<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Nieśmiertelny
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1888
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. L'Immortel
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

W Słowniku współczesnych Znakomitości, wydanie 1880 roku, w artykule Astier-Réhu, czytamy:
„Astier, zwany Astier-Réhu (Piotr Aleksander Leonard), członek Akademii francuzkiej, urodzony w roku 1816 w Sauvagnât, (Puy-de-Dômes) z rodziców ubogich rolników, okazywał od najmłodszego wieku niepospolite zamiłowanie do historyi; poważne, gruntowniejsze od dziś wymaganych studya, rozpoczęte w kolegium w Riom a ukończone w liceum Ludwika Wielkiego, w którem miał następnie zostać profesorem, otworzyły mu na oścież drzwi wyższej szkoły normalnej. Natychmiast po ukończonych naukach, otrzymał katedrę historyi w liceum w Mende; tam też została napisaną pierwsza jego praca o Marku Aureliuszu, nagrodzona przez Akademię francuzką. W roku następnym powołany przez pana de Salvandy do Paryża, młody i zaszczytnie znany profesor, potrafił usprawiedliwić ten trafny wybór, podając do druku, raz po raz, dzieła następujące:
„Wielcy ministrowie Ludwika XIV “, (nagrodzone przez Akademię francuzką); „Bonaparte i Konkordat“, (nagrodzona przez Akademię francuzką) i ten tak niepospolicie napisany „Wstęp do historyi Orleanów“, wstęp, godny olbrzymiego dzieła, któremu historyk miał poświęcić dwadzieścia lat swego życia. Tym razem Akademia nie znajdując odpowiedniejszej dlań nagrody, zaliczyła go w poczet swoich członków. Nie był już obcym w tem gronie wybranem; żona jego, z domu Réhu, była córką nieodżałowanej pamięci Paulina Réhu, znakomitego budowniczego, członka Akademii: des Inscriptions et Belles lettres a wnuczką poważanego Jana Réhu, dziekana Akademii francuzkiej, wykwintnego tłomacza „Owidyusza“, autora „Listów do Uranii“, pełnego rzeźkości starca, którego czerstwość jest przedmiotem podziwu całego Instytutu.
Powszechnie jest wiadomem, że powołany przez pana Thiersa, przyjaciela swego i kolegę, do pełnienia obowiązków archiwisty w ministeryum spraw zagranicznych, Leonard Astier-Eéhu, z bezprzykładną bezinteresownością, ustąpił ze stanowiska po paru latach urzędowania (1878 r.), nie chcąc naginać bezstronnych sądów historyka i zaprzedawać pióra swego osobistościom stojącym u steru władzy. Pozbawiony pracy, do której był się przywiązał, potrafił on korzystnie zużytkować czas, który dawniej ukochanym archiwom poświęcał. W ciągu dwóch lat, wykończył trzy ostatnie tomy swej historyi i obecnie zapowiedział nowe dzieło pod tytułem „Nieznany Galileusz“, na podstawie nowych, niewydanych dokumentów. Wszystkie dzieła Astier-Réhu, sprzedają się u Petit-Séquard, księgarza Akademii“.
Ponieważ każdy wymieniony w Słowniku Znakomitości sam podaje szczegóły swego życia, nie można zatem wątpić o ich prawdziwości. Ale po co wmawiać w czytelników, że Astier-Réhu sam podał się do dymisyi, kiedy wszyscy wiedzą doskonale, że wymówiono mu poprostu miejsce, jak zwykłemu woźnemu, za jeden nieostrożny frazes w jego historyi domu Orleanów, w tomie V, na stronie 327: „W owym czasie, zarówno jak i dzisiaj, Francyę zalewały fale demagogii...“
Nieprzewidziane skutki może mieć jedno takie porównanie. Dwanaście tysięcy franków rocznej pensyi, mieszkanie, światło i opał a nadewszystko nieoceniony skarb, jakim były dla niego archiwa historyczne, w których znajdował materyały do dzieł swoich, wszystko to zostało zatopione przez jego „fale demagogii“. Biedny człowiek był niepocieszonym. Dwa lata upłynęło od tego czasu a on dotąd jeszcze nie mógł odżałować utraconego dobrobytu, oraz zaszczytów przywiązanych do dawnego urzędu.
Żal ten wzmagał się od czasu do czasu, w niektóre dnie miesiąca lub tygodnia, szczególniej w „dzień Teyssèdre’a“.
Teyssèdre był to froter. Od dawien dawna przychodził stale co środa do państwa Astier; tego dnia bowiem w godzinach poobiednich, pani Astier przyjmowała gości w gabinecie swego męża, jedynym przyzwoitym pokoju w tem mieszkaniu na trzeciem piętrze przy ulicy de Beaune, które było częścią wspaniałego lecz niewygodnego apartamentu. Można sobie wyobrazić, do jakiej rozpaczy ów zamęt, powtarzający się co środa, doprowadzał zacnego historyka, któremu przerywano jego systematycznie prowadzoną pracę. Szczerze też znienawidził frotera, chociaż obaj z tych samych stron pochodzili. Teyssèdre, chłop, o ostrych rysach twarzy i cerze żółtej jak wosk, którym posadzkę pociągał, na mocy tego, że pan Astier pochodził z Sauvagnat on zaś rodził się tuż obok w Riom, czuł się w prawie potrącania poufale o ciężki stół założony książkami i papierami i bez ceremonii wypraszał pana Astier z jednego pokoju do drugiego, dopóki ten nie schronił się nareszcie do małej komórki, w której z powodu nizkiego sufitu mógł się zmieścić tylko w postawie siedzącej.
Ustawił tam sobie stary fotel, stolik od kart, półkę do książek i przy świetle wpadającem przez górną część okna pokoju będącego na dole, pracował skurczony, jak kardynał La Balue w klatce, w której go zamknięto.
Tam właśnie siedział pewnego poranku, gdy w przedpokoju, w którym w najlepsze hałasował Teyssèdre, rozległ się odgłos dzwonka.
— Czy to pan, panie Fage? — zapytał uczony, nizkim i dźwięcznym basowym głosem.
— Nie, proszę pana, to panicz przyszedł — odpowiedział Teyssèdre, otwierając drzwi, co zwykle czynił we środę rano, gdyż Korentyna ubierała panią.
— Jak zdrowie mistrza? — spytał Paweł, nie za trzymując się woale i idąc do pokoju matki.
Członek akademii nic nie odpowiedział. Ironiczny ton, jakim syn jego zwykł był mówić: mistrzu, drogi mój mistrzu, raził go zawsze.
— Jak tylko przyjdzie pan Fage, wprowadzić do mego pokoju — rzekł, zwracając się do frotera.
— Dobrze, proszę pana.
I znowu rozpoczęło się haśliwe froterowanie.
— Dzień dobry mamie!
— A! to ty Pawle! możesz wejść! Korentyno, uważaj na falbanę.
Pani Astier wkładała suknię przed lustrem; wysoka, szczupła, pomimo zmęczonej twarzy wyglądała jeszcze bardzo dobrze. Nie ruszając się z miejsca, nadstawiła synowi do ucałowania upudrowany policzek, który on musnął z lekka swą jasną, strzyżoną brodą. Oboje nie byli zwolennikami okazywania na zewnątrz swych uczuć:
— Czy pan Paweł zostanie na śniadaniu? — zapytała Korentyna, tęga, ospowata wieśniaczka, która przykucnąwszy na dywanie, jak pastuszka na łące, obszywała obdartą u spodu suknię swej pani; całe jej zachowanie się i sposób mówienia, zdradzały służącą źle płatną i wskutek tego niezadowoloną.
Pan Paweł nie zamierzał pozostać na śniadaniu. Zresztą czekano na niego; jego amerykan stał przed bramą; wpadł tylko na chwilkę, powiedzieć matce słów parę.
— Masz nowy amerykan? Muszę mu się przyjrzeć.
Pani Astier zbliżyła się do otwartego okna i uchyliła firanki, chroniące od słonecznego blasku; na dole stał połyskujący od nowości amerykan, w którym siedział Stenne, mały groom w nowiutkiej liberyi.
— Prześliczny! proszę pani! — rzekła Korentyna, która również wyglądała przez okno — pan Paweł musi wspaniale wyglądać w tym powozie.
Matka była uszczęśliwioną; naprzeoiwko otwierano okna, przypatrywano się pojazdowi, który był rzeczą niezwykłą w tym spokojnym kącie ulicy de Beaune. Pani Astier wyprawiła z pokoju służącą i usiadłszy na szezlongu, kończyła obszywać suknię.
Domyślała się wprawdzie, co sprowadziło syna, udawała jednak, że jest zajętą robotą i czekała aż Paweł sam pocznie mówić. Ale i Paweł rozsiadł się wygodnie w fotelu i bawiąc się wachlarzem z kości słoniowej, antykiem, który pamiętał u matki od najdawniejszych lat, nie zdawał się bynajmniej usposobionym do rozmowy.
Podobieństwo między matką a synem było uderzającem: oboje mieli różową, trochę śniadawą płeć, szare oczy o bystrem spojrzeniu, wysmukłą postać; oboje mieli tę samą właściwość rysów, cienki, trochę na bok skrzywiony nos, który nadając ironiczny wyraz twarzy, nie wzbudzał zarazem do nich zaufania.
Milczeli oboje, śledząc się wzajemnie spojrzeniami i oczekując, które pierwej mówić zacznie. W przyległym pokoju wciąż słychać było froterowanie Teyssèdre’a.
Paweł pierwszy przerwał milczenie:
— Wcale ładne — rzekł.
— Co ładne
Niedbałym ruchem wskazał wachlarzem obnażone ręce matki i jej ramiona, które odznaczały się wyraźnie pod cienkim batystowym kaftanikiem.
Roześmiała się:
— Tak, to ładne, ale za to patrz... — i pokazała bardzo długą szyję, której zmarszczki zdradzały wiek kobiety — a przytem...
Chciała dodać: „co mnie to już obchodzi, kiedy ty jesteś pięknym“, ale nie dokończyła. Zwykle gadatliwa, wprawna w szermierkę językową i nawykła do kłamstw towarzyskich, potrafiła wszystko wypowiedzieć lub dać do zrozumienia, nie umiała jednak wyrazić jednego uczucia, które rzeczywiście szczerem w niej było.
Właściwie nie należała ona do kobiet nie umiejących pogodzić się ze starością. Długi czas przed wygaśnięciem ognia, który — może być — u niej nigdy bardzo jasnym płomieniem nie płonął, całą zalotności swą, właściwą kobietom chęć podobania się, wszystkie pragnienia i uczucia skupiła na synu, zgrabnym dwudziestoośmio-letnim chłopcu, ubranym z wykwintem, o który dbają tegocześni artyści.
— Masz już lokatora na swoje mieszkanie? — odezwała się znowu matka.
— Aha! mam! ciekaw jestem, zkądby się wziął... Pies nawet się nie dowiaduje, pomimo ogłoszeń i wywieszonej karty. Jak mówił Védrine, urządzając swoją wystawę, nie wiem, co im się stało, ale faktem jest, że nie przychodzą.
Uśmiechnął się, przypomniawszy sobie spokój i pewność siebie Védrine’a, zdziwionego bez gniewu jednak, że publiczność nie przychodzi oglądać jego rzeźb i emalij.
Ale pani Astier nie śmiała się.
Całe pierwsze piętro nie wynajęte od dwóch lat! Przepyszne mieszkanie, na ulicy Fortuny, w doskonałym punkcie, dom w stylu Ludwika XII, budowany zresztą przez jej syna! Czegóż oni mogą żądać więcej? Oni — to prawdopodobnie ci sami, którzy nie chcieli odwiedzać wystawy Védrine’a. Kończąc robotę, odgryzła zębami nitkę.
— Jednak jest to niezły interes...
— Interes wyborny, ale potrzeba pieniędzy na rozwinięcie go... Trzeba opłacać raty Towarzystwa, zaspokoić dostawców a co główniejsza — oddać stolarzowi dziesięć tysięcy franków, na co niema ani jednego luidora.
Pani Astier, która w tej chwili zapinała przed lustrem stanik, zbladła.
— Czy zapłacono ci już za odnowienie pałacu w Mousseaux?
— W Mousseaux? Od dawna!
— A za pomnik Rozena?
— Jeszcze nie. Védrine nie może wykończyć swego posągu.
— Niepotrzebnie umawiałeś się z Védrinem. Ojciec ci to przepowiedział.
— O! Ojciec! Wiem dobrze, że Védrine’a nie lubią w Instytucie.
Wstał i zaczął niespokojnie chodzić po pokoju.
— Mama mnie zna; wie, że należę do rzędu ludzi praktycznych; jeżeli Védrine’owi a nie komu innemu powierzyłem wykonanie posągu, musiałem mieć do tego przyczynę.
Zwrócił się nagle w stronę matki.
— Mama nie posiada przypadkiem dziesięciu tysięcy franków?
Zapytania tego spodziewała się od chwili, w której wszedł do pokoju; nigdy po nic innego nie przychodził.
— Dziesięć tysięcy franków? Zkądże chcesz żebym je miała?
Nie powiedziała nic więcej, ale wzrok jej i wyraz twarzy zdawały się mówić wyraźnie: „Wiesz, że oddałam ci już wszystko, że oszczędzam jak mogę na sukniach; od lat trzech nie sprawiam sobie nowego kapelusza a bieliznę Korentyna pierze w domu, bo wstydziłabym się oddawać do praczki podobne gałgany. Wiesz o tem równie dobrze, jak o tem, że odmawianie ci jest dla mnie największą przykrością, pocóż więc prosisz mię o to?“
Paweł zrozumiał dobrze, co mówiły oczy matki.
— O! niemyślałem też o tem naprawdę. Wiem, że gdyby mama miała te pieniądze... Ale mistrz! może mistrz je ma — dodał ze zwykłym sobie szyderczym trochę uśmiechem. — Od mistrza może mama co wydostanie? Mama tak to umie wybornie!!
— Ojciec nie da teraz ani grosza.
— Ależ dlaczego? Pracuje ciągle, utwory jego mają pokup, wydaje niewiele... — i rozejrzał się w około po starych meblach, spłowiałych firankach i wyszarzanych dywanach. Całe umeblowanie nie było zmieniane od dnia ślubu. Gdzież więc podziały się te pieniądze?
— Czy przypadkiem mój życiodawca nie puszcza ich po za domem?
Myśl, że Leonard Astier-Réhu mógł po za domem życia używać, wydawała się żonie jego tak nieprawdopodobną, że pomimo zmartwienia, roześmiała się. Nie! o to, mogła być najzupełniej spokojną, ale...
— Trudno! — tłomaczyła synowi — nie ufa nam i kryje się przed nami. Ciuła grosz do grosza, jak sknera. Już i tak naciągnęliśmy go nieraz.
Rozmawiali półgłosem, z oczami utkwionemi w ziemię, jakby wspólnie poczuwali się do winy.
— A dziadek? — odezwałsię Paweł, lecz głos je go zdradzał widocznie, iż sam nie bardzo wierzył w skuteczność swej propozycyi — gdyby mama z dziadkiem pomówiła?
— Dziadek!? Chyba zmysły straciłeś? — Nie mógł przecie nie wiedzieć, jakim egoistą był stary Réhu, który wolałby widzieć ich umierających z głodu, niż odmówić sobie szczypty tabaki, lub stracić jednę z tych szpilek, których parę miał zawsze wpiętych w wyłogi surduta. Biedne dziecko! musi być rzeczywiście w ciężkiej potrzebie, jeżeli podobna myśl przyszła mu do głowy.
— Jeżeli zechcesz... mogę poprosić...
— Kogo?
— Na ulicy de Courcelles... jako zaliczkę na pomnik...
— Broń Boże! Tego nie chcę! — mówił stanowczo, z zaciśniętemi ustami i groźbą w oku, wnet jednak uspokoił się i zwykłym szyderczym tonem dodał — niech mama się nie niepokoi, przejdzie to, jak wiele innych chwil podobnych.
Matka podała mu kapelusz, którego szukał, widząc, że nic tu nie wskóra; aby zatrzymać go dłużej, zaczęła mu teraz opowiadać o swoich interesach. mianowicie o pewnem małżeństwie, które zamierzała skojarzyć.
Na wzmiankę o małżeństwie, Paweł drgnął, spojrzawszy z ukosa na matkę.
— Małżeństwo? czyje? — zapytał.
Zobowiązała się wprawdzie rzecz całą w tajemnicy zachować, ale zresztą... synowi...
— Księcia Athis — rzekła.
— Samy? Z kim?
Odwróciła się do niego bokiem:
— Nie znasz jej... Cudzoziemka, bardzo bogata. Jeżeli mi się uda, będę mogła ci dopomódz. Warunki już są ułożone, umowa zawarta listownie.
Paweł uspokojony, uśmiechał się.
— I cóż księżna?
— Księżna? Nie wie o niczem.
— Chcieć ożenić jej ukochanego Samy, jej księcia? Przecież ten stosunek trwa już od lat piętnastu.
Pani Astier machnęła ręką z okrutną obojętnością, jaką kobiety mają czasami jedna dla drugiej.
— To trudno — rzekła — w jej wieku...
— Wiele ona może mieć lat?
— Urodziła się w 1828, teraz mamy 1880, porachuj zatem... Ma o rok więcej odemnie.
— Nie może być! — wykrzyknął Paweł zdumiony.
Pani Astier roześmiała się.
— Ależ tak! Czy cię to dziwi? Z pewnością, zdawało ci się, że jest o dwadzieścia lat młodszą. Widocznie prawdą jest, co powiadają, że najdoświadczeńszy mężczyzna, nic się na tem nie zna. Rozumiesz jednak, że biedny książę, nie mógł całe życie dźwigać tego ciężaru. Zresztą stary książę może umrzeć lada chwila, a wtedy musiałby się z wdową ożenić. Wyobraź go sobie, jako małżonka tej starej baby...
— Do kroćset! nie koniecznie dobrze jest być przyjaciółką mamy...
Rozgniewała się. Księżna jej przyjaciółką! Kobieta, która pomimo stosunków łączących te panie i swych sześciukroć sto tysięcy franków rocznego dochodu, nie pomyślała nigdy o tem, ażeby jej, pani Astier, najmniejszą drobnostkę podarować, chociażby suknię, kapelusz, coś pożytecznego jednem słowem...
— Tak jak dziadek Réhu — dodał Paweł — który obdarowywa mię na Nowy Rok, atlasem lub globusem.
— Oh! Antonia jest daleko bardziej skąpą! Pamiętasz w Mousseaux, pomimo, że to była pora owoców, jakie śliwki, podawano nam na deser, kiedy Samy nie było przy stole. A przecież ma dosyć sadów i ogrodów, ale wszystko wysyła na targ do Blois lub Vendôme... U nich to familijne! Marszałek, jej ojciec, znanym był na dworze Ludwika Filipa, ze swego skąpstwa a dwór ten bynajmniej rozrzutnym nie był. Te wielkie korsykańskie rody wszystkie są takie! Próżne i skąpe! Na srebrnym, herbowym półmisku podają kasztany, których świnie nawet by nie tknęły. Czy uwierzysz, że księżna sama robi co dzień rachunki ze swoim marszałkiem, sama mięso kupione ogląda a wieczorem, leżąc w koronkowej pościeli i czekając na kochanka, — książę mi to sam opowiadał, — oblicza kasę.
Pani Astier mówiła prędko, głosem cienkim i piskliwym.
Syn słuchał jej z początku z zajęciem, prędko jednak zniecierpliwił się.
— Muszę iść — rzekł nagle — mam śniadanie proszone... ważny interes...
— Czy obstalunek?
— Nie... Tym razem nie myślę o budownictwie.
Chciała dowiedzieć się szczegółów:
— Nie, nie, potem mamie opowiem... jak się rzecz cała rozstrzygnie.
I żegnając się z matką, szepnął jej po cichu do ucha:
— Swoją drogą, niech mama pamięta o moich pieniądzach.
Gdyby nie syn, który był kością niezgody między małżonkami, państwo Astier-Réhu, byliby, według ogólnie przyjętych pojęć, bardzo przykładnem małżeństwem. Po trzydziestu latach wspólnego pożycia, temperatura ich uczuć była ciągle jednakową, nie podnosząc się wyżej zera, ale i niżej nie opadając.
Kiedy w roku 1850, profesor Astier, stypendysta Instytutu, oświadczył się o rękę panny Adelaidy Réhu, zamieszkałej naówczas u dziada swego, w pałacu Mazarini, nie uczynił tego bynajmniej pod wpływem zachwytu dla cudnej i delikatnej urody żony, nie łakomił się też na jej majątek, bo rodzice panny Adelajdy, zmarłszy nagle na cholerę, nie zostawili córce ani grosza a dziad, kreol z Martyniki, dawny birbant z czasów dyrektoryatu, gracz, pojedynkowicz i facecyonista, wyraźnie oświadczył, że ani szeląga nie dołoży do posagu wnuczki.
Nie to więc nęciło profesora; więcej ambitny niż chciwy, marzył on o akademii. Dwa duże dziedzińce, ponure korytarze i schody, któremi przechodził codziennie, niosąc bukiet narzeczonej, były dla niego drogą sławy nie miłości« Paulin Réhu, członek akademii literackiej, Jan Réhu, autor „Listów do Uranii“, gmach instytytutu, z jego lwami i kopułą, do tego to dążył on, jak pielgrzym do Mekki, z tem się pieścił w noc swoją poślubną.
Ideał jego miał tę dobrą stronę, że nie powszedniał mu nigdy; namiętności tej, ząb czasu nie mógł zniszczyć i zastąpiła mu ona miłość dla żony, wobec której zachowywał się zawsze, jak jeden z tych szczęśliwych synów ludzkich, których w czasach mitologicznych, boginie swemi względami obdarzały. Z czasem, wybrany do akademii i sam bogiem został.
Pani Astier wyszła za niego tylko dla tego, ażeby rozstać się ze swym dziadkiem, skąpcem i egoistą; nie wiele też czasu potrzebowała, aby poznać się na miernocie umysłowej pracowitego chłopa, który ciasnotę myśli pokrywał powagą akademika, fabrykanta dzieł naukowych, którego głos basowy nawet wskazywał, że był stworzonym do katedry uniwersyteckiej.
Jednakże, kiedy po długich trudach, proźbach i zachodach, pani Astier zdołała wkręcić swego męża do akademii, mimowoli nabrała dla niego pewnego szacunku, zapominając, że to ona pomogła mu przywdziać haftowany mundur.
W doskonałej tej spółce nie było kłótni, ani radości wspólnych; jedyna rzecz, która powinna była ich łączyć — dziecko — mąciło ich zgodne pożycie.
Przedewszystkiem, o czem ojciec marzył dla syna: nagrody uniwersyteckie, odznaczenie na konkursie — szkoła normalna i wreszcie katedra profesorska, wszystko to ominęło Pawła. W liceum otrzymał tylko nagrody za gimnastykę i fechtunek a odznaczał się przeważnie uporem i zuchwałością, zdradzając od dzieciństwa zmysł praktyczny i przedwczesne pojmowanie życia. Dbały o swoją powierzchowność i zawsze starannie ubrany, ile razy wychodził na spacer, przyznawał się otwarcie, że ma nadzieję podobania się jakiej bogatej kobiecie.
Kilkakrotnie ojciec, zniecierpliwiony jego lenistwem, chciał ostro, po chłopsku, wziąć się do niego, ale matka umiała zawsze wstawić się za jedynakiem.
Stary Astier gniewał się, zgrzytał zębami (które to przyzwyczajenie, zjednało mu u uczniów przydomek krokodyla) i ostatecznie groził, że zabierze manatki i powróci do Sauvagnat uprawiać wino.
— Ale co ty pleciesz, Leonardzie! — mawiała zwykle w takich razach, z łagodnym uśmieszkiem pani Astier i na tem kończyło się całe zajście.
Raz jednakże profesor na dobre zaczął się pakować. Po trzech latach studyów budownictwa w szkole Sztuk pięknych, Paweł nie chciał stanąć do konkursu o nagrodę rzymską. Ojciec był oburzony:
— Bój się Boga! nieszczęsny chłopcze, nagroda rzymska!... Chyba nie wiesz... nagroda rzymska!... to wstęp do Instytutu...
Ale Paweł drwił sobie w najlepsze z nagrody z Instytutu. On pragnął majątku a instytut go nie zapewniał; jego ojciec, dziad i pradziad, byli najlepszym tego dowodem.
Robienie interesów, któreby odrazu duże zyski przynosiły, o to, o czem marzył, ale nie o haftach na zielonym mundurze!
Leonard Astier wściekał się, słysząc wygłaszane przez syna bluźnierstwa, którym matka, z rodu Réhu pochodząca, nie zaprzeczała nawet. Tym razem profesor kazał znieść ze strychu swój kufer, prawdziwy kufer profesorski, okuty żelazem i tak wielki, że nietylko cały rękopism „M arka Aureliusza“ mógł się weń swobodnie zmieścić, ale jeszcze można było dołożyć ambitne marzenia historyka. Napróżno pani Astier powtarzała raz po raz:
— Co ty wyprawiasz, Leonardzie!
Leonard pakował się zawzięcie. Przez całe dwa dni kufer stał na środku gabinetu, potem jednak przeniesiono go do przedpokoju, gdzie ostatecznie już pozostał, służąc za skrzynię do drzewa.
Tym razem Paweł Astier zwyciężył; dzięki stosunkom swej matki, oraz własnej swej zręczności i talentowi, dostał wnet parę zamówień i zwrócił na siebie uwagę ogółu. Księżna Padovani, żona byłego ministra i posła, powierzyła mu odnowienie wspaniałego zamku Monsseaux nad Loarą, będącego dawniej siedzibą królewską, lecz teraz zupełnie opuszczonego. Paweł tak zręcznie i chlubnie wywiązał się z zadania, że jak na miernego ucznia szkoły Sztuk pięknych, było to zadziwiającem. Wykonanie tej pracy zjednało mu nowe zamówienia: budował pałac poselstwa tureckiego a obecnie księżna Rozen, powierzyła mu wystawienie wspaniałego grobowca przeznaczonego dla księcia Herberta, który zginął śmiercią waleczną, podczas wyprawy Chrystyana, króla Iliryi.
Wobec takiego powodzenia Pawła, stary Astier, namówiony przez żonę, dał 80,000 franków na zakupienie placu przy ulicy Fortuny. Paweł zbudował sobie pałacyk, który właściwie był oficyną domu; odnajmowanego lokatorom. Młody Astier był człowiekiem praktycznym i jeżeli chciał, jak wszyscy modni i znani artyści mieć swój dom, to pragnął, aby dom ten przynosił mu dochód.
Na nieszczęście, lokatora nie zawsze znaleźć można a cały tryb życia młodego budowniczego: dwa konie na stajni, jeden wierzchowy, drugi do zaprzęgu, klub, bywanie w świecie, wszystko to drogo kosztowało; nie zawsze wypłacano mu się regularnie a nie mógł czekać na pieniądze. W dodatku stary Astier oświadczył nagle, że nie da więcej ani grosza i wszystko co matka próbowała uczynić, aby przełamać upór starego, na nic się nie przydało. Ojciec postawił na swojem. Od tego czasu toczyła się między nimi nieustanna walka.
Matka używała różnych wybiegów, ażeby tylko oszczędzić cokolwiek na zwykłych wydatkach, ojciec podejrzliwy i uparty, sprawdzał rachunki.
W tej upakarzającej walce, żona z natury szlachetna, uległa pierwsza i ukochany jej Paweł musiał być rzeczywiście w ciężkiej potrzebie, jeżeli teraz odważała się na krok nowy. Wszedłszy do ponurego jadalnego pokoju, który przedtem był refektarzem księży, pani Astier zastała męża siedzącego przy stole, z miną posępną i zamyśloną. Zazwyczaj jednak mistrz przychodził do stołu w dobrym humorze, uśmiechnięty i z apetytem wieśniaka, jadł wszystko nie wybredzając. Dla jego zdrowych, jak u psa górskiego, zębów, nic nie było zbyt twardem: czerstwy chleb i łykowate mięso gryzł z równą łatwością jak twarde orzechy, któremi los tak hojnie częstuje.
— To dzień Teyssèdre’a prawdopodobnie — pomyślała pani Astier, siadając do stołu i szeleszcząc swą suknią. Zdziwiło ją, że mąż, który zwykle co środa chwalił jej toaletę, wcale zresztą dobrze wyglądającą, dzisiaj nie odezwał się wcale. Nie rozpoczynała też szturmu, rachując na to, że zaspokoiwszy pierwszy głód, rozjaśni oblicze.
Mistrz jadł za czterech, ale humor mu się nie poprawiał i gderał bez ustanku: wino było zwietrzałe, kotlety przypalone...
— A wszystko to dla tego, że ten pański pan Fage, wyłudził dzisiaj od pana trochę pieniędzy — dał się słyszeć gniewny głos Korentyny, której połyskujące i ospowate oblicze, ukazało się w okienku, przez jakie podawano półmiski.
— Ta dziewka jest niemożliwa — mruknął Leonard Astier, bardzo niezadowolony z tego, że nazwisko Fage zostało wymówione w obecności żony.
Innym razem pani Astier niebyłaby omieszkała powiedzieć: — Znowu ten pan Fage... znowu ten twój introligator i bez wątpienia byłaby nastąpiła scena małżeńska, którą Korentyna spodziewała się wywołać swem powiedzeniem. Ale dzisiaj pani Astier nie chciała drażnić męża, owszem chodziło jej o ułagodzenie go. W takim razie używała zawsze wypróbowanego środka; naprowadzała rozmowę na temat choroby dożywotniego sekretarza akademii pana Loisillon, o którym mówiono, że był już blizkim śmierci.
Posadę i mieszkanie po Loisillon miał zająć Leonard Astier, jako kompensatę za stracony urząd archiwisty i chociaż z chorym kolegą łączyły go węzły przyjaźni, nie bez pewnej przyjemności jednak myślał o dobrej pensyi i wygodnem mieszkaniu. Myśli tych wstydził się co prawda i wyjawiał je tylko w ścisłem kółku rodzinnem.
Dziś jednak i to nie mogło go rozweselić.
— Szkoda biednego Loisillon, mówiła pani Astier — podobno mówić już nie może. Wczoraj, u księżnej, opowiadał mi Gavaux, że zapomina znaczenia wyrazów... A jest przecie członkiem komisyi pracującej nad redagowaniem słownika — dodała uszczypliwie.
Astier-Réhu nie rozmarszczył czoła.
— Dowcip ci się udał — rzekł profesorskim tonem i mlaskając językiem — ale powiedziałem kiedyś, wykładając historyę, że „we Francyi tylko tymczasowość trwa długo“. Loisillon dziesięć lat już jest blizkim śmierci a zobaczysz, że przeżyje nas wszystkich — i ukrajawszy sobie kawałek chleba, powtórzył ze złością; — wszystkich przeżyje! Było widocznem, że Teyssódre źle wpłynął na jego humor.
Pani Astier zwróciła rozmowę na temat przyszłego posiedzenia pięciu wydziałów Akademii; miał być obecnym Leopold wielki książę Finlandyi a Astier-Réhu, na którego wypadała kolej przewodniczenia, miał zagaić posiedzenie powitaniem Jego Wysokości. Wypytywany zręcznie przez żonę, Leonard w ogólnych zarysach opowiedział treść mowy, którą zamierzał wygłosić. Miał wystąpić z ostrą krytyką nowej szkoły powieściopisarskiej i publicznie sprawić łaźnię tym pismakom, tym błaznom literackim. Z pod krzaczastych, czarnych brwi, stanowiących dziwną sprzeczność z białą brodą, rzucał groźne spojrzenia, twarz czerwona, jak zwykle u ludzi lubiących zjeść dobrze, poczerwieniała mu jeszcze bardziej.
— A mój mundur? — rzekł nagle — czy opatrzony? Ostatni raz miałem go na pogrzebie Monribot...
Ale kobiety pamiętają o wszystkiem.
Pani Astier nie dalej, jak dzisiejszego dnia, oglądała galowy strój: podszewka była już zniszczoną, hafty wytarte... Nic dziwnego: mundur był sprawiony w roku... bah! w 1866, roku przyjęcia starego Astier do Akademii. Wypadałoby sprawić nowy mundur na taką uroczystość. Wszystkie wydziały Akademii, wielki książę, wszystkie znane w Paryżu osobistości... dlatego samego trzeba ponieść ten wydatek.
Leonard nie bardzo się sprzeczał, znajdował jednak, że wydatek jest zbyt znaczny. Sprawiając nowy mundur, należy sprawiać chociażby tylko kamizelkę, ponieważ mundurowych spodni już nie noszą.
Pani Astier obstawała przy swojem.
— To koniecznie potrzebne, mój drogi — przekładała mężowi. Ludzie śmieją się z ich oszczędności, mieszkanie ich wygląda niemożliwie, w jej pokoju meble tak już są zniszczone, że wstyd jej przyjmować znajome i przyjaciółki.
— Głupie baby! — Szepnął po cichu, nie przebierając w wyrażeniach, Astier-Réhu, którego czoło pokryło się zmarszczkami.
Tyle już razy dawał pieniądze na zapłacenie modniarek, sprawienie nowej bielizny stołowej lub obicia a nigdy nic nie było sprawionem lub zapłaconem: pieniądze szły zawsze na ulicę Fortuny.
Teraz go już na to nie złapią; wcisnął głowę w ramiona, oczy utkwił w kawałek sera leżący na talerzu i nie odzywał się więcej.
Pani Astier znała dobrze uporczywe milczenie swego męża, który bronił się w ten sposób, wiele razy była mowa o pieniądzach, ale dzisiaj postanowiła zmusić go do odpowiedzi.
— A! udajesz głuchoniemego? Myślisz, że nie wiem co to ma znaczyć? Nie chcesz dać ani grosza?...
Stary milczał uparcie.
— Ale dla pana Fage, masz zawsze dość pieniędzy...
Profesora dreszcz przebiegł; spojrzał na żonę niespokojnym wzrokiem.
— Dla pana Fage? jakie pieniądze?... nie wiem o niczem...
— Przecie oprawa musi sporo kosztować — ciągnęła dalej pani Astier, szczęśliwa, że udało jej się wydobyć z męża słówko — chciałabym też wiedzieć, co to za pożytek ze starych szpargałów.
Obawa profesora minęła.
Żona widocznie nie wiedziała o wszystkiem i próbowała tylko na oślep. Jednakże wyrażenie „szpargały“ uraziło go: nazywać szpargałami, nieocenione autografy, listy z własnoręcznemi podpisami Richelieu’go, Colberta, Newtona, Galileusza i Pascala! Skarby, które były warte krocie!
— Tak, proszę pani, krocie! — unosił się gniewem, wymieniał sumy, które mu ofiarowywano, Bos, znany Bos z ulicy Abbaye, dawał mu dwadzieścia tysięcy franków, tylko za trzy listy, pisane przez Karola V do Rabelais’go — i ona śmie nazwać to szpargałami!
Pani Astier słuchała zdziwiona. Wiedziała wprawdzie, że od dwóch lub trzech lat, mąż jej zbierał stare papiery, opowiadał jej czasami o jakim cennym nabytku, ale zazwyczaj słuchała go z roztargnieniem kobiety, która od trzydziestu lat słyszy jeden i ten sam głos męzki. Dwadzieścia tysięcy franków! tego nigdy nie przypuszczała. Dlaczego nie wziął tych pieniędzy?
Stary uniósł się gniewem, jak gdyby go kto miną podsadził.
— Miałbym sprzedać moje listy? podpisy Karola V!... Za nic w świecie! Żebyście nawet żebrać mieli o kawałek chleba, nie sprzedam ich, rozumiesz pani!
Blady, z wykrzywionemi ustami, krzyczał, bijąc w stół pięścią.
Żona nigdy go jeszcze takim nie widziała. Nagły wybuch ukrytych namiętności, zmienia nieraz ludzi tak, że nawet najbliżsi ich nie poznają. Wkrótce uczony ochłonął z gniewu i trochę zawstydzony, począł się tłomaczyć: dokumenta te były dlań niezbędne, szczególniej teraz, gdy nie mógł korzystać z archiwum. Gdyby sprzedał, musiałby przestać pisać i dlatego zamierzał nawet powiększyć swój zbiór.
Nakoniec, tonem, w którym czuć było miłość rodzicielską i zawiedzione nadzieje ojcowskie, dodał:
— Po mojej śmierci, pan Paweł, mój syn, robić będzie co się mu podoba a ponieważ chce zostać bogatym, mogę ci zaręczyć, że zrobi majątek.
— Tak... lecz tymczasem...
To „tymczasem“, wypowiedziane słodkim głosem żony, było tak okrutne, że Leonard, zazdrosny o syna, który zajął jego miejsce w sercu pani Astier, wybuchnął gniewem:
— Tymczasem, moja pani, niech każdy tak robi jak ja! Ja nie mam pałaców, koni i amerykanów! Jeżdżę zazwyczaj tramwajem, mieszkam na trzeciem piętrze w oficynie i jestem ofiarą Teyssèdre’a. Pracuję dniem i nocą, piszę tom za tomem, wydaję ich dwa lub trzy do roku, należę do dwóch komisyj w Akademii, nie opuszczam ani jednego posiedzenia, ani jednego pogrzebu nawet. W lecie nie przyjmuję żadnego zaproszenia, ażeby nie stracić ani grosza. Życzę swemu synowi, aby, gdy dojdzie do lat moich, miał dosyć sił i potrafił pracować tak jak ja!
Nigdy jeszcze tak dużo i z taką goryczą nie mówił o Pawle. Matka słuchała oszołomiona, a w spojrzeniach, dotychczas niechętnych prawie, które rzucała na męża, przebijał się szacunek, którego przed tem nie było.
— Ktoś dzwoni — rzekł nagle Leonard, wstając od stołu i składając serwetę — to pewno do mnie.
— To do pani. Dzisiaj od rana się już zchodzą — rzekła Korentyna, podając bilet wizytowy, brudnemi tylko co otartemi o fartuch palcami.
Pani Astier spojrzała na bilet.
— Wicehrabia de Freydet — rzekła zadowolona, dodając głośno: — To wicehrabia jest w Paryżu?
— Tak, w interesie swojej książki...
— O! mój Boże! a ja nie zdążyłam nawet jej przeczytać. O czem on pisze w swojej książce?
Kończyła pośpiesznie śniadanie, końce swych białych palców umyła w szklance, słuchając uwag, które czynił jej mąż o nowym utworze pana de Freydet. Był to poemat filozoficzny pod tytułem: „Bóg w naturze“. Autor ubiegał się o nagrodę imienia Boisseau.
— Dostanie tę nagrodę, nieprawdaż?
Powinien ją otrzymać... On i jego siostra są tak uprzejmi... dla tej biednej paralityczki jest zawsze pełen dobroci...
Astier uczynił ręką ruch nieokreślony. Nie mógł za nic odpowiadać, ale z pewnością będzie popierał de Freydeta, który zresztą robi widoczne postępy.
— Gdyby pytał się o moje zdanie, powiedz mu tak: Jak na mój gust, jest tam jeszcze trochę za wiele, ale zawsze mniej, niż w innych jego utworach. Możesz mu oświadczyć, że dawny jego profesor, jest z niego zadowolonym.
Czego było za dużo a czego za mało? Pani Astier musiała o tem wiedzieć, bo nie czekając dalszych objaśnień, wstała od stołu i lekkim krokiem przeszła do gabinetu, który dzisiaj służył za salon.
Po jej wyjściu, Leonard Astier, czas jakiś siedział, coraz więcej zamyślony i kruszył nożem resztki sera na talerzu, wkrótce jednak przeszkodziła mu Korentyna, która sprzątała nakrycie, nie zwracając najmniejszej na niego uwagi.
Profesor wstał od stołu i ciężkim krokiem wszedł po stromych schodkach do swojego kąta, a zasiadłszy przed biurkiem, począł rozpatrywać jakiś stary szpargał przez szkło powiększające.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.