drodze i przyprowadza do właściwego miejsca, leniwe podnosi, figlarne karci, rozproszone w garść zbiera, splata, zwija, owija, rozpuszcza, przyszpila, przywiązuje, tapiruje, krępuje, wciąga, wyciąga, rozciąga, przypieka, przyciska, spaja, rozdwaja, piętrzy — słowem, buduje. Nakoniec niewyczerpany w pomysłach umysł ludzki zwycięża buntownicze moce natury; długie mozoły dzielnej niewiasty, pożądany osiągają tryumf. Gmach za fundament mający własną jej głowę, wznosi się i rośnie, coraz mniej przeszkód napotyka na drodze, nareszcie dosięga szczytu, uzupełnia się, wykończa, przybiera ostateczne swe kształty. Jeszcze chwila, jeszcze jedno poruszenie dłoni, jeszcze jedna ewolucja okrągłych ramion, a praca się kończy — uzupełnia; gmach już prawie wybudowany; jeszcze jeden rzut oka na zwierciadło, jeszcze kilku zbiegów w szeregi wtłoczonych, jeszcze kilku leniwców podniesionych w górę — gmach stanął, mozoły skończone, tryumf osiągnięty.
Tryumf ten i te mozoły mająż światu pozostać nieznane, jedyną chlubę i nagrodę czerpać w jakiemś z dzieła swego sprawiedliwie dumnem sercu. Nie; gmach wzniesiony z włosów przemyślną i wytrwałą ręką niewiasty, przez dzień cały przechadzać się będzie po świecie wspólnie z jej głową — ludziom na podziw, wdziękom jej na chwałę.
I każdy kto na nią spojrzy, podziwiać będzie te dwa wały złociste, które obejmują skroń jej, czoło, niby murem fortecznym; tę podnoszącą się nad wałami kędzierzawą i postrzępioną gęstwinę, przypominającą puszcze pełne pnących się i kolczastych roślin; tę gwiazdę olbrzymią wyrzeźbioną w mnóstwo regularnych wypukłości, która wzdyma się z tyłu jej głowy, pozwalając domyślać się jakichś ciemnych, przepaścistych tajemnic w wypukłem jej zamkniętych łonie; te z pod wałów i z pod gwiazdy wymykające się kręte i długie strugi, mające podobieństwo do potoków roztopionego złota lub wielkich tirbuszonów, zmierzających do otwierania serc małych; te nakoniec lekkie zagłębienia, które tu i owdzie dają się spostrzegać, przywodząc na myśl poetyczne obrazy drobnych gniazdek ptaszęcych. Słowem, wszystkie te piękności i cuda, które tak przykuwają do siebie wzrok widza, i tak pełnem podziwu napełniają go osłupieniem, że i na myśl mu nawet nie przyjdzie, jakiej natury jest grunt, na którym rozsiadła się ta wspaniała i misterna budowa.
Tak tedy trzy panny Suszycówny znaczną część późnego poranku poświęciwszy tym mozolnym lecz pięknymi skutkami wieńczonym trudom, wraz z ostatniem uderzeniem południowej godziny, zwykły były występować na scenę świata, na jakiejto scenie jedna z nich siły swe i zdolności poświęcała czytaniu małych książeczek, czerpanych z małej miejscowej czytelni; druga wystrzyganiu papierowego siana ku ozdobie okien, i papierowych osłon do przystrajania lamp, i papierowych kwiatów ku oszpecaniu głowy własnej i głów sióstr swoich; trzecia obrębianiu falbanek, haftowaniu kołnierzyków, wyszywaniu firanek i serwet w najprzeróżniejsze, najnieprawdopodobniej fantastyczne kraty, kwiaty i floresy. Z liczby osób które ukazywały się w oknach domu nad kałużą, i wychodziły po za ściany tego domu, trzy te młode i zajmujące istoty naprzód musiałyby wpaść w oko spostrzegaczowi, któryby na dom ten zwrócił baczenie; gdyż wielka ilość falban, które nosiły na sobie, niepospolity rozmiar szerokości temiż falbanami nadawany ich ubiorom, a także owe misterne i wspaniałe, a niezwykle wzniosłe gmachy jakie każda z nich dźwigała na swej głowie, — czyniły je najwybitniejszemi postaciami z pomiędzy wszystkich siedmiu, rodzajem illustracji domu, lub szyldem przeznaczonym ku przyciąganiu wzroku i uwagi przechodnia. Spostrzegacz, który na sprawy domu nad kałużą pilne chciał dawać baczenie, mógłby zauważyć dwóch młodych paniczów, z których jeden był nizki i brzydki, drugi wysoki, smukły i przystojny. Pierwszy postępował zazwyczaj zwolna i jakby z powagą, powieki miał najczęściej spuszczone, a gdy je podnosił, ukazywał oczy małe, zapadłe i bez blasku; ręce trzymał ustawicznie zagłębione w kieszeniach, a czoło pokrywał do połowy szorstkiemi, niepewnego koloru włosami. Drugi był zupełnem przeciwieństwem pierwszego. Chodził krokiem żwawym i pewnym, głowę nosił wysoko, i wielkiemi błękitnemi oczami tryumfalnie do koła spoglądał — najtryumfalniej wtedy, gdy zblizka lub zdaleka spostrzegł przesuwającą się młodą jaką piękność. Włosy miał płowe, kędzierzawe, i bardzo wytwornie zaczesywał je nad czołem, pozwalając im opadać na ramiona gęstemi lokami, z pewnym odcieniem poetycznego czy melancholijnego zaniedbania. W ręku ociągniętem świeżą zawsze rękawiczką, trzymał najczęściej giętką laseczkę, którą uderzał o bruk lub wywijał w powietrzu; a w wiśniowych jego ustach opatrzonych płowym wąsikiem i dwoma rzędami białych zdrowych zębów, błyszczał złotawą iskrą papirosik. W ogólności, pierwszy z tych młodzieńców nizki, brzydki, powolny, z wielką zwykle surowością ubrany, ze spuszczonemi oczami i na wpół przykrytem czołem, miał minę obłudnika, a może i łotra w zarodku; drugi wysmukły, przystojny, strojny i wesoły, wyglądał na trzpiota i dandysa w pełnym rozwoju. Oba typy nie były zbyt ponętne ani cnotami jaśniejące; drugi jednak mniej wzbudzał odrazy, bo tchnął młodością i weselem, lubo pustem i nieoględnem — podczas gdy pierwszy przedwczesną jakby naznaczony starością, wszystkiemi rysami postaci swej i fizjonomji przypominał kilka wad bardzo brzydkich: jak chciwość, skrytość, obłudę, i jakieś niby tajone, a w tajemnicy bardzo fermentujące namiętności. W małych bezbarwnych źrenicach pierwszego młodzieńca, malował się niepospolity spryt i przebiegłość, a w dużych błękitnych oczach drugiego, widać było jak na dłoni pustotę i dziecinną niemal próżność człowieka, który nie myśli ani o sobie ani o innych, ani o ziemi, ani o niebie, ani o wczoraj, ani o jutrze; a biegnie sobie przez świat, nakształt piłki rzuconej nie wiedzieć przez kogo na rozłog szeroki, przeskakującej wesoło pagórki i doliny, a toczącej się tam, gdzie najwięcej kwiatów rośnie, gdzie najcieplej słońce przygrzewa, gdzie strumień płynie mlekiem i miodem, i pieczone gołąbki gotowe a smaczne do ust wpadają.
Owóż trzy panny dźwigające na swych głowach co ranek wystawione a co wieczór rujnujące się arcydzieła architektoniczne — i dwaj młodzi panowie, z których jeden wyglądał na chytrego obłudnika w zarodku, a drugi na miłego trzpiota w pełnym rozwoju — wszystkie te osoby zamieszkujące dom nad kałużą, należały do rodziny Erazma Suszyca. I nie dziw że ludzie, mówiąc o nim, zwykli byli z litośnem skłonieniem głowy, dodawać: „to człowiek obarczony rodziną“! Albowiem w istocie architektoniczne arcydzieła wieńczące głowy trzech panien, i falbany przystrajające ich smukłe postacie, ciężkiem musiały być brzemieniem; ciężkim być musiał do dźwigania młodzieniec ze spuszczonemi wiecznie powiekami, jak każdy obłudnik lubiący żyć zapewne cudzym kosztem — i młodzieniec z ufryzowaną czupryną i w świeżych zawsze rękawiczkach, jak każdy trzpiot i dandys, karmiący się zapewne cudzą pracą.
Ale oprócz trzech córek i dwóch synów, Suszyc miał jeszcze żonę; jaką żonę? Dzieci jego miały matkę; jaką matkę? Losy jego miały wspólniczkę; jaką była ta wspólniczka? czy taką która pomaga czy taką która przeszkadza? czy była mu bodźcem który zachęca, czy cierniem który obezwładnia? światłem, które łagodnie płonie nad spracowaną głową czy ciemnością która wikła drogi i przysłania oczy? Byłaż mu ona siłą czy słabością, zdrowiem duszy jego, chorobą, złym czy dobrym przewodnikiem jego sumienia, aniołem stróżem jego czy szatanem kusicielem? Można było o tem sądzić przy bliższem dopiero zapoznaniu się z jej osobą.
I oto w chmurny, białawo-szary dzień jesienny, w godzinę lub nieco więcej po południu, żona Suszyca opuszcza kuchnię, i udaje się do sypialni o dwóch oknach wychodzących na ulicę, a zawierającej łóżko jej i łóżka trzech jej córek, oraz lusterko przed którem ubiera się zwykle i lusterka przed któremi ubierają się jej córki. Jestto pokój bardzo długi i bardzo wązki. Dwa okna o szybach starych lub pozaklejanych bibułą niedostatecznie go oświecają; panuje w nim zmrok, śród którego szybkiemi kroki przesuwa się mała, szczupła, zwinna postać żony Suszyca, i dąży do jednego z lusterek, umieszczonego na stole obok jednego z łóżek. Tu stoi przez chwilę nieruchoma, a skąpe światło wnikające przez okno, walczy ze zmrokiem na twarzy bladej i chudej, ostro zarysowanej, z profilu przypominającej ptaka, na wprost, kota. Ciemne smugi zmroku przesuwają się po kościstych policzkach kobiety, zarysowując na nich fantastyczne zmarszczki i załomy; bladawy promień światła wpada w jej źrenice, i przegląda się w nich jak w szybie lodu. Kobieta podnosi w górę ręce małe, chude z długiemi cienkiemi palcami, i zdejmuje z głowy czepiec przez co uwalnia brudno płowe, dość obfite włosy, które opadają na wązkie, kościste i lekko podniesione ramiona. Wtedy zaczyna się czesać. Czesze się starannie. Usta jej wąziutką zaledwie linijką rysujące się pośród bladej twarzy, milczą; za to oczy namyślają się głęboko — a gdy się tak namyślają, rzekłbyś iż w skrzepłej ich powierzchni zamiast smugi szarego dziennego światła, przegląda jakiś złoty, migocący pieniądz.
Powiadają ludzie i wielką to jest prawdą że oczy człwieka to źwierciadło jego duszy; w nich jak w źwierciadle przegląda się kraina tajemna człowieczego wnętrza, w której wzrastają białe kwiaty niewinności lub purpurowe kielichy gorących uczuć; wznoszą się wysokie szczyty myśli wielkich lub rozlega się pustka nie ożywiona niczem. Owóż w oczach żony Suszyca nie odźwierciadlały się kwiaty ani szczyty, ani znać w nich było pustkę bezmyślnej głowy. Ta mała, chuda, sztywna kobietka w źrenicach swych nosiła obraz złotem połyskującej, nowiutkim stemplem obdarzonej monety. Byłto snać ideał duszy jej, który panując w jej wnętrzu, patrzył na świat przez oczy; ale byłto też widocznie ideał w szacie z lodu, bo mroźne jego oddechy tak długo dmuchały w źrenice, aż one skrzepły i ścięły się w dwie szyby lodowe. Patrząc na nią można się było dopiero domyśleć, dla czego drzewa tak wesoło okrążające zrazu dworek zamieszkiwany dawniej przez Suszyca, uschły prędko, wykrzywiły się i z pięknych zielonych istot stały się skieletami o nagich ramionach; i dla czego jeszcze w oknach domu nad kałużą nie kwitnął nigdy żaden świeży, nie papierowy kwiatek, i nie śpiewała nigdy żadna żyjąca ptaszyna. Kobieta ta była zimą; kędy ona żyła, rozpościerał się chłód, śród którego więdnąć lub chorobliwie rozwijać się musiały kwiaty i serca.
Teraz stoi ona przed źwierciadłem i czesze swoje brudno-płowe włosy, w których pomimo dość posuniętego jej wieku, niema ani jednej białej niteczki. Splata ona te włosy we dwa grube, płaskie warkocze, zakręca je z tyłu głowy, z przodu zaś przyczesuje ich pasma tak gładko i płasko, że błyszczą nad czołem i skrońmi brudnawym połyskiem wytartej miedzi. Potem wyjmuje z szafy sztywną wykrochmaloną suknię i sztywny krochmalny kołnierz, a po włożeniu ich na siebie, ubiera się jeszcze w sztywny atłasowy kaftan, który ciasno obejmuje stan jej długi i cienki, a na piersiach wygląda jak błyszczący pancerz z czarnej nieprzenikliwej skóry.
Tymczasem w przyległym pokoju, przy trzech oknach wychodzących na ulicę siedzą trzy panny, i oddają się zwykłym swym zatrudnieniom — co znaczy, że jedna z nich czyta, druga wystrzyga z cieniutkiego papieru ażurową zasłonę na lampę, trzecia obrębia różową falbankę. Wszystkie trzy znajdują się widocznie w najpiękniejszej porze wdzięków i nadziei dziewiczych, gdyż najstarsza z nich wygląda zaledwie na lat dwadzieścia dwa, a najmłodsza jest jeszcze siedemnastoletniem dziewczęciem — wyglądającem, pomimo bogactwa i misternego układu fryzury, prawie dziecinnie. Wszystkie trzy są przystojne, zgrabne mają figurki, zadarte noski, płeć oszpeconą nieco niezdrową bladością, ale delikatną; ręce grube w dłoniach i z krótkiemi uciętemi palcami, ale białe i drobne. Ta tylko zachodzi pomiędzy niemi zachodzi różnica, że najstarsza, ta której wyłącznem powołaniem jest literatura, ma minę bardzo poważną — tak poważną, że aż prawie nadętą; średnia wystrzyga z cienkiego papieru różne kółka i esiki, z uśmiechem na ustach tak figlarnym, że aż zakrawa na złośliwość; najmłodsza i najładniejsza, z zupełnie obojętnym wyrazem twarzy obrąbia swoją falbankę, a tylko za każdym razem, gdy kroki przechodnia odzywają się na ulicy, pogląda przez podwójne szyby, i rumieni się tak, jak rumienią się wszystkie dziewczęta w jej wieku, gdy spodziewają się ujrzeć kogoś upragnionego. W przestankach zajęć, trzy siostry rozmawiają. Najstarsza składa książkę na kolanach, podnosi wysoko głowę zdobną w złociste wały i długie tirbuszony, wzdycha głośno i mówi.
— Ach! ach! i cóżbym ja dała za to, aby być Adrjanną de Cardoville!
— I któżto był taki ta Adrjanna? — zapytuje panna nieprzestająca wystrzygać.
— Ma chère, zawstydzasz mię swoją ciemnotą, — odpowiada pierwsza stając się jeszcze poważniejszą; jak to można niewiedzieć o Adrjannie de Cardoville!
— Czyto jedna z naszych sąsiadek? — pyta znowu panna wystrzygająca, z figlarnym uśmiechem który zakrawa na złośliwość.
— Dajże mi pokój ze swemi dowcipami! mnie tak smutno!
— I czegoż ci tak smutno? czy tego że obywatel twój nie ukazał się już u nas od dwóch tygodni?
— I czemże on jest w porównaniu z księciem Dżalmą! — wypowiada w zamyśleniu najstarsza — i tęskne spojrzenie dość pięknych oczu posyłając za szyby, topi je w czarnych nurtach rozlewającego się pod oknami Styksu.
— A któżto taki ten książe Dżalma? — raz jeszcze zapytuje wystrzygająca.
— Lepiejbyś zrobiła — z chmurną powagą odpowiada czytająca — gdybyś mnie się o nic nie pytała. Wstydzę się doprawdy za ciebie.
— Nadaremnie się wstydzisz; wiedzieć wszystko jest twoją rzeczą, bo przecież nie darmo ojciec przezwał cię „rozumną“.
— O, ten ojciec! on tylko przezywać umie, nic więcej!
— Tym razem jednak jestem pewna, że przyznajesz ojcu wielką trafność w dawaniu przezwisk...
— To pewne, że ciebie bardzo nietrafnie przezwał „dowcipną“.
— Cóż, alboż nią nie jestem?
— Chcesz nią być, ale nie jesteś.
— Patrz! to zupełnie tak jak ty rozumną! Chcesz nią być, ale nie jesteś.
W tej chwili panna obrębiająca falbankę, zaśmiała się głośno i przeciągle.
— I z czegóż ty znowu się śmiejesz „piękna“? — z dumnie namarszczonem czołem zapytała najstarsza z sióstr.
— Z was, rozumnej i dowcipnej! — nic nie robicie, tylko się kłócicie.
— Chciałabym wiedzieć co ty robisz lepszego...
— Ba! — zaśmiała się Dowcipna, — ona myśli o panu Sylwestrze...
— I nie kłócę się nigdy — dorzuciła najmłodsza.
— Nic dziwnego — ciągnęła średnia, — nie kłócisz się bo wiesz, że gniew piękności szkodzi, a ty przecież jesteś piękną...
— Czy cię to martwi, dowcipna moja siostro?
— Widzisz — zauważyła Dowcipna, — wyglądasz jak człowiek który sam o sobie mówi, że milczy. Tylko co powiedziałaś, że nigdy się nie kłócisz, a teraz zaczynasz kłótnię...
— Słuchajno, Dowcipna! — ozwała się najstarsza, czy to być może abyś ty nie wiedziała, kto jest Adrjanna de Cardoville i książe Dżalma?
— Jak cię kocham, niewiem.
— W takim razie i to jest wątpliwe.
— Jakto, najdroższa siostro, nie wierzysz że cię kocham?....
— Mówisz mi: „najdroższa siostro“, tak jak ojciec mamie: „najukochańsza żono“....
— To też spodziewam się że ojciec mamę kocha...
Na te słowa trzy panny jednocześnie podniosły oczy, i spotkały się spojrzeniami. Jednocześnie wszystkie trzy uśmiechnęły się, a w uśmiechach ich objawiła się jakaś smutna historja stosunku ich rodziców, i stosunku ich do rodziców.
— Słuchaj — ozwała się po chwili Rozumna do Dowcipnej, — dla czego ty nie przeczytasz, „le Juif errant?“ zobaczyłabyś....
— Nie chcę — przerwała Dowcipna, wolę Paul de Kocka; przynajmniej uśmiać się można...
— Ty byś chciała tylko śmiać się!
— Przyznaj moja droga, że nie częstą mam po temu sposobność....
— I owszem — z pełnem powagi zmarszczeniem brwi odparła Rozumna, — u nas przecie wszyscy uśmiechają się tylko...
— Ach! dojadły mi już te wieczne uśmiechy ojca i mamy! Chciałabym doprawdy, aby mama choć raz zapłakała, a ojciec rozgniewał się!
— To ostatnie zdarzało się kiedyś często, nieprawdaż?
— Tak, ale teraz nigdy się już nie zdarza. Od dawna już ojciec przestał się gniewać, a zaczął uśmiechać się...
— Czy pamiętasz tę burzę, jaką ojciec mamie wyprawił za to, że wzięła pieniądze od tego pana?
— Ba! pamiętam! ależ i było o co wyprawiać burzę! bo ojciec przez to miejsce w biurze utracił...
— A we dworku z tym żydem, któremuto mama kazała głowę cukru przynieść a on potem...
— Niewiedzieć po co przypominasz to wszystko, Rozumna! — są to sprawy familijne, o których mówić niepowinny dzieci dobre i kochające.
Dowcipna mówiła to ze zwykłym sobie złośliwym uśmiechem, Rozumna schmurzyła się, i wysoko podniosła czoło.
— To też ja niemam wcale pretensji być dobrem i kochającem dzieckiem; zresztą nikt nigdy nie życzył sobie, abym była kochającą.
— A wszyscy zawsze życzyli sobie, aby utrzymanie twoje i wychowanie jak najmniej pieniędzy kosztowało...
— Naturalnie...
— Za to teraz mama niczego nam nie żałuje, i codziennie słyszymy jak mówi do ojca: „Najmilszy mężu, Rozumna niema świeżej sukni i nowego kapelusza“; albo: „Dowcipna potrzebuje modnych bucików“ — mama wie o tem, że mam ładną nogę, która pięknie wygląda w eleganckim buciku; albo jeszcze „najmilszy mężu, Piękna musi sprawić sobie nowy płaszczyk i kokardy do włosów, a Ferdynand chciałby mieć tuzin świeżych rękawiczek!“ Widzisz więc jak troskliwą mamy matkę!
Rozumna słuchała słów siostry ze zsuniętemi brwiami, a gdy ta skończyła mówić, wstrząsnęła głową ruchem pełnym powagi, i wyrzekła: — To czysta spekulacja, najdroższa moja siostro; jesteś bardzo niedowcipną, jeśliś się tego nie domyśliła.
— Spekulacja! — półgłosem zaśmiała się dowcipna, — i jakaż to, proszę cię rozumna moja siostro?
— Oto taka, abyśmy za pomocą pięknego stroju wyglądały pięknie, a pięknie wyglądając, abyśmy powychodziły za mąż bogato. Co do Ferdynanda, jest on przystojnym chłopcem, i mama wyobraża sobie, że ożeni się bogato...
— Co daj Boże, amen! — dokończyła Dowcipna.
Rozmowa trzech sióstr przerwaną została otwarciem się drzwi od sypialnego pokoju. Wyjrzała przez nie głowa matki rodziny, ubrana w płaskie warkocze i płaskie pasma powyżej czoła; oczy jej, przypominające lody i szrony zimowe, obiegły do koła pokój, a wązkie usta wymówiły z uśmiechem.
— Czy jaśnie wielmożne panny Suszycówny będą dziś dość łaskawe, aby nakryć do stołu?
Rozumna zmarszczyła brwi, i oczy które błysnęły gniewem, wlepiła w książkę, udając że nie słyszy słów matki; Piękna zerwała się z krzesła i zaczęła układać falbanki które obrąbiała, gotując się do odejścia; Dowcipna odwróciła głowę, i ze zwykłym sobie uśmiechem, zupełnie spokojnie odpowiedziała:
— Będziemy łaskawe mamo, i nakryjemy do stołu, gdyż oddawna jeść już nam się chce.
Mała kobietka wyobrażająca mroźną zimę, cofnęła się do sypialnego pokoju, Dowcipna i Piękna zaczęły krzątać się około stołu umieszczonego przed kanapą, z którego zdejmowały lampę, siatkową haftwaną serwetę, i mnóstwo drobiazgów służących ku ozdobie pokoju, a naturą i sposobem wyrobienia podobnych tym, jakie przystrajały okna. Rozumna nie ruszała się z miejsca, i pogrążona w czytaniu „Żyda tułacza“, zdawała się być obcą wszystkiemu co ją otaczało. Dowcipna zaściełając stół obrusem, wskazała na nią ręką.
— Patrz Piękna! — rzekła, — Rozumna nie chce podzielać prac naszych w rodzicielskim domu podejmowanych; ona wie, że wkrótce zostanie żoną obywatela.
Piękna nie odpowiedziała. Niosła ona w obu rękach stos talerzy z grubego pospolitego fajansu, lecz mimochodem spojrzała w okno, i stanęła przed nim jak przykuta.
— Cóż tam znowu! — zawołała na nią Dowcipna, — czemuż nie podajesz mi talerzy?
Spojrzała przez drugie okno, i zawołała:
— A! Pan Sylwester!
Istotnie, przeciwległą stroną ulicy postępował młody wysoki mężczyzna, w bardzo skromnym paltocie, i czapce z pod której wyglądały bujne czarne włosy. Szedł zwolna, a szeroko kroczył w celu ominięcia lub przestąpienia licznych odnóg czarnego Styksu, dosięgających obu krańców szerokości ulicy. Idąc, patrzył zarazem w okno, przez które patrzyła Piękna, co mu utrudniało znacznie ewolucje dokonywane nogami. Dowcipna zaśmiała się.
— Czy wiesz Piękna? — rzekła, — że ten twój pan Sylwester bardzo podobny do bociana albo żórawia.
Najmłodsza z sióstr zrumieniła się do szkarłatu.
— Proszę cię! — zawołała, — o, proszę cię bardzo.... Nie dokończyła, spuściła nagle oczy, odbiegła od okna, i z wielkim pośpiechem poczęła ustawiać na stole talerze.
W kwadrans potem stół był nakryty; Dowcipna siedziała już przy nim, i rozkrawała swoją porcję chleba na drobne kęski z takim samym uśmiechem, z jakim przed kwadransem wystrzygała zasłonę na lampę. Dziewczyna ta miała widoczne zamiłowanie w obracaniu ostremi narzędziami; odpowiadały one może naturą swoją pewnym stronom jej charakteru. Nóż połyskiwał w jej ręku jak przedtem nożyczki, a mniej zdawał się wyostrzonym od uśmiechu, z jakim bystre i błyszczące spojrzenia rzucała ona na znajdujące się w pokoju osoby.
Osobami temi były: najstarsza z trzech sióstr, która nie poruszyła się dotąd ze swego miejsca, i z nadzwyczajną powagą na twarzy wczytywała się w opis losów Adrjanny de Cardoville i księcia Dżalmy; młody mężczyzna ze spuszczonemi oczami i rękami w kieszeniach surduta, siedzący w najciemniejszym kącie pokoju, i matka rodziny, która stojąc przed lustrem zawieszonem pomiędzy oknami, przygładzała swoje płasko nad czołem zaczesane włosy, i spinała na przodzie stalowe guziki atłasowego pancerza, ściśle przylegającego do długiego jej stanu, kościstych ramion i wklęsłej piersi. Milczenie panowało w pokoju, przerywane od czasu do czasu szelestem kartek przewracanych ręką czytającej panny, dźwiękiem noża wymykającego się z palców drugiej, lub ostrem, przenikliwem chrząknięciem małej chudej kobietki, spinającej przed źwierciadłem stalowe guziki atłasowego kaftana. Ciszę tę wszakże przerwało wejście do pokoju ojca rodziny.
Byłto człowiek średniego wzrostu, chudy, z mocno szpakowatemi włosami krótko przystrzyżonemi, z bladą, długą twarzą. Czoło człowieka tego było stare, bardzo stare; nosiło ono na sobie cechę dziwnego jakiegoś zwiędnięcia, którego nie można było kłaść na rachunek wieku, ale raczej stopniowego usychania, podobnego temu, jakiemu ulegają liście roślin w porze przedwczesnych słót i chłodów. Oczy jego były także chłodne, bardzo chłodne, głęboko osadzone i światło-szare; patrzyły one prosto przed siebie z taką obojętnością, jakby nic na świecie nie posiadało już mocy wykrzesania z nich najmniejszej choćby iskierki zapału, gniewu, żalu lub wesołości. Jakiekolwiek jednak były cechy tej twarzy zwiędłej, jakby spłowiałej, chudej i obojętnej, — wszystkie one znikały w obec uśmiechu w jaki zarysowywały się cienkie, rozumne, lecz zmięte i głębokiemi zmarszczkami w dół opadające wargi. Znaczenia uśmiechu tego niepodobnaby odrazu określić dokładnie; odbijał on dziwnie przy zwiędłem czole, zgasłych źrenicach i wszystkich rysach twarzy, nie mającej w sobie nic a nic wesołego — zdawał się być przyrośniętym do ust, tak się ich trzymał ciągle. A jednak odskakiwał od barwy ich pobladłej i zmarszczek, które je otaczały, jak coś siłą przyklejonego, jak coś, co nie pochodzi z wewnątrz, nie na właściwym sobie wyrasta gruncie. W uśmiechu tym był cały człowiek; co więcej, było tam całe życie przeszłe człowieka, i cały obecny stan jego duszy. Potoki łez lub śmiertelne zblednięcie, nie mogłoby na twarz tę rzucić tak głębokiej ponurości, jaką okrywał ją ten uśmiech. Aby jednak odgadnąć całą jego posępność, trzeba było umieć w nim czytać. Tysiąc osób mogło patrzeć na tego uśmiechniętego człowieka, i poczytywać go za pospolitego pustaka, a co najwięcej, lekkomyślnego starego szydercę; ale ktoś komu linie twarzy ludzkiej służą za abecadło, z którego wyczytuje dusz ludzkich historję, powiedziećby umiał: „ten człowiek tak długo szamotał się z chłodem i ciemnością, aż z głębi jego istoty pociemniałej i skrzepłej urodził się ten zimny, ciemny uśmiech“.
Kiedy Suszyc wszedł do pokoju, w którym znajdowała się zgromadzona część jego rodziny, nikt nie zmienił poprzedniej swej postawy, nikt nie zbliżył się do wchodzącego ani doń przemówił. Dowcipna, jak pierwej błyskała nożem; Rozumna przewracała karty książki; młody mężczyzna siedzący w kącie, zdawał się rachować gwoździe spajające deski grubej chropowatej podłogi; nie młoda pani spinała swe stalowe guziki, i tylko ujrzawszy w lustrze wchodzącego, ostro i przeciągle chrząknęła. Suszyc obojętnem spojrzeniem powiódł do koła, a niedbałym krokiem przeszedłszy pokój, zajął jedno z miejsc za nakrytym już stołem. W tejże chwili Piękna wniosła dymiącą się wazę, i zwracając się do matki, oznajmiła podany obiad. Matka nie zdawała się słyszeć, a lubo stalowe guziki jej atłasowego pancerza najdoskonalej już były zapięte, rozpięła z nich kilka, i na nowo rozpoczęła koło nich robotę. Zdawało się, że czyniła to umyślnie, aby wypróbować cierpliwości otaczających w koło stół nakryty osób, bo lodowate jej oczy nie patrzyły bynajmniej na ubranie, przy którem poruszały się chude i długie jej palce, ale wlepione były w odbitą w źwierciedle twarz ojca rodziny. Suszyc siedział w takiej pozycji, że mógł widzieć tylko ściśle objęte w czarnym lśniącym pancerzu, plecy żony, i płaskie miedzianego koloru warkocze, okręcone z tyłu jej głowy. To też patrzył na nie swemi zapadłemi, obojętnemi oczami, i wypuszczał z wolna z ust dym papierosa. Potem oparł się na stole, i zaczął zlekka pogwizdywać. Dowcipna coraz silniej brzękała nożem o nadtłuczony talerz, młody mężczyzna ze spuszczonemi oczami siedzący za stołem, milcząc przygryzał wargę.
— Najukochańsza żono! — ozwał się po chwili Suszyc przerywając gwizdanie, — obiad podany, i jeśli dłużej jeszcze każesz czekać na siebie, ujdzie z tej wazy cała ilość znajdującego się w niej cieplika.
Za całą odpowiedź matka rodziny chrząknęła ostro i przeciągle, zarazem poczęła poprawiać nad czołem płasko przylepione nad niem pasma swych włosów. Członkowie rodziny w rozmaity sposób objawiali swą niecierpliwość. Dowcipna rzuciła nóż na środek stołu z wielkim stukiem; Rozumna nie odrywając oczu od książki, zmarszczyła brwi i rozdarła na połowę kartę, którą odwracała; spuszczone powieki młodego mężczyzny podniosły się i opadły parę razy; Piękna nawet stuknęła krzesłem przy którem stała, z gwałtownością odsuwając je od stołu. Jeden tylko ojciec tych głodnych i zniecierpliwionych dzieci był najzupełniej spokojnym, uśmiechał się wciąż i obojętne spojrzenia posyłał za okna, kędy oczy jego spotykały długi rząd przepaścistych czarnych dziur, znaczących ścianę pustej kamienicy. Koniec dopalonego papierosa obudził go z tej obojętnej zadumy; rzucił go w kąt pokoju, i zwracając się znowu do błyszczącego pancerza, zwolna wymówił:
— Najdroższa Honorato! piękną jesteś jak Kleopatra, daję ci na to słowo wielbiącego wdzięki twe małżonka. Uwierz mi i opuść źwierciadło, o którem nie sądzisz zapewne, aby obiad zastąpić mogło...
Głos Suszyca brzmiał dziwnie jakoś, na wpół drwiąco, na wpół głucho; nic jednak nie oznajmiało w nim najlżejszego choćby wzruszenia. Pani Honorata chrząknęła raz jeszcze, i odwróciła się od lustra jakby zdziwiona.
— Najdroższy mężu! — rzekła, — tak rzadko dostępujemy zaszczytu widzenia cię pomiędzy nami...
— Zdarza się to przecież codziennie w porach obiadu i śniadania — jednostajnym zawsze tonem przerwał Suszyc, zapuszczając w wazę sporą posrebrzaną łyżkę.
— Tak rzadko dostępujemy zaszczytu widzenia cię pomiędzy nami, — nie zważając na przerwę ciągnęła żona, że nigdy prawie nie mam sposobności...
— Nie masz sposobności dokuczania mi, najlepsza z małżonek — dokończył mąż, najspokojniej w świecie krając chleb, który mu podała najmłodsza z córek.
Lodowate oczy małżonki zaświeciły złotawo.
— I owszem — odparła z uśmiechem zbliżając się do stołu, — chciałam powiedzieć, że nigdy prawie nie mam sposobności przedstawić ci moich potrzeb, i potrzeb moich dzieci.
Suszyc zwolna skinął ręką.
— Po obiedzie! — rzekł niosąc łyżkę do ust, — po obiedzie najdroższa Honorato, przedstawisz mi potrzeby swoje i naszych dzieci. Niech wprzódy sił nabiorę.
Obiad Suszyców nie przypominał bynajmniej uczty Lukullusowej. Po skromnym sposobie w jaki sporządzonym był i podanym, można było wnosić o wielce niezamożnym stanie rodziny. Cała jednak mierność przyborów i potraw, do najwyższego stopnia osmuconą była powszechnem milczeniem osób stół obsiadujących, jakąś atmosferą głuchej niechęci i niezgody, ulatniających się ze wszystkich twarzy, spojrzeń i poruszeń tych osób. W czasie spożywania drugiej i jak się zdawało ostatniej potrawy, zegar wiszący na przeciwległej ścianie wydzwonił drugą popołudniową godzinę. W domu tym, sam zegar nawet posiadał głos ostry i przenikliwy, a zarazem, jakby ochrypły od przeziębienia.
— Memento mori! — wyrzekła Dowcipna, z przesadną ostrożnością składając na talerzu nóż i widelec, tak aby nie wydały najlżejszego dźwięku, — wydaje mi się doprawdy, jakobym spożywała obiad w refektarzu Kartuzów!
Pani Honorata chrząknęła przeciągle. — Czyś tam była kiedy? — zapytała.
— Nie, mamo — odpowiedziała zagadnięta, — alem wiele słyszała o smutnem tem miejscu.
Suszyc podniósł twarz z nad talerza, i spojrzał na córkę.
— Doświadczenie życia — rzekł ze zwykłym sobie uśmiechem, — nauczy cię córko moja, że nie jestto najsmutniejsze miejsce, jakie znajduje się na świecie.
— Tak — żywo odpowiedziała Dowcipna, — bo dom nas jest jeszcze smutniejszym.
— O — rzekł Suszyc spokojnie, niosąc do ust kawałek mięsa, — przepraszam cię moje dziecko, nie wiedziałem że posiadasz już to doświadczenie, o którem myślałem, że nabędziesz go dopiero w przyszłości.
Młody mężczyzna, który dotąd nie wymówił ani słowa, podniósł oczy na siostrę, i rzekł przyciszonym głosem:
— Gdybyś jak ja pracowała po kilka godzin dziennie w naszem biurze, przekonałabyś się że jest ono jeszcze smutniejszem miejscem niż nasz dom.
— O! — zawołała Dowcipna, — w takim razie nie dziwię się wcale, że nabrałeś tam tej pogrzebowej miny, z jaką chodzisz po świecie.
— A jednak — zaczęła Piękna, — pan Sylwester i pan Kaźmierz...
— Nie mają pogrzebowej miny chociaż pracują w tem samem biurze, w jakiem codziennie przebywa Rodryg, — przerwała Dowcipna, — o, nic w tem dziwnego piękna moja siostro, dwaj ci młodzieńcy są bowiem zakochani...
Piękna zarumieniła się znowu do szkarłatu, i utkwiła oczy w talerzu; Dowcipna popatrzyła na nią uśmiechając się z tą figlarnością jaka u niej mocno przypominała złośliwość, i zwróciła się do matki.
— Czy mama wie o tem — zapytała, — że pan Sylwester kocha się w Pięknej?
Najmłodsza żywo poruszyła się na krześle, a pani Honorata nie podnosząc oczu na żadną z córek, odpowiedziała krótko.
— Wiem.
— I cóż mama o tem myśli? — nalegała średnia z sióstr figlarne spojrzenie rzucając na najmłodszą.
— Myślę — wyrzekła matka rodziny, — iz hołysz ten powinienby sobie wybić z głowy amory, a myśleć wprzód o zdobyciu kawałka chleba.
— Widzisz Piękna — zwróciła się do siostry Dowcipna, — mama rozkazuje panu Sylwestrowi i tobie, abyście wybili sobie z głowy wasze amory; a ty wiesz, że jak mama mówi, tak być powinno.
Piękna siedziała nieruchomo, i wydawała się blizką płaczu. Ładna twarzyczka jej mieniła się rumieńcami, które wytryskały na czole i policzkach, znikały i ukazywały się znowu coraz żywsze i gorętsze. Suszyc patrzył na najmłodszą z córek, a w zastygłych jego źrenicach poraz pierwszy, odkąd zasiadł w gronie rodzinnem, błysnęła drobna iskierka.
— Mama mówi — prawiła dalej Dowcipna zwrócona do spłonionej swej siostry, — że pan Sylwester jest hołyszem...
Z pod rzęsy młodziuchnej dziewczyny, spłynęła drobna łezka; Suszyc zwrócił się do średniej córki, i jakby dla przerwania złośliwej jej mowy, zapytał:
— A w kimże zakochał się pan Kaźmierz?
— Ach! — zawołała Dowcipna, — któż nie wie o tem, że w księżniczce Monilce! on za nią rozum stracił!
— Znać że nigdy go nie miał, skoro ta blada księżniczka podobać mu się mogła — po raz pierwszy i z całą zwykłą sobie powagą ozwała się Rozumna, przyczem oczy jej z pod brwi schmurzonych skierowały się na brata. W chwili gdy imię księżniczki Monilki wymówionem zostało, młodzieniec ze spuszczonemi oczami podniósł głowę, i roziskrzonym nagle wzrokiem powiódł po twarzach sióstr.
— Ciekawym bardzo — wymówił zwykłym sobie cichym głosem, — dla czego pannę Monikę przezywacie księżniczką?
— Patrz — zaśmiała się Dowcipna, — alboż nie wiesz ukochany mój bracie, że ojciec jej jest kuzynem Habsburgów.
Ukochany brat przygryzł wargę do krwi, powieki jego podniosły się i spuściły kilka razy.
— Panna Monika, — rzekł żywiej i głośniej nieco jak wprzódy, — wcale temu niewinna że jest córką maniaka.
Rozumna poważnie podniosła głowę, i piorunujące spojrzenie podniosła na brata.
— A my, cóżeśmy zawiniły komu? — wymówiła powoli; jesteśmy najniewinniejszemi w świecie istotami, a jednak od dzieciństwa otrzymałyśmy nazwy kryjące rzeczywiste nasze imiona. Któż kiedy w domu a nawet i za domem nazywa nas Klementyną, Joanną i Salomeą? nikt! Mówią o nas Rozumna, Dowcipna i Piękna, co znaczy, że drwią z nas nieustannie. Mocno myliłby się ktoby sądził, że się na tem nieznamy, że tego nierozumiemy.
— A, jużto w naszym domu przezywanie i przedrwiwanie w wielkiej są modzie! Uśmiechamy się ciągle! — zauważyła Dowcipna.
— Powinno to być dowodem, żeśmy bardzo szczęśliwi i weseli, — rzekła marszcząc brwi najstarsza z sióstr.
Matka rodziny podniosła głowę, i przeciągle chrząknęła.
— Szczęście to, i tę wesołość jakich używacie, — wymówiła tocząc w koło stołu lodowate swe spojrzenie, winni jesteście wszyscy nieoszacowanemu waszemu ojcu, który od pewnego czasu nie wypowiada trzech słów bez uprzyjemnienia ich miłym jakim żartem...
— Tak jest, — przestając jeść potwierdził Suszyc — cieszę się najukochańsza Honorato, że przyjemne strony mego charakteru znajdują w umyśle twym należne im uznanie. Roztaczanie dokoła siebie niezmąconej wesołości, uważam za jeden z obowiązków ojca rodziny.
— Chciałabym wiedzieć, — odparła pani Honorata, której zimowe oczy zaświeciły złotawo, — czy wyżywienie swych dzieci i zapewnienie im losu, zaliczasz także do obowiązków ojca rodziny?
Suszyc zwrócił na żonę obojętne spojrzenie, i ze zwykłym uśmiechem odpowiedział.
— Chciej zauważyć, życie mojego życia, że nie skończyłem jeszcze obiadu. Potem nalewając wodę do szklanki, niedbałe pytanie rzucił synowi.
— I cóż tam słychać u was w biurze, Don Roderigo?
— Żadnych nowin, — odpowiedział młodzieniec nie podnosząc powiek.
— No, ale cóż przecie? co tam robią, o czem radzą, jakie rozsądzają sprawy? Wiesz o tem, że czarowne miejsce w jakiem ty teraz masz szczęście zasiadać codziennie, zajmuje mnie bardzo, bo przypomina mi niepowrotne lata mojej młodości.
— Najważniejszą kwestją jaka w tych dniach rozstrzygała się w sądzie — mówił Rodryg, — była kwestja pożyczki Hrabiego Seweryna Horskiego.
— Pożyczki którą hrabia chciał zaciągnąć w banku...
— Tak jest.
— I cóż?
Gdy Suszyc zadawał to pytanie, ręka jego drgnęła nieco, i kilka kropel wody spadło ze szklanki na obrus.
— Cóż? powtórzył syn; sąd odmówił hrabiemu potrzebnych świadectw, i pożyczka zaciągniętą nie zostanie.
— Dla czego sąd odmówił hrabiemu żądanych świadectw? — zapytał ojciec rodziny stawiając szklankę na stole i wpatrując się w syna zawsze jednako obojętnie.
— Dobrom hrabiego nie dostawało pewnych warunków; nie dopełnił on jakichś formalności, słowem odmówiono... Ale, i cóż to ojca obchodzić może?
Na te wyrazy syna zdaje się nieznaczące, twarz Suszyca zmieniła się nagle, przebiegła po niej błyskawiczna bladość, brwi drgnęły, usta zacisnęły się kurczowo. Trwało to jednak zaledwo mgnienie oka, po czem linje tej twarzy wróciły do nieruchomości, a na zwiędłych wargach osiadł zwyczajny im uśmiech. Złożył obie ręce na stole i podnosząc się z kanapy rzekł: — Wstawajmy!
Obiad był już w istocie skończonym, ale pani Suszycowa nie poruszyła się ze swego miejsca i prostując kibić swą ściśle zamkniętą w czarnym puklerzu, wymówiła z uśmiechem: — Pozwól kochany mężu...
Suszyc opadł na kanapę, i zapalając papierosa odpowiedział spokojnie. — Pozwalam najukochańsza żono.
Córki zamieniły w tej chwili spojrzenia, a matka rodziny odchrząknąwszy głośno i przeciągle, mówić zaczęła:
— Pozwól kochany mężu abym przedewszystkiem zadała ci pytanie: czy usposobionym jesteś w tej chwili do rozmawiania ze mną o potrzebach domu naszego, i o potrzebach naszych dzieci.
— Wiesz dobrze o tem najukochańsza Honorato, — odpowiedział mąż, patrząc w sufit i wypuszczając z ust niteczki błękitnego dymu; wiesz o tem dobrze, iż w każdej chwili mego życia usposobionym jestem do rozmawiania z tobą o każdej rzeczy, jaka tylko znajduje się pod słońcem, byleby rozmowa nasza trwała jak tylko być może najkrócej.
— Nie mam zwyczaju mówić wiele — błyskając złotawemi oczami i stalowemi guzikami, — odparła żona.
— Małomówność twoja znaną mi jest od lat dawnych, — przerwał mąż; pamiętam także iż były czasy, w których wolałbym, aby rozmowy twoje były obfitsze, otwartsze i więcej urozmaicone; ale dziś jestto rzeczą dla mnie najzupełniej obojętną.
— Nie mam w zwyczaju mówić wiele, — ciągnęła matka rodziny, najmniejszej uwagi nie zwracając na przerwę; sądzę jednak, iż nikt nie może poczytać mi za złe, jeśli powiem że najstarsza z córek naszych byłaby teraz w możności zrobienia świetnej partji jeśliby miała posag...
— A ponieważ mieć go nie może? — przerwał Suszyc tonem pytania.
— Jeśliby miała posag, — ciągnęła pani Suszycowa — jestem pewna, i wszyscy którzy zwracają uwagę na sprawy naszej rodziny są tego pewni, że najstarsza z córek naszych jeśliby miała posag, mogłaby teraz zostać żoną obywatela...
— A ponieważ go nie ma, — raz jeszcze przerwał mąż — radzę ci najukochańsza żono kwestję tę złożyć „ad acta“, i przejść do drugiego punktu toczącej się rozmowy.
— Mogłaby zostać żoną obywatela, — niedając sobie przerwać toku mowy, powtórzyła pani Suszycowa. — Co to znaczy zostać żoną obywatela? Znaczy to mieć swoją wieś, swój dom, powóz, konie...
— Krowy, kury, gęsi, barany, a może i kozy, — patrząc ciągle w sufit wtrącił Suszyc.
— Swój dom, powóz, konie, — ciągnęła Suszycowa, — swoją pozycję w świecie i wszystkie wygody. Znaczy to jeszcze: nie być nigdy narażoną na potrzebę brania na kredyt w sklepikach mieszczących się na rogach zaułków, ani na potrzebę mieszkania w nawpół rozwalonym domu stojącym nad obrzydliwą kałużą, ani na potrzebę znoszenia niegrzeczności od właściciela tego domu, który dopomina się o komorne...
— Et cetera, et cetera... — wymówił mąż.
— Niegrzeczności właściciela domu, który dopomina się o komorne, — ciągnęła kobieta, — spotkać tylko mogą żonę urzędnika, który utracił swą posadę, i prawnika który nic nie zarabia. Spotkać zaś one nie mogą żony obywatela, która w skutek zamążpójścia swego posiadłszy dom własny, może podzielić się nim z rodzicami i resztą familji.
— Moja droga, — ozwała się Rozumna półgłosem do Dowcipnej — mówiłam ci przed godziną że mama spekuluje...
— Wszystkie te względy, — mówiła dalej matka rodziny nie słysząc lub udając że nie słyszy słów córki; wszystkie te względy skłoniły mię do oznajmienia ci, najdroższy mężu, że najstarsza z córek naszych miałaby teraz sposobność zostania żoną obywatela, jeślibyś był dość dobrym i troskliwym ojcem, aby opatrzyć ją w stosowny posag i wyprawę.
Wymówiwszy te słowa matka rodziny umilkła, i powszechne milczenie zapanowało w koło stołu. Możnaby także rzec, iż zapanowała tam powszechna ochota do uśmiechania się; wszystkie bowiem siedzące około stołu osoby uśmiechały się, z wyjątkiem najmłodszej córki, która siedziała nieruchomo z oczami utkwionemi w ziemię. Na gładkiem czole dziewczęcia zarysowały się nawet dwie zmarszczki, dziwne i smutne w obec dziecięcej prawie młodzieńczości jej twarzy — mniej jednak dziwne i smutne niż te uśmiechy, jakie leżały na ustach jej siostr i rodziców. Po chwili Suszyc przestał palić papierosa i zwracając się do żony zwykłym swym zupełnie obojętnym tonem wymówił:
— Najukochańsza Honorato! uważam cię za kobietę nazbyt rozumną i doświadczoną we wszystkiem co się tyczy spraw pieniężnych, abym mógł mniemać, iż masz mię za Stworzyciela, zdolnego z nicości wywołać coś... Długoletnie wspólne pożycie nasze nauczyło cię tej prawdy, że kieszeń moja zawsze jest pustą; niepodobna więc jest, aby w niej znalazł się ten posag, za pomocą którego najstarsza córka nasza mogłaby sobie kupić męża — obywatela.
— Kochany ojcze, — zabrała głos Rozumna z powagą podnosząc głowę; ale matka wyciągnęła ku niej swą długą kościstą rękę, nakazując milczenie.
— Sądzę, — rzekła, — iż nie poczytasz mi tego za złe, i nikt poczytać mi za złe tego nie może, jeśli odezwę się kochany mężu, do twego ojcowskiego serca, i poproszę cię, abyś w niemożności obdarzenia córki swej posagiem, udzielił jej przynajmniej środków do przyzwoitego pokazania się przed człowiekiem, który od niejakiego czasu zwraca na nią wyłączną uwagę, i jest w stanie (jeśliby ją pojął za żonę) zapewnić jej piękną pozycję w świecie, i wygodne życie.
— I jakieżto są te środki? najtroskliwsza z matek, — zapytał Suszyc, starannie opatrując trzymany w ręku papieros.
Matka rodziny powstała, i odchrząknąwszy długo i głośno, wymówiła:
— Rozumna potrzebuje nowej sukni i świeżych rękawiczek, dla udania się na pewne zebranie, na którem znajdować się będzie obywatel, o którym mowa.
— A! — przeciągle rzekł Suszyc, — cała więc przemowa twoja najdroższa żono dążyła do nowej sukni i świeżych rękawiczek...
— Tak, najdroższy mężu, — potwierdziła żona; są jednak pomniejsze jeszcze sprawy, o których pomówićbym z tobą chciała. I tak: właściciel sklepiku znajdującego się na rogu najbliższego zaułka...
— Wiem, wiem! — wymówił Suszyc.
— Właściciel domu, w którym mieszkamy...
— Wiem, wiem! powtórzył ojciec rodziny.
— Rzeźnik i piekarz, a także woziwoda...
Suszyc obie ręce zapuścił w kieszenie surduta.
— Mój ojcze, — ozwała się Dowcipna powstając, — bardzo mi przykro doprawdy, ale widzę się zmuszoną prosić cię o nowe buciki i kapelusz...
— Mój ojcze, — z kolei wymówiła Rozumna powstając także; mówiąc o mnie, mama zapomniała dodać, iż abonament mój w czytelni już ukończony, i nie będę miała wkrótce książek. Nie mogąc zaś czytać, nie będę miała o czem...
— Rozmawiać z obywatelem, dokończyła Dowcipna.
— Tak jest, — marszcząc brwi potwierdziła starsza siostra.
W tej chwili podniósł się także z krzesła młody człowiek ze spuszczonemi oczami.
— Mój ojcze, — rzekł cichym bezdźwięcznym głosem, — od kilku już dni nieprzestaję cię prosić, abyś mi dał pewną sumę pieniędzy...
— Mój mężu! — przerwała matka rodziny, — ośmielam się zanieść prośbę do ciebie o Ferdynanda. Znasz jego potrzeby, i wiesz, że temu chłopcu, który także dziś lub jutro ożenić się może z jaką dziedziczką, potrzeba stosownych środków...
— Mój ojcze! — raz jeszcze ozwała się Dowcipna, — cały zapas papieru do wystrzygania, jaki miałam, skończył się, — a trzeba koniecznie, abym zrobiła dla siebie i siostr trzy girlandy na to zebranie, o jakiem mówiła mama.
Suszyc słuchał wszystkich tych wezwań z niezachwianą ani na mgnienie oka spokojnością, z rękawami zapuszczonemi w kieszenie surduta. Zimne oczy jego przesuwały się zwolna po wszystkich tych twarzach, które go otaczały ścisłem kołem; nie zadrgała w nich najmniejsza iskierka jakiegokolwiek wzruszenia. Przez chwilę uśmiechał się i milczał, potem rzekł:
— Czy wiecie najdrożsi moi, że dziwny obraz stanął mi w tej chwili przed oczami. Wydało mi się, jakobym, zamiast zostawać w gronie mej rodziny, znalazł się nagle pośród bandy rabusiów na wyścigi sięgających do mych kieszeni. Jestto kaprys wyobraźni, nic więcej; ale doprawdy niespodziewałem się wcale, abym ją posiadał jeszcze tak żywą.
Mówiąc to, wydobył z kieszeni stary skórzany pugilares, i wyrzucił zeń na stół parę asygnat małej wartości, i kilkanaście sztuk drobnej miedzianej monety. — Oto wszystko co posiadam! wymówił, — weźcie, podzielcie się, i pokój niech będzie z wami!...
Rzekłszy to zabierał się do odejścia, gdy wzrok jego upadł na najmłodszą córkę, stojącą opodal od stołu, przy którym zgrupowała się cała rodzina; oczy jej utkwione były w ziemię, a na czole leżały owe dwie zmarszczki, które tak dziwnie odbijały przy jej młodziuchnej, świeżej twarzyczce.
— A ty Piękna! — wymówił zbliżając się do niej, o nic mię nie prosiłaś; czy nie potrzebujesz niczego?
— Owszem ojcze, — przytłumionym głosem odrzekło dziewczę, — potrzebuję wielu rzeczy, ale...
— Ale co? — zapytał ojciec, bacznie się w nią wpatrując.
— Ale... niech to już będzie potem...
Rozumna, która zrazu chciała zgarnąć ze stołu pieniądze, a odsunięta przez matkę znalazła się w pobliżu najmłodszej siostry, usłyszała jej słowa.
— Piękna nie lubi prosić ojca o nic, — rzekła poważnie brwi ściągając, — to jeszcze dziecko...
— Przeciwnie, moja droga, — podnosząc głowę odparła najmłodsza; przyszło mi niedawno do głowy, że wszystkie trzy nie jesteśmy już dziećmi...
— Ale jesteśmy kobietami, odparła najstarsza zasiadając na zwykłem swem miejscu z książką w ręku i z wielką powagą, — a kobiety sąto istoty słabe, które nie mogą żyć nigdy o własnych siłach. Podług praw boskich i ludzkich, ojciec ma obowiązek utrzymywać nas, dopóki za mąż nie wyjdziemy.
— Rozumna ma słuszność, — ozwała się matka rodziny prostując się z nad stołu, nad którym była pochyloną. Oczy jej, które zapalały się złotawo przy liczeniu pieniędzy, zagasły i pociskami zimnego szronu orzuciły twarz męża. Suszyc milczał i uśmiechał się; oczy jego zwolna przeniosły się z twarzy najstarszej córki na twarz najmłodszej.
— Rozumna, rzekł, — ma niezawodną słuszność z punktu widzenia, który jest twoim, najmilsza Honorato. Przecież sama ukształciłaś umysły twoich córek; wychowałaś je bez niczyjego współudziału.
Gdy wymawiał ostatnie wyrazy, drobna iskierka zamigotała znowu w zgasłej jego źrenicy — i uśmiech zsunął się z ust na mgnienie oka.
— Wychowałam moje córki tak, jak sama byłam wychowaną, — odparła pani Honorata chowając pieniądze do kieszeni. — Matka moja, mówiła dalej poprawiając guziki pancerza, — byłato kobieta obarczona rodziną; ja także przez całe życie jestem obarczona rodziną...
— Ach mamo, mamo! — zawołała ze śmiechem Dowcipna, — ja za nic na świecie nie chcę być obarczona rodziną... to okropne!
— Prawdopodobnie nie będziesz nią, bo wcale za mąż niepójdziesz, — zawyrokowała Rozumna, która pomimo przyjemnego towarzystwa Adrjanny Cardoville i ks. Dżalmy w jakiem zostawała, nie spuszczała z uwagi toczącej się w koło niej rozmowy.
Dowcipna uśmiechnęła się po swojemu, i miała odpowiedzieć siostrze, gdy pod oknami, ostrożnie wymijając odnogi Styksu, przesunął się wysoki mężczyzna, z miny i ubrania wyglądający na lokaja bogatego domu. Wszystkie trzy siostry z wielkim pośpiechem spojrzały przez okno, i wszystkie trzy zawołały jednogłośnie:
— Do nas! do nas!
— Ojcze! — wołała Dowcipna, — jakiś interes...
— Interes! interes! — powtarzały Rozumna i Piękna. Ostatnia klaskała w ręce.
— Interes! — powtórzyła matka rodziny, a oczy jej zaświeciły tak samo jak przy liczeniu pieniędzy.
Drzwi otworzyły się nawpół, i zajrzała przez nie głowa przybyłego lokaja. Była to głowa opatrzona w pysznie ufryzowaną czuprynę, z bujnym wąsem i starannie uczesaną brodą, a wyłaniała się z kosztownego futrzanego kołnierza.
— Czy tu mieszka pan Erazm Suszyc? — zapytał przybyły.
— Jestem, — rzekł gospodarz domu, postępując ku drzwiom.
Lokaj otworzył całkiem drzwi, i stanąwszy w progu oddał obecnym wytworny ukłon, właściwy sługom dobrego tonu.
— Jaśnie wielmożny pan Anatol Dembieliński, przybył wczoraj do N., i prosi pana, abyś pan pofatygował się do mieszkania jego w hotelu X., dziś o godzinie 7-mej wieczorem.
— A, pan Dembieliński, — powtórzył Suszyc zamyślając się nieco, a po chwili milczenia zwrócił się do lokaja. — Powiedz pan, że przyjdę.
Sługa powtórzył ukłon, i oddalił się zamykając drzwi za sobą z cicha i grzecznie. W tej chwili młody człowiek ze spuszczonemi oczami wystąpił z kąta, w którym dotąd zostawał. Na twarzy jego znać było gniew powściągany.
— Ojcze! — rzekł nie podnosząc oczu, i za każdym wyrazem przygryzając dolną wargę; czyliż to jest przyzwoitem, aby ci panowie zamiast przybywać sami, przysyłali do ciebie swoich służących?
Suszyc popatrzył na syna i zaśmiał się półgłosem.
— O! Don Roderygo — rzekł, — nie wyobrażajże sobie znowu, że jesteś na prawdę, albo że ojciec twój jest grandem hiszpańskim. Przezwałem cię tak dla posępności twego oblicza, ale w gruncie...
— Ojcze! — przerwał syn podnosząc oczy, które w istocie błysnęły posępnie, — czas wielki abyś przestał żartować ze mnie. Przestałem być dzieckiem, i czuję się w prawie powiedzenia ci ojcze, że ci panowie przysyłając po ciebie swoich służących, ubliżają mi.
— Nie urodziłeś się na tragika mój synu, i tok patetyczny nie przypada ci do twarzy — zapalając papierosa odpowiedział ojciec. Zresztą — dodał, — niema co o tem mówić. Czasy w których ci panowie przybywali do mnie, minęły bezpowrotnie. Dla czego minęły? To tajemnica, której klucz znajdziesz, jeśli dobrze rozejrzysz się w koło siebie. Co do mnie wiem tylko o tem, że gdy góra nie chce przyjść do Mahometa, Mahomet iść musi do góry.
Wymówiwszy te słowa bez najmniejszego odcienia jakiegokolwiekbądź ujemnego lub dodatniego uczucia w głosie lub w wyrazie twarzy, Suszyc podążył ku drzwiom. Dotknąwszy już klamki odwrócił głowę, i spojrzał raz jeszcze na najmłodszą córkę. Możnaby rzec, iż twarz jej zmięszana przed chwilą i zasmucona, uwięzła mu w pamięci, i oglądał się za nią jak za czemś, co na mgnienie oka roznieciło bladą iskierkę w zagasłych jego źrenicach. Ale Piękna wcale inaczej wyglądała już w tej chwili. Stała ona przy oknie, i razem z Dowcipną przetrząsała różowy stos obrąbionych przed obiadem falbanek.
— Ach! — mówiła, — gdybym jeszcze do tej sukni mogła mieć białą pelerynkę oszytą rulonem z atłasu! Słuchaj Dowcipna! jakeś ty się dziś pięknie uczesała! Naucz mię tak czesać się, a ja ci zato zrobię kokardki do bucików!....
Suszyc odwrócił oczy od twarzy córki, której przed chwilą szukało jego spojrzenie, i wszedł do przyległego pokoju zamykając drzwi za sobą. Pokój ten był tym samym, za którego oknem ukazywał się niekiedy o szyby oparty flet, i tak jak to okno wyglądał nago, sztywnie i zimno.
Pod nagą, białą niegdyś, lecz od pyłu poczerniałą ścianą, stało tam obszerne biuro, zarzucone papierami, pośród których sterczał stary atramentową śniedzią pokryty kałamarz; u okna stał samotny obdarty fotel, naprzeciw umieszczoną była niewielka szafka grubej stolarskiej roboty z kilkudziesięciu mocno zapylonemi książkami. Para stołków chromiejących i twardych, uzupełniała więcej niż skromny, a przedewszystkiem sztywny i zaniedbany przystrój pokoju. Atmosfera pokoju tego przesiąkniętą była wilgocią, kurzawa okrywała podłogę z prostych desek skleconą, śmiecie leżało po kątach, i od czasu do czasu słychać było szelest gnieżdżących się w blizkości śmiecia szczurów. Byłto przybytek pracy ponury, chłodny, smutny; żadne snać kochające oczy nie zaglądały tam nigdy, żadna troskliwa ręka nie starała się przyozdobić go, ogrzać i umilić. Ale Suszyc nie zdawał się zwracać uwagi na urządzenie pokoju do którego wchodził, na chłód, zmrok i bolesną prawie nagość, które tam panowały. On snać oddawna zrósł się z tem wszystkiem, nawykł do posępnych żywiołów jakie roztaczają się do koła niekochanego człowieka. Nie miały one władzy strącenia z ust jego tego uśmiechu, który był może smutnym ich wykwitem, ani sprowadzenia innego wyrazu niż obojętność do oczu, które śród nich właśnie ostygać musiały zwolna, aż całkiem zastygły.
Suszyc pogwizdując zlekka, usiadł przed biurem, i począł wczytywać się w arkusz niewyraźnem bardzo pismem zakreślonego papieru.
— Djabla robota! — szepnął do siebie, — ten jaśnie wielmożny uczony nauczył się snać w Egipcie pisać hijeroglifami. Jemuby trzeba jeszcze nauczyciela kaligrafji, ale nie kopisty.
Wziął pióro, i bardzo pięknym, wprawnym charakterem począł kopjować niewyraźne pismo. Zrazu twarz jego zachowywała ten sam wyraz drwiącej obojętności z jakim przed chwilą rozmawiał ze swą rodziną; po chwili dziwny uśmiech, który zdawał się być przyklejonym raczej niż przyrośniętym do ust, zniknął, a rysy nabrały nieruchomości graniczącej niemal z martwotą. Im dłużej oddawał się ciężkiej swej, zmudnej i całkiem machinalnej pracy, tem grubsze zmarszczki rysowały wysokie i kształtne, lecz spłowiałe i zwiędłe jego czoło. Pióro kierowane wprawną i umiejętną ręką coraz prędzej posuwało się po papierze, aż czoło pracującego mężczyzny zbiegło się całe w dwie głębokie krzyżujące się bruzdy; wyższa warga jego podniosła się zlekka z wyrazem głucho poczuwanej dolegliwości, oczy posuwały się za piórem bez blasku ni wyrazu, martwe i nieme.
Godziny upływały, zmrok zapadał. Szczury ośmielone ciszą panującą w pokoju, coraz śmielsze i głośniejsze przechadzki odbywały pomiędzy zalegającem kąty śmieciem. Mężczyzna pochylony nad starem poplamionem biurem, pisał ciągle bez przerwy i wytchnienia, jakby mu pilno było załatwić się z robotą, którą spełniał widocznie z musu, bez zamiłowania, bez najmniejszej odrobiny tego zadowolenia, jakie sprawia praca choćby najcięższa, lecz dobrze zastosowana do usposobień i skali umysłowej pracującego. Skończył nakoniec pisanie, a raczej przepisywanie, odłożył pióro na stronę, wyprostował się i odetchnął szeroko.
— Przecież skończyłem! — szepnął do siebie, a czoło jego rozmarszczało się stopniowo, i uśmiech odegnany mozołem, wracał na usta. Wstał i do jednego miejsca składał rozrzucone arkusze, przyczem pogwizdywał z cicha. Po chwili przerwał w pół taktu gwizdanie piosenki, i wkładając papiery do skórzanej obdartej teki, rzekł z cicha. — Na dziś skończyłem, ale jutro znowu rozpocznę.
Zdawało się, że po wymówieniu tych wyrazów westchnie, bo głęboka bruzda wybiegła mu na czoło, i pierś podniosła się nieco. Nie westchnął jednak, lecz przeciwnie, zaśmiał się półgłosem. Skinął ręką, i dodał. — Ba! mniejsza o jutro! pomiędzy dziś a jutro jest noc... sen i zapomnienie.
Wymawiając te słowa, Suszyc włożył na siebie mocno wytarty paltot, wziął tekę pod ramię, i opuścił pokój. Po chwili był już na ulicy, i przeszedłszy ją w szerz, przekroczył furtkę otwierającą się w starem na wpół rozwalonem ogrodzeniu, o parę kroków od zczerniałego muru pustej kamienicy. Tu znalazł się śród owego kawałka pustego nierównego gruntu, który z trzech stron otaczał opuszczoną budowę, i zmierzał prosto ku dwóm okienkom zagłębionym w murze, mętnemi szybami, niby smutnemi oczami spoglądającym na przeciwległy cmentarz. Pomiędzy okienkami były drzwi im podobne, nizkie, w murze zagłębione, nawpół spróchniałe. Suszyc zastukał do tych drzwi, ale przez chwilę nieotrzymał odpowiedzi. Zastukał po raz drugi, i zawołał półgłosem. — Sebastjanie! Sebastjanie!
Drzwi otworzyły się zwolna jakby słabą i nieśmiałą popchnięte ręką a na spróchniałym połamanym progu stanęła wątła postać małej dziewczyny, bardzo bladej, bardzo chudej, z malutkiem kilkumiesięcznem dzieckiem na ręku, w podartej na głowie chusteczce, z pod której wypływały na pierś i ramiona obfite miękkie i jasne jak len włosy.
— A! to ty Klarko! — rzekł Suszyc ujrzawszy dziewczynę; — czy ojca niema w domu?
— Niema, — odpowiedziała zagadnięta, troskliwie otulając ubogiemi fałdami fartuszka trzymane na ręku dziecię.
— I wczoraj wieczorem nie przychodził?
— Owszem! Tato był tu wczoraj, ale...
Niedokończyła, i ledwie dostrzegalne drgnienie przebiegło po wątłem jej ciele.
Suszyc patrzył na nią swym obojętnym, niedbałym wzrokiem.
— Ale co? — zapytał.
— Nic, — odparła cicho dziewczyna poszedł i mówił, że przyjdzie dziś znowu, ale późno, bo go pan hrabia potrzebować będzie...
— A więc, — rzekł Suszyc, gdy ojciec twój przyjdzie, oddaj mu te papiery... A czy nie zostawił czego dla mnie?
— Owszem, — odpowiedziała dziewczyna, i sięgnąwszy do kieszeni wydobyła zwój miękkiego papieru. Suszyc rozwinął papier, i znalazł w nim niewielkiej wartości assygnatę, i kilka sztuk drobnej monety.
— Dobrze, — rzekł chowając pieniądze do starego skórzanego pugilaresu, przed kilku godzinami opróżnionego na żądanie rodziny; oddajże te papiery ojcu, i powiedz, że jutro z rana przyjdę tu po nową robotę. Niech ją tu u was zostawi, gdy odchodzić będzie...
Dziewczyna jedną ręką przyjęła podawany jej gruby zwój papierów, drugą tuliła do piersi dziecię.
— Cóż Klarko, matka wasza żyje jeszcze? — rzucił niedbałe pytanie Suszyc, obojętnie rozglądając się dokoła.
— Jeszcze żyje, — odparła Klarka, i dwie łzy spłynęły jej po złotych rzęsach; jednocześnie wszakże rysy jej zostały nieruchome, nie drgnęły ani razu widocznym żalem ni boleścią. Dziecię to w łachmanach stojące na spróchniałym progu, śród wieczornego zmroku, z nieruchomą chudą twarzą, spuszczonemi powiekami, i dwiema łzami toczącemi się zwolna po zapadłych policzkach, uderzało w tej chwili wyrazem rezygnacji, i bolesnej prawie, bo przedwczesnej mocy.
— No, no, — wymówił Suszyc zwolna i ze zwykłym sobie uśmiechem, — nie masz się znowu czem tak martwić, moja mała! Smierć nie jest tak straszna jak o niej mówią; to plotki utworzone na nią przez szczęśliwych, którzy umierać niechcą! Smierć nie jest takim brzydkim kościstym upiorem, jakim ją przedstawiają na starych obrazach kościelnych albo w jasełkach. To tylko jedno przyciężkie odetchnienie, a potem sen... nic więcej.
— Potem niebo dla dobrych i smutnych, — cicho jakby do siebie ozwała się dziewczyna, i poraz pierwszy w ciągu rozmowy podniosła powieki. Wielkie błękitne jej źrenice zwolna podniosły się w górę, i popłynęły po szarych obłokach.
— Niebo! — po chwili milczenia wymówił Suszyc, — i któż ci o niem mówił? — mała!
— Matka! niezmieniając kierunku spojrzenia odparło dziewczę.
Suszyc patrzył wciąż na nią i uśmiechał się.
— Cóż tak poglądasz w górę? — przemówił, końcami palców dotykając głowy dziewczęcia. — Widzisz, tam płyną grube ciemne chmury. Gdzież jest to niebo co czeka dobrych i smutnych?
— Nie wiem, — odszepnęła Klarka, gdzieś być musi.
— Gdzieś być musi! — półgłosem powtórzył Suszyc, i z rodzajem nalegania raz jeszcze powtórzył.
— I jakże ci się zdaje Klarko, gdzie ono być może to niebo?
Dziecię spuściło smutnie swe źrenice z obłoków na twarz stojącego przed niem mężczyzny.
— Nie wiem, — powtórzyło — zapewne tam gdzie będzie moja matka.
Suszyc zaśmiał się półgłosem, wyciągnął rękę w stronę cmentarza i rzekł. — Oto gdzie będzie twoja matka.
Klarka nic nie odpowiedziała, powieki jej tylko znowu w dół opadły, a głowa pochyliła się nizko. Suszyc uśmiechał się ciągle, ale rzecz dziwna, wargi jego drgały zlekka pod tym uśmiechem, który zdawał się im ból zadawać, a w oczach zagasłych rozpaliło się i migotało kilka srebrnych iskier. Stał twarzą zwrócony ku cmentarzowi, i wodził wzrokiem po bielejących śród zmroku szczytach krzyżów i grobowców. Dobrzy i smutni niech szukają nieba w górze, po nad chmurami, — wymówił z cicha i do siebie; — zmęczonym i tu błogo będzie... Sen... odpoczynek...
W tej chwili z nad cmentarza zerwało się stado kawek i kruków, gromadą czarnych skrzydeł zatrzepotało w mrocznej przestrzeni, i z głuchem krakaniem zawisło na białych szczytach grobowców, i szarych gałęziach drzew bezlistnych.
— Ba! — szepnął Suszyc, nad mogiłami nawet unoszą się ptaki czarne i kłócą spoczynek umarłych... Kędyż jest cisza nieprzerwana? Kędy odpocznienie zupełne?
I jakby chciał przerwać wątek myśli które go ogarniały, zwrócił się nagle do stojącej na progu dziewczyny, i rzekł:
— Dobranoc Klarko! powiedz ojcu że przyjdę po nową robotę.
Dziewczyna skinęła głową, i przytulając wciąż dziecię do piersi zniknęła w ciemnej głębi sieni. Suszyc zwykłym sobie niedbałym krokiem wyszedł na ulicę, i skierował się w stronę, w której stał najpiękniejszy hotel miasta N., służący za tymczasowe mieszkanie młodemu Dembielińskiemu.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.