Noce bezsenne/Wspomnienia i fantazye
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Noce bezsenne |
Część | 2. Wspomnienia i fantazye |
Pochodzenie | Tygodnik Illustrowany, 1889, nr 358-365 |
Redaktor | Józef Wolff |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1889 |
Druk | Drukarnia i litografja S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
J. I. KRASZEWSKI.
WSPOMNIENIA I FANTAZYE.
|
...Jesień. Noce rosną i dnia ubywa — bezsenność staje się przykrzejszą jeszcze wśród ciemności... a światła po godzinie jedenastéj palić nie wolno. W maju i czerwcu, krótki mrok, który się nocą nazywa, przy pełni i pierwszych księżyca kwadrach zmniejszający się jeszcze — noce czyni jeszcze znośniejszemi. Z trwogą przychodzi przewidywać listopad i grudzień. W długim mroku nocnym, człowiek musi pilno stać na straży myśli własnych, aby, jak wystraszone konie, nagle mu się nie wyrwały, unosząc go na przepaści. Często w pół śnie, pół jawie, gdy marzenie plącze się z dumaniem, z tego amalgamu świadomych siebie i mimowolnych dwóch wątków tcze się dziwacznie zabarwiona opona, która jednym końcem zwiesza się już w bezdenne głębie.
Mieszanina ta ma swój wdzięk może — ale zostawia po sobie niesmak i trwogę, gdy człowiek zmęczony ocknie się i całkiem oprzytomnieje. Obudza strach jakiś, aby trzymając się tych wątków nie zapaść zbyt głęboko, zkąd się wydobyć niepodobna.
Większa część umysłowych obłąkań, zdaje mi się, nie jest czém inném, tylko taką tkanką mieszaną myśli zdrowych i chorych, dobrowolnych i przymusowych...
Zerwana nić jakaś nie daje opanować wibrujących dawnemi wrażeniami resztek i szczątków życia na mózgu zapisanych. Dlatego czasem obłąkani, gdy ten chory kątek usypia, odzyskują przytomność, — a gdy sąsiedztwo myśli pokrewnych go poruszy, wpadają znowu w monomanią. Unikając potrącenia o te zwoje, któremi wola nie włada, można obłąkanie powstrzymać. Pomiędzy zdrowiem umysłu, który nawykł był do zaciekań, badań, przypuszczeń i poddawał się fantazyi bez wstrzemięźliwości, a chorobą ducha — przestrzeń tak malutka, że ją jedno silne wstrząśnienie może zniszczyć...
Poczucie długości lub krótkości czasu upływającego w różnych warunkach życia, dziwnie jest zmienne i zależne od ubocznych okoliczności.
Mały kawałek uliczki wysadzanéj drzewami owocowemi, który codzień przebiegam, jako przechadzkę hygieniczną, daléj słupek z napisem, granice jego ciasne przypomina... — służy mi do — skracania czasu! Dziwném się to wydawać może, a jednak jest prawdą.
Jeżeli mi potrzeba pozbyć się prędko godziny téj monotonnéj przechadzki, nie czując, jak ona jest długą — mam na to wynaleziony przez siebie sposób. Przestrzeń, która zwykle wymaga pięciu minut do przebycia, staram się, noga za nogą przebywać jak najpowolniéj. Wlokę się. Probatum est, że naówczas cztery razy przebieżona, a raczéj przedreptana, czyni wrażenie jakby dopiero upłynęło minut dwadzieścia — gdy w istocie można całą godzinę na to wypotrzebować. Wielokrotnie próbowałem tego środka, zawsze z doskonałym, niechybnym skutkiem. Człowiek się w ten sposób oszukuje — i przestrzeń bierze za czas. Nerwy dają się obałamucić.
Ale — potrzeba miéć cierpliwość, tak się wlec... wlec i stawać, zatrzymywać się przy gospodarstwach mrówek, przypatrywać osom (czy szerszeniom, nie wiem, bo entomologia mnie nie bawi), wlokącym do gniazd zielone gąsienniczki, usiadłszy na nich, jak na koniu, i t. p. Trzeba tak manewrować, aby na pięciominutową przestrzeń kwadrans czasu wyszafować. Szczególniéj nogi do tego wprawić się musi...
Zresztą, dopóki jest jeszcze zieloność, życie, ruch jakiś, można zawsze znaleźć zajmujące przedmioty do obserwacyi. Tyle najrozmaitszych rodzajów stworzeń drobnych w nieustannym ruchu! Każde myśli o sobie: — niestety, zły przykład dają.
Niezmiernie mi przykro, gdy nieostrożnie chodząc, nadepczę niepotrzebnie stworzonko jakie, lub zrujnuję mrówkom gościniec, po którym nieustannie tam i nazad niezmordowane, z pośpiechem biegają i straszliwie, są zajęte...
Zaledwie katastrofa dokonana, już pracowity narodek znalazł sobie i toruje nową drogę... Rozbiegają się, powracają, krążą, i za dawnym instynktem trafiają, gdzie potrzeba... Otwory w ziemi prowadzą do gmachów w jéj głębi... ale lada osuwająca się bryłka je zapiera — trzeba na nowo się kopać...
Ile razy mam pod nogami te żyjątka, przypomina mi się mój zmarły przyjaciel Konstanty Podwysocki, który i sam nigdy żadnemu stworzeniu niepotrzebnie nie zadał śmierci, i dzieci tego nauczył. Ja od pobytu u niego w Rychtach (ileż to lat temu!) naśladuję go i przypominam, ile razy mrówki zobaczę...
Mrówki! Począwszy od tych stowarzyszeń istot maleńkich, wszystko nas uczy codziennie tego, czego my, istoty rozumem i mową obdarzone (styl urzędowy) nauczyć się na żaden sposób nie umiemy: że aby żyć i trwać, społeczeństwo powinno się organizować, skupiać, umiéć słuchać, iść razem i nie rozdzielać. Wszystko, co na zatracenie jest przeznaczone, rozpada się — jednostki się odosobniają i emancypują, następuje walka, gdzie powinna być łączność, i kończy nieodzownie wyniszczeniem i zagubą...
Zupełnie tak samo w łonie pojedynczych organizmów, gdy ma rozkład ich i śmierć nastąpić i żywioły, które do utrzymania życia się przykładały, nieprzyjacielsko walczyć z sobą zaczynają. Z tych samych pewnie pierwiastków składa się zdrowie i choroba — tylko stosunek ich inny.
U ludzi, gdy się zgrzybiała społeczność ma rozprzęgnąć, naprzód rodzina, protoplazma organizmu, fermentuje, rozszczepia się i ginie. Jednostka dopomina się praw swoich, a zapomina obowiązków. Jest to początek końca.
Dopiero w XIX-ym wieku urodziło się pono dziecię, które śmiało rodzicom powiedziéć: „Nie prosiłem was, abyście mi dali życie...“ To słowo okropnie piętnuje epokę......
Możecie to nazwać jak chcecie, ale są w żywotach ludzkich, w całym ich toku — pewne predestynacye i przeznaczenia dotkliwie widoczne.... Są dole i niedole, są koleje nieuniknione... Starożytni „fatalnością“ to zwali... — my wierzymy w Opatrzność. Niektórzy po razy kilka wygrywają na loteryi wielkie losy; inni nigdy na najmniejszy trafny wpaść nie mogli... Tym razem nie idzie tu o żadną wygraną na loteryi życia, do któréj ja nie miałem nigdy ani prawa, ani pretensyi — inna predystynacya uderza mnie w ciągu już dosyć długiego żywota. Byłem od kolebki przeznaczony na ustawiczną zmianę miejsca.
Jest to już charakterystyczném, że się urodziłem nie w spokojném gnieździe domowém, pod strzechą ojcowską, ale przyszedłem na świat w podróży, gdyż rodzice z obawy wojny i niepokojów w r. 1812-ym uszli ze wsi do Warszawy. Światło więc dzienne ujrzałem w gospodzie... w domu Zięteckich, jeśli się nie mylę. Było to jakby zwiastowaniem i zapowiedzią nieustannéj, mimowolnéj włóczęgi, wędrowania, niemożności osiedlenia się stałego — pomimo najgorętszéj chęci i pragnienia.
Do lat dwunastu pozostawałem na wychowaniu u babki i prababki w Romanowie, ale i to nie był, prawdę mówiąc, pobyt stały. Czasem pożyczano mnie matce; pobywszy jakiś czas w Dołhem, powracałem do Romanowa. Dwa te miejsca, które naówczas jeszcze dzieliła granica (Terespol — Bożeń Stary) i komora, mieniały się w moich wspomnieniach. Lecz prawie gościem bywałem wówczas u matki i ojca.
Szkoły rozpocząłem w najbliższéj wydziałowéj, niegdyś filii Akademii krakowskiéj, w Białéj; ale tu doszedłszy do ostatniéj klasy, potrzeba było dalszego ciągu szukać w szkołach wojewódzkich w Lublinie.
Zdawało się, że tu mi przyjdzie ukończyć wstępne przygotowania do uniwersytetu; tymczasem nie powiodło mi się; ojciec był nie rad, odebrał mnie z Lublina i przeniósł do Świsłoczy.
Romanów kochany straciłem z oczu. Po Lublinie Świsłocz się wydała strasznie cichym zakątem... Dobiłem się tu do ostatniéj klasy... i ojciec sam odwiózł mnie rozpromienionego do Wilna.
Na ostatnim noclegu w Jedlinie okradziono nas... a mnie zginął surdut podbity baranami, którym zaledwie cieszyć się poczynałem. Wróżba była niedobra — ale w tym wieku wszystko się wita uśmiechem...
Tymczasem w istocie wszelkiego rodzaju niepowodzenia mnie tu czekały. Zawcześnie z moim temperamentem byłem sam sobie oddany. Skutkiem nieopatrzności, o mało nie dostałem się z Wilna wprost na Kaukaz. Wózek już był przygotowany... Los téj ciężkiéj jeszcze próby przez litość nie dopuścił, i pozwolił powrócić do Dołhego.
Zostać tu z założonemi rękoma anim sobie życzył, ani mogłem... Była znowu nie tylko mowa, ale konkursem zdobyte lektorstwo w uniwersytecie kijowskim, które upadło, kiedy je miałem otrzymać. Tak samo nie doszła mię katedra w Krakowie, oraz proponowane przez księcia Jerzego Lubomirskiego zastępstwo kuratora zakładu Ossolińskich. W ogólności życiu mojemu na sperandach, obietnicach, widokach nie zbywało, — i zawsze w chwili, gdy się miały urzeczywistnić, los, żartując sobie, z przed nosa mi je odbierał.
Podróż nad Horyń z przyjacielem ojca mojego Stachowskim, człowiekiem niewymownéj dobroci, o dalszych stanowiła losach. Miałem dłuższy czas tam pozostać i tam się wrzekomo osiedlić trwale. Zacząłem jednak od dzierżawy na Polesiu Wołyńskiém.
Z Omelna, przezywanego „Omylnem,“ po trzechleciu i stratach przeniosłem się do nabytego Gródka około Łucka, marząc o stałém, wiekuistém mieszkaniu w tym ślicznym kątku.
Ale piękny Gródek chleba dawał zbyt mało... dorobić się na nim czegoś nie było podobna, stracić co się włożyło — bardzo łatwo...
Zmuszony pozbyć się Gródka, sprzedałem go i nabyłem nie piękny, ale korzystniejszy nierównie Hubin, prawie bez domu, całkiem bez ogrodu, bo to był folwark z majątku hhr. Tarnowskich, w którym oprócz ekonoma nikt pono nie mieszkał.
Marzenie usadowienia się tam na dobre, założenia ogrodu, postawienia chaty, utworzenia sobie miłego schronienia, rozpoczęły się na nowo. Zacny Idzikowski, budowniczy, wyrysował mi plan skromnego szlacheckiego dworu.
Tymczasem trzeba było do chaty, jaką tam zastałem, przylepić coś, dobudować, a para izb na książki jeszcze nie oschła i nie była wykończona, gdy wypadło jechać urzędować do Żytomierza. Tam znów musiałem dom kupić i osiadłem znowu, przewożąc książki i rupiecie. Wtém interesa familijne żony — zmusiły do nabycia Kisiel po zmarłéj ciotce ś. p. Urbanowskiéj...
Kisiele, sławne z piękności, z żyznéj ziemi — zdawały się już przeznaczone na usłanie w nich gniazda... na trwałe osiedlenie...
Było tu wszystko, co tylko pociągać mogło... Idealne, śliczne, zielone, ze stawami, jak brylanty, pooprawianemi w ramy ogrodu. Kisiele kazały się ukochać, stworzone były, aby w nich żyć i nie ruszać się więcéj... Jakże byłoby mile zestarzéć tu w cieniu starych lip, w domku ślicznym, wśród bardzo miłego sąsiedztwa...
Między innymi był tu znany pod przekręconym przez drukarza pseudonymem Korwinowicz, nazwany Koronowiczem, Waleryan Wróblewski; był poczciwy, zacny, najmilszy brat po sercu Stefan Kraszewski. Los tylko czekał na to, abym się dobrze umieścił na spoczynek... Z uśmiechem ironicznym porwał mnie do Warszawy i posadził na ulicy Mokotowskiéj. Nieszczęśliwa fantazya mieszkania zawsze we własnym domu, kazała tu téż nabyć trochę zdezelowany dom i na nowo go przerabiać. Każdy inny, nie ja, byłby przewidział, że obrachowane koszta restauracyi nie starczą, że trzeba się będzie zadłużyć, że... w końcu i tu los każe zbyć ze stratą, a samemu gnać daléj... ku — nieznanemu...
Jeśli kto, to ja nigdy przyszłości mojéj przewidziéć w najmniejszéj rzeczy nie mogłem. To, czegom się obawiał, najczęściéj rozwiązywało się pomyślnie; czego pragnąłem i o co się starałem, wypadało najniefortunniéj. Dziś téż przyszedłem do rodzaju fatalizmu, który mi kroku uczynić nie dopuszcza... Spuszczam się na przeznaczenie, gdy zawładnąć niém nie umiałem i nie mogę...
Drży mi ręka, zapisując te etapy Ahaswerusowskiéj włóczęgi. Z Warszawy w ostatnich dniach stycznia r. 1863-go wyjechałem w przekonaniu, że ją opuszczam na parę miesięcy, a pozostałem za granicą lat przeszło dwadzieścia w oczekiwaniu czegoś nieokreślonego — na popasie!
Na tle tych lat, mających się czémś zamknąć, na czémś skończyć, a wlokących się aż do niedołężnéj starości — od pięćdziesiątego do siedemdziesiątego roku życia — ile najdziwniejszych znowu zmian w bycie i położeniu, ile zapowiedzi spraw niedokonanych, ile projektów, ile prac rozpoczętych!......
W samém Dreznie, jeżeli się nie mylę, jedenaście czy dwanaście razy musiałem się przenosić z miejsca na miejsce. Drukarnia moja zapowiadała się świetnie, skończyła sprzedażą...
Miałem domeczek w Blazewicach, dom przy ulicy Pilnickiéj, drukarnię na Ziegelstrasse, i nie licząc różnych niedoszłych interesów, dwa naostatku domy przy Nordstrasse — mieszkań zajmowanych przy Augustenstrasse, Dippeldiwildergasse, Prozirstrasse, Hauptstrasse, Blumenstrasse... nie porachować!!
Za każdemi przenosinami wszystkie moje książki rozrzucały się i układały na nowo tak, że już teraz nic znaleźć w nich nie mogę. Projektów stałego nareszcie usadowienia się było mnóztwo — żaden nie przychodził do skutku.
Ale téż — nie miałem szczęścia... Z tych, na których braterską pomoc liczyłem, nikt mi nigdy nie wyciągnął ręki... Nie godzi mi się dziś skarżyć po jubileuszu, to prawda, — lecz niedaleko była skała Tarpejska od Kapitolu, a ci, którzy w nim wieńczyli — uciekli do skały...
Nie skarżę się: godniejsi odemnie doznawali podobnego losu.
Nastąpiła — katastrofa, nigdy w świecie przewidziéć się nie mogąca, bo są granice rzeczy możliwych, które, najgorsze nawet mając wyobrażenie o człowieku, umysł się wzdraga przypuścić. Z téj, jeżeli Bóg z życiem wyjść pozwoli (co jest wielkiém pytaniem), nowe nieuchronne przenosiny... Dokąd? gdzie? jak? Deus providebit.
Na każdéj prawie sprzedaży i kupnie ofiary i straty, oprócz jednego domu przy ulicy Pilnickiéj właśnie, czego się najmocniéj obawiałem. Ciągła ironia losu...
Bóg, który dotąd tą łódką pogruchotaną kierował, zapędzi ją wiatrami do przystani lub na skały... Dziéj się wola Jego... Koniec, bądź co bądź, blizki...
W ciągu tych nieustannych przenosin, co epizodów smutnych i zabawnych (ale nie dla mnie!), jaka plątanina myśli i projektów, i walka nieustająca z twardym losem! Ilu dobrych ludzi straconych, których śmierć porwała w chwili, gdy byli najpotrzebniejsi, najdrożsi! Ile złudzeń straconych, ile przekonań zachwianych!
Po nad wszystkiém góruje wyszczerzające zęby szyderstwo. Każdy zwrót i zmiana zwiastuje mi jakieś polepszenie, wyzwolenie. Obiecuje świetnie... a kończy okrutnym zawodem...
Tak już w ostatnich latach dwudziestu nawykłem do tego, że prawie obojętnie patrzę na ruiny; a pozorne powodzenie, zamiast mnie cieszyć, nabawia strachem. Gdy się zbiera na pogodę, burza blizko...
Patrząc zdala, możnaby z tych faktów wnosić, że w człowieku, tak nieustannie rzucanym, miotającym się, coś musi tkwić nadającego mu ruch gorączkowy. Tymczasem przeciwnie, niéma może w świecie natury, któraby prędzéj wrastała w każdy kąt, nabierała nałogu do bytu, w jakim się znajduje.
Ale — składa się tak zawsze mimowolnie, iż gdy książki są już na półkach rozmieszczone, a pokoiki pompejańską farbą pomalowane, gdy się obrazki porozwieszały, a pracownia uboga urządziła, ogródek obsadzać począł, glicyry i klematysy nareszcie przyjęły i kwitnąć obiecują, — fora... precz — potrzeba się wynosić!
„Precz — precz!“ — woła los, goniąc rózgą nieubłaganą — „daléj!“
Zachodzi pytanie: dokąd teraz? chociaż bardzo być może, iż odpowiedzi już nie będzie potrzeba...
Nie chciałem nigdy tak daleko odbiedz od kraju, aby związek z nim osłabł i stosunki ostygły...
Z wyjątkiem kilku znaczniejszych domów i rodzin, które w kraju odwieczne swe posiadłości zachowały, mając nadzieję przekazać je przyszłym pokoleniom — kto u nas dziś pewien, że się na swéj ziemi utrzyma?
Jednych wygania nieopatrzność i klęski, drugich fantazye i fałszywe spekulacye. Ale jestże na świecie spekulacya lepsza nad trzymanie się swojego zagona, którego wartość z każdym dniem rośnie?...
Za Stanisława Augusta pierwsi Ponińscy, a po nich Prot Potocki, poczęli frymarczyć dobrami. Stało się to gorączką może, sposobem dorabiania się fortuny łatwym. Sprzedawano, mieniono, nabywano w nadziei zarobku ze świętokradzką lekkomyślnością, nie pomnąc że może ziemia jest jedyną kupią, którą się frymarczyć nie godzi...
Gdy się myśli o ustaleniu bytu społecznego, mimowoli oczy zwracają się na Anglią. Zasad, pojęć i sposobu postępowania zazdrościć im musimy.
Łatwo jest wyśmiewać się z niektórych obyczajów Anglików, jak naprzykład ze zbyt surowego święcenia niedziel; lecz gdy kosztem takich dni niedzielnych kupuje się poszanowanie przeszłości, można je z ochotą spędzić, choćby o chlebie i wodzie, na ziewaniu i nudach — jeżeli kto się modlić nie umie.
Z tego powodu powtórzyć muszę nawiasowo, com podobno już raz pisał i nad czém bolałem. Jak często pozornie najszlachetniejsze zasady i pojęcia słuszności, w praktyce zastosowane nierozważnie, zgubnemi być mogą, dlatego, że patrzą na człowieka, jednostkę, zapominając o interesie społeczeństwa!
Przed pół wiekiem wszyscyśmy wykrzykiwali przeciwko téj niesprawiedliwości, która w krajach, gdzie są majoraty, dzieci spuścizną po rodzicach dzieliła nierówno, młodszych niemal wydziedziczała.
Tymczasem rodziny utrzymały się majoratami przy posiadaniu ziemi, a młodsze rodzeństwo, zmuszone do pracy, stało się pożyteczném krajowi. Tam, gdzie majoratów nie znano, rozdrabianie majątków skończyło się ruiną i zmianą natury dóbr, a z nią charakteru społeczeństwa i całego jego organizmu...
Jest może i w tém jakaś korzyść, gdy wielkie dóbr kompleksy się dzielą, bo każdy niemal fakt miewa swą dobrą stronę. Ale kraj w tém przechodzeniu własności ziemskiéj z rąk do rąk, rozdzielaniu i skupianiu napowrót majętności — traci zachowawcze żywioły, a gdzie i gdy ich potrzeba, zagraża to głębokiemi zmianami.
Są może kraje, które wielkich własności ziemskich prawie nie znają — nie mają ich w tradycyach, — ale to się w całym ustroju i charakterze ich odbija. Jeżeli się nie mylę, coś podobnego istnieje w Norwegii, — i tam znowu tworzyć czego nie było pewno niéma potrzeby, bo tam tylko, gdzie przeszłość zostawiła po sobie ślady głębokie, gdzie organizm wypłynął z warunków bytu, radykalna zmiana niebezpieczna. Każda zagraża wywrotem — a z niego do normalnego bytu wrócić nie łatwo i skutek niepewny...
Tak — nieznacznie — los mój własny, ta predestynacya do włóczęgi, dola Ahasverusa ściągnęła myśl ponad te zagony, łąki i lasy, których już może znużone oko nie ujrzy nigdy — a przynajmniéj nie ujrzy takiemi, jakiemi je pamięta. Ćwierć wieku, która tak szybko ubiegła, zmienia wszystko i wszędzie...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Znowu pomyślałem o Anglii: czy i tam zmiany są tak wielkie i znaczne?... W ogóle, miarkując z najświeższych wrażeń i sprawozdań — żadna metamorfoza nie jest rażącą i wybitną; ale słyszymy o faktach niebywałych dawniéj w Anglii, a wielkiego znaczenia. Owe zbiory, biblioteki, galerye tak cenne, na które wieki pracowały, aby je zebrać — rozpraszają się i wyprzedają!
I tam więc żywioły zachowawcze słabną, a społeczeństwo się przeobraża na nowe. Nie chce mi się wierzyć, aby to łatwo, prędko i w znacznych rozmiarach spełnić się mogło.
Niestety! jest to prawem bytu, z którém walczymy napróżno: — wszystko przemija, ginie i ulega metamorfozie.....
Życie rozmierzone i do godzin poprzywiązywane ma tę własność, iż niesłychanie prędko upływa. Tym tylko się ono dłuży, którzy nie wiedzą co zrobić z czasem, nie przywiązując do niego wartości.
Gdyby od nich można tak im niepotrzebne godziny odkupić — dałbym ostatnią koszulę...
Nie rozumiem tych ludzi, na których pamiątki przeszłości, szczątki życia, prace poprzedników nie czynią wrażenia i są im obojętne; — dla mnie są one relikwiami.
Z trwogą i poszanowaniem przystępuję do nich — ze drżeniem biorę je do ręki.
Po człowieku pozostaje na ziemi to, co w nim jest najlepszego: owoc pracy jego ducha, dzieła rąk, które umysł prowadził.
Ażeby utworzyć rzecz najprostszą, jedno z tych pierwotnych narzędzi przedhistorycznych, które się nam wydają wyrobami niemal dziecinnemi, potrzeba było takiego wysiłku, jak dziś na najbardziéj skomplikowane dzieło...
Odziedziczyliśmy po tych wiekach coraz bardziéj doskonalącéj się pracy wszystko, co mamy i umiemy: do tego skarbca mało co i powoli każde pokolenie przyrzuca.
Takież życie w każdym odłamku, poświadczającym o pracy człowieka.
Rzecz godna uwagi: w tych narzędziach pierwszéj potrzeby, w wyrobach z kości, z kamieni, gliny i kruszców — razem z utylitarną myślę rodzi się poczucie piękna i chęć zaspokojenia go.
Linie, ozdoby, wygładzania, ornamentyka, są to rzeczy, ściśle biorąc, niepożyteczne, a wymagające ofiary czasu i trudu; człowiek jednak poświęcał czas i trud, aby zaspokoić to pragnienie piękna, które z sobą przyniósł w duszy.
Dziecinném nazwać należy twierdzenie, że sztuka jest rzeczą zbytkowną i zbyteczną. Widzimy ją u kolebki ludzkości rodzącą się z człowiekiem razem. Nie jest ona fantazyą, nie jest jego wymysłem: należy do praw bytu, do warunków życia.
W pewnych dobach bytu rodzą się takie, a nie inne dzieła, — nawet pewne linie, ozdoby są konieczne; znajdujemy je u ludów, które ich od siebie zapożyczyć nie mogły. Wszystko to dowodzi, że sztuka jest człowiekowi niezbędnie potrzebną, choćby on w początku znaczenia jéj nie pojmował i tworzył bezwiednie.
Lecz powróćmy do życia przeszłego i przechowanych po niém pamiątek.
Ze wszystkich zabytków, stara książka stanowi najdroższy, najgodniejszy poszanowania. Jeżeli każdy szczątek jest relikwią, ona jest relikwią najcenniejszą...
Przeszła przez wiele rąk, karmiła i poiła pokolenia, rodziła myśli, zostały na niéj ślady łez, przyschły westchnienia.
Mam stare, jedno z pierwszych wydań XVI-go wieku „Psałterza“ Kochanowskiego, na który bez wzruszenia patrzéć nie mogę... Niektóre Psalmy widocznie silniéj mówiły do duszy... karty ich zmęczone... A téż wyczytane, wymodlone nasze książki pobożne, te broszury drobne, bez początku i końca, z których się ledwie kartek garsteczka przechowała?
Są książki, o których istnieniu wiemy stanowczo, a nikt ich dotąd nie widział...
To, co najchciwiéj czytano, tego już dziś prawie śladu niéma. Literalnie rozszarpano, spożyto ten chleb powszedni aż do okruszyn. Z tego, co nasz wiek, tyle papieru spotrzebowujący, w świat puszcza, stosunkowo mało téż pozostanie, z wielu i różnych powodów. Nawykamy coraz bardziéj nie szanować ani papieru, ani druku — i wiele drukowanego niekoniecznie téż poszanowania jest godne. Sam nawet materyał dzisiaj używany do podawania potomności spraw i dzieł naszych — wcale na trwałość nie jest obrachowany. Papier się rozsypuje w rękach, a szczególniéj efemerydy zdają się dbać o to, aby nazwanie swe trwaniem usprawiedliwiały. Nazajutrz, przeszedłszy małe kółko, popękane i podarte rzucają się w śmiecie...
Najpiękniejszy papier nasz jest kruchy, albo z przyczyny materyału, który wchodzi do masy, albo z powodu bielenia; żaden z nich nie wytrzymuje porównania z temi, na których Aldy, Elzewiry, Plantiny i nasze Forstery drukowały... Wyglądają niektóre wydania nasze przepysznie, ale porównać je można do pięknych pań, malowanych i bielonych na jeden wieczór balowy — jutro zniknie ta krasa. Aldy i Elzewiry myślały o nieśmiertelności; nasi dzisiejsi wydawcy i drukarze, biedacy, myśléć muszą głównie o tém, aby się im kapitały procentowały, praca wynagrodziła i owoc kieszeni przyniosła.
Tém lepiéj, gdy się książka rozsypie: jutro nowe wydanie będzie potrzebne.
Biblioteka złożona z ksiąg starych, w okładzinach okuwanych, zamykanych w futerałach, w deskach skórą świnią i pergaminem, srebrnemi blachami obłożonych — robi wrażenie świątyni, przybytku, arki. Skłaniam głowę wchodząc, i mimowoli głos się zniża: tu wieki mówią...
Ze wszystkich ofiar w życiu najboleśniejszą zawsze było dla mnie pozbywanie się kochanych, starych moich książek... A ileż ich przeszło przez ręce moje cennych, najcenniejszych! — aż do „Panoszy“ Paprockiego, aż do pierwszych wydań naszych poetów... — często nierozważnie na wagę złota nabywanych, a potém w ciężkiéj potrzebie za bezcen pozbytych...
Niéma pono ani jednéj biblioteki polskiéj, ani jednego zbioru rękopisów i zabytków, gdzieby nie miano czegoś odemnie. Zbiór rysunków i sztychów w Suchéj cały powstał z mojego; mają odemnie wiele książęta Czartoryscy, miał ś. p. Świdziński. To smutna, że najczcigodniejszy ów zbieracz, wiekuiście roztargniony, zapominający się, wiele rzeczy cennych tak pozarzucał, pochował, rozposażył, iż po nim doszukać się trudno tego, co wiemy, iż z pewnością posiadał.
Z nabytych odemnie rękopisów wprawdzie ocalał „Gulistan“ Otwinowskiego (wydała go Biblioteka Ordynacyi Krasińskich); ale rękopis dramatów polskich religijnych, z którego jeden tylko przedrukowałem — zaginął pono i wynaleźć go nie można. W bibliotece Krasińskich napróżno go szukano.
Dziś u mnie pozostały jedynie szczątki zbiorów dawnych, ale wśród nich są rzeczy cenne. Gdzie się ja z tém teraz podzieję?
Najnaturalniejszą byłoby rzeczą, na starość pomyśléć o powrocie na jakiś zagon ziemi własnéj; ale do jednych przystęp jest niemożliwy, do drugich losy tych, którzy w nich osiedli, przenosząc z innych prowincyj — odstręczają...
Ziomkowie nie zawsze przyjmują pobratersku; a nazwa „przybłędy“ dawała się słyszéć zbyt często, więc i w sercu się odbiła, i pozostała w pamięci.
Być wygnańcem i czuć się nim — to już lepiéj u obcych, bo tym wiele przebaczyć można; ale powrócić na ziemię rodzinną i na niéj być wytykanym, jako „przybłęda,“ w niéj czuć się wygnańcem i niemiłym gościem — byłoby nadto boleśnie...
Lepiéj więc pójść między nie swoich, aby swoim nie miéć nic do wyrzucenia i módz ich kochać zdaleka.
Oprócz tego, w okolicach, które najłatwiéj przystępnemi być mogły, w Galicyi, nasze społeczeństwo dzieli się na tak nieprzyjacielsko stojące przeciwko sobie obozy, że ten, kto do żadnego z nich przypisać się nie może i z przekonania musi stać w pośrodku, jest przez to wystawiony na pociski ze stron obu. Nie można zaprzeczyć temu, iż skupianie się w obozy i szeregi, pewna karność, któréj podlegają ci, którzy je składają — ma swe korzyści. Ale, bądź co bądź, potrzeba zawsze dla należenia do nich ofiary inteligencyi, zaparcia się lub przemilczenia przekonań, poddania się ślepego regulaminowi, — a sumienie nie zawsze na to się godzi.
Lepiéj więc pozostać „dzikim“ na stronie, osamotnionym, ale panem siebie. Całe życie moje upłynęło w takiém osamotnieniu dla niezależności; — więc téż w dniach najsmutniejszych pozostałem opuszczony i zaparto się mnie milczeniem... ignorowaniem...
Gromadki podtrzymują tylko swoich, tych, którzy trzymali z niemi; — ja do żadnéj nie należąc, tylko jako ziomek, nie miałem prawa do niczego...
Wiele na tém cierpiałem i szkodowałem, żem do żadnéj szkoły, kupki i obozu nie przystawał; ale gdybym żył po raz drugi, zdaje mi się, że nie zmieniłbym postępowania. Rozumiem to dobrze, że i sąd o mojéj działalności literackiéj wiele na tém ucierpi, iż pozostałem tak na stronie odosobniony; ale niéma na to rady.
W tém także była predestynacya...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
...Ponieważ dr Ochorowicz dostał burę za to, że się wdał w medycynę, nie mając patentu, mam ochotę i ja być połajanym... Język mnie świerzbi, aby powiedziéć coś, co się wyda paradoksem, a o czém ja przekonany jestem, iż zawiera prawdę...
Kwestya tycze się hygieny.
Mówią, jeżeli się nie mylę, o Hufelandzie, iż przyjaciołom zalecał czasem się upijać, aby uśpione funkcye życia gwałtowniejszém przesileniem rozbudzić i uczynić czynniejszemi. Ja upijania się nikomu nie będę radził — uchowaj Boże; ale pozwolę sobie zrobić jednę uwagę.
Bądź co bądź, pod pewnym względem człowiek jest zwierzęciem, ogólne więc warunki życia i zdrowia, którym podlegają stworzenia wszelkie, i do niego stosować się muszą.
Spojrzyjmyż na silne, zdrowe, bujno rosnące zwierzęta... Życie ich jest najnieregularniejszém w świecie. Jednego dnia jadła mają dostatek, drugiego brak zupełny, żadnych godzin wyznaczonych i zapasów pewnych; a jednak zdrowie ich nie tylko nie cierpi, ale chorób prawie nie znają.
Arabowie tak samo, w podróżach szczególniéj, żyją garstką mąki i trochą daktylów czas długi; a gdy dopadną barana, obżerają się do obrzydliwości. Żyjąc tak najnieregularniéj, są niezmiernie silni i wytrzymali. Mówię tu szczególniéj o pożywieniu i odżywianiu się... i sądzę, że najmniéj regularne, najbardziéj urozmaicone, naostatek najwstrzemięźliwsze, jest najzdrowszém. Jemy wszyscy bez wyjątku pewnie dwa razy tyle, ile do utrzymania życia potrzeba. Z przejedzenia się i zajadania umiera i choruje połowa ludzi.
Wnoszę więc, że do hygieny należy wprowadzić aksyomat, iż zbyt regularne życie (odżywianie się) nie jest zdrowém, że post niekiedy konieczny, a naówczas i przejedzenie się pohufelandowsku może na coś się przydać. Ale wolałbym post, niż obżarstwo.
Gdy człowiek rodzajem życia, jaki prowadzi, zmuszony jest o téj a téj godzinie koniecznie zjeść to, a nie co innego i t. p., traci smak, funkcye słabną, usypia ich czynność, gnuśnieją młodzi, i następuje zastój w całym organizmie. Z praktyki widzimy, że ludzie, jak np. urzędnicy kolei żelaznéj, zmuszeni do ruchu, do nieregularnego życia, do jedzenia dochwytkiem, o różnych dnia godzinach, są niezmiernie wytrzymali i zdrowi.
Zdaje mi się tedy, że przynajmniéj z zasadniczych pewników trzeba wymazać życie bardzo regularne, i nie zmuszać do niego, jeżeli okoliczności go nie narzucają??...
W tém tylko mylić się mogę, że człowiek, będąc czasem zatrudnieniami swemi zamieniony w machinę, i odżywiać się tak musi, jak się zegarek nakręca. Niestety! iluż to ludzi pada ofiarą powołań swych i potrzeb społecznych! Jest to smutném dla jednostek, to prawda; ale zapomniawszy o człowieku pojedynczym, a patrząc na człowieka zbiorowego, który jest jedynym prawdziwym — znajdujemy te ofiary zupełnie usprawiedliwionemi...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Jedno z przedmieść Magdeburga zowie się „Krakau.“ Ciekawa rzecz, czy ten Kraków i inne Krakowy u Wendów na Łużycach, na Pomorzu, pozostały — jak się dorozumiewać należy — z czasów słowiańskich, czy późniéj się urodziły? Etymologia słowiańska wyrazu tego ciężka do rozwikłania...
Byłoż to nazwanie bóztwa, jak utrzymują niektórzy?
W prastarych posiadłościach słowiańskich co krok spotykamy nazwania miejsc, poprzerabiane ze starych wendyjskich i poprzekręcane.
Niemcom trudno w „Kötschenbroda“ domyśléć się jakiegoś Koziebrodu (Ziegenfurth), którym ono niegdyś być musiało. „Oschatz“ powstał prawdopodobnie z Osady. Na Rugii „Putbus“ zrobiono z Podborza.
Dziwne przeznaczenie wydziedziczonych i wydziedziczanych, pozostawiających na straconéj ziemi mogiły, poznaczone imionami umarłych — tylko mogiły...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Rzecz godna zastanowienia, że krytyka dzieł poetycznych, utworów artystycznych, wszystkiego, co jest owocem twórczości ducha ludzkiego, nie umie nigdy rozróżnić, co autor włożył w nie rozmyślnie, z dobrą wolą swą, a co wyszło mimowolnie, urodziło się z natchnienia.
Mnożą się komentarze i wykłady, przypisujące poetom rozmaite filozoficznie obmyślane plany, wyrachowane warunki, naśladownictwa pewne dobrowolne... dążności, cele, których oni wcale nie mieli.
Najlepszym tego dowodem, że dwie i trzy teorye różne przypadają tak do dzieła, jakby w istocie genezę jego odgadły.
Niektóre krytyki bywają tak zręczne, tak się zdają prawdopodobnemi, jak gdyby istotnie sędzia wniknął w głąb twórczéj duszy i podsłuchał rzecz w chwili narodzin...
Tymczasem zkądinąd wiemy, iż w chwili tworzenia poeta nie zdawał sobie wcale sprawy z tego, co mu przyniosło natchnienie. Porwany niém, nie panował nad sobą. Co najwznioślejszém jest w dziełach ludzkich, nie weszło do nich rachubą, rozwagą, ale tchnieniem z góry, bezwiednie. Upokarza to może, ale niemniéj jest prawdą. Twórczość pozostaje tajemnicą nawet dla tych, którzy są nią obdarzeni...
Są chwile w życiu, gdy silę twórczą powołuje się napróżno. Nawiedziła wczoraj, odbiega dzisiaj, przymusić jéj nie można. Żadna przemoc, ani żaden sztuczny podbudzający środek jéj nie przywróci, gdy odeszła...
Czytamy całe wykłady poematów i ich genezy tak trafne, tak osnute logicznie, iż chce się je przyjąć za ostateczne rozwiązanie. Tymczasem nazajutrz drugi badacz, zręczniejszy jeszcze, przychodzi z nową miarą, formułką i metodą: przykłada je, obrachowuje i — rzuca na utwór i twórcę „nowe światło“ (tak się to zowie), które gaśnie po kilku leciech, jak inne...
Rozumiem jeszcze, gdy poetę tłumaczy mi krytyka wpływami, jakie działały na niego; ale gdy wnikając w jego ducha, chce mi wykazać to, czego sam twórca z pewnością nie wiedział i nie miał na celu — uśmiechnąć się potrzeba. Mają to do siebie arcydzieła natchnione, iż w nich kopiąc się, zawsze się coś znajduje nowego... a gdyby powstał z grobu poeta, zadziwiłby się, iż więcéj tam jest, niż on świadomie włożył.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Widzieliśmy jeszcze ostatnich kapłanów-poetów, z godnością noszących swą dostojność, swe namaszczenie, przejętych wysokością powołania, piastujących proroczy urząd z przejęciem się, z wiarą w siebie i w misyą swoję... Tego już nowym braknie.
Młodsi wieszcze szydzą sami z siebie, nie czują w sobie bóztwa, nie wymagają poszanowania. Wiedzą, że od czasu, gdy za poemata płacić poczęto, poeta stał się już tylko zręcznym kunsztmistrzem.
Starzy miewali widzenia, przychodziły na nich chwile prorocze. Młodsi — najwznioślejsze uniesienie, jakby się tego wstydzili, kończą szyderstwem.
Poezya była powołaniem: stała się kunsztem... Ruiny, dokoła ruiny...
Szczęściem wiemy, że gdy runie wszystko, naówczas odbudowywać się zacznie obalona świątynia. Tak i z poezyą...
Ileż to światów już rodziło się, rosło, dojrzewało i legło w gruzach, choć cywilizacya ich dosięgła bardzo wysokiego stopnia! Kataklizm jakiś burzący wywrócił porządek, zrodził anarchią i przyszło zniszczenie.
O tych cywilizacyach znikłych mamy w ogóle fałszywe pojęcia, znamy je mało. Nie mówiły one wprost do nas; musimy je odgadywać i domyślać się z obłamków.
Tam nawet, gdzie słowo zdobędziemy, znaczenie jego niepewne jest dla nas. Z papyrusów egipckich tyle się dowiedziéć możemy, ile przez analogią dojść i odgadnąć się godzi. Głębsze znaczenie wymyka się nam. Tymczasem w łomach marmurów z epoki odległéj znajdują się ślady narzędzi, dowodzących wysokiéj cywilizacyi, jak naprzykład ślady pił dyamentowych. W skrzyniach mumij są tkaniny zupełnie do gobelinów podobne. Pończocha, o któréj długo mniemano, że jest świeżym wynalazkiem wieków średnich, od lat tysiąców znaną była nad Nilem.
Ta piła, gobelin i pończocha są to rzeczy podrzędne; — ale z niemi razem idzie pewny stopień wyrobienia się ogólnego, którego one były owocem.
Człowiek po tysiącach lat musiał drugi raz to wszystko wynajdywać! Non bis in idem, powiada przysłowie — Semper idem — mówi doświadczenie...
Od pół wieku znudzony życiem i sobą, Alfons Karr powtarza: Plus cela change, plus c’est la même chose.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Przeszło dwadzieścia lat spędzonych w Niemczech, zupełnie tak działały na mnie, jak wieki na kamień eratyczny, przyniesiony niegdyś falami morza na obcą ziemię, na któréj wody oschły lub pozostały. Jak ten kamień przybłęda, gościem, bryłą odłamaną od innéj całości byłem i jestem. Przyzwyczaić się było można, ale zżyć się z tym żywiołem społeczeństwa zupełnie inaczéj zorganizowanego — niepodobna.
Tam nawet, gdzie legalnie klas żadnych niéma — naród wszędzie zatrudnieniami, obyczajami, oświatą, stopniem zamożności, dzieli się na pewne warstwy. Noszą one ogólne nazwiska; ale choć się jednako zowią w krajach różnych, charakter naprawdę mają swój własny — indywidualny w każdym narodzie. To, co się naprzykład szlachtą zowie, arystokracyą, albo mieszczaństwem lub chłopstwem, — jak niebo do ziemi niepodobne do siebie tu i tam. Holenderski wieśniak i włoski... Che! Chi! i t. p.
Obcy, który tu przybywając, szuka miejsca odpowiedniego w społeczeństwie temu, jakie w kraju zajmował — znaleźć go nie potrafi. Drzwi przed nim zamknięte; a gdyby wszedł nawet — ludzi znalazłby zupełnie innych, pojęcia odmienne.
Zaledwo jedna klasa na całym szerokim świecie do siebie podobna: to tak zwana arystokracya. Im niżéj i głębiéj zstępujemy od niéj, tém światy dziwniéj odmienne i urozmaicone.
Polak, przybywający do Niemiec, na żaden sposób miejsca sobie właściwego wyszukać nie może. Świat inny.
Szlachta trzyma się dworów i stoi ciasno zwartym obozem. Poza nią spotyka się bardzo wykształconych ludzi, uczonych, profesorów, pisarzy, których ojcowie dotąd pasą bydło. Człowiek, z którym możesz mówić o najwyższych zagadnieniach, który czytał wiele, umie wszystko, świadom jest całego ruchu umysłowego cywilizowanego świata — nie potrafi się znaleźć w salonie, jest zarazem gbur nieokrzesany i razi jakąś obyczajów nieforemnością. Rozmawiać z nim miło, żyć niepodobna.
Tego u nas niéma. Dlaczego?
Bo wyższe, lepsze towarzystwo szacuje i przyjmuje takich ludzi, ogładza ich i przyswaja sobie. Szlachta szuka inteligencyi, wciela ją chętnie, o herb nie pyta.
W Niemczech całkiem inaczéj.
Szlachta stoi odosobniona. Można być Humboldtem, Virchowem i t. p.; wyższe towarzystwo, spotykając się, tolerować będzie, słuchać — ale temu, który nie ma w sobie krwi szlacheckiéj, nie poda ręki, jako równemu.
Pojęcie szlachectwa wcale jakoś inne wyrobiło się u nas, inne w Niemczech. Tu po kataklizmach pozostała szlachta zawsze jakąś kastą wyłączną, gdy u nas oznacza raczéj stopień wykształcenia i cywilizacyi, a nawet zamożności.
Burmistrz stolicy w Niemczech, doktor filozofii, wysoki urzędnik, mający wstęp do dworu, przyjmowany w dni świąteczne na monarszych pokojach — powróciwszy do domu, znajduje się w mieszczańskiém swém kółku, w którém go pochodzenie jego zamknęło.
Nie urodził się szlachcicem!! Uszlachcenie późniejsze nie rozgrzesza go z tego grzechu pierworodnego.
W niektórych pułkach oficer szlachcic, żeniący się z kupcówną, musi się podać do dymisyi: inaczéj zmuszonoby go do tego — il a derogé.
Wedle prawa, szlachta nie ma przywilejów wyłącznych, zrównaną jest z innymi, ale obyczaj nad prawo silniejszy.
Tu podział średniowieczny na szlachtę tytułowaną (arystokracyą), szlachtę pospolitą, mieszczaństwo i chłopów — dotąd jest żywy i niezatarty.
Szlachta zubożała w ogóle, żyje dotąd odosobnioną, jeżeli nie służy w wojsku lub przy dworach.
Drugą różnicę obyczajów, dosyć żywo się czuć dającą w mieszczaninie i wieśniaku, a nawet w wyrobniku niemieckim, częstokroć ciemnym, bez wykształcenia — stanowi poczucie ogromne godności człowieka, równości swéj z drugimi.
Nasz mieszczanin i wieśniak jest pokorny, uniżony, nieśmiały; tu wcale przeciwnie: lada najmniejsze draśnięcie czyni ich zuchwałymi.
Rozstęp pojęć pomiędzy szlachtą a ludem — ogromny. Szlachcic się mniema czémś inném, lepszém od pospolitego gminu; a ów gmin wprost szydzi z tego. Ani bogactwa, ani tytuły mu nie imponują.
Jeżeli, jako rzemieślnik, jako robotnik musi wejść w stosunki ze szlachcicem — staje się milczącym, posłusznym, ale poniżyć się nie da wcale. Dla zarobku zniesie wiele; przychodzi jednak chwila, gdy słowo wybuch sprowadza. Pamięta i uważa na to, czy mu podano rękę, i namuloną dłoń swą wyciąga z całą godnością człowieka.
Wie on o tém, że szlachcic się ma za coś lepszego, przyjmuje to jako — fakt; ale to na nim nie czyni żadnego wrażenia. Uważa to za rodzaj obłędu, nad którym się lituje.
Mieszczaństwo, z którego łona wyszedł taki pan profesor von G..., poeta i krytyk, naprzód tajny radca dworu, potém nobilitowany, albo dramaturg Ritter von W..., który nigdy i nigdzie o swém świeżém rycerstwie nie zapomina, — rusza ramionami, gdy mówi o nich; ma obudwom za słabość i śmieszność staranie o przyrostek von... Prawdę mówiąc, uszlachcenie to nie ma żadnego praktycznego znaczenia, chyba gdzieś za górami; bo w miejscu rodzinném nie szanują go wcale.
Z tego, com powiedział, wynika, że społeczeństwo w całych prawie Niemczech jest daleko silniéj, wyraziściéj podzielone przynajmniéj na dwie części. Czy się one kiedy zleją? Nie wiem i wątpię. W ogólności Niemcy są społeczeństwem zachowawczego charakteru i nie łatwo ulegają zmianie.
Demokratyczniejszéj szlachty nad naszę polską nie było i niéma na świecie. Przyjmuje ona do swego łona wszystkie żywioły, które mają kwalifikacyą jakąkolwiek.
Był czas może, gdy to inaczéj wyglądało — krzyczano na butę staroszlachecką, — ale dziś ona jest wyjątkiem lub tylko wspomnieniem.
Nowe to usposobienie miało zarody i w dawnym stanie. Dziś obyczaj raczéj, niż prawo, konieczność położenia, wszczepiły demokratyczne idee nawet tam, gdzie się do nich nie przyznają — ale...
Jest wielkie „ale.“
Dawniéj szlachcic — równy wojewodzie — szedł razem z magnatem i magnat widział w nim brata. Dziś arystokracya się wydziela, odosabnia i wciela coraz widoczniéj do arystokracyi paneuropejskiéj, kosmopolitycznéj, tracąc wspólny jéj dawniéj ze szlachtą charakter demokratyczny.
Naostatek wśród téj szlachty, gdy majątkowe położenie dozwala, znajdujemy apostatów, przechodzących także do obozu kosmopolitycznego, którego cechą jest, że go sprawy najbliższe mniéj obchodzą. Ale są to tylko wyjątki. Powtórzmy, że ta butna, warcholąca szlachta nasza zawsze się odznaczała ofiarnością, chętna i skłonna była do wyrzekania się służących jéj przywilejów.
W czasie wielkiéj rewolucyi, co było Polaków w Paryżu, popalili swe genealogie i legitymacye. Gdy przyszło późniéj do zrzeczenia się własności części ziemi posiadanéj na korzyść włościan — mało kto syknął, a wielu nie żądając indeminizacyi, śpieszyło z bezwarunkową ofiarą.
Tak szlachetnych popędów, jak u nas, trudno znaleźć w inném społeczeństwie. Ciężkie nawet następstwa nieopatrzności wcale nie zmieniły tego naszego charakteru — dzięki Bogu.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Dwadzieścia lat spędzić wśród kraju, nie wchodząc z nim w żadne ściślejsze stosunki, zawsze pozostając gościem, zdaje się rzeczą prawie niemożliwą. Tak jednak było. Próby, jeżeli jakie czyniłem, nie powiodły się zupełnie i odstręczyły od dalszych. Osamotnienie dawało się czuć bardzo dotkliwie, jedno to tylko zasilało życie, że przepływ swoich, ciągłe stosunki z krajem, związek z nim duchowy utrzymywały i nie dawały postradać nic z tego, co się z sobą w tłomoczku wyniosło...
Któżby to był wówczas powiedział, przeczuł, że na kilka miesięcy się wybrawszy, miałem pozostać na całe życie? Z tą myślą do ostatka nie umiałem się pogodzić... nadzieja ta dwadzieścia i kilka lat nie dozwalała, że tak powiem, rozpakować się. Żyło się z dnia na dzień, w oczekiwaniu czegoś nieokreślonego — na popasie.
Stan ducha ztąd wywiązywał się osobliwy.
Wycieczki częste do Włoch, do Francyi, zbliżały mnie do starych, już tak dziwnie zwłoszonych, zfrancuziałych na wątku polskim, żem był w nieustannéj obawie zniemczenia mimowolnego. Ale to strach był próżny: atrakcyjnéj siły brakło.
Smutneż to dzieje!... Jedyną ich korzyścią to, że człowiek zmuszony był ciągle czuwać nad sobą, badać się trwożliwie, czynić rachunki sumienia. Przykłady ludzi, którzy ulegli metamorfozie potwornéj, odstraszały. Duch ciągle uciekał i tulił się do wspomnień domowych; nawet to, co pociągać mogło i było sympatyczném, budziło obawę oddziaływania i — nieufność.
Gdyby naówczas nie praca, gdyby nie zajęcie umysłu takie, iż nie dopuszczało ani tęsknicy zbytniéj, ani odżywiania się pokarmem niezdrowym — metamorfoza stałaby się nieuchronną. Tymczasem zdaje mi się, że gdybym cudem jutro obudził się na Mokotowskiéj ulicy, takby mi łatwo było dalszy ciąg przerwanego życia prowadzić po latach dwudziestu — jak gdybym wczoraj powrócił z redakcyi.
Trochę mchu osiadło na tym kamieniu wyrzuconym na Łużyce — nic więcéj. Wewnątrz on nienaruszony.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Po latach wielu, gdy ludzie, którzy się spotykali w młodości, zejdą się znowu — jakże to rzadko w dawnym towarzyszu odszukać człowieka!... W twarzy pozostaje zawsze coś z rysów młodzieńczych niezatartego, w temperamencie przechowuje się to, z czém człowiek na świat przywędrował; ale obok tych części stałych, składowych, nienaruszonych, ile miękisza na nich osadzonego, który już nowe nadaje kształty!
Niektórzy nie tylko się zmieniają, ale zapominają nawet, czém byli. Innym lata i wykolejenie, wyrzucenie na ląd obcy dziwnie posłużyły do wyrobienia się na jednostkę osobliwą, piękną, idealną.
Taką mi się wydaje przyjaciel T...
Ileż to lat upłynęło od czasu, gdy go burza na obcy gościnny brzeg wyniosła!
Z piosenką na ustach, stękaniem w duszy, z przywiązaniem, co wyniósł z sobą w torebce podróżnéj — człowiek ten płacząc piosnkami, przeżył długie, długie lata, a z tych pierwiastków, które miał w sercu, snuł, lepił, tworzył i poezye, i nową postać sobie samemu — i idealną wioskę polską, która w jego marzeniach tak prześlicznie malowaną wyrosła.
Nie waham się twierdzić, że gdyby żył w zwykłych warunkach na własnéj ziemi, patrzył na prawdziwych wieśniaków, nie tęsknił tak, nie kochał, nigdyby takie pieśni złote z ust jego nie uleciały.
Nici tych, z których utkał obrazy — pasma zabrał uprzędzione na własnéj ziemi z jéj złotego lnu, w jéj czerwcu zabarwione, jéj rosą wybielone, — ale tęsknica ten len w jedwab przemieniła...
Nieraz go pociągano na ziemię rodzinną: „Chodź, chodź! damy ci chleba dostatkiem, kochać cię będziemy.“
Próbował przybyć i żyć, ale uczuł, że musiałby przestać być poetą, i dla poezyi na obczyznę powrócił... Tu o rzeczywistość się rozbićby musiał i swą wymarzoną wieś polską postradać, śpiew swój — cały skarb.
Zarzucano mu monotonią niesłusznie. Ma głos, jaki mu Bóg dał, zmienić go nie może, a że prawdziwy jest, dla tego jedyny; ale go zażywa różnie i żadnéj mu struny nie braknie. Poetę osądzi potomność — ja mówię o człowieku.
Chodzić tak z tą idealną siedzibą wieśniaczą w duszy po Lung-Arno, patrzéć i widziéć ciągle swe marzenie złote — a dla tego nie chciéć widziéć rzeczywistości, która do niego nie jest podobną, — wydaje się dziwnym losem, może ostatnim przykładem téj mocy, jaki ma nad człowiekiem poezya, kiedy się jéj odda cały człowiek.
W ciągu tych lat, w ciągu téj ciszy — on sobie swoję wioskę coraz daléj, coraz szerzéj, coraz wyżéj budował i buduje. Coś ciągle przybywa do niéj. Mgła się czasem podniesie i jakiś zapomniany horyzont odkryje. Od kolebki zapomniane, we śnie przywędruje nazad wspomnienie, które on, jak nową laleczkę, zaraz w śliczne odzieje gałganki; ale główne motywa pieśni pozostają zawsze niezmienione. Tylko ten wieśniak w sukmanie coraz to promieniściéj wygląda, dziewczę coraz bielsze i ponętniejsze, dziatki rozumniejsze coraz, a wioska coraz piękniejsza wśród kwiatów i zieleni. Studzień żurawie nawet w niéj skrzypią piosnkami.
Wszystko to maluje się na tle téj tkaniny szaréj, ale złote promienie nawskroś ją przechodzą, i przejrzysta jéj zasłona rozdziera się, ukazując niebiosa malowane, jak gdybyś wieczorem z Neapolu patrzył na Capri... Przybywa ktoś z kraju, przychodzi pokłonić się — i posiwiałemu, a tak młodemu lirnikowi dziwić się musi.
Gdy mu rozpowiadają o jego wsi i wieśniaku nie tak, jak on marzy — powiada sobie milczący, że źle patrzą, że fałszywie widzą, że im żółtaczką zapłynęły oczy.
Prawdą dla niego to, co on w sobie nosi.
Otwarta droga i drzwi do swoich, przyjęliby go serdecznie. Ale cóż? On, dusza pobożna, dla jednych byłby za zimny, dla drugich za gorący... i musiałby stać tak samotnym, jak na Lung-Arno... a — w siermiędze ideałuby szukał darmo... Nie lepiéjże patrzéć oczyma duszy zdaleka — a widziéć co zapragnie dusza?
Grzechemby było ciągnąć go gwałtem dla chleba kawałka, pozbawiając pokarmu duszy. On żyje tém, co sobie sam ugotuje i upiecze... Stracilibyśmy poetę, a onby szczęście postradał...
Ostygli ludzie litują się i szepczą: — „Biedaczysko!“ — a powinniby mu zazdrościć.
W progu chaty, gdy odchodził, pozostawił wszystko niepotrzebne, tylko ziarna ideału zabrał z sobą — a teraz co wiosna garść rzuci w powietrze — i rosną mu a kwitną... A wieńców z nich i wiązanek naskłada jeszcze wiele...
Przez długie lata przypatrując się i studyując działanie otaczających żywiołów na bracię naszę — do smutnych doszliśmy wniosków zaraźliwości złego, wpływów atmosfery — ale zahartowani się im oparli.
Dawniejsi wszyscy prawie stanęli na przełomie swéj epoki, daléj iść nie chcąc — pozostali typem swéj doby. Byli to ostatni rycerze — świadomi swojego posłannictwa... A co w nich sprzeczności mieszało się razem! Dziś wszyscy oni dobiegają do kresu, albo już spoczywają w grobach...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Stara Rzeczpospolita nie była tak jednolitą, tak jednobarwną — jak się nam wydawać może.
Za czasów jeszcze przedpodziałowych szlachcic wielkopolski, Mazur, Kujawiak, Sandomierzanin, szlachcic kresowy, różnili się od siebie nie tylko mową, po któréj poznać się dawali, nie tylko prowincyonalizmami, ale obyczajami, pojęciami, fizyognomią.
Wątpię jednak, aby różnice charakterów mogły być kiedy tak wybitne, jak są dzisiaj po stuleciu zmienionych stosunków i działaniu wpływów nowych, a rozlicznych. Wspólności niewiele, różnice ogromne, odcienie niezliczone... Spotykamy się, nie czując się tak całkowicie braćmi, jakby się spodziewało, gdy podajemy sobie ręce.
Najwięcéj rysów dawnych starło się w Wielkopolsce, w walce z germanizacyą. Tu nie tylko zewnętrzne oznaki, formy, ale sam duch, usposobienia, przekonania najzupełniejszéj uległy metamorfozie.
Znam indywidua, które językiem władają po mistrzowsku, uczucia zachowują obywatelskie, są sobą i pragną pozostać, nie przypuszczając nawet zmiany — a — bezwiednie, całkiem już duchem obcym przesiąkli.
Mówiąc z nimi, czujesz wychowańca tych szkół niemieckich, uniwersytetów i życia powszedniego. Ciągłe ocieranie się o obcych, używanie ich języka, nawyknienie do nałamywania myśli do niego, zrobiło ich Germanami, mówiącymi popolsku. Nie rozumieją i nie czują tego nawet, że myślą i obyczajem są w ciągłéj sprzeczności z tradycyami, które szanują.
Działo się to i dzieje niepostrzeżenie, bezwiednie, — łatwo przewidziéć koniec, jeśli tak pójdzie daléj.
Pomiędzy tymi ludźmi są znakomitości, — mężowie umysłów potężnych, uczeni, obywatele ofiarni, zacni, czyści; ale to nie przeszkadza, że wielu rzeczy naszych, dla prostaczków zrozumiałych — już nie pojmują.
Ani im tego za złe miéć nie można, ani poczytać za winę. Gdyby mieli świadomość stanu swego — potrafiliby może opierać się wpływom, oddziaływać przeciw nim, — ale są zaślepieni, w dobréj wierze. Samo posądzenie o apostazyą oburzałoby ich — nie poczuwają się wcale do téj germanizacyi dusznéj, która w każdém pojęciu życia powszedniego się uwidocznia. Sądzą się kością z kości, — i każdą ucztę kończąc toastem: „Kochajmy się,“ pewni są, że ze stanowiska nie zeszli ani krokiem.
Ta metamorfoza wewnętrzna na miejscu obytym z nią wcale się czuć nie daje — przybywający z innych prowincyj jest nią uderzony. Szczególniéj Galicyanin ją odczuwać musi.
Ten także od chwili wcielenia do monarchii austryackiéj nie pozostał bez pewnych modyfikacyj, nie jest, czém był. Szkoły austryackie, Wiedeń, towarzystwo zabarwiły go na nowo, więcéj jednak powierzchownie, niż wewnętrznie. Austrya ze zbyt różnorodnych składająca się żywiołów, nie mogła tak silnie działać na swe części składowe, które się amalgamowały, nie mieszając chemicznie.
W szlachcicu galicyjskim najwięcéj pozostało starego, polskiego ziemianina, — nie tylko w fizyognomii, w obyczaju, ale w pojęciach, myślach, duchu i usposobieniach.
Tu doskonale mówiący poniemiecku, wychowani przez Niemców, żyjący z nimi, nic nie stracili ze swéj polskości, gdy gdzieindziéj widzieliśmy co się dzieje.
Nie powiemy, ażeby wszystko, co się tu uchowało, było godne zachowania i przekazywania pokoleniom; ale obok plew, są i ziarna. Cywilizacya (nazwijmy ją tak) niemiecko-austryacka specyficznie różna od niemiecko-północnéj, nie ma tyle siły atrakcyjnéj, tyle potęgi, aby do wnętrza człowieka sięgnęła i naturę jego mogła przeistoczyć.
Od dalszych uwag wstrzymamy się na teraz, a czytelnik sam je łatwo odgadnie...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Zapowiedź dokończonego nareszcie wielkiego wynalazku kierowania balonami — pierwszy krok w aeronautyce doniosłości niezmiernéj, nieobliczonéj — nie uczyniła takiego wrażenia, jakiegoby po fakcie, ogromne, radykalne zmiany wszelkich stosunków zapowiadającym, wyglądać było można.
Prawie obojętnie przyjęto wypadek, którego prawdziwości zaprzeczać już chyba nie można. Wiemy nawet, że motorem jest elektryczność i że jeden ze środków użycia jéj stanowi akumulator.
Przyczyną téj pozornéj obojętności jest, że się spodziewano wynalazku, że pracowano nad nim, że był przewidziany. Na długi czas pozostanie on tajemnicą, bronią w ręku tego, który ją zdobył, a swoboda korzystania z dokonanego postępu musi być wielce ograniczoną, lub raczéj pozostać monopolem w ręku rządu.
Po smutnych doświadczeniach z nitrogliceryną i dynamitem, balonu z pewnością w ręce pierwszego lepszego warchoła oddać nie mogą stróże porządku. Ludzie skorzy są do nadużywania wszystkiego, a świat przerabiać dla satysfakcyi marzycieli i burzyć — nie może być dozwoloném...
Dosyć już orężów ma szaleństwo; nie sposób dawać mu w ręce jeszcze nowy, tak potężny...
Kwestya tylko, czy tajemnica może się długo zachować, nawet przy największém staraniu o nię...
Jak balon swobodnie unoszący się w powietrzu zmienić musi wszelkie stosunki międzynarodowe i społeczne — niepotrzeba dowodzić. Kontrola niemożliwa... straż niepodobna...
Ale pomijając to wszystko, pierwszym skutkiem opanowania przestrzeni powietrznych przez człowieka musi być zupełna zmiana sposobu wojowania.
Wojna przy balonach zdaje się być w dzisiejszych warunkach niemożliwą.
Pomijam już to, że z góry rzucane pociski wszystko zniszczyć są zdolne; ale twierdze, obozy, wojska, w których rozłożeniu, budowie, obwarowaniu było tyle tajemnic — odsłonią się i odkryją, będą leżały, jak na dłoni. Fotografia dokona reszty rekognoskowania.
Jesteśmy więc w końcu XIX-go wieku, jeżeli kierowanie balonami w istocie na drogę udoskonaleń i ulepszeń wstąpiło — w przededniu zmian naprawdę nieobrachowanych...
Los Francuzom dał naprzód w ręce wynalazek groźny przyszłemi następstwami. Jak go oni użyją?... co daléj?... Zobaczymy.
Przez długi czas jeszcze pierwszy ten krok będzie tylko zapowiedzią i wstępem, osłonią go największą tajemnicą, nie podzielą się nim z nikim, ale nie brak wskazówek, a ludzie z nich będą korzystali.
Długiego téż zapewne czasu wymagać będzie uczynienie wynalazku praktycznym. Znaleziono klucz zagadki — ale to nie wszystko jeszcze. Od kociełka Papina do dzisiejszéj machiny prowadzącéj za sobą całe szeregi wozów — droga daleka i długa.
Od pierwszéj mongolfierki do dziś dnia wiek cały upłynął; a może śmierć jego przyjdzie, nim praktycznie da się zużytkować udoskonalenie.
Tymczasem z innych już stron dolatują wieści o pracach nad tym samym przedmiotem.
Pomimo tak ciekawych następstw, które się XX-mu wiekowi obiecują, życie nie ma wcale powabu i przyszłość ta nie nęci. Zapowiada się więcéj walk i wojen, niż błogosławieństw i ulepszeń. Wszystko, co z gruntu porusza stosunki społeczeństwa, jest groźném.
Łatwo nadzwyczaj stworzyć chaos i anarchią; trudno ludzkość z nich wyzwolić.
Najwyższa cywilizacya łatwo może poprowadzić naprzód do barbarzyństwa. Tłumy wołają, aby burzyć, nie pomne, iż na zbudowanie nawet takiego porządku, jaki istnieje, wieków potrzeba.
Żyć w takiém społeczeństwie naprężoném, burzącém się, rzecz wcale niepowabna; a jak się tu spodziewać pomiarkowania i rozumu, gdy kwestya społeczna posługuje się głodem i nędzą!
Wojna nie plemion z sobą, nie państw, ale całych warstw głodnych — straszna to zapowiedź dla dwudziestego wieku.
Gdy pomyślimy, że przed pół wiekiem nikomu się o tém ani śniło...
Tak — to prawda, nie śniło się to, co przyjść miało, ale w powietrzu było oczekiwanie czegoś. Śniliśmy o idealnéj przyszłości... nadeszło idealne zamieszanie pojęć, stosunków — zarobku. Marzyliśmy braterstwo... zrodziły się nieprzebłagane nienawiści.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Jesień czuć już w powietrzu. Dwie wiosny, jedna po drugiéj stracone są dla mnie. Obie przesiedziałem zamknięty, nie widząc ich blasku, nie czując ich woni. Strata to niewynagrodzona, gdy się kocha naturę, zieloność, drzewa, kwiaty, — a niéma już nadziei powetowania postradanego.
Wszystkie wiosny przeszłości przechodzą teraz we wspomnieniach — uśmiechają mi się, niosąc wianuszki, pączki ziela, gałęzie, kiełkujące zboża i zapach brzóz rozwijających się i tysiące tych wyziewów, z któremi powiązały się tak pewne opoki życia, że powiew, któryby je przyniósł — odrodziłby dla mnie przeszłość umarłą.
Każdy z tych starych znajomych, polnych kwiatków, jakąś dobę, jakąś chwilę, łzę lub uśmiech przypomina... Co téż kwitło dzikich dzieci leśnych w Kraszczynie romanowskim! jak tam bujały naparstniki różowe! a w Dąbrowie koło Chmielity dzwonki plamiste, karłowate, cudnym szafirem odziane! Jak woniały pokoszone łąki!... jaki podziw obudził we mnie pierwszy raz widziany Automus umbellatus, który fizyognomią przypominał cudzoziemskie agapantusy!... W olszynie kuplińskiéj pierwszy raz podziwiałem żółte balsaminy dzikie, których nasienniki za najmniejszém dotknięciem pękały... A migdałami pachnący maleńki powoik dziki, a nasze gwoździczki drobne, a kosaćce wonne... a tyle innych!... Do każdéj z tych istot przylgnęło wspomnienie.
Wiosny na wsi, za młodych lat, w tych krajach, gdzie jeszcze śpiewają słowiki (bo w Saksonii całéj niéma ani jednego, chyba w klatce) — noce księżycowe maja i czerwca!... A cóż to były za rajskie obrazy, choć tło ich stanowiła tęsknica, pragnienia — których nic nigdy nasycić nie mogło!... Ale nie są-ż one szczęściem, — gdy się porówna te głody duszy, do przesytu nic już nie żądającego, bo nie wierzącego w nic na świecie!
Ze wszystkich tych nadziei młodych nic się, nic nie ziściło, — ale wspomnienie tamtych nocy bezsennych z księżycem i słowikami, to dziś najdroższy klejnot przeszłości.
Życie zaprawdę z marzeń się tylko składa; one są najlepszą cząstką jego.
Jak dzieło artystyczne nigdy, wcielając się, nie odpowie prototypowi dusznemu, z którego powstało, tak i rojenia nasze, nawet w części urzeczywistnione, nie odpowiedzą temu, co obiecywały. Ponad niemi ideały nasze. Samo istnienie ich pociesza... Wart jest coś człowiek, gdy miéć może ideały — a ten, kto ich nie tworzy i nie żyje niemi, upośledzoną jest istotą.
Tych wiosen czarownych nie wiele w życiu naliczyć mogę. Teraz — żyjemy suchém sianem tych niegdyś zielonych dni.
Dwie wiosny całe stracone za kratami — któż za to zapłaci? Jestże w świecie skarb, coby mógł to wynagrodzić?...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Ktokolwiek miłował sztukę, czuł w sobie powołanie do niéj i był choć trochę artystą, ten na samym sobie téj staréj prawdy miał potwierdzenie, iż w życiu niéma chwil szczęśliwszych nad chwile poświęcone sztuce — po których ani przesyt, ani gorzkie męty nie pozostają na dnie.
Muzycy i malarze powinni potwierdzić to z doświadczenia. Nawet dla nieszczęśliwych dyletantów, walczących ze swą niezręcznością — momenta sztuce oddane są tak rozkoszne, że dla nich biedni często poświęcają istotne obowiązki swoje.
Śmiano się ze znakomitego malarza Ingres’a, który namiętnym był skrzypkiem, i wolał popisywać się smyczkiem, niż penzlem. Tak samo Paweł Heyse malować lubi, i miléj mu szkice rzucać na papier, niż śliczne nowele.
Czy mi się godzi mówić o sobie?
Żałuję dotąd, żem się cały nie oddał malarstwu, do którego miałem i mam pociąg nieprzezwyciężony. Najszczęśliwsze to chwile, które przy sztaludze i stiratorze spędzić mogę. Wstaję potém od roboty, przypatruję się dziełu — znajduję one nieudałém i chybioném, drę i palę, a jutro rozpoczynam na nowo.
Cóż dopiero gdy się powiedzie zrobić coś znośnego!! Jakie to szczęście!
I teraz penzel dla mnie jest wielkim pocieszycielem.
Praca pochłania, myśléć nie daje, a długie godziny ulatują niepostrzeżone.
Wszystkim dyletantom pomysły łatwo przychodzą. Są one może dla nich najprzykrzejszemi... gdy umysł mają żywy i fantazyą rozbudzoną.
Zarysowuje się to w głowie rączo i ogniście, lecz gdy ołówek lub penzel weźmiesz do ręki — dopiero rozpoczyna się walka z tém, co stoi przed oczyma, a na papier lub płótno nie umie przejść takiém, jakiém je widzimy w duszy. Warunków jest mnóztwo, z których się przy rozpoczęciu nie zdaje sobie sprawy; występują one dopiero przy wykonaniu, aby na drodze stawić przeszkody.
Najwprawniejszy nawet artysta często się myli, nie dostrzegając granic, poza które dzieło sztuki przejść nie może; cóż dopiero dyletant, który choruje zwykle na to, że chce za wiele i prostszemi zadaniami się nie zaspokaja! Pragnienia jego nie mają miary, a w końcu prawie zawsze smutny zawód zamyka niefortunną próbę. Wcale to nie przeszkadza, by w ciągu gorączki tworzenia nie było momentów złudzeń i rozkoszy. Spóźniona nauka dyletantowi nie wiele pomaga. Słusznie powiedziano dowcipnie, że człowiek tego tylko nauczyć się może, co umie — to jest do czego był powołany i do czego przyniósł z sobą na świat uzdolnienie.
Ale — uzdolnienie i talent są rzeczą bardzo różną. Można miéć zdolność poczucia, ocenienia, ukochania piękna, a bezsilnym być do tworzenia, choć się ma do niego ochotę. Zbytnia gorączka bywa niemocy zarodem, i zbytni rozmysł także, który natchnieniu póty obcina skrzydła, aż w końcu odrosnąć już nie mogą.
Biedny dyletant ma wszystkie dolegliwości artysty, a żadnéj z korzyści jemu przysługujących. Cierpi przecież: tak mu miły ten bój, w którym zawsze jest zwyciężanym, że do niego powraca... usque ad finem...
Człowiek prawdziwie kochający piękno umie je ocenić, chociażby było najmniéj mu sympatycznego charakteru. W tém uwielbieniu dla dzieła często się mieści chęć naśladowania tego właśnie, do czego natura nie usposobiła. Puszcza się tedy na drogę fałszywą, z któréj zawracać potrzeba.
Pierwsze momenta upływają w zaślepiającéj gorączce. Archimedes daje się zabić nad rachunkiem, nie wiedząc, że dokoła wre bój. Tak samo malarz może zapomniéć nawet o tém, że się nie dosyć uczył i umie!
Po znojnych chwilach wcielania, gdy naostatek spocząć potrzeba — pierwsze spojrzenie na to, czego się dokonało, zawsze daje smutne poczucie bezsilności i zawodu.
Wszystkie wady i słabości dzieła występują straszliwie dobitnie; dobre strony (jeżeli są) znikają. Rozpacz porywa.
Gdy się późniéj powróci do dzieła, a w wyobraźni ideał się zatrze — znajduje się ono znośniejszém. Nadzieja wstępuje w serce, ochota do walki powraca.
Ostatecznie rzadko człowiek zaspokojonym się czuje dziełem swojém; sądziłbym nawet, że takie zadowolenie jest dowodem nieudolności... Czasem dopiero po latach wielu, gdy w wyobraźni zatarł się pierwowzór całkowicie, słabe jego odbicie czyni pewną przyjemność i wyda się zachowania godném. Niekiedy wypadek jest całkiem przeciwny.
Ciężka częstokroć bywa dola artystów; lecz ci, którzy mają powołanie prawdziwe, uskarżać się na nię nie powinni. Z tego życia pustego, które dokoła wre, szumi, błyszczy, pyszni się sobą, — nie pozostanie nic a nic, tylko to, co pisarze i artyści w dziełach swych z łaski ocalą. Ten proletaryat męczenników jeden jest w posiadaniu stosunkowéj nieśmiertelności na ziemi, gdy wszystkie inne potęgi, im silniejszemi się zdają, tém prędzéj w proch się obracają po efemeryczném życiu cielesném.
Pierwsi humaniści złotouści i złotopiórzy umieli to bardzo dobitnie wykładać swoim protektorom, każąc sobie płacić za unieśmiertelnianie.
Dziś — nikt za to nic nie da, bo — bo nikomu nie idzie o życie w pamięci ludzi, ale o wyssanie z rzeczywistości wszystkiego miodu i wosku, jaki ona dać im może...
Après moi le déluge!
Artysta téż, pisząc, nie ma na celu zapewnienia sobie imienia i sławy: — idzie za powołaniem, tworzy, bo musi, — a co potém? to go już nie obchodzi.
Takie téż tylko dzieło, które powstało z téj konieczności, istotnie dobrém jest i ma warunki życia.
Gdy człowiek nie jest zmuszony tworzyć, ale sam się zmusza do tego — na nic się to nie zdało.
Furya w pomyśle konieczna, gdy w wykonaniu ją kiełznać potrzeba.
Spotyka się téż po świecie artystów, którzy nie byli stworzeni, aby zostać artystami. Nieszczęśliwe istoty, dźwigają wzięte brzemię i stękają.
Napatrzyli się na mistrzów, i zdawało im się, że i oniby mogli być takimi. Najmniéj uzdolnionym wszystko się wydaje łatwém... I chleb i sława, łatwo i prędko... bez wielkiego trudu — rzecz ponętna... Więc do dzieła... Dopieroż poczyna się nowicyat ciężki, a jeśli człek habitu nie zrzuca, całe życie wojny ze światem, narzekań, goryczy, zawodów!
Nabywszy czasem pewnéj łatwości wykonania, ograniczają się na najtrywialniejszém, ale zręczném, nie mogąc dobić się stanowiska żadnego — karmią się, plując na ludzi. Wprędce bardzo popadają w manierę, ręka im chodzi bez myśli, kształty powracają ciągle też same, zapas typów się nie powiększa, bo natury podpatrywać nie chcą, i tak nieznacznie z pseudo-artystów stają się rzemieślnikami.
Położenie najnieszczęśliwsze i wymagania wielkie, zdolności małe, ochoty do pracy niéma; — cała pociecha, że się z goryczą wyśmiewa mistrzów i słowami już tylko swojéj wyższości dowodzi — ale głupi świat nie wart tego geniuszu!
Takich zwichniętych, zgorzkniałych, chybionych artystów są seciny. Mówić i sądzić doskonale umieją — jedno to im pozostało.
Przekonywamy się codzień, że wielomówstwo nietylko o sztuce, ale o wszystkich życia zadaniach zawsze prawie jest pokrywką nieudolności do czynu. Geniusz milczy, ale tworzy, najczęściéj bezwiednie... krytyka kala co napotka, i odstręcza od wszystkiego...
Najrzadszym typem największego miłośnika piękna i sztuki jest człowiek, który wszelkiego rodzaju i charakteru piękno odczuć i ocenić potrafi. Pospolicie miłośnicy jednę tylko stronę, jeden styl czują i w nim widzą piękno kat-exochen. Rzadcy, którzyby zarazem umieli widziéć je we Fra-Augelicu i Corregiu, w Rafaelu i Michale Aniole, w Luinim i Rubensie, w Leonardzie i Pawle Weroniuszu, w holenderskiéj szkole i włoskiéj i t. p.
Im wybitniejszy jest charakter artysty, tém namiętniejsze obudza uwielbienia i wstręty.
Ale — szczęśliwy i ten, który choć jednę stronę piękności widzi, rozmiłowuje się w niéj, żyje dla niéj i nią...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Cisza, cisza — ciemność — przedsmak grobu. Myśl tylko żyje i porusza się — wspomnieniami. Chciałbym w sobie obudzić jakąkolwiek nadzieję — nie mam na to siły. Obliczam lata: czuję, że prawa do niéj nie posiadam... a coś w duszy, jak kamień, przywala polot dawniéj śmiały fantazyi.
Bądź co bądź, są przeczucia — a teraz ja ich jestem całkowicie pozbawiony. Jak czarny mur jakiś stoi przedemną: nie widzę daléj nic a nic.
Można być realistą, materyalistą, niedowiarkiem, lecz niepodobna zaprzeczyć, że są fenomena niewątpliwe, które do duszy odnieść musimy. Takiemi fenomenami są w pewnym stanie ducha — przeczucia. Zbliżanie się osób, wypadków, odczuwa się mimowoli. Ludzie wielce czuli, po niepokoju, jakiego doznają, dowiadują się, że nimi zajęty jest nieprzyjaciel, prześladowca lub ktoś, co ich kocha.
Natężone zaprzątnienie daje się niezawodnie czuć temu, kto jest jego przedmiotem. Długo, bo aż do szesnastego wieku wierzono, iż zdala, samém pragnieniem śmierci czyjéjś, zabić go można. Dodatkowa ceremonia z woskową figurką była tylko uobrazowaniem czynności ducha.
Ja dziś jeszcze w to wierzę, że gdyby kto zdobył się na taką potęgę, na tak olbrzymią nienawiść lub miłość, aby jéj prąd przebiegł przestrzenie i zwyciężył krzyżujące go siły — mógłby dokazać cudu.
Przypisujemy siłę podobną modlitwie. Ach! są w życiu istotnie tajemnice, o których filozofom się nie śniło...
Wszystek duch świata jest z sobą, jeśli nie w istotnym, to w możliwym związku... Wierzę w jasnowidzenie, przeczucie, w działanie niewidzialne istoty jednéj na drugą, w natchnienie zesłane zdaleka... w potęgę istoty zamkniętéj w człowieku...
Ale, jak są ślepi i głusi, są téż ludzie pozbawieni tego — zmysłu — nie — téj władzy, — i tak samo są drudzy, którzy ją umieli podnieść w sobie do wysokiéj potęgi. Kamieniem ciskać potrzeba się uczyć, i żeby myślą a duchem wyjść za pospolite szranki, wysiłku potrzeba...
Wśród nocy, która się nieskończenie długą wydaje — chwilami najmniejszego nawet szelestu... Drzewa gdzieś daleko, więc ich szum tu nie dochodzi. Wiatr czasem dziko zawyje w podwórzach między murami, ale z wiatrem rozmówić się nie można... Nic nie przynosi oprócz gniewów, i nic nie rozumie... Gdy nie może łamać i wywracać, zły jest. Taka jego natura...
Przy pewnym stanie atmosfery dochodzi bicie zegara z wieży starego kościoła, którego dwie wieżyczki widzę z okna, sterczące dziwacznie nad długą szopą forteczną. Co dwie godziny straż się zmienia... a potém, jeżeli stróż spać się boi, a deszcz nie pada, rozpoczyna monotonną przechadzkę pod oknem mojém. Czasem zdaje się, że radby jaknajgłośniéj dać uczuć obecność swoję... nogami uderza o bruk z całéj siły... a zbliża się pod ścianę samę... Daleko częściéj staje w swéj budce, tuż, i sądzę, że usypia. Wiem, że stojący spać można.
Więc głuche, długie, straszne owo milczenie... Życie ztąd uszło, niéma go...
Klasztor daleko weselszy: ma modlitwę, ma dzwonek. Tu życie nawet we dnie jest jakiémś sztuczném i zimném... W nocy całkiem ustaje.
Myśl, potrzebująca pokarmu, szuka go napróżno, a często znalazłszy, truje się nim. Silną wolą wprawdzie pokierować nie można, zmusić do zwrotu, ale czuwać nad nią potrzeba, aby rozdraźniona nie wyrwała się i nie zbłąkała.
Takie godziny stracone w młodości, z nadzieją, przeżyć łatwiéj; staremu, z groźbą, że się nie doczeka końca, ciężko... ciężko...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Człowiek uczy się przez całe życie, ale najczęściéj nauka ta zostaje bez zastosowania. Przyswajamy sobie teoryą: gdy przyjdzie do zużytkowania jéj — temperament, nawyknienia biorą górę. Dopiero po czynie prawie machinalnie spełnionym, postrzega się, że nauka z doświadczenia zaczerpnięta nie skutkowała.
Naprzykład: kto w ciągu długiego życia nabrał nałogu wierzyć w człowieka, a każdego nowego przyjmować przypuszczeniem, iż powinien być dobrym, ten będzie oszukiwanym, i da się mamić do dni ostatka. Zaledwo się sparzył na jednym i uroczyście sobie poprzysiągł być ostrożnym — nazajutrz daje się ująć uśmiechem, zmyśloną życzliwością, małą oznaką grzeczności, którą bierze za dowód serca... Pada ofiarą, bo był przeznaczony na ofiarę, a chyba ten Bóg, czuwający nad pijanymi, nad dziećmi i nad wszystkimi niedołężnymi, ocali go od szwanku.
Nałogi daleko większą grają rolę w życiu człowieka, niż się zdaje.
Dusza, umysł, tak samo, jak ciało, nawykają do pewnych poruszeń, do nieruchów, do form, z których się wyzwolić nie umieją. Trochę gnuśności, trochę lenistwa jest w każdym nałogu, który ma czasem swą stronę dobrą, ale niekiedy pęta, czyni niewolnikiem i drogę zawala.
Są nałogi dobre. Miłość czysta i piękna staje się nałogiem serca, który często życiem przypłacić potrzeba.
Mickiewicz mówi o kamieniu, noszonym przez długie lata, który przyrasta do człowieka i drga tętnami jego życia. Mnie się zdaje, że kajdan, w których człowiek chodził długo, żałować można, choć one się wpiły w ciało. Ale są jednak ludzie, z którymi im się żyje dłużéj, tém więcéj do nich czuje się wstrętu. Z nimi nie tylko zżyć się niepodobna, ale nawet zobojętniéć na ich wrogą nam naturę... Najczęściéj pierwsze wrażenie, jakie człowiek odbiera, stanowi o tém, czy dwie jednostki potrafią wytrwać związane z sobą — jeżeli los im razem żyć każe.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Przez ciąg długiego mojego pobytu w Dreznie, stolica Saksonii, tak niegdyś ścisłemi stosunkami związana z krajem naszym, zawsze dawniéj pełna Polaków, łudzących się, że tu znajdą sympatyą i pamięć braterstwa dawnego pod rządami jednych królów — najzupełniéj dla nas się zmieniła, ale i w sobie saméj uległa téż wielkiéj metamorfozie. Dzisiaj ona pustą jest, a co większa, nie tylko dla nas niegościnną, ale stanowczo niechętną i nieżyczliwą. Zdaje mi się, że i dawniéj fałszywe było przekonanie, iż Sasi nas kochali kiedykolwiek, lub mieli jakieś dla Polaków współczucie.
Tu ogół jest przekonany i powtarza to często, że Saksonia winna była wszystkie swe straty, wojny, osłabienie, zubożenie — temu, iż August II-gi sięgnął po koronę polską, tak jak u nas utrzymuje się tradycya, którą popierają dzieje, że Polska cierpiała i do upadku została przywiedzioną przez rządy Sasów.
W obu tych twierdzeniach jest podstawa prawdy — chociaż klęskom Saksonii nie Polacy winni, a na losy Polski nie Sasi wpływali — ale oba te kraje ginęły przez niedołężne a nieopatrzne rządy Augusta Silnego i jego syna. Narody nic sobie do wyrzucenia nie mają — były ofiarami i narzędziami.
Polska nie zyskała nic na związku z Sasami, a moralnie została skażoną i osłabioną.
Sasi mają słuszność, gdy skarżą się na te czasy; bo istotnie wielkiemi ofiarami dynastya się na tronie polskim utrzymywać musiała. Saksonią wycieńczyły najazdy, podatki, rozrzutność nieopatrzna Augusta II-go.
Za panowania Augusta II-go i jego syna, pomiędzy Warszawą a Dreznem związek był ścisły, stosunki je łączyły mnogie. Dwór przenosił się z Polakami, kapelą i myśliwstwem polskiém do Drezna; potém z Saksonii z teatrem, aktorami i pięknościami swemi, do Warszawy.
W stolicy saskiéj mnogie pozostały ślady téj wymiany gości: nazwiska polskich gospód, znaki polskie, orły i kontuszowe figurki na sklepach, nawyknienia w kuchni, w stole, obyczajach — zapożyczanie się wzajemne.
Aż do początku XIX-go wieku i dłużéj, z pewną sympatyą niewyrozumowaną oglądano się u nas na Saksonią, jakby na kraj spowinowacony.
Uchodzili do niéj zbiegowie nieszczęśliwi, szukając przytułku, ufając, że go tu znajdą, rachując nawet czasem na protekcyą z góry!!!
Napływało mnóztwo rozbitków i przez jakiś czas się trzymało. Zdawało się im, że tu, niezbyt od kraju oddaleni, znajdą przytułek serdeczny i gościnnie wyciągnięte dłonie.
Na zawód, jakiego doznali tłumnie się cisnący, patrzyliśmy oczyma własnemi. Odwracano się od nich wyraziście. Urzędnicy obchodzili się szorstko i niechętnie. W górnych warstwach, u dworu, Polacy nigdy nie byli widziani sympatycznie, a obawa skompromitowania politycznego wobec wielkich mocarstw, odejmowała resztę miłosierdzia chrześciańskiego dla bezdomnych. Chciano się ich pozbyć co najrychléj, i z tém się nie ukrywano. Nie było téż tu co robić, bo przeludniony kraj nie potrzebował tego, co mu ręce nasze, do pracy nie bardzo nawykłe, przyniéść mogły.
Od dawna Saksonia była rządzona z policyjną czujnością i rygorem. Ludzie bez legitymacyi podlegać musieli tém większemu i ostrzejszemu nadzorowi.
Król Jan nie był bezlitosnym, ale stał się bojaźliwym, wystrzegał się nawet okazać współczucie. Zresztą Polacy mieli na sobie to piętno już wyciśnięte od losu, że wszyscy szli żywiołem ruchu, a tu cienia nawet jego się lękano... Saksonia, mała i słaba, ratowała się tém, że gotowa była zawsze wydawać „burzycieli,“ ktokolwiek ich od niéj zażądał.
Tym razem nikt się nie dopominał, i dlatego tylko nie pozbywano się Polaków gwałtowniéj, ale utrudniano im życie, a policya czyniła, co tylko zdołała, aby się pozbywać nieproszonych gości.
Najlżejszy protest starczył, aby wydalić za granicę... Piszący to, sam po dwakroć szczególnéj tylko protekcyi był winien, iż mógł pozostać w Dreznie; a nabywszy w sąsiedniej wiosce Blazewicach domek, aby miéć prawo pobytu — znalazł się w śmieszném położeniu, iż mu zabroniono we własnym mieszkać domu.
Tłumy biedaków, które tu były napłynęły, zwolna się przerzedzając — musiały w końcu całkiem porzucić Drezno. Pozostawali tylko ludzie bardzo zamożni, nie z musu, ale z dobréj woli, szukający tu odpoczynku, wytchnienia, rozrywek lub ciszy i samotności, jak margrabia Wielopolski. Patrzyliśmy na to, jak co rok liczba przebywających w Dreznie Polaków zmniejszała się, aż doszła do cyfry, która nie przechodzi dziesiątków.
Smutném dopiero doświadczeniem odsłoniły się oczy. Przekonali się wszyscy, iż nigdy nas tu nie widziano mile, a kwalifikacya Polaka była i jest raczéj odstręczającą, niż przyciągającą...
Prawda, że w ciągu tego samego czasu i innych cudzoziemców napływ do Drezna niezmiernie się zmniejszył, a z ubytkiem gości wewnętrzne stosunki miasta się zmieniły.
Nałożone na cudzoziemców opłaty, podatki, różne ciężary — nieprzyjemności drobne, których im nie oszczędzano, ale z każdym rokiem przyczyniano, zwiększająca się drożyzna, — zniechęciły wszystkich od Drezna. Podróżni rozpierzchli się, szukając przyjemniejszego pobytu w Wiesbadenie, nad Renem i po różnych Niemiec stronach.
Niewątpliwie téż to życie umysłowe i artystyczne, którego jedném z ognisk było dawniéj Drezno, zaczynało ztąd uchodzić... Artystów znakomitych i koryfeuszów, którymi się Drezno szczyciło dawniéj, zabrakło... inwalidowie tylko przychodzili tu dogorywać. Teatr nie stał na wysokości dawnych tradycyj... Z wielkich imion Schillera, Körnera, Tiecka, Webera, Gutzkowa i tylu innych, nic nie pozostało, oprócz wspomnień... Na pustkowiu już stary Schnorr poruszał się jeszcze, i od niego starszy Richter, zamknięty w cichym kątku. Dawison wprawdzie zamieszkał w Dreznie, ale po powrocie z Ameryki była to smutna ruina. Wagner gdzieindziéj laury zdobywał...
Po stopniowém tém opustoszeniu Drezna, które się dokonało między rokiem 1870-m a 1880-m, dwór napróżno starał się tu napływ cudzoziemców pobudzić, przyciągając rozmaitemi uroczystościami. Pomimo zabaw, loteryj, balów, corso i t. p., życie nie przestało uchodzić, a pustki się coraz zwiększają.
Między rezydencyami królewskiemi jest to jedna z najspokojniejszych, najcichszych, ale do życia niewygodnych. Wymaganiom zbytku i wykwintu Drezno z trudnością zadosyć uczynić może, a dla uboższych nie jest taniém.
Potrzeb życia zbyt wyszukanych zaspokoić trudno; powszednie zaś ani doborem, ani ceną nie zaspokajają. Rozrastający się Berlin, który parę godzin tylko dzieli od Drezna, pochłania co Saksonia najlepszego produkuje; odpadkami muszą się zaspokajać goście miejscowi.
Zwolna charakter napływowego towarzystwa zmienił się całkowicie. Przeważnie przebywają tu teraz Niemcy z innych prowincyj państwa — przyciągani piękném położeniem, taniością domów, z których wiele stoi niezamieszkanych, i — ciszą, jaka tu panuje.
Saksonia téż cała, w chwili gdy to piszemy, przetwarza się pod wpływem stosunków nowych, i traci swą dawną odrębność. Nieunikniona konieczność zlania się z Rzeszą, a raczéj pochłonięcia przez Prusy, choć się jéj słabo opierają marzący o przyszłości — czuć się daje z każdym dniem silniéj. Potężny sąsiad włada tu i panuje, zostawiając małemu krajowi cień tylko jakiéjś odrębności, nie rzeczywistéj, ale pozornéj. Lipsk jest już otwarcie po stronie, która uznaje zlanie się za konieczność, a Drezno z tęsknotą skupia się przy dynastyi, któréj losy przewidziéć łatwo.
Nic mniéj podobnego do stolicy nad Drezno, w którém dwór, król, rodzina jego, ukazują się rzadko i tak skromnie, że obcy ich domyśléć się nawet nie może. W rzadkich dniach uroczystych występują na chwilę tradycyjne stare liberye, powozy złocone i cały ceremoniał święcie tu na dworze zachowywany. Nazajutrz po takiém przyjęciu, król już jest do dnia na polowaniu, królowa objeżdża swoje ochronki i szpitale... a zamek niezamieszkany, pusty — stoi otworem dla ciekawych, którzy go za małą oglądają opłatą.
Tracąc duchowo, Drezno pod względem piękności niezmiernie wiele zyskało; rozszerzyło się, ozdobiło pomnikami, przybyło budowli wspaniałych, urosły całe dzielnice, przedmieścia prawie się z miastem połączyły. Ale w tych gmachach przepysznych, w willach prześlicznych, w ulicach szerokich, na placach ukwieconych — niéma życia... Z cudzoziemcami uszło ono niemal całe...
Nie będąc ani handlowém, pomimo położenia swego nad Elbą, ani fabryczném, ani ogniskiem żywota umysłowego, bo uniwersytet lipski w sobie je skupia, — Drezno, można powiedziéć, nie ma racyi bytu. Jako stolica martwe, bo królestwo prawie ciągle zamieszkują Strechlen lub Pilnitz — sławi się tylko galeryą prawie jedną i jéj arcydziełami, do których nowe już nie przybywają.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Byłbym najniewdzięczniejszym z ludzi, gdybym w tych nocach bezsennych opium pominął. Niestety! od lat dwóch smutne z niém na sobie zmuszony jestem czynić doświadczenia. Chory już i cierpiący na bezsenność, na rozdraźnienie nerwowe nieznośne, szukałem chwilowéj ulgi i ratunku w tym leku niebezpiecznym, mającym sławę truciciela...
To wiem tylko, że cudownego, zwłaszcza w początkach, doświadczałem uspokojenia, po użyciu niewielu nawet kropel. Niepokój, obawa jakaś niewytłumaczona, rozstrój myśli, jakby cudem się uśmierzały po zażyciu lekarstwa.
Nie doświadczałem prawie nigdy, aby od opium fantazya się rozbujała; rozkosznych ani dręczących marzeń nie miewałem nigdy, ale najcudowniejszy błogi pokój i rezygnacyą. W wielu razach winienem tylko temu lekowi, żem wytrzymać potrafił i z krwią zimną przetrwać to, coby w zwykłych warunkach do rozpaczy beznamiętnéj przyprowadziło.
Nie zawsze sen przychodził po lekarstwie, ale ukojenie nie chybiało. Złych zaś skutków innych, oprócz oddziaływania na apetyt i zmniejszania go, nie doświadczałem. Wiedząc, co czynię, zwracałem pilną uwagę i na stan zdrowia, i na ducha.
Działy się czasem pod wpływem tego środka zadziwiające zmiany w całym nastroju ducha, w poglądzie na położenie. Siła medykamentu sprowadzała wszystko, co mogło z położeniem przejednać, do cierpliwego znoszenia go skłonić. Rodziła wprawdzie optymistyczne złudzenia, ale te nigdy nie przechodziły granic prawdopodobieństwa...
Przedłużające się używanie opium dla snu, którego albo chloral nie sprowadzał, albo po nim nieznośny stan ociężałości od użycia go odstręczał — zmniejszyło znacznie siłę działania. Natura musiała się oswoić, a rzadko już kiedy — jak w początkach — skutek bywał szybki, raczéj powolny i nieznaczny...
Nikogo pewnie nie będę zachęcał, aby się uciekał do tego środka ostatecznego, który bądź co bądź, osłabia i wyniszcza powoli, ale to pewna, że umysł mój nie byłby téj próby przetrwał bez szwanku, gdyby nie pomoc opium.
Ratując ducha, potrzeba było coś poświęcić.
Być może, że opium w inny sposób i w wielkiéj ilości używane, wyradza chorobliwe marzenia, obłędy jakieś, upojenie; ja tego nie doświadczałem. Po śnie zawsze czułem się silniejszym i zdrowszym, a nawet funkcye trawienia z czasem nie cierpiały od lekarstwa. Chloral zostawiał po sobie niezmiernie przykre wrażenie, a sen nim wywołany ciężki, długi, nigdy prawie nie bywał bezkarnym.
Smutno pomyśléć, że człowiek mógł się znajdować w położeniu tak przykrém, tak nieszczęśliwém, iż koniecznością dla niego stało się używanie trucizny, aby utrzymać równowagę ducha i spokój jego. Ale są położenia wyjątkowe. Przychodziło do tego, że człowiek zwątpić musiał o sobie — nie było środka, sposobu, — tonący brzytwy się chwyta.
Przewidziéć łatwo, iż się to może odpokutować, że następstwa będą smutne i bolesne; nie było jednak wyboru... stało się to koniecznością, nawet przez lekarzy uznaną. Gdy przyczyn rozdraźnienia nerwowego usunąć nie było w méj mocy, — musiałem czuwać nad tém, aby nie przeszło sił moich — nie pozbawiło przytomności, panowania nad sobą...
Dla mnie opium, jako obudzające fantazyą, nie istniało, — owszem pętało ją i nie dozwalało się rozkiełznać — sprowadzało zawsze stopniowe uspokojenie i ciszę...
Pracować umysłowo, po użyciu go, mogłem zawsze, nie czując ani żadnéj ociężałości, ani zbytniéj ruchliwości myśli. Szły one trybem zwykłym... Być może, iż pewne komórki pamięci trochę ciężéj się odmykały.
Mogłem w lepszych dniach pomniejszać dawkę zwykłą, a wielkiego powiększania jéj dla skutku nie wymagały nerwy, chyba wyjątkowo...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Nie mogąc pisać, nie zawsze nawet rysować — bo i dni bywają pochmurne a mgliste, i myśl a ochota drętwieje — muszę czytać. Nawykłem, niestety, do prędkiego czytania, i w ciągu dnia pochłaniam tak wiele, iż tego pożywienia nastarczyć sobie nie mogę. Prawdziwa bulimia umysłowa. Odczytuję już nawet znane mi dawniéj książki — arcydzieła... to, co po sobie zostawiło wrażenie silne... Ale myśl pod ciężarem trosk przygniatających ją, nie może — mimo wysiłków — całkiem się przenieść w te światy spokoju, w którychby o ziemi zapomniéć mogła. Zamknięte dla niéj templa serena...
...Bardzo mało jest książek (powracam do czytania), któreby człowieka tak silnie zajęły, porwały z sobą, ażeby mu dały nieocenione zapomnienie rzeczywistości.
Słabsze utwory imaginacyi są nieznośne. Czujemy w nich, widzimy fałsze, naciąganie, sztukę nieudolną; a udatne części, zwykle mdłe — nie wywierają wielkiego wrażenia.
Bardzo niewielu pisarzy umie tak żywe tworzyć postaci, że obcowanie z nimi za ludzi starczy.
Z powieści rzadko która czyni złudzenie; a jak tylko poczuje się fałsz, zmyślenie, czytelnik ostyga, staje się obojętnym.
Pamiętniki i zbiory listów są jeszcze jedném z czytań najznośniejszych.
Niepokój i nerwowe szaleństwo graniczy z obłąkaniem, choć na pozór logicznie się rozwija. Strzedz się go potrzeba, bo jedno nic może zerwać łańcuch, oddzielający od normalnego stanu ducha...
Nawykły do pracowania wyobraźnią i wysnuwania z pewnych danych wszystkich możliwych ich następstw — gdy usposobienie pokieruje fantazyą ku pesymizmowi, widzę przed sobą obrazy okropne, coraz bardziéj potęgującéj się siły i straszliwości. Przywodzi to do rozpaczy.
Nie mam już dosyć panowania nad sobą, aby się zmusić do zwrotu. W ostatku logiki już niéma, pozostaje fatalność, która przepaście otwiera pod stopami. Człowiek dziecinnieje jakąś trwogą, któréj się obronić nie może...
Lecz dość téj spowiedzi — nadto może...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Dla zatarcia tych wrażeń, szukam wesołych wspomnień przeszłości.
Nie chcę się skarżyć ani na losy, ani na to, co mi przypadło w udziale. Lecz wytrząsając sakwy stare, strzępków pełne — znajduję w nich zeschłe kwiatki bez woni, starte na popiół liście zczerniałe, spłowiałe barwy; — nic, coby próbę czasu wytrzymało...
Żelazne nawet pamiątki pordzewiały, a bronzowe okryła patyna, która ich poznać nie daje, jakby mojemi nie były...
A z ludzi... Z ludzi pozostało tak straszliwie niewielu, którychby wspomniéć można, nie przypominając na nich zawodu!
Na los nikt się nie powinien uskarżać; każdy był w danych godzinach panem swojéj przyszłości i swojego życia. Jam do zbytku spuszczał się na to, co mi było przeznaczone; byłem fatalistą. Za słabo kierowałem łódką własną, w przekonaniu, że nią niewidzialna ręka steruje.
Uległem naprzód powołaniu — uległem potém natchnieniom, szanując w nich tajemniczą siłę — potém poddawałem się z mahometańską niemal rezygnacyą temu, co mi wypadki narzucały.
Doświadczenie, które wielekroć dowiodło mi tego, o co się najpilniéj starałem, czego pragnąłem najgoręcéj — miało dla mnie sprowadzić najsmutniejsze następstwa. Wzbraniało późniéj nawet pragnień zbyt żywych.
Obawiałem się żądać czegoś, starać się o coś, aby się nie zawieść i potém na samego siebie skarżyć się nie być zmuszonym. Tak wiatry tę łódkę bez żagla, bez steru niosły, gdzie chciały. Nie: — gdzie była wola boża...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Wpatruję się w tych kilka biednych roślinek, dobywających z pod piasku i bruku na pustynnéj mojéj przechadzce w alei, która w całości wynosi paręset kroków...
Non plus ultra! daléj niewolno.
Jakie nadzwyczajne bogactwo motywów do ornamentacyi daje artystom królestwo roślinne!!
Można powiedziéć, że niéma kombinacyi linij, którychby fantazya natury nie zużytkowała. Ludzkie wymysły (w istocie naśladowania i zapożyczania) są nędzą i biedotą w porównaniu do śmiałości twórczéj w naturze.
Prawdę mówiąc, człowiek tu nic a nic nie skomponował, nic nie wymyślił — kradł nie zawsze szczęśliwie, naśladował prawie każdy wzór, psując, przerabiał i osłabiał, lepił z sobą kształty zbyt często z sobą nie harmonizujące.
Linie i kształty liści i kwiatów mogłyby dziesięć, sto i tysiąc razy więcéj dostarczyć nad to, co od nich nieśmiało zapożyczyła sztuka...
Od epoki twórczéj, w któréj powstał opleciony przypadkiem liśćmi akantu nagłówek kolumny, nikt się już nie ważył ani tych liści przemienić i odświeżyć, ani innemi gdzieś coś przystroić, choć pod stopami ma najfantastyczniejsze i najdoskonaléj do ornamentacyj nadające się kształty...
Na téj ścieżynce, po któréj codzień prawie chodzę, w ogródku, do którego przez płot zajrzéć mi wolno — choć roślinność uboga, jednak gdy się jéj przypatrzy, znajdą się śliczne rzeczy.
Te same liście, ustawione trochę inaczéj, dają znowu rysunek odmiennego charakteru. Stosunek części zupełnie go przeistacza.
Liście te i kwiaty, tak pod względem kształtów, jak barwy, nie bez pewnéj przyczyny i celu są takiemi, a nie innemi. W naturze nic nie jest dziełem przypadku. Musimy tedy powiedziéć sobie, jak my to wielu jeszcze rzeczy nie rozumiemy.
Jestem przekonany, że te misterne wykrawania liści są wynikłością jakiéjś potrzeby, służą do czegoś — nie dla naszych oczu tylko.
Napróżno umysł się sili, aby wpaść choćby na trop tego, co rodzi kształty, co je zabarwia — trudno to sobie wytłumaczyć. Nikt mi nie wmówi, ażeby tępo lub ostro wycięty liść nie miał ważnych powodów być tępym albo ostrym. Nie przez dziwactwo i dla fantazyi natura go takim a nie innym utworzyła.
Pominąwszy to — najlepszym dowodem ociężałości ludzkiéj jest tysiącletnie powtarzanie ornamentacyi w budownictwie. Od czasów greckich, mało co kształtów naturze odkradli nie budownicy, ale artyści na wzory tkanin, a i tu monotonia motywów rażąca.
Rozglądając się nieraz w malowanéj ceramice, w tkaninach — wszędzie, gdzie człowiek ze swą siłą twórczą mógł się choćby na małéj popisać arenie, — trzeba westchnąć nad ubóztwem, nad chłodem, nad niezręcznością, z jaką się ciągle oklepane motywa powtarzają lub przetwarzają. Jedną z przyczyn tego smutnego stanu jest, iż pewne rodzaje i gałęzie sztuki uważane są za podrzędne, zamałego znaczenia, i artyści, nie czując w sobie prawdziwie świętego ognia, nie tykają ich, lekceważą, a właśnie tuby zmuszeni byli do tworzenia i śmieléjby się wzięli do niego.
Każdy się porywa na największe zadania. Pomniejsze więc napozór (bo w sztuce nic małego niéma) pozostają ludziom, niemającym ani talentu, ani smaku.
Dawniéj najlichszy sprzęt kuchenny, lada obcęgi, wagę, młotek, rączkę od rondla wymyślał i wykuwał prawdziwy a skromny artysta; — dziś je robi rzemieślnik, gorzéj i nieudolniéj, niż dzicy ludzie w neolitycznéj epoce swoje siekiery i dłuta.
W Pompei niéma garnka, niéma kawałka bronzu powszedniego użytku, któryby liniami i ozdobami nie zasługiwał na nazwanie dziełem sztuki; — a dziś kto myśli, jak to będzie wyglądało? Tanio i kiepsko, to zadanie — aby prędko!...
Uskarżał się raz przedemną uzdolniony artysta rzeźbiarz, że mu zajęcia znaleźć było trudno: — posągów nikt nie potrzebował, i na bezrobociu tém przychodziło mu rozpaczać o przyszłości.
Namawiałem gorąco, aby do małéj rzeźby, do drobnych dzieł sztuki się zwrócił, i zamiast kować z marmuru, próbował lepić ze srebra i złota — zostając kunstmistrzem-złotnikiem.
Przywodziłem mu przykład Cellini’ego i tylu innych Włochów, którzy chociaż posagi rzeźbili, nie wahali się téż solniczek i półmisków rysować, odlewać, rzeźbić dla Medyceuszów i papieżów.
Artysta oburzył się na mnie, bo wzdychał do dzieł olbrzymich, do grup ogromnych, do utworów monumentalnych. Zdaje mi się, że mi nawet tego długo przebaczyć nie mógł...
Cóż znaczą w sztuce rozmiary? Nie mógłże stanąć obok najpierwszych mistrzów ten, który na małym kamyku, z taką czystością linij wyrzeźbił „Ucztę Bogów?“ Nie jedna figurynka maleńka warta jest więcéj, niż ogromna bryła, w któréj niéma życia.
Jak w naturze in minimis są najgodniejsze podziwu cuda, tak w dziełach ducha ludzkiego nie mierzy się geniusz metrami. Wszystkiém jest życie, jakie wlał w swój twór artysta, harmonia całości, logika kształtów, to coś niewysłowionego, co odróżnia jąkanie od pieśni.
Ale człowiek jest człowiekiem, chociażby był artystą, i nie jednemu się zdaje, że olbrzymiemi rozmiarami dowiedzie geniuszu, gdy inny w mikroskopijnych szukać będzie oryginalności...
Pod nogami mojemi codzień jeszcze spotykam tych kilka rodzajów roślin, które mają tu stare prawo obywatelstwa i zasiewają się wszędzie. Są to najpospolitsze w świecie chwasty: ale z nich każdy, wzięty pod ścisły rozbiór kształtów, ma jakąś stronę wdzięczną, coś w sobie charakterystycznego. Nikomu natura nie poskąpiła piętna właściwego, które w chwili najwyższéj swéj potęgi, zawsze pewnego rodzaju piękno ma w sobie... Rośliny najpoczwarniejsze nawet dałyby artyście często najoryginalniejsze motywa, gdyby umiał tylko wydobyć je i pochwycić...
To, co ludzie z tych zasobów zużytkowali, jest maluczką cząstką ogromu zaniedbanych i marnujących się kombinacyj. Nieśmiałe próby nowatorstwa, które się kiedy niekiedy czynią — nie mają powodzenia. Nie jest téż epoka nasza dobą twórczości, ale rozbioru i porządkowania.
W czasach, które ani cząstki dzisiejszego wykształcenia nie miały, człowiek obdarzony był jakąś rzutkością i odwagą — mógł i umiał tworzyć. Dziś są wszystkie warunki dogodne... ale sił i ochoty niéma...
Żyjemy łupinami poprzedników...
Wszystkie te myśli błędne nastręczyło kilka kupek zieloności, dobywających się z pod bruku, po którym chodzę. Kilka tylko familij zamieszkuje tę via doloris. Proletaryat to roślinny, stworzenia z pod płota, wyganiane zewsząd, prześladowane i gnębione, — bo się nikomu na nic nie przydały... Muszą one jednak miéć racyą bytu i na coś komuś być użytecznemi — bo się utrzymują...
Rozmiary tych roślinek drobne, listki wątłe i cieniuchne, kwiatki nie nęcące oczu, — a one same nie potrzebują, zdaje się, ani słońca, ani ziemi tłustéj — wschodzą w lada szczelinie, ograniczają się lada mrokiem, przytulają do lada grudki piasku — kropla deszczu na długo je karmi i odżywia.
Proletaryat ten rozsiany jest wszędzie po całéj Europie, wyjąwszy Włochy południowe, w których go inny zastępuje. Spotykałem się z niemi od dzieciństwa na każdym kroku; są to starzy znajomi. Mam pewny rodzaj współczucia dla tego biedactwa, choć kosmopolitów nie lubię.
Bruk téż dla lepszego, niż ja, geologa i petrografa, dostarczyłby okazów do poznania tutejszéj skorupy nadłabiańskiéj doliny. Rozpoznaję konglomeraty, łojowce, kawałki granitów, i znalazłem krzemień tak trafunkowo rozłamany, że powierzchnia odłamu tworzy zupełnie regularny owal. Mnóztwo rozsypanych odłamków żelaza, pokruszonych garnków zaszywa się w ziemię dla archeologów wieków przyszłych. Ileż to dowcipnych wniosków utworzy się z tych okruszyn życia, które my pogardliwie rozsypujemy!!
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Przebiegam mój album rysuneczków z pierwszéj podróży do Włoch w r. 1858-ym.
Pierwsze wrażenia mniéj może obudziły zapału; ale téż Włochy od tego czasu do niepoznania się zmieniły, a i moje usposobienie, zapatrywanie się — nie mniéj...
Kto, jak ja, w życiu swém nigdy nie przekroczył granicy własnego kraju, a znał świat obcy tylko z książek, — w pierwszéj chwili uderzony ogromną różnicą jego od swojego ukochanego i zrozumiałego, więcéj się zdumiewał, podziwiał, starał wytłumaczyć, niż mógł nasycać i upajać. Co chwila spotykało się zagadki... praca zabijała entuzyazm.
Natura tylko, krajobrazy, koloryt, nieporównany wdzięk i urok południowego klimatu, wegetacyi — obudzały zachwyty. Ludzie, stosunki, nawet dzieła sztuki nie wszystkie się dawały odrazu ocenić i zrozumiéć.
Pierwsze, a ostatnie potém wrażenia, jakie Włochy uczyniły na mnie — przedzielone od siebie dwudziestu z górą latami — zupełnie różne, całkiem inne.
Lecz, powtarzam, zmienił się obraz i zmieniły oczy. Nie straciłem wrażliwości, wzrosła ona może nawet, ale stosunek widoku i widza odmienny...
Po raz pierwszy zwiedzając Włochy, tyle miałem do widzenia, chciałem taki ogrom przedmiotów pochłonąć, że jedne drugiemi zacierały się doznane wrażenia. Teraz dążyłem tylko do pewnych, wybranych przedmiotów, aby sprawdzić raz jeszcze studya zaoczne, wspomnienia i sądy cudze...
Z dzieł sztuki tylko celniejsze mnie nęciły — i wybór mój nie zawsze się zgadzał z głosem powszechnym. Wielu moich ulubieńców nie ma téj sławy, na jaką zasługują; a wielu sławnych ja polubić nie mogę, choć ich podziwiam.
W historyi sztuki i ocenie arcydzieł, od roku 1858-go zaszły téż radykalne zwroty. Można powiedziéć, że ją na nowo zupełnie dobywać z archiwów i pisać zaczęto. Powiastki Valarego wiele na szacunku straciły. Zbiory i muzea powstały nowe. Dosyć wspomniéć galeryą Akademii wenecką i klasztor Ś. Marka, który ja po raz pierwszy oglądałem jeszcze, jak był od czasów Fra Angelica i Savonaroli, a teraz... zmienił się on w muzeum.
Włochy urosły pod wszelkiemi względami. Odrodzenie ich polityczne niczém jest wobec duchowego, mało komu bliżéj znanego. Na tém polu w przeciągu stosunkowo niedługiego czasu, postęp znakomity. W sztuce wprawdzie brak twórczéj siły, nie jest to moment psychologiczny tworzenia — ale porządkowanie, rozpoznawanie, zachowywanie skarbów wiele na przyszłość obiecuje.
Na polu wychowania publicznego, w dziennikarstwie, w literaturze ruch wzmożony i wielki.
Dziwić się trzeba ilości szkół, ochron zakładanych i prowadzonych ofiarnością osób prywatnych. Włochy zwycięzko zadają kłam twierdzącym, iż narody łacińskiego pochodzenia przeżyły się, wyczerpały i przyszłości są pozbawione. Samo dzieło zjednoczenia, zadanie wielkie, trudne, spełnia się zwolna, lecz z postępem widocznym, z doskonałém pojęciem warunków i granic.
Ludzie nowi zjawili się tu jakby cudem i wyrośli do potężnych rozmiarów. Nie jednym Cavourem chlubić się mogą Włochy.
My wprawdzie zdala nie znamy wielu oprócz Cavoura, d’Azeglia, Manzoniego, Garibaldego, Mazziniego; ale obok tych stoją całe szeregi mężów stanu, którzy w trudném dziele pomagali Wiktorowi Emanuelowi i nie opuszczają Humberta. Cudem z wiekowych ruin odrodzone Włochy, kto wie, jaką jeszcze rolę odegrają w Europie, gdy marynarka ich rozwinie się na taką skalę, na jaką liczyć pozwala ludność rozciągłych wybrzeży, cała na majtków stworzona. Przemysł téż obudzać się zaczyna, a, co największa, społeczność wiąże się w gromadki do wspólnéj pracy ochoczo.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Do liczby fałszów, które za prawdy uchodzą, należy piękny na pozór aksyomat: równość w obliczu prawa. W zastosowaniu jego do kodeksu karnego rodzi się w téj równości pozornéj największa w świecie niesprawiedliwość.
Prawo jednako karze cywilizowanego, wykształconego, nawykłego do pewnych towarzyskich w obchodzeniu się z nim względów człowieka i — pierwszego lepszego zdziczałego łotra. Taż sama kara dla obu. Pierwszego może ona zabić i równać się dla niego wyrokowi śmierci; dla drugiego będzie wypoczynkiem a nawet dobrodziejstwem.
Nie jest więc kara równą, i tu domiar ścisłéj sprawiedliwości jest największą w świecie niesłusznością, okrucieństwem.
Prawo tego nie miało wcale na względzie. Wprawdzie stosowny wymiar kary, ocenienie stopnia czułości skazanego, jest nadzwyczaj trudném, to rzecz niewątpliwa; ale zaprzeczyć się nie daje, iż jakiś wzgląd w pewnych razach powinienby modyfikować kary.
Wszystko, co się opiera na pojęciach zupełnéj równości na tym świecie — pojęciach, które się z rzeczywistością nie godzą, — musi miéć tę samę przywarę.
Nieudolność nasza każe się uciekać do formułek ogólnych — mamy dla wygody jednę miarę na wszystko, — gdy każdy przedmiot specyficznie różny nawet od pokrewnych sobie, wymagałby innego sposobu obchodzenia się i traktowania.
Cóż dopiero, gdy idzie o człowieka, istotę nieskończenie rozmaitą w objawach swych, w odcieniach, którym charakter nadaje wartość najrozmaitszą!... Cobyśmy powiedzieli o rzeźbiarzu, któryby tę samę siłę chciał obrócić do wymodelowania wosku, co do rzezania dyamentu? Prawo karne w ten sam sposób zastosowuje się do ludzi.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Marzą dziś ludzie, głębiéj niesięgający w znaczenie języków — o jakiéjś mowie powszechnéj, któréj zaprowadzenie byłoby wprost świętokradztwem i ludzkość w przeciągu krótkiego czasu musiałoby ogłupić. Każdy język ma odcienie właściwe do wyrażania stron i aspektów myśli, jakich inne nie posiadają. Obok wspólnych, są własności wyłączne każdéj mowy, a rozmaitość ich nie jest dziełem obojętném przypadku, ani rzeczą do przezwyciężenia; — jest ona opatrznościowo stworzoną, bo jest potrzebą i koniecznością rozwoju ludzkości normalnego, w różnych kierunkach.
Ludzie pomiędzy sobą potrzebują się porozumiewać, ale środki te porozumienia się nie są tak trudne, aby je bałamutną mową powszechną, bez barwy i charakteru, potrzeba było zastępować.
Mowa ta uniwersalna naprzód jest niemożliwą, bo i onaby się natychmiast na dyalekty miejscowe przeistaczać zaczęła; powtóre, byłaby tylko zawsze narzędziem potrzeb najpowszedniejszych życia cielesnego — nic więcéj.
Potrzebom ducha rozwiniętego starczyćby nie mogła, aniby się nawet o to kusiła.
Na Wschodzie, jak wiadomo, wytworzyła się samorzutnie taka mowa franków; ale czegoż ona warta? i czy się nawet do języków zaliczyć może? Jeden podróżny z XVI-go w., w opisie swéj wędrówki na Wschód (połacinie) daje taką mowę ogólno-słowiańską (rozmowę), za pomocą któréj, według niego, w krajach sąsiednich Turcyi rozmówić się i zrozumiéć można.
Są to łataniny z konieczności tylko posługujące i używane; nadto im się czci wyrządza, dając im miano języków.
Właśnie w chwili, gdy wszyscy się wyśmiewają z braterstwa ludów — marzą współcześnie o mowie uniwersalnej!!
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Po dosyć długiéj przerwie, którą zapełniły naprzód wirujące stoliki i objawiające się przez nie duchy, potém spirytyzm, który wyzyskiwali szarlatani i zadali mu cios ostateczny, potém tak zwane fenomena magnetyzmu zwierzęcego, na które pierwszy Mesmer zwrócił uwagę, oraz skutki hypnotyzmu, dziwne rozdraźnienie nerwów, wywołujące anormalny stan hyperestezyi (nadczułości), — wszystko to znowu powraca na porządek dzienny.
Ludzie, którzy już nie mieli w co wierzyć i czuli zapewne niezmierną próżnię, nie spotykając na świecie nic nad materyą, posłuszną swym prawom autonomatycznym — a nigdzie ducha, ani duszy, — musieli się uradować, odzyskując stanowisko, które dozwala wielu rzeczy się spodziewać.
Odzyskano punkt wyjścia.
Bez ducha, lub choćby hypotezy ducha, pusto i smutno było na świecie; za tém idzie, że każdy sobie szepcze, pocieszony nieco. Non omnis moriar. Była już chwila, w któréj kazano się wyrzec wszelkiej nadziei.
W sto lat po Mesmerze, obserwowane przez niego objawy, których rzeczywistości uparcie zaprzeczano, szalbierstwem lub hysteryą je tłumacząc — zyskały tyle, że je uznano godnemi badania, doświadczenia i naukowego traktowania.
Otrzymana anestezya zmusiła niedowiarków do przyznania, że w tém szalbierstwa niéma.
Zdania wprawdzie są jeszcze podzielone, i wielu lekarzy nie chce ważności przyznać tym faktom chorobliwym: znaczna jednak część ich oczywistości nie przeczy i uznaje znaczenie fenomenów.
Nieochoczo jednak biorą się lekarze do badań, które zła wiara zdyskredytowała. Każdy dziś zajmujący się tym przedmiotem może być posądzony o chęć wyzyskiwania go, jeśli nie dla czego innego, to choć w naukowy sposób dla pozyskania sławy.
Koniec końców, objawiające się w stanie hypnotycznym fenomena są takiéj natury, iż zmuszają uczonych uznać swoję, i nauki bezsilność do ich wytłumaczenia. Uwłacza to powadze i wszystkowiedzy uczonych — i jest... nieprzyjemném.
Miłośników więc tych badań jest niewielu: — wychodzą one z ram zakreślonych programami naukowemi — mało kto ma ochotę im się poświęcić.
Jednakże niepodobna dziś zaprzeczyć, że po za tą zawadą, która nam w świat szóstego zmysłu wtargnąć nie dopuszcza, są przestrzenie zaczarowane, prawdziwa kraina cudów i baśni.
Widziéć bez pomocy oczu, słyszeć bez pomocy uszu, umysłem przebiegać przestrzenie ogromne w jednéj chwili, w głowie cudzéj czytać, jak w książce otwartéj, — toć są istne cuda: a cuda te powtarzają się nieustannie w stanie ekstazy, którą niewłaściwie zowią uśpieniem.
Jest to nie uśpienie, ale właśnie przebudzenie ducha w człowieku. Stan ten do snu niéma najmniejszego podobieństwa, oprócz zewnętrznego pozoru.
Godne uwagi, że do tego wyswobodzenia ducha nigdy prawie nie dochodzi człowiek własną siłą, ale potrzebuje kogoś, coby mu otworzył wrota.
Naostatek zapisać należy, iż istoty w stanie swym normalnym nadzwyczaj pospolite, nie odznaczające się żadnemi osobliwemi zdolnościami — w momencie spotęgowania nabywają sił i władz olbrzymich.
Są one jakby narzędziami jakiéjś mocy, która nie z nich, ale tylko przez nich płynie...
Lękam się, aby mnie kto nie posądził o marzycielstwo spirytystyczne. Nigdy nie badałem w życiu tych fenomenów, nie czując się powołanym.
Za czasu panowania stolików, żaden z nich przy mnie kręcić się nie chciał; nie widziałem nigdy żadnego z tych cudów, o których tyle rozprawiano, nie miałem czasu zajmować się niemi.
Lecz fenomena magnetyczne obserwując zdala, od lat wielu, w najrozmaitszych warunkach, krajach, czasach — jestem przekonany, że one są rzeczywistemi.
Człowiek, który nic nie szanuje, i ich nadużył, częstokroć ze świętokradzką lekkomyślnością. Ale to niczego nie dowodzi.
Palono na wapno arcydzieła sztuki greckiéj, zużywano na szalbierstwa najdroższe tajemnicze potęgi natury, które człowiek dopiero zdaje się zdobywać; ale słabość ludzka nie dowodzi niczego. Fakta są faktami, choć je potém fałszują.
To, co dziś wydaje nam się jako jutrzenka i obietnica, stanie się może udoskonalonéj, wydoskonalonéj ludzkości nowém uposażeniem. Któż zaręczy, że co dziś jest stanem wyjątkowym, nie może być późniéj normalnym nowego bytu??
Ten szósty zmysł, którym dziś jesteśmy obdarzeni w hyperestezyi, może być zwrotu w naturze ludzkiéj, w człowieku samym zapowiedzią. Oprzéć się téj myśli trudno.
Tak człowiek przyszedł do mowy, do myśli, do życia ducha; czemużby nie miał zdobyć wyższéj jego potęgi??
Człowiek obdarzony tym szóstym zmysłem, o ileby się stał wyższym od tego, czém jest dzisiaj, nie potrzebujemy dowodzić.
Podniesienie się na tę wyżynę, nawet z dzisiejszym organizmem człowieka, nie jest niepodobieństwem — mamy tego dowody. Dla czegożby stopniowo sam organizm nie miał się wyrobić na nowo do potrzeb wydoskonalonéj natury, do posług ducha?...
Są to marzenia. A! tak! Ja téż ich za nic innego nie daję, — są to marzenia tych nocy bezsennych, w których myśl przesnuwa tysiące porwanych pasm pozostałych z przeszłości...
Wszystko to potrosze dlatego, że człowiek był powieściopisarzem... Tak, bo skromny ten bajarz, którego ludzie poważni nie mają za boże stworzenie, jest zmuszony wszystko niemal badać, uczyć się wszystkiego, sznurkować po wszystkich zakątkach... Ten malarz świata potrzebuje studyów nad encyklopedyą całą, aby mógł nawet skromne tło opowiadania sumiennie odtworzyć. Nie wolno mu ani rośliny pomieścić na niewłaściwym jéj gruncie, ani kazać rozkwitnąć w niestosownéj porze, ani kazać jéj wonnością poić, gdy się jéj kielich zamyka.
U młodych i mniéj bacznych pisarzy spotykamy co chwila takie usterki rażące, dowodzące, że sobie nie zadali pracy z tém się obeznać, co w obraz swój wprowadzić byli zmuszeni.
Pisarz powieści musi z kolei dziś rzemiosło, jutro całą naukę, pojutrze stan jéj w danéj epoce studyować, — bo jest, a przynajmniéj powinien być sumiennym dziejopisem powszedniego życia.
Skutkiem tego uczeni o jednéj strunie mają go za nieuka, który zgłębić nic nie mógł — bo chciał — bo musiał dotykać wszystkiego, — a pospolity tłum czytelników ani wie, co ten pokarm kosztuje, który obojętnie inni spożywają.
Ci, którzy dziś, pod pozorem romansu doświadczalnego, nową niby szkołę chcieli niby zakładać, sformułowali to tylko, co oddawna każdemu sumiennemu pisarzowi było znane, było powołania jego warunkiem...
W dodatku, nowatorowie zwichnęli prawidło zdrowe, z rzeczy dodatkowéj zrobili główną. W wykonaniu puszczono się w szczegóły zbyteczne, dla popisu z erudycyą blacharską, ślusarską lub stolarską; poczęto dłubać akcesorya, i wystąpiły one na pierwszy plan niepotrzebnie. A ileż to lat temu, gdy nikt o realistach i doświadczalnéj metodzie nie słyszał, ludzie piszący, za każdym nowym przedmiotem, o który powieść miała potrącić, do nowych źródeł i studyów uciekać się musieli! Tylko nie chwalili się, znajdując to rzeczą naturalną.
Taka potrzeba obeznania się — zaprowadziła nas na pola magnetyzmu, który dawno u nas żywo umysły zajmował.
W Wilnie wychodził przecie (ni fallor) „Pamiętnik magnetyczny,“ — słynął Lachnicki... Walka o fakta, o ich prawdziwość, o wykład ich znaczenia, do roznamiętnienia dochodziła...
Ale u nas ludzie nie dawali się tém zbytnio upoić, ani prowadzić za daleko kwestyami nierozjaśnionemi. Wiara była zbyt silną, aby to, co się nie zdawało z nią godzić — obok niéj ostać się mogło.
W dzisiejszym momencie psychologicznym i stanie nauki u społeczeństw, trudno odgadnąć, czy dalsze badania i eksperymentacye zajmą umysły, czy — odrzucone zostaną. Jest tysiąc kwestyj, które się wydają praktycznie potrzebniejszemi, pilniejszemi, bardziéj niż ta na dobie.
Motory, siły, balony, oświetlenie, zużytkowanie sił marnujących się w naturze, opanowanie elektryczności — tak wiele obiecują materyalnych korzyści, że ku sobie przeważnie pociągają.
Gdy się pamięcią sięgnie wstecz na pół wieku przeżytego, a przypomni stan ówczesny ogólny, byt — warunki, — zdumiéć się przychodzi ogromowi postępu, przemian, ulepszeń — zdobyczy...
W stosunku do nich, sam byt społeczny i nawet stan ducha, niewiele skorzystał. Walka tego, co było i usiłuje trwać, z tém, co się porzuca, jako konieczność logiczna — zaledwie rozpoczęta. Ofiary wielkie, — kto wie, na czém się to skończy, i czy ludzkość nieumiejącą utrzymać równowagi, zawsze do krańcowych ostateczności pędząca, nie padnie ofiarą zbyt żywego pochodu, katastrofy, która cywilizacyą, owoc lat tysiąców, w gruzy obróci?...
Zupełnego jednak jéj zatracenia niepodobna przypuścić. Dzisiaj, gdy wszystkie narody są z sobą w związku, gdy cywilizacya prawie jedna jest wspólną wszystkich własnością — kataklizm ogólny nie jest możliwy.
Dosyć, aby jedno państwo padło jego ofiarą — a reszta ocaleje. Nigdy zaś wszystkie na raz, pomimo groźnych internacyonałów, samobójstwa na sobie nie popełnią.
Niéma więc obawy zbyt wielkiéj o owoce pracą wieków zdobyte. Ocaleją one gdziekolwiek i przechowają się. To nas pocieszać powinno...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Z kilku myśli o magnetyzmie — snuło się tak, snuło pasmo pstre, i zaszliśmy aż do wielkiego zadania wieku, do ustroju społeczeństwa takiego, któryby mógł trwać, nie wywołując rewolucyj, nie tworząc fermentów burzących.
Mężowie stanu dzisiejsi widzą, iż na teraźniejsze wrzenie, stojąc z założonemi rękoma patrzéć nie można; że coś począć i coś czynić potrzeba, aby stan klas pracujących, istotnie często wyzyskiwanych, polepszyć, wziąć je w opiekę, ustrzedz od chorobliwych marzeń, które rodzi nędza i widok dostatków.
Socyalizm państwowy zwolna się w Niemczech zjawia na katedrach. To tylko nieszczęście, że wszystkie jego teorye w słowach i na papierze wyglądają jako leki nieochybne, a w praktyce obietnic nie dotrzymują.
Chrześciańskie zasady w sposób bardzo prosty rozwiązują to zadanie; — ale nauka szuka innych środków, choćby dlatego, aby próżności ludzkiego rozumu zadość uczyniła.
Gdyby wszyscy kapitaliści, przemysłowcy, spekulanci, właściciele fabryk chcieli uczynić małe ofiary, mogliby niemi wielkie osiągnąć skutki, ale chciwość zarobku oślepia i rozgorączkowywa.
W czasie, gdy jeszcze miałem własną drukarnię w Dreznie, gorąco się zajmując jéj losem, dopóki ciężkie próby, na jakie byłem narażony, nie rozczarowały mnie i nie zniechęciły — myślałem szczerze o losie współpracowników moich.
Z Lipska dochodziły naówczas wieści, że się gotuje bezrobocie drukarzy, wymaganie powiększenia płacy robotników stosunkowo umiarkowanéj. Siadłem obrachować, co zecer zarobić może i ile jego skromne utrzymanie z rodziną kosztować musi. Okazało się z tego rachunku, iż istotnie najgorliwszy, najpracowitszy — z rodziną zaledwie mógł wyżyć z zarobku.
Co do nas, właścicieli drukarń, nie ulegało wątpliwości, że mając robotę i pilnie chodząc koło niéj — nam się sowicie mógł zakład opłacić. Wprawdzie każdy z nas mógł zbankrutować, zakładając niebacznie drukarnię zbyteczną, nie starając się o robotę etc., etc.; ale to było jego sprawą — nie robotników. Gdy drukarnia szła normalnie, zysk właściciela był znaczny, a zarobek zecera w stosunku do niego niedostatecznie był oceniany.
Widząc to, powziąłem myśl, abyśmy my sami uprzedzając domagania się i bezrobocie, razem się zebrali, poddali taryfę sumiennemu przeglądowi — dobrowolnie ceny podnieśli.
Miałem znajomego właściciela drukarni, człowieka, który mi się bardzo zacnym, uczciwym i dobréj woli wydawał. Z ust jego słyszałem, że z prostego zecera sam się dorobił, o własnéj sile, do małéj naprzód drukarenki, potém do znaczniejszych wzrosłéj rozmiarów.
Spotkawszy się z nim, otwarcie wypowiedziałem mu myśl moję. Spojrzał na mnie wzrokiem dzikim, twarz mu się zmieniła.
— Ani się pan waż z czémś podobném występować! — zawołał. Tego tylko brakło! Jesteś tu obcym i będziesz nam spokój zakłócał?... Przestrzegam — nie waż się pan ani mówić, ani myśléć o tém!
— Panie Halmuth — odpowiedziałem mu z krwią zimną, — z ust pańskich słyszałem, że sam z robotnika stałeś się właścicielem drukarni: nie maszże nad tymi braćmi swymi litości?
Poruszył ramionami.
— Ba! niech tak pracują, jak ja! — odparł — a nie? to niech sobie giną. Co mnie do tego! Ja o sobie i o dzieciach moich myśléć jestem obowiązany.
Na tém skończyło się wszystko — rozstaliśmy się kwaśno.
Wkrótce potém nastąpiła zmowa, bezrobocie, układy, powiększenie płacy, które przewidziéć było łatwo...
- ↑ Niedrukowany epilog Nocy Bezsennych znajduje się w utworze Adama Krechowieckiego pt. Józef Ignacy Kraszewski.