Na fali/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na fali |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
O ćwierć wiorsty za miastem rzeka rozlewała się szeroko i płytko i tam co roku urządzano ślizgawkę. Z rozrywki tej korzystała cała młodzież i o pewnych godzinach plac ten olbrzymi roił się wesołym tłumem, rozbrzmiewał muzyką.
Czasami w święta oświetlano go pochodniami i dawano na lodzie formalne bale.
Józef bywał tam rzadko. W ostatnich czasach do pracy wziął się szczerze; wieczorem szedł do Michała na gawędę, ze skrzypcami pod pachą. Tam przed cierpliwym kolegą wylewał swe żale serdeczne po stracie pierwszego ideału, a potem, rozmarzony, grywał długo, upajając się tonami, przelewając w nie całą naturę idealisty, potrzebę kochania, serca, marzenia bujne.
Michał, słuchając jego gry, mawiał:
— Józef, nie marnuj talentu! Rzuć naukę, kształć się na skrzypka. Dalibóg, kiepski z ciebie będzie jurysta! Na artystę się urodziłeś!
— Idź do licha z taką radą! Niecierpię karjery artystycznej. Zobaczysz, że będę dobrym prawnikiem. Za dwa lata kończę, doktoryzuję się, żenię... i tłukę skrzypce.
— Z kimże się żenisz?
— Nie wiem! — odpowiadał zbywająco.
— A ja ci powiem, że właśnie małżeństwo zabije ci do reszty ducha.
— Głupiś!
I grał dalej, a Michał zachwycony mruczał:
— Skąd w tych kilku strunach tyle tonów ten znajdzie? Ot, zdatny!
Radczyni, wracająca z jakiejś herbatki na mieście, wypłaszała muzyka.
Wracał powoli, rozmarzony melodją, której pełną miał duszę, smutny, pełen bezmiernej tęsknoty.
Pewnego takiego wieczora, na esplanadzie pustej, spotkał samotną parę.
Szli do siebie przytuleni, osłonieni parasolem od śniegu, który padał wielkiemi płatami w ciszy.
Poznał po smukłej postaci i chodzie elastycznym wesołą Pepi z „Pod snopa“, w jej towarzyszu współlokatora Adama.
Do częstych zmian w sympatjach Pepi nawykł w codziennem obcowaniu. Uprawiała flirt jak sport przyjemny, jak ślizgawkę zimą, a wiosłowanie latem.
Bezczynna, a żywa nadzwyczaj, w braku zajęcia, szukała wrażeń.
I teraz wracali z lodu.
Łyżwy podzwaniały na ręku Adama, dziewczyna ubrana była krótko i przy latarniach widział Józef odcisk jej nóżki bardzo małej na świeżo spadłym śniegu.
Bojąc się być niedyskretnym, szedł zdala, a wyminąć ich nie chciał, by nie zrobić dziewczynie przykrości. Dolatywał go jej głos srebrny i śmieszek nerwowy, na którego dźwięk robiło mu się dziwnie gorąco, i bas Adama głuchy, wzruszony.
Była to szermierka słów, spojrzeń, uśmiechów pomiędzy dwojgiem bardzo różnej siły przeciwników.
Mężczyzna z całą świadomością rzeczy atakował. Bój się toczył bardzo blisko przepaści, którą oboje widzieli, którą on jej przedstawiał jako niegroźną, ona lekceważyła, będąc pewną, że się na brzegu utrzyma.
On udawał, że żartuje, a drżał ze wzruszenia; ona udawała, że jest podnieconą i rozkochaną, a żartowała tylko, silniejsza całym kobiecymi sprytem i przebiegłością, odczuwając zabawę tylko i wrażenie swawoli, jak po kieliszku szampańskiego wina.
Tak było, ale Józef-marzyciel inaczej widział. Widział dwoje ludzi młodych, rozkochanych, szczęśliwych i odczuł w dwójnasób własne sieroctwo i osamotnienie.
Śmiech dziewczyny drżeniem przechodził mu po nerwach, serce mu bić poczęło, głowa płonąć. Szedł, jak lunatyk, za nimi, opętany żądzą kochania, opętany urokiem tej właśnie kobiety, której schadzkę z kolegą miał przed oczami.
Na rogu swojej ulicy dopędził ich i minął. Pepi poznała go.
— Ach, pan Józef! — zawołała swobodnie. — Chodź pan pod nasz parasol.
— Za wiele nas będzie! — odparł wahająco.
Ale ona prawą rękę wsunęła mu już pod ramię i przyciągnęła do siebie.
— Właśnie dobrze; czemu pan nie biega na łyżwach? Pyszny był dzisiaj tor! Byle jutro śnieg odmietli! Cóż, gramy teatr nasz we święta? Uważam, że pan zupełnie o zamiarze zapominał.
— Możemy grać i owszem. Niech pani sztukę wybierze.
— Dobrze. Znajdę taką, gdzieby pan musiał ze skrzypcami wystąpić. To będzie cudownie! Co pan na to, panie Adamie?
— Nic! — mruknął zagadnięty.
— To brzydko dąsać się. Fe, nie lubię pana!
— Wiem o tem — odparł ponuro.
Zaśmiała się swawolnie i zwróciła do Józefa:
— Zaraz po powrocie do domu zaczniemy poszukiwanie sztuki. Mam u siebie mnóstwo jednoaktówek. Ale kto grać będzie?
— Pani Liza z mężem, pani, panna Ludwika, ja.
— Marzę jeszcze o dwóch osobach: o pannie Maltas i o hrabim Iwonie. Cudownaby rzecz była sprowadzić ich znowu razem. Panie Józefie, urządźmy tę sztukę!
— I owszem. Szepnę słówko kuzynce radczyni i rzecz będzie zrobioną.
— Hrabiego wprowadź pan do nas. On taki zabawny!
Śmiała się i trzepotała, jak ptaszek, ani pamiętając Adama i poprzedniej z nim rozmowy, zajęta czemś nowem, innem.
Gdy młodzi ludzie znaleźli się w swym pokoju, Adam przeszedł się parę razy wszerz i wzdłuż, wreszcie splunął.
— Ladaco! — mruknął, siadając do nauki.
Józef poszedł do salonu.
U stołu, zarzuconego broszurkami, zasiedli we dwoje z Pepi. W drugim kącie profesorowa z kuzynką Ludką szyły, wiodąc ożywioną rozmowę o nowinkach dnia i nie zwracając na młodych najmniejszej uwagi.
Oni przerzucali stosy jednoaktówek, pochyleni ku sobie, dotykały się dłonie, czasami włosy złote dziewczyny muskały twarz chłopca, lub spotykały się oczy.
Józef wpatrywał się w nią, jakby raz pierwszy oglądał. Jakaś gorącość wiała od niej, jakiś czar, i dziwił się, że dotąd nie widział, jakie jej usta były purpurowe i wilgotne, jakie zawrotne głębie leżały w źrenicach ciemnych, jak nerwowo rozdymały się nozdrza.
Ona nie czuła, lub udawała, że nie czuje jego obserwacji. Projekt teatru pochłonął ją całą: bezwiednie drażniła go, podniecała, była swobodną, rozbawioną. Wreszcie znudziło ją jego roztargnienie i obojętność.
— No, doradźże pan! — zawołała, trącając go po głowie trzymanym zeszytem.
— Co pani zechce. To naprzykład: osób pięć.
— Za mało. To raczej: osób ośm. Zaraz. Dekoracja pokojowa. Mąż, żona, ciotka, stryj, lokaj, subretka, pocztyljon, turysta. Doskonałe! Widziałam grane w teatrze. Rozdamy role: stryj... pan Adam, ciotka... panna Maltas, żona... ja, turysta... hrabia Iwo, subretka... pani Liza, pocztyljon... pan Gustaw, mąż... pan sam! Otóż i mamy wszystko. Zbierzemy się raz dla odczytania, parę prób i na ferje świąteczne zagramy! Cudownie!
Skoczyła w górę, okręciła się i usiadła znowu.
Teraz dopiero spostrzegła jego wrzrok dziwny i niezwykłe zachowanie.
— Co panu? Może się grać nie chce?
— Nie, ale rolę wolałbym inną. Ustąpię swoją panu Gustawowi.
— Sensu niema. Chyba pan nie zna treści. Mężowi nieobecnemu dają znać ciotka i stryj, strzegący cnoty żony, że wnet po jego odjeździe zjawił się jakiś obcy, którego żona ugaszcza, z którym odbywa spacery, śpiewa, gra i flirtuje, na zgrozę całego domu, zbywając śmiechem i drwinami rozsądne przedstawienia. Mąż zazdrośnik przebiera się za wędrownego grajka, aby czułą parę złapać in flagranti. Tableau... ów obcy okazuje się jej bratem... zasłona spada. Jakże pan chcesz, aby pan Gustaw grał i śpiewał?
— Jakże pani chce, abym był o panią zazdrosny.
— Ach, toć przecie komedja! A zresztą czemu nie może pan być o mnie zazdrosny? — rzuciła nagle z zalotnem spojrzeniem.
Przechyliła się nieco w tył, uśmiechnęła, zatrzymała sekundę na nim wzrok.
— Ładnie umieją patrzeć pana oczy — rzekła, odwracając się, i zaraz dodała: — przynieś pan swe skrzypce, zagramy cokolwiek. Tak dzisiaj nudno.
Już minęło zajęcie teatrem. Coś nowego przyszło na myśl.
Posłuszny przyniósł instrument; ona rozłożyła nuty i zaczęli grać.
Musiało w tej muzyce tego dnia być coś osobliwego, bo profesorowa i Ludka przestały szyć, Pepi podniosła głowę, jakby odpędzała tę siłę, którą on jej narzucał; ale dźwięki upajały ją, drżały usta, przymykały się źrenice w upojeniu, falowała pierś mocno.
— Można dla gry pana popełnić szaleństwo! — szepnęła. — Nerwy pan targa! Dosyć!
— Szaleństwa nie chcę, tylko serca — odparł równie cicho, opuszczając smyczek.
— Brawo! Brawo! — zaklaskała w dłonie profesorowa, a Ludka zaszemrała: — O Boże!
— Dziękuję pani — rzekł Józef, biorąc rękę Pepi i podnosząc do ust.
Nie odpowiedziała nic, zamknęła fortepian i wyszła. On po chwili rozmowy z gospodynią, rozstrojony, nieprzytomny, udał się na spoczynek.
Całą noc oka nie zmrużył. Serce mu biło młotem, rozpierało piersi.
— Te usta raz jeden pocałować... i umrzeć! — szeptał.
Nazajutrz wychodząc z uniwersytetu, kupił sobie łyżwy i poszedł na lód.
Dzień już się skończył. Mróz był bardzo mały. Z drzew za lada podmuchem zlatywał szron i pełne było powietrze tego srebrnego pyłu i złotego blasku zachodu.
Łyżwiarzy było niewielu. Rozpierzchnięci po szklącej tafli, wyglądali jak ptaki, nisko nad ziemią lecące; cały ten zalew rzeczny otaczały kuliste wierzby, tworząc naturalne skrytki i altany.
W miejscu tem Józef latem siadywał z wędką — cicho wtedy było i cienisto, teraz je ludzie napełnili gwarem i śmiechem.
Odszukał swój posterunek rybacki, cypel nieco wzniesiony, rzucił tam książki, przytwierdził łyżwy i pomknął chyżo.
Zdaleka dostrzegł Pepi. Z rękami w kieszonkach kusej kurtki łyżwowała sama, ucząc się ósemek i figlów przeróżnych. Przemknął koło niej, zawrócił na miejscu i ukłonił się.
— Patrzcie, jaki z pana łyżwiarz! Nie posądzałam pana o zręczność!
— Dziękuję za uprzejmość. Nie chełpię się nigdy przymiotami wrodzonemi, ponieważ nie są one żadną zasługą. Owszem dobry ze mnie piechur, wioślarz i łyżwiarz! Nie używam jednak prawie żadnego z tych sportów, bo mam bardzo mało wolnego czasu.
— Mój Boże! Wszyscy lubicie przechwalać się zapracowaniem. Bodaj to prawda! Na knajpę i figle macie zawsze czas. Hrabia Iwo nazywa pana kapitalnym numerem, to dokładnie rzecz maluje.
— Pani więc zna Iwona?
— No, o tyle, o ile. Poznałam go tutaj, na tej posadzce, dzisiaj. Niedawno odszedł; przysłano po niego z wiadomością, że przyszły szwagier przyjechał. Podobno bardzo piękną ma siostrę.
— Do niego w niczem niepodobna.
— Mnie się on bardzo podobał. Ma w sobie coś oryginalnego... inny, niż wszyscy. Naprawdę, znajduję go nadzwyczaj zajmującym!
Józef ramionami ruszył.
— Pani dzisiaj wyjątkowo samotna. Zdziwiłem się, nie widząc tłumu wokoło.
— Skądże pan o tem mówić może, kiedy raz pierwszy tu jest? No i cóż w tem dziwnego, że lubię ludzi?
— Nic, jeśli oprócz ludzi lubi pani jeszcze jednego człowieka.
— Tak! A jeśli nie, to co?
— Jeśli lubi pani masę tylko, to jest pani istotą bez miejsca, nigdzie niewartą wzmianki i uwagi!
— Fe, szkaradnik z pana! To wasze zdanie, panów stworzenia. Jakby jednego z was warto było kochać! Nigdy! Zaco? Śmiać się ze wszystkimi pokolei, witać się bez niepokoju, żegnać bez żalu...
— Śmiać się? A płakać?
— Kto widział płakać? Poco? Życie takie wesołe...
— Ale długie i na całe śmiechu nie starczy.
— Co za puszczyk z pana! Lepiej pan gra, niż rozmawia. Wie pan, nie mogłam zasnąć dzisiaj.
— I ja także. Miałem widzenie.
— Anioła? Szatana?
— Nie wiem.
— Et, bredzi pan! Proszę zaśpiewać cokolwiek; nikogo prawie niema.
Józef się obejrzał. Sinawy mrok ogarniał ziemię. Kilku zaledwie pojedynczych łyżwiarzy pozostało w dali. W bramie, którą rzeka wydarła sobie w górach, złociły się resztki zachodu, lasy po wzgórzach wyglądały jak kwieciem białym okryte, wielka cisza zaległa ustronie.
Ich weiss nicht, was soll es bedeuten,
Dass ich so traurig bin!
Ein Märchen aus uralten Zeiten
Das kommt mir nicht ans dem Sinn.
Pepi potknęła się. Pochwycił ją i rękę w dłoni zatrzymał. Słuchała milcząc i podnosiła na niego chwilami oczy zdziwione, pytające i, co się rzadko jej zdarzało, poważne.
Ich glaube die Wellen verschlingen
Am Ende Schiffer und Kahn,
Das hat mit ihrem Singen
Die Lorelcy getan.
Skończył Józef i przysłuchiwał się długiej wibracji ostatnich tonów, czy też melodji własnej duszy, potem podniósł oczy na Pepi.
Stanęli sekundę ze wzrokiem we wzroku, mówiący bez słów.
— Rozmiłowanym w tobie. Chcesz, bierz duszę, serce, życie! Królową mi będziesz, aż do śmierci, do grobu! — mówiły ciemne, bardzo poważne źrenice chłopaka marzyciela.
— Ładnie on patrzeć umie, ładnie gra, zaczyna inaczej niż tamci. Kto wie... może mi co nowego da, potrafi dłużej zabawić? Kto wie! Naprawdę... lubię go już! Śpiew mi tak jakoś po sercu idzie. Ejże, spróbuję!
Migotały jej oczy, mieniły się, jak woda żywa, w której błyskały złota atomy.
Rozgorzała dłoń w uścisku chłopaka, nerwowo uśmiechały się usta.
I nagle ze swawolą zalotną otarła się o jego ramię, zakryła oczy.
— Wie pan, czemu was kochać nie warto? Bo każdy z was ma dla tysiąca kobiet takiż uśmiech, takież spojrzenie, takież uczucia! Nie warto słuchać i wierzyć.
— Nieprawda! — poważnie zaprzeczył Józef. — Ten tylko takim jest, kto jedynej pani swej nie znalazł. Kto taką posiada, nikogo więcej nie widzi, niczego nie pożąda poza nią.
— Do czasu, aż go znudzi — odparła poważnie.
— Nieprawda! — powtórzył z mocą.
— Zobaczymy! Wracajmy tymczasem! Skompromituję się z panem!
Pomknęła naprzód, coś nucąc... Na brzegu, gdy odpinała łyżwy, on poskoczył po swe książki i dogonił ją.
— Czy pan myślał o teatrze? Chciałabym czytanie ułożyć w niedzielę. Święta za trzy tygodnie.
— Owszem. Mogę dzisiaj jeszcze pójść do radczyni, rozmówić się co do panny Maltas. Jeżeli przedstawienie odbędzie się u państwa, będzie pani zmuszona złożyć jej wizytę i osobiście zaprosić.
— Brr, to wcale niezabawne!
— Czemu?
— Nie wiem. Wygląda jak mydło. Coś mnie od niej odpycha.
— Po cóż ją pani mieć chce?
— Tak sobie. Dla kontrastu.
— Niemiłosierna jest pani!
— Wie pan, co mi radczyni mówiła? Że to jest w rodzinie pańskiej obmyślana żona dla pana.
— Radczyni traci temat do nowinek widocznie, kiedy już takie brednie wyciąga. Nie mam przedewszystkiem rodziny.
— Jakto? A Maricowie? A brat?
— Maricowie nie troszczą się wcale o me losy, a Piotruś jest w wieku, kiedy się swaty urządza dla samego siebie.
— Sprowadź go pan kiedy do nas!
— Dziękuję pani!
Chciał ofiarować jej ramię, ale nie śmiał. Szli obok, zerkała czasem na niego.
Stanowczo podobał się jej ze swej delikatności, zupełnie innym był, niż tamci.
— Pan jutro będzie na ślizgawce?
— Jeżeli spotkam panią... tak!
— A beze mnie nie można?
— Bez pani i żyć nie warto! — odszepnął.
— A jakże pan żył dotychczas?
— Nie wiem i nie rozumiem. Bardzo byłem nieszczęśliwy.
— O poeto! — zaśmiała się.
Zadzwoniła do drzwi. Noc była ciemna i służąca nie otworzyła zaraz. Ujął jej rączki i pocałował. W szarym zmroku zabłysły jego oczy rozgorzałe. Pochyliła się i musnęła jego skroń ustami.
— Idź pan do radczyni i wracaj prędko! Chcę jeszcze jednej piosenki. Do widzenia!
Znikła za drzwiami. On się zawrócił i poszedł.
Nie! Takiego szczęścia, jakie jego spotkało, nikt nie posiadał: ani ci, co światy zdobyli, ani ci, co tarzali się w zlocie; ani ci, do których zstępowały boginie. Fraszka! Od wczoraj do dzisiaj on to wszystko odczuł, posiadł i stokroć więcej jeszcze.
Świat — głupstwo: on jego wielkości i mocy urąga, on najmożniejszy pan; młody jest, silny, swobodny i kocha.
Skąd to przyszło, kiedy, jak, dlaczego? Sam nie wie. Całe gwiaździste niebo ma w duszy i wszystkie melodje i barwy i zapachy. Wrogówby do piersi tulił, druhom pół życia ustąpił.
A gdzie to złe, co jeszcze wczoraj czuł? Niedostatek, sieroctwo, zmęczenie, troska? Niema, nic niema, tylko ona jest, ta jedna, ta złotowłosa, i tylko czuje na skroni jakby pieczęć ognistą, którą go sobie na własność naznaczyła.
O, własność! Ma on kogoś swego. Ma dla kogo życie dać i pieśni i myśli i trud i siłę i całą... całą duszę.
Józef Reni już nie jest sam, ani sierotą. Józef Reni jest wielki człowiek.
Obejrzał się: budynek jakiś przed nim czerniał. Był to młyn Mariców; aż się przeraził, gdzie zabłądził — i zawrócił, starając się zebrać myśli. Do radczyni ma iść — prawda — ona kazała.
Począł biec prawie i zdyszany dopadł po godzinie do dworku na przedmieściu.
Głuchy był i cichy. Dodzwonić się, ani dostukać nie potrafił. Przy świetle zapałki spojrzał na zegarek. Była druga po północy. Zawrócił więc do domu i pocichu wsunął się do stancji.
— Pedlów niema na was, bestje, awanturniki! — zamruczał rozbudzony Adam. — Spać nie dajecie porządnym ludziom!
— Patrzcie go! Porządny człowiek, a onegdaj o trzeciej w nocy nosili go pod wodociąg, żeby wytrzeźwiał — odciął się Józef.
— Onegdaj... to inna kwestja. Byłeś w knajpie?
— Nie. Panna Józefa nie wołała mnie?
— Co? To teraz twoja kolej? Winszuję! Nie wołała, bo był Gustaw, a przytem nikogo z nas nie potrzebuje. Jesteś wielki osieł! Dobranoc!
Józef uczuł chłód w sercu, ale tylko sekundę. Ruszył pogardliwie ramionami. Pieczęć na skroni paliła go ogniem; to mu wystarczało.
Położył się i usnął spokojny.
Radczyni zjawiła się wnet po objaśnieniu Reniego u profesorowej, wielce uradowana z roli, jaką jej grać wypadało. Maltasowie tylko marzyli o zawiązaniu znajomości; panna Liza marzy o towarzystwie i zabawie; stary ma w mieszkaniu salę z kolumnami, jakby stworzoną na teatr, nadzwyczaj jest uprzejmy i szczodry.
Wezwano Józefa do narady, zdano na jego barki urządzenie sali, akcesorja, reżyserję — wszystkie ciężkie obowiązki.
— Ależ, Pepi! — upomniała spokojnie matka. — Jeszcze nie znamy Maltasów!
— Ach, to jutro złożymy im wizytę!
— No, i aktorowie jeszcze nie zawiadomieni — wtrąciła rozsądna Ludka.
— Także! Jest się o co kłopotać! Każę im grać i basta!
Radczyni, zajadająca chciwie ciastka i cukierki, spojrzała błagalnie.
— Mego Michasia weźcie za suflera! Niech się biedak zabawi!
— Ależ naturalnie! Ja bez pana Michała żyć nie umiem! — zaśmiała się Pepi.
— Dziękuję, moja droga, dziękuję! On jest stały twój przyjaciel.
— Złoty chłopak! — z zapałem rzekła Pepi.
Józef głowę spuścił, przygryzł wargi i umilkł.
Raziły go żarty podobne.
Po chwili wstał i wyszedł.
W jadalni dogoniła go Pepi.
— Niech pan jednocześnie z nami będzie jutro u Maltasów... dla mojej przyjemności!
— Będę, jeśli pani każe — odparł.
— I nie grymasić, nie!
Wsunęła mu rękę w gęste włosy i targnęła zlekka.
— Co za czupryna rozkoszna! — szepnęła żartobliwie i już była znowu w salonie przy radczyni.
— Mój skarbie! — wyszemrał Józef, wiodąc za nią rozkochane oczy.
Nazajutrz bardzo rano wyszedł. Parę godzin miał wolnych i był to termin właśnie otrzymania od ciotki kwartalnego procentu. Zarazem chciał brata odwiedzić.
Kurs mu się wydał bardzo krótki, tak był myślami o swem kochaniu zajęty. Wstąpił do mieszkania; długo dzwonił, nareszcie stary lokaj mu otworzył; nie puszczając z rąk klamki, mrukliwie rzekł:
— Niema państwa!
— A brat mój jest?
— Wyjechał wczoraj na parę dni na Śląsk.
— A państwo gdzie?
— Bo ja wiem! Niema... i tyle.
Chłopak ramionami ruszył. Udał się do kantoru. Znalazł drzwi także zamknięte, we młynie nie było też nikogo z gospodarzy; w magazynie, jak gil z mrozu czerwona, była tylko sierota.
— Wujostwa niema? Wyjechali? — spytał.
— O, nie! Pized chwilą oboje poszli na śniadanie.
— Aha, to ja tedy ich wypłoszyłem. Proszę złożyć ode mnie uszanowanie i oświadczyć, że nie myślę ich tradować. Chciałem Piotrusia zobaczyć.
— Pan Piotr ma wrócić jutro. Otrzymał pieniądze na wykupienie swych ruchomości i pojechał po nie.
— Niesłychane! Ciotka dała mu do rąk pieniądze! Źle zatem robi, że się przede mną chowa, bo może prędko będzie zmuszona mnie sama szukać. Żegnam panią!
Był już dość daleko, gdy na strychu domu otwarła się okiennica i wyjrzała głowa pana Jana.
— Poszedł! — rzekł, oddychając z lubością.
— Chwała Bogu! — odparł głos pani Joanny.
Światło wpadło pod dach i oświetliło ich kryjówkę. Było to poddasze bez podłogi, zawalone różnemi gratami. W odstępach stały kominy grube, z dachu zwieszały się pajęczyny, przerwy między belkami tworzyły czarne czeluście, pełne gdzie niegdzie szmat, wiórów, pyłu stuletniego, resztek zupełnie nieużytecznych mebli, skorup porcelany i garnków, popróchniałych ram od okien i pierza sów, które tam się gnieździły. Trzeba było wielkiej trwogi, aby oboje tych starych aż tu się schroniło. Teraz, uspokojeni, robili odwrót, grożący złamaniem karku.
— A co? Mówiłam ci już wczoraj, że przyjdzie — mówiła, sapiąc, pani Joanna; — ty bo mi nigdy nie wierzysz.
— Myślałem, że zapomni może, — odpowiedział Maric, patrząc uważnie pod nogi.
Mijali jeden z kominów i oboje jednocześnie spojrzeli nań przelotnie.
— Trzebaby ten skład uporządkować — rzekła obojętnie pani Joanna, z pod oka rzucając na męża badawcze spojrzenie.
Maric rozejrzał się, jak człowiek, który tu był raz pierwszy.
— A pewnie! — bąknął odniechcenia.
Doszli schodów i odsapnęli sekundę.
— A błazen! Nie daruje jednego dnia nawet! — wybuchnęła znowu pani Joanna. — Czy on pomyśli, skąd mu wziąć mamy ten jego lichwiarski procent? No, no, pofatyguje się jeszcze nieraz!
— Jak go trochę zmęczymy, może co ustąpi — dodał Maric pocieszająco. — Drugi raz, jak go zobaczymy, trzeba się do łóżka położyć. Chorych uszanuje!
Ale Józef niebardzo myślał teraz o pieniądzach. Mieszkanie i stół miał zapłacone za pół roku, korepetycjami opędzał drobne wydatki, w knajpie miał kredyt i zaufanie, rujnujących namiętności nie posiadał.
Nie otrzymawszy pieniędzy, zbyt delikatny, aby nalegać, pogodził się z losem.
— Wezmę jeszcze parę lekcyj, zegarek złoty ojca dam do lombardu, opędzę się jakoś — myślał, wracając ze swej niefortunnej wyprawy. — Ten procent zostanie mi do lata. Przez wakacje powałęsam się trochę po świecie. Et, głupstwo! Poco starych truć!
On terazby wszystkich oszczędzał i tłumaczył, tak mu dobrze było na świecie.
Wedle życzenia Pepi, o oznaczonej godzinie stawił się u Maltasów.
Profesorową z córką już zastał.
Maltas z całą rozkoszą dorobkiewicza oprowadzał je po swym apartamencie, pokazywał i kazał się zachwycać, wymieniając ostentacyjnie cenę każdego przedmiotu.
Panna Liza znowu udawała dla dostatków swych wysokie lekceważenie osoby, która do tego zbytku od dziecka nawykła i ma to w należnej pogardzie.
Wysoka, śniada, o twarzy kształtnej, ale bardzo zimnej i nieruchomej, poruszała się z wyszukaną manierą.
Gdy milczała, usta jej wyglądały jak ściągnięty skórzany woreczek; gdy się śmiała, rozbiegały się wzdłuż, a wąsko, tworząc na bladej twarzy ledwie linję różową.
Nos miał zagięcie orle, niskie czoło otaczały kręcące się sino-czarne włosy; oczy, blisko siebie osadzone, brunatne, dawały twarzy wygląd ptaka.
Brylanty miała w uszach, cenną kameę w broszy, na ręce bransoletę grubą, złotą, na palcu dwa piękne pierścionki. Strój był jaskrawy i raził wybredny smak Józefa, a zarazem wstyd mu było za nią, bo widział wzrok drwiący, jakim ją szykowna Pepi mierzyła.
Maltas przyjął go jak syna, uściskał i ręce zacierał; panna Liza niezgrabnie podała rękę, nagle zmieszana nie wiedząc, co rzec. Rozsznurowała usta i uśmiechnęła się tylko, a uszy jej poczerwieniały z wrażenia.
Józef nawet nie spostrzegł tego. Rzucił Pepi gorące, krótkie spojrzenie radości, że ją spotkał, i rozmawiał z gospodarzem domu. Maltas, na propozycję amatorskiego teatru, rozpromieniał. Ależ naturalnie! Sala, służba jego, konie, on sam, wszystko było na rozkaz tych pań.
— Tylko, co mam robić, nie wiem! — przyznawał się, rozkładając ręce. — Ale są młodzi. Pan mnie wyręczysz, kochany panie Józefie.
— Z całą przyjemnością. Zajmę się dekoracją sali i urządzeniem sceny.
— To, to, to! Przychodź pan często, baw długo. Ojciec pański był moim kolegą. Bardzobym rad był utrzymać dawne stosunki.
To mówiąc, spojrzeniem wymownem przeszedł z niego na wnuczkę i zatarł ręce.
— Może to będzie dla pana zbyt kłopotliwem to najście domu? — wtrąciła profesorowa. — Przedstawienie to ma mieć cel dobroczynny, bilety płatne. Moglibyśmy wynająć salę.
— Cóż znowu! To mi czyni tylko przyjemność. Zaoszczędzony ten wydatek zostanie dla biednych. Im więcej, tem lepiej.
— Pani może zechce sprzedawać bilety? — zaproponował Lizie Józef.
— No tak, ale nie sama — wtrącił dziadek.
— Służyć mogę do towarzystwa — ofiarowała się Pepi.
Maltas wolałby zapewne Józefa, ale podziękował gorąco.
Pepi dała pannie egzemplarz wybranej sztuki i zabrały się do odwrotu.
Józef podniósł się także.
— Oczekujemy pana tedy codziennie — pożegnał go Maltas, całując w oba policzki.
Panna Liza podała mu rękę małą, krótką, szeroką i lodowato zimną.
Jeszcze w przedpokoju zamieniono tysiąc grzeczności i zapewnień przyjaźni i wreszcie całe towarzystwo z „Pod snopa“ znalazło się na ulicy.
Pepi wybuchnęła śmiechem.
— Panna istny relikwjarz! A to się wysadziła klejnotami! Horror!
— Dostatni bardzo ludzie! — rzekła profesorowa.
— I w gruncie poczciwi — dodał Józef. — Niech pani ich nie wyśmiewa! Byli tak szczerze radzi paniom.
— Także naiwność! Nie nam, lecz panu. Panna oczu nie spuszczała rozkochanych, a stary aż się zająkał, by nie wykrzyknąć: O zięciu, chodź w me objęcia!
— Ależ, Pepi! Stary kolega ojca pana Józefa.
— Urojenie, pani. Pan Maltas marzy dla wnuczki o świetnej partji, a nie o takim hołyszu, jak ja!
— Podobała się panu?
— Kto? Panna Maltas? Słowo daję, nie przypatrzyłem się jej nigdy. Skromne dziewczę, milczące; nie wiem nawet: brunetka, czy blondynka.
— Bardzo przyzwoita panienka. W domu bardzo porządnie. Rada jestem z tej znajomości — zdecydowała ostatecznie profesorowa.
— Mama wraca do domu? Do widzenia! My pójdziemy na lód. Mam przeczucie, że spotkam kogoś miłego. Chodźmy, panie Józefie!
Zawahał się chwilę, rażony ostatniem zdaniem, ale spojrzał na nią i poszedł.
— Jaka pani okrutna! Poco mam być świadkiem spotkania z kimś miłym? — rzekł gorzko, gdy się znaleźli sami.
— A pan gdzie się wałęsa po nocach codzień? Z hrabią Iwonem? Nie lubię tego!
Zabiło mu serce z radości.
— Pomyślała pani o mnie? Dziękuję! Już nigdy, nigdzie nie pójdę, jeśli pani nie chce!
Uśmiechnął się do niej całem rozradowaniem duszy.
Wieczorem wracali już pod rękę. Inaczej to było, niż z Adamem i innymi.
Tamci żartowali, nacierali, prosili, lub mówili o uczuciu. Ten milczał, uśmiechał się radośnie, czasami rękę jej uścisnął. I szczęśliwy był bezmiernie. Żadne gorące, stanowcze słowo nie stanęło między nimi, żadne wyraźne wyznanie, żadne przysięgi. On milczał, jako marzyciel: ona, jak wytrawna kokietka, lubiła przedłużać ten wstęp rozkoszny, upajający powoli.
Od tego dnia Józef przestał być trzeźwym. Bezustannie podniecony i napół przytomny, niesłychaną siłą i ciągiem natężeniem utrzymywał pozorną równowagę. Uczucie objęło go całkowicie.
Kochał nerwami jej postać smukłą i usta purpurowe, kochał sercem, jak swoją własność, a fantazja artysty układała dla niej pieśni i melodje, codzień głębsze.
Był na jej usługi, wyglądający skinienia, szczęśliwy, jeśli polecenie było ciężkie; nie widziano go w knajpie, stracił Iwo wiernego socjusza swawoli.
Z gwałtownością uczył się teraz, byle prędzej skończyć i zostać człowiekiem samoistnym, stworzyć raj dla niej; pracował nocami, dnie całe nią zajęty, wśród ludzi tak wesół i jasny, że, patrząc nań, wierzyło się w szczęście.
Wyrywano go też sobie, takie niewyczerpane miał źródło dobrego humoru, swobody.
Nigdzie jednak nie witano go tak radośnie, jak u Maltasów.
Przychodził codziennie zaraz po obiedzie, zwykle z kolegą Michałem do pomocy.
Salę opróżniono ze sprzętów, przedzielono na dwie połowy. W większej, z wejściem od przedpokoju, ustawiono krzesła dla publiczności, mniejszą zajęło podwyższenie sceny.
W robotach tych Liza Maltas brała czynny udział. Była uprzejma, zręczna, rada spełnić każdą myśl Reniego. Z Michałem zaznajomiła się rychło i wprędce doszli do wielkiej przyjaźni. Względem Józefa zawsze była dzika i nieśmiała, chociaż chłopak, przychodząc z duszą pełną szczęśliwości, miewał bezwiednie i względem niej tysiące uśmiechów, żartów, uprzejmości. Czasami, roztargniony, na jakieś pytanie odpowiadał miękkim głosem, z oczami rozmarzonemi, wiecznie swą Pepi mając w myśli.
— Zwarjował! — mruczał wtedy Michał.
Liza Maltas, gdy ją spotkały te oczy, bladła aż do warg i odwracała wzrok ponuro.
Stary, o ile mógł, zabierał Michała, lub zajmował go rozmową, z pod oka przyglądając się tamtym i zacierając ręce.
Odwiedzał też często radczynię i coś szeptali z sobą. Spisek był uknuty.
Pewnego dnia, na tydzień przed świętami, Reni z Michałem byli sami w sali i oklejali budkę suflera.
Ostatnia to była już robota.
Panna Maltas z dziadem oddawali wizyty.
— Otóż i gotowe! — rzekł Reni, rzucając okiem po sali. — Dostanę pochwałę, myślę!
Uśmiechnął się sam do siebie.
— Bardzo się rzadko spełnia to, czego się spodziewamy — sentencjonalnie wygłosił Michał.
Zapalił papierosa i dodał:
— Czy ty uważasz, że Maltasówna przepada za tobą?
— Nigdy mi to do głowy nie przyszło.
— Szkoda, że do twej głowy nic się logicznego teraz docisnąć nie może.
Józef poskoczył do niego.
— Michaś, nie mantycz! — zawołał ze śmiechem. — Wiesz, żem szczęśliwy! Do mnie nic, oprócz niej, przystępu nie ma i mieć nie będzie.
— Wiem! — odparł Michał. — I nawet ci wyznam, że lubię twoją Pepi i radbym dla was obojga trwania tego uczucia. Żebyż ona traktowała to serjo!
— Kocha mnie! — szepnął Józef cały drżący.
— Tak, to widoczne. Ale ty ją kochasz zanadto. I... pocoś tam wprowadził Iwona?
— Albo co? On ją bawi.
Michał brwi wzniósł w górę i chciał coś odpowiedzieć, gdy się drzwi od sieni otwarły i zajrzała przez nie Maricowa.
Zobaczywszy Józefa, wtoczyła się do środka.
— Ledwiem ciebie znalazła — rzekła, sapiąc. — Przyjechałam w interesie. Masz czas?
— Służę cioci.
— To jedź ze mną do młyna. Zaraz, zaraz! Boję się spotkać tego starego niegodziwca, intryganta! Chodź!
Tłusty siwek stał na ulicy. Józef wziął cugle i ruszyli.
Maricowa wyglądała pokorna i nieśmiała. Zerkała zezem na synowca i zwlekała z opowieścią.
Ulitował się nad nią i sam sprawę zagaił.
— Czy Piotruś wrócił?
— Prawda, aha! Wrócił! — wybuchnęła tedy. — Dwa tygodnie, jak zginął, urwis! Dałam mu pieniądze na te rzeczy zaaresztowane i tyle go widziałam. To zgroza!
— Alboż ciocia nie wie, że mu do rąk nie można dawać pieniędzy? Ja ostrzegałem. Mnie ciocia nie chce nawet płacić procentu, a jemu robi takie łaski. Podobne słabości trzeba zawsze odpokutować. Teraz dać mu spokój! Niech sobie radę daje sam na świecie!
Maricowa umilkła. Mówił jej prawdę i w myśli jej dawną uderzał. Ale teraz ona inaczej myślała.
— Zapewne! — bąknęła niewyraźnie. — Ale on się już dużo poduczył, pomoc była.
— Za tę cenę, co on ciotkę będzie kosztował, można mieć trzech techników. Zresztą wuj wystarczy.
— Zapewne! — powtórzyła. — Jednakże on nam może tam wstyd zrobić. Mnie o nazwisko chodzi. Może się ożenić!
— No, to i owszem!
— Wcale nie! Ta panna, co ją ma w pugilaresie, to podobno żydówka.
— Wychrzci się! — odparł Józef filozoficznie.
— Ty nie masz serca i sumienia... tak brata lekceważyć!
— A skądże u cioci znalazło się raptem tyle dla niego serca i sumienia? Dotychczas był zmorą i utrapieniem cioci!
— No, to tak! — odparła, nie znajdując argumentów.
— A teraz się ciotka nad nim rozczula.
— Wcale nie! Oszukał mnie haniebnie!... Ale, mówię ci, chodzi mi o nazwisko.
Józef dotknął biczem siwka i gorzko się uśmiechnął.
— Et, poco ciotka wyrzeka? Chłopak wziął za serce i teraz dobry! No, więc cóż ja mam radzić w tej sprawie?
— Mój Józieczku, ty pojedź i sprowadź go tutaj!
— Nie mam czasu. Chyba po świętach. Lekcje dawać muszę i opuścić ich nie mogę, inaczej zostanę bez chleba.
— Mój Józieczku, zapomniałam, że to twój termin. Zapłacę zaraz procent.
Chłopak milczał. Oddalić się od Pepi, teraz, równało się bohaterstwu.
Maricowa przypuściła szturm.
— Mój Józieczku, pojedziesz! Zrobisz mi tę usługę. Tyś dobry, poczciwy chłopiec. Piotruś ciebie tak uważa, ciebie jednego słucha. Pamiętaj, on młodszy! Masz obowiązki ojca! Nie można pozwolić, by zmarniał! Pojedziesz!
Józef już topniał. Serdecznie był do brata przywiązany, wzruszyła go stara swą prośbą.
— Pojadę — rzekł wreszcie. — Ale niech ciocia raz wszystkie jego długi zapłaci. Inaczej zawsze wstyd będzie nad nami wisiał. Nie ruszę się bez dostatecznej sumy.
— Ach Boże! — z głębi serca jęknęła pani Joanna. — A ileż ty tego rachujesz?
— Trzy tysiące niezawodnie.
— To straszne! Ja nie mam tyle gotówki! Zastawię chyba perły prababki.
— Nie wiem, co i gdzie ciocia zastawi, ale bez tego nie odzyskamy Piotrusia. Pewnie siedzi pod kluczem.
— Nieszczęsny chłopiec! Niema dla niego ratunku!
Wózek zielony stanął przed młynem.
Weszli do domu i pani Joanna poczęła chodzić po pokoju, w strasznej z sobą walce.
Wieczór już był. Po chwili Maric się ukazał zziębły i złośliwie uśmiechnięty, z magazynu wróciła sierota.
Gospodarz rozpoczął rozmowę o Maltasie, który znowu przed paru dniami zarobił świetnie na placu nadbrzeżnym; sierota wypytywała się o miejskie nowiny, pani Joanna wyszła do swej sypialni i szperała po szufladach.
Wtem we drzwiach stanął Albuk, starszy młynarz, i oznajmił:
— Proszą pana, kamienie nowe przywieźli z kolei; czy będziemy je jutro zakładali i kto zadyryguje?
Maric ręce zatarł.
— Matka! — krzyknął do żony. — Chodź tutaj! Albuk przyszedł.
Maricowa wytknęła głowę.
— A co tam?
— Wedle kamieni, proszę pani. Trza je już zaciągać.
— Dobrze. Jutro najmij ludzi!
Młynarz wyszedł. Za nim stary służący zatarł skwapliwie wilgotną plamę butów na niepokalanej podłodze i biały odcisk pleców na uszaku.
— Janie! Trzeba ci jutro dopilnować tej roboty. To nie fraszka! — rzekła pani Joanna.
— O, nie fraszka! Ale ja nie mam czasu na kantor i na techniczne zajęcie! — odparł zawzięty stary, uśmiechając się mściwie.
Pani Joanna zatrzasnęła drzwi. Po dość długiej chwili wróciła i rzuciła na stół przed Józefem plik banknotów.
— Masz! Jedź po Piotrusia! — zawołała, piorunując męża wzrokiem.
Józef policzył sumę.
— Jeszcze mój procent, ciociu! — rzekł spokojnie.
W ponurem milczeniu po chwili przyniosła i tę resztę.
Chłopak wstał i spojrzał na zegarek.
— Nad ranem wyjadę. We środę będę z powrotem. — rzekł, biorąc czapkę.
Spieszno mu było do Pepi. Po drodze wstąpił do ogrodnika i wziął dla niej wiązankę delikatnych, cieplarnianych kwiatów.
Z salonu profesorowej doleciały go wesołe śmiechy, wśród nich jej głos srebrny.
Na wstępie ujrzał Iwona, który opowiadał swym urywanym akcentem komiczną anegdotę, ilustrując ruchami i miną.
Ubrany, jak zwykle, bez zarzutu, chuderlawy, śmieszny, o dziwacznym profilu, prawie bez rysów, z monoklem w oku, woniejący Jockey-Clubem, mimowoli, jak zwykle, wywołał uśmiech na usta Józefa.
Śmiali się zresztą wszyscy obecni: profesorowa, Adam, Gustaw, Pepi, nawet poważna Ludka. Pepi tak była opowieścią zajęta, że nie zauważyła wejścia Reniego.
Dopiero gdy usiadł przy niej, obejrzała się, kiwnęła mu głową i dalej słuchała skrzeczącego głosu hrabiego.
Józef nieznacznie położył jej kwiaty na kolanach i odszedł, by się do drogi przysposobić. Tam hałasowano dalej.
Po długiej chwili zaledwie Pepi wyszła do jadalni i wywołała go pocichutku.
Pełnia radości i życia biła jej z twarzy.
— Jaki on doskonały ten hrabia! Dziękuję panu za tę znajomość!
Kwiaty trzymała w ręku. Oderwała jeden i przypięła mu do butonierki, potem z pieszczotą przesunęła mu ręką po włosach.
— Odjeżdżam zaraz — rzekł.
— Gdzie? Na długo? Nasz teatr? — zawołała.
— Na parę dni, po brata. Wrócę na przedstawienie.
— Ach, te wstrętne interesy nie w porę! Będę w ciągłym niepokoju! — rzekła z dąsem.
— O teatr, czy o mnie? — spytał z uśmiechem.
Opamiętała się, czy też istotnie pożałowała cichego chłopaka i jego rozkochanych oczu.
— Jak się panu zdaje! — szepnęła, pochylając się ku niemu.
— Pepi! — wyszemrał. — Tak mi ciężko z tobą się rozstać! Pamiętaj!
W milczeniu zmrużyła oczy, nagle rozmarzona, i podała mu do pocałunku te oczy właśnie. Potem sekundę położyła mu głowę na ramieniu, westchnęła cicho i, wysunąwszy się z jego objęcia, znikła w salonie.
Chłopak zatoczył się jak pijany.
Nie dobrze sobie zdawał sprawę z całej tej podróży. Czas spędzał w pół-śnie, w pół-jawie, marząc o niej. Opatrzność czuwała nad nim. Otrzeźwiał trochę na miejscu, gdy działać musiał. W miejscowości nieznanej trudno mu będzie zapewnie dobić się do Piotrusia.
Mieścina to była fabryczna, psina dymu, swędu, węgla, huku motorów, gwizdów sygnałowych i ludzi, snujących się za interesem.
W zajeździe, gdy Józef się przebrał i przy wieczerzy jął się rozpytywać o młyny Spechta, starsza kelnerka przyjrzała mu się uważnie i zagadnęła:
— Może pan brat pana Reniego?
— No, dlaczego?
— Ano, bo pan go coś niecoś przypomina. Ach, co to za człowiek!
Zaśmiała się, zakrywając się fartuszkiem.
— Znajomy wam? Co? — badał.
— Ojej! — odparła wymownie.
Poszeptała z towarzyszkami i chichot ogarnął wszystkie.
— No — pomyślał Józef, — znajomości ma szerokie; nie powiem, aby w zbytnio wysokiej tylko sferze. W każdym razie odszukać go nietrudno. Sławę ma!
Spożył prędko wieczerzę i chciał wychodzić, gdy gospodarz do niego przystąpił.
— Pan daruje! — rzekł, uśmiechając się lubo, przyczem był uderzająco podobny do pełni miesiąca. — Te dziewczęta prawią, że pan jest bratem pana Piotra Reni. Może to być prawdą?
— Najrzetelniejszą!
— O, je! Mam u pana Piotra należność!
— Bardzo dobrze. Ureguluję to jutro! Tymczasem może mi pan wskazać jego kwaterę?
— Mieszkał u mnie pół roku, póki mogłem borgować; wyczerpał mnie, potem przeniósł się pod Łabędzia, potem gdzieś zniknął. Ach, panie, co to za człowiek! Powiadam szczerze: wypompował mnie! No, i co pan chce? Mam słabość do niego... nie mogę nawet się gniewać.
Józef spojrzał po nim i pomyślał, że jegomość gospodarz wcale na wypompowanego nie wyglądał, ale uwierzył na słowo.
— A teraz gdzie go znajdę? — spytał.
— U wdowy Kraft, tej, co to ma trzy córki. Bogata... ma dwie emerytury po dwóch mężach.
— Ileż ona lat ma, na Boga?
— Ano ze sześćdziesiąt. Bo to pierwszy stary był, a drugiego zarżnęli, gdy pieniądze wiózł. Za to też jej płacą... osobno... a jakże! Ma domek własny... każdy panu wskaże... nad wałem starym.
— Dziękuję, trafię!
— Coś prawią, że pan Piotr żeni się z którąś — mówił gadatliwy gospodarz, odprowadzając gościa do drzwi. — Nawet go sam onegdaj o to pytałem, bo możeby posag wziął.
— No i cóż odpowiedział?
— Śmiał się... Taki złoty chłopak! „Poradź mi, gospodarzu“, powiada, „ale pamiętaj, że jednej na imię Jetta, drugiej Kunegunda, trzeciej Julja. To sęk!“ Coś nawet zaśpiewał o tem... i poszedł! Setny chłopak!
Józef był zgorszony podobną brata niedyskrecją i ruszył na poszukiwanie. Pierwszy spotkany wyrostek ofiarował mu się za przewodnika, i oto stanął prędko przed domkiem malutkim, w ogródku, otoczonym parkanem.
Wewnątrz liczne towarzystwo zabawiało się arcywesoło śpiewem, śmiechem i hałaśliwą rozmową. Gdy Józef zadzwonił, służąca, wyglądająca jak uosobienie radości, powitała go śmiechem, bez żadnej ku temu racji.
— Czy zastaję pana Piotra Reni? — spytał.
— A jakże! Wszystkich pan zastaje. Ale kto pan taki?
— Proszę tutaj poprosić pana Reni, jeżeli nie posiada wyłącznego pokoju.
— Jakże? Jest pokój, ale dzisiaj tam jadalnia. Bo to konfirmacja najmłodszej panienki. Tyle osób się zeszło... zabawa. Pan Piotr właśnie śpiewa; ale jak skończy, wnet mu oznajmię. Pan tymczasem spocznie.
Posadziła go na stosie futer i poszła.
Józef wysłuchał śpiewu, dziwiąc się oklaskom; nie pojmował, że ktoś znosić może w ten owacyjny sposób fałsze Piotrusia.
Potem wstał, bo myślał, że lada chwila wyjdzie szanowny dezerter ciotki Joanny; ale zamiast tego rozległ się drugi śpiew — duet tym razem, — w którym produkujący się czynili, co mogli, aby śpiewać każde co innego.
— Malédiction! — mruknął, starając się słuchać jak najmniej.
Służąca przebiegała, zatrzymał ją.
— No, cóż? Oznajmiła mnie panna?
— Jeszcze nie. Zaczęli drugi kawałek. Zaraz.
I znikła.
Józef uzbroił się w cierpliwość i czekał.
Po śpiewie i oklaskach zapanowała wrzawa; jakieś prośby, potem cisza, w której się rozległ głos Piotrusia, deklamującego z należytym patosem pieśń o dzwonie Szyllera.
— Bagatela! — mruknął Józef. — Będzie tej piły na dobry kwadrans. A, niegodziwiec! Co on potem jeszcze wymyśli? Słowo daję, na zakończenie zjawię się w salonie bez meldunku.
Znowu czekał tymczasem, machinalnie podpowiadając w myśli. Położenie jego w sieni na futrach, stawało się śmieszne.
Krew mu biła do twarzy z przykrości. Szczęściem, dzwon został nareszcie odlany i ochrzczony. Józef znowu wstał, gotów do szturmu na brata.
Wtem drzwi od salonu się rozwarły i wbiegła młoda panienka, z chustką przy oczach; chustka ta sprawiła, że Józefa nie spostrzegła, a on czując jakiś melodramat w powietrzu, co rychlej schował się za wielką szafę.
— Jest!... Roztopiła się Niemka! — pomyślał.
Ale za panną wszedł ktoś drugi i rozległ się szept, przerywany łkaniem.
— Idź pan, idź do Kundy! Zostaw mnie ze złamanem sercem! Okrutny!
— Ależ panno Juljo, Juljo! To ty jesteś okrutna! Kwiaty ofiarowałem tylko z powodu konfirmacji. O, powtórz raz jeszcze, coś rzekła o swem sercu! To słowa dla mnie rozkoszne. Albo raczej złóż je na mojem, które, posłuchaj, jak bije. O Juljo moja!
Józef, wyjrzawszy ostrożnie, dostrzegł Piotrusia we własnej osobie, tulącego do serca pannę, która chustkę już schowała do kieszeni i wyglądała, jakby złamane serce było mitem dalekim.
Schronili się za futra i tam uściskom nie było końca; tak przynajmniej zdawało się Józefowi. Wreszcie jakiś ruch w salonie ich spłoszył i rozeszli się: Piotruś do towarzystwa, panna do prywatnych apartamentów.
— Piotruś! — zawołał Józef... nadaremno jednakże.
Goście właśnie ruszali na kolację i nie było nadziei, że skończą przed godziną.
Józef napadł na służącą, gdy się zjawiła.
— Słuchaj-no! Jeśli mi pana Piotra zaraz nie sprowadzisz, odchodzę, ale wrócę z żandarmami. Co to za żarty? — wybuchnął.
— O! A com ja winna? Pan Piotr mi przykazał tak robić.
— Ze mną?
— Nie z panem, ale z każdym, co do niego interes ma. Oho, żebym inaczej czyniła, toby on nigdy chwili spokojnej nie miał! Znam ja was, lichwiarze, z waszymi żandarmami! To i co? Sprowadzaj sobie ich pan!
Wzięła się w boki wyzywająco.
— Ależ ja nie jestem lichwiarz, ale brat jego rodzony; mam pilny interes.
— Naprawdę? Nie zmyśla pan? Proszę dać bilet wizytowy.
— Zostawiłem w zajeździe; ale gdyby kawałek papieru, skreślę parę słów.
— To ja papieru przyniosę.
Nareszcie kartka osiągnęła skutek.
Piotruś wpadł z serwetą w ręku prosto w objęcia brata.
— Co się stało? Żenisz się może? Mam ci drużbować? — spytał uszczęśliwiony.
— Zdaje mi się, że to ty właśnie o tem zamyślasz. Ładne urządzasz awantury! No, zbieraj się, chodźmy do mego zajazdu. Mam bardzo mało czasu, a wiele do zrobienia.
— Ależ idę z całą przyjemnością. Wiesz, żem prędzej się spodziewał nawet ciotki Joanny, niż ciebie.
— Niewiele brakło, a ujrzałbyś ją samą. Ulitowałem się nad starą, i oto jestem w zastępstwie.
— Chwała Bogu! Przynajmniej ty mi głowy piłować nie będziesz. Poczekaj sekundę, oznajmię się gospodyni, i jestem.
— Tylko się pannom nie oznajmiaj, bo trwałoby to do jutra. Mianowicie tej od złamanego serca.
— Co? Byłeś tutaj? No, dobrze, że nie ciotka.
Zaśmiał się, znikł na chwilę i ukazał się do drogi gotów.
Wyszli. Józef chciał z obowiązku trochę go zwymyślać, ale jakoś mu się nie kleiło.
W zajeździe dopiero spytał:
— Wykupiłeś rzeczy?
— Chciałem, ale nie było czem. Ciotka dała stricte sumę należną; a tu, ledwom się zjawił, wpadli na mnie wszyscy: Manichejczycy, znajomi i panny. Dałem temu trochę, temu trochę, i het wszystko się rozpełzło.
— Więc czemuś nie wrócił?
— Ach! Za co?
— A za cóż żyłeś tyle czasu?
— Trochę w karty wygrałem, trochę byłem głodny, a potem tych pieniędzy, com je na długi poroztykał, znowu pożyczyłem.
— Wygodny proceder, niema co! No, i zabawiłeś się do syta?
— Dobrze było! — potwierdził Piotruś z lubym uśmiechem i dosadnym ruchem.
— Więc możebyś znowu się trochę ustatkował i wrócił na łono rodziny?
— A dobrze! Bo wiesz, nawet mi już bardzo głupie myśli zaczęły do głowy zazierać! Myślałem się żenić z którą z Kraftówien, ale nie mogłem się stanowczo na jedną zdecydować i dlatego jeszcze to w zawieszeniu.
— A gdzie te dawne ideały?
— Dawne? Które?
— Jeśli ty nie pamiętasz, to skądże ja mam wiedzieć?
— Pewnie! Hin ist hin!
— Właśnie! Więc trzeba raz stąd wyjechać!
— Ja sam czuję, że marnieję w tej dziurze. Ale jak wyjechać? A długi?
— Podyktuj mi je.
— Oho, zaraz! Dość miałem kłopotu tych dobrodziejów naciągnąć! Jeszcze mam ich pamiętać i wspominać! Niech oni mnie teraz pilnują!
— Bredzisz! No, tak mniej więcej, ile i komu jesteś winien?
— Ano, temu grubasowi, ot z tej budy, i temu drugiemu z pod Łabędzia, ogrodnikowi, złotnikowi, szewcowi Tustowi z rynku, co pieniędzmi handluje, i już!
— A ile?
— Czy ja wiem! U nich zapisane; ano i jeszcze Bartmundowej.
— Mniej więcej ile? — badał cierpliwie Józef. — Masz może jakie rachunki? Przejrzyjmy je!
— Ale, na licha rachunki! Jest moneta to jazda; niema, to jej z rachunków nie wycisnę. Strasznie głupie zasmarowywanie bibuły, rachunki! Czasem myślę, że dziewięć dziesiątek różnych ludzkich wymysłów musi być wynalazkiem ciasnych głów!
— I to być może, ale to nam nie ułatwi uregulowania twych interesów.
— Bo najlepiej ich nie regulować. Umrę ja, umrą Manichejczyki, umrą interesy! Tymczasem niech cierpią oni i ja po straconej mamonie. Cierpieć w życiu obowiązek jest i tego nic nie zmieni! A zresztą, co tam za wielka klęska? Ja pieniędzy nie schowałem... poszły w kurs. Może wrócą z setnych rąk do tych, co mi je dali; no, to i będzie słuszne. Jabym wolał, żeby do mnie wróciły; ale jeśli już koniecznie mają do nich wrócić, to też zgoda... Nie zginie klasa ratujących w potrzebie! Pożywię się znowu przy nich!
Józef słuchał cierpliwie. Miał w naturze swojej trzy wstręty: do dysput, do rad i do nawracania. Nie zdał się na moralizatora. Zresztą był w tej chwili pełen szczęśliwości; podobało mu się wszystko, nawet absurdy Piotrusia. Chciał tylko prędzej swoją misję skończyć i wrócić do Pepi.
— Mój drogi — rzekł — postaraj się dopomóc mi nieco, zamiast pleść androny. Jutro musimy twoje długi wszystkie zapłacić i wyjechać nocnym pociągiem.
— Zapłacić! Ho, ho! To będzie dopiero tym dobrodziejom bal! Pochorują się z wrażenia! Skądże masz pieniądze?
— Ciotka dała.
— Et, nieprawda! Cóż ona? Pomieszania zmysłów dostała?
— Nie, ale chce ciebie mieć we młynie, a ja oznajmiłem, że cię bez tego nie sprowadzę.
— Mądrześ rzekł! Dziękuję ci, Józik! Aha, to jeszcze sobie jeden dług przypominam: sukcesorów majora Tednow.
— Może jeszcze kogo?
— Nie, chyba już dosyć. Zresztą jutro trzeba tę szarańczę zwołać tutaj, to ich może po głosie poznam. Uh, szelmy, tyle pożrą pieniędzy!
— A rzeczy twoje u kogo?
— U „Łabędzia“. Niech no mi mole zahodował! A zresztą, moje biedne odzienie, taki szyk, i trzeba je będzie tylko ciotce produkować. Wiesz, ja ci drapnę z dworca jeszcze!
— Nie. Mnie tego nie uczynisz! — odparł Józef, patrząc nań poważnie.
Piotruś spotkał ten wzrok i skoczył bratu na szyję.
— Nie, nie zrobię! — potwierdził serdecznie.
Zaraz potem spojrzał na zegarek brata i rzekł:
— Jeszcze wcześnie. Chodźmy gdzie. Zaprowadzę cię na setną zabawę. Są jakieś Tyrolki śpiewające.
— Pójdziemy spać!
— Et, farsa! To się z ciebie zrobił filister. Pewnieś się gdzieś „wysoko“ zakochał. Dziwna rzecz, jak to zaraz humor człowieka kwasi!
— A no, trudno! Prześpimy się po filistersku. Zmachany jestem drogą. Ale, powiedz mi, gdzieś podział zegarek, ten antyk... po babce.
— A ten? Kędyś w praniu być musi.
— Przypomnij sobie, gdzie i odszukaj kwit. Trzeba go odzyskać.
— Znajdzie się! Ale podły, bezustanku trzeba go reparować! Jużbym go dawno zepsuł, żeby nie to, że często daję... do przechowania. Cóż tam u starych? Bardzo na mnie źli?
— Pewnie, alem ich mało widział. Bardzom rad, że ciotka ciebie polubiła.
— Wiesz, żem zwąchał, że oni gdzieś chowają pieniądze? Jedno przed drugiem się kryje. Istna złość, że ta moneta pleśnieje. Ale ja ich teraz dopilnuję.
— Poco? Ich własność. Niech robią, co chcą.
— Ja też nie ruszę, ale wiedzieć będę. Trzeba też, żeby ciotka dała mi jakąś pensję i uwalniała w niedzielę... do ciebie. Inaczej znowu drapnę. Wytrzymać niesposób, bo to i głód i chłód i nuda, że choć się obwiesić.
— Dobrze! Pogadamy z ciotką. Ma słabość do ciebie. Zresztą tyś powinien we młynie zostać. Pewnie ci go zapisze.
— A ty? Wiesz, wuj mi gadał, że chce ciebie z Maltasówną ożenić.
— Daliby sobie spokój, a mnie krzyżyk. Ani ich młyna, ani swatów nie chcę. Dam sobie radę, bylebym doktorat przeszedł.
— W świat ruszysz wielki i dobrze ci będzie. I mnie tak się chce przy młynie zostać, jak psu tańczyć! Ta Maltasówna będzie bogata.
Ziewnął i zabrał się do spoczynku.
Józef chwilę jeszcze siedział u stołu, na skrawku papieru gryzmolił piosenkę dla Pepi. Potem położył się też i usnął, marząc o jej pocałunkach.
Nazajutrz Piotruś poszedł zwoływać swych kredytorów. Na to hasło stancja ich napełniła się tłumem bardzo rozmaitym.
— A co? Patrz, jaki bukiecik? — szepnął w ucho brata, uszczęśliwiony. — Widziałeś ty kiedy tyle małp w komplecie? Zaczynaj od Fausta!
Józef tedy zagaił posiedzenie z jednym, podczas gdy reszta zabawiała się na stronie.
Piotruś między nich wpadł, prawiąc koncepty, z miną miljonera, drażniąc się, śmiejąc, przechwalając się z olbrzymiego spadku brata. W ten sposób nastrojeni ludziska miękli i do Józefa przychodzili pełni szacunku i uznania. Robota jednak była ciężka — biedny kasjer potniał, w gardle mu zasychało. Zdarzały się nieczytelne świstki, lub urojone weksle... dla pewności, sprzeczki o procent i termin. Piotruś nie raczył pomóc, bawił się wybornie, a wreszcie poszedł z gospodarzem „Łabędzia“ po swoje manatki i przepadł, jak kamień w wodzie.
Józef o zmierzchu skończył robotę i pożegnał ostatniego gościa. Potem zebrał porządnie dokumenty, skończył rachunki i zadowolony, że zostało jeszcze cokolwiek z pieniędzy ciotki, zaszedł na obiad spóźniony. Gospodarz wysilał się na uprzejmości niesłychane, kelnerki wzdychały.
Józef, niespokojny o wyjazd, posłał jedną „pod Łabędzia“ zasięgnąć wieści o Piotrusiu, ale odesłano tylko jego kufer, a on już dawno stamtąd odszedł.
— Żegna się — ze śmiechem uspokajał gospodarz. — O, panie, mało to on ma takich wizyt!
— Ale pociąg nie czeka. Mamy dwie godziny do odjazdu.
— To co? Rano odchodzi drugi.
Józef, oburzony, porwał się.
— Żeby wiedzieć, gdzie go szukać...
— Albo u Kraftowej, albo u Rosenblatów, albo u Szmita; zresztą może u panien Zarniczek, jeżeli nie gdzieindziej. Kto tam te panny zrachuje!
— Niech mi pan da przewodnika! Pójdę go szukać. Musimy dzisiaj wyjechać.
— Służę panu! Mina, idź-no z panem! Gdzie można o tej porze znaleźć pana Piotra, spytaj się po drodze u Tyrolek.
— Wiem już, wiem. Ale to do północy będzie roboty — odparła kelnerka.
— Moje uszanowanie! — mruknął Józef rozdrażniony do ostateczności.
Losy jednak okazały się dla niego dosyć łaskawe. W jednym domu był przed godziną, w drugim tylko co wyszedł, w trzecim go przydybali. Józef wywołał go do sieni i ze złości milczał, pokazując godzinę na zegarku.
— No, to i co? — odparł Piotruś swobodnie. — Byłbym jeszcze w porę. Zostało tylko dwie do pożegnania.
— Te raczysz zostawić na drugi raz. Zabieram cię do zajazdu i nie uwolnię więcej.
— Myślałby kto, że pierwszy raz jedziesz koleją żelazną. Taka gorączka! Tak ci pilno do kogoś wracać, a nie masz serca dla mnie, co tyle muszę pożegnać! — westchnął.
— Właśnie, że tyle, to mnie bynajmniej nie wzrusza.
— Spróbowałbyś, co to znaczy, tobyś dopiero mój trud ocenił. Ale ty jesteś taki... delikatny. Co godzina po łyżeczce. Co ty wiedzieć możesz, com ja się dzisiaj napracował! Ach!
Przeciągnął się, trochę osowiały i nieswój, i z miną penitenta, pomimo woli dał się prowadzić do zajazdu.
W restauracji przy piwie udobruchał się nieco, z zajęciem słuchał opowiadań Józefa o zabawach, projektowanych na święta, potem nastąpiło ostateczne rozstanie z gospodą i miastem, i oto znaleźli się w wagonie, dążącym do rodzinnego kąta. Piotruś odrazu twardo zasnął; Józef, przez okno w noc czarną patrząc, liczył mijane stacje z coraz gwałtowniejszem serca biciem. O Pepi!...
Zmierzchało, gdy, oddawszy zbiega pod straż i skrzydła opiekuńcze pani Joanny, a załatwiwszy z nią burzliwie wszelkie finansowe i towarzyskie kwestje Piotrusia, wyrwał się wreszcie i do ukochanej podążył.
Nie znalazł w domu, ruszył na ślizgawkę. Spotkał ją wracającą samotnie.
Uśmiechnęła się do niego mimo woli, wzruszona tym blaskiem szczęśliwości, co mu z twarzy promieniała. Wsunęła mu rączkę pod ramię.
— Cóż pani porabiała? — spytał.
— Nic! Mieliśmy parę prób. Jeździłam na łyżwach, bawiłam gości.
— Nie zawróciła pani komu nowemu głowy?
— Nie myślałam o tem.
— Dlaczego?
— Bo mi tak dobrze... teraz!
— Dziękuję pani! A jam tak rozstanie odcierpiał, jak ciężką chorobę.
— Przywiózł pan brata?
— Tak. — I zaczął opowiadać niektóre komiczne epizody wyprawy.
Śmiała się szczerze.
— Przyprowadź go nam pan!
— Dziękuję! Nie omieszkam, bo chłopak musi mieć czasami rozrywkę. Jak wiadomo, młyn ciotki nie jest miejscem nawet znośnem dla młodego. A on skazany na żywot tam.
— A pan?
— Ja go nie chcę. Cóżbym robił? Na mnie adwokatura czeka. Zresztą, bylebym kursy skończył... uczynię z sobą, co będzie żądała moja wybrana.
Umilkli na chwilę. Wyznanie ostateczne stanęło między nimi... On jeszcze rzec nie śmiał — ona się lękała, że urok pryśnie...
Pierwsza też rozmowę podjęła o teatrze.
Ach, ten teatr! Długo, bardzo długo, bo aż przez życie całe pamiętał Józef ów wieczór ze wszystkiemi szczegółami.
Zwijał się od samego południa, jak w ukropie. Sprzedaż biletów, układ widowiska, umieszczenie muzyki, rachunki, oświetlenie sali, pretensje każdego aktora, rekwizyta, nieporozumienia — wszystko spoczywało na jego głowie.
Na chwilę przed rozpoczęciem widowiska zostawił Michała przy kasie w przedsionku, Piotrusiowi zlecił porządek sali, a sam zmęczony jak drwal, wpadł do sanktuarjum aktorów — za scenę.
Panował tam zamęt, śmiechy, gwar i zupełne rozprzężenie. Wszyscy, już ucharakteryzowani i w kostjumach, zebrali się razem i bawili wyśmienicie, ani dbając o zebraną publiczność. Józef wypił dwa kieliszki wina i jął robić porządek. Była to jednak sprawa niełatwa.
— Nie dasz im pan rady sam! — śmiejąc się, rzekła Pepi. — Proszę wezwać w pomoc hrabiego Iwona z sali. Zapewne być musi.
— Myślałem już o tem, ale panna Maltas może się obrazić.
— Nie spostrzeże się w tym zamęcie.
— Idę tedy. Suflera też muszę już sprowadzić.
Wtłoczył się między publiczność, równie rozbawioną jak artyści, i wyciągnął kolegę, objaśniając po drodze, co miał czynić. Zabrał też Michała, który sprzedał właśnie ostatni bilet.
Poczęli we trzech robić porządek. Udało się wreszcie rozprowadzić na miejsca grono amatorów i wytłumaczyć, że i co grać mają.
Potem Michał wpełznął do swej budy, Józef na gwałt dzwonić począł, muzyka ucichła, firanka się rozsunęła i... scena okazała się pustą.
— Stryj i ciotka! Wychodzić! — zakomenderował reżyser w desperacji.
Po chwili kłopotliwego zamieszania tych dwoje wypadło na scenę i jakoś sztuka ruszyła w bieg, z biedy możliwy do patrzenia i słuchania.
Józef bieg ten śledził, pilnował, tego i owego na scenę we właściwej chwili wypędzał i na swem stanowisku, dla dogodzenia fantazji Pepi, trwał wiernie i z przejęciem.
Schrypnięty, zziajany, w kostjumie już, pilnował bacznie sceny, porządku, rekwizytów, nie oglądając się nawet na Pepi, kiedy schodziła za kulisy.
Wtedy pilnował jej hrabia Iwo.
Na niskiem krzesełku siedząc przy niej, podawał pomarańcze i okiem znawcy przez szkiełko oceniając jej kształty, wiódł rozmowę urywaną, dwuznaczną, lekką, swobodną. Podrażniony był nią, zaciekawiony, zajęty. Ona mniej niż kiedy dawała się pociągnąć, roztargniona była, kimś innym zajęta, a ten chłód i opór podniecały go do dalszego ciągu nagle powziętej fantazji.
— Dostanę co za fatygę? — spytał wreszcie, patrząc na owoc złoty w jej ręce.
— Może pan dla siebie obrać jedną.
— Wolę cząstkę z rąk pani.
— Taak? A ja wolę zjeść całą.
— Lub dać komu innemu.
— Właśnie — odparła poważnie.
W tej chwili Józef wynurzył się z za kulisy.
— Wychodzę na scenę! — rzekł, próbując smyczka. — Pani niedługo po mnie, a potem wielka końcowa scena. Iwo, dopilnuj tego!
— Dobrze! — odparł hrabia, śledząc uśmiech którym się powitali, krótki, lekki, a taki wyraźny.
Pepi zbliżyła się do Reniego.
— Jaki pan zmęczony, zgrzany! — rzekła serdecznie. — A wszystko to dla mojej przyjemności! Masz pan na ochłodę!
I podała mu zaczętą ćwiartkę pomarańczy.
Chłopak wziął owoc, ucałował spiesznie rękę i zniknął za kulisą. Iwo zcicha gwizdnął.
— To on! — zamruczał. — Ejże! Ostrożnie, bratku.
Zaśmiał się złośliwie, zawrzała w nim niechęć do kolegi. Zaco?
Może zato, że Józef dziedziczył po nim, teraz on będzie musiał być po nim! Może dlatego, że nie rozumiał, by ktokolwiek mógł mieć śmiałość jego fantazji stawiać przeszkodę.
On swoją fantazję mieć będzie; on nauczy błazna rywalizacji; on pokaże, co umie.
Plan był gotów. Ze sceny rozlegały się skrzypce, pieszczone ręką, duszą, sercem chłopaka, co pokochał na życie!
Jak te skrzypki grały!
Dobrze, że hrabia Iwo szturmu już więcej nie przypuszczał do łask Pepi, bo Pepi dnia tego nie była do zdobycia dla nikogo, oprócz grajka-marzyciela. Słuchała, a serce jej biło i szło ku niemu, czarem melodji zwalczone. Burza oklasków ogarnęła salę, zagłuszyła pierwsze jego słowa.
Musiał powtórzyć — nie było końca owacji.
Chłopak zaczerwieniony kłaniał się, raczej zdziwiony niż dumny. Była to natura nieprzystępna próżności.
Dopiero gdy Pepi wyszła i w oczach jej dostrzegł coś dotąd niewidzianego, omal roli nie zapomniał. Najwyższym wysiłkiem utrzymał się do końca. Nareszcie firanka zapadła. Nastąpił chaos. Aktorowie się rozbiegli, półcień był na scenie. Oni pozostali tylko we dwoje, jak w chwili zakończenia, trzymając się za ręce.
Chłopak rozkochany przyciągnął ją ku sobie, w milczeniu wpół objął — a ona z odetchnieniem, jak po wielkiem zmęczeniu, zarzuciła mu ręce na szyję, pogarnęła mu się do piersi i... pocałowały go te usta, o których marzył we śnie i na jawie; zabiło do niego to serce, za którego posiadanie oddałby źrenice oczu swoich i krew żył.
Może minutę było tej wielkiej ciszy i szczęśliwości; jedyny jej świadek, Michał, w swojej budzie znieruchomiał i ze zbytku dyskrecji rękopisem swoim suflerskim się zakrył.
Wtem z za firanki zrazu kilka głosów, potem kilkadziesiąt, wreszcie cała sala rozległa się wołaniem:
— Reni, Reni, Reni!
Pepi odchyliła się powoli, rozmarzona; on jej ręce całował, szepcząc pieszczotliwe nazwy.
— Ohydni ludzie! — syknęła zdławionym głosem. — Każą znowu grać. Śpiesz, zaczekam; tylko muzyki tej już słuchać nie mogę... duszę mi wyprowadzi!
— Do mojej przyjdzie. Będzie jej dobrze! — szepnął.
Hałas, wołanie, oklaski nie ustawały.
Józef przeszedł ręką po oczach i dał znak podniesienia firanki. Pepi znikła.
Znowu ze sceny muzyka się rozległa i przeciągłe okrzyki, a tymczasem w jadalni amatorowie zasiedli do kolacji, na którą Maltas nie żałował win wybornych, dań wystawnych.
Panna Maltas była nadzwyczaj uprzejmą gospodynią i ona spotkała wchodzącego Józefa, podając nieśmiało kielich wina.
Przyjął z niskim ukłonem.
— Za zdrowie pani! — rzekł wesoło. — W twoje ręce, Michale! — dodał, zwracając się do cierpliwego suflera.
— Rzetelnie my troje powinniśmy mieć laury, bośmy bodaj największą mieli robotę — odparł Michał. — Wznieśmy toast na swoją pomyślność!
Trącili się kieliszkami tak mocno, że szkło prysło w ręku panny Lizy.
— Co to? Kieliszek się stłukł? — zawołał Maltas, nadbiegając. — Dobry znak! Będzie wesele!
Zatarł ręce i uchwyciwszy Józefa za głowę, pocałował w oba policzki.
— Świetnie się udało! Zrobiłeś furorę. Chodźże, chodź do stołu!
Józef umieścił się niedaleko Pepi i rozmówili się oczami. Obojgu tęskno było do cichego sam na sam.
Wokoło bawiono się w najlepsze, gdy ona skinęła na Michała.
— Mam szaloną migrenę i chciałabym się ulotnić bez ceremonji. Niech pan to szepnie panu Józefowi. On gdzieś ma pod swą opieką moje okrycie. Odprowadzicie mnie do domu.
Po chwili wyślizgnęła się do drugiego pokoju.
Tylko Iwo to spostrzegł i usta zagryzł.
Panna Maltas wyszła za nią. Żegnały się bardzo serdecznie.
Blada dziewczyna pozostała, patrząc na Józefa, który ubierał troskliwie Pepi. Wtedy może rozjaśniło się jej w głowie, a śmiertelnie zabolało w sercu.
Stała się jeszcze bledszą, jeszcze sztywniejszą. Nareszcie Pepi podała jej na progu rękę, dziękując za gościnność — i, eskortowana przez dwóch przyjaciół, wyszła.
Panna Maltas udała, że drzwi zamyka, ale pozostała ukryta w załomie schodów, patrząc i słuchając.
— Hm! Jakie ta dziewczyna ma zimne dłonie! — zżymała się Pepi. — To jakby śmierć się mnie dotykała!
— Idziesz z nami, Michasiu? — spytał Józef.
— Aż do rogu.
— Patrzcie! To pan mnie nawet nie odprowadzi?
— Nie, bo chcę zawsze być w łaskach u pani, a dzisiaj towarzyszyć mi nie wypada. Józef wystarczy.
Śmiech się rozległ, tak szczery i jasny tych dwojga szczęśliwych, że Michał, oczarowany, rączkę Pepi do ust podniósł.
— Serdecznie wam życzę! — szepnął.
Panna Maltas oparła głowę o mur i łzy jej z oczu się rzuciły. Tamci byli już w bramie.