<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Noce bezsenne
Pochodzenie Tygodnik Illustrowany, 1888, nr 262-270, 272-274; 1889, nr 358-365
Redaktor Józef Wolff
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1888–1889
Druk S. Orgelbranda Synowie; Drukarnia i litografja S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


J. I. Kraszewski.
NOCE BEZSENNE.
FANTAZYE NA TLE CZARNÉM.

Noc. Nadchodzi godzina spoczynku przymusowego. Wszystko co posłuszném jest rozkazom matki-natury, układa się do snu, zawiéra powieki, obumiéra na czas jakiś, aby potém odżyć znowu do pracy.
Ciężaru życia bez przerwy nie zniosłaby żadna istota...
Przeciwko temu prawu ogólnemu jeden człowiek może się buntuje, czasem dobrowolnie, częściéj pomimo woli, mimo pragnienia wypoczynku. Pożąda snu, ale sen nie przychodzi na zawołanie. Rozbudzony duch ciału nie daje pokoju.
Naówczas rozpoczynają się męczeńskie oczekiwania godziny, długie jak wieki, czarne jak przepaście, pełne widm straszliwych i trwogi nieokreślonéj — nieukołysanéj...
Sen dany jest może na to, aby czarna noc dręczyć nas nie mogła, ma bowiem siłę i nielitościwość kata. Matka-natura znieczula nas przez miłosierdzie, aby wyzwolić od męczarni. Nieszczęśliwi skazańcy spać tylko nie mogą, a katownie znosić muszą.
Noc. Zwolna cisza rozpościéra się dokoła. Na niebiosach gasną światła; księżyc i gwiazdy świécą tylko jak widma, mdłém odbiciem dalekich blasków. Stoją na straży nad uśpionymi.
Co czuwa, wszystko się niepokoi i boleje. Głosy nocy są jękami cierpienia, — wołaniem ratunku, — krzykiem konania, — wrzaskiem rozpaczy, urągliwym śmiéchem szyderstwa.
W wyobraźni ludu, w jego podaniach, noc otwiéra szatanom wrota na świat, a widmom i upiorom groby.
Stworzenia, które nie śpią w nocy, wszystkie są napiętnowane jakiémś przekleństwem, skazane na jakąś męczarnię.
Cisza nocy jest straszną, grobową; żaden jęk nie mógłby być nad nię bardziéj przejmującym, okropniejszym. Cisza ta zdaje się dla tego tylko istniéć, aby ją przerwał jakiś grom, trzask, łoskot zniszczenia i śmierci. Im dłużéj trwa, tém bardziéj spotęgowuje oczekiwanie i trwogę.
Natężone oko nareszcie dostrzega czegoś w ciemności: wyprężone ucho słyszy wśród tego milczenia tysiące rodzących się a niezrodzonych szmerów.... przywalonych kamienną ciszą.
Są li to głosy czy marzenia? Zrozumiéć ich niepodobna. Zaledwie pochwycone, rozpływają się; ledwie rozeznane, mienią się, giną. Na téj wielkiéj karcie milczenia i ciemności fantazya maluje co zechce, — wszystkie wywołane przez nię obrazy wsiąkają w tę czarność i ciszę bezdenną.
Sen! Sen byłby dobrodziejstwem: ale im mocniéj pragnie go człowiek, tém uparciéj on uchodzi. Niekiedy zbliża się, muska powieki, przymyka je, drażni, łaskocze, aby udręczył okrutniéj...
Spodziéwasz się go przebłagać, zdaje się łagodnie kołysać, obiecywać spoczynek; marzenia jak fantazmata blade zjawiają się przed przymrużonemi oczyma.
Serce ci bije — myślisz — zasypiasz wreszcie...
Ach! nie! Sen się z ciebie szydersko naigrawa. Zaszeleściały pergaminowe jego skrzydła — uszedł.
Rzeczywistość powraca z katowskiemi narzędziami swemi, a zdrętwienie, bezwładność, znieczulenie i obumarcie przyjdą zaledwie z wyczerpaniem sił, znużeniem i omdleniem — gdy marzenia nawet zatruje trwoga i niepokój...
Niéma nic straszliwszego nad ten stan pół snu, pół jawy, zawieszenia pomiędzy dwoma światy, jak Twardowski na nici pajęczéj.
Rzeczywistość z krzemieniem wspomnień siedzi ci na piersi, — marzenie zagląda do mózgu... Otwarło czaszkę, przez szczelinę rozpatruje przędzę myśli, na którychby zagrać mogło. Nagle przymyka ją i znikło...
W mrokach zjawia się jakaś twarz blada, któréj na świecie nie oglądałeś nigdy — znasz ją tylko ze snów. Jest to gość z innego świata... Rysy téj twarzy mienią się dziwacznie, wyciągają, krzywią, z pięknych stają się poczwarnemi — bledną, zaciérają się, nikną. Została noc z poczuciem bolu i trwogi...
Lecz oto chwila bezmyślnéj nicości. Następuje zmiana, noc zdaje się rozjaśniać jakimś bladym odblaskiem. Oczyma zamkniętemi widzisz coś... Szybko, niepochwycone suną się, lecą, przemykają cienie, mgły, chmury — towarzyszki i zwiastunki snu upragnionego. Niestety! znikły i one... obiecany sen nie przyszedł z niemi, czarna noc wraca...
Usypiasz na sekundę, budzisz się na długo.
Ciało znękane, niespokojnie zmienia położenie. Szukasz jakiegoś legowiska, któreby ci ciężaru życia czuć nie dawało; czynisz się martwym całą siłą woli, przymuszasz się stać kamieniem — ale serce bije coraz żywiéj, krew do głowy napływa falami wzburzonemi, i bije ci o czaszkę — iskry sypią się z oczu zamkniętych.
Sen odbiegł całkiem — trwoga rośnie, rośnie, głową przebija chmury, olbrzymieje, wyciąga się, obejmuje świat, a ty pod jéj stopami zgnieciony czujesz się maluteczkim robaczkiem.
Jęk wyrywa się z piersi, i nie znalazłszy echa w zmarzłéj atmosferze, powraca do niéj, rozrywa ją, dusi.
Gdzieś za światem, daleko, kiedy niekiedy biją zégary pijane, niezrozumiałe godziny — którym niéma końca.
Sąż to godziny, czy jęki potępieńców? Jedna i taż sama powtarza się bezustanku... a czarna noc trwa jak trwała, i sen zbiegły nie powraca.
Naówczas znowu wpadasz w ów stan pośredni między uśpieniem a jawą — nie możesz spać, a marzysz...
Przychodzą do ciebie żywi i umarli razem: — to, co przeżyłeś wczoraj i co roiłeś przed półwiekiem, czego nie widziałeś nigdy, i to, cobyś rad pogrzebł na wieki... Dziwna tkanina z tych dwu żywiołów się sprzęga.
Takich barw, takich głosów, jakie widzisz i słyszysz, niéma na świecie; takie istoty, jakie cię nawiédzają, żyć nie mogły i nie mogą.
Pół serca ci zamarza, pół się pali, męczarnia niewysłowiona — a wyrwać się z żelaznych jéj kleszczów niepodobna!
Czekasz zawsze, że się to na prawdziwy sen zamieni.
Jedna taka noc trwa czasem sto lat, ma swe dzieje, które się w pamięć wrażają tak, że ich z niéj wyrzucić nie można. We dnie nosisz z sobą jéj oddźwięki niepozbyte, a powracając do łoża, wleczesz gotowe ziarna, z których wyrosnąć muszą te same potwory, téż same męczarnie.
Naówczas, często, gdy dantejskich tych mąk pozbyć się nie masz siły, gdy czuwasz z otwartemi oczyma, — wywołujesz wspomnienia, roisz, aby nie popaść w tę walkę snu i jawy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wiek nasz ze swym przyśpieszonym biegiem, z potrojoną, czy dziesięćkroć spotęgowaną działalnością, z tym prądem wichrowatym, który nas, do niego niezrodzonych, nieprzygotowanych unosi, — winien tym wszystkim gorączkom. On je rodzi. Wybiegliśmy zbyt szybko naprzód, więc się zadychać i dostawać zawrotu głowy musimy; chorujemy na postęp nasz i jego zdobycze.
Drugie i trzecie pokolenie albo zdziczeje lub organizm sobie wyrobi do miary brzemion; może téż zacznie szaléć, drobniéć i wymiérać...
Dziś mózg nasz za ciasny, aby się w nim pomieściło wszystko, czém go napychamy...
Niektórzy z tego już szaleją, drudzy umiérają; ostatni, znużeni, powiadają sobie: — Azali nie lepiéj być prostaczkiem na duchu ubogim, a szczęśliwym, niż okaleczałym Tytanem??

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie byłyż to szczęśliwsze czasy gdy wszystko zdawało się skończoném, zamkniętém, jasném, pewném, zregestrowaném? — gdy ciekawość i pragnienie wiedzy zwano grzéchem i stopniem do piekła? — gdy społeczność tak była doskonale uporządkowana? — gdy ubóztwo przyjmowało się jak dar boży, cierpienie jako próbę? — a poza tym światem zgnilizny i marności, poza tym padołem płaczu, świéciły dantejskie niebiosa pełne białych aniołów???
Tych czasów skraju myśmy jeszcze dotykali; widzieliśmy ostatnie ich godziny.
Słowo w słowo, jak w biblijnéj powieści, spełniło się wygnanie z tego raju. Zapragnęliśmy owocu wiedzy złego i dobrego. Nie wiemy nic — ale czujemy, żeśmy nieszczęśliwi i że nigdy nic spełna wiedziéć nie możemy.
Wiedza bowiem jest labiryntem, który coraz wyżéj prowadzi ku górze i jasności — ale do niéj nigdy nie doprowadza.
Biédny jest człowiek!
Ach! te dawne, dobre czasy! Taki pokój był w duszach, taka jasność łagodna w umysłach, takie błogie przejednanie z losem, — a na wszelkie cierpienie stało pociech gotowe, niewyczerpane źródło...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Śnię, śpię, marzę czy przypominam tylko??
Olbrzymie jodły szumią nad moją głową zaledwie ze snu nicości rozbudzoną; szumią głosem dziwnym, niby morza mruczenie, niby jakiéjś szept modlitwy, niby stłumiony szmer warg trwogą stulonych...
Szum ten drzew coś mówi, zdaje się, że go rozumiém; lecz kiedy miałem pochwycić klucz tego języka — ucichło...
Litościwe te jodły ze swym usypiającym szumem — pieśnią niańczyną otaczały moję kolébkę... U ich olbrzymich pniów siedząc, wydobywałem ze mchu młode główki rydzów wytykających się z ziemi. Wyrastały tak cudem z głębi, niosąc z sobą tajemnicze słowo życia...
Zdawały się uśmiéchać, otrząsając z pleśni, która gładkie ich czaszki oplatała. Mchy podobne były pieluszkom... Wśród nich rosły maleńkie kwiateczki, które tylko tu się mogły mieścić, tu kwitnąć i umiérać... Daléj poza cień jodeł, poza granicę mchów nie ważyły się pokazać... Na mchach pełzały i polatywały dziwne stworzonka, przy nich i do nich zrodzone...
Pamiętam maleńkiego śliniaczka, który na plecach niósł domek: wyciągał się długo, długo, a potém zwijał i chował do skorupki...
Muchy tu latały inne... a mrówek niezliczona moc biegała po gościńcach, szérokich jak nitka...
Wszystko to razem stanowiło światek odrębny, do którego naówczas i ja jeszcze należałem. Znaliśmy się wszyscy: rydz, śliniaczek, ja i kwiatki.
Uroczysty spokój jakby płaszczem wielkim nas obejmował i otulał.
Jodły jedna za drugą biegły szeregiem, postawione na straży. W końcu ulicy przeglądało światełko...
Niekiedy gość zając zasiadał w pośrodku pustéj ścieżyny i oglądał się do koła, i znikał za najlżejszym szelestem. Czasem zakrakały kruki i wrona u wiérzchołków jodeł i — poniosły się daléj...
W prawo i lewo stały zielone mury szpalerów, za niemi las olch, lip, kasztanów, klonów, topoli — królestwo czapli i bocianów...
Na każdém niemal drzewa wierzchołku chwiało się gniazdo olbrzymie, a na niém rozpiérał się pan i gospodarz w czerwonych butach, poważnie rozglądający się po okolicy...
W cieniu tych drzew stał murowany z niedawnych czasów, ale na starych piwnicach, dom z ludźmi starymi.
Po jednéj jego stronie królowała uśmiéchając się łagodnie, przygarbiona a wesoła staruszka, prababunia, „babka biała,“ bo latem chodziła w jednych sukniach...
Uśmiéch ust, który zachowała do zgonu, wyniosła ze szczęśliwszych czasów. Nie odebrało go jéj wdowieństwo, niewdzięczność tych, którzy wszystko jéj byli winni, ani wiek, ani cierpienie. Z nim ona spokojnie, dziewięćdziesiątkilkoletnia, doczekawszy pra-prawnuków, poszła do grobu w tercyarskiéj sukience zakonu św. Franciszka.
Uśmiéch ten kochanéj staruszki był dla mnie piérwszym na ziemi — był zachętą do żywota. Nawet gdy się mocno pogniéwać musiała, miała go w zapasie zawsze, i zjawiał się jak promień słońca po burzy...
Przy jéj łóżku stała prawnuków kolébka. W jéj pokoju, na podłodze zasłanéj starym gobelinem, wyobrażającym owocobranie, bawiło się dziecko gałązkami jodeł, które niedaleko szumiały. Zasadzały się z nich puszcze i lasy, w których gnieździły się bajki.
Z pośrednich lat, wiele, wiele się zapomniało, a tych piérwszych wrażenia tak się na mózgu wyryły głęboko, że nic ich zatrzeć nie może...
Wszystkie zabawki widzę jeszcze... Porcelanową psią budę i figurki pozłacane, którym rąk i nóg już brakło...
Na komódce z drewnianéj mozaiki wysadzane było polowanie, z takich pewnie czasów, gdy łowy roznamiętniały. Patrzyło się na nie jak na obietnice przyszłych rozkoszy.
Konie lecą, psy biegną, myśliwi się prześcigają — jeleń uchodzi... i tak wesoło upływa życie!
Łowy! tak! wiekuiste za czémś łowy, za niedoścignioném...
W tych latach piérwszych każdy obrazek coś przynosił z sobą — coś zapowiadał i zwiastował, coś mówił. Wierzyło się w niego, jak w przepowiednią, jako w wierne odwzorowanie z natury. — Któżby w dzieciństwie kłamstwo przypuścił?
Nawet smoki i potwory istniały dla nas — i mieliśmy słuszność, bo mniemane o nich baśnie były wspomnieniami piérwszych wieków bytu świata, historyi człowieka na ziemi — walczącego z olbrzymiemi ichtyosaurami i nie wiém jak przezywanemi potwory.
Uczyło się tych historyj na komódkach i puharach, na lalkach porcelanowych, na chińskich filiżankach...
Pomiędzy zwątpieniem a prawdą dziecinny umysł nie domyślał się granicy — zmyśleniu nie wierzył, wszystko dla niego było prawdą.
Wieczorem i rano modlitwa wprowadzała w świat inny, równie rzeczywisty, prawdziwy, pełny majestatu i jasności. Czołem biliśmy przed nim.
Babka z modlitwy umiała zawsze co najsłodsze wyciągnąć... Jednym z najpiérwszych prawideł, których uczyła, dając suszoną gruszkę na otarcie łez po przewinieniu — było — że Pan Bóg za złe dobrém płacić każe.
Téj gruszki z tém prawem nigdym nie zapomniał — a gdym ją zjadł, będzie temu pewnie lat sześćdziesiąt i kilka... Widzę miejsce, na którém stałem, a przedemną uśmiéchającą się staruszkę...
Szumią jodły — noc nadchodzi, mrok okrywa wszystko — biała, święta babka rozwiała się w mglistym obłoczku jasnym...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wielkanocne nadchodzą święta... i — wiosna...
Wszyscy zajęci święconém, cały dom w ruchu, na dzieci mało kto patrzy, a oto pod płotami wytykają pączki nieznajomi goście — i ptactwo śpiéwa i słońce świéci — i coś w powietrzu jest, co rozradowuje serce...
Więc albo do ogrodu... aby tam szukać nudów, lub do kuchni, aby odkradać rodzynki... Uczta dla ducha i podniebienia... cały dzień schodzi jak błyskawica, niepodobny do powszednich.
Życie się zogniskowuje w podziemiu, około kuchni... Począwszy od staruszki, schodzą się tu wszyscy, pomagają, przeszkadzają i nawet „Gorzkie żale“ w kuchni się odmawiają, bo o nich zapomniéć się nie godziło.
Co za wonie dziwne... nasycające, jakby się najeść można niemi!... Co za fizyognomie tych mazurków i placków, w których rysunku tkwią podania odwieczne!...
A też pisanki różowe, żółto-sine, tak misternie pomozaikowane?
Tego wszystkiego teraz jeszcze tknąć nie można, dopóki nie stanie w sali jadalnéj i ksiądz Reformat nie poświęci.
O! to święto wiosenne — jakie było wesołe.....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dworek mały, nizki, ściany białe, dach z gontów, przed nim rzędem stoją topole wysokie, pod oknami rosną róże i bzy... i przez matkę posadzona romanowska jodła, która była naówczas młodą, a dziś — tyle lat jéj nie widziałem!
Dokoła — ogród owocowy, sadzawka, ulice z leszczyny, a w gąszczach ptactwo, na wiosnę gwarzące bez ustanku.
Tuż za groblą z tyłu domu, jak okiem zajrzéć, łąka, nie łąka — trzęsawice, moczary, kępiaste błoto, którego środkiem płynie zgnębiona, zahamowana rzeczułka.
Tu królestwo niezliczonego ptactwa wodnego, tu kobiéty zbiérają ową sławną mannę, tu się bydło topi, a ludzie na granicy od Bogusławców biją się czasu kosowicy, bo granica niepewna.
W dzień ta przestrzeń, trawą szorstką okryta, wyżarami poprzerzynana, zdaje się pustą i smutną a głuchą, ale wieczorem!! wieczorem te moczary i trzęsawiska ożywają. Gospodarze wyżarów, kęp, traw, brodów, trzciny, wracają z wycieczek do domów. Słychać krzyk czajek bolesny, kaczki ciągną długiemi sznurami, wypisując jakby znaki jakieś w powietrzu, bąk na czatach coś powiada, o czémś ostrzega głosem stłumionym.
Nie rozeznane jakieś krzykliwe istoty sprzeczają się z sobą aż noc zapadnie.
A nawet nocą, gdy już umilknie wszystko, na jaśniejszém niebie widać w milczeniu przeciągające ptaki... a kiedy niekiedy z głębi moczarów odzywa się hukanie niespokojne.
Opodal nieco, nad drugą drogą i groblą — bo tu grobel jest bez miary — stoi drewniana kapliczka na małym grobku, sama jedna... gospodę tylko ma pod bokiem. Przy niéj niéma nawet cmentarza, ani dzwonnicy, sygnaturka wisi w małéj kopułce nad wejściem. Prawdziwy kościołek wiejski, któremu nie stało na żadne zbytki, który téż ich nie potrzebował, byle gdzie Boga pochwalić było. Ściany z drzewa szarego, dach gontowy, dzwonek nadedrzwiami pod krzyżykiem malutki, ale słychać go we dworze i we wsi.
Daléj widać płowe pola i jednę sosnę, samotnicę pozostałą z lasu, który niegdyś tu rosnąć musiał. Kawki i wrony znają tę swoję gospodę, na któréj przysiadają po drodze. Co za los téj biédnéj siéroty, która tu sama jedna została!
Z jéj siostrzyc ani śladu — pole nagie — ona jedna, zawsze jedna... ani żyć, ani umrzéć nie może... Od dalekich borów nawet szum do niéj nie dochodzi.
Daléj jeszcze — pola poorane w zagony, błoto znowu, na widnokręgu, jak pas czarno-siny, lasy dokoła. Płaszczyzna bezgraniczna jak na dłoni. Gdzieniegdzie gaik, kupka drzew, zielony klomb, a w nim — ludzkie mieszkania.
Na polach tu i owdzie leżą zbłąkane, przed wieki tu rzucone falami głazy, które się w ziemię wryły i śpią. Morze je przyniosło i zgubiło...
Siwe i żółte, czerwonawe, szare, czarne, z poobijanemi bokami, bo długo się gdzieś tułały ociérając się o siebie — tu pokładły się na spoczynek jako świadectwa wielkiéj burzy, która zmieniła oblicze ziemi.
Socha musi je omijać, a czasem człowiek dobywa mozolnie, aby podłożyć pod próg chaty.
Na niektórych z nich dziwactwo, fantazya burz poszczerbiła jakieś kształty i znaki przedrzeźniające ludzką robotę. Zdają się obłamkami olbrzymich postaci roztrzaskanych na kawały. Oto piersi jakiéjś zdruzgotanéj Cybeli; oto brzuch wydęty jakiegoś Sylena...
Któż wié? w prastarych czasach były może bogami, bo wiele ich teraz leży pod krzyżami, a ludzie na nich dotąd płachty chorych wieszają.
Kraj dokoła smętny, tęskny, cichy, ale wiosną wonny, ale latem świergoczący, ubogi a zasiedlony — bo może tu ludziom bardzo źle nie było.
Zwierza pełno bywało wszędzie, po zaroślach i po błotach; w lasach grzyby i jagody; tylko wydmy piaszczyste, jałowcami poplamione ciemnemi, przypominają cmentarze.
I były też pewnie niemi pod owe czasy, gdy z umarłymi szły do grobu garnuszki, miski i kamienne siekierki... Wiatr czasem wydmuchnie kostek białych resztki i skorupkę popielnicy...
Pamiętam tu wieczory z muzyką ptasią na błotach, słowikami w leszczynie ogrodowéj i koncertami żab, które w sadzawce po całych nocach „kumkały“ nieznużone. Nim ludzie powstawali, o brzasku przylatywał bocian, przechadzał się po podwórku i oczyszczał go ze śmielszych muzykantek.
Przed dworkiem ojciec siadywał na „balaskach“ i dumał, paląc fajkę, albo opowiadał; a miał pamięć taką szczęśliwą, że w niéj nie tylko każda muszka zachowywała się jak w bursztynie, ale się stroiła w szaty świetne...
Powtarzał co słyszał i widział w długiém życiu, a w ustach jego najprostsze opowiadanie stawało się poezyą, kunsztem, choć się sam o to nie starał.
Niekiedy do tych opowiadań o dawnych polskich czasach, o magnatach i ich fantazyach, pan de Larzac przynosił powiastki z Nieświéża, a kapitan Sobolewski przydawał doskonałe żołniérskiego życia obrazki ze swych kampanij z Dumouriezem i służby w wojskach rzeczypospolitéj.
Nadzwyczaj charakterystyczną figurą był ten kapitan ze swą fajeczką, kapciuchem, frakiem popielatym i miną żołnierską.
Pobyt długi we Francyi nie wydoskonalił go wielce w języku francuzkim, ale uczynił wolterzystą i niedowiarkiem. Matka nasza ze swą anielską łagodnością, ukradkiem starała się go książkami podsuwanemi nawracać — ale nie wiém czy się to na wiele przydało.
Sobolewski, który niedaleko mieszkał w małéj, własnéj posiadłości w Połonnym Hrudzie, z żoną staruszką, bezdzietny, był ubogi, ale na los nigdy się nie skarżył. Niekiedy do pana chorążego przychodził piechotą, czasem przyjeżdżał wózkiem. Nigdym go inaczéj nie widział, tylko, zawsze we fraku.
Pamięć miał przewyborną. Zasłuchywałem się w jego bitew i oblężeń opowiadaniu. Pomnę, że gdy mi wpadły naówczas pamiętniki Dumouriez’a w rękę — umyślniem go zapytał o bitwę, świéżo w nich opis jej przeczytawszy. Zdumiałem się zgodnością książki i opowiadania. Jeżeli się nie mylę, brat Lucyan musiał pochwycić tę fizyognomią, która się w pamięć wrażała.
Pan de Larzac, syn Francuza w służbie wojskowéj u Radziwiłłów, pamiętał wiele z czasów „Panie kochanku.“
Do częstszych gości, o kiju piechotą przychodzących, należał oryginalny, na wpół oszalały dziwak, włóczęga, wierszopis Dołubowski, który pielgrzymował od dworu do dworu, i deklamował wiersze w rodzaju Krysztalewiczowskich.
Oprócz tych — ileż to się postaci przesuwało naówczas oryginalnych, wybitnych, napiętnowanych indywidualnemi własnościami, jakich już dziś na świecie niéma!
Teraz wszyscy się mniéj więcéj pod jednę ogólną modłę wyrabiamy, nie odznaczając się niczém. Zacierają się cechy wybitne, które dawniéj występowały wyzywająco i chlubiły się sobą. Inny czas i inny obyczaj.
Wszystkie te figury odegranego dramatu zimny grób pokrywa. Wiek żelazny już takich ludzi nie zrodzi: wiémy o tém, żeśmy tylko małe kółka w wielkiéj machinie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Okolice Romanowa, gdzie mi jodły szumiały długo nad dziecinną głową, do dumań ją rozmarzając — całe w lasach, całe w borach, zarosłe, zielone... natchnęły mię miłością puszcz, drzew, gąszczy, którą zachowam do ostatniéj życia godziny.
Po człowieku nie wiém czy co tak kocham jak roślinę. Stare drzewo jest dla mnie, niemal jak dla pogan, przedmiotem czci i uwielbienia. Co za majestat i powaga! jaka fantazya linij! co za wdzięk! często jaki dramat w tych postaciach wiekowych, na których lata pokładły niezatarte znaki burz i wiosen! Odwieczny dąb to kartka z historyi przeszłości. Bujna roślinność lasów zdaje się wlewać życie, gdy się na nię patrzy i nią otoczy. Ogołocony z niéj, kraj nie może być pięknym. Zdaje mi się zawsze, że gdzie źle jest roślinom, tam i człowiekowi dobrze być nie może.
Do lasów coś ciągnie człowieka — może nie każdego (ja tam nie wiém), — ale kto się pod ich cieniem urodził, wychował, temu bez nich nago wszędzie i smutno.
A dziś — gdzie są te lasy, jakiemi jeszcze my pamiętamy Białowiezką puszczę niebotyczną, bory kobryńskie, nawet w okolicach Romanowa, Włodawy, Białéj i Wicznic!
W całéj Europie ledwie się gdzie uchował dziki, stary las... We Włoszech pamiętam tylko jeden, który, jadąc do Terni przebywałem, oraz pinie pod Rawenną... Schwarzwald, z samych prawie świérków złożony — jednostajny, smutny i nie piękny...
A! drzewa! drzewa! Możeż być co nad nie piękniejszego? Czém to ziemia być musiała naówczas, gdy ich nie trzebiono i nie wyniszczano? Do nich tęskni się zawsze, gdy się je raz ukochało. Kochanowski już skarżył się w „Satyrze“ na okrutne wypalanie i wyrąbywanie lasów. Od tego czasu nieopatrzności naszéj, obszary całe, mil seciny padły ofiarą.
Patrzymy ze zdumieniem na stare pnie olbrzymie, jakim podobnych ludzie już nie zobaczą. Na ziemi, jak w polu, następuje płodozmian: po olbrzymach — karły. Zniszczyć las niezmiernie łatwo, a doczekać się go — niepodobna.
Uczony leśnik, powracający z Tarentu, obrachowuje, że zbyt długo trzymać drzewo nie opłaci się, a dla miłości jego, któż dziś pielęgnować je zechce?
Kraj bezleśny, najżyzniejszy nawet, trąci zawsze pustynią.
W Romanowie samym, oprócz Sapieżyńskich jodeł ogromnych, lipy, kasztany, olchy, klony, topole, na ziemi wodą przesiąkłéj rosły z nadzwyczajną siłą, wspaniale rozkładając konary. A pięły się do góry, ku słońcu z tych dolin, tak szybko jak nigdzie.
Winniśmy to może wspomnieniom nie naszym, prastarych czasów, które młody mózg przynosi z kolebki: że lasy się nam domem wydają, że mieszkanie w nich, dla wielu jest warunkiem, jeźli nie życia, to szczęścia. Dawniéj cała Polska, o ile ją sobie na podstawie starych podań odtworzyć możemy, była niemal jedną puszczą, poprzecinaną małemi polankami. Dopiéro w XIII-ym — XIV-ym wieku więcéj roli karczować i wydzierać zaczęło...
Tur, którego niesłusznie uznano bajeczném zwierzęciem, dożył u nas do XVI-go wieku, a żubr aż do dziś dnia.
O naszych lasach poematu i tomy całe pisaćby można, obrazów z nich tworzyć tysiące. Ale mało jest pejzażystów coby las rozumieli, odczuli, kochali i odmalować umieli.
Bardzo długo drzewo dla artystów było na dalszych planach jakimś ogólnikiem, bez fizyognomii indywidualnéj. Poussin stworzył idealne drzewo eleganckie, polne stylu — a do żadnego żywego niepodobne... W kolorycie jedna zieloność ubierała wszystkie, a dla kontrastu zażywano uschłego z liśćmi bronzowemi, które wszędzie niemal stać musiało. Jodła czasem występowała u Niemców z niezmiernie regularnemi, zeschłemi gałęźmi. U Ruysdaela w drzewach więcéj jest prawdy. Widać, że patrzył na naturę, lecz odtwarzał ją — z pamięci, tak samo jak Claude Lorrain.
Lecz o tém bez końcaby pisać można — a kogo to obchodzi??...
Pierwsze moje wycieczki dziecięce były do lasów Krasiczyna i ku Sosnówce; piérwsza téż podróż do Białéj Radziwiłłowskiéj cała prawie wiodła lasami i borami.
Biała od pół wieku i więcéj bardzo się zmienić musiała. Naówczas, gdy ja ją dzieckiem pamiętam, choć bity, murowany gościniec ją przerzynał — była mieściną cichą, ubogą, skromną...
Z czasów dawnych, gdy tu Radziwiłłowie rezydowali, zachował się był zamek jeszcze mieszkalny, który mógł być ocalony, gdyby kto myślał o tém; późniéj powoli rozpadać się, walić i rozsypywać począł w gruzy. Pamiętam go obszernym, wspaniałym, zachowującym niezatarte jeszcze znamiona przepychu, okazałości pańskiéj.
Mało w nim już było mieszkańców; chodziły po salach pustych widma i duchy; wieżę tylko, jak po dziś dzień, zajmowali więźniowie okuci w kajdany, których widok dla nas, dzieci, był przerażającym... Człowiek taki, skazany za jakaś nieznaną zbrodnię, wydawał nam się potworem, na którego spojrzéć jam się obawiał, aby z jego wzrokiem się nie spotkać. Sam brzęk kajdan napełniał trwogą. Gdy ich pod dozorem wyprowadzano do robót przy drodze — uciekałem, aby nie zetknąć się z nimi.
Zamek, milczący, pusty, zamieszkany przez puszczyki i wrony, dumnie podnoszący czoło trupie, miał taki sam urok dla mnie jak bajka piastunki.
Był to już trup, lecz tak zawiędły jak ów Sicińskiego, który pokazywano w Upicie. Dawne rysy wszędzie jeszcze rozeznać było można.
W dziedzińcu stały opuszczone groty, muszlami wysadzane; w pokojach na górze świeciły resztki luster potrzaskanych, na froncie widniały herby w armaturach, przez okna po nad ziemią do strasznych lochów zajrzéć było można...
Ale ponad tém teraz unosiło się głuche śmierci milczenie.
Nie raz się trafiało, że gdyśmy długo w ciszy na wałach siedzieli, staremi drzewami porosłych, nagle przerywał ją od zamku dochodzący łoskot jakiś... padała ściana... Uciekaliśmy przestraszeni.
Gdy raz się rozpoczął ten rozkład i ruina, już ich nic powstrzymać nie mogło. Mury nie opierając się na sobie, od deszczów rozmiękłe, rysowały się, rozchodziły, padały...
Burza, czasem i piorun dopomógł zniszczeniu...
Dano tak olbrzymiéj budowie, skazanéj na śmierć z pamiątkami swemi, rozsypywać się w gruzy powoli.
Sic transit gloria mundi!...
Naprzeciw Akademii i figury świętego Jana Kantego, opiekuna jéj i patrona, stała z drugiéj strony ulicy fara, do któréj chodziliśmy na msze, nabożeństwa, „Gorzkie żale“ i wszelkie obrzędy religijne. Tuśmy sobie — niestety — odmrażali nogi na kamiennéj posadzce... i na całe życie pozostało bolesne jéj wspomnienie.
Na cmentarzu i w kościele były pamiątki dawne, kamienie grobowe, chorągwie odwieczne. Na pustym cmentarzu, otoczonym murem, z kostnicą w rogu i dzwonnicą nowszą z tyłu, grywało się w piłkę, a do kostnicy, w któréj chowano katafalk i przybory pogrzebowe, zaglądaliśmy z trwogą okrutną.
Daléj w miasteczku klasztor i kościół kks. Bazylianów, gdzie spoczywało ciało Ś. Jozefata, — budowa okazała, ale niesmaczna. Lepiéj wyglądał skromniejszy klasztorek kks. Reformatów...
Reformaci, jak wszystkie zakony św. Franciszka u nas, byli ulubieni w okolicy. Ksiądz z Białéj bywał zwykle kapelanem w Romanowie, a na żadne święta w kapliczce mszy nie brakło, bo do parafii było daleko.
Miasteczko podówczas, oddawna już nie będąc rezydencyą książęcą, żyło gośćmi przesuwającymi się bitą drogą z Cesarstwa wiodącą do Królestwa, i — nami studentami.
Około tak zwanéj Akademii, we dworkach drewnianych zamieszkiwali studenci, w rynku stały gospody i sklepiki, kramy...
Z prastarych czasów Radziwiłłowskich wiele się tu jeszcze błąkało wspomnień, nazwisk, baśni, podań — ale już przetworzonych, tak jak zwykle w ustach ludu przeistacza się rzeczywistość w poezyę.
Wskazywano drogę, którą jeden z Radziwiłłów, solą ją wysypawszy, jeździł w lipcu saniami, dla okazania swéj wszechmocności.
Pan Bóg sypał śniegiem — Radziwiłł mógł sobie pozwolić solą... Na tle dziwactw pańskich, wyobraźnia pokoleń tkała uroczyste baśnie.
Kiedy niekiedy za moich czasów ukazywała się jeszcze wychudła figura, z wygoloną głową, w wyszarzanéj kapocie, o kiju, w czapce wysokiéj, błądząca pomiędzy zamkiem a farą... Dożywały dni swych resztki oficyalistów, gracyalistów, sług zamkowych — i razem z gruzami rezydencyi kładły się na wieczny spoczynek...
Pamięć świetnych lat tak szybko się zatarła, że czego nie zapisali współcześni, to wszystko poszło do grobu...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Prawu zniszczenia, które jest prawem życia, nic się oprzéć nie może... Walczy z niém człowiek — ale napróżno.
Zbiorową siłą, ludzkość byt swój przeciągnąć i przedłużyć wspomnieniami zaledwie zdoła... Ryje na kamieniach, gromadzi głazy, pisze na grobach — lecz jeden kataklizm co pokoleń kilka zmiecie, na kamieniach ściera głoski, głazy obala, groby zasypuje... Lasy rosną na ruinach...
Cóż dopiéro jednostka — człowiek, sam jeden, wydzielony ze społeczeństwa! — Jest zerem, pyłkiem, niczém...
Gdybyśmy to sobie ciągle powtarzać mogli i przekonać się o konieczności poświęcenia dla ogółu, aby się zespolić z żywotem jego!
Jednostka, ażeby siłę jakąś zdobyć, musi się związać z tém co ją poprzedza i otacza, stać się ogniwem łańcucha, zrzec samoistnéj roli.
Czém bowiem jest, nawet najszczęśliwiéj wyposażony człowieczek — gdy się go oderwie od świata, którego jest cząstką?
Przy największym geniuszu, rozebrawszy co stanowi jego indywidualność — znajdzie się w nim więcéj zapożyczanego, spadkowego, cudzego, niż własnego...
Na to co wié, umié, co może, pracowały lat tysiące, pokoleń seciny — zapomniane. Wszystko co ma, wziął w spadku. Przynosi nawet mózg wykształtowany powolną pracą przodków, urobiony do pewnych funkcyj, uzdolniony do doskonalenia się w pewnym kierunku.
To, co jest własném jego natchnieniem, jak mu się zdaje, owocem trudu osobistego, składa się z materyału zdobytego na przeszłości: a ułożonego tylko w sposób mniéj więcéj niezwyczajny.
Robinsonem można być lat kilka, póki się zapasy myśli i sił nie wyczerpią; pod koniec zdziczéć musi człowiek lub zdziwaczeć. Vae soli.
Warunkiem życia jest krążenie myśli, i jéj owoców swobodne po całym ogromie społeczeństwa. Gdy téż część jakaś odłączy, odosobni — zamuruje, drętwieje i umiera.[1]
Tak samo człowiek, zaniknąwszy się z sobą, żyje czas jakiś tém co wyniósł na pustelnię z ogólnego skarbca przyswoiwszy sobie, — a potém — po tém tłuszcz własny trawi, chudnie, zamiera, usycha.
Właściwie człowieka niéma — jest tylko ludzkość, w niéj trzeba żyć i dla niéj.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wróćmy pod jodły Romanowa...
W starym dworze murowanym na lewo, żyła i umarła pierwsza moja nauczycielka, prababka — babcia biała; — na prawo mieszkała babka druga, matka mojéj matki, już całkiem do innéj epoki i pokolenia należąca.
Ciągle prawie mocno cierpiąca, pracowita niezmiernie, czynna, umysłowo wielce wykształcona, gorąco przywiązana do kraju — całą życia pociechę miała w robocie, któréj ręce jéj nigdy nie rzucały — i w książkach, które pożérała.
Na krosienkach stała zawsze otwarta książka, a babka umiała razem szyć i czytać. Widywałem ją tak po całych dniach zajętą...
Prababka biała nie czytywała nic, oprócz książek do nabożeństwa; babka zajmowała się wszystkiém, rozumiała rzeczy stare i nowe; połykała co tylko pochwycić mogła; do zgonu nie zestarzała na umyśle, nie była zacofaną.
Za życia dziadka, wieczorami, w wielkiéj sali, która wspólném była dwóch babek mieszkaniem i leżała w pośrodku domu — zbierano się zwykle przy okrągłym stoliku. Pamiętani, że przynoszono wówczas doskonałe bery i jabłka tyrolskie, które mnie mocno interesowały — ale celem w istocie było czytanie głośne.
Dziadek, zazwyczaj milczący, siadał na kanapie, albo przechadzał się powoli i cicho, stając niekiedy i przysłuchując się bacznie — babka czytała, robiąc pończochę.
Doskonale pamiętam, jak raz do żywego, do łez przejęła wszystkich mowa Jana Kaźmirza przy abdykacyi. Cisza panowała w salonie, a straszna przepowiednia zbolałego króla rozlegała się po nim jak głos z grobu...
Babka, młodszą zwana, była drugą nauczycielką moją, i nie pamiętam czy, oprócz niéj, ktoś mię do szkoły przygotowywał. Com umiał, gdy mnie tam odwieziono, nie przypominam sobie; ale pisałem nie źle po polsku i po francuzku, a w drugim roku pobytu w szkołach tłumaczyłem wierszem bajki Lafontaine’a, i ten sekstern ilustrowany przezemnie rysunkami, dotąd się cudem jakimś zachował.
Czytałem zawczasu Krasickiego, Lafontaine’a, z niemieckich piérwszego Kleist’a. Babka nalegała na naukę języków i miała wielką słuszność.
Wspomniéć muszę jeszcze wuja Wiktora, byłego oficera artyleryi, który — tak samo jak dziad — na swój czas był człowiekiem niepospolicie wykształconym i wychowanym jak najstaranniéj.
Dziad był milczący, zamknięty w sobie, dobroduszny i poważny zarazem, choć się gospodarstwem zajmował. Sądzę, że ani wielkiego w niém zamiłowania nie miał, ani mu się w tém szczęściło. Gospodarstwo nie było łatwe, na nizinach wymakających często, a roli nie zbyt żyznéj. Z wielką gorliwością i miłośnictwem zajmował się za to ogrodem i drzewami.
Wuj Wiktor także na rolnika stworzonym nie był. Lubił literaturę, zajmował się sztuką, rysował i malował bardzo ładnie, odbył nawet do Włoch podróż artystyczną.
Książka, sztuka, koń i myśliwstwo były mu najulubieńszém zajęciem. Z wojska i lepszego towarzystwa warszawskiego wyniósł upodobania i nałogi, którym w dosyć osamotnionym Romanowie trudno było zadość uczynić.
Za rządów wuja w Romanowie, myśliwstwo wszelkiego rodzaju było utrzymywane z troskliwością wielką i znajomością rzeczy. Polowano na wszelki możliwy sposób, nawet z sokołami, które noszono i hodowano, z chartami, gończemi, jamnikami, wyżłami i t. p.
Obok tego literatura włoska, angielska, nie mówiąc już o francuzkim chlebie powszednim, wuja Wiktora i ciotkę Józefę zajmowały żywo, były pokarmem codziennym. Czytano bardzo wiele, pewnie więcéj w jednym Romanowie niż w całéj okolicy.
Zabaw nie pamiętam tłumnych, nikt w nich nie smakował. Ledwie sobie przypominam jedne jakieś imieniny czy bal — bodaj na św. Annę, — na którym przywieziony przez któregoś z sąsiadów murzyn, stanowił wielką atrakcyę. Kto on był? zkąd przybywał? nie wiém, ale przyjechał we fraku, w białych rękawiczkach, jak inni goście i jak oni był przyjmowany.
Rodzinę, czasem kogoś z sąsiedztwa, więcéj Romanów nie widywał nikogo, chyba księdza Reformata z Białéj. Późniéj, gdy nieszczęśliwy proces jakiś dalszą rodzinę rozproszył, długośmy i jéj nie spotykali.
Prababka biała, na całym, milionowym majątku męża miała dożywocie i wspólne do niego prawo, ale po śmierci jego rozdała wszystko córkom, warując sobie tylko bardzo skromne procenta. Stało się, że zięciowie, przez czas tylko krótki opłacając do czego się zobowiązali, późniéj należności nie wnosili.
Musiała ogołocona ze wszystkiego staruszka upomniéć się o swoje, i podobno wygrała sprawę, aby wszystko przebaczyć i rozdarować znowu. Dla prababki, która obdarzać tak lubiła, a dla siebie mało potrzebowała, być pozbawioną przyjemności rozdawania, musiało być okrutną męczarnią.
Z małego zamczystego stoliczka pod oknem, w którym zachowywały się dukaty prababki, wędrowały one codziennie na różne strony. Skarbonka jéj otwiérała się nieustannie na dobre uczynki, na zrobienie bodaj niespodzianki przyjemnéj komu.
A gdy się udało na chwilę uszczęśliwić, prababka sama niezmiernie rada brała się w boki i łagodny, dobry uśmiéch, który z twarzy ślicznéj staruszki nie schodził nigdy, rozpromieniał ją dziwnie i odmładzał.
Sądzę, że pod koniec życia, oprócz modlitwy i myśli o tém, aby się komu czém przysłużyć, nic jéj więcéj nie zajmowało. Z prawnuków zawsze jeden chował się przy niéj pieszczony, ja byłem z nich piérwszym. Oprócz tego miała sierotki wychowanki, ubogich swoich, dalekich krewnych, klasztory i t. p.
Z familii dalszéj przypominam sobie p. Masł.... Polonusa, który w paradnym stroju starym, w pasie złotolitym, przybył raz do Romanowa, a po obiadku odjechał...
Wkrótce potém i ja wybiegłem na przechadzkę ku Sosnówce.
Jakież było zdziwienie moje, gdy pod lasem ujrzałem starego, siedzącego w rowie i zmieniającego strój paradny na prosty kitel podróżny, a safianowe buty na kozłowe!
Drapnąłem, aby nie być świadkiem metamorfozy, która mi tak zmieniła człowieka, żem pojąć nie mógł, jak spowszedniał i zubożał mi w oczach.
Strój ów dawny rzadko się już ukazywał tutaj; francuzki go zastąpił.
Życie w tych lasach płynęło spokojnie, jednostajnie, a jednak wcale nie odcięte od ogólnego żywota kraju. Dziadek i wszyscy zajmowali się sprawami ogół obchodzącemi bardzo żywo. Dochodziły z Warszawy wszystkie pulsacye ówczesnego ruchu umysłów, wszystkie powiewy nadziei i chłody zwątpienia. Sąsiedztwo bliższe i dalsze składało się téż przeważnie z rodzin, choć nie zbyt bogatych, ale mogących się liczyć do klasy najwykształceńszéj.
Przypominam sobie, jakie wrażenie zrobiła tu wiadomość, że w jednym z domów sąsiedzkich spodziewano się odwiedzin Niemcewicza, i jak się gotowano na jego przyjęcie.
Przy młodych S. jakiś czas nauczycielem był Stefan Witwicki, naówczas piękny i pełen życia młodzieniec. Piérwsze poezye Mickiewicza widziałem tu przepisywane i chciwie podawane z rąk do rąk. Prąd ten nowy, dla osób oswojonych z literaturami obcemi, wydawał się pożądanym. Przyklaskiwano śmielszym wystąpieniom, cieszono się niemi.
Z podróży jedynéj do Warszawy, bodaj na Lublin odbytéj, gdym był małym jeszcze, przypominam tylko sobie, iż zbliżając się do Lublina, babka mnie spytała: czy pamiętam czém głównie miasto to w historyi naszéj się zapisało? Okazało się, żem nie wiedział, i dopiéro z ust jéj o Unii posłyszałem. Pomnę i to, że w Warszawie staliśmy u Gerlacha, i że ja głowę mając nabitą tém, iż za białe kapelusze à la Bolivar, w. książę aresztować kazał, w wielkiéj byłem obawie, aby mnie ten los nie spotkał, bo kapelusik miałem biały.
W czasie niedługiego pobytu w Warszawie, przesunęło się dosyć dawnych znajomych, nauczycieli wuja i mojéj matki, towarzyszów, przyjaciół jego, ale z tych fizyognomij nie zapamiętałem żadnéj. Okna pokojów u Gerlacha wychodziły w ulicę. Siedziałem w nich ciągle, przypatrując się ruchowi, siedziałem dni całe, nie mogąc napatrzéć się dosyć téj rozmaitości zjawisk, jakie mi się przesuwały przed oczyma. Z tego kalejdoskopu wrażenie pozostało mętne, mgliste, niewyraźne, a z Warszawy i jéj ówczesnego oblicza tylko ogromny tłok na prazkim moście wypiętnował się w pamięci.
Sięgając jak najgłębiéj w wiek dziecięcy, widzę tylko dobitniéj zachowane wspomnienia katastrof, przewinień, kar, upadku z konia, choroby i t. p. reszta tonie we mgle szarej. Nad szósty rok życia wątpię, aby dalej przypomnieć sobie co można.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W szkołach wrażenia były niebliczonéj rozmaitości, a każde z nich coś rozbudzało w młodym umyśle, potrącało o jakąś strunę śpiącą, i rodziło cały szereg niedojrzałych, kiełkujących myśli.
Mówiłem już gdzieś o tém, jak na strychu w Akademii przypadkiem znalazłem, przez profesora Zergtellera, ówczesnego bibliotekarza, wyrzucone stare i poodzierane, zdefektowane książki. Z niesłychaną ciekawością rzuciłem się na nie, uderzyło do nich serce przeczuciem bibliofila. Nie wiele mogłem z nich korzystać i zrozumiéć... Pamiętam Zielnik nie wielkiego formatu po polsku, w którym drzeworyt wyobrażający... to, co pozostaje po strawieniu pokarmów — niezmierny śmiech wzbudził... Były tam i jakieś pieśni, i mnóztwo gotyckiego druku, w stanie opłakanym.
Chodziłem długo w poobiednich godzinach na strych, kupę tych książek przebierając: ale szczury, pył, brud i wilgoć ledwie się tknąć jej dozwoliły. Musiało to tam zgnić w końcu.
Wydały mi się te zabytki niezmiernie ciekawemi, a moje odkrycie bardzo ważném... Literatura w ogóle żywo obchodziła, a naówczas już niedołężnym próbom oprzéć się nie mogłem. Równie prawie pociągała ku sobie sztuka, chociaż rysunków nas nie uczono w szkole, i dzieł sztuki, w całém znaczeniu tego wyrazu nie miałem widywać zręczności. Do matematyki najmniejszego nie miałem pociągu, i ta mi przychodziła z trudnością. Właściwością umysłu, a raczéj może wadą początkowego wychowania, skutkiem tego, że mi na pamięć mało zadawano, miałem już naówczas trudność wyuczenia się kilkudziesięciu wierszy.
Daty, nazwiska, fakta, wszystko z czém myśl może swobodnie się obchodzić, klasyfikować, porządkować, zużytkowywać jak się jéj podoba, zapamiętać mogłem łatwo i dobrze; ale mechaniczne zapamiętanie kilkunastu wierszy nawet, było i jest dla mnie zadaniem prawie nie do rozwiązania. Niezliczoną ilość razy potrzebuję powtarzać, nim się czego dosłownie nauczę, i najczęściéj potém, gdy zdaje się, że już umiem, okazuje się, żem zapomniał. W szkołach późniéj było to dla mnie nadzwyczajném utrudnieniem, ale przemódz się nie mogłem i nie mogę.
Kilka modlitewek i kilka piosenek pozostało z dawnych czasów; z późniéjszych prawie nic.
Pomimo to rzecz raz przeczytaną, choćby przed trzydziestu laty, poznam natychmiast, nie jest mi już obcą. Z własnych pism moich bardzo wiele pozapominałem, tak, że potrzebuję wziąć je w rękę, aby wejść na drogę, która późniéj już się zarysowuje...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Piérwsze lata dzieciństwa i młodości zbiegły w tym zakącie Podlasia i części dawnego województwa brzesko-litewskiego, która może do najzapadlejszych, najmniéj znanych, nęcących należała, pomiędzy Białą, Włodawą, Brześciem i Prużaną... Poezyi nikt tu nie szukał, chociaż znalazłaby się może; wspomnień téż, z wyjątkiem Kodnia Sapieżyńskiego, Różanki Pacowskiéj, Białéj Radziwiłłowskiéj, sławnych obwarzankami Czarnewczyc także Radziwiłłowskich i Siehnowicz Kościuszkowskich, bardzo mało.
Jeszcze mniéj ich około Prużany, chociaż ta, pono ekonomia królewska niegdyś, jest osadą bardzo starą.
Kraj leśny, płaski, mokry po obu brzegach Bugu, nie zbyt żyzny, dość jednak zaludniony... Niegdyś ogromne dobra bogatych rodzin i królewszczyzny cały ten kraj zajmowały...
Rozbudzić fantazyi nie było czém... ale sama ona z pajęczych nici tkać już umiała...
Podań i powieści starych nie spotykało się wiele. Najświéższe, a najczęściéj powtarzane tutaj, nie były dawniéjsze nad rok mojego urodzenia i wojnę 1812 r., która aż w te zaścianki zajrzała i aż tu się czuć dawała. Rachmistrz Więckiewicz, myśliwy i wirtuoz na skrzypcach, opowiadał bardzo często, jak niespodziane zjawienie się kozaków zmusiło go do rejterady w las aż do Kraszyna, gdzie czas jakiś przesiedzieć musiał...
W te zapadłe strony wojna zaglądała rzadko, wojska się tu wśród lasów, bagien, ciasnych dróg i nie zbyt żyznego kraju swobodnie obracać nie mogły. Czasem tylko jaki zaawanturowany oddział na chwilę zajrzał do wsi przestraszonych, ale prędko je opuszczać musiał...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po Romanowie nastąpił pobyt w Dołhém; po Białéj, szkoły w Lublinie, gdzie stałem u żyjącego dotąd profesora Ostrowskiego, matematyka, może dla tego właśnie, żem najmniéj miał usposobienia i zdolności do matematyki. Lublin w stosunku do Białéj wydawał się już wielkiém, ożywioném i pełném ciekawości miastem. Stare klasztory, budowy takie jak brama krakowska, jak klasztor dominikański, założony przez Leszka Czarnego, jeszcze stojący za moich czasów przy ulicy Grodzkiéj, w którego refektarzu Unią podpisano, kościół i szpital św. Ducha rozebrany w czasie mojego pobytu, pusty naówczas, wspaniały kościół po-jezuicki tuż przy gimnazyum, malownicze okolice, ulice, domy, wszystko to mocno działało na wyobraźnię i wraziło się tak w pamięć, że jeszcze dziś w niéj niezatarte pozostało.
Z kwatery mojéj na ulicy Grodzkiéj do szkoły przechodzić było potrzeba około św. Michała, Dominikanów i ciasnemi naówczas zaułkami. Pamiętam na murach kościołka na kamieniu wyryty napis nieczytelny, który bardzo starannie przerysowałem wówczas, ale mi potém gdzieś zaginął.
Kościołka tego, o którym utrzymywało się podanie, że Leszek postawił go w miejscu, gdzie śpiąc pod dębem, miał widzenie Archanioła Michała, zapowiadające mu zwycięztwo, kościołka tego dziś ani śladu. Gdy go rozbierano, pod wielkim ołtarzem, znaleziono w istocie szczątki pnia dębowego, którego ułamek mi przysłano. Podanie więc nie było zmyśleniem.
Daleko więcéj życia, ruchu i swobody znalazłem w Lublinie, więcéj młodzieży starszéj, złych i dobrych przykładów... W stosunku do Białéj był to już świat wielki...
Z Romanowa do Lublina jeździło się na Zawieprzyce, wsławione powieścią Bronikowskiego. Pozostały one w pamięci i gdzieś nawet narysowane w albumie.
Z dzieł sztuki Lublin miał tylko freski w kościele po-jezuickim, o których wiém, że znawcy naówczas wysoko je cenili. Kościół stał pusty, w zakrystyi pokazywano dwa kąty tak akustycznie urządzone, że najmniejszy szept w jednym, w drugim wyraźnie słyszeć było można. Nieprzyjazne naówczas usposobienie ku Jezuitom, nadawało téj akustyce zastosowanie do spowiedzi i podchwytywania jéj tajemnic. Wątpię bardzo, ażeby się to dało sprawdzić.
Czas spędzony tu w starym Lublinie nie wiele wpłynął na moje rozwinięcie umysłowe, ale aż nadto na rozgorączkowanie przedwczesne, na pragnienie życia. Uczyło się łatwo, ale źle, nieporządnie, a nadto się swawoliło...
Skończył się pobyt smutną katastrofą — bez promocyi. Więc gniew na Lublin, który w istocie nie był winien temu. Ojciec postanowił odebrać mię ze szkół królestwa i oddać do słynnego gimnazyum w Świsłoczy.
Była to zmiana znowu radykalna: inny świat, inna atmosfera, inni ludzie, inny program nauk.
Świsłocz, małe miasteczko Tyszkiewiczowskie, w lasach, na uboczu, cichsze jeszcze, skromniejsze było od Białéj. Główne jego zaludnienie składali studenci, oraz to, co przy nich i z nich żyło.
Széroka ulica od kapliczki Aniołów Stróżów wiodąca ku gimnazyum, składała się cała z domków, zamieszkanych przez studentów. Pod kasztanami domek Huferta, w którym uczniów utrzymywał i dozorował p. Hołówka, był dla mnie z innymi przeznaczony. Towarzyszów miałem kilku jeszcze młodszych.
P. Hołówka, nie młody już człowiek, poważny, dobrego serca, łagodnego charakteru, dosyć był wykształcony. Gdy miał czas, czytywał chętnie, i z jego biblioteczki stereotypowéj piérwszy raz dostałem Molière’a i Montesquieu’go. Chciwy podówczas czytania, wiém, żem nieśmiertelnego dramaturga dzieła po kilka razy czytał i odczytywał. Montesquieu’go także czytałem pilnie, ale mniéj się nim zachwycałem.
W téj pustéj, samotnéj Świsłoczy nie było tak dalece co robić, gdy się jako tako nauczyło lekcyj; książki były gwałtowną potrzebą i stały się namiętnością. Dostarczał ich dobry, miły i wykształcony wielce profesor Walicki, ale nakłaniał do poważniéjszéj lektury, gdy mnie dzieła wyobraźni szczególniéj pociągały.
Z poetami polskimi dawniejszymi poznałem się za pośrednictwem Walickiego. Gdyby nie zbyt żywy temperament, gdyby nie krew płynąca nadto przyśpieszonym biegiem, nauka we Świsłoczy byłaby lepsze wydała owoce, bo przychodziła z łatwością.
Tu w program lekcyj wchodził już język rosyjski i staro-słowiański, wykładane przez prof. Meszczerskiego. Pamiętam, że staro-słowiański mnie szczególniéj zajmował. Mieliśmy zadawane opracowania, i jedno z nich tak najeżyłem cytatami i formami staro-słowiańskiemi, że Meszczerski wyłajał mię za to, posądziwszy niesłusznie, iż jakieś stare przepisałem kazanie.
Po Lublinie była to pustelnia; towarzystwo téż uczniów zupełnie się zmieniło. Młodzież była skromniejsza, łagodniejsza, karniejsza; profesorowie przystępniejsi.
Oprócz lekcyj programowych, zacząłem się tu uczyć grać na fortepianie — bez wielkiego skutku. Parę godzin na tydzień, gdy w domu się nie ma instrumentu, nic nauczyć nie może.
Rozmowy z Hołówką, znajomość i stosunki z prof. Walickim, a potém rysunek i książki, zajmowały czas wszystek. Walicki, pożyczając książek, wymagał, aby gruntownie się z czytaném dziełem obeznało, szybko mieniać ich nie lubił. Ja czytałem nadto pośpiesznie, i zawsze brakło pokarmu.
Wówczas z półki p. Hołówki Molière i Montesquieu ratowali, a Molière’a można było powtarzać po wiele razy bez znużenia.
Nie przypominam sobie, abym tam co pisał, lub nawet miał do tego ochotę... Czas schodził dosyć nudnie i powoli... Niekiedy tylko przerywały monotonią zaprosiny w sąsiedztwo do pp. Radowickich, oraz przechadzki po ogrodzie ogromnym przy Tyszkiewiczowskim pustym pałacu...
Poza szóstą klasą, widziałem już ztamtąd jako cel upragniony — Wilno i uniwersytet, chociaż naówczas sam nie wiedziałem, ani rodzice mogli zawyrokować, jakie sobie miałem wybrać powołanie i jaką gałąź nauk. Ojciec zawsze, o ile sobie przypomniéć mogę, skłaniał się do matematyki, do czegoś bardziéj określonego, poważniejszego niż literatura; ale narzucać mi wyboru swego nie chciał. Ja téż powołania w sobie stanowczego nie czułem.
Czytałem, lubiłem czytać bez wyboru, wiele, prędko, chciwie, pośpiesznie, ale pracować systematycznie nie umiałem. Na przemiany nęciły to literatura piękna i poezya, to nauki przyrodzone, fizyka, chemia, medycyna. Jak to pogodzić — nie wiém; lecz faktem jest, że między dwoma temi kierunkami wahałem się długo, nawet w Wilnie jeszcze.
Nauki przyrodnicze (jak dziś się wyrażają) byłyby niechybnie zwyciężyły, gdyby potrzebna do nich matematyka nie stanęła na zawadzie. Umiałem jéj za mało, a przysiedziéć fałdów nie dozwalał temperament niegodziwy, niecierpliwy, niepohamowany...
W Świsłoczy jeszcze o wyborze oddziału na uniwersytecie mowy nie było...
W ogólności życia i ruchu mało przenikało do téj szkoły miejskiéj i od stosunków ze światem odciętéj. Nawet w Białéj pulsa biły żywiéj niż tutaj.
Pomiędzy gimnazyum a otaczającym je krajem związek był bardzo słaby. Znaczniejszą część uczniów stanowiły dzieci ubogiéj szlachty i oficyalistów. Najbliżsi tylko — jak Jundziłłowie — dla dogodności tu dzieci przywozili.
Z Dołhego do Świsłoczy, jeśli dobrze pamiętam, po drodze się mijało wieś i dworek, w którym długo, na ustroniu w puszczy, żył Franciszek Karpiński.
Nad samym gościńcem przypominam sobie bramkę cmentarzyka wiejskiego z napisem położonym przez poetę:

Trzeba było odpocząć utrudzonym w biegu.
I my tu nie na zawsze, tylko na noclegu.

Ojciec mój znał dobrze p. Franciszka: był podobno jednym z egzekutorów jego testamentu, i piérwszy przepisał pamiętniki po nim pozostałe, których kopią od niego dostawszy, cioteczny mój brat Julian Moraczewski, dał drukować w Poznaniu.
To co opowiadał ojciec, zgadza się zupełnie z sądem o charakterze, usposobieniu i umysłowych właściwościach Karpińskiego.
Przez całe życie Karpiński z siebie i z ludzi był nie rad, kwaśny, dumny, a dar swój poetyczny przeceniając, narzekał, iż świat go ocenić, a nadewszystko wynagrodzić nie umiał... Zdziczał potém do reszty; stracił nawet tak pamięć, że własnych poezyj sobie nie przypominał...
Nikt go nie widział wesołym — a przyjaciół, przed którymiby się wylał sercem całém, nie miał wcale.
Na swój czas, poezye jego miały pewny urok formy i przypadały dobrze do sentymentalizmu epoki; dla tego się stały popularnemi. Wrażały się w pamięć łatwo. Owéj czułości, na którą wiek jego chorował, było u niego czasami aż nadto: w innych utworach przebijała pobożność „oczyszczona“ niby, do religii „poczciwych ludzi,“ jak naówczas mówiono, zastosowana — tyle ile jéj koniec XVIII-go w. mógł znieść. Śpiéwano więc jego „Kiedy ranne wstają zorze,“ i „Wszystkie nasze dzienne sprawy“ ochotnie.
Tęsknice i bole innych jego pieśni z sentymentalizmem czasu doskonale harmonizowały; ale człowiek sam nie jednał sobie współczucia. Szanowano go — ale nie kochano. Egoizm, który mieszkał we wnętrzu, odstręczał ludzi. Smutnie tak w sobie zamknięty, nie kochający nikogo, nie kochany, życia dokonał gniéwając się na świat, chociaż nie było za co.
Największą miał urazę do króla, że go nie osypał łaskami, któremi dla innych szafował. Ale król dla usłużniejszego i milszego mu Trembeckiego hojniejszym nie był, a Karpińskiemu dał przecie kawałek ziemi, i niedostatku poeta nie doznawał.
Nad tę jednę stronę tęsknéj lub słodko pobożnéj pieśni — nie miał Karpiński więcéj na swéj lutni. Nauki było niewiele. Obszar myśli nie rozległy. Dowodzą tego pisma prozą.
Wdzięk, harmonia, tony stłumione, stanowią charakterystykę jego poezyi, która rzeczywistości i serca prawdziwych bolów nigdy nie tknęła...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W tych czasach ojciec mój wziął znaczna dzierżawę pod samą Różaną sapieżyńską; musiał więc niekiedy tam przesiadywać, i ja miałem zręczność widziéć pusty jeszcze pałac sapieżyński, w którym tablica świadczyła o pobycie Władysława IV-go. Wkrótce potém najęto go na fabrykę sukna.
Gdym pałac ten ogromny i niegdyś wspaniały oglądał, było w nim jeszcze mnóztwo dawnych pamiątek, sprzętów, portretów, — a co najważniejsza, archiwum obfite, całą jednę salę zajmujące, z którego parę tomów rękopismów z czasów Lwa Sapiehy miałem w ręku.
Były tam nieocenione skarby, korespondencye, akta kanclerskie, silvae rerum z XVI i XVII-go w., z któremi co się późniéj stało — nie wiém. Wilgoć już była naówczas wiele tomów pouszkadzała. Archiwum to, do którego przystęp nie był widoczny, łączyło się z inną salą, zdaje się biblioteczną, drzwiczkami skrytemi.
Zapóźno tam się dostałem, aby korzystać z tych starych zabytków, a prawdę powiedziawszy, więcéj one budziły ciekawości niż zużytkowane być mogły, bom o badaniach historycznych miał tylko — przeczucie. Wiém, iż gorąco mnie to zajmowało, żem się palił do tego papiéru, który zamknął w sobie cały żywot przeszłości; ale było to dla mnie — niedostępne... a w znacznéj części niezrozumiałe.
Tak samo jak w Białéj na strychu znalezione książki, tu widziane archiwum gorączkowo mię zajmowało. Ciągnęły mię ku sobie siłą wielką; czułem, że między mną a temi zabytkami był jakiś węzeł, co nas łączył; miałem fałszywe przeczucie, że kiedyś nad dziejami pracować będę i powinienem. Nie ziściło się to po myśli — a przynajmniéj nie tak jak marzyłem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Goethe w rozmowach, które tak skrzętnie codzień spisywał domownik jego, powiada gdzieś, że dbały o trwałość swéj sławy pisarz powinien za życia wywoływać wszystkie głosy przeciwko niéj i przeciw sobie — aby je módz odeprzéć zawczasu. Inaczéj bowiem wybuchną one po zgonie, i — on padnie ich ofiarą.
Rada ta jest niewątpliwie rozumną i nadzwyczaj trafnie obrachowaną — ale nie każdemu dano o tę sławą wielką i trwałą umiéć i chciéć się dobijać.
Są ludzie, którzy dla niéj przez całe życie pozują, występują, którzy wszystko jéj poświęcają, których każdy ruch i słowo ma na celu uposągowanie siebie. Jedni to czynią bezwiednie, drudzy rozmyślnie; lecz, nie wiém czy pisarz i artysta, posłuszny przedewszystkiém natchnieniu chwili — może i powinien myśléć o tém, jak osądzony będzie...
Starać się o doskonałość jest obowiązkiem; dobijać się uznania jest rachubą egoizmu, w dodatku najczęściéj nadaremną.
Wystąpienie zręczne w danéj chwili coś może, bo wiele głosów ginie zagłuszonych wrzawą lub zdeptanych milczeniem; ale nie nada wartości dziełu, które jéj nie ma.
Co ciężkie pójdzie na dno, co lekkie płynie i utrzyma się na powiérzchni, — i w końcu, kiedyś, to co ma cenę zostanie ocenioném.
Prawda i to, że brak wziętości i uznania sprawia, iż na dzieła ludzi odsądzonych od geniuszu i talentu nie zwraca nikt uwagi, piękności w nich poszukiwać nie będzie — więc, choćby więcéj wartały niż mówią, zapominane są i zaniedbywane.
Tymczasem to, co okrzyczano jako mistrzowskie, rozbiéra się, ocenia, rozpatruje i strona dodatnia się podnosi.
A razem z tém, choćby Shakespeare przez lat sto, a Dante przez parę set lat był zaniedbany — dzieła ich znajdą w pokoleniach późniejszych wielbicieli.
Próżne to więc mozoły i praca — w prezentowaniu się potomności, w dorabianiu sławy... Duch, który się w dziełach zawiéra, czyni je tém, czém być — zasługują.
Od czasów Homera ludzkość przeżyła tysiące lat; zestarzał poeta, a nie stracił nic, bo pieśń życie w sobie miała. Jest to poezya piérwotna, często nieforemna, ale wyrosła sama z ziemi — i jest najdoskonalszém słowem ducha swojego czasu.
A to, co swój czas maluje, wypowiada, odśpiéwuje — żyć będzie.
Z człowieka, z ludzi, z dziejów nie pozostaje nic — oprócz garści popiołu i — słowa, zapisanego lub z ust do ust podawanego.
To, co w rzeczywistości, w żywocie powszednim ma wielkie znaczenie, wagę ogromną — znika bez śladu; słowo, pieśń, dzieło sztuki, stosunkowo podrzędne, nie cenione, lekceważone — trwa i wiekuje.
Piśmiennictwo dziś tak olbrzymio rozrosłe, naturalnie całe do potomności przejść nie może. Co z niego zostanie? co zginie? tego nie odgadnie nikt, bo niepodobna przewidziéć, na jakie kataklizmy społeczne i kosmiczne świat narażony będzie. Biblioteki nasze może spotkać los aleksandryjskiéj... Literatura téż, tak jak dziś jest, głównie służy potrzebom dnia każdego, i — służba ta stanowi jéj obowiązek...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jak często bezmyślne jakieś słowo, rzucone w danéj chwili, przechodzi z ust do ust hasłem i staje się przyjętą, uznaną, niezachwianą prawdą — mamy tego niezliczone dowody. Na chorągwiach ludzkości nieraz już zapisywały się godła, które najłagodniejszéj krytyki wytrzymać nie mogą. Ale raz poszanowane i uznane stają się czczoną relikwią, któréj potém nie godzi się tknąć, aby nie być za świętokradzcę okrzyczanym. Haseł takich jest wiele. Między innemi znajduje się — równość ludzi. Gdzie? jaka? kiedy mogła się znaleźć równość pomiędzy ludźmi?? — na to odpowiedziéć nikt nie potrafi.
Dość jest powierzchownego wejrzenia na świat dla przekonania się, że równości niéma, nie było i być nie może.
Powiedzą może: „Równość przed prawem!“ — ale i ta zasada jest fałszywą. Przed prawem téż człowiek równym nie jest, bo tenże sam występek w różnych warunkach popełniony przez ludzi mniéj lub więcéj wykształconych, jest téż mniéj lub więcéj karygodnym. Niéma dwóch ludzi na świecie, choćby do siebie najpodobniejszymi byli, zupełnie równych, tak jak dwu liści na drzewie całkiem jednakowych.
Zkąd i jak przyszliśmy do pojęcia o równości ludzi?? — niepodobna zrozumiéć. Rzeczywistość co chwila dowodzi przeciwnie najogromniejszych odstępów i różnicy.
Pojęcie równości pociągnęło za sobą mnóztwo bałamuctw i zastosowań, jakie z niego wypłynęły. Jest ono wbrew przeciwne doświadczeniu, namacalnéj prawdzie, a jednak uchowało się jako zasada niewzruszona...
Nie godzi się dziś powiedziéć, że ktoś drugich głową przerasta i jest téż więcéj wart od nich, lub że mu się należy pewne poszanowanie i względy.
Wszyscyśmy równi! Wygodnie z tém bardzo małym, ale nie olbrzymom, którym głowy ucina nieubłagane to hasło...
Flaubert, którego nadzwyczaj ciekawą korespondencyą z panią Sand mamy przed sobą, słusznie się oburza na tę niedorzeczną zasadę, która we Francyi doprowadziła do — głosowania powszechnego, a ono stało się wygodném narzędziem do praktyk, których skutki widzieliśmy.
Jak było można choćby na chwilę postawić za pewnik tę równość, któréj nigdzie niéma, która jako paradoks wobec rzeczywistości jest poczwarną — rzecz prawie niepojęta. A jednak stało się, i dziś przeciw równości ludzi mówić zaledwie się kto waży.
Toż samo niemal jest z pojęciem wolności. Wszyscy się jéj domagają, jako prawa służącego ludziom bez różnicy; wszyscy się upominają o nię; stoi ona jako postulat bezwzględny wszędzie. Ma być lekarstwem, narzędziem, rękojmią — słowem wszystkiém.
Tymczasem swoboda musi się ludziom mierzyć stopniem ich wykształcenia i umoralnienia. Nie dajemy do swobodnego rozporządzenia ani trucizny, ani brzytwy dziecięciu. Tak samo swobodę wszelką ograniczyć należy tym, którzy do używania jéj nie dojrzeli.
Jest to także niepokonanie logiczném, że żaden zdrowym rozsądkiem obdarzony człowiek zaprzeczyć temu nie może. Im kto wykształceńszy, im charakter ma bardziéj wyrobiony, tém większą sumę swobody podać mu można bez niebezpieczeństwa.
Szczególniéj prawa polityczne człowieka muszą się mierzyć wyrobieniem jego i dojrzałością.
Coby się stało z państwem, któreby losy swoje zdało na ręce ludzi nieświadomych ani sztuki rządzenia, ani praw ogólnych człowieka, społeczeństwa i państwa?
Powtórzyć musimy raz jeszcze: Swobody dorabiać się należy, a wymiar jéj musi być stopniowany. Daleko mniéj społeczeństwu szkodzi nadużycie siły i karność, niż rozpalanie; despotyzm mniéj niebezpieczny niż anarchia, choć i ten, gdy przechodzi miarę, sprowadza ją...
O tém wszystkiém wieleby napisać można i należało; ale rzecz to nie nasza, — a ta kuchnia życia, choć do niéj czasem zajrzéć potrzeba — zawsze śmierdzi.
Milczmy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

...Nigdy nie zapomniana była to chwila. Dwadzieścia z górą lat, ten co to pisze, zbiérał, ciułał, nabywał często za grosz ostatni, od ust sobie niemal odejmując, wszystko co do ikonografii i archeologii naszéj służyć mogło. Szczęśliwy traf, dobrzy ludzie zbogacili ten w początku bardzo skromny, potém coraz się rozrastający, w końcu bardzo piękny już zbiór, mnóztwem nieoszacowanych pamiątek.
Ze wsi przeniósł się on z nami do miasteczka, przyjechał do Warszawy, tu się wypełniał jeszcze...
A! co to była za radość, co za szczęście pochwycić coś długo pożądanego i zamknąć do teki! Co to było za szczęście godzinami układać, obliczać, cieszyć się tém, studyować!...
Tylko ci, którzy sami chorowali na zbiéranie czegokolwiekbądź — bodajby starych butów — pojmą rozkosze kolekcyonisty, powoli zbliżającego się do ideału, do jakiegoś kompletu, do dwóchset Falcków naprzykład i t. p.
Nagle — katastrofa. Z ulicy Mokotowskiéj w Warszawie wszystko to wędruje do Saksonii, pozabijane w paki... zamknięte... a tu okoliczności nie dozwalają ani się z tém rozłożyć, ani ułożyć, ani popisać... Na składach u Geuckego stoją te skarby, a sama myśl, że tam myszy i wilgoć gospodarować mogą, przejmuje dreszczem...
Z początku można się było jeszcze łudzić czémś, jakąś nadzieją lepszego bytu... podanéj reki... znalezienia kąta wśród braci.
Tymczasem jedni bracia szepczą po cichu: — „Przybłęda!“ — drudzy obawiają się spojrzéć nawet i nie widzą...
Naga, zimna straszna rzeczywistość zagląda w oczy niemiłosiernie.
Tych tysiąców listów, tych drogich rękopisów, tych cennych starożytności, naostatek i tego zbioru ikonograficznego — pozbyć się potrzeba.
Trzeba żyć, trzeba jeść, trzeba pracować. Ażeby mogła powstać drukarnia, tych zbytkownych rozkoszy życia wyrzec się należy.
Tak — chwila to nigdy niezapomnianéj boleści... W pokoikach na Augustenstrasse stoją porozbijane paki, na stole karteczkowy inwentarz porozrzucany. Zmiérzcha — pusto, — siedzę na tych ruinach przeszłości — powtarzani sobie: — „Rozstać się z tém wszystkiém potrzeba...“
Każda z tych zżółkłych kartek to jakieś wspomnienie... Jedno jest darem przyjaciela, drugie nabytkiem trudnym, zdobyczą wydartą Iglowi, pamiątką szczęśliwym trafem ocaloną z zaprzepaszczenia...
Wszystko to razem skupione, stanowi całość, któréj rozproszenie odejmie wartość i znaczenie.
Ale któż to nabędzie? Ogłoszenia i katalogi rozeszły się napróżno. Nie zgłosił się nikt. Nabywając płaciło się nieraz nad miarę — chcąc sprzedać, potrzeba oddać za bezcen.
Nawet najbogatsi miłośnicy tych pamiątek nie omieszkają korzystać z położenia człowieka, i nie będą się wahali ofiarować ceny niemal śmiesznéj. Czas płaci, czas traci...
Łzy stają na powiekach, a konieczność dusi za gardło... Sprzedać się musi.
Więc choć nie dziś, więc poczekajmy jeszcze: może jaki zwrot szczęśliwy, wypadek, cud, dozwoli to zachować.
Ale cudów niéma już, ani ludzi cudownych... Są zimni rachmistrze i nielitościwi przekupnie.
Mrzesz z głodu? Dlaczegożbym ja za miskę soczewicy nie miał kupić twojego prawa do szczęścia? Męczeńska ta ofiara z tego, co się ukochało, zbiérało, nie dokonało się od razu, przedłużała się lat wiele, rozdzieliła na wiele epizodów bolesnych.
Poszły naprzód owe listów tysiące, rękopisma, starożytne zabytki... aż do ślicznego drewnianego ołtarzyka z grupą przy żłobku i moim świętym Józefem.
Wkrótce potém uleciała część książek...
Daléj poszły piękne i kosztowne obrazy.. Naostatek koléj padła na owe paki ze zbiorem ikonograficznym, do którego i białe kruki należały, dzieła XVI-go wieku drzeworytami ilustrowane, Bielski, kroniki, Panosza, herbarze, najrzadsze sztychy, najpiękniejsze rysunki... Płońscy, Norbliny, seciny Smuglewicza, Czechowicza pomysłów i t. d., i t. d. Wszystko to, ażeby się nie rozsypało, potrzeba, było oddać piérwszemu, co się zgłosi z możliwą ceną jakąś — i wyrzec się tego, na wieki, a ze zbiorem razem pożegnać nadzieję ułożenia ilustrowanych dziejów, do których ów zbiór miał posłużyć!
Niezapomniana to chwila rozłąki... Niektóre z tych kart zdają się mówić do mnie i czynić mi wyrzuty. Tak im tu było spokojnie, dobrze i wesoło w towarzystwie rówieśników i rodziny!...
Gdzie dziś szukać drugich takich Jeremiaszów Falcków, Hondiusów, takich rysunków jak portret Wiśniowieckiego z natury... jak...
Nie liczmy lepiéj. Jeszcze dziś opłakać niemogę straty, ale dziś mi ona przyszła na myśl, gdy położono pieczęcie na książkach, na rękopismach, na resztkach mienia...
Sunt lacrymae rerum! Musiałem wspomniéć daleko bogatsze zbiory, rozproszone w sposób równie okrutny, ażeby własnéj boleści kazać zamilknąć.
Tak — jest to wszystkich ludzkich zbiorów losem, iż się rozbijają i rozlatują po świecie... Wojny napoleońskie — nie mówiąc o innych — dowodzą, że nawet muzea i własności narodowe nie są zabezpieczone od łupieży.
Dla czegożby jeden biedny jakiś człowieczek miał być wyjątkiem i cieszyć się tém, iż zamykając oczy, zostawi po sobie owoc pracy lat wielu nie zmarnowany??
Zabijając paki, serce się ściskało — było to rozstanie, rozwód na wieki. Człowiek jest stworzeniem, które się nie poprawia nigdy.
Pozostały w kilku tekach nędzne dublety... Długo nie mogłem do nich ani zajrzéć...
Paki z Drezna odjechały dawno do Suchéj — a ja nie tknąłem biédnych resztek... Wtém raz, przypadkiem na wystawie u starożytnika spotykam Falcka... Rycina rzadka, odbicie dobre... spróbujmy...
Cena nie jest zbyt wysoka... Tych parę talarów mógłbym zjeść — obróćmy je na ocalenie dzieła polskiego rylca...
Poniosłem do domu zdobycz z pociechą i smutkiem; przypomniały się dawne czasy — niepowrotne...
Otworzyłem tekę, aby zachować rycinę, przeliczyłem dublety Falcków, było ich trzydzieści kilka! Czemużby jednego Falcka nie zacząć zbiérać na nowo?
Z tą myślą snującą się po głowie, zacząłem wertować katalogi licytacyj... i szukać Falcków.
Upłynęło lat znowu kilkanaście.
Zbiór moich Falcków urosł do stu cztérdziestu...
Szczęściło się i trafiało zdobywać pokaźne nawet rzeczy, tak rzadkie jak konny Wrangel, jak „Ukoronowanie cierniem,“ jak całkowity zbiór kwiatów... Byłem już dumny z tego...
Nowa katastrofa... i teka moich kochanych Falcków poszła w świat; bo trzeba było wyłomy i szczerby jakie nieopatrzność własna porobiła, załatać...
Nie na tém już koniec... Nie zbiérać już nic... Czas jest się zasnuć nićmi pajęczemi wspomnień i w nich zasnąć...
Wy, którzy się życiem nudzicie, którzy czas zabijacie, którzy nie wiécie co robić z sobą i z czasem, — spróbujcie zachorować na manią zbiérania czegokolwiek... Jest to balast życia — jak się wyrażał Goethe, wskazując swe zbiory mineralogiczne — ale ten balast, choć sam z siebie nie wiele wart, dozwala się utrzymać na falach... i nie zatonąć...
Są istoty, mające powołanie, instynkt kolekcyonistów... Zbiór się poczyna fantazyjnie, bezmyślnie, a jak tylko urosł nieco, wydobywa się z niego myśl, mówi przezeń historya. Pojedyncze składowe części, które rozerwane nie miałyby żadnego znaczenia, zestawione z sobą razem, nabiérają wagi i ze śmiecia stają się kartką dziejową.
Zupełnie to tak, jak z temi duńskiemi śmieciskami umarłych cywilizacyj, które się składają z kości, herbów, ziomków, odpadków — a nieoceniony stanowią materyał do obrazu epoki zapomnianéj, nieznanéj...
Wszelkie dzieło człowiecze, wszystko czegokolwiek się dotknął, mówi i zaświadcza o nim. Dziś groby stały się kolébkami nauki nowéj.
Dla naturalisty dziewicze lasy i nietknięte stopą ludzką ziemie Ameryki mogą być wielce zajmującemi, dla dziejopisarza, tam gdzie człowiek odcisnął swą stopę, dopiéro się zaczyna historya... Nic bardziéj nauczającego nad cmentarze...
— — — — Zwróćmy się z latami nazad... od marzeń takich nie należy wymagać chronologii.
Wspomnienie to zresztą nie jest bez pewnego związku z tém co je poprzedza... Po ciężkich próbach, jakie przebyłem w Wilnie, — wracałem nareszcie do domu, do ojca, nie wiedząc dobrze co daléj z sobą pocznę.
Ojciec téż łamał sobie głowę biédny co zrobić z takim zwichniętym niby literatem, którego pisanina nie obiecywała nic nad straszny ekspens atramentu, papiéru i świéc...
Na wyjezdném z Wilna, miałem już ustaloną sławę człowieka, który wszelaką zbiérał starzyznę, a szczególniéj papiérową.
Jeden z moich towarzyszów i przyjaciół przypadkiem się z tém wygadał przedemną, że resztki jakiegoś archiwum pono Scypionów, znajdowały się zrzucone na pastwę myszom i wilgoci, na strychu kościołka w Szczuczynie...
Resztki archiwum! do którego nikt najmniejszéj nie przywiązywał ceny!! Odkryć je, zabrać, bodaj wykraść, zdawało mi się obowiązkiem...
Począłem tak szturmować, tak się starać, tak prosić, żem nakoniec otrzymał potrzebne listy i zapewnienie, iż to śmiecie zabrać mi będzie wolno...
Jak rozgorączkowany jechałem do tego Szczuczyna, Bogu jednemu wiadomo.
Ale cóż? Ojciec, wysyłając po mnie, wcale się nie spodziéwał, ażebym po drodze miał rabować kościoły i z łupem powracać do domu.
Wózek mój, już obciążony tłomoczkiem, książkami, obrokiem i woźnicą, był bardzo szczupły...
To mnie bynajmniéj nie zastraszało. Gotów byłem sam iść piechotą, woźnicę namówić do podobnéj pielgrzymki... bo nająć furki — niestety, nie miałem za co. Kasa powracającego z Wilna, była ściśle obrachowaną tak, aby mogła zaledwie do Dołhego wystarczyć.
W Szczuczynie, gdy przyszło zabiérać i w worki ad hoc przygotowane pakować papiéry — okazało się, iż one całą bryczkę wypełnić musiały...
Jak wyglądał mój wózek, gdym nareszcie wyruszył w dalszą drogę, — tego ani odmalować, ani opisać nie podobna. Było to coś poczwarnego, a tak nieforemnego, iż ściągało oczy, bo niktby się domyślić nie mógł, że te wory zawiérały — napół przegniłe papiérzyska...
Naprawdę, ani dziesiąta część tego, co wiozłem z takiém poświęceniem, nie była warta transportu, ale obawiałem się cokolwiekbądź uronić, a przepatrzenie musiałem odłożyć do domu...
Reszta podróży była męczarnią, któréj dodawał boleści ciągły strach, aby dészcz nie lunął i nie zmienił papiérów w jednę masę zgnilizny. Trzeba więc było korzystać z pogody, śpieszyć w dzień i w nocy, konie zamęczać... i tak dostałem się na dziedziniec do Dołhego...
Ojciec wcale nie wiedział o tém, z jakim przybywałem ładunkiem. Dom nasz w Dołhem był szczupły, a mnie wyznaczono kwaterę w oficynce przy kuchni... Jeden skromny bardzo pokoik studencki...
Skoczyłem, dojeżdżając do domu, zawczasu z bryczki, aby rodziców przywitać. Ojciec z fajką na długim cybuchu stał w ganku; matka zobaczywszy przez okno nadjeżdżającego, wyszła także...
Po piérwszych uściskach musiałem się naprzód tłumaczyć z tego, żem z powodu Szczuczyna jakie półtora dnia opóźnił się z powrotem. Ojciec był we wszystkiém bardzo ścisłym i nie znosił wyłamywania się z posłuszeństwa.
Zmarszczył się na samą wzmiankę o papiérach... — a wtém rzuciwszy okiem na wózek, postrzegł owe wory, albo raczéj stare sienniki, sterczące nad nim, i zawołał:
— Cóż to znaczy?
Okrutna burza spadła zrazu na mnie. Jak można było dla takiego śmiecia, dla jakichś niedogryzionych szpargałów konie zarzynać, wózek obciążać? i t. d., i t. d.
Zaręczałem, że w siennikach są nieoszacowane skarby, czemu ojciec, nie bez słuszności, wierzyć nie chciał.
Lecz — stało się: skarby te były moją własnością, konie choć zmęczone nie padły pod niemi, w wózku oś tylko była nadwerężona, — otrzymałem milczące przebaczenie i kazałem znieść wory do mojego mieszkania, którém musiałem podzielić się z niemi. Wszystko to niczém było jeszcze, dopóki papiéry cuchnące wilgocią stały nietknięte... Paliła mnie ciekawość przejrzenia, rozsegregowania, oczyszczenia z rzeczy niepotrzebnych i dobycia ze stosów czegoś mogącego miéć wartość istotną.
Ojciec chociaż gdérał i gniéwał się niby, z pewnością równie jak ja był ciekawym; zachodził do mnie, zaglądał, ale utrzymywał, że to było śmiecie... i że transport się nie opłaci, a wszystko na ogień pójść będzie musiało.
Zaledwie wypocząwszy, wziąłem się do roboty... i proszę sobie wyobrazić jak ona była przyjemną w małym pokoiku, w którym ja, otoczony tą atmosferą i wyziewami zbutwienia, musiałem siedziéć po całych dniach i usypiać!
W piérwszych dniach pan chorąży i śmiał się się i tryumfował — w istocie naprzód padłem na zbiór kwitków do arend i podartych regestrów ekonomskich, na rzeczy nie mające absolutnie najmniejszéj wartości, a do tego stosunkowo nie stare.
Jednakże wśród tego chaosu, o którym ojciec powiadał, że był jakby psu z gardła wydobyty, poczęły się — rari nantes pokazywać listy... natrafiłem na kawałek pergaminu, na odpisy gazetek i relacyj. Można się już było jakąś zdobyczą pochwalić i nadpaloną oś usprawiedliwić.
Ojcu jednak to nie starczyło, a nawet okoliczność łagodząca, że pogniłemi szpargałami wyrzuconemi można było palić pod kuchnią, co stanowiło oszczędność w opale — nie uniewinniała mnie.
Oficynę, sienie, mój pokoik czuć było nieznośną stęchlizną.
Słuchałem wyrzutów z cierpliwością przykładną i pośpieszałem z rozpatrywaniem papiérów.
Wiele powiem gdy na część dziesiątą całości obliczę to, co się zachowania godném okazało, lecz ta część dziesiąta miała pewne znaczenie, — listy szczególniéj, lauda, relacye, a nawet papiéry w sprawach spornych. Znalazły się i autografy osób znanych a sławnych, i przywileje oryginalne i t. p.
Jakim losom te papiéry ulegać musiały nim z nich się stworzył ten chaos bezładny, ile rzeczy cennych zaginęło przez ten brak poszanowania, tego się ledwie domyślać było można.
Pan chorąży, który sobie żartować lubił z nas, szczególniéj przy obcych, niemiłosiernie naśmiewał się z mojego złotego runa, zdobytego w Szczuczynie, którém kuchnię opalano.
Nie było gościa, przed którymbym rumienić się nie musiał za... łatwowierność moję i przywidzenia... a że to częstokroć podsycało rozmowę i ojca rozweselało, nie odpowiadałem nawet...
Trwało to dosyć długo, bo już przegląd moich sienników został szczęśliwie dokonany, zdobycz ułożona i rozklasyfikowana, śmiecie na kuchni spłonęło, i w pokoju moim tylko jako miłe wspomnienie został zapach stęchlizny, — gdy jednego poobiedzia nadjechał rzadko nas odwiedzający sąsiad, pan Władysław Trębicki, który już naówczas nad historyą literatury i bibliografią pracował.
Słuch miał w skutek służby swéj w artyleryi znacznie przytępiony, ale w towarzystwie miłym był bardzo, a dla mnie przyjaznym.
Nim miałem czas z mojéj oficynki wybiedz na jego przyjęcie, ojciec go już posadził w bawialnym pokoju, i zawiadamiając o moim powrocie, opowiedział drwiąco o szczuczyńskich papiérach.
Trafiłem na to właśnie, gdy pan chorąży kończył relacyą, któréj pan Władysław słuchał z ręką do ucha przyłożoną i śmiéjącą się twarzą. Niezmiernie go ta zdobycz zajęła.
Porwał się natychmiast z kanapki, aby iść ze mną oglądać ocalone korespondencye, notaty, akta i t. p.
P. Władysław rozumiał to najlepiéj, iż do wewnętrznych dziejów kraju niéma dokumentu najmniejszéj wagi, któryby umiejętnie zużytkowany nie dał z siebie czegoś wyciągnąć. Proste nawet regestra gospodarskie, utrzymywane długo i metodycznie, są pewnym materyałem statystycznym. Miałem już przygotowane co ciekawsze rzeczy, któremi pochwalić się mogłem, i pan Władysław winszował mi, żem miał cierpliwość i wytrwanie odgrzebania tych zabytków przeszłości, na zatracenie skazanych.
Pan chorąży w oczach jego zupełnie przegrał sprawę, a dla mnie nadeszła chwila tryumfu i zadośćuczynienia. Winienem ją był miłemu sąsiadowi, którego naukę i zdanie ojciec szanował...
Gdyby zamiast niego nadjechał był nielitościwy szyderca, dziwak, pan Bułharyn z Czachca, który ze wszystkiego zawsze i wszędzie rad był drwić nielitościwie, wcale inny obrót wzięłaby sprawa moja...
Pod tą maską ironii i naigrawania się, Bułharyn, jak się zdaje, ukrywał jakąś boleść ducha, któréj światu nie chciał dać odgadnąć. Był to téż człowiek w towarzystwie miły, czytający wiele, ale rzeczy tylko obcych, szczególniéj francuzkich, w życiu niezmiernie ekscentryczny, ale téż sądzony za surowo przez tych, którzy go ani zrozumiéć, ani ocenić nie umieli.
Polska literatura, polskie, książki wydawały mu się czémś tak biédném i śmieszném, że nie wiém czy kiedy wziął co polskiego w rękę...
Wielki miłośnik ogrodów, Bułharyn miał w Czachcu piękny bardzo — park niemal... Zasilał nas książkami czasem, a w okolicy, w Linowéj, Czachcu, Prużanie, można było znaleźć wszystkie nowości naówczaś świat zajmujące...
Rozumie się, że literatura francuzka stanowiła jeszcze piśmiennictwo jedyne imienia tego godne... O polskiém mowy nie było......
Z papiérów szczuczyńskich, szczególniéj listy z końca XVIII-go wieku posłużyły mi do wydobycia z nich ciekawych obyczajowych rysów...
.........Cofając się jeszcze myślą, trafiam na Wilno — ale zostały mi z czasów pobytu w tém mieście wspomnienia tak smutne, tak często upokarzające, że wolę ich nie tykać...
Śmiało powiedziéć mogę, że od upadku na duchu ocaliła mnie tylko praca i zamiłowanie w literaturze, ale w początkach, gdy wypadki r. 1830-go i 1832-go przerwały studya uniwersyteckie, zostawiony sam sobie, błąkałem się i rzucałem, niemogąc drogi znaleźć i kierunku wytknąć.
Zachcianki były niezliczone, wszystko pociągało, nęciło, rozmarzało, a ten niezmierny głód i pragnienie wiedzy szkodziły porządnemu kształceniu się i wyborowi drogi pewnéj. Śmiéch i strach ogarnia przeglądając pozostałości z tych czasów... Wyciągi z Locke’a, cały traktat Galla o kranioskopii, tłumaczenie gramatyki arabskiéj Volney’a, przekłady z Plutarcha, porozpoczynane poemata i powieści, rozprawa o języku, dykcyonarz — a obok tłumaczenie Kocka...
Z Lindego wypisałem naówczas co tylko mogło posłużyć do zamierzonego Glossarium starego języka polskiego, które na tém stanęło. W głowie wirowały i przewracały się najzuchwalsze plany... Nauki przyrodnicze walczyły jeszcze z literaturą, i historyą, ale wkrótce pokonane zostały. Skończyłem na niedokończonéj anatomii i na rozpoczętéj fizyologii.
Tymczasem pociągało i życie, a nie umiałem oszczędzać nigdy. To, co z domu przychodziło, nie wystarczało, robiły się długi, a naówczas tłumaczenie po dwadzieścia pięć rubli od tomu było jedyną deską wybawienia. Glücksberg, nieoszacowany p. Teofil, dawał czasem zaliczki do wysokości jednego rubla srébrnego.
Z tym rublem, który miał głodny żołądek nakarmić, wybiégało się wesoło na ulicę. Jak na złość nasuwał się znajomy izraelita, roznoszący stare, stare książki...
Jak dziś pamiętam tego Brauna, tę „Polonia defensa contra Barclaium“, i „Mowy Ossolińskiego,“ za które nie mogąc zapłacić, oddałem mało co podnoszoną surducinę.
Ileż to podobnych rzadkości nabywało się naówczas nierozmyślnie za ostatki odzieży, aby potém, gdy nowe nacisnęły potrzeby — pozbyć się ich z niewysłowioną boleścią!
Ów Ruben, który późniéj założył księgarnią i był nakładcą, jeszcze chodził, chociaż z bardzo już pyszną miną, nosząc po kilka tomów pod pachą. Pomniejszych handlarzy, którzy sprzedawali i kupowali równie książki, jak wszelką starzyznę, snuło się naówczas takie mnóztwo...
.........Zacząłem bardzo zuchwale pisać historyą Wilna, współcześnie z daleko lepiéj do téj pracy wyposażonym Balińskim.
Zbiérałem materyały zażarcie i tam nawet, gdzie się ich wcale spodziéwać nie było można, choć szczęśliwy traf je nastręczał.
Z tych, którzy z życzliwością dopomagali nieznanemu młokosowi, należy z wdzięcznością wymienić ks. prałata Herburta. Sam on pracowity jak mól, nikomu nigdy nie odmawiał wskazówki, zachęty i rady.
Współcześnie ks. prałat Aloizy Osiński, sławny ze swych pięknych oczu, z gry na skrzypcach, z niesłychanéj próżności, ale razem i pracowitości niepospolitéj — zbiérał materyały do swéj historyi biskupów wileńskich.
Nie mogę sobie przypomniéć, kto mnie z nim zapoznał i zaprowadził do niego; pamiętam tylko, żeśmy od piérwszego spotkania jakoś się pokochać nie mogli...
Być może, iż nie dość uszanowałem ks. prałata, żem nie umiał słuchać z należytém przejęciem jego powieści o sobie, bo Osiński tylko o sobie zwykł był mówić, — dość, że bardzo grzecznie od piérwszych odwiédzin posprzeczaliśmy się.
Do historyi biskupów ks. prałat żadnych mi nie chciał dać pomocy. Zgadało się o Brzostowskim, gdyż właśnie wydana przeciwko niemu sapieżynska dyatryba: „De Episcopo litigioso,“ była mi okrutnie potrzebną, a nigdzie jéj dostać nie mogłem.
Gdym nad tém uboléwał, ksiądz prałat śmiał się złośliwie...
— Ale ja to mam — rzekł — mam, i nawet pokażę zaraz waćpanu... ale — nie dam! nie dam!!
Wstał garbus, pobiegł żywo do drugiego pokoju, zabawił nie długo, i wyniósł ów foliancik tak rzadki, odsłaniając tytuł, patrząc mi w oczy gorejące ciekawością, a książki nie puszczając z rąk.
Myślałem, że to były żarty i zacząłem go całować po rękach, prosząc i błagając, aby choć na dwadzieścia cztéry godziny pozwolił mi tak upragnionego materyału.
— Ale ja sam piszę o Brzostowskim! — zawołał. — Nie mogę dać. Za nic w świecie nie dam!!
To mówiąc, zamknął foliant, i położył go na stronie, nawet mi się zbliżyć nie dając do niego.
Ciągle jeszcze sądziłem, że się tylko droży i że tak nieuczynnym w końcu nie będzie. Księdzu prałatowi iskrzyły się oczy coraz mocniéj, zapalał się, żartował, i — stanowczo odmówił...
Pożegnałem go, przyznaję się, z nieznaném mi dotąd zemsty pragnieniem. Nie mogłem pojąć takiéj zazdrości, ja — którybym był najchętniéj wszystkiém com miał się podzielił.
Z gorzkiém tém uczuciem wyszedłem rojąc, przemyślając, jakbym mógł Osińskiemu dowieść, iż jego nieuczynność, oprócz tego, że była śmiészną, na nic się nie przydała.
Wpadłem na myśl, że biblioteka uniwersytecka musi przecież miéć egzemplarz książki drukowanéj w Wilnie i tyczącéj się historyi kraju.
Znalazłem następnych dni środek przekonania się, iż książka w istocie jest w katalogu, — wyszukano ją dla mnie, poręczyciel wziął, i w parę dni robiłem już potrzebne wypisy z „De Episcopo litigioso.“
W popołudniowéj godzinie, gdy ksiądz prałat przyjmował, z egzemplarzem owéj rzadkości poszedłem do drzwi jego zapukać.
Kwaśny, po drzémce wieczornéj, wyszedł ks. Osiński. Spytałem, czy mnie poznaje? i przekonałem się, że przypomniał sobie zuchwałego młokosa...
— Nie będę czasu tak drogiego zabiérał ks. prałatowi — odezwałem się z ukłonem, — chciałem tylko przekonać go, że chociaż nie łaskaw mi był udzielić „De Episcopo litigioso,“ ja przecie egzemplarz jego dostałem.
To mówiąc, w ten sam sposób, jak ks. Osiński wprzódy, odsłoniłem tytuł, pokazałem go milczącemu prałatowi, złożyłem książkę, ukłoniłem się i zabrałem do wyjścia.
Zmieszał się ks. prałat, chcąc swą nieuczynność w żart obrócić, alem długo się nie rozgadując pożegnał go, i — przez długie lata już nie widziałem.
Obok Herburta muszę wspomniéć hr. Chreptowicza ze Szczors, który nie znając mnie wcale, gdym go o kilka rzadkości do historyi potrzebnych prosił za pośrednictwem czyjémś, nie tylko je wyszukać kazał, ale sam przyniósł...
Jeden ks. Osiński obawiał się, aby mu kto nie odkradł co z tych żywotów biskupów... i mówić nawet o nich nie chciał, aby się z czém nie wygadał!
Jak i kiedy miał czas ks. prałat nagromadzić swój ogromny materyał do „Słownika,“ rzeczą jest niepojętą, — wszystek on niezużytkowany dotąd gdzieś leży, a bardzo być może, iż użytek z niego zrobić trudno będzie, gdyż Osiński metody w poszukiwaniach nie miał, i więcéj dbał o ilość, niż o jakość swych notatek...
Oryginalna to postać ze wszech miar, lecz więcéj oryginalnością swą, niż nadzwyczajnym jakimś darem odznaczająca się.
Daleko późniéj już — raz jeszcze widziałem go w Ołyce na Wołyniu, zmienionego wielce, zestarzałego i żyjącego wspomnieniami Krzemieńca i Wilna. Była to ruina. Potrzeba było kadzić biédnemu, bo żył tylko tą wonią, kadzić choćby przez litość nad tą niedoszłą wielkością...
Kłaniano mu się, słuchano — a wyszedłszy uśmiéchano ze zdziecinniałego... „Słownik“ leżał w szufladzie na okaz, ale wątpię, ażeby co dopisywał do niego.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W archiwum miasta, do którego miałem przystęp ułatwiony, wprawdzie drzwi mi otwiérano i mogłem tam siedziéć i pracować po kilka godzin dziennie, ale pozostawiony byłem sam sobie, bo nikt tu nie zajmował się staremi księgami, nikt nie wiedział co się w nich mieści, nieład panował największy, i to zapewne od bardzo dawna. Śladów, przynajmniéj świéższych, jakiegoś porządkowania nie znalazłem nigdzie.
Tu wszystko zależało od jakiegoś trafu szczęśliwego, bo obok ksiąg najważniejszych i najstarszych, mieściły się nie mające dla mnie wartości.
Archiwum to w ogóle nie mogło się poszczycić naówczas ani doborem, ani bogactwem, ani układem. Nikt do niego nie zdawał się najmniejszéj przywiązywać wagi. Akt bardzo starych nie znalazłem prawie.
Pomimo to, piérwsze takie badanie miało dla mnie urok wielki, a często drobny nawet szczegół jakiś odszukany, niepomiernie mnie uszczęśliwiał.
Sam jeden, często marznąc w nieopalanéj, od dawna zamkniętéj izbie, wychodziłem z niéj po kilkogodzinnéj pracy tak znużony, iż mi się głowa zawracała i nogi długo drżały podemną. Ale rzadki był dzień, żebym czegoś nie wypisał, nie wynotował i jakiéjś prószynki nie zdobył.
W ogóle nie na wiele się to zdało „Historyi Wilna,“ ale dla mnie było nauczającém bardzo.
Gdy przyszło potém de drukowania „Historyi Wilna,“ miałem też niemałe trudności, bo kilkotomowego dzieła z tablicami i portretami, z początku żaden nakładca podjąć się nie chciał. Zawadzcy nareszcie wzięli je pod swoję opiekę — i u nich się drukowała „Historya,“ którąby dziś z gruntu przerobić należało. Ale — nie pora...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dłuższy czas przebyłem późniéj na Polesiu wołyńskiém w téj Ossowéj, niegdyś Felińskiego, potém Józefa Stachowskiego, przyjaciela ojca mojego, którą opisałem we „Wspomnieniach Polesia i Wołynia.“
I tu miałem szczęście szczególne trafić na piękną bardzo bibliotekę p. Antoniego Urbanowskiego, obfitującą naówczas w bardzo wiele starych i rzadkich książek polskich, które mi służyły do najróżnorodniejszych studyów przeszłości naszéj.
Tak, było to w istocie szczęściem dla mnie, gdyż zbiór ten był mi otwarty, a właściciel nietylko pozwalał z niego korzystać, ale się niezmiernie cieszył, że był ktoś, co to oceniał.
Pan Antoni Urbanowski zajmował się tylko bibliografią, cieszył się swemi osobliwostkami, pięknemi wydaniami, i zapisywał chętnie na historyi literatury Bentkowskiego — co z dzieł w niéj wymienionych posiadał...
Dosyć obfity był tu dział broszur i poezyj z w. XVI-go i XVII-go. Znalazłem tu Albertusów, kilka dramatów, wiele poezyjek ulotnych, osobno odbijanych. Przepisywałem niektóre z nich całe i drukowałem (u Orgelbranda).
Gdybym w téj porze życia nie spotkał się z biblioteką horodecką, niéma wątpliwości, że musiałbym był na wsi, pozbawiony źródeł pomocniczych, zaprzestać wszelkiego badania... Być może, iż z tych notat, wyciągów i studyów korzyści nie odniosłem wielkiéj, ale te odrobinki, które zostawały w pamięci, te pyłki nawet miały swą wagę i znaczenie...
Biblioteka horodecka, oprócz rzeczy polskich, miała mnóztwo dzieł rzadkich i kosztownych, przez które z literaturą w ogóle zaznajamiać się mogłem. Czasu na wsi było wiele...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Piérwszém własném mojém osiedleniem było Omelno, dzierżawa wzięta od hr. Krasickich... majętność poleska, rozległa, lesista, długiém bardzo złém gospodarstwem zniszczona... na któréj nawet daleko lepszy odemnie rolnik wyjśćby nie mógł z korzyścią.
Straty były tém łatwiejsze do przewidzenia, że najskromniejsze urządzenie domu, zawsze jeszcze dla mnie było wielkim ciężarem.
Nie miałem, przybywając tu, nic oprócz tłomoczka i pościeli, a w domu zastałem ściany nagie, odrapane, podłogi klawiaturowéj roboty, okna potłuczone, drzwi wątpliwie się zamykające, piece pełne cegieł we środku i t. p.
Na dzierżawie, o urządzeniu się bardzo ładném mowy być nie mogło, — ale i bardzo skromne nie było łatwém... Na jednym dziedzińcu, a w drągiém skrzydle domu, pozostawał mi — remanentem — rządca pana hrabiego... bardzo poczciwy człowiek, lecz wielce nieprzyjemne sąsiedztwo...
Innego sąsiedztwa nie miało prawie Omelno... Piérwsze zajęcia gospodarskie, do których wziąłem się gorąco, z uczuciem obowiązku, więcéj czasu zabiérały, niż wydawały owoców.
Niepodobna było nic zrobić na roli i gospodarstwie od wieków zapuszczoném, na polach wyjałowiałych, zbyt stosunkowo rozległych — i z mojém niedoświadczeniem.
Mogłem dojrzéć robotnika... ustrzedz się od kradzieży, może dopilnować zbioru w porze... ale na takiéj krótkoletniéj dzierżawie musiałem ekonomować, nie gospodarzyć.
Ostateczny wynik był smutny... Tam, w ciszy lasów i błot urodziła się „ Witolorauda,“ do któréj już dawniéj zbiérałem notatki.
Nie miałem do niéj wzorów, i nie mogę się przyznać, ażebym kogo naśladował, lub się z czego zapożyczył. Nie należałem ani naówczas, ani późniéj do żadnéj gromadki, któraby myślami się dzieliła, podtrzymywała, wspomagała.
Osamotniony, od początku byłem wystawiony na strzały i napaści ze wszech stron, zmuszony sam się bronić przeciwko nim, nie mając do pomocy nikogo.
Całego mojego zawodu literackiego to odosobnienie było i jest znamieniem. Wiele straciłem na tém, żem się na nikogo powołać, do nikogo przytulić nie mógł...
Obchodzono się ze mną długo jak ze strzelcem, który bez pozwolenia puścił się w lasy cudze, i którego wszyscy myśliwi „podporządkowani“ pod nadzór ścigają...
Nie mogłem się powołać ani na nauczyciela, ani na towarzyszów, ani na żadną szkołę.
Że mnie obchodzenie się krytyki więcéj niż srogie, bo najniesprawiedliwsze, złośliwe, lekceważące, nie zraziło, żem nie zaprzestał pisać, — prawdziwie, nie wiém, czemu to mam przypisać... chyba uporowi...
Nikt się do mnie, jako do towarzysza, nie przyznawał; nikt bratem mi być nie chciał...
Bardzo, bardzo późno, po cichu przypytał się do mnie taki drugi siérota jak ja — Syrokomla.
Sądząc z tego, co mnie spotykało i spotyka za żywota, nic lepszego nie spodziéwam się w przyszłości...
Dziś pewną względność ma krytyka na... lata; czeka, aż zamilknę... Słyszę tę wrzawę, jaka wkrótce powstanie przeciwko mnie — po ogłoszeniu nekrologu... Ci nawet, którzy pewne zasługi przyznawali popularyzatorowi — (!) — dowiodą łatwiuteńko, jak ogromne krzywdy, jak straszny wpływ wywarła ta moja pisanina, to bazgranie bez końca...
Nikt z pewnością surowszym być nie może dla siebie nademnie samego. Znam doskonale strony ujemne pism moich; ważyłem i rozważałem nie raz: czym nie miał umilknąć lub zmienić trybu pracy? Z tém wszystkiém pozostałem przy nałogu i systemie złym czy dobrym, ale, jak mi się zdawało i zdaje, do potrzeb czasu zastosowanym.
Nie będę się tém przechwalał, lecz sumienne rozpatrzenie się w różnorodnych moich pismach łatwo uczciwego krytyka przekona, żem dawno podnosił myśli, notował dezyderata, rozpoczynał wiele rzeczy, które dopiéro dziś się rozwijają i w życie wchodzą.
Nie jedno z takich pragnień lat dziesięć i więcéj czekało, aby je ktoś zaspokoił. Myśl rzucona przezemnie zapomnianą została, ani ja się o jéj własność i początkowanie upominać będę, ale pocieszam się tém, żem wiele rzeczy przewidywał i przeczuł. Więcéj z pewnością pozaczynałem, obmyślałem, niż podołałem jako tako wykończyć.
Naturalnie innych temperamentów i charakteru ludzie zarzucać mi to będą, iż należało się ograniczyć, mniéj robić, a staranniéj i lepiéj. Ale Pan Bóg mnie stworzył takim a nie innym, — poszedłem za wskazówkami własnego ducha, nie mogłem inaczéj.
Tak samo możnaby zarzucać krokwi, że nie została belką, albo sośnie, że nie jest dębem...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

.......Są dziwne rodzaje nie snów, ale spania. Nie wiém, czy to kto opisał i badał.
Ja znam sen przezroczysty... Nie śpię niby, widzę wszystko około siebie, nie mogę oznaczyć chwili, w któréj ze stanu jawy przechodzę w uśpienie. Ogarnia jakiś — nie wiém — hypnotyzm... rzeczywistość miesza się w najosobliwszy sposób z marzeniem...
Naówczas przedmioty, które mam przed oczyma, ulegają metamorfozom dziwacznym... Słyszę głosy, które się rodzą z szelestów liści i mruczenia wiatru... Światło lampki przedzierzga się w postacie jasne — nieznajome, a znane tylko we snach..
Bardzo wiele osób, dawno zmarłych, zjawia się z własném nazwiskiem, ale w zupełnie nowém ciele...
Wiém jakoś, że to jest X..., ale nie podobny wcale do tego, którego ja sobie przypominam...
Tak samo miejscowości dziwne odwiedzam tylko we śnie. Jest takich kilka, które w marzeniach się powtarzają, a na jawie ich nigdy nie oglądałem...
Świat ten snów ma zupełnie odmienne bytu warunki. Najczęściéj chodzi się po nim boso, bez czapki, a gdy przyjdzie szukać czegoś, nigdy znaleźć nie można. Braknie zawsze jakiéjś rzeczy — i w końcu po długiéj męczarni, obudzić się potrzeba, aby wyzwolić się od niéj.
Nie znam marzenia bezkłopotliwego. Istny to obraz żywota.
Przez znaczną część życia walcząc ciągle z fortuną nieprzyjazną, we snach prześladowany jestem długami i niedostatkiem... Niekiedy stan finansowy staje przedemną z taką obfitością szczegółów, tak dobitnie, wyraziście, z bilansem tak oznaczonym, że możnaby go po przebudzeniu się spisać.
Po wiele razy trafiało mi się we śnie układać plany powieści, i improwizować po kilka wiérszy. W śnie przezroczystym d. 19-go marca r. 1884-go zlepił się ośmiowiérsz, który napisałem nazajutrz rano, przypomniawszy go sobie.
Daję go tylko dla tego, że się zrodził we śnie:

Trójpłomykiem życie płonie,
Odżywiając ludzkość starą.
Nie umrze póki ma w łonie
Miłość z nadzieją i wiarą.

I człowiek, gdy zwisną dłonie,
Szron ubieli głowę starą,
Szczęśliwy, gdy ma przy zgonie:
Miłość z nadzieją i wiarą.

Trafiało mi się bardzo wiele razy w życiu nie módz sobie przypomniéć nazwiska, daty i t. p. Jeżeli umysł był bardzo mocno tém poszukiwaniem zajęty — często gdym zasnął nagle powracała pamięć. Dla tegom zawsze prawie przy sobie miéwał nocami: światło, papiér i ołówek, aby obudziwszy się, ponotować natychmiast rzeczy przypomniane, bo często drugi sen zaciérał pamięć piérwszego, tak, iż tylko się przypominało, że coś było do zapamiętania — ale co??
Nie pochwalę się snami proroczemi, jam ich nigdy nie miéwał.
Sny prawie zawsze są w jakimś związku i następstwem dnia poprzedzającego, wrażeń, stanu zdrowia, myśli, trosk i t. p.
Nie zawsze sobie można zdać sprawę z tego, co sen sprowadza, co jest jego nasionkiem. Może się w nim odzywać dzień dawniejszy, brzmienie jakieś zapomniane...
Dziwaczniejszém daleko, a dla mnie niewytłumaczoném zjawiskiem bywały w życiu przeczucia — fenomena niezaprzeczone, stwierdzone latami postrzeżeń bacznych. W pewnych stanach — roznerwowania czy podrażnienia — przypada to jasnowidzenie, przeczuwanie osób i wypadków...
Nagle zjawia się coś przed oczyma niespodzianego, o czém się nie myślało wcale, — narzuca się... obwija, wpija, dokucza... próżnoby było odpędzać.
Jest to jakaś emanacya... nie wiém jak nazwać osoby, przedmioty... która poprzedza zjawienie się rzeczywiste.
Bardzo wiele razy trafiało mi się przeczuć w ten sposób list, wiadomość, lub przybycie niespodziane osoby nieoczekiwanéj.
Dodać jednak muszę, że się to nie zawsze zdarza, a w normalnym stanie zdrowia i ducha nigdy. Pewne natężenie nerwów potrzebne jest do tego przeczucia rzeczy odległych...
Niewłaściwie téż nazywaćby to było jasnowidzeniem. Widzenie wcale nie jest jasne — przeciwnie mgliste, mętne, i dopiéro ocenić je umiemy, gdy się okaże poprzednikiem — faktu.
Snów wesołych — nigdy w życiu nie miewałem, ani ich możliwemi sądzę... Każde marzenie jest cierpieniem, bo nie daje spocząć mózgowi, po którym plączą się niedogasłe drgania i przebrzmiałe dźwięki...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

..........Z różnych miejsc, które przyszło mi widziéć w ziemskiéj wędrówce, nawyknąć do nich, pokochać — zawsze mnie przeznaczenie, fatalność jakaś wypędzała...
Wielokrotnie już się zdawało, żem do portu zawinął i spocznę, nie włócząc się więcéj, — tymczasem potrzeba było uledz sile przeważnéj i — wędrować daléj, coraz daléj... Mało z tych popasów życia zostawiło po sobie miłe wspomnienia. Naówczas gdy się już zaczynało przywykać, przywiązywać, wrastać — na przekorę trzeba było iść precz... nawet bez nadziei, aby tam lepiéj być miało.
Jednym z najcięższych był ów popas w Żytomiérzu na Wołyniu, na kuratorstwie gimnazyum, które musiałem objąć po p. M. Pr..., ustępującym niechętnie, a miałem przytém równie niechętnych urzędników gimnazyalnych, poczynając od p. dyrektora... Potrzeba było najgrzeczniéj w świecie o wszystko prowadzić walkę i wszędzie spotykać opór, nieżyczliwość, zawiść, pokątne intrygi.
Dla szkoły, mimo najlepszych chęci, nie wiele zrobić było można, a stosunki towarzyskie składały się wcale nieprzyjemnie. Miasteczko miało naówczas dosyć życia, i było w pewnych porach roku zaludnione, ruchawe, bawiło się, ściągało z prowincyi ku sobie. Mieliśmy nawet teatr, który szlachta swoim kosztem podtrzymywała. Wszystko to razem jednak nie wychodziło z rozmiarów i charakteru małego miasteczka, i życie miało wszystkie cechy właściwe tego rodzaju zbiorowiskom ludzi, które nie mają ani dogodności, ani przyjemności miast wielkich, a wszystkie ich niedogodności i nieprzyjemności podnoszą do najwyższéj potęgi...
Jak się tu na gromadki, grupy, kółka dzieliło to społeczeństwo zbiegłe z przeróżnych stron świata — jak na siebie z ukosa patrzano, odgadywano i obgadywano — jak się zbliżano i dzielono, — domyśléć się łatwo...
Żytomiérz miał jednę piękną stronę: położenie bardzo malownicze nad Teterowem... Wyszedłszy za miasto, zaraz znajdowało się skały okryte krzewami nad rzéką, które składały się na krajobraz prześliczny.
Tuż za Żytomiérzem, na drodze prowadzącéj do Kisiel, mogłem jeszcze około Trykur podziwiać szczątki odwiecznego lasu dębowego, nad który w życiu mojém nie widziałem piękniejszego. Nawet Białowieża ze swemi niebotycznemi sosnami, nie mogła się równać z dębiną około starego Monasteru, cudem jakimś zachowaną. Śmiało powiedziéć można, że takich dębów olbrzymów, prostych jak kolumny, potężnych, silnych, zdrowych, niéma już w Europie.
Niéma, bo ten las, który ja jeszcze podziwiałem, padł pod nielitościwą siekiérą...
Białowieża, las ten na drodze do Żytomiérza, oraz las w pobliżu Terni na drodze do Rzymu — zapisały mi się w pamięci na wieki...
Przyszłe pokolenia będą miały tylko powieści o tych matecznikach, o tych dąbrowach, puszczach i borach, których my oglądaliśmy szczątki. Wszystko dziś obrachowuje się na piéniądze, a szkoły leśnicze uczą, że las nad jakieś dwadzieścia kilka lat pielęgnowany już się nie opłaca, nie procentuje. Zatém: delendae Sylvae — nie będzie lasów.
Dzięki majoratom i miłości dla krajobrazów i drzew, w Anglii uchowają się indywidua olbrzymie, ale właściwych lasów i tam nie będzie. Fizyognomia świata zmienić się musi... Tam gdzie wyginą drzewa, wkrótce potém zmieni się klimat... wyczerpie się potém żyzność ziemi, — i nie zaglądajmy w przyszłość.
Stara Polska aż do XV-go wieku prawie była jedną niemal puszczą ogromną, małemi polankami poprzecinaną, rzékami jak gościńcami przerzniętą. Gdzieniegdzie ledwie szérzéj rozstępowały się lasy. Rolnictwo było w kolébce, ludzie żyli z trzód, ze zwierza, z ryb, z lasów, z pszczół — chléba nie potrzebowano wiele. Późniéj dopiéro zaczęto karczować, uprawiać, siać i lasy po woli wycinać, tak, że w w. XVI-ym już Kochanowski prosił w „Satyrze,“ aby je szanowano.
Ale my, sami nie mając marynarki, drzewa dostarczaliśmy tym, którzy równego napewno nie mieli; piéniądz za nie otrzymywany przychodził stosunkowo łatwo... O systematycznym wyrąbku lasów, tak, aby ich na wieki stało, mowy ani pojęcia nie było.
Tak zwolna znikły nasze lasy i puszcze, a znikły niepowrotnie, bo jakiémś prawem zmiany, nigdy las nie zasiewa się ten sam jeden po drugim. Pośledniejszéj wartości drzewa, innego pożywienia wymagające, przychodzą po olbrzymach piérwotnych... Dąb zastępuje osiczyna lub leszczyna... Potrzeba téż wieków na to, aby takie drzewa, jakich my pnie podziwiamy — porosły...
W Hubinie, położywszy się na pniu ściętego dębu, — miałem jeszcze z obu stron pozostałe znaczne skrawki...
W tych starych lasach naszych, w których największy nieład panował, były kąty, na któreby uczeń akademii leśniczéj z Tarentu poglądał ze zgrozą, ale malarz krajobrazów musiał się zachwycać niemi...
To, co burza powaliła, spoczywało nietknięte stosami, a na gnijących korzeniach i pniach puszczały krzewy i rośliny, wiły się gąszcze, rosły grzyby i kwiaty gdzieindziéj nie widziane. W lasach tych można było z nasion jakimś cudem przyniesionych, oglądać wyrosłe najosobliwsze rośliny, których gdzieindziéj znaleźć nie podobna. Kto je tam posadził, zkąd się wzięły, gdy naokoło podobnych próżno szukać? — nikt nie potrafi wytłumaczyć...
Tajemnica nasion i rodzenia się nagle pewnych roślin w miejscowościach i warunkach szczególnych, choć niby się daje wyrozumiéć i objaśnić — jest jeszcze nierozwikłaną... Nie wszystkie nasiona niosą wiatry i przesadzają zwierzęta...
W kilku wycieczkach moich do białowiezkiéj puszczy, podziwiałem prastary bór, stary jak ten świat, i zachwycałem się jego widokiem.
Wyniosłość drzew, szczególniéj strzelających do góry, aby się dobić do promieni słonecznych, była zdumiéwającą. Wszystkie miały szczególny wyraz i charakter siły, potęgi jakiéjś, których gdzieindziéj samotnie siedzące drzewa nie mają.
Warunki życia ludzkiego w takich puszczach, dawniéj zupełnie były inne. Powietrze, woda, światło, rozkładały się tu inaczéj. Słońce nie dobiegało wszędzie. Wyziewy drzew i liści musiały atmosferę czynić inną. Tak samo działać musiały na umysł widoki tych borów, ich tajemnicze ciemnie, głębiny, szméry i głosy. Rodziły się tu łatwo dziwne podania i widzenia... Cisza upajała jak woń silna...
Człowiek, który raz nawykł do życia w lesie, na rozległych równinach odkrytych czuł się nie swoim, bezbronnym... Władysław Jagiełło, zamknięty w murach, usychał z tęsknicy; dopiéro w lesie czuł się w domu, i jak tylko mógł uciekał do swych puszcz litewskich, pod pozorem polowania, w istocie, aby mieszkać w lesie, słuchać szumu drzew, śpiéwu ptaków... i po całych dniach rozmawiać z duchami lasów...
Całe, długie panowanie jego w Polsce, jest wykradaniem się do — lasu. Zaledwie zmuszony przybył na zjazd szlachty, na sejmik jaki, na radę do stolicy — już gotowano się do nowéj podróży na Mazowsze, na Ruś, na Litwę, w najniedostępniejsze uroczyska. Cały rok upływał na tych wędrówkach do lasu...
Niekiedy towarzyszyła mu w części téj podróży żona; częściéj porzucał ją gdzieś na zamku, a sam z wierną drużyną pędził w ostępy i siedział w nich ukryty miesiącami całemi. Zbigniew Oleśnicki i panowie rządzili się w kraju jak chcieli, Jagiełło gotów był swobodę swoich leśnych wędrówek opłacić jak najdrożéj — byle mu jéj nie odejmowano...
Życiem przypłacił w końcu śpiéw wieczorny słowika...
Z lasami znikły pono i słowiki, albo téż je wystraszyła cywilizacya, zapach obrzydły węgla i dym kominów fabrycznych nieznośny...
W Saksonii niéma dziś ani jednego słowika... Napróżno starano się je tu przesadzić, utrzymać, hodować...
A ja pamiętam szczęśliwe noce, szczególniéj w Romanowie, kiedy — nie przesadzam — słowiki spać nie dawały, takie wyprawiały koncerta od zmiérzchu aż do świtu...
Żaden ptak nie śpiéwa tak cudnie jak słowik... ale muzyka jego trwa krótko, i na Święty Wit słowik cyt... Kosy świszczą bardzo ładnie i wesoło, ale téj rozmaitości motywów, téj umiejętności frazowania nie mają co słowiki...
Wśród rozkwitłych czéremch i bzów, piosnka tego wiosennego śpiéwaka, to coś tak dziwnie poetycznego, rozmarzającego, że człowiek zamagnetyzowany nią, traci prawie władzę myślenia i przechodzi w świat ptaszęcych melodyj, w którym urastają mu skrzydła... ale idee giną...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

..........Jak dziwnie, jak nawet strasznie zmieniają się ludzie!... W r. 1830-ym czas jakiś razem spędziłem w klasztorze Św. Piotra na Antokolu w Wilnie z profesorem Hipolitem Klimaszewskim...
Z tak zwanych koszar Św. Ignacego w mieście, do których nas razem przesadzono, znikł profesor, i o dalszych jego losach nie miałem prawie wiadomości. Ktoś mi powiedział, że — po opuszczeniu dyrektorstwa szkoły batignolskiéj, Hipolit wsiadł na statek, aby się udać do Konstantynopola i w podróży umarł...
Jużem go był opłakał, gdy się potém dowiedziałem, że Klimaszewski znalazł skromne miejsce w ekonomacie kolei żelaznéj Śródziemnego morza (P. L. M.) i żył spokojnie w Marsylii.
Zajechałem tam umyślnie, aby starego towarzysza i przyjaciela zobaczyć.
Pamiętałem go ognistym, wesołym, śmiałym, wielkiego ducha młodzieńcem, o czarnych oczach i kruczych włosach.
Gdym go znał w Wilnie, można było na nim wielkie pokładać nadzieje. Doskonały latynista dobrze władający kilku językami żyjącemi, pracowity, umiejący czuć piękność, zamiłowany w poezyi, — Klimaszewski wydał był na początek Trembeckiego z komentarzem, oraz „Noworocznik,“ do którego i ja maluczką dałem cegiełkę.
Zdawało się, że z niego pisarz urośnie, że pióra porzucić nie może, że powołaniu literackiemu nie zada gwałtu...
Tymczasem po wychodztwie, gdy się znalazł w „walce o byt“ za granicą — zamilkł zupełnie. Naprzód od literatury oderwała go namiętnie pochwycona służba wojskowa, a potém troski o chléb powszedni; trudności, z jakiemi za granicą walczyć przyszło, zupełnie go zwichnęły. Z kolei nauczyciel prywatny, dyrektor szkoły, sekretarz i przyjaciel domu majętnego współziomka — zachował miłość literatury, ale siłę twórczą, ochotę stracił do pracy.
Łatwo to pojąć. Potrzeba było żyć — troska pochłaniała wszystkie siły, literackie zajęcie nie mogło dać najmizerniejszego chléba kawałka, — źródła natchnień, zdolność tworzenia, wszystkie władze zdrętwiały, wyschły, skostniały, umarły...
Na wielu ludziach z r. 1830—1831-go miałem sposobność sprawdzić ten fenomen szczególny: iż się jakby zatrzymali na téj epoce i daléj już iść czy nie mogli, czy nie chcieli.
Zaledwie kilku, wyjątkowo, poszło trochę daléj, wyzwoliło się z więzów wspomnień, — znaczniejsza część ugrzęzła w myślach, przekonaniach, pojęciach epoki, w któréj życiem najgorętszém żyła. Stanęli na téj mogile, nie mogąc ani kroku uczynić daléj.
Ci, którzy pozostali w kraju, nie ulegli temu zdrętwieniu i skamieniałości; ci, którzy poszli na północ, na wygnanie, w inny sposób się wyrobili i nie stracili téż władzy życia wspólnego ze światem; jedna emigracya, a głównie ta, którą losy wyrzuciły na ląd francuzki i rozproszyły po prowincyach, przeszła w ten stan mumij żywych.
Dałem znać Klimaszewskiemu, że ktoś z dawnych, drobnych znajomych, towarzyszów, widziéć się z nim pragnie. Oznajmił mi, że czeka w ekonomacie.
Byłem pewien, że go poznam, bo Hipolit miał fizyognomią nadzwyczaj wyrazistą i w pamięć się wrażającą. W istocie, gdym wszedł do skromnego pokoiku w ekonomacie kolei żelaznéj, w którym stary mój przyjaciel stał nad ogromną księgą rachunkową — znalazłem w twarzy postarzałéj, osiwiałym otoczonéj włosem, w rysach fizyognomii coś z tego obrazka młodości przed trzydziestu laty — ale... quantum mutatus ab illo!
Osłupiałem...
Ten sam był człowiek, lecz jak kwiat zasuszony w księdze, stracił żywe barwy, woń, życie; zachowały się kształty tylko. Czułem patrząc na niego, że od pewnéj epoki nie żył, ale wegetował; że to, co żywot ducha stanowi, stało mu się obcém, że musiał powracać wstecz do wspomnień, aby się odżywić, a z czasem obecnym nie był w żadnym związku.
Wpatrywał się we mnie z surowym jakimś na twarzy wyrazem.
— Poznajesz mnie, panie Hipolicie? — zapytałem.
Potrząsł głową:
Nie.
— Towarzysz od Św. Piotra do Św. Ignacego... byliśmy z sobą blizko — serdecznie...
Patrzył na mnie i wciąż poruszał głową dziwnie; nic i nikt mu na myśl nie przyszedł.
— Więc ja musiałem się bardzo zmienić! — zawołałem, wymawiając swoje nazwisko.
Rozjaśniła mu się twarz i rzucił mi się na szyję — uśmiéch stary, dawny poruszył usta.
— To ty!
Tak po latach trzydziestu znowu siedzieliśmy, wywołując widma stare — popłakując i śmiejąc się...
Spostrzegłem prędko, że p. Hipolit był — zeschłym i zasuszonym człowiekiem 1831-go roku.
Niestety! Ja, com był zmuszony żyć w kraju życiem czynném, iść daléj, nie mogąc usiąść na kamieniu przydrożnym, — różniłem się o całe lat trzydzieści od mego biédnego przyjaciela. Pojęcia, przekonania, idee nasze się rozbiegły. Anim téż myślał nawracać go, objaśniać lub okazywać zdumienie...
Opowiadał mi smutne dzieje swego żywota i zawiedzionych nadziei, z których coraz lepiéj wyrozumiéć mogłem, dla czego i tak okrutnie zestarzał, i tak strasznie był zacofany.
Po za tragiczną epopeję r. 1831-go myśl jego wyleciéć nie mogła. Była to najświetniejsza chwila życia, i wszystko co się z nią wiązało, dla niego stało się świętém. W blasku i jasnościach heroizmu widział przeszłość — a w niéj samych bohatérów.
Literatura dawniéj celem będąca, dziś mało go obchodziła, lub przynajmniéj znaczenie miała podrzędne. Przyszło do tego, że mi się wyspowiadał i z ożenienia z prostą, niewykształconą, ale dobrego serca kobiétą, która miała... maleńki domek własny, a przy nim ścianę winogradem oplecioną i drzewo figowe...
Chwalił mi z zachwytem swoję staruszkę, swe winogrona i figi...
Miał towarzyszkę, która mu gotowała bouillabaissę, — pilnowała gdy był chory i — nie dawała w samotności się zamęczyć...
Pojechaliśmy zobaczyć tén biédny domek, winną latorośl, drzewo i babusię pomarszczoną, brudno dosyć odzianą, gadatliwą, ale żywszą jeszcze dziś od p. Hipolita...
Przyjaciel mój był straszną ruiną... Słuchając go i porównywając tego zdrętwiałego, zamęczonego, wyżytego wygnańca z profesorem, który roił o sławie, który unosił się nad poezyami, któremu serce bilo deklamując ustępy wieszczów, — łzy mi się kręciły w oczach.
Kule oszczędziły go na placu boju — ale cóż za okropne życie pozostało do dźwigania po stracie nawet uczucia, które stratę mogło ocenić!
Żalił się na ludzi, na losy — ale ani razu nie pożałował złamanego zawodu, skruszonego pióra, zamilkłéj piersi, przebrzmiałych pieśni.
Późniéj o téj zastałości mogłem się jeszcze lepiéj przekonać, posyłając mu nowe książki.
Wszystko co nie było absolutną apologią, apoteozą przeszłości, oburzało go, przejmowało zgrozą.
Wymagania wieku, zmiany pojęć i sądów były dla niego niezrozumiałemi zupełnie... Pozostał tym człowiekiem r. 1831-go z pod Stoczka i Grochowa, jakim wyszedł na obcą ziemię... ze łzami na oczach i bolem w sercu. Skamieniał na progu.
W rozmowach, w listach późniéj usiłowałem go namówić, aby spisał wspomnienia swoje, pozostawił po sobie pamiętnik. Przyrzekł mi to, rozpoczął, ale późniéj zdawało mi się, że pracę tę zniechęcony rzucił.
Po zgonie Klimaszewskiego — nie rychło rodzina odesłała mi wszystkie papiéry, jakie pozostały po nim, korespondencyą z przyjacielem i towarzyszem profesorem Gronostajskim i t. p. Znalazły się tu i zarysy pamiętnika, niedokończonego w istocie... i trochę poezyj różnéj wartości, i sporo anegdot, facecyj, i wiele rzeczy nie mających żadnego znaczenia...
W pamiętnikach Klimaszewski aż do r. 1831-go opowiada z żywością, z ogniem swą młodość, — doprowadza je do wychodźtwa... i tu powoli ostyga, obojętnieje — sztukuje się wyciągami, nie chce i nie ma już co pisać...
Ostatnie karty są jak lód zimne, a lat spędzonych w Marsylii nad rachunkami ekonomatu, po ożenieniu, potém w nieznanym kątku Prowancyi — braknie zupełnie...
Klimaszewski już nie żył naówczas, już może o wszystkiém zapomniał, ciężkie strapienia i zawody złamały go, przygniotły, odjęły mu nawet mowę i pamięć... (Chociaż i mówił, i przypominał coś sobie — lecz tylko z piosnek młodości...).

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

..........Miałem lat czterdzieści i sześć, gdy po raz piérwszy wyjechałem za granicę. Kraj własny był mi od Wilna do Kijowa i Warszawy dobrze znanym... — poza nim świat widziałem tylko w książkach, w opisach i obrazach.
Wyobrazić sobie łatwo, z jaką pobudzoną, gorączkową ciekawością oczekiwałem wrażeń nowych... sprawdzenia tego, com słyszał, z tém, co zobaczyć miałem...
W kartkach z podróży zapisałem część tego com doznał na widok zupełnie dla mnie nowego świata.
Ogólne wrażenie, z winy zapewne własnéj — nie odpowiadało nadziejom. Znajdowałem wszystko mniejszém, mniéj świetném, — niż wyobrażałem sobie. Wyobraźnia pracowała nad obrazami wyrytemi w głębi duszy, nadawała im rozmiary wielkie, nakładała barwami świetnemi, — porównanie rzeczywistości wszędzie prawie dawało w rezultacie — zawód.
Nie śmiałem się przyznać do tego — milczałem... Nadzwyczaj rzadko i tylko w dziełach sztuki nieznanych trafiało się znaleźć coś przerastającego oczekiwanie.
Włochy jako kraj — pomimo wielu stron ujemnych — zachwycały mnie... Nie była to Italia dzisiejsza — ale owa rozerwana na sztuki, o któréj zjednoczeniu w r. 1858-ym nikt nie marzył. Rzym za Piusa IX-go, Neapol za króla ostatniego, Wenecya austryacka, Florencya pod swym arcyksięciem, małe księztwa ze swymi udzielnymi panami, monetami, granicami... wyglądały inaczéj niż dzisiaj.
Wspanialéj i więcéj obiecująco na przyszłość przedstawia się Italia dzisiaj, lecz że daleko oryginalniejszą była w r. 1858-ym, nikt nie zaprzeczy. Rzymu szczególniéj do dzisiejszego porównać nie można...
Przerznąłem się przez część Austryi, Włochy, potém Francyą, Belgią i Niemcy, — a gdy je przypominam sobie, jakiemi były, a jakiemi dziś są, zdaje się, że nie dwadzieścia sześć lat, to jest ćwierć wieku dzieli mnie od tych czasów, ale — przestrzeń daleko znaczniejsza, liczba lat dwakroć większa...
Przewrót, jaki się dokonał w organizmie Europy, w jéj polityce, jest niczém w stosunku do niesłychanéj zmiany w pojęciach, zasadach i dążeniach.
Tu — kamień nie pozostał na kamieniu...
Przybyło nam kilka prawd nowych — temu zaprzeczyć nie można; ale sporo poszło ich w gruzy... Od r. 1870-go szczególniéj wybitnie czuć się dają nowe prądy...
W literaturze mamy realizm, naturalizm... (nazwijcie to sobie jak chcecie); w polityce oportunizm; w sztuce — impresyonizm; w życiu — praktyczność.
Ideały zostały pognębione...
Wiele sztandarów i haseł leży na ziemi podeptanych nogami. Pomiędzy ofiarami wieku jakżebyśmy i my być nie mieli, my, którym od tak dawna Montalembert wyrzucał naszę miłość poezyi zbyteczną, a zamało rachowania się z rzeczywistością!...
W rachunku, wedle przekonań wieku, okaże się pewnie, żeśmy stracili wiele, a szczególniéj miłość u ludzi: — ale z innych względów sądzę, że i zyskaliśmy nie mało z tego, co dziś, z natury swéj jest niewidoczném. Niedola jest mistrzem potężnym, nauczycielem surowym, — ale ma siłę odradzającą... Są łzy karmiące, są owocujące boleści, są cierpienia leczące. Są losy męczeńskie, wiodące do wyrobienia siły.
Z innych narodów ulegających metamorfozie radykalnéj, Francya w swym upadku, Niemcy w tryumfie swoim na szczególną zasługują uwagę. Piérwsza przechodzi przesilenie, którego skutków obrachować nie podobna; drugie także jeszcze zdają się z wielką potęgą uzyskaną nie zupełnie zżyte i oswojone... Vae victis! rozlega się po jednéj stronie Renu; po drugiéj, zwycięzcom téż ich wielkość nie łatwa jest do dźwigania. Któż odgadnie, do czego doprowadzi tu upadek, a tam siła?
Są ludzie, którzy z oburzeniem protestują przeciwko idei tego upadku Francyi, którzy wierzą w jéj odrodzenie, którzy już upatrują jego symptomata... Dla nas w téj chwili wszystko mrok jeszcze pokrywa; tak jak na przeciwnym brzegu nie widzimy jasno celu i granic, jakie potęga sobie zakreśli. I tu i tam zadanie olbrzymie, praca mozolna... ale cel wielki, bo nie dla siebie samych pracować będą narody — ale dla całéj ludzkości...

Drezno, 1884.
KONIEC CZĘŚCI PIÉRWSZÉJ.



J. I. KRASZEWSKI.

WSPOMNIENIA I FANTAZYE.

...Jesień. Noce rosną i dnia ubywa — bezsenność staje się przykrzejszą jeszcze wśród ciemności... a światła po godzinie jedenastéj palić nie wolno. W maju i czerwcu, krótki mrok, który się nocą nazywa, przy pełni i pierwszych księżyca kwadrach zmniejszający się jeszcze — noce czyni jeszcze znośniejszemi. Z trwogą przychodzi przewidywać listopad i grudzień. W długim mroku nocnym, człowiek musi pilno stać na straży myśli własnych, aby, jak wystraszone konie, nagle mu się nie wyrwały, unosząc go na przepaści. Często w pół śnie, pół jawie, gdy marzenie plącze się z dumaniem, z tego amalgamu świadomych siebie i mimowolnych dwóch wątków tcze się dziwacznie zabarwiona opona, która jednym końcem zwiesza się już w bezdenne głębie.
Mieszanina ta ma swój wdzięk może — ale zostawia po sobie niesmak i trwogę, gdy człowiek zmęczony ocknie się i całkiem oprzytomnieje. Obudza strach jakiś, aby trzymając się tych wątków nie zapaść zbyt głęboko, zkąd się wydobyć niepodobna.
Większa część umysłowych obłąkań, zdaje mi się, nie jest czém inném, tylko taką tkanką mieszaną myśli zdrowych i chorych, dobrowolnych i przymusowych...
Zerwana nić jakaś nie daje opanować wibrujących dawnemi wrażeniami resztek i szczątków życia na mózgu zapisanych. Dlatego czasem obłąkani, gdy ten chory kątek usypia, odzyskują przytomność, — a gdy sąsiedztwo myśli pokrewnych go poruszy, wpadają znowu w monomanią. Unikając potrącenia o te zwoje, któremi wola nie włada, można obłąkanie powstrzymać. Pomiędzy zdrowiem umysłu, który nawykł był do zaciekań, badań, przypuszczeń i poddawał się fantazyi bez wstrzemięźliwości, a chorobą ducha — przestrzeń tak malutka, że ją jedno silne wstrząśnienie może zniszczyć...
Poczucie długości lub krótkości czasu upływającego w różnych warunkach życia, dziwnie jest zmienne i zależne od ubocznych okoliczności.
Mały kawałek uliczki wysadzanéj drzewami owocowemi, który codzień przebiegam, jako przechadzkę hygieniczną, daléj słupek z napisem, granice jego ciasne przypomina... — służy mi do — skracania czasu! Dziwném się to wydawać może, a jednak jest prawdą.
Jeżeli mi potrzeba pozbyć się prędko godziny téj monotonnéj przechadzki, nie czując, jak ona jest długą — mam na to wynaleziony przez siebie sposób. Przestrzeń, która zwykle wymaga pięciu minut do przebycia, staram się, noga za nogą przebywać jak najpowolniéj. Wlokę się. Probatum est, że naówczas cztery razy przebieżona, a raczéj przedreptana, czyni wrażenie jakby dopiero upłynęło minut dwadzieścia — gdy w istocie można całą godzinę na to wypotrzebować. Wielokrotnie próbowałem tego środka, zawsze z doskonałym, niechybnym skutkiem. Człowiek się w ten sposób oszukuje — i przestrzeń bierze za czas. Nerwy dają się obałamucić.
Ale — potrzeba miéć cierpliwość, tak się wlec... wlec i stawać, zatrzymywać się przy gospodarstwach mrówek, przypatrywać osom (czy szerszeniom, nie wiem, bo entomologia mnie nie bawi), wlokącym do gniazd zielone gąsienniczki, usiadłszy na nich, jak na koniu, i t. p. Trzeba tak manewrować, aby na pięciominutową przestrzeń kwadrans czasu wyszafować. Szczególniéj nogi do tego wprawić się musi...
Zresztą, dopóki jest jeszcze zieloność, życie, ruch jakiś, można zawsze znaleźć zajmujące przedmioty do obserwacyi. Tyle najrozmaitszych rodzajów stworzeń drobnych w nieustannym ruchu! Każde myśli o sobie: — niestety, zły przykład dają.
Niezmiernie mi przykro, gdy nieostrożnie chodząc, nadepczę niepotrzebnie stworzonko jakie, lub zrujnuję mrówkom gościniec, po którym nieustannie tam i nazad niezmordowane, z pośpiechem biegają i straszliwie, są zajęte...
Zaledwie katastrofa dokonana, już pracowity narodek znalazł sobie i toruje nową drogę... Rozbiegają się, powracają, krążą, i za dawnym instynktem trafiają, gdzie potrzeba... Otwory w ziemi prowadzą do gmachów w jéj głębi... ale lada osuwająca się bryłka je zapiera — trzeba na nowo się kopać...
Ile razy mam pod nogami te żyjątka, przypomina mi się mój zmarły przyjaciel Konstanty Podwysocki, który i sam nigdy żadnemu stworzeniu niepotrzebnie nie zadał śmierci, i dzieci tego nauczył. Ja od pobytu u niego w Rychtach (ileż to lat temu!) naśladuję go i przypominam, ile razy mrówki zobaczę...
Mrówki! Począwszy od tych stowarzyszeń istot maleńkich, wszystko nas uczy codziennie tego, czego my, istoty rozumem i mową obdarzone (styl urzędowy) nauczyć się na żaden sposób nie umiemy: że aby żyć i trwać, społeczeństwo powinno się organizować, skupiać, umiéć słuchać, iść razem i nie rozdzielać. Wszystko, co na zatracenie jest przeznaczone, rozpada się — jednostki się odosobniają i emancypują, następuje walka, gdzie powinna być łączność, i kończy nieodzownie wyniszczeniem i zagubą...
Zupełnie tak samo w łonie pojedynczych organizmów, gdy ma rozkład ich i śmierć nastąpić i żywioły, które do utrzymania życia się przykładały, nieprzyjacielsko walczyć z sobą zaczynają. Z tych samych pewnie pierwiastków składa się zdrowie i choroba — tylko stosunek ich inny.
U ludzi, gdy się zgrzybiała społeczność ma rozprzęgnąć, naprzód rodzina, protoplazma organizmu, fermentuje, rozszczepia się i ginie. Jednostka dopomina się praw swoich, a zapomina obowiązków. Jest to początek końca.
Dopiero w XIX-ym wieku urodziło się pono dziecię, które śmiało rodzicom powiedziéć: „Nie prosiłem was, abyście mi dali życie...“ To słowo okropnie piętnuje epokę......
Możecie to nazwać jak chcecie, ale są w żywotach ludzkich, w całym ich toku — pewne predestynacye i przeznaczenia dotkliwie widoczne.... Są dole i niedole, są koleje nieuniknione... Starożytni „fatalnością“ to zwali... — my wierzymy w Opatrzność. Niektórzy po razy kilka wygrywają na loteryi wielkie losy; inni nigdy na najmniejszy trafny wpaść nie mogli... Tym razem nie idzie tu o żadną wygraną na loteryi życia, do któréj ja nie miałem nigdy ani prawa, ani pretensyi — inna predystynacya uderza mnie w ciągu już dosyć długiego żywota. Byłem od kolebki przeznaczony na ustawiczną zmianę miejsca.
Jest to już charakterystyczném, że się urodziłem nie w spokojném gnieździe domowém, pod strzechą ojcowską, ale przyszedłem na świat w podróży, gdyż rodzice z obawy wojny i niepokojów w r. 1812-ym uszli ze wsi do Warszawy. Światło więc dzienne ujrzałem w gospodzie... w domu Zięteckich, jeśli się nie mylę. Było to jakby zwiastowaniem i zapowiedzią nieustannéj, mimowolnéj włóczęgi, wędrowania, niemożności osiedlenia się stałego — pomimo najgorętszéj chęci i pragnienia.
Do lat dwunastu pozostawałem na wychowaniu u babki i prababki w Romanowie, ale i to nie był, prawdę mówiąc, pobyt stały. Czasem pożyczano mnie matce; pobywszy jakiś czas w Dołhem, powracałem do Romanowa. Dwa te miejsca, które naówczas jeszcze dzieliła granica (Terespol — Bożeń Stary) i komora, mieniały się w moich wspomnieniach. Lecz prawie gościem bywałem wówczas u matki i ojca.
Szkoły rozpocząłem w najbliższéj wydziałowéj, niegdyś filii Akademii krakowskiéj, w Białéj; ale tu doszedłszy do ostatniéj klasy, potrzeba było dalszego ciągu szukać w szkołach wojewódzkich w Lublinie.
Zdawało się, że tu mi przyjdzie ukończyć wstępne przygotowania do uniwersytetu; tymczasem nie powiodło mi się; ojciec był nie rad, odebrał mnie z Lublina i przeniósł do Świsłoczy.
Romanów kochany straciłem z oczu. Po Lublinie Świsłocz się wydała strasznie cichym zakątem... Dobiłem się tu do ostatniéj klasy... i ojciec sam odwiózł mnie rozpromienionego do Wilna.
Na ostatnim noclegu w Jedlinie okradziono nas... a mnie zginął surdut podbity baranami, którym zaledwie cieszyć się poczynałem. Wróżba była niedobra — ale w tym wieku wszystko się wita uśmiechem...
Tymczasem w istocie wszelkiego rodzaju niepowodzenia mnie tu czekały. Zawcześnie z moim temperamentem byłem sam sobie oddany. Skutkiem nieopatrzności, o mało nie dostałem się z Wilna wprost na Kaukaz. Wózek już był przygotowany... Los téj ciężkiéj jeszcze próby przez litość nie dopuścił, i pozwolił powrócić do Dołhego.
Zostać tu z założonemi rękoma anim sobie życzył, ani mogłem... Była znowu nie tylko mowa, ale konkursem zdobyte lektorstwo w uniwersytecie kijowskim, które upadło, kiedy je miałem otrzymać. Tak samo nie doszła mię katedra w Krakowie, oraz proponowane przez księcia Jerzego Lubomirskiego zastępstwo kuratora zakładu Ossolińskich. W ogólności życiu mojemu na sperandach, obietnicach, widokach nie zbywało, — i zawsze w chwili, gdy się miały urzeczywistnić, los, żartując sobie, z przed nosa mi je odbierał.
Podróż nad Horyń z przyjacielem ojca mojego Stachowskim, człowiekiem niewymownéj dobroci, o dalszych stanowiła losach. Miałem dłuższy czas tam pozostać i tam się wrzekomo osiedlić trwale. Zacząłem jednak od dzierżawy na Polesiu Wołyńskiém.
Z Omelna, przezywanego „Omylnem,“ po trzechleciu i stratach przeniosłem się do nabytego Gródka około Łucka, marząc o stałém, wiekuistém mieszkaniu w tym ślicznym kątku.
Ale piękny Gródek chleba dawał zbyt mało... dorobić się na nim czegoś nie było podobna, stracić co się włożyło — bardzo łatwo...
Zmuszony pozbyć się Gródka, sprzedałem go i nabyłem nie piękny, ale korzystniejszy nierównie Hubin, prawie bez domu, całkiem bez ogrodu, bo to był folwark z majątku hhr. Tarnowskich, w którym oprócz ekonoma nikt pono nie mieszkał.
Marzenie usadowienia się tam na dobre, założenia ogrodu, postawienia chaty, utworzenia sobie miłego schronienia, rozpoczęły się na nowo. Zacny Idzikowski, budowniczy, wyrysował mi plan skromnego szlacheckiego dworu.
Tymczasem trzeba było do chaty, jaką tam zastałem, przylepić coś, dobudować, a para izb na książki jeszcze nie oschła i nie była wykończona, gdy wypadło jechać urzędować do Żytomierza. Tam znów musiałem dom kupić i osiadłem znowu, przewożąc książki i rupiecie. Wtém interesa familijne żony — zmusiły do nabycia Kisiel po zmarłéj ciotce ś. p. Urbanowskiéj...
Kisiele, sławne z piękności, z żyznéj ziemi — zdawały się już przeznaczone na usłanie w nich gniazda... na trwałe osiedlenie...
Było tu wszystko, co tylko pociągać mogło... Idealne, śliczne, zielone, ze stawami, jak brylanty, pooprawianemi w ramy ogrodu. Kisiele kazały się ukochać, stworzone były, aby w nich żyć i nie ruszać się więcéj... Jakże byłoby mile zestarzéć tu w cieniu starych lip, w domku ślicznym, wśród bardzo miłego sąsiedztwa...
Między innymi był tu znany pod przekręconym przez drukarza pseudonymem Korwinowicz, nazwany Koronowiczem, Waleryan Wróblewski; był poczciwy, zacny, najmilszy brat po sercu Stefan Kraszewski. Los tylko czekał na to, abym się dobrze umieścił na spoczynek... Z uśmiechem ironicznym porwał mnie do Warszawy i posadził na ulicy Mokotowskiéj. Nieszczęśliwa fantazya mieszkania zawsze we własnym domu, kazała tu téż nabyć trochę zdezelowany dom i na nowo go przerabiać. Każdy inny, nie ja, byłby przewidział, że obrachowane koszta restauracyi nie starczą, że trzeba się będzie zadłużyć, że... w końcu i tu los każe zbyć ze stratą, a samemu gnać daléj... ku — nieznanemu...
Jeśli kto, to ja nigdy przyszłości mojéj przewidziéć w najmniejszéj rzeczy nie mogłem. To, czegom się obawiał, najczęściéj rozwiązywało się pomyślnie; czego pragnąłem i o co się starałem, wypadało najniefortunniéj. Dziś téż przyszedłem do rodzaju fatalizmu, który mi kroku uczynić nie dopuszcza... Spuszczam się na przeznaczenie, gdy zawładnąć niém nie umiałem i nie mogę...
Drży mi ręka, zapisując te etapy Ahaswerusowskiéj włóczęgi. Z Warszawy w ostatnich dniach stycznia r. 1863-go wyjechałem w przekonaniu, że ją opuszczam na parę miesięcy, a pozostałem za granicą lat przeszło dwadzieścia w oczekiwaniu czegoś nieokreślonego — na popasie!
Na tle tych lat, mających się czémś zamknąć, na czémś skończyć, a wlokących się aż do niedołężnéj starości — od pięćdziesiątego do siedemdziesiątego roku życia — ile najdziwniejszych znowu zmian w bycie i położeniu, ile zapowiedzi spraw niedokonanych, ile projektów, ile prac rozpoczętych!......
W samém Dreznie, jeżeli się nie mylę, jedenaście czy dwanaście razy musiałem się przenosić z miejsca na miejsce. Drukarnia moja zapowiadała się świetnie, skończyła sprzedażą...
Miałem domeczek w Blazewicach, dom przy ulicy Pilnickiéj, drukarnię na Ziegelstrasse, i nie licząc różnych niedoszłych interesów, dwa naostatku domy przy Nordstrasse — mieszkań zajmowanych przy Augustenstrasse, Dippeldiwildergasse, Prozirstrasse, Hauptstrasse, Blumenstrasse... nie porachować!!
Za każdemi przenosinami wszystkie moje książki rozrzucały się i układały na nowo tak, że już teraz nic znaleźć w nich nie mogę. Projektów stałego nareszcie usadowienia się było mnóztwo — żaden nie przychodził do skutku.
Ale téż — nie miałem szczęścia... Z tych, na których braterską pomoc liczyłem, nikt mi nigdy nie wyciągnął ręki... Nie godzi mi się dziś skarżyć po jubileuszu, to prawda, — lecz niedaleko była skała Tarpejska od Kapitolu, a ci, którzy w nim wieńczyli — uciekli do skały...
Nie skarżę się: godniejsi odemnie doznawali podobnego losu.
Nastąpiła — katastrofa, nigdy w świecie przewidziéć się nie mogąca, bo są granice rzeczy możliwych, które, najgorsze nawet mając wyobrażenie o człowieku, umysł się wzdraga przypuścić. Z téj, jeżeli Bóg z życiem wyjść pozwoli (co jest wielkiém pytaniem), nowe nieuchronne przenosiny... Dokąd? gdzie? jak? Deus providebit.
Na każdéj prawie sprzedaży i kupnie ofiary i straty, oprócz jednego domu przy ulicy Pilnickiéj właśnie, czego się najmocniéj obawiałem. Ciągła ironia losu...
Bóg, który dotąd tą łódką pogruchotaną kierował, zapędzi ją wiatrami do przystani lub na skały... Dziéj się wola Jego... Koniec, bądź co bądź, blizki...
W ciągu tych nieustannych przenosin, co epizodów smutnych i zabawnych (ale nie dla mnie!), jaka plątanina myśli i projektów, i walka nieustająca z twardym losem! Ilu dobrych ludzi straconych, których śmierć porwała w chwili, gdy byli najpotrzebniejsi, najdrożsi! Ile złudzeń straconych, ile przekonań zachwianych!
Po nad wszystkiém góruje wyszczerzające zęby szyderstwo. Każdy zwrót i zmiana zwiastuje mi jakieś polepszenie, wyzwolenie. Obiecuje świetnie... a kończy okrutnym zawodem...
Tak już w ostatnich latach dwudziestu nawykłem do tego, że prawie obojętnie patrzę na ruiny; a pozorne powodzenie, zamiast mnie cieszyć, nabawia strachem. Gdy się zbiera na pogodę, burza blizko...
Patrząc zdala, możnaby z tych faktów wnosić, że w człowieku, tak nieustannie rzucanym, miotającym się, coś musi tkwić nadającego mu ruch gorączkowy. Tymczasem przeciwnie, niéma może w świecie natury, któraby prędzéj wrastała w każdy kąt, nabierała nałogu do bytu, w jakim się znajduje.
Ale — składa się tak zawsze mimowolnie, iż gdy książki są już na półkach rozmieszczone, a pokoiki pompejańską farbą pomalowane, gdy się obrazki porozwieszały, a pracownia uboga urządziła, ogródek obsadzać począł, glicyry i klematysy nareszcie przyjęły i kwitnąć obiecują, — fora... precz — potrzeba się wynosić!
„Precz — precz!“ — woła los, goniąc rózgą nieubłaganą — „daléj!“
Zachodzi pytanie: dokąd teraz? chociaż bardzo być może, iż odpowiedzi już nie będzie potrzeba...
Nie chciałem nigdy tak daleko odbiedz od kraju, aby związek z nim osłabł i stosunki ostygły...
Z wyjątkiem kilku znaczniejszych domów i rodzin, które w kraju odwieczne swe posiadłości zachowały, mając nadzieję przekazać je przyszłym pokoleniom — kto u nas dziś pewien, że się na swéj ziemi utrzyma?
Jednych wygania nieopatrzność i klęski, drugich fantazye i fałszywe spekulacye. Ale jestże na świecie spekulacya lepsza nad trzymanie się swojego zagona, którego wartość z każdym dniem rośnie?...
Za Stanisława Augusta pierwsi Ponińscy, a po nich Prot Potocki, poczęli frymarczyć dobrami. Stało się to gorączką może, sposobem dorabiania się fortuny łatwym. Sprzedawano, mieniono, nabywano w nadziei zarobku ze świętokradzką lekkomyślnością, nie pomnąc że może ziemia jest jedyną kupią, którą się frymarczyć nie godzi...
Gdy się myśli o ustaleniu bytu społecznego, mimowoli oczy zwracają się na Anglią. Zasad, pojęć i sposobu postępowania zazdrościć im musimy.
Łatwo jest wyśmiewać się z niektórych obyczajów Anglików, jak naprzykład ze zbyt surowego święcenia niedziel; lecz gdy kosztem takich dni niedzielnych kupuje się poszanowanie przeszłości, można je z ochotą spędzić, choćby o chlebie i wodzie, na ziewaniu i nudach — jeżeli kto się modlić nie umie.
Z tego powodu powtórzyć muszę nawiasowo, com podobno już raz pisał i nad czém bolałem. Jak często pozornie najszlachetniejsze zasady i pojęcia słuszności, w praktyce zastosowane nierozważnie, zgubnemi być mogą, dlatego, że patrzą na człowieka, jednostkę, zapominając o interesie społeczeństwa!
Przed pół wiekiem wszyscyśmy wykrzykiwali przeciwko téj niesprawiedliwości, która w krajach, gdzie są majoraty, dzieci spuścizną po rodzicach dzieliła nierówno, młodszych niemal wydziedziczała.
Tymczasem rodziny utrzymały się majoratami przy posiadaniu ziemi, a młodsze rodzeństwo, zmuszone do pracy, stało się pożyteczném krajowi. Tam, gdzie majoratów nie znano, rozdrabianie majątków skończyło się ruiną i zmianą natury dóbr, a z nią charakteru społeczeństwa i całego jego organizmu...
Jest może i w tém jakaś korzyść, gdy wielkie dóbr kompleksy się dzielą, bo każdy niemal fakt miewa swą dobrą stronę. Ale kraj w tém przechodzeniu własności ziemskiéj z rąk do rąk, rozdzielaniu i skupianiu napowrót majętności — traci zachowawcze żywioły, a gdzie i gdy ich potrzeba, zagraża to głębokiemi zmianami.
Są może kraje, które wielkich własności ziemskich prawie nie znają — nie mają ich w tradycyach, — ale to się w całym ustroju i charakterze ich odbija. Jeżeli się nie mylę, coś podobnego istnieje w Norwegii, — i tam znowu tworzyć czego nie było pewno niéma potrzeby, bo tam tylko, gdzie przeszłość zostawiła po sobie ślady głębokie, gdzie organizm wypłynął z warunków bytu, radykalna zmiana niebezpieczna. Każda zagraża wywrotem — a z niego do normalnego bytu wrócić nie łatwo i skutek niepewny...
Tak — nieznacznie — los mój własny, ta predestynacya do włóczęgi, dola Ahasverusa ściągnęła myśl ponad te zagony, łąki i lasy, których już może znużone oko nie ujrzy nigdy — a przynajmniéj nie ujrzy takiemi, jakiemi je pamięta. Ćwierć wieku, która tak szybko ubiegła, zmienia wszystko i wszędzie...

Znowu pomyślałem o Anglii: czy i tam zmiany są tak wielkie i znaczne?... W ogóle, miarkując z najświeższych wrażeń i sprawozdań — żadna metamorfoza nie jest rażącą i wybitną; ale słyszymy o faktach niebywałych dawniéj w Anglii, a wielkiego znaczenia. Owe zbiory, biblioteki, galerye tak cenne, na które wieki pracowały, aby je zebrać — rozpraszają się i wyprzedają!
I tam więc żywioły zachowawcze słabną, a społeczeństwo się przeobraża na nowe. Nie chce mi się wierzyć, aby to łatwo, prędko i w znacznych rozmiarach spełnić się mogło.
Niestety! jest to prawem bytu, z którém walczymy napróżno: — wszystko przemija, ginie i ulega metamorfozie.....
Życie rozmierzone i do godzin poprzywiązywane ma tę własność, iż niesłychanie prędko upływa. Tym tylko się ono dłuży, którzy nie wiedzą co zrobić z czasem, nie przywiązując do niego wartości.
Gdyby od nich można tak im niepotrzebne godziny odkupić — dałbym ostatnią koszulę...
Nie rozumiem tych ludzi, na których pamiątki przeszłości, szczątki życia, prace poprzedników nie czynią wrażenia i są im obojętne; — dla mnie są one relikwiami.
Z trwogą i poszanowaniem przystępuję do nich — ze drżeniem biorę je do ręki.
Po człowieku pozostaje na ziemi to, co w nim jest najlepszego: owoc pracy jego ducha, dzieła rąk, które umysł prowadził.
Ażeby utworzyć rzecz najprostszą, jedno z tych pierwotnych narzędzi przedhistorycznych, które się nam wydają wyrobami niemal dziecinnemi, potrzeba było takiego wysiłku, jak dziś na najbardziéj skomplikowane dzieło...
Odziedziczyliśmy po tych wiekach coraz bardziéj doskonalącéj się pracy wszystko, co mamy i umiemy: do tego skarbca mało co i powoli każde pokolenie przyrzuca.
Takież życie w każdym odłamku, poświadczającym o pracy człowieka.
Rzecz godna uwagi: w tych narzędziach pierwszéj potrzeby, w wyrobach z kości, z kamieni, gliny i kruszców — razem z utylitarną myślę rodzi się poczucie piękna i chęć zaspokojenia go.
Linie, ozdoby, wygładzania, ornamentyka, są to rzeczy, ściśle biorąc, niepożyteczne, a wymagające ofiary czasu i trudu; człowiek jednak poświęcał czas i trud, aby zaspokoić to pragnienie piękna, które z sobą przyniósł w duszy.
Dziecinném nazwać należy twierdzenie, że sztuka jest rzeczą zbytkowną i zbyteczną. Widzimy ją u kolebki ludzkości rodzącą się z człowiekiem razem. Nie jest ona fantazyą, nie jest jego wymysłem: należy do praw bytu, do warunków życia.
W pewnych dobach bytu rodzą się takie, a nie inne dzieła, — nawet pewne linie, ozdoby są konieczne; znajdujemy je u ludów, które ich od siebie zapożyczyć nie mogły. Wszystko to dowodzi, że sztuka jest człowiekowi niezbędnie potrzebną, choćby on w początku znaczenia jéj nie pojmował i tworzył bezwiednie.
Lecz powróćmy do życia przeszłego i przechowanych po niém pamiątek.
Ze wszystkich zabytków, stara książka stanowi najdroższy, najgodniejszy poszanowania. Jeżeli każdy szczątek jest relikwią, ona jest relikwią najcenniejszą...
Przeszła przez wiele rąk, karmiła i poiła pokolenia, rodziła myśli, zostały na niéj ślady łez, przyschły westchnienia.
Mam stare, jedno z pierwszych wydań XVI-go wieku „Psałterza“ Kochanowskiego, na który bez wzruszenia patrzéć nie mogę... Niektóre Psalmy widocznie silniéj mówiły do duszy... karty ich zmęczone... A téż wyczytane, wymodlone nasze książki pobożne, te broszury drobne, bez początku i końca, z których się ledwie kartek garsteczka przechowała?
Są książki, o których istnieniu wiemy stanowczo, a nikt ich dotąd nie widział...
To, co najchciwiéj czytano, tego już dziś prawie śladu niéma. Literalnie rozszarpano, spożyto ten chleb powszedni aż do okruszyn. Z tego, co nasz wiek, tyle papieru spotrzebowujący, w świat puszcza, stosunkowo mało téż pozostanie, z wielu i różnych powodów. Nawykamy coraz bardziéj nie szanować ani papieru, ani druku — i wiele drukowanego niekoniecznie téż poszanowania jest godne. Sam nawet materyał dzisiaj używany do podawania potomności spraw i dzieł naszych — wcale na trwałość nie jest obrachowany. Papier się rozsypuje w rękach, a szczególniéj efemerydy zdają się dbać o to, aby nazwanie swe trwaniem usprawiedliwiały. Nazajutrz, przeszedłszy małe kółko, popękane i podarte rzucają się w śmiecie...
Najpiękniejszy papier nasz jest kruchy, albo z przyczyny materyału, który wchodzi do masy, albo z powodu bielenia; żaden z nich nie wytrzymuje porównania z temi, na których Aldy, Elzewiry, Plantiny i nasze Forstery drukowały... Wyglądają niektóre wydania nasze przepysznie, ale porównać je można do pięknych pań, malowanych i bielonych na jeden wieczór balowy — jutro zniknie ta krasa. Aldy i Elzewiry myślały o nieśmiertelności; nasi dzisiejsi wydawcy i drukarze, biedacy, myśléć muszą głównie o tém, aby się im kapitały procentowały, praca wynagrodziła i owoc kieszeni przyniosła.
Tém lepiéj, gdy się książka rozsypie: jutro nowe wydanie będzie potrzebne.
Biblioteka złożona z ksiąg starych, w okładzinach okuwanych, zamykanych w futerałach, w deskach skórą świnią i pergaminem, srebrnemi blachami obłożonych — robi wrażenie świątyni, przybytku, arki. Skłaniam głowę wchodząc, i mimowoli głos się zniża: tu wieki mówią...
Ze wszystkich ofiar w życiu najboleśniejszą zawsze było dla mnie pozbywanie się kochanych, starych moich książek... A ileż ich przeszło przez ręce moje cennych, najcenniejszych! — aż do „Panoszy“ Paprockiego, aż do pierwszych wydań naszych poetów... — często nierozważnie na wagę złota nabywanych, a potém w ciężkiéj potrzebie za bezcen pozbytych...
Niéma pono ani jednéj biblioteki polskiéj, ani jednego zbioru rękopisów i zabytków, gdzieby nie miano czegoś odemnie. Zbiór rysunków i sztychów w Suchéj cały powstał z mojego; mają odemnie wiele książęta Czartoryscy, miał ś. p. Świdziński. To smutna, że najczcigodniejszy ów zbieracz, wiekuiście roztargniony, zapominający się, wiele rzeczy cennych tak pozarzucał, pochował, rozposażył, iż po nim doszukać się trudno tego, co wiemy, iż z pewnością posiadał.
Z nabytych odemnie rękopisów wprawdzie ocalał „Gulistan“ Otwinowskiego (wydała go Biblioteka Ordynacyi Krasińskich); ale rękopis dramatów polskich religijnych, z którego jeden tylko przedrukowałem — zaginął pono i wynaleźć go nie można. W bibliotece Krasińskich napróżno go szukano.
Dziś u mnie pozostały jedynie szczątki zbiorów dawnych, ale wśród nich są rzeczy cenne. Gdzie się ja z tém teraz podzieję?
Najnaturalniejszą byłoby rzeczą, na starość pomyśléć o powrocie na jakiś zagon ziemi własnéj; ale do jednych przystęp jest niemożliwy, do drugich losy tych, którzy w nich osiedli, przenosząc z innych prowincyj — odstręczają...
Ziomkowie nie zawsze przyjmują pobratersku; a nazwa „przybłędy“ dawała się słyszéć zbyt często, więc i w sercu się odbiła, i pozostała w pamięci.
Być wygnańcem i czuć się nim — to już lepiéj u obcych, bo tym wiele przebaczyć można; ale powrócić na ziemię rodzinną i na niéj być wytykanym, jako „przybłęda,“ w niéj czuć się wygnańcem i niemiłym gościem — byłoby nadto boleśnie...
Lepiéj więc pójść między nie swoich, aby swoim nie miéć nic do wyrzucenia i módz ich kochać zdaleka.
Oprócz tego, w okolicach, które najłatwiéj przystępnemi być mogły, w Galicyi, nasze społeczeństwo dzieli się na tak nieprzyjacielsko stojące przeciwko sobie obozy, że ten, kto do żadnego z nich przypisać się nie może i z przekonania musi stać w pośrodku, jest przez to wystawiony na pociski ze stron obu. Nie można zaprzeczyć temu, iż skupianie się w obozy i szeregi, pewna karność, któréj podlegają ci, którzy je składają — ma swe korzyści. Ale, bądź co bądź, potrzeba zawsze dla należenia do nich ofiary inteligencyi, zaparcia się lub przemilczenia przekonań, poddania się ślepego regulaminowi, — a sumienie nie zawsze na to się godzi.
Lepiéj więc pozostać „dzikim“ na stronie, osamotnionym, ale panem siebie. Całe życie moje upłynęło w takiém osamotnieniu dla niezależności; — więc téż w dniach najsmutniejszych pozostałem opuszczony i zaparto się mnie milczeniem... ignorowaniem...
Gromadki podtrzymują tylko swoich, tych, którzy trzymali z niemi; — ja do żadnéj nie należąc, tylko jako ziomek, nie miałem prawa do niczego...
Wiele na tém cierpiałem i szkodowałem, żem do żadnéj szkoły, kupki i obozu nie przystawał; ale gdybym żył po raz drugi, zdaje mi się, że nie zmieniłbym postępowania. Rozumiem to dobrze, że i sąd o mojéj działalności literackiéj wiele na tém ucierpi, iż pozostałem tak na stronie odosobniony; ale niéma na to rady.
W tém także była predestynacya...

...Ponieważ dr Ochorowicz dostał burę za to, że się wdał w medycynę, nie mając patentu, mam ochotę i ja być połajanym... Język mnie świerzbi, aby powiedziéć coś, co się wyda paradoksem, a o czém ja przekonany jestem, iż zawiera prawdę...
Kwestya tycze się hygieny.
Mówią, jeżeli się nie mylę, o Hufelandzie, iż przyjaciołom zalecał czasem się upijać, aby uśpione funkcye życia gwałtowniejszém przesileniem rozbudzić i uczynić czynniejszemi. Ja upijania się nikomu nie będę radził — uchowaj Boże; ale pozwolę sobie zrobić jednę uwagę.
Bądź co bądź, pod pewnym względem człowiek jest zwierzęciem, ogólne więc warunki życia i zdrowia, którym podlegają stworzenia wszelkie, i do niego stosować się muszą.
Spojrzyjmyż na silne, zdrowe, bujno rosnące zwierzęta... Życie ich jest najnieregularniejszém w świecie. Jednego dnia jadła mają dostatek, drugiego brak zupełny, żadnych godzin wyznaczonych i zapasów pewnych; a jednak zdrowie ich nie tylko nie cierpi, ale chorób prawie nie znają.
Arabowie tak samo, w podróżach szczególniéj, żyją garstką mąki i trochą daktylów czas długi; a gdy dopadną barana, obżerają się do obrzydliwości. Żyjąc tak najnieregularniéj, są niezmiernie silni i wytrzymali. Mówię tu szczególniéj o pożywieniu i odżywianiu się... i sądzę, że najmniéj regularne, najbardziéj urozmaicone, naostatek najwstrzemięźliwsze, jest najzdrowszém. Jemy wszyscy bez wyjątku pewnie dwa razy tyle, ile do utrzymania życia potrzeba. Z przejedzenia się i zajadania umiera i choruje połowa ludzi.
Wnoszę więc, że do hygieny należy wprowadzić aksyomat, iż zbyt regularne życie (odżywianie się) nie jest zdrowém, że post niekiedy konieczny, a naówczas i przejedzenie się pohufelandowsku może na coś się przydać. Ale wolałbym post, niż obżarstwo.
Gdy człowiek rodzajem życia, jaki prowadzi, zmuszony jest o téj a téj godzinie koniecznie zjeść to, a nie co innego i t. p., traci smak, funkcye słabną, usypia ich czynność, gnuśnieją młodzi, i następuje zastój w całym organizmie. Z praktyki widzimy, że ludzie, jak np. urzędnicy kolei żelaznéj, zmuszeni do ruchu, do nieregularnego życia, do jedzenia dochwytkiem, o różnych dnia godzinach, są niezmiernie wytrzymali i zdrowi.
Zdaje mi się tedy, że przynajmniéj z zasadniczych pewników trzeba wymazać życie bardzo regularne, i nie zmuszać do niego, jeżeli okoliczności go nie narzucają??...
W tém tylko mylić się mogę, że człowiek, będąc czasem zatrudnieniami swemi zamieniony w machinę, i odżywiać się tak musi, jak się zegarek nakręca. Niestety! iluż to ludzi pada ofiarą powołań swych i potrzeb społecznych! Jest to smutném dla jednostek, to prawda; ale zapomniawszy o człowieku pojedynczym, a patrząc na człowieka zbiorowego, który jest jedynym prawdziwym — znajdujemy te ofiary zupełnie usprawiedliwionemi...

Jedno z przedmieść Magdeburga zowie się „Krakau.“ Ciekawa rzecz, czy ten Kraków i inne Krakowy u Wendów na Łużycach, na Pomorzu, pozostały — jak się dorozumiewać należy — z czasów słowiańskich, czy późniéj się urodziły? Etymologia słowiańska wyrazu tego ciężka do rozwikłania...
Byłoż to nazwanie bóztwa, jak utrzymują niektórzy?
W prastarych posiadłościach słowiańskich co krok spotykamy nazwania miejsc, poprzerabiane ze starych wendyjskich i poprzekręcane.
Niemcom trudno w „Kötschenbroda“ domyśléć się jakiegoś Koziebrodu (Ziegenfurth), którym ono niegdyś być musiało. „Oschatz“ powstał prawdopodobnie z Osady. Na Rugii „Putbus“ zrobiono z Podborza.
Dziwne przeznaczenie wydziedziczonych i wydziedziczanych, pozostawiających na straconéj ziemi mogiły, poznaczone imionami umarłych — tylko mogiły...

Rzecz godna zastanowienia, że krytyka dzieł poetycznych, utworów artystycznych, wszystkiego, co jest owocem twórczości ducha ludzkiego, nie umie nigdy rozróżnić, co autor włożył w nie rozmyślnie, z dobrą wolą swą, a co wyszło mimowolnie, urodziło się z natchnienia.
Mnożą się komentarze i wykłady, przypisujące poetom rozmaite filozoficznie obmyślane plany, wyrachowane warunki, naśladownictwa pewne dobrowolne... dążności, cele, których oni wcale nie mieli.
Najlepszym tego dowodem, że dwie i trzy teorye różne przypadają tak do dzieła, jakby w istocie genezę jego odgadły.
Niektóre krytyki bywają tak zręczne, tak się zdają prawdopodobnemi, jak gdyby istotnie sędzia wniknął w głąb twórczéj duszy i podsłuchał rzecz w chwili narodzin...
Tymczasem zkądinąd wiemy, iż w chwili tworzenia poeta nie zdawał sobie wcale sprawy z tego, co mu przyniosło natchnienie. Porwany niém, nie panował nad sobą. Co najwznioślejszém jest w dziełach ludzkich, nie weszło do nich rachubą, rozwagą, ale tchnieniem z góry, bezwiednie. Upokarza to może, ale niemniéj jest prawdą. Twórczość pozostaje tajemnicą nawet dla tych, którzy są nią obdarzeni...
Są chwile w życiu, gdy silę twórczą powołuje się napróżno. Nawiedziła wczoraj, odbiega dzisiaj, przymusić jéj nie można. Żadna przemoc, ani żaden sztuczny podbudzający środek jéj nie przywróci, gdy odeszła...
Czytamy całe wykłady poematów i ich genezy tak trafne, tak osnute logicznie, iż chce się je przyjąć za ostateczne rozwiązanie. Tymczasem nazajutrz drugi badacz, zręczniejszy jeszcze, przychodzi z nową miarą, formułką i metodą: przykłada je, obrachowuje i — rzuca na utwór i twórcę „nowe światło“ (tak się to zowie), które gaśnie po kilku leciech, jak inne...
Rozumiem jeszcze, gdy poetę tłumaczy mi krytyka wpływami, jakie działały na niego; ale gdy wnikając w jego ducha, chce mi wykazać to, czego sam twórca z pewnością nie wiedział i nie miał na celu — uśmiechnąć się potrzeba. Mają to do siebie arcydzieła natchnione, iż w nich kopiąc się, zawsze się coś znajduje nowego... a gdyby powstał z grobu poeta, zadziwiłby się, iż więcéj tam jest, niż on świadomie włożył.

Widzieliśmy jeszcze ostatnich kapłanów-poetów, z godnością noszących swą dostojność, swe namaszczenie, przejętych wysokością powołania, piastujących proroczy urząd z przejęciem się, z wiarą w siebie i w misyą swoję... Tego już nowym braknie.
Młodsi wieszcze szydzą sami z siebie, nie czują w sobie bóztwa, nie wymagają poszanowania. Wiedzą, że od czasu, gdy za poemata płacić poczęto, poeta stał się już tylko zręcznym kunsztmistrzem.
Starzy miewali widzenia, przychodziły na nich chwile prorocze. Młodsi — najwznioślejsze uniesienie, jakby się tego wstydzili, kończą szyderstwem.
Poezya była powołaniem: stała się kunsztem... Ruiny, dokoła ruiny...
Szczęściem wiemy, że gdy runie wszystko, naówczas odbudowywać się zacznie obalona świątynia. Tak i z poezyą...
Ileż to światów już rodziło się, rosło, dojrzewało i legło w gruzach, choć cywilizacya ich dosięgła bardzo wysokiego stopnia! Kataklizm jakiś burzący wywrócił porządek, zrodził anarchią i przyszło zniszczenie.
O tych cywilizacyach znikłych mamy w ogóle fałszywe pojęcia, znamy je mało. Nie mówiły one wprost do nas; musimy je odgadywać i domyślać się z obłamków.
Tam nawet, gdzie słowo zdobędziemy, znaczenie jego niepewne jest dla nas. Z papyrusów egipckich tyle się dowiedziéć możemy, ile przez analogią dojść i odgadnąć się godzi. Głębsze znaczenie wymyka się nam. Tymczasem w łomach marmurów z epoki odległéj znajdują się ślady narzędzi, dowodzących wysokiéj cywilizacyi, jak naprzykład ślady pił dyamentowych. W skrzyniach mumij są tkaniny zupełnie do gobelinów podobne. Pończocha, o któréj długo mniemano, że jest świeżym wynalazkiem wieków średnich, od lat tysiąców znaną była nad Nilem.
Ta piła, gobelin i pończocha są to rzeczy podrzędne; — ale z niemi razem idzie pewny stopień wyrobienia się ogólnego, którego one były owocem.
Człowiek po tysiącach lat musiał drugi raz to wszystko wynajdywać! Non bis in idem, powiada przysłowie — Semper idem — mówi doświadczenie...
Od pół wieku znudzony życiem i sobą, Alfons Karr powtarza: Plus cela change, plus c’est la même chose.

Przeszło dwadzieścia lat spędzonych w Niemczech, zupełnie tak działały na mnie, jak wieki na kamień eratyczny, przyniesiony niegdyś falami morza na obcą ziemię, na któréj wody oschły lub pozostały. Jak ten kamień przybłęda, gościem, bryłą odłamaną od innéj całości byłem i jestem. Przyzwyczaić się było można, ale zżyć się z tym żywiołem społeczeństwa zupełnie inaczéj zorganizowanego — niepodobna.
Tam nawet, gdzie legalnie klas żadnych niéma — naród wszędzie zatrudnieniami, obyczajami, oświatą, stopniem zamożności, dzieli się na pewne warstwy. Noszą one ogólne nazwiska; ale choć się jednako zowią w krajach różnych, charakter naprawdę mają swój własny — indywidualny w każdym narodzie. To, co się naprzykład szlachtą zowie, arystokracyą, albo mieszczaństwem lub chłopstwem, — jak niebo do ziemi niepodobne do siebie tu i tam. Holenderski wieśniak i włoski... Che! Chi! i t. p.
Obcy, który tu przybywając, szuka miejsca odpowiedniego w społeczeństwie temu, jakie w kraju zajmował — znaleźć go nie potrafi. Drzwi przed nim zamknięte; a gdyby wszedł nawet — ludzi znalazłby zupełnie innych, pojęcia odmienne.
Zaledwo jedna klasa na całym szerokim świecie do siebie podobna: to tak zwana arystokracya. Im niżéj i głębiéj zstępujemy od niéj, tém światy dziwniéj odmienne i urozmaicone.
Polak, przybywający do Niemiec, na żaden sposób miejsca sobie właściwego wyszukać nie może. Świat inny.
Szlachta trzyma się dworów i stoi ciasno zwartym obozem. Poza nią spotyka się bardzo wykształconych ludzi, uczonych, profesorów, pisarzy, których ojcowie dotąd pasą bydło. Człowiek, z którym możesz mówić o najwyższych zagadnieniach, który czytał wiele, umie wszystko, świadom jest całego ruchu umysłowego cywilizowanego świata — nie potrafi się znaleźć w salonie, jest zarazem gbur nieokrzesany i razi jakąś obyczajów nieforemnością. Rozmawiać z nim miło, żyć niepodobna.
Tego u nas niéma. Dlaczego?
Bo wyższe, lepsze towarzystwo szacuje i przyjmuje takich ludzi, ogładza ich i przyswaja sobie. Szlachta szuka inteligencyi, wciela ją chętnie, o herb nie pyta.
W Niemczech całkiem inaczéj.
Szlachta stoi odosobniona. Można być Humboldtem, Virchowem i t. p.; wyższe towarzystwo, spotykając się, tolerować będzie, słuchać — ale temu, który nie ma w sobie krwi szlacheckiéj, nie poda ręki, jako równemu.
Pojęcie szlachectwa wcale jakoś inne wyrobiło się u nas, inne w Niemczech. Tu po kataklizmach pozostała szlachta zawsze jakąś kastą wyłączną, gdy u nas oznacza raczéj stopień wykształcenia i cywilizacyi, a nawet zamożności.
Burmistrz stolicy w Niemczech, doktor filozofii, wysoki urzędnik, mający wstęp do dworu, przyjmowany w dni świąteczne na monarszych pokojach — powróciwszy do domu, znajduje się w mieszczańskiém swém kółku, w którém go pochodzenie jego zamknęło.
Nie urodził się szlachcicem!! Uszlachcenie późniejsze nie rozgrzesza go z tego grzechu pierworodnego.
W niektórych pułkach oficer szlachcic, żeniący się z kupcówną, musi się podać do dymisyi: inaczéj zmuszonoby go do tego — il a derogé.
Wedle prawa, szlachta nie ma przywilejów wyłącznych, zrównaną jest z innymi, ale obyczaj nad prawo silniejszy.
Tu podział średniowieczny na szlachtę tytułowaną (arystokracyą), szlachtę pospolitą, mieszczaństwo i chłopów — dotąd jest żywy i niezatarty.
Szlachta zubożała w ogóle, żyje dotąd odosobnioną, jeżeli nie służy w wojsku lub przy dworach.
Drugą różnicę obyczajów, dosyć żywo się czuć dającą w mieszczaninie i wieśniaku, a nawet w wyrobniku niemieckim, częstokroć ciemnym, bez wykształcenia — stanowi poczucie ogromne godności człowieka, równości swéj z drugimi.
Nasz mieszczanin i wieśniak jest pokorny, uniżony, nieśmiały; tu wcale przeciwnie: lada najmniejsze draśnięcie czyni ich zuchwałymi.
Rozstęp pojęć pomiędzy szlachtą a ludem — ogromny. Szlachcic się mniema czémś inném, lepszém od pospolitego gminu; a ów gmin wprost szydzi z tego. Ani bogactwa, ani tytuły mu nie imponują.
Jeżeli, jako rzemieślnik, jako robotnik musi wejść w stosunki ze szlachcicem — staje się milczącym, posłusznym, ale poniżyć się nie da wcale. Dla zarobku zniesie wiele; przychodzi jednak chwila, gdy słowo wybuch sprowadza. Pamięta i uważa na to, czy mu podano rękę, i namuloną dłoń swą wyciąga z całą godnością człowieka.
Wie on o tém, że szlachcic się ma za coś lepszego, przyjmuje to jako — fakt; ale to na nim nie czyni żadnego wrażenia. Uważa to za rodzaj obłędu, nad którym się lituje.
Mieszczaństwo, z którego łona wyszedł taki pan profesor von G..., poeta i krytyk, naprzód tajny radca dworu, potém nobilitowany, albo dramaturg Ritter von W..., który nigdy i nigdzie o swém świeżém rycerstwie nie zapomina, — rusza ramionami, gdy mówi o nich; ma obudwom za słabość i śmieszność staranie o przyrostek von... Prawdę mówiąc, uszlachcenie to nie ma żadnego praktycznego znaczenia, chyba gdzieś za górami; bo w miejscu rodzinném nie szanują go wcale.
Z tego, com powiedział, wynika, że społeczeństwo w całych prawie Niemczech jest daleko silniéj, wyraziściéj podzielone przynajmniéj na dwie części. Czy się one kiedy zleją? Nie wiem i wątpię. W ogólności Niemcy są społeczeństwem zachowawczego charakteru i nie łatwo ulegają zmianie.
Demokratyczniejszéj szlachty nad naszę polską nie było i niéma na świecie. Przyjmuje ona do swego łona wszystkie żywioły, które mają kwalifikacyą jakąkolwiek.
Był czas może, gdy to inaczéj wyglądało — krzyczano na butę staroszlachecką, — ale dziś ona jest wyjątkiem lub tylko wspomnieniem.
Nowe to usposobienie miało zarody i w dawnym stanie. Dziś obyczaj raczéj, niż prawo, konieczność położenia, wszczepiły demokratyczne idee nawet tam, gdzie się do nich nie przyznają — ale...
Jest wielkie „ale.“
Dawniéj szlachcic — równy wojewodzie — szedł razem z magnatem i magnat widział w nim brata. Dziś arystokracya się wydziela, odosabnia i wciela coraz widoczniéj do arystokracyi paneuropejskiéj, kosmopolitycznéj, tracąc wspólny jéj dawniéj ze szlachtą charakter demokratyczny.
Naostatek wśród téj szlachty, gdy majątkowe położenie dozwala, znajdujemy apostatów, przechodzących także do obozu kosmopolitycznego, którego cechą jest, że go sprawy najbliższe mniéj obchodzą. Ale są to tylko wyjątki. Powtórzmy, że ta butna, warcholąca szlachta nasza zawsze się odznaczała ofiarnością, chętna i skłonna była do wyrzekania się służących jéj przywilejów.
W czasie wielkiéj rewolucyi, co było Polaków w Paryżu, popalili swe genealogie i legitymacye. Gdy przyszło późniéj do zrzeczenia się własności części ziemi posiadanéj na korzyść włościan — mało kto syknął, a wielu nie żądając indeminizacyi, śpieszyło z bezwarunkową ofiarą.
Tak szlachetnych popędów, jak u nas, trudno znaleźć w inném społeczeństwie. Ciężkie nawet następstwa nieopatrzności wcale nie zmieniły tego naszego charakteru — dzięki Bogu.

Dwadzieścia lat spędzić wśród kraju, nie wchodząc z nim w żadne ściślejsze stosunki, zawsze pozostając gościem, zdaje się rzeczą prawie niemożliwą. Tak jednak było. Próby, jeżeli jakie czyniłem, nie powiodły się zupełnie i odstręczyły od dalszych. Osamotnienie dawało się czuć bardzo dotkliwie, jedno to tylko zasilało życie, że przepływ swoich, ciągłe stosunki z krajem, związek z nim duchowy utrzymywały i nie dawały postradać nic z tego, co się z sobą w tłomoczku wyniosło...
Któżby to był wówczas powiedział, przeczuł, że na kilka miesięcy się wybrawszy, miałem pozostać na całe życie? Z tą myślą do ostatka nie umiałem się pogodzić... nadzieja ta dwadzieścia i kilka lat nie dozwalała, że tak powiem, rozpakować się. Żyło się z dnia na dzień, w oczekiwaniu czegoś nieokreślonego — na popasie.
Stan ducha ztąd wywiązywał się osobliwy.
Wycieczki częste do Włoch, do Francyi, zbliżały mnie do starych, już tak dziwnie zwłoszonych, zfrancuziałych na wątku polskim, żem był w nieustannéj obawie zniemczenia mimowolnego. Ale to strach był próżny: atrakcyjnéj siły brakło.
Smutneż to dzieje!... Jedyną ich korzyścią to, że człowiek zmuszony był ciągle czuwać nad sobą, badać się trwożliwie, czynić rachunki sumienia. Przykłady ludzi, którzy ulegli metamorfozie potwornéj, odstraszały. Duch ciągle uciekał i tulił się do wspomnień domowych; nawet to, co pociągać mogło i było sympatyczném, budziło obawę oddziaływania i — nieufność.
Gdyby naówczas nie praca, gdyby nie zajęcie umysłu takie, iż nie dopuszczało ani tęsknicy zbytniéj, ani odżywiania się pokarmem niezdrowym — metamorfoza stałaby się nieuchronną. Tymczasem zdaje mi się, że gdybym cudem jutro obudził się na Mokotowskiéj ulicy, takby mi łatwo było dalszy ciąg przerwanego życia prowadzić po latach dwudziestu — jak gdybym wczoraj powrócił z redakcyi.
Trochę mchu osiadło na tym kamieniu wyrzuconym na Łużyce — nic więcéj. Wewnątrz on nienaruszony.

Po latach wielu, gdy ludzie, którzy się spotykali w młodości, zejdą się znowu — jakże to rzadko w dawnym towarzyszu odszukać człowieka!... W twarzy pozostaje zawsze coś z rysów młodzieńczych niezatartego, w temperamencie przechowuje się to, z czém człowiek na świat przywędrował; ale obok tych części stałych, składowych, nienaruszonych, ile miękisza na nich osadzonego, który już nowe nadaje kształty!
Niektórzy nie tylko się zmieniają, ale zapominają nawet, czém byli. Innym lata i wykolejenie, wyrzucenie na ląd obcy dziwnie posłużyły do wyrobienia się na jednostkę osobliwą, piękną, idealną.
Taką mi się wydaje przyjaciel T...
Ileż to lat upłynęło od czasu, gdy go burza na obcy gościnny brzeg wyniosła!
Z piosenką na ustach, stękaniem w duszy, z przywiązaniem, co wyniósł z sobą w torebce podróżnéj — człowiek ten płacząc piosnkami, przeżył długie, długie lata, a z tych pierwiastków, które miał w sercu, snuł, lepił, tworzył i poezye, i nową postać sobie samemu — i idealną wioskę polską, która w jego marzeniach tak prześlicznie malowaną wyrosła.
Nie waham się twierdzić, że gdyby żył w zwykłych warunkach na własnéj ziemi, patrzył na prawdziwych wieśniaków, nie tęsknił tak, nie kochał, nigdyby takie pieśni złote z ust jego nie uleciały.
Nici tych, z których utkał obrazy — pasma zabrał uprzędzione na własnéj ziemi z jéj złotego lnu, w jéj czerwcu zabarwione, jéj rosą wybielone, — ale tęsknica ten len w jedwab przemieniła...
Nieraz go pociągano na ziemię rodzinną: „Chodź, chodź! damy ci chleba dostatkiem, kochać cię będziemy.“
Próbował przybyć i żyć, ale uczuł, że musiałby przestać być poetą, i dla poezyi na obczyznę powrócił... Tu o rzeczywistość się rozbićby musiał i swą wymarzoną wieś polską postradać, śpiew swój — cały skarb.
Zarzucano mu monotonią niesłusznie. Ma głos, jaki mu Bóg dał, zmienić go nie może, a że prawdziwy jest, dla tego jedyny; ale go zażywa różnie i żadnéj mu struny nie braknie. Poetę osądzi potomność — ja mówię o człowieku.
Chodzić tak z tą idealną siedzibą wieśniaczą w duszy po Lung-Arno, patrzéć i widziéć ciągle swe marzenie złote — a dla tego nie chciéć widziéć rzeczywistości, która do niego nie jest podobną, — wydaje się dziwnym losem, może ostatnim przykładem téj mocy, jaki ma nad człowiekiem poezya, kiedy się jéj odda cały człowiek.
W ciągu tych lat, w ciągu téj ciszy — on sobie swoję wioskę coraz daléj, coraz szerzéj, coraz wyżéj budował i buduje. Coś ciągle przybywa do niéj. Mgła się czasem podniesie i jakiś zapomniany horyzont odkryje. Od kolebki zapomniane, we śnie przywędruje nazad wspomnienie, które on, jak nową laleczkę, zaraz w śliczne odzieje gałganki; ale główne motywa pieśni pozostają zawsze niezmienione. Tylko ten wieśniak w sukmanie coraz to promieniściéj wygląda, dziewczę coraz bielsze i ponętniejsze, dziatki rozumniejsze coraz, a wioska coraz piękniejsza wśród kwiatów i zieleni. Studzień żurawie nawet w niéj skrzypią piosnkami.
Wszystko to maluje się na tle téj tkaniny szaréj, ale złote promienie nawskroś ją przechodzą, i przejrzysta jéj zasłona rozdziera się, ukazując niebiosa malowane, jak gdybyś wieczorem z Neapolu patrzył na Capri... Przybywa ktoś z kraju, przychodzi pokłonić się — i posiwiałemu, a tak młodemu lirnikowi dziwić się musi.
Gdy mu rozpowiadają o jego wsi i wieśniaku nie tak, jak on marzy — powiada sobie milczący, że źle patrzą, że fałszywie widzą, że im żółtaczką zapłynęły oczy.
Prawdą dla niego to, co on w sobie nosi.
Otwarta droga i drzwi do swoich, przyjęliby go serdecznie. Ale cóż? On, dusza pobożna, dla jednych byłby za zimny, dla drugich za gorący... i musiałby stać tak samotnym, jak na Lung-Arno... a — w siermiędze ideałuby szukał darmo... Nie lepiéjże patrzéć oczyma duszy zdaleka — a widziéć co zapragnie dusza?
Grzechemby było ciągnąć go gwałtem dla chleba kawałka, pozbawiając pokarmu duszy. On żyje tém, co sobie sam ugotuje i upiecze... Stracilibyśmy poetę, a onby szczęście postradał...
Ostygli ludzie litują się i szepczą: — „Biedaczysko!“ — a powinniby mu zazdrościć.
W progu chaty, gdy odchodził, pozostawił wszystko niepotrzebne, tylko ziarna ideału zabrał z sobą — a teraz co wiosna garść rzuci w powietrze — i rosną mu a kwitną... A wieńców z nich i wiązanek naskłada jeszcze wiele...
Przez długie lata przypatrując się i studyując działanie otaczających żywiołów na bracię naszę — do smutnych doszliśmy wniosków zaraźliwości złego, wpływów atmosfery — ale zahartowani się im oparli.
Dawniejsi wszyscy prawie stanęli na przełomie swéj epoki, daléj iść nie chcąc — pozostali typem swéj doby. Byli to ostatni rycerze — świadomi swojego posłannictwa... A co w nich sprzeczności mieszało się razem! Dziś wszyscy oni dobiegają do kresu, albo już spoczywają w grobach...

Stara Rzeczpospolita nie była tak jednolitą, tak jednobarwną — jak się nam wydawać może.
Za czasów jeszcze przedpodziałowych szlachcic wielkopolski, Mazur, Kujawiak, Sandomierzanin, szlachcic kresowy, różnili się od siebie nie tylko mową, po któréj poznać się dawali, nie tylko prowincyonalizmami, ale obyczajami, pojęciami, fizyognomią.
Wątpię jednak, aby różnice charakterów mogły być kiedy tak wybitne, jak są dzisiaj po stuleciu zmienionych stosunków i działaniu wpływów nowych, a rozlicznych. Wspólności niewiele, różnice ogromne, odcienie niezliczone... Spotykamy się, nie czując się tak całkowicie braćmi, jakby się spodziewało, gdy podajemy sobie ręce.
Najwięcéj rysów dawnych starło się w Wielkopolsce, w walce z germanizacyą. Tu nie tylko zewnętrzne oznaki, formy, ale sam duch, usposobienia, przekonania najzupełniejszéj uległy metamorfozie.
Znam indywidua, które językiem władają po mistrzowsku, uczucia zachowują obywatelskie, są sobą i pragną pozostać, nie przypuszczając nawet zmiany — a — bezwiednie, całkiem już duchem obcym przesiąkli.
Mówiąc z nimi, czujesz wychowańca tych szkół niemieckich, uniwersytetów i życia powszedniego. Ciągłe ocieranie się o obcych, używanie ich języka, nawyknienie do nałamywania myśli do niego, zrobiło ich Germanami, mówiącymi popolsku. Nie rozumieją i nie czują tego nawet, że myślą i obyczajem są w ciągłéj sprzeczności z tradycyami, które szanują.
Działo się to i dzieje niepostrzeżenie, bezwiednie, — łatwo przewidziéć koniec, jeśli tak pójdzie daléj.
Pomiędzy tymi ludźmi są znakomitości, — mężowie umysłów potężnych, uczeni, obywatele ofiarni, zacni, czyści; ale to nie przeszkadza, że wielu rzeczy naszych, dla prostaczków zrozumiałych — już nie pojmują.
Ani im tego za złe miéć nie można, ani poczytać za winę. Gdyby mieli świadomość stanu swego — potrafiliby może opierać się wpływom, oddziaływać przeciw nim, — ale są zaślepieni, w dobréj wierze. Samo posądzenie o apostazyą oburzałoby ich — nie poczuwają się wcale do téj germanizacyi dusznéj, która w każdém pojęciu życia powszedniego się uwidocznia. Sądzą się kością z kości, — i każdą ucztę kończąc toastem: „Kochajmy się,“ pewni są, że ze stanowiska nie zeszli ani krokiem.
Ta metamorfoza wewnętrzna na miejscu obytym z nią wcale się czuć nie daje — przybywający z innych prowincyj jest nią uderzony. Szczególniéj Galicyanin ją odczuwać musi.
Ten także od chwili wcielenia do monarchii austryackiéj nie pozostał bez pewnych modyfikacyj, nie jest, czém był. Szkoły austryackie, Wiedeń, towarzystwo zabarwiły go na nowo, więcéj jednak powierzchownie, niż wewnętrznie. Austrya ze zbyt różnorodnych składająca się żywiołów, nie mogła tak silnie działać na swe części składowe, które się amalgamowały, nie mieszając chemicznie.
W szlachcicu galicyjskim najwięcéj pozostało starego, polskiego ziemianina, — nie tylko w fizyognomii, w obyczaju, ale w pojęciach, myślach, duchu i usposobieniach.
Tu doskonale mówiący poniemiecku, wychowani przez Niemców, żyjący z nimi, nic nie stracili ze swéj polskości, gdy gdzieindziéj widzieliśmy co się dzieje.
Nie powiemy, ażeby wszystko, co się tu uchowało, było godne zachowania i przekazywania pokoleniom; ale obok plew, są i ziarna. Cywilizacya (nazwijmy ją tak) niemiecko-austryacka specyficznie różna od niemiecko-północnéj, nie ma tyle siły atrakcyjnéj, tyle potęgi, aby do wnętrza człowieka sięgnęła i naturę jego mogła przeistoczyć.
Od dalszych uwag wstrzymamy się na teraz, a czytelnik sam je łatwo odgadnie...

Zapowiedź dokończonego nareszcie wielkiego wynalazku kierowania balonami — pierwszy krok w aeronautyce doniosłości niezmiernéj, nieobliczonéj — nie uczyniła takiego wrażenia, jakiegoby po fakcie, ogromne, radykalne zmiany wszelkich stosunków zapowiadającym, wyglądać było można.
Prawie obojętnie przyjęto wypadek, którego prawdziwości zaprzeczać już chyba nie można. Wiemy nawet, że motorem jest elektryczność i że jeden ze środków użycia jéj stanowi akumulator.
Przyczyną téj pozornéj obojętności jest, że się spodziewano wynalazku, że pracowano nad nim, że był przewidziany. Na długi czas pozostanie on tajemnicą, bronią w ręku tego, który ją zdobył, a swoboda korzystania z dokonanego postępu musi być wielce ograniczoną, lub raczéj pozostać monopolem w ręku rządu.
Po smutnych doświadczeniach z nitrogliceryną i dynamitem, balonu z pewnością w ręce pierwszego lepszego warchoła oddać nie mogą stróże porządku. Ludzie skorzy są do nadużywania wszystkiego, a świat przerabiać dla satysfakcyi marzycieli i burzyć — nie może być dozwoloném...
Dosyć już orężów ma szaleństwo; nie sposób dawać mu w ręce jeszcze nowy, tak potężny...
Kwestya tylko, czy tajemnica może się długo zachować, nawet przy największém staraniu o nię...
Jak balon swobodnie unoszący się w powietrzu zmienić musi wszelkie stosunki międzynarodowe i społeczne — niepotrzeba dowodzić. Kontrola niemożliwa... straż niepodobna...
Ale pomijając to wszystko, pierwszym skutkiem opanowania przestrzeni powietrznych przez człowieka musi być zupełna zmiana sposobu wojowania.
Wojna przy balonach zdaje się być w dzisiejszych warunkach niemożliwą.
Pomijam już to, że z góry rzucane pociski wszystko zniszczyć są zdolne; ale twierdze, obozy, wojska, w których rozłożeniu, budowie, obwarowaniu było tyle tajemnic — odsłonią się i odkryją, będą leżały, jak na dłoni. Fotografia dokona reszty rekognoskowania.
Jesteśmy więc w końcu XIX-go wieku, jeżeli kierowanie balonami w istocie na drogę udoskonaleń i ulepszeń wstąpiło — w przededniu zmian naprawdę nieobrachowanych...
Los Francuzom dał naprzód w ręce wynalazek groźny przyszłemi następstwami. Jak go oni użyją?... co daléj?... Zobaczymy.
Przez długi czas jeszcze pierwszy ten krok będzie tylko zapowiedzią i wstępem, osłonią go największą tajemnicą, nie podzielą się nim z nikim, ale nie brak wskazówek, a ludzie z nich będą korzystali.
Długiego téż zapewne czasu wymagać będzie uczynienie wynalazku praktycznym. Znaleziono klucz zagadki — ale to nie wszystko jeszcze. Od kociełka Papina do dzisiejszéj machiny prowadzącéj za sobą całe szeregi wozów — droga daleka i długa.
Od pierwszéj mongolfierki do dziś dnia wiek cały upłynął; a może śmierć jego przyjdzie, nim praktycznie da się zużytkować udoskonalenie.
Tymczasem z innych już stron dolatują wieści o pracach nad tym samym przedmiotem.
Pomimo tak ciekawych następstw, które się XX-mu wiekowi obiecują, życie nie ma wcale powabu i przyszłość ta nie nęci. Zapowiada się więcéj walk i wojen, niż błogosławieństw i ulepszeń. Wszystko, co z gruntu porusza stosunki społeczeństwa, jest groźném.
Łatwo nadzwyczaj stworzyć chaos i anarchią; trudno ludzkość z nich wyzwolić.
Najwyższa cywilizacya łatwo może poprowadzić naprzód do barbarzyństwa. Tłumy wołają, aby burzyć, nie pomne, iż na zbudowanie nawet takiego porządku, jaki istnieje, wieków potrzeba.
Żyć w takiém społeczeństwie naprężoném, burzącém się, rzecz wcale niepowabna; a jak się tu spodziewać pomiarkowania i rozumu, gdy kwestya społeczna posługuje się głodem i nędzą!
Wojna nie plemion z sobą, nie państw, ale całych warstw głodnych — straszna to zapowiedź dla dwudziestego wieku.
Gdy pomyślimy, że przed pół wiekiem nikomu się o tém ani śniło...
Tak — to prawda, nie śniło się to, co przyjść miało, ale w powietrzu było oczekiwanie czegoś. Śniliśmy o idealnéj przyszłości... nadeszło idealne zamieszanie pojęć, stosunków — zarobku. Marzyliśmy braterstwo... zrodziły się nieprzebłagane nienawiści.

Jesień czuć już w powietrzu. Dwie wiosny, jedna po drugiéj stracone są dla mnie. Obie przesiedziałem zamknięty, nie widząc ich blasku, nie czując ich woni. Strata to niewynagrodzona, gdy się kocha naturę, zieloność, drzewa, kwiaty, — a niéma już nadziei powetowania postradanego.
Wszystkie wiosny przeszłości przechodzą teraz we wspomnieniach — uśmiechają mi się, niosąc wianuszki, pączki ziela, gałęzie, kiełkujące zboża i zapach brzóz rozwijających się i tysiące tych wyziewów, z któremi powiązały się tak pewne opoki życia, że powiew, któryby je przyniósł — odrodziłby dla mnie przeszłość umarłą.
Każdy z tych starych znajomych, polnych kwiatków, jakąś dobę, jakąś chwilę, łzę lub uśmiech przypomina... Co téż kwitło dzikich dzieci leśnych w Kraszczynie romanowskim! jak tam bujały naparstniki różowe! a w Dąbrowie koło Chmielity dzwonki plamiste, karłowate, cudnym szafirem odziane! Jak woniały pokoszone łąki!... jaki podziw obudził we mnie pierwszy raz widziany Automus umbellatus, który fizyognomią przypominał cudzoziemskie agapantusy!... W olszynie kuplińskiéj pierwszy raz podziwiałem żółte balsaminy dzikie, których nasienniki za najmniejszém dotknięciem pękały... A migdałami pachnący maleńki powoik dziki, a nasze gwoździczki drobne, a kosaćce wonne... a tyle innych!... Do każdéj z tych istot przylgnęło wspomnienie.
Wiosny na wsi, za młodych lat, w tych krajach, gdzie jeszcze śpiewają słowiki (bo w Saksonii całéj niéma ani jednego, chyba w klatce) — noce księżycowe maja i czerwca!... A cóż to były za rajskie obrazy, choć tło ich stanowiła tęsknica, pragnienia — których nic nigdy nasycić nie mogło!... Ale nie są-ż one szczęściem, — gdy się porówna te głody duszy, do przesytu nic już nie żądającego, bo nie wierzącego w nic na świecie!
Ze wszystkich tych nadziei młodych nic się, nic nie ziściło, — ale wspomnienie tamtych nocy bezsennych z księżycem i słowikami, to dziś najdroższy klejnot przeszłości.
Życie zaprawdę z marzeń się tylko składa; one są najlepszą cząstką jego.
Jak dzieło artystyczne nigdy, wcielając się, nie odpowie prototypowi dusznemu, z którego powstało, tak i rojenia nasze, nawet w części urzeczywistnione, nie odpowiedzą temu, co obiecywały. Ponad niemi ideały nasze. Samo istnienie ich pociesza... Wart jest coś człowiek, gdy miéć może ideały — a ten, kto ich nie tworzy i nie żyje niemi, upośledzoną jest istotą.
Tych wiosen czarownych nie wiele w życiu naliczyć mogę. Teraz — żyjemy suchém sianem tych niegdyś zielonych dni.
Dwie wiosny całe stracone za kratami — któż za to zapłaci? Jestże w świecie skarb, coby mógł to wynagrodzić?...

Ktokolwiek miłował sztukę, czuł w sobie powołanie do niéj i był choć trochę artystą, ten na samym sobie téj staréj prawdy miał potwierdzenie, iż w życiu niéma chwil szczęśliwszych nad chwile poświęcone sztuce — po których ani przesyt, ani gorzkie męty nie pozostają na dnie.
Muzycy i malarze powinni potwierdzić to z doświadczenia. Nawet dla nieszczęśliwych dyletantów, walczących ze swą niezręcznością — momenta sztuce oddane są tak rozkoszne, że dla nich biedni często poświęcają istotne obowiązki swoje.
Śmiano się ze znakomitego malarza Ingres’a, który namiętnym był skrzypkiem, i wolał popisywać się smyczkiem, niż penzlem. Tak samo Paweł Heyse malować lubi, i miléj mu szkice rzucać na papier, niż śliczne nowele.
Czy mi się godzi mówić o sobie?
Żałuję dotąd, żem się cały nie oddał malarstwu, do którego miałem i mam pociąg nieprzezwyciężony. Najszczęśliwsze to chwile, które przy sztaludze i stiratorze spędzić mogę. Wstaję potém od roboty, przypatruję się dziełu — znajduję one nieudałém i chybioném, drę i palę, a jutro rozpoczynam na nowo.
Cóż dopiero gdy się powiedzie zrobić coś znośnego!! Jakie to szczęście!
I teraz penzel dla mnie jest wielkim pocieszycielem.
Praca pochłania, myśléć nie daje, a długie godziny ulatują niepostrzeżone.
Wszystkim dyletantom pomysły łatwo przychodzą. Są one może dla nich najprzykrzejszemi... gdy umysł mają żywy i fantazyą rozbudzoną.
Zarysowuje się to w głowie rączo i ogniście, lecz gdy ołówek lub penzel weźmiesz do ręki — dopiero rozpoczyna się walka z tém, co stoi przed oczyma, a na papier lub płótno nie umie przejść takiém, jakiém je widzimy w duszy. Warunków jest mnóztwo, z których się przy rozpoczęciu nie zdaje sobie sprawy; występują one dopiero przy wykonaniu, aby na drodze stawić przeszkody.
Najwprawniejszy nawet artysta często się myli, nie dostrzegając granic, poza które dzieło sztuki przejść nie może; cóż dopiero dyletant, który choruje zwykle na to, że chce za wiele i prostszemi zadaniami się nie zaspokaja! Pragnienia jego nie mają miary, a w końcu prawie zawsze smutny zawód zamyka niefortunną próbę. Wcale to nie przeszkadza, by w ciągu gorączki tworzenia nie było momentów złudzeń i rozkoszy. Spóźniona nauka dyletantowi nie wiele pomaga. Słusznie powiedziano dowcipnie, że człowiek tego tylko nauczyć się może, co umie — to jest do czego był powołany i do czego przyniósł z sobą na świat uzdolnienie.
Ale — uzdolnienie i talent są rzeczą bardzo różną. Można miéć zdolność poczucia, ocenienia, ukochania piękna, a bezsilnym być do tworzenia, choć się ma do niego ochotę. Zbytnia gorączka bywa niemocy zarodem, i zbytni rozmysł także, który natchnieniu póty obcina skrzydła, aż w końcu odrosnąć już nie mogą.
Biedny dyletant ma wszystkie dolegliwości artysty, a żadnéj z korzyści jemu przysługujących. Cierpi przecież: tak mu miły ten bój, w którym zawsze jest zwyciężanym, że do niego powraca... usque ad finem...
Człowiek prawdziwie kochający piękno umie je ocenić, chociażby było najmniéj mu sympatycznego charakteru. W tém uwielbieniu dla dzieła często się mieści chęć naśladowania tego właśnie, do czego natura nie usposobiła. Puszcza się tedy na drogę fałszywą, z któréj zawracać potrzeba.
Pierwsze momenta upływają w zaślepiającéj gorączce. Archimedes daje się zabić nad rachunkiem, nie wiedząc, że dokoła wre bój. Tak samo malarz może zapomniéć nawet o tém, że się nie dosyć uczył i umie!
Po znojnych chwilach wcielania, gdy naostatek spocząć potrzeba — pierwsze spojrzenie na to, czego się dokonało, zawsze daje smutne poczucie bezsilności i zawodu.
Wszystkie wady i słabości dzieła występują straszliwie dobitnie; dobre strony (jeżeli są) znikają. Rozpacz porywa.
Gdy się późniéj powróci do dzieła, a w wyobraźni ideał się zatrze — znajduje się ono znośniejszém. Nadzieja wstępuje w serce, ochota do walki powraca.
Ostatecznie rzadko człowiek zaspokojonym się czuje dziełem swojém; sądziłbym nawet, że takie zadowolenie jest dowodem nieudolności... Czasem dopiero po latach wielu, gdy w wyobraźni zatarł się pierwowzór całkowicie, słabe jego odbicie czyni pewną przyjemność i wyda się zachowania godném. Niekiedy wypadek jest całkiem przeciwny.
Ciężka częstokroć bywa dola artystów; lecz ci, którzy mają powołanie prawdziwe, uskarżać się na nię nie powinni. Z tego życia pustego, które dokoła wre, szumi, błyszczy, pyszni się sobą, — nie pozostanie nic a nic, tylko to, co pisarze i artyści w dziełach swych z łaski ocalą. Ten proletaryat męczenników jeden jest w posiadaniu stosunkowéj nieśmiertelności na ziemi, gdy wszystkie inne potęgi, im silniejszemi się zdają, tém prędzéj w proch się obracają po efemeryczném życiu cielesném.
Pierwsi humaniści złotouści i złotopiórzy umieli to bardzo dobitnie wykładać swoim protektorom, każąc sobie płacić za unieśmiertelnianie.
Dziś — nikt za to nic nie da, bo — bo nikomu nie idzie o życie w pamięci ludzi, ale o wyssanie z rzeczywistości wszystkiego miodu i wosku, jaki ona dać im może...
Après moi le déluge!
Artysta téż, pisząc, nie ma na celu zapewnienia sobie imienia i sławy: — idzie za powołaniem, tworzy, bo musi, — a co potém? to go już nie obchodzi.
Takie téż tylko dzieło, które powstało z téj konieczności, istotnie dobrém jest i ma warunki życia.
Gdy człowiek nie jest zmuszony tworzyć, ale sam się zmusza do tego — na nic się to nie zdało.
Furya w pomyśle konieczna, gdy w wykonaniu ją kiełznać potrzeba.
Spotyka się téż po świecie artystów, którzy nie byli stworzeni, aby zostać artystami. Nieszczęśliwe istoty, dźwigają wzięte brzemię i stękają.
Napatrzyli się na mistrzów, i zdawało im się, że i oniby mogli być takimi. Najmniéj uzdolnionym wszystko się wydaje łatwém... I chleb i sława, łatwo i prędko... bez wielkiego trudu — rzecz ponętna... Więc do dzieła... Dopieroż poczyna się nowicyat ciężki, a jeśli człek habitu nie zrzuca, całe życie wojny ze światem, narzekań, goryczy, zawodów!
Nabywszy czasem pewnéj łatwości wykonania, ograniczają się na najtrywialniejszém, ale zręczném, nie mogąc dobić się stanowiska żadnego — karmią się, plując na ludzi. Wprędce bardzo popadają w manierę, ręka im chodzi bez myśli, kształty powracają ciągle też same, zapas typów się nie powiększa, bo natury podpatrywać nie chcą, i tak nieznacznie z pseudo-artystów stają się rzemieślnikami.
Położenie najnieszczęśliwsze i wymagania wielkie, zdolności małe, ochoty do pracy niéma; — cała pociecha, że się z goryczą wyśmiewa mistrzów i słowami już tylko swojéj wyższości dowodzi — ale głupi świat nie wart tego geniuszu!
Takich zwichniętych, zgorzkniałych, chybionych artystów są seciny. Mówić i sądzić doskonale umieją — jedno to im pozostało.
Przekonywamy się codzień, że wielomówstwo nietylko o sztuce, ale o wszystkich życia zadaniach zawsze prawie jest pokrywką nieudolności do czynu. Geniusz milczy, ale tworzy, najczęściéj bezwiednie... krytyka kala co napotka, i odstręcza od wszystkiego...
Najrzadszym typem największego miłośnika piękna i sztuki jest człowiek, który wszelkiego rodzaju i charakteru piękno odczuć i ocenić potrafi. Pospolicie miłośnicy jednę tylko stronę, jeden styl czują i w nim widzą piękno kat-exochen. Rzadcy, którzyby zarazem umieli widziéć je we Fra-Augelicu i Corregiu, w Rafaelu i Michale Aniole, w Luinim i Rubensie, w Leonardzie i Pawle Weroniuszu, w holenderskiéj szkole i włoskiéj i t. p.
Im wybitniejszy jest charakter artysty, tém namiętniejsze obudza uwielbienia i wstręty.
Ale — szczęśliwy i ten, który choć jednę stronę piękności widzi, rozmiłowuje się w niéj, żyje dla niéj i nią...

Cisza, cisza — ciemność — przedsmak grobu. Myśl tylko żyje i porusza się — wspomnieniami. Chciałbym w sobie obudzić jakąkolwiek nadzieję — nie mam na to siły. Obliczam lata: czuję, że prawa do niéj nie posiadam... a coś w duszy, jak kamień, przywala polot dawniéj śmiały fantazyi.
Bądź co bądź, są przeczucia — a teraz ja ich jestem całkowicie pozbawiony. Jak czarny mur jakiś stoi przedemną: nie widzę daléj nic a nic.
Można być realistą, materyalistą, niedowiarkiem, lecz niepodobna zaprzeczyć, że są fenomena niewątpliwe, które do duszy odnieść musimy. Takiemi fenomenami są w pewnym stanie ducha — przeczucia. Zbliżanie się osób, wypadków, odczuwa się mimowoli. Ludzie wielce czuli, po niepokoju, jakiego doznają, dowiadują się, że nimi zajęty jest nieprzyjaciel, prześladowca lub ktoś, co ich kocha.
Natężone zaprzątnienie daje się niezawodnie czuć temu, kto jest jego przedmiotem. Długo, bo aż do szesnastego wieku wierzono, iż zdala, samém pragnieniem śmierci czyjéjś, zabić go można. Dodatkowa ceremonia z woskową figurką była tylko uobrazowaniem czynności ducha.
Ja dziś jeszcze w to wierzę, że gdyby kto zdobył się na taką potęgę, na tak olbrzymią nienawiść lub miłość, aby jéj prąd przebiegł przestrzenie i zwyciężył krzyżujące go siły — mógłby dokazać cudu.
Przypisujemy siłę podobną modlitwie. Ach! są w życiu istotnie tajemnice, o których filozofom się nie śniło...
Wszystek duch świata jest z sobą, jeśli nie w istotnym, to w możliwym związku... Wierzę w jasnowidzenie, przeczucie, w działanie niewidzialne istoty jednéj na drugą, w natchnienie zesłane zdaleka... w potęgę istoty zamkniętéj w człowieku...
Ale, jak są ślepi i głusi, są téż ludzie pozbawieni tego — zmysłu — nie — téj władzy, — i tak samo są drudzy, którzy ją umieli podnieść w sobie do wysokiéj potęgi. Kamieniem ciskać potrzeba się uczyć, i żeby myślą a duchem wyjść za pospolite szranki, wysiłku potrzeba...
Wśród nocy, która się nieskończenie długą wydaje — chwilami najmniejszego nawet szelestu... Drzewa gdzieś daleko, więc ich szum tu nie dochodzi. Wiatr czasem dziko zawyje w podwórzach między murami, ale z wiatrem rozmówić się nie można... Nic nie przynosi oprócz gniewów, i nic nie rozumie... Gdy nie może łamać i wywracać, zły jest. Taka jego natura...
Przy pewnym stanie atmosfery dochodzi bicie zegara z wieży starego kościoła, którego dwie wieżyczki widzę z okna, sterczące dziwacznie nad długą szopą forteczną. Co dwie godziny straż się zmienia... a potém, jeżeli stróż spać się boi, a deszcz nie pada, rozpoczyna monotonną przechadzkę pod oknem mojém. Czasem zdaje się, że radby jaknajgłośniéj dać uczuć obecność swoję... nogami uderza o bruk z całéj siły... a zbliża się pod ścianę samę... Daleko częściéj staje w swéj budce, tuż, i sądzę, że usypia. Wiem, że stojący spać można.
Więc głuche, długie, straszne owo milczenie... Życie ztąd uszło, niéma go...
Klasztor daleko weselszy: ma modlitwę, ma dzwonek. Tu życie nawet we dnie jest jakiémś sztuczném i zimném... W nocy całkiem ustaje.
Myśl, potrzebująca pokarmu, szuka go napróżno, a często znalazłszy, truje się nim. Silną wolą wprawdzie pokierować nie można, zmusić do zwrotu, ale czuwać nad nią potrzeba, aby rozdraźniona nie wyrwała się i nie zbłąkała.
Takie godziny stracone w młodości, z nadzieją, przeżyć łatwiéj; staremu, z groźbą, że się nie doczeka końca, ciężko... ciężko...

Człowiek uczy się przez całe życie, ale najczęściéj nauka ta zostaje bez zastosowania. Przyswajamy sobie teoryą: gdy przyjdzie do zużytkowania jéj — temperament, nawyknienia biorą górę. Dopiero po czynie prawie machinalnie spełnionym, postrzega się, że nauka z doświadczenia zaczerpnięta nie skutkowała.
Naprzykład: kto w ciągu długiego życia nabrał nałogu wierzyć w człowieka, a każdego nowego przyjmować przypuszczeniem, iż powinien być dobrym, ten będzie oszukiwanym, i da się mamić do dni ostatka. Zaledwo się sparzył na jednym i uroczyście sobie poprzysiągł być ostrożnym — nazajutrz daje się ująć uśmiechem, zmyśloną życzliwością, małą oznaką grzeczności, którą bierze za dowód serca... Pada ofiarą, bo był przeznaczony na ofiarę, a chyba ten Bóg, czuwający nad pijanymi, nad dziećmi i nad wszystkimi niedołężnymi, ocali go od szwanku.
Nałogi daleko większą grają rolę w życiu człowieka, niż się zdaje.
Dusza, umysł, tak samo, jak ciało, nawykają do pewnych poruszeń, do nieruchów, do form, z których się wyzwolić nie umieją. Trochę gnuśności, trochę lenistwa jest w każdym nałogu, który ma czasem swą stronę dobrą, ale niekiedy pęta, czyni niewolnikiem i drogę zawala.
Są nałogi dobre. Miłość czysta i piękna staje się nałogiem serca, który często życiem przypłacić potrzeba.
Mickiewicz mówi o kamieniu, noszonym przez długie lata, który przyrasta do człowieka i drga tętnami jego życia. Mnie się zdaje, że kajdan, w których człowiek chodził długo, żałować można, choć one się wpiły w ciało. Ale są jednak ludzie, z którymi im się żyje dłużéj, tém więcéj do nich czuje się wstrętu. Z nimi nie tylko zżyć się niepodobna, ale nawet zobojętniéć na ich wrogą nam naturę... Najczęściéj pierwsze wrażenie, jakie człowiek odbiera, stanowi o tém, czy dwie jednostki potrafią wytrwać związane z sobą — jeżeli los im razem żyć każe.

Przez ciąg długiego mojego pobytu w Dreznie, stolica Saksonii, tak niegdyś ścisłemi stosunkami związana z krajem naszym, zawsze dawniéj pełna Polaków, łudzących się, że tu znajdą sympatyą i pamięć braterstwa dawnego pod rządami jednych królów — najzupełniéj dla nas się zmieniła, ale i w sobie saméj uległa téż wielkiéj metamorfozie. Dzisiaj ona pustą jest, a co większa, nie tylko dla nas niegościnną, ale stanowczo niechętną i nieżyczliwą. Zdaje mi się, że i dawniéj fałszywe było przekonanie, iż Sasi nas kochali kiedykolwiek, lub mieli jakieś dla Polaków współczucie.
Tu ogół jest przekonany i powtarza to często, że Saksonia winna była wszystkie swe straty, wojny, osłabienie, zubożenie — temu, iż August II-gi sięgnął po koronę polską, tak jak u nas utrzymuje się tradycya, którą popierają dzieje, że Polska cierpiała i do upadku została przywiedzioną przez rządy Sasów.
W obu tych twierdzeniach jest podstawa prawdy — chociaż klęskom Saksonii nie Polacy winni, a na losy Polski nie Sasi wpływali — ale oba te kraje ginęły przez niedołężne a nieopatrzne rządy Augusta Silnego i jego syna. Narody nic sobie do wyrzucenia nie mają — były ofiarami i narzędziami.
Polska nie zyskała nic na związku z Sasami, a moralnie została skażoną i osłabioną.
Sasi mają słuszność, gdy skarżą się na te czasy; bo istotnie wielkiemi ofiarami dynastya się na tronie polskim utrzymywać musiała. Saksonią wycieńczyły najazdy, podatki, rozrzutność nieopatrzna Augusta II-go.
Za panowania Augusta II-go i jego syna, pomiędzy Warszawą a Dreznem związek był ścisły, stosunki je łączyły mnogie. Dwór przenosił się z Polakami, kapelą i myśliwstwem polskiém do Drezna; potém z Saksonii z teatrem, aktorami i pięknościami swemi, do Warszawy.
W stolicy saskiéj mnogie pozostały ślady téj wymiany gości: nazwiska polskich gospód, znaki polskie, orły i kontuszowe figurki na sklepach, nawyknienia w kuchni, w stole, obyczajach — zapożyczanie się wzajemne.
Aż do początku XIX-go wieku i dłużéj, z pewną sympatyą niewyrozumowaną oglądano się u nas na Saksonią, jakby na kraj spowinowacony.
Uchodzili do niéj zbiegowie nieszczęśliwi, szukając przytułku, ufając, że go tu znajdą, rachując nawet czasem na protekcyą z góry!!!
Napływało mnóztwo rozbitków i przez jakiś czas się trzymało. Zdawało się im, że tu, niezbyt od kraju oddaleni, znajdą przytułek serdeczny i gościnnie wyciągnięte dłonie.
Na zawód, jakiego doznali tłumnie się cisnący, patrzyliśmy oczyma własnemi. Odwracano się od nich wyraziście. Urzędnicy obchodzili się szorstko i niechętnie. W górnych warstwach, u dworu, Polacy nigdy nie byli widziani sympatycznie, a obawa skompromitowania politycznego wobec wielkich mocarstw, odejmowała resztę miłosierdzia chrześciańskiego dla bezdomnych. Chciano się ich pozbyć co najrychléj, i z tém się nie ukrywano. Nie było téż tu co robić, bo przeludniony kraj nie potrzebował tego, co mu ręce nasze, do pracy nie bardzo nawykłe, przyniéść mogły.
Od dawna Saksonia była rządzona z policyjną czujnością i rygorem. Ludzie bez legitymacyi podlegać musieli tém większemu i ostrzejszemu nadzorowi.
Król Jan nie był bezlitosnym, ale stał się bojaźliwym, wystrzegał się nawet okazać współczucie. Zresztą Polacy mieli na sobie to piętno już wyciśnięte od losu, że wszyscy szli żywiołem ruchu, a tu cienia nawet jego się lękano... Saksonia, mała i słaba, ratowała się tém, że gotowa była zawsze wydawać „burzycieli,“ ktokolwiek ich od niéj zażądał.
Tym razem nikt się nie dopominał, i dlatego tylko nie pozbywano się Polaków gwałtowniéj, ale utrudniano im życie, a policya czyniła, co tylko zdołała, aby się pozbywać nieproszonych gości.
Najlżejszy protest starczył, aby wydalić za granicę... Piszący to, sam po dwakroć szczególnéj tylko protekcyi był winien, iż mógł pozostać w Dreznie; a nabywszy w sąsiedniej wiosce Blazewicach domek, aby miéć prawo pobytu — znalazł się w śmieszném położeniu, iż mu zabroniono we własnym mieszkać domu.
Tłumy biedaków, które tu były napłynęły, zwolna się przerzedzając — musiały w końcu całkiem porzucić Drezno. Pozostawali tylko ludzie bardzo zamożni, nie z musu, ale z dobréj woli, szukający tu odpoczynku, wytchnienia, rozrywek lub ciszy i samotności, jak margrabia Wielopolski. Patrzyliśmy na to, jak co rok liczba przebywających w Dreznie Polaków zmniejszała się, aż doszła do cyfry, która nie przechodzi dziesiątków.
Smutném dopiero doświadczeniem odsłoniły się oczy. Przekonali się wszyscy, iż nigdy nas tu nie widziano mile, a kwalifikacya Polaka była i jest raczéj odstręczającą, niż przyciągającą...
Prawda, że w ciągu tego samego czasu i innych cudzoziemców napływ do Drezna niezmiernie się zmniejszył, a z ubytkiem gości wewnętrzne stosunki miasta się zmieniły.
Nałożone na cudzoziemców opłaty, podatki, różne ciężary — nieprzyjemności drobne, których im nie oszczędzano, ale z każdym rokiem przyczyniano, zwiększająca się drożyzna, — zniechęciły wszystkich od Drezna. Podróżni rozpierzchli się, szukając przyjemniejszego pobytu w Wiesbadenie, nad Renem i po różnych Niemiec stronach.
Niewątpliwie téż to życie umysłowe i artystyczne, którego jedném z ognisk było dawniéj Drezno, zaczynało ztąd uchodzić... Artystów znakomitych i koryfeuszów, którymi się Drezno szczyciło dawniéj, zabrakło... inwalidowie tylko przychodzili tu dogorywać. Teatr nie stał na wysokości dawnych tradycyj... Z wielkich imion Schillera, Körnera, Tiecka, Webera, Gutzkowa i tylu innych, nic nie pozostało, oprócz wspomnień... Na pustkowiu już stary Schnorr poruszał się jeszcze, i od niego starszy Richter, zamknięty w cichym kątku. Dawison wprawdzie zamieszkał w Dreznie, ale po powrocie z Ameryki była to smutna ruina. Wagner gdzieindziéj laury zdobywał...
Po stopniowém tém opustoszeniu Drezna, które się dokonało między rokiem 1870-m a 1880-m, dwór napróżno starał się tu napływ cudzoziemców pobudzić, przyciągając rozmaitemi uroczystościami. Pomimo zabaw, loteryj, balów, corso i t. p., życie nie przestało uchodzić, a pustki się coraz zwiększają.
Między rezydencyami królewskiemi jest to jedna z najspokojniejszych, najcichszych, ale do życia niewygodnych. Wymaganiom zbytku i wykwintu Drezno z trudnością zadosyć uczynić może, a dla uboższych nie jest taniém.
Potrzeb życia zbyt wyszukanych zaspokoić trudno; powszednie zaś ani doborem, ani ceną nie zaspokajają. Rozrastający się Berlin, który parę godzin tylko dzieli od Drezna, pochłania co Saksonia najlepszego produkuje; odpadkami muszą się zaspokajać goście miejscowi.
Zwolna charakter napływowego towarzystwa zmienił się całkowicie. Przeważnie przebywają tu teraz Niemcy z innych prowincyj państwa — przyciągani piękném położeniem, taniością domów, z których wiele stoi niezamieszkanych, i — ciszą, jaka tu panuje.
Saksonia téż cała, w chwili gdy to piszemy, przetwarza się pod wpływem stosunków nowych, i traci swą dawną odrębność. Nieunikniona konieczność zlania się z Rzeszą, a raczéj pochłonięcia przez Prusy, choć się jéj słabo opierają marzący o przyszłości — czuć się daje z każdym dniem silniéj. Potężny sąsiad włada tu i panuje, zostawiając małemu krajowi cień tylko jakiéjś odrębności, nie rzeczywistéj, ale pozornéj. Lipsk jest już otwarcie po stronie, która uznaje zlanie się za konieczność, a Drezno z tęsknotą skupia się przy dynastyi, któréj losy przewidziéć łatwo.
Nic mniéj podobnego do stolicy nad Drezno, w którém dwór, król, rodzina jego, ukazują się rzadko i tak skromnie, że obcy ich domyśléć się nawet nie może. W rzadkich dniach uroczystych występują na chwilę tradycyjne stare liberye, powozy złocone i cały ceremoniał święcie tu na dworze zachowywany. Nazajutrz po takiém przyjęciu, król już jest do dnia na polowaniu, królowa objeżdża swoje ochronki i szpitale... a zamek niezamieszkany, pusty — stoi otworem dla ciekawych, którzy go za małą oglądają opłatą.
Tracąc duchowo, Drezno pod względem piękności niezmiernie wiele zyskało; rozszerzyło się, ozdobiło pomnikami, przybyło budowli wspaniałych, urosły całe dzielnice, przedmieścia prawie się z miastem połączyły. Ale w tych gmachach przepysznych, w willach prześlicznych, w ulicach szerokich, na placach ukwieconych — niéma życia... Z cudzoziemcami uszło ono niemal całe...
Nie będąc ani handlowém, pomimo położenia swego nad Elbą, ani fabryczném, ani ogniskiem żywota umysłowego, bo uniwersytet lipski w sobie je skupia, — Drezno, można powiedziéć, nie ma racyi bytu. Jako stolica martwe, bo królestwo prawie ciągle zamieszkują Strechlen lub Pilnitz — sławi się tylko galeryą prawie jedną i jéj arcydziełami, do których nowe już nie przybywają.

Byłbym najniewdzięczniejszym z ludzi, gdybym w tych nocach bezsennych opium pominął. Niestety! od lat dwóch smutne z niém na sobie zmuszony jestem czynić doświadczenia. Chory już i cierpiący na bezsenność, na rozdraźnienie nerwowe nieznośne, szukałem chwilowéj ulgi i ratunku w tym leku niebezpiecznym, mającym sławę truciciela...
To wiem tylko, że cudownego, zwłaszcza w początkach, doświadczałem uspokojenia, po użyciu niewielu nawet kropel. Niepokój, obawa jakaś niewytłumaczona, rozstrój myśli, jakby cudem się uśmierzały po zażyciu lekarstwa.
Nie doświadczałem prawie nigdy, aby od opium fantazya się rozbujała; rozkosznych ani dręczących marzeń nie miewałem nigdy, ale najcudowniejszy błogi pokój i rezygnacyą. W wielu razach winienem tylko temu lekowi, żem wytrzymać potrafił i z krwią zimną przetrwać to, coby w zwykłych warunkach do rozpaczy beznamiętnéj przyprowadziło.
Nie zawsze sen przychodził po lekarstwie, ale ukojenie nie chybiało. Złych zaś skutków innych, oprócz oddziaływania na apetyt i zmniejszania go, nie doświadczałem. Wiedząc, co czynię, zwracałem pilną uwagę i na stan zdrowia, i na ducha.
Działy się czasem pod wpływem tego środka zadziwiające zmiany w całym nastroju ducha, w poglądzie na położenie. Siła medykamentu sprowadzała wszystko, co mogło z położeniem przejednać, do cierpliwego znoszenia go skłonić. Rodziła wprawdzie optymistyczne złudzenia, ale te nigdy nie przechodziły granic prawdopodobieństwa...
Przedłużające się używanie opium dla snu, którego albo chloral nie sprowadzał, albo po nim nieznośny stan ociężałości od użycia go odstręczał — zmniejszyło znacznie siłę działania. Natura musiała się oswoić, a rzadko już kiedy — jak w początkach — skutek bywał szybki, raczéj powolny i nieznaczny...
Nikogo pewnie nie będę zachęcał, aby się uciekał do tego środka ostatecznego, który bądź co bądź, osłabia i wyniszcza powoli, ale to pewna, że umysł mój nie byłby téj próby przetrwał bez szwanku, gdyby nie pomoc opium.
Ratując ducha, potrzeba było coś poświęcić.
Być może, że opium w inny sposób i w wielkiéj ilości używane, wyradza chorobliwe marzenia, obłędy jakieś, upojenie; ja tego nie doświadczałem. Po śnie zawsze czułem się silniejszym i zdrowszym, a nawet funkcye trawienia z czasem nie cierpiały od lekarstwa. Chloral zostawiał po sobie niezmiernie przykre wrażenie, a sen nim wywołany ciężki, długi, nigdy prawie nie bywał bezkarnym.
Smutno pomyśléć, że człowiek mógł się znajdować w położeniu tak przykrém, tak nieszczęśliwém, iż koniecznością dla niego stało się używanie trucizny, aby utrzymać równowagę ducha i spokój jego. Ale są położenia wyjątkowe. Przychodziło do tego, że człowiek zwątpić musiał o sobie — nie było środka, sposobu, — tonący brzytwy się chwyta.
Przewidziéć łatwo, iż się to może odpokutować, że następstwa będą smutne i bolesne; nie było jednak wyboru... stało się to koniecznością, nawet przez lekarzy uznaną. Gdy przyczyn rozdraźnienia nerwowego usunąć nie było w méj mocy, — musiałem czuwać nad tém, aby nie przeszło sił moich — nie pozbawiło przytomności, panowania nad sobą...
Dla mnie opium, jako obudzające fantazyą, nie istniało, — owszem pętało ją i nie dozwalało się rozkiełznać — sprowadzało zawsze stopniowe uspokojenie i ciszę...
Pracować umysłowo, po użyciu go, mogłem zawsze, nie czując ani żadnéj ociężałości, ani zbytniéj ruchliwości myśli. Szły one trybem zwykłym... Być może, iż pewne komórki pamięci trochę ciężéj się odmykały.
Mogłem w lepszych dniach pomniejszać dawkę zwykłą, a wielkiego powiększania jéj dla skutku nie wymagały nerwy, chyba wyjątkowo...

Nie mogąc pisać, nie zawsze nawet rysować — bo i dni bywają pochmurne a mgliste, i myśl a ochota drętwieje — muszę czytać. Nawykłem, niestety, do prędkiego czytania, i w ciągu dnia pochłaniam tak wiele, iż tego pożywienia nastarczyć sobie nie mogę. Prawdziwa bulimia umysłowa. Odczytuję już nawet znane mi dawniéj książki — arcydzieła... to, co po sobie zostawiło wrażenie silne... Ale myśl pod ciężarem trosk przygniatających ją, nie może — mimo wysiłków — całkiem się przenieść w te światy spokoju, w którychby o ziemi zapomniéć mogła. Zamknięte dla niéj templa serena...
...Bardzo mało jest książek (powracam do czytania), któreby człowieka tak silnie zajęły, porwały z sobą, ażeby mu dały nieocenione zapomnienie rzeczywistości.
Słabsze utwory imaginacyi są nieznośne. Czujemy w nich, widzimy fałsze, naciąganie, sztukę nieudolną; a udatne części, zwykle mdłe — nie wywierają wielkiego wrażenia.
Bardzo niewielu pisarzy umie tak żywe tworzyć postaci, że obcowanie z nimi za ludzi starczy.
Z powieści rzadko która czyni złudzenie; a jak tylko poczuje się fałsz, zmyślenie, czytelnik ostyga, staje się obojętnym.
Pamiętniki i zbiory listów są jeszcze jedném z czytań najznośniejszych.
Niepokój i nerwowe szaleństwo graniczy z obłąkaniem, choć na pozór logicznie się rozwija. Strzedz się go potrzeba, bo jedno nic może zerwać łańcuch, oddzielający od normalnego stanu ducha...
Nawykły do pracowania wyobraźnią i wysnuwania z pewnych danych wszystkich możliwych ich następstw — gdy usposobienie pokieruje fantazyą ku pesymizmowi, widzę przed sobą obrazy okropne, coraz bardziéj potęgującéj się siły i straszliwości. Przywodzi to do rozpaczy.
Nie mam już dosyć panowania nad sobą, aby się zmusić do zwrotu. W ostatku logiki już niéma, pozostaje fatalność, która przepaście otwiera pod stopami. Człowiek dziecinnieje jakąś trwogą, któréj się obronić nie może...
Lecz dość téj spowiedzi — nadto może...

Dla zatarcia tych wrażeń, szukam wesołych wspomnień przeszłości.
Nie chcę się skarżyć ani na losy, ani na to, co mi przypadło w udziale. Lecz wytrząsając sakwy stare, strzępków pełne — znajduję w nich zeschłe kwiatki bez woni, starte na popiół liście zczerniałe, spłowiałe barwy; — nic, coby próbę czasu wytrzymało...
Żelazne nawet pamiątki pordzewiały, a bronzowe okryła patyna, która ich poznać nie daje, jakby mojemi nie były...
A z ludzi... Z ludzi pozostało tak straszliwie niewielu, którychby wspomniéć można, nie przypominając na nich zawodu!
Na los nikt się nie powinien uskarżać; każdy był w danych godzinach panem swojéj przyszłości i swojego życia. Jam do zbytku spuszczał się na to, co mi było przeznaczone; byłem fatalistą. Za słabo kierowałem łódką własną, w przekonaniu, że nią niewidzialna ręka steruje.
Uległem naprzód powołaniu — uległem potém natchnieniom, szanując w nich tajemniczą siłę — potém poddawałem się z mahometańską niemal rezygnacyą temu, co mi wypadki narzucały.
Doświadczenie, które wielekroć dowiodło mi tego, o co się najpilniéj starałem, czego pragnąłem najgoręcéj — miało dla mnie sprowadzić najsmutniejsze następstwa. Wzbraniało późniéj nawet pragnień zbyt żywych.
Obawiałem się żądać czegoś, starać się o coś, aby się nie zawieść i potém na samego siebie skarżyć się nie być zmuszonym. Tak wiatry tę łódkę bez żagla, bez steru niosły, gdzie chciały. Nie: — gdzie była wola boża...

Wpatruję się w tych kilka biednych roślinek, dobywających z pod piasku i bruku na pustynnéj mojéj przechadzce w alei, która w całości wynosi paręset kroków...
Non plus ultra! daléj niewolno.
Jakie nadzwyczajne bogactwo motywów do ornamentacyi daje artystom królestwo roślinne!!
Można powiedziéć, że niéma kombinacyi linij, którychby fantazya natury nie zużytkowała. Ludzkie wymysły (w istocie naśladowania i zapożyczania) są nędzą i biedotą w porównaniu do śmiałości twórczéj w naturze.
Prawdę mówiąc, człowiek tu nic a nic nie skomponował, nic nie wymyślił — kradł nie zawsze szczęśliwie, naśladował prawie każdy wzór, psując, przerabiał i osłabiał, lepił z sobą kształty zbyt często z sobą nie harmonizujące.
Linie i kształty liści i kwiatów mogłyby dziesięć, sto i tysiąc razy więcéj dostarczyć nad to, co od nich nieśmiało zapożyczyła sztuka...
Od epoki twórczéj, w któréj powstał opleciony przypadkiem liśćmi akantu nagłówek kolumny, nikt się już nie ważył ani tych liści przemienić i odświeżyć, ani innemi gdzieś coś przystroić, choć pod stopami ma najfantastyczniejsze i najdoskonaléj do ornamentacyj nadające się kształty...
Na téj ścieżynce, po któréj codzień prawie chodzę, w ogródku, do którego przez płot zajrzéć mi wolno — choć roślinność uboga, jednak gdy się jéj przypatrzy, znajdą się śliczne rzeczy.
Te same liście, ustawione trochę inaczéj, dają znowu rysunek odmiennego charakteru. Stosunek części zupełnie go przeistacza.
Liście te i kwiaty, tak pod względem kształtów, jak barwy, nie bez pewnéj przyczyny i celu są takiemi, a nie innemi. W naturze nic nie jest dziełem przypadku. Musimy tedy powiedziéć sobie, jak my to wielu jeszcze rzeczy nie rozumiemy.
Jestem przekonany, że te misterne wykrawania liści są wynikłością jakiéjś potrzeby, służą do czegoś — nie dla naszych oczu tylko.
Napróżno umysł się sili, aby wpaść choćby na trop tego, co rodzi kształty, co je zabarwia — trudno to sobie wytłumaczyć. Nikt mi nie wmówi, ażeby tępo lub ostro wycięty liść nie miał ważnych powodów być tępym albo ostrym. Nie przez dziwactwo i dla fantazyi natura go takim a nie innym utworzyła.
Pominąwszy to — najlepszym dowodem ociężałości ludzkiéj jest tysiącletnie powtarzanie ornamentacyi w budownictwie. Od czasów greckich, mało co kształtów naturze odkradli nie budownicy, ale artyści na wzory tkanin, a i tu monotonia motywów rażąca.
Rozglądając się nieraz w malowanéj ceramice, w tkaninach — wszędzie, gdzie człowiek ze swą siłą twórczą mógł się choćby na małéj popisać arenie, — trzeba westchnąć nad ubóztwem, nad chłodem, nad niezręcznością, z jaką się ciągle oklepane motywa powtarzają lub przetwarzają. Jedną z przyczyn tego smutnego stanu jest, iż pewne rodzaje i gałęzie sztuki uważane są za podrzędne, zamałego znaczenia, i artyści, nie czując w sobie prawdziwie świętego ognia, nie tykają ich, lekceważą, a właśnie tuby zmuszeni byli do tworzenia i śmieléjby się wzięli do niego.
Każdy się porywa na największe zadania. Pomniejsze więc napozór (bo w sztuce nic małego niéma) pozostają ludziom, niemającym ani talentu, ani smaku.
Dawniéj najlichszy sprzęt kuchenny, lada obcęgi, wagę, młotek, rączkę od rondla wymyślał i wykuwał prawdziwy a skromny artysta; — dziś je robi rzemieślnik, gorzéj i nieudolniéj, niż dzicy ludzie w neolitycznéj epoce swoje siekiery i dłuta.
W Pompei niéma garnka, niéma kawałka bronzu powszedniego użytku, któryby liniami i ozdobami nie zasługiwał na nazwanie dziełem sztuki; — a dziś kto myśli, jak to będzie wyglądało? Tanio i kiepsko, to zadanie — aby prędko!...
Uskarżał się raz przedemną uzdolniony artysta rzeźbiarz, że mu zajęcia znaleźć było trudno: — posągów nikt nie potrzebował, i na bezrobociu tém przychodziło mu rozpaczać o przyszłości.
Namawiałem gorąco, aby do małéj rzeźby, do drobnych dzieł sztuki się zwrócił, i zamiast kować z marmuru, próbował lepić ze srebra i złota — zostając kunstmistrzem-złotnikiem.
Przywodziłem mu przykład Cellini’ego i tylu innych Włochów, którzy chociaż posagi rzeźbili, nie wahali się téż solniczek i półmisków rysować, odlewać, rzeźbić dla Medyceuszów i papieżów.
Artysta oburzył się na mnie, bo wzdychał do dzieł olbrzymich, do grup ogromnych, do utworów monumentalnych. Zdaje mi się, że mi nawet tego długo przebaczyć nie mógł...
Cóż znaczą w sztuce rozmiary? Nie mógłże stanąć obok najpierwszych mistrzów ten, który na małym kamyku, z taką czystością linij wyrzeźbił „Ucztę Bogów?“ Nie jedna figurynka maleńka warta jest więcéj, niż ogromna bryła, w któréj niéma życia.
Jak w naturze in minimis są najgodniejsze podziwu cuda, tak w dziełach ducha ludzkiego nie mierzy się geniusz metrami. Wszystkiém jest życie, jakie wlał w swój twór artysta, harmonia całości, logika kształtów, to coś niewysłowionego, co odróżnia jąkanie od pieśni.
Ale człowiek jest człowiekiem, chociażby był artystą, i nie jednemu się zdaje, że olbrzymiemi rozmiarami dowiedzie geniuszu, gdy inny w mikroskopijnych szukać będzie oryginalności...
Pod nogami mojemi codzień jeszcze spotykam tych kilka rodzajów roślin, które mają tu stare prawo obywatelstwa i zasiewają się wszędzie. Są to najpospolitsze w świecie chwasty: ale z nich każdy, wzięty pod ścisły rozbiór kształtów, ma jakąś stronę wdzięczną, coś w sobie charakterystycznego. Nikomu natura nie poskąpiła piętna właściwego, które w chwili najwyższéj swéj potęgi, zawsze pewnego rodzaju piękno ma w sobie... Rośliny najpoczwarniejsze nawet dałyby artyście często najoryginalniejsze motywa, gdyby umiał tylko wydobyć je i pochwycić...
To, co ludzie z tych zasobów zużytkowali, jest maluczką cząstką ogromu zaniedbanych i marnujących się kombinacyj. Nieśmiałe próby nowatorstwa, które się kiedy niekiedy czynią — nie mają powodzenia. Nie jest téż epoka nasza dobą twórczości, ale rozbioru i porządkowania.
W czasach, które ani cząstki dzisiejszego wykształcenia nie miały, człowiek obdarzony był jakąś rzutkością i odwagą — mógł i umiał tworzyć. Dziś są wszystkie warunki dogodne... ale sił i ochoty niéma...
Żyjemy łupinami poprzedników...
Wszystkie te myśli błędne nastręczyło kilka kupek zieloności, dobywających się z pod bruku, po którym chodzę. Kilka tylko familij zamieszkuje tę via doloris. Proletaryat to roślinny, stworzenia z pod płota, wyganiane zewsząd, prześladowane i gnębione, — bo się nikomu na nic nie przydały... Muszą one jednak miéć racyą bytu i na coś komuś być użytecznemi — bo się utrzymują...
Rozmiary tych roślinek drobne, listki wątłe i cieniuchne, kwiatki nie nęcące oczu, — a one same nie potrzebują, zdaje się, ani słońca, ani ziemi tłustéj — wschodzą w lada szczelinie, ograniczają się lada mrokiem, przytulają do lada grudki piasku — kropla deszczu na długo je karmi i odżywia.
Proletaryat ten rozsiany jest wszędzie po całéj Europie, wyjąwszy Włochy południowe, w których go inny zastępuje. Spotykałem się z niemi od dzieciństwa na każdym kroku; są to starzy znajomi. Mam pewny rodzaj współczucia dla tego biedactwa, choć kosmopolitów nie lubię.
Bruk téż dla lepszego, niż ja, geologa i petrografa, dostarczyłby okazów do poznania tutejszéj skorupy nadłabiańskiéj doliny. Rozpoznaję konglomeraty, łojowce, kawałki granitów, i znalazłem krzemień tak trafunkowo rozłamany, że powierzchnia odłamu tworzy zupełnie regularny owal. Mnóztwo rozsypanych odłamków żelaza, pokruszonych garnków zaszywa się w ziemię dla archeologów wieków przyszłych. Ileż to dowcipnych wniosków utworzy się z tych okruszyn życia, które my pogardliwie rozsypujemy!!

Przebiegam mój album rysuneczków z pierwszéj podróży do Włoch w r. 1858-ym.
Pierwsze wrażenia mniéj może obudziły zapału; ale téż Włochy od tego czasu do niepoznania się zmieniły, a i moje usposobienie, zapatrywanie się — nie mniéj...
Kto, jak ja, w życiu swém nigdy nie przekroczył granicy własnego kraju, a znał świat obcy tylko z książek, — w pierwszéj chwili uderzony ogromną różnicą jego od swojego ukochanego i zrozumiałego, więcéj się zdumiewał, podziwiał, starał wytłumaczyć, niż mógł nasycać i upajać. Co chwila spotykało się zagadki... praca zabijała entuzyazm.
Natura tylko, krajobrazy, koloryt, nieporównany wdzięk i urok południowego klimatu, wegetacyi — obudzały zachwyty. Ludzie, stosunki, nawet dzieła sztuki nie wszystkie się dawały odrazu ocenić i zrozumiéć.
Pierwsze, a ostatnie potém wrażenia, jakie Włochy uczyniły na mnie — przedzielone od siebie dwudziestu z górą latami — zupełnie różne, całkiem inne.
Lecz, powtarzam, zmienił się obraz i zmieniły oczy. Nie straciłem wrażliwości, wzrosła ona może nawet, ale stosunek widoku i widza odmienny...
Po raz pierwszy zwiedzając Włochy, tyle miałem do widzenia, chciałem taki ogrom przedmiotów pochłonąć, że jedne drugiemi zacierały się doznane wrażenia. Teraz dążyłem tylko do pewnych, wybranych przedmiotów, aby sprawdzić raz jeszcze studya zaoczne, wspomnienia i sądy cudze...
Z dzieł sztuki tylko celniejsze mnie nęciły — i wybór mój nie zawsze się zgadzał z głosem powszechnym. Wielu moich ulubieńców nie ma téj sławy, na jaką zasługują; a wielu sławnych ja polubić nie mogę, choć ich podziwiam.
W historyi sztuki i ocenie arcydzieł, od roku 1858-go zaszły téż radykalne zwroty. Można powiedziéć, że ją na nowo zupełnie dobywać z archiwów i pisać zaczęto. Powiastki Valarego wiele na szacunku straciły. Zbiory i muzea powstały nowe. Dosyć wspomniéć galeryą Akademii wenecką i klasztor Ś. Marka, który ja po raz pierwszy oglądałem jeszcze, jak był od czasów Fra Angelica i Savonaroli, a teraz... zmienił się on w muzeum.
Włochy urosły pod wszelkiemi względami. Odrodzenie ich polityczne niczém jest wobec duchowego, mało komu bliżéj znanego. Na tém polu w przeciągu stosunkowo niedługiego czasu, postęp znakomity. W sztuce wprawdzie brak twórczéj siły, nie jest to moment psychologiczny tworzenia — ale porządkowanie, rozpoznawanie, zachowywanie skarbów wiele na przyszłość obiecuje.
Na polu wychowania publicznego, w dziennikarstwie, w literaturze ruch wzmożony i wielki.
Dziwić się trzeba ilości szkół, ochron zakładanych i prowadzonych ofiarnością osób prywatnych. Włochy zwycięzko zadają kłam twierdzącym, iż narody łacińskiego pochodzenia przeżyły się, wyczerpały i przyszłości są pozbawione. Samo dzieło zjednoczenia, zadanie wielkie, trudne, spełnia się zwolna, lecz z postępem widocznym, z doskonałém pojęciem warunków i granic.
Ludzie nowi zjawili się tu jakby cudem i wyrośli do potężnych rozmiarów. Nie jednym Cavourem chlubić się mogą Włochy.
My wprawdzie zdala nie znamy wielu oprócz Cavoura, d’Azeglia, Manzoniego, Garibaldego, Mazziniego; ale obok tych stoją całe szeregi mężów stanu, którzy w trudném dziele pomagali Wiktorowi Emanuelowi i nie opuszczają Humberta. Cudem z wiekowych ruin odrodzone Włochy, kto wie, jaką jeszcze rolę odegrają w Europie, gdy marynarka ich rozwinie się na taką skalę, na jaką liczyć pozwala ludność rozciągłych wybrzeży, cała na majtków stworzona. Przemysł téż obudzać się zaczyna, a, co największa, społeczność wiąże się w gromadki do wspólnéj pracy ochoczo.

Do liczby fałszów, które za prawdy uchodzą, należy piękny na pozór aksyomat: równość w obliczu prawa. W zastosowaniu jego do kodeksu karnego rodzi się w téj równości pozornéj największa w świecie niesprawiedliwość.
Prawo jednako karze cywilizowanego, wykształconego, nawykłego do pewnych towarzyskich w obchodzeniu się z nim względów człowieka i — pierwszego lepszego zdziczałego łotra. Taż sama kara dla obu. Pierwszego może ona zabić i równać się dla niego wyrokowi śmierci; dla drugiego będzie wypoczynkiem a nawet dobrodziejstwem.
Nie jest więc kara równą, i tu domiar ścisłéj sprawiedliwości jest największą w świecie niesłusznością, okrucieństwem.
Prawo tego nie miało wcale na względzie. Wprawdzie stosowny wymiar kary, ocenienie stopnia czułości skazanego, jest nadzwyczaj trudném, to rzecz niewątpliwa; ale zaprzeczyć się nie daje, iż jakiś wzgląd w pewnych razach powinienby modyfikować kary.
Wszystko, co się opiera na pojęciach zupełnéj równości na tym świecie — pojęciach, które się z rzeczywistością nie godzą, — musi miéć tę samę przywarę.
Nieudolność nasza każe się uciekać do formułek ogólnych — mamy dla wygody jednę miarę na wszystko, — gdy każdy przedmiot specyficznie różny nawet od pokrewnych sobie, wymagałby innego sposobu obchodzenia się i traktowania.
Cóż dopiero, gdy idzie o człowieka, istotę nieskończenie rozmaitą w objawach swych, w odcieniach, którym charakter nadaje wartość najrozmaitszą!... Cobyśmy powiedzieli o rzeźbiarzu, któryby tę samę siłę chciał obrócić do wymodelowania wosku, co do rzezania dyamentu? Prawo karne w ten sam sposób zastosowuje się do ludzi.

Marzą dziś ludzie, głębiéj niesięgający w znaczenie języków — o jakiéjś mowie powszechnéj, któréj zaprowadzenie byłoby wprost świętokradztwem i ludzkość w przeciągu krótkiego czasu musiałoby ogłupić. Każdy język ma odcienie właściwe do wyrażania stron i aspektów myśli, jakich inne nie posiadają. Obok wspólnych, są własności wyłączne każdéj mowy, a rozmaitość ich nie jest dziełem obojętném przypadku, ani rzeczą do przezwyciężenia; — jest ona opatrznościowo stworzoną, bo jest potrzebą i koniecznością rozwoju ludzkości normalnego, w różnych kierunkach.
Ludzie pomiędzy sobą potrzebują się porozumiewać, ale środki te porozumienia się nie są tak trudne, aby je bałamutną mową powszechną, bez barwy i charakteru, potrzeba było zastępować.
Mowa ta uniwersalna naprzód jest niemożliwą, bo i onaby się natychmiast na dyalekty miejscowe przeistaczać zaczęła; powtóre, byłaby tylko zawsze narzędziem potrzeb najpowszedniejszych życia cielesnego — nic więcéj.
Potrzebom ducha rozwiniętego starczyćby nie mogła, aniby się nawet o to kusiła.
Na Wschodzie, jak wiadomo, wytworzyła się samorzutnie taka mowa franków; ale czegoż ona warta? i czy się nawet do języków zaliczyć może? Jeden podróżny z XVI-go w., w opisie swéj wędrówki na Wschód (połacinie) daje taką mowę ogólno-słowiańską (rozmowę), za pomocą któréj, według niego, w krajach sąsiednich Turcyi rozmówić się i zrozumiéć można.
Są to łataniny z konieczności tylko posługujące i używane; nadto im się czci wyrządza, dając im miano języków.
Właśnie w chwili, gdy wszyscy się wyśmiewają z braterstwa ludów — marzą współcześnie o mowie uniwersalnej!!

Po dosyć długiéj przerwie, którą zapełniły naprzód wirujące stoliki i objawiające się przez nie duchy, potém spirytyzm, który wyzyskiwali szarlatani i zadali mu cios ostateczny, potém tak zwane fenomena magnetyzmu zwierzęcego, na które pierwszy Mesmer zwrócił uwagę, oraz skutki hypnotyzmu, dziwne rozdraźnienie nerwów, wywołujące anormalny stan hyperestezyi (nadczułości), — wszystko to znowu powraca na porządek dzienny.
Ludzie, którzy już nie mieli w co wierzyć i czuli zapewne niezmierną próżnię, nie spotykając na świecie nic nad materyą, posłuszną swym prawom autonomatycznym — a nigdzie ducha, ani duszy, — musieli się uradować, odzyskując stanowisko, które dozwala wielu rzeczy się spodziewać.
Odzyskano punkt wyjścia.
Bez ducha, lub choćby hypotezy ducha, pusto i smutno było na świecie; za tém idzie, że każdy sobie szepcze, pocieszony nieco. Non omnis moriar. Była już chwila, w któréj kazano się wyrzec wszelkiej nadziei.
W sto lat po Mesmerze, obserwowane przez niego objawy, których rzeczywistości uparcie zaprzeczano, szalbierstwem lub hysteryą je tłumacząc — zyskały tyle, że je uznano godnemi badania, doświadczenia i naukowego traktowania.
Otrzymana anestezya zmusiła niedowiarków do przyznania, że w tém szalbierstwa niéma.
Zdania wprawdzie są jeszcze podzielone, i wielu lekarzy nie chce ważności przyznać tym faktom chorobliwym: znaczna jednak część ich oczywistości nie przeczy i uznaje znaczenie fenomenów.
Nieochoczo jednak biorą się lekarze do badań, które zła wiara zdyskredytowała. Każdy dziś zajmujący się tym przedmiotem może być posądzony o chęć wyzyskiwania go, jeśli nie dla czego innego, to choć w naukowy sposób dla pozyskania sławy.
Koniec końców, objawiające się w stanie hypnotycznym fenomena są takiéj natury, iż zmuszają uczonych uznać swoję, i nauki bezsilność do ich wytłumaczenia. Uwłacza to powadze i wszystkowiedzy uczonych — i jest... nieprzyjemném.
Miłośników więc tych badań jest niewielu: — wychodzą one z ram zakreślonych programami naukowemi — mało kto ma ochotę im się poświęcić.
Jednakże niepodobna dziś zaprzeczyć, że po za tą zawadą, która nam w świat szóstego zmysłu wtargnąć nie dopuszcza, są przestrzenie zaczarowane, prawdziwa kraina cudów i baśni.
Widziéć bez pomocy oczu, słyszeć bez pomocy uszu, umysłem przebiegać przestrzenie ogromne w jednéj chwili, w głowie cudzéj czytać, jak w książce otwartéj, — toć są istne cuda: a cuda te powtarzają się nieustannie w stanie ekstazy, którą niewłaściwie zowią uśpieniem.
Jest to nie uśpienie, ale właśnie przebudzenie ducha w człowieku. Stan ten do snu niéma najmniejszego podobieństwa, oprócz zewnętrznego pozoru.
Godne uwagi, że do tego wyswobodzenia ducha nigdy prawie nie dochodzi człowiek własną siłą, ale potrzebuje kogoś, coby mu otworzył wrota.
Naostatek zapisać należy, iż istoty w stanie swym normalnym nadzwyczaj pospolite, nie odznaczające się żadnemi osobliwemi zdolnościami — w momencie spotęgowania nabywają sił i władz olbrzymich.
Są one jakby narzędziami jakiéjś mocy, która nie z nich, ale tylko przez nich płynie...
Lękam się, aby mnie kto nie posądził o marzycielstwo spirytystyczne. Nigdy nie badałem w życiu tych fenomenów, nie czując się powołanym.
Za czasu panowania stolików, żaden z nich przy mnie kręcić się nie chciał; nie widziałem nigdy żadnego z tych cudów, o których tyle rozprawiano, nie miałem czasu zajmować się niemi.
Lecz fenomena magnetyczne obserwując zdala, od lat wielu, w najrozmaitszych warunkach, krajach, czasach — jestem przekonany, że one są rzeczywistemi.
Człowiek, który nic nie szanuje, i ich nadużył, częstokroć ze świętokradzką lekkomyślnością. Ale to niczego nie dowodzi.
Palono na wapno arcydzieła sztuki greckiéj, zużywano na szalbierstwa najdroższe tajemnicze potęgi natury, które człowiek dopiero zdaje się zdobywać; ale słabość ludzka nie dowodzi niczego. Fakta są faktami, choć je potém fałszują.
To, co dziś wydaje nam się jako jutrzenka i obietnica, stanie się może udoskonalonéj, wydoskonalonéj ludzkości nowém uposażeniem. Któż zaręczy, że co dziś jest stanem wyjątkowym, nie może być późniéj normalnym nowego bytu??
Ten szósty zmysł, którym dziś jesteśmy obdarzeni w hyperestezyi, może być zwrotu w naturze ludzkiéj, w człowieku samym zapowiedzią. Oprzéć się téj myśli trudno.
Tak człowiek przyszedł do mowy, do myśli, do życia ducha; czemużby nie miał zdobyć wyższéj jego potęgi??
Człowiek obdarzony tym szóstym zmysłem, o ileby się stał wyższym od tego, czém jest dzisiaj, nie potrzebujemy dowodzić.
Podniesienie się na tę wyżynę, nawet z dzisiejszym organizmem człowieka, nie jest niepodobieństwem — mamy tego dowody. Dla czegożby stopniowo sam organizm nie miał się wyrobić na nowo do potrzeb wydoskonalonéj natury, do posług ducha?...
Są to marzenia. A! tak! Ja téż ich za nic innego nie daję, — są to marzenia tych nocy bezsennych, w których myśl przesnuwa tysiące porwanych pasm pozostałych z przeszłości...
Wszystko to potrosze dlatego, że człowiek był powieściopisarzem... Tak, bo skromny ten bajarz, którego ludzie poważni nie mają za boże stworzenie, jest zmuszony wszystko niemal badać, uczyć się wszystkiego, sznurkować po wszystkich zakątkach... Ten malarz świata potrzebuje studyów nad encyklopedyą całą, aby mógł nawet skromne tło opowiadania sumiennie odtworzyć. Nie wolno mu ani rośliny pomieścić na niewłaściwym jéj gruncie, ani kazać rozkwitnąć w niestosownéj porze, ani kazać jéj wonnością poić, gdy się jéj kielich zamyka.
U młodych i mniéj bacznych pisarzy spotykamy co chwila takie usterki rażące, dowodzące, że sobie nie zadali pracy z tém się obeznać, co w obraz swój wprowadzić byli zmuszeni.
Pisarz powieści musi z kolei dziś rzemiosło, jutro całą naukę, pojutrze stan jéj w danéj epoce studyować, — bo jest, a przynajmniéj powinien być sumiennym dziejopisem powszedniego życia.
Skutkiem tego uczeni o jednéj strunie mają go za nieuka, który zgłębić nic nie mógł — bo chciał — bo musiał dotykać wszystkiego, — a pospolity tłum czytelników ani wie, co ten pokarm kosztuje, który obojętnie inni spożywają.
Ci, którzy dziś, pod pozorem romansu doświadczalnego, nową niby szkołę chcieli niby zakładać, sformułowali to tylko, co oddawna każdemu sumiennemu pisarzowi było znane, było powołania jego warunkiem...
W dodatku, nowatorowie zwichnęli prawidło zdrowe, z rzeczy dodatkowéj zrobili główną. W wykonaniu puszczono się w szczegóły zbyteczne, dla popisu z erudycyą blacharską, ślusarską lub stolarską; poczęto dłubać akcesorya, i wystąpiły one na pierwszy plan niepotrzebnie. A ileż to lat temu, gdy nikt o realistach i doświadczalnéj metodzie nie słyszał, ludzie piszący, za każdym nowym przedmiotem, o który powieść miała potrącić, do nowych źródeł i studyów uciekać się musieli! Tylko nie chwalili się, znajdując to rzeczą naturalną.
Taka potrzeba obeznania się — zaprowadziła nas na pola magnetyzmu, który dawno u nas żywo umysły zajmował.
W Wilnie wychodził przecie (ni fallor) „Pamiętnik magnetyczny,“ — słynął Lachnicki... Walka o fakta, o ich prawdziwość, o wykład ich znaczenia, do roznamiętnienia dochodziła...
Ale u nas ludzie nie dawali się tém zbytnio upoić, ani prowadzić za daleko kwestyami nierozjaśnionemi. Wiara była zbyt silną, aby to, co się nie zdawało z nią godzić — obok niéj ostać się mogło.
W dzisiejszym momencie psychologicznym i stanie nauki u społeczeństw, trudno odgadnąć, czy dalsze badania i eksperymentacye zajmą umysły, czy — odrzucone zostaną. Jest tysiąc kwestyj, które się wydają praktycznie potrzebniejszemi, pilniejszemi, bardziéj niż ta na dobie.
Motory, siły, balony, oświetlenie, zużytkowanie sił marnujących się w naturze, opanowanie elektryczności — tak wiele obiecują materyalnych korzyści, że ku sobie przeważnie pociągają.
Gdy się pamięcią sięgnie wstecz na pół wieku przeżytego, a przypomni stan ówczesny ogólny, byt — warunki, — zdumiéć się przychodzi ogromowi postępu, przemian, ulepszeń — zdobyczy...
W stosunku do nich, sam byt społeczny i nawet stan ducha, niewiele skorzystał. Walka tego, co było i usiłuje trwać, z tém, co się porzuca, jako konieczność logiczna — zaledwie rozpoczęta. Ofiary wielkie, — kto wie, na czém się to skończy, i czy ludzkość nieumiejącą utrzymać równowagi, zawsze do krańcowych ostateczności pędząca, nie padnie ofiarą zbyt żywego pochodu, katastrofy, która cywilizacyą, owoc lat tysiąców, w gruzy obróci?...
Zupełnego jednak jéj zatracenia niepodobna przypuścić. Dzisiaj, gdy wszystkie narody są z sobą w związku, gdy cywilizacya prawie jedna jest wspólną wszystkich własnością — kataklizm ogólny nie jest możliwy.
Dosyć, aby jedno państwo padło jego ofiarą — a reszta ocaleje. Nigdy zaś wszystkie na raz, pomimo groźnych internacyonałów, samobójstwa na sobie nie popełnią.
Niéma więc obawy zbyt wielkiéj o owoce pracą wieków zdobyte. Ocaleją one gdziekolwiek i przechowają się. To nas pocieszać powinno...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Z kilku myśli o magnetyzmie — snuło się tak, snuło pasmo pstre, i zaszliśmy aż do wielkiego zadania wieku, do ustroju społeczeństwa takiego, któryby mógł trwać, nie wywołując rewolucyj, nie tworząc fermentów burzących.
Mężowie stanu dzisiejsi widzą, iż na teraźniejsze wrzenie, stojąc z założonemi rękoma patrzéć nie można; że coś począć i coś czynić potrzeba, aby stan klas pracujących, istotnie często wyzyskiwanych, polepszyć, wziąć je w opiekę, ustrzedz od chorobliwych marzeń, które rodzi nędza i widok dostatków.
Socyalizm państwowy zwolna się w Niemczech zjawia na katedrach. To tylko nieszczęście, że wszystkie jego teorye w słowach i na papierze wyglądają jako leki nieochybne, a w praktyce obietnic nie dotrzymują.
Chrześciańskie zasady w sposób bardzo prosty rozwiązują to zadanie; — ale nauka szuka innych środków, choćby dlatego, aby próżności ludzkiego rozumu zadość uczyniła.
Gdyby wszyscy kapitaliści, przemysłowcy, spekulanci, właściciele fabryk chcieli uczynić małe ofiary, mogliby niemi wielkie osiągnąć skutki, ale chciwość zarobku oślepia i rozgorączkowywa.
W czasie, gdy jeszcze miałem własną drukarnię w Dreznie, gorąco się zajmując jéj losem, dopóki ciężkie próby, na jakie byłem narażony, nie rozczarowały mnie i nie zniechęciły — myślałem szczerze o losie współpracowników moich.
Z Lipska dochodziły naówczas wieści, że się gotuje bezrobocie drukarzy, wymaganie powiększenia płacy robotników stosunkowo umiarkowanéj. Siadłem obrachować, co zecer zarobić może i ile jego skromne utrzymanie z rodziną kosztować musi. Okazało się z tego rachunku, iż istotnie najgorliwszy, najpracowitszy — z rodziną zaledwie mógł wyżyć z zarobku.
Co do nas, właścicieli drukarń, nie ulegało wątpliwości, że mając robotę i pilnie chodząc koło niéj — nam się sowicie mógł zakład opłacić. Wprawdzie każdy z nas mógł zbankrutować, zakładając niebacznie drukarnię zbyteczną, nie starając się o robotę etc., etc.; ale to było jego sprawą — nie robotników. Gdy drukarnia szła normalnie, zysk właściciela był znaczny, a zarobek zecera w stosunku do niego niedostatecznie był oceniany.
Widząc to, powziąłem myśl, abyśmy my sami uprzedzając domagania się i bezrobocie, razem się zebrali, poddali taryfę sumiennemu przeglądowi — dobrowolnie ceny podnieśli.
Miałem znajomego właściciela drukarni, człowieka, który mi się bardzo zacnym, uczciwym i dobréj woli wydawał. Z ust jego słyszałem, że z prostego zecera sam się dorobił, o własnéj sile, do małéj naprzód drukarenki, potém do znaczniejszych wzrosłéj rozmiarów.
Spotkawszy się z nim, otwarcie wypowiedziałem mu myśl moję. Spojrzał na mnie wzrokiem dzikim, twarz mu się zmieniła.
— Ani się pan waż z czémś podobném występować! — zawołał. Tego tylko brakło! Jesteś tu obcym i będziesz nam spokój zakłócał?... Przestrzegam — nie waż się pan ani mówić, ani myśléć o tém!
— Panie Halmuth — odpowiedziałem mu z krwią zimną, — z ust pańskich słyszałem, że sam z robotnika stałeś się właścicielem drukarni: nie maszże nad tymi braćmi swymi litości?
Poruszył ramionami.
— Ba! niech tak pracują, jak ja! — odparł — a nie? to niech sobie giną. Co mnie do tego! Ja o sobie i o dzieciach moich myśléć jestem obowiązany.
Na tém skończyło się wszystko — rozstaliśmy się kwaśno.
Wkrótce potém nastąpiła zmowa, bezrobocie, układy, powiększenie płacy, które przewidziéć było łatwo...

KONIEC.[2]
1884.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; winno być Gdy téż część się jakaś odłączy, odosobni — zamuruje, drętwieje i umiera, albo Gdy téż część jakąś odłączy, odosobni — zamuruje, drętwieje i umiera.
  2. Niedrukowany epilog Nocy Bezsennych znajduje się w utworze Adama Krechowieckiego pt. Józef Ignacy Kraszewski.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.