Noce bezsenne/Fantazye na tle czarném

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Noce bezsenne
Część 1. Fantazye na tle czarném
Pochodzenie Tygodnik Illustrowany, 1888, nr 262-270, 272-274
Redaktor Józef Wolff
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1888
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


J. I. Kraszewski.
NOCE BEZSENNE.
FANTAZYE NA TLE CZARNÉM.

Noc. Nadchodzi godzina spoczynku przymusowego. Wszystko co posłuszném jest rozkazom matki-natury, układa się do snu, zawiéra powieki, obumiéra na czas jakiś, aby potém odżyć znowu do pracy.
Ciężaru życia bez przerwy nie zniosłaby żadna istota...
Przeciwko temu prawu ogólnemu jeden człowiek może się buntuje, czasem dobrowolnie, częściéj pomimo woli, mimo pragnienia wypoczynku. Pożąda snu, ale sen nie przychodzi na zawołanie. Rozbudzony duch ciału nie daje pokoju.
Naówczas rozpoczynają się męczeńskie oczekiwania godziny, długie jak wieki, czarne jak przepaście, pełne widm straszliwych i trwogi nieokreślonéj — nieukołysanéj...
Sen dany jest może na to, aby czarna noc dręczyć nas nie mogła, ma bowiem siłę i nielitościwość kata. Matka-natura znieczula nas przez miłosierdzie, aby wyzwolić od męczarni. Nieszczęśliwi skazańcy spać tylko nie mogą, a katownie znosić muszą.
Noc. Zwolna cisza rozpościéra się dokoła. Na niebiosach gasną światła; księżyc i gwiazdy świécą tylko jak widma, mdłém odbiciem dalekich blasków. Stoją na straży nad uśpionymi.
Co czuwa, wszystko się niepokoi i boleje. Głosy nocy są jękami cierpienia, — wołaniem ratunku, — krzykiem konania, — wrzaskiem rozpaczy, urągliwym śmiéchem szyderstwa.
W wyobraźni ludu, w jego podaniach, noc otwiéra szatanom wrota na świat, a widmom i upiorom groby.
Stworzenia, które nie śpią w nocy, wszystkie są napiętnowane jakiémś przekleństwem, skazane na jakąś męczarnię.
Cisza nocy jest straszną, grobową; żaden jęk nie mógłby być nad nię bardziéj przejmującym, okropniejszym. Cisza ta zdaje się dla tego tylko istniéć, aby ją przerwał jakiś grom, trzask, łoskot zniszczenia i śmierci. Im dłużéj trwa, tém bardziéj spotęgowuje oczekiwanie i trwogę.
Natężone oko nareszcie dostrzega czegoś w ciemności: wyprężone ucho słyszy wśród tego milczenia tysiące rodzących się a niezrodzonych szmerów.... przywalonych kamienną ciszą.
Są li to głosy czy marzenia? Zrozumiéć ich niepodobna. Zaledwie pochwycone, rozpływają się; ledwie rozeznane, mienią się, giną. Na téj wielkiéj karcie milczenia i ciemności fantazya maluje co zechce, — wszystkie wywołane przez nię obrazy wsiąkają w tę czarność i ciszę bezdenną.
Sen! Sen byłby dobrodziejstwem: ale im mocniéj pragnie go człowiek, tém uparciéj on uchodzi. Niekiedy zbliża się, muska powieki, przymyka je, drażni, łaskocze, aby udręczył okrutniéj...
Spodziéwasz się go przebłagać, zdaje się łagodnie kołysać, obiecywać spoczynek; marzenia jak fantazmata blade zjawiają się przed przymrużonemi oczyma.
Serce ci bije — myślisz — zasypiasz wreszcie...
Ach! nie! Sen się z ciebie szydersko naigrawa. Zaszeleściały pergaminowe jego skrzydła — uszedł.
Rzeczywistość powraca z katowskiemi narzędziami swemi, a zdrętwienie, bezwładność, znieczulenie i obumarcie przyjdą zaledwie z wyczerpaniem sił, znużeniem i omdleniem — gdy marzenia nawet zatruje trwoga i niepokój...
Niéma nic straszliwszego nad ten stan pół snu, pół jawy, zawieszenia pomiędzy dwoma światy, jak Twardowski na nici pajęczéj.
Rzeczywistość z krzemieniem wspomnień siedzi ci na piersi, — marzenie zagląda do mózgu... Otwarło czaszkę, przez szczelinę rozpatruje przędzę myśli, na którychby zagrać mogło. Nagle przymyka ją i znikło...
W mrokach zjawia się jakaś twarz blada, któréj na świecie nie oglądałeś nigdy — znasz ją tylko ze snów. Jest to gość z innego świata... Rysy téj twarzy mienią się dziwacznie, wyciągają, krzywią, z pięknych stają się poczwarnemi — bledną, zaciérają się, nikną. Została noc z poczuciem bolu i trwogi...
Lecz oto chwila bezmyślnéj nicości. Następuje zmiana, noc zdaje się rozjaśniać jakimś bladym odblaskiem. Oczyma zamkniętemi widzisz coś... Szybko, niepochwycone suną się, lecą, przemykają cienie, mgły, chmury — towarzyszki i zwiastunki snu upragnionego. Niestety! znikły i one... obiecany sen nie przyszedł z niemi, czarna noc wraca...
Usypiasz na sekundę, budzisz się na długo.
Ciało znękane, niespokojnie zmienia położenie. Szukasz jakiegoś legowiska, któreby ci ciężaru życia czuć nie dawało; czynisz się martwym całą siłą woli, przymuszasz się stać kamieniem — ale serce bije coraz żywiéj, krew do głowy napływa falami wzburzonemi, i bije ci o czaszkę — iskry sypią się z oczu zamkniętych.
Sen odbiegł całkiem — trwoga rośnie, rośnie, głową przebija chmury, olbrzymieje, wyciąga się, obejmuje świat, a ty pod jéj stopami zgnieciony czujesz się maluteczkim robaczkiem.
Jęk wyrywa się z piersi, i nie znalazłszy echa w zmarzłéj atmosferze, powraca do niéj, rozrywa ją, dusi.
Gdzieś za światem, daleko, kiedy niekiedy biją zégary pijane, niezrozumiałe godziny — którym niéma końca.
Sąż to godziny, czy jęki potępieńców? Jedna i taż sama powtarza się bezustanku... a czarna noc trwa jak trwała, i sen zbiegły nie powraca.
Naówczas znowu wpadasz w ów stan pośredni między uśpieniem a jawą — nie możesz spać, a marzysz...
Przychodzą do ciebie żywi i umarli razem: — to, co przeżyłeś wczoraj i co roiłeś przed półwiekiem, czego nie widziałeś nigdy, i to, cobyś rad pogrzebł na wieki... Dziwna tkanina z tych dwu żywiołów się sprzęga.
Takich barw, takich głosów, jakie widzisz i słyszysz, niéma na świecie; takie istoty, jakie cię nawiédzają, żyć nie mogły i nie mogą.
Pół serca ci zamarza, pół się pali, męczarnia niewysłowiona — a wyrwać się z żelaznych jéj kleszczów niepodobna!
Czekasz zawsze, że się to na prawdziwy sen zamieni.
Jedna taka noc trwa czasem sto lat, ma swe dzieje, które się w pamięć wrażają tak, że ich z niéj wyrzucić nie można. We dnie nosisz z sobą jéj oddźwięki niepozbyte, a powracając do łoża, wleczesz gotowe ziarna, z których wyrosnąć muszą te same potwory, téż same męczarnie.
Naówczas, często, gdy dantejskich tych mąk pozbyć się nie masz siły, gdy czuwasz z otwartemi oczyma, — wywołujesz wspomnienia, roisz, aby nie popaść w tę walkę snu i jawy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wiek nasz ze swym przyśpieszonym biegiem, z potrojoną, czy dziesięćkroć spotęgowaną działalnością, z tym prądem wichrowatym, który nas, do niego niezrodzonych, nieprzygotowanych unosi, — winien tym wszystkim gorączkom. On je rodzi. Wybiegliśmy zbyt szybko naprzód, więc się zadychać i dostawać zawrotu głowy musimy; chorujemy na postęp nasz i jego zdobycze.
Drugie i trzecie pokolenie albo zdziczeje lub organizm sobie wyrobi do miary brzemion; może téż zacznie szaléć, drobniéć i wymiérać...
Dziś mózg nasz za ciasny, aby się w nim pomieściło wszystko, czém go napychamy...
Niektórzy z tego już szaleją, drudzy umiérają; ostatni, znużeni, powiadają sobie: — Azali nie lepiéj być prostaczkiem na duchu ubogim, a szczęśliwym, niż okaleczałym Tytanem??

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie byłyż to szczęśliwsze czasy gdy wszystko zdawało się skończoném, zamkniętém, jasném, pewném, zregestrowaném? — gdy ciekawość i pragnienie wiedzy zwano grzéchem i stopniem do piekła? — gdy społeczność tak była doskonale uporządkowana? — gdy ubóztwo przyjmowało się jak dar boży, cierpienie jako próbę? — a poza tym światem zgnilizny i marności, poza tym padołem płaczu, świéciły dantejskie niebiosa pełne białych aniołów???
Tych czasów skraju myśmy jeszcze dotykali; widzieliśmy ostatnie ich godziny.
Słowo w słowo, jak w biblijnéj powieści, spełniło się wygnanie z tego raju. Zapragnęliśmy owocu wiedzy złego i dobrego. Nie wiemy nic — ale czujemy, żeśmy nieszczęśliwi i że nigdy nic spełna wiedziéć nie możemy.
Wiedza bowiem jest labiryntem, który coraz wyżéj prowadzi ku górze i jasności — ale do niéj nigdy nie doprowadza.
Biédny jest człowiek!
Ach! te dawne, dobre czasy! Taki pokój był w duszach, taka jasność łagodna w umysłach, takie błogie przejednanie z losem, — a na wszelkie cierpienie stało pociech gotowe, niewyczerpane źródło...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Śnię, śpię, marzę czy przypominam tylko??
Olbrzymie jodły szumią nad moją głową zaledwie ze snu nicości rozbudzoną; szumią głosem dziwnym, niby morza mruczenie, niby jakiéjś szept modlitwy, niby stłumiony szmer warg trwogą stulonych...
Szum ten drzew coś mówi, zdaje się, że go rozumiém; lecz kiedy miałem pochwycić klucz tego języka — ucichło...
Litościwe te jodły ze swym usypiającym szumem — pieśnią niańczyną otaczały moję kolébkę... U ich olbrzymich pniów siedząc, wydobywałem ze mchu młode główki rydzów wytykających się z ziemi. Wyrastały tak cudem z głębi, niosąc z sobą tajemnicze słowo życia...
Zdawały się uśmiéchać, otrząsając z pleśni, która gładkie ich czaszki oplatała. Mchy podobne były pieluszkom... Wśród nich rosły maleńkie kwiateczki, które tylko tu się mogły mieścić, tu kwitnąć i umiérać... Daléj poza cień jodeł, poza granicę mchów nie ważyły się pokazać... Na mchach pełzały i polatywały dziwne stworzonka, przy nich i do nich zrodzone...
Pamiętam maleńkiego śliniaczka, który na plecach niósł domek: wyciągał się długo, długo, a potém zwijał i chował do skorupki...
Muchy tu latały inne... a mrówek niezliczona moc biegała po gościńcach, szérokich jak nitka...
Wszystko to razem stanowiło światek odrębny, do którego naówczas i ja jeszcze należałem. Znaliśmy się wszyscy: rydz, śliniaczek, ja i kwiatki.
Uroczysty spokój jakby płaszczem wielkim nas obejmował i otulał.
Jodły jedna za drugą biegły szeregiem, postawione na straży. W końcu ulicy przeglądało światełko...
Niekiedy gość zając zasiadał w pośrodku pustéj ścieżyny i oglądał się do koła, i znikał za najlżejszym szelestem. Czasem zakrakały kruki i wrona u wiérzchołków jodeł i — poniosły się daléj...
W prawo i lewo stały zielone mury szpalerów, za niemi las olch, lip, kasztanów, klonów, topoli — królestwo czapli i bocianów...
Na każdém niemal drzewa wierzchołku chwiało się gniazdo olbrzymie, a na niém rozpiérał się pan i gospodarz w czerwonych butach, poważnie rozglądający się po okolicy...
W cieniu tych drzew stał murowany z niedawnych czasów, ale na starych piwnicach, dom z ludźmi starymi.
Po jednéj jego stronie królowała uśmiéchając się łagodnie, przygarbiona a wesoła staruszka, prababunia, „babka biała,“ bo latem chodziła w jednych sukniach...
Uśmiéch ust, który zachowała do zgonu, wyniosła ze szczęśliwszych czasów. Nie odebrało go jéj wdowieństwo, niewdzięczność tych, którzy wszystko jéj byli winni, ani wiek, ani cierpienie. Z nim ona spokojnie, dziewięćdziesiątkilkoletnia, doczekawszy pra-prawnuków, poszła do grobu w tercyarskiéj sukience zakonu św. Franciszka.
Uśmiéch ten kochanéj staruszki był dla mnie piérwszym na ziemi — był zachętą do żywota. Nawet gdy się mocno pogniéwać musiała, miała go w zapasie zawsze, i zjawiał się jak promień słońca po burzy...
Przy jéj łóżku stała prawnuków kolébka. W jéj pokoju, na podłodze zasłanéj starym gobelinem, wyobrażającym owocobranie, bawiło się dziecko gałązkami jodeł, które niedaleko szumiały. Zasadzały się z nich puszcze i lasy, w których gnieździły się bajki.
Z pośrednich lat, wiele, wiele się zapomniało, a tych piérwszych wrażenia tak się na mózgu wyryły głęboko, że nic ich zatrzeć nie może...
Wszystkie zabawki widzę jeszcze... Porcelanową psią budę i figurki pozłacane, którym rąk i nóg już brakło...
Na komódce z drewnianéj mozaiki wysadzane było polowanie, z takich pewnie czasów, gdy łowy roznamiętniały. Patrzyło się na nie jak na obietnice przyszłych rozkoszy.
Konie lecą, psy biegną, myśliwi się prześcigają — jeleń uchodzi... i tak wesoło upływa życie!
Łowy! tak! wiekuiste za czémś łowy, za niedoścignioném...
W tych latach piérwszych każdy obrazek coś przynosił z sobą — coś zapowiadał i zwiastował, coś mówił. Wierzyło się w niego, jak w przepowiednią, jako w wierne odwzorowanie z natury. — Któżby w dzieciństwie kłamstwo przypuścił?
Nawet smoki i potwory istniały dla nas — i mieliśmy słuszność, bo mniemane o nich baśnie były wspomnieniami piérwszych wieków bytu świata, historyi człowieka na ziemi — walczącego z olbrzymiemi ichtyosaurami i nie wiém jak przezywanemi potwory.
Uczyło się tych historyj na komódkach i puharach, na lalkach porcelanowych, na chińskich filiżankach...
Pomiędzy zwątpieniem a prawdą dziecinny umysł nie domyślał się granicy — zmyśleniu nie wierzył, wszystko dla niego było prawdą.
Wieczorem i rano modlitwa wprowadzała w świat inny, równie rzeczywisty, prawdziwy, pełny majestatu i jasności. Czołem biliśmy przed nim.
Babka z modlitwy umiała zawsze co najsłodsze wyciągnąć... Jednym z najpiérwszych prawideł, których uczyła, dając suszoną gruszkę na otarcie łez po przewinieniu — było — że Pan Bóg za złe dobrém płacić każe.
Téj gruszki z tém prawem nigdym nie zapomniał — a gdym ją zjadł, będzie temu pewnie lat sześćdziesiąt i kilka... Widzę miejsce, na którém stałem, a przedemną uśmiéchającą się staruszkę...
Szumią jodły — noc nadchodzi, mrok okrywa wszystko — biała, święta babka rozwiała się w mglistym obłoczku jasnym...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wielkanocne nadchodzą święta... i — wiosna...
Wszyscy zajęci święconém, cały dom w ruchu, na dzieci mało kto patrzy, a oto pod płotami wytykają pączki nieznajomi goście — i ptactwo śpiéwa i słońce świéci — i coś w powietrzu jest, co rozradowuje serce...
Więc albo do ogrodu... aby tam szukać nudów, lub do kuchni, aby odkradać rodzynki... Uczta dla ducha i podniebienia... cały dzień schodzi jak błyskawica, niepodobny do powszednich.
Życie się zogniskowuje w podziemiu, około kuchni... Począwszy od staruszki, schodzą się tu wszyscy, pomagają, przeszkadzają i nawet „Gorzkie żale“ w kuchni się odmawiają, bo o nich zapomniéć się nie godziło.
Co za wonie dziwne... nasycające, jakby się najeść można niemi!... Co za fizyognomie tych mazurków i placków, w których rysunku tkwią podania odwieczne!...
A też pisanki różowe, żółto-sine, tak misternie pomozaikowane?
Tego wszystkiego teraz jeszcze tknąć nie można, dopóki nie stanie w sali jadalnéj i ksiądz Reformat nie poświęci.
O! to święto wiosenne — jakie było wesołe.....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dworek mały, nizki, ściany białe, dach z gontów, przed nim rzędem stoją topole wysokie, pod oknami rosną róże i bzy... i przez matkę posadzona romanowska jodła, która była naówczas młodą, a dziś — tyle lat jéj nie widziałem!
Dokoła — ogród owocowy, sadzawka, ulice z leszczyny, a w gąszczach ptactwo, na wiosnę gwarzące bez ustanku.
Tuż za groblą z tyłu domu, jak okiem zajrzéć, łąka, nie łąka — trzęsawice, moczary, kępiaste błoto, którego środkiem płynie zgnębiona, zahamowana rzeczułka.
Tu królestwo niezliczonego ptactwa wodnego, tu kobiéty zbiérają ową sławną mannę, tu się bydło topi, a ludzie na granicy od Bogusławców biją się czasu kosowicy, bo granica niepewna.
W dzień ta przestrzeń, trawą szorstką okryta, wyżarami poprzerzynana, zdaje się pustą i smutną a głuchą, ale wieczorem!! wieczorem te moczary i trzęsawiska ożywają. Gospodarze wyżarów, kęp, traw, brodów, trzciny, wracają z wycieczek do domów. Słychać krzyk czajek bolesny, kaczki ciągną długiemi sznurami, wypisując jakby znaki jakieś w powietrzu, bąk na czatach coś powiada, o czémś ostrzega głosem stłumionym.
Nie rozeznane jakieś krzykliwe istoty sprzeczają się z sobą aż noc zapadnie.
A nawet nocą, gdy już umilknie wszystko, na jaśniejszém niebie widać w milczeniu przeciągające ptaki... a kiedy niekiedy z głębi moczarów odzywa się hukanie niespokojne.
Opodal nieco, nad drugą drogą i groblą — bo tu grobel jest bez miary — stoi drewniana kapliczka na małym grobku, sama jedna... gospodę tylko ma pod bokiem. Przy niéj niéma nawet cmentarza, ani dzwonnicy, sygnaturka wisi w małéj kopułce nad wejściem. Prawdziwy kościołek wiejski, któremu nie stało na żadne zbytki, który téż ich nie potrzebował, byle gdzie Boga pochwalić było. Ściany z drzewa szarego, dach gontowy, dzwonek nadedrzwiami pod krzyżykiem malutki, ale słychać go we dworze i we wsi.
Daléj widać płowe pola i jednę sosnę, samotnicę pozostałą z lasu, który niegdyś tu rosnąć musiał. Kawki i wrony znają tę swoję gospodę, na któréj przysiadają po drodze. Co za los téj biédnéj siéroty, która tu sama jedna została!
Z jéj siostrzyc ani śladu — pole nagie — ona jedna, zawsze jedna... ani żyć, ani umrzéć nie może... Od dalekich borów nawet szum do niéj nie dochodzi.
Daléj jeszcze — pola poorane w zagony, błoto znowu, na widnokręgu, jak pas czarno-siny, lasy dokoła. Płaszczyzna bezgraniczna jak na dłoni. Gdzieniegdzie gaik, kupka drzew, zielony klomb, a w nim — ludzkie mieszkania.
Na polach tu i owdzie leżą zbłąkane, przed wieki tu rzucone falami głazy, które się w ziemię wryły i śpią. Morze je przyniosło i zgubiło...
Siwe i żółte, czerwonawe, szare, czarne, z poobijanemi bokami, bo długo się gdzieś tułały ociérając się o siebie — tu pokładły się na spoczynek jako świadectwa wielkiéj burzy, która zmieniła oblicze ziemi.
Socha musi je omijać, a czasem człowiek dobywa mozolnie, aby podłożyć pod próg chaty.
Na niektórych z nich dziwactwo, fantazya burz poszczerbiła jakieś kształty i znaki przedrzeźniające ludzką robotę. Zdają się obłamkami olbrzymich postaci roztrzaskanych na kawały. Oto piersi jakiéjś zdruzgotanéj Cybeli; oto brzuch wydęty jakiegoś Sylena...
Któż wié? w prastarych czasach były może bogami, bo wiele ich teraz leży pod krzyżami, a ludzie na nich dotąd płachty chorych wieszają.
Kraj dokoła smętny, tęskny, cichy, ale wiosną wonny, ale latem świergoczący, ubogi a zasiedlony — bo może tu ludziom bardzo źle nie było.
Zwierza pełno bywało wszędzie, po zaroślach i po błotach; w lasach grzyby i jagody; tylko wydmy piaszczyste, jałowcami poplamione ciemnemi, przypominają cmentarze.
I były też pewnie niemi pod owe czasy, gdy z umarłymi szły do grobu garnuszki, miski i kamienne siekierki... Wiatr czasem wydmuchnie kostek białych resztki i skorupkę popielnicy...
Pamiętam tu wieczory z muzyką ptasią na błotach, słowikami w leszczynie ogrodowéj i koncertami żab, które w sadzawce po całych nocach „kumkały“ nieznużone. Nim ludzie powstawali, o brzasku przylatywał bocian, przechadzał się po podwórku i oczyszczał go ze śmielszych muzykantek.
Przed dworkiem ojciec siadywał na „balaskach“ i dumał, paląc fajkę, albo opowiadał; a miał pamięć taką szczęśliwą, że w niéj nie tylko każda muszka zachowywała się jak w bursztynie, ale się stroiła w szaty świetne...
Powtarzał co słyszał i widział w długiém życiu, a w ustach jego najprostsze opowiadanie stawało się poezyą, kunsztem, choć się sam o to nie starał.
Niekiedy do tych opowiadań o dawnych polskich czasach, o magnatach i ich fantazyach, pan de Larzac przynosił powiastki z Nieświéża, a kapitan Sobolewski przydawał doskonałe żołniérskiego życia obrazki ze swych kampanij z Dumouriezem i służby w wojskach rzeczypospolitéj.
Nadzwyczaj charakterystyczną figurą był ten kapitan ze swą fajeczką, kapciuchem, frakiem popielatym i miną żołnierską.
Pobyt długi we Francyi nie wydoskonalił go wielce w języku francuzkim, ale uczynił wolterzystą i niedowiarkiem. Matka nasza ze swą anielską łagodnością, ukradkiem starała się go książkami podsuwanemi nawracać — ale nie wiém czy się to na wiele przydało.
Sobolewski, który niedaleko mieszkał w małéj, własnéj posiadłości w Połonnym Hrudzie, z żoną staruszką, bezdzietny, był ubogi, ale na los nigdy się nie skarżył. Niekiedy do pana chorążego przychodził piechotą, czasem przyjeżdżał wózkiem. Nigdym go inaczéj nie widział, tylko, zawsze we fraku.
Pamięć miał przewyborną. Zasłuchywałem się w jego bitew i oblężeń opowiadaniu. Pomnę, że gdy mi wpadły naówczas pamiętniki Dumouriez’a w rękę — umyślniem go zapytał o bitwę, świéżo w nich opis jej przeczytawszy. Zdumiałem się zgodnością książki i opowiadania. Jeżeli się nie mylę, brat Lucyan musiał pochwycić tę fizyognomią, która się w pamięć wrażała.
Pan de Larzac, syn Francuza w służbie wojskowéj u Radziwiłłów, pamiętał wiele z czasów „Panie kochanku.“
Do częstszych gości, o kiju piechotą przychodzących, należał oryginalny, na wpół oszalały dziwak, włóczęga, wierszopis Dołubowski, który pielgrzymował od dworu do dworu, i deklamował wiersze w rodzaju Krysztalewiczowskich.
Oprócz tych — ileż to się postaci przesuwało naówczas oryginalnych, wybitnych, napiętnowanych indywidualnemi własnościami, jakich już dziś na świecie niéma!
Teraz wszyscy się mniéj więcéj pod jednę ogólną modłę wyrabiamy, nie odznaczając się niczém. Zacierają się cechy wybitne, które dawniéj występowały wyzywająco i chlubiły się sobą. Inny czas i inny obyczaj.
Wszystkie te figury odegranego dramatu zimny grób pokrywa. Wiek żelazny już takich ludzi nie zrodzi: wiémy o tém, żeśmy tylko małe kółka w wielkiéj machinie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Okolice Romanowa, gdzie mi jodły szumiały długo nad dziecinną głową, do dumań ją rozmarzając — całe w lasach, całe w borach, zarosłe, zielone... natchnęły mię miłością puszcz, drzew, gąszczy, którą zachowam do ostatniéj życia godziny.
Po człowieku nie wiém czy co tak kocham jak roślinę. Stare drzewo jest dla mnie, niemal jak dla pogan, przedmiotem czci i uwielbienia. Co za majestat i powaga! jaka fantazya linij! co za wdzięk! często jaki dramat w tych postaciach wiekowych, na których lata pokładły niezatarte znaki burz i wiosen! Odwieczny dąb to kartka z historyi przeszłości. Bujna roślinność lasów zdaje się wlewać życie, gdy się na nię patrzy i nią otoczy. Ogołocony z niéj, kraj nie może być pięknym. Zdaje mi się zawsze, że gdzie źle jest roślinom, tam i człowiekowi dobrze być nie może.
Do lasów coś ciągnie człowieka — może nie każdego (ja tam nie wiém), — ale kto się pod ich cieniem urodził, wychował, temu bez nich nago wszędzie i smutno.
A dziś — gdzie są te lasy, jakiemi jeszcze my pamiętamy Białowiezką puszczę niebotyczną, bory kobryńskie, nawet w okolicach Romanowa, Włodawy, Białéj i Wicznic!
W całéj Europie ledwie się gdzie uchował dziki, stary las... We Włoszech pamiętam tylko jeden, który, jadąc do Terni przebywałem, oraz pinie pod Rawenną... Schwarzwald, z samych prawie świérków złożony — jednostajny, smutny i nie piękny...
A! drzewa! drzewa! Możeż być co nad nie piękniejszego? Czém to ziemia być musiała naówczas, gdy ich nie trzebiono i nie wyniszczano? Do nich tęskni się zawsze, gdy się je raz ukochało. Kochanowski już skarżył się w „Satyrze“ na okrutne wypalanie i wyrąbywanie lasów. Od tego czasu nieopatrzności naszéj, obszary całe, mil seciny padły ofiarą.
Patrzymy ze zdumieniem na stare pnie olbrzymie, jakim podobnych ludzie już nie zobaczą. Na ziemi, jak w polu, następuje płodozmian: po olbrzymach — karły. Zniszczyć las niezmiernie łatwo, a doczekać się go — niepodobna.
Uczony leśnik, powracający z Tarentu, obrachowuje, że zbyt długo trzymać drzewo nie opłaci się, a dla miłości jego, któż dziś pielęgnować je zechce?
Kraj bezleśny, najżyzniejszy nawet, trąci zawsze pustynią.
W Romanowie samym, oprócz Sapieżyńskich jodeł ogromnych, lipy, kasztany, olchy, klony, topole, na ziemi wodą przesiąkłéj rosły z nadzwyczajną siłą, wspaniale rozkładając konary. A pięły się do góry, ku słońcu z tych dolin, tak szybko jak nigdzie.
Winniśmy to może wspomnieniom nie naszym, prastarych czasów, które młody mózg przynosi z kolebki: że lasy się nam domem wydają, że mieszkanie w nich, dla wielu jest warunkiem, jeźli nie życia, to szczęścia. Dawniéj cała Polska, o ile ją sobie na podstawie starych podań odtworzyć możemy, była niemal jedną puszczą, poprzecinaną małemi polankami. Dopiéro w XIII-ym — XIV-ym wieku więcéj roli karczować i wydzierać zaczęło...
Tur, którego niesłusznie uznano bajeczném zwierzęciem, dożył u nas do XVI-go wieku, a żubr aż do dziś dnia.
O naszych lasach poematu i tomy całe pisaćby można, obrazów z nich tworzyć tysiące. Ale mało jest pejzażystów coby las rozumieli, odczuli, kochali i odmalować umieli.
Bardzo długo drzewo dla artystów było na dalszych planach jakimś ogólnikiem, bez fizyognomii indywidualnéj. Poussin stworzył idealne drzewo eleganckie, polne stylu — a do żadnego żywego niepodobne... W kolorycie jedna zieloność ubierała wszystkie, a dla kontrastu zażywano uschłego z liśćmi bronzowemi, które wszędzie niemal stać musiało. Jodła czasem występowała u Niemców z niezmiernie regularnemi, zeschłemi gałęźmi. U Ruysdaela w drzewach więcéj jest prawdy. Widać, że patrzył na naturę, lecz odtwarzał ją — z pamięci, tak samo jak Claude Lorrain.
Lecz o tém bez końcaby pisać można — a kogo to obchodzi??...
Pierwsze moje wycieczki dziecięce były do lasów Krasiczyna i ku Sosnówce; piérwsza téż podróż do Białéj Radziwiłłowskiéj cała prawie wiodła lasami i borami.
Biała od pół wieku i więcéj bardzo się zmienić musiała. Naówczas, gdy ja ją dzieckiem pamiętam, choć bity, murowany gościniec ją przerzynał — była mieściną cichą, ubogą, skromną...
Z czasów dawnych, gdy tu Radziwiłłowie rezydowali, zachował się był zamek jeszcze mieszkalny, który mógł być ocalony, gdyby kto myślał o tém; późniéj powoli rozpadać się, walić i rozsypywać począł w gruzy. Pamiętam go obszernym, wspaniałym, zachowującym niezatarte jeszcze znamiona przepychu, okazałości pańskiéj.
Mało w nim już było mieszkańców; chodziły po salach pustych widma i duchy; wieżę tylko, jak po dziś dzień, zajmowali więźniowie okuci w kajdany, których widok dla nas, dzieci, był przerażającym... Człowiek taki, skazany za jakaś nieznaną zbrodnię, wydawał nam się potworem, na którego spojrzéć jam się obawiał, aby z jego wzrokiem się nie spotkać. Sam brzęk kajdan napełniał trwogą. Gdy ich pod dozorem wyprowadzano do robót przy drodze — uciekałem, aby nie zetknąć się z nimi.
Zamek, milczący, pusty, zamieszkany przez puszczyki i wrony, dumnie podnoszący czoło trupie, miał taki sam urok dla mnie jak bajka piastunki.
Był to już trup, lecz tak zawiędły jak ów Sicińskiego, który pokazywano w Upicie. Dawne rysy wszędzie jeszcze rozeznać było można.
W dziedzińcu stały opuszczone groty, muszlami wysadzane; w pokojach na górze świeciły resztki luster potrzaskanych, na froncie widniały herby w armaturach, przez okna po nad ziemią do strasznych lochów zajrzéć było można...
Ale ponad tém teraz unosiło się głuche śmierci milczenie.
Nie raz się trafiało, że gdyśmy długo w ciszy na wałach siedzieli, staremi drzewami porosłych, nagle przerywał ją od zamku dochodzący łoskot jakiś... padała ściana... Uciekaliśmy przestraszeni.
Gdy raz się rozpoczął ten rozkład i ruina, już ich nic powstrzymać nie mogło. Mury nie opierając się na sobie, od deszczów rozmiękłe, rysowały się, rozchodziły, padały...
Burza, czasem i piorun dopomógł zniszczeniu...
Dano tak olbrzymiéj budowie, skazanéj na śmierć z pamiątkami swemi, rozsypywać się w gruzy powoli.
Sic transit gloria mundi!...
Naprzeciw Akademii i figury świętego Jana Kantego, opiekuna jéj i patrona, stała z drugiéj strony ulicy fara, do któréj chodziliśmy na msze, nabożeństwa, „Gorzkie żale“ i wszelkie obrzędy religijne. Tuśmy sobie — niestety — odmrażali nogi na kamiennéj posadzce... i na całe życie pozostało bolesne jéj wspomnienie.
Na cmentarzu i w kościele były pamiątki dawne, kamienie grobowe, chorągwie odwieczne. Na pustym cmentarzu, otoczonym murem, z kostnicą w rogu i dzwonnicą nowszą z tyłu, grywało się w piłkę, a do kostnicy, w któréj chowano katafalk i przybory pogrzebowe, zaglądaliśmy z trwogą okrutną.
Daléj w miasteczku klasztor i kościół kks. Bazylianów, gdzie spoczywało ciało Ś. Jozefata, — budowa okazała, ale niesmaczna. Lepiéj wyglądał skromniejszy klasztorek kks. Reformatów...
Reformaci, jak wszystkie zakony św. Franciszka u nas, byli ulubieni w okolicy. Ksiądz z Białéj bywał zwykle kapelanem w Romanowie, a na żadne święta w kapliczce mszy nie brakło, bo do parafii było daleko.
Miasteczko podówczas, oddawna już nie będąc rezydencyą książęcą, żyło gośćmi przesuwającymi się bitą drogą z Cesarstwa wiodącą do Królestwa, i — nami studentami.
Około tak zwanéj Akademii, we dworkach drewnianych zamieszkiwali studenci, w rynku stały gospody i sklepiki, kramy...
Z prastarych czasów Radziwiłłowskich wiele się tu jeszcze błąkało wspomnień, nazwisk, baśni, podań — ale już przetworzonych, tak jak zwykle w ustach ludu przeistacza się rzeczywistość w poezyę.
Wskazywano drogę, którą jeden z Radziwiłłów, solą ją wysypawszy, jeździł w lipcu saniami, dla okazania swéj wszechmocności.
Pan Bóg sypał śniegiem — Radziwiłł mógł sobie pozwolić solą... Na tle dziwactw pańskich, wyobraźnia pokoleń tkała uroczyste baśnie.
Kiedy niekiedy za moich czasów ukazywała się jeszcze wychudła figura, z wygoloną głową, w wyszarzanéj kapocie, o kiju, w czapce wysokiéj, błądząca pomiędzy zamkiem a farą... Dożywały dni swych resztki oficyalistów, gracyalistów, sług zamkowych — i razem z gruzami rezydencyi kładły się na wieczny spoczynek...
Pamięć świetnych lat tak szybko się zatarła, że czego nie zapisali współcześni, to wszystko poszło do grobu...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Prawu zniszczenia, które jest prawem życia, nic się oprzéć nie może... Walczy z niém człowiek — ale napróżno.
Zbiorową siłą, ludzkość byt swój przeciągnąć i przedłużyć wspomnieniami zaledwie zdoła... Ryje na kamieniach, gromadzi głazy, pisze na grobach — lecz jeden kataklizm co pokoleń kilka zmiecie, na kamieniach ściera głoski, głazy obala, groby zasypuje... Lasy rosną na ruinach...
Cóż dopiéro jednostka — człowiek, sam jeden, wydzielony ze społeczeństwa! — Jest zerem, pyłkiem, niczém...
Gdybyśmy to sobie ciągle powtarzać mogli i przekonać się o konieczności poświęcenia dla ogółu, aby się zespolić z żywotem jego!
Jednostka, ażeby siłę jakąś zdobyć, musi się związać z tém co ją poprzedza i otacza, stać się ogniwem łańcucha, zrzec samoistnéj roli.
Czém bowiem jest, nawet najszczęśliwiéj wyposażony człowieczek — gdy się go oderwie od świata, którego jest cząstką?
Przy największym geniuszu, rozebrawszy co stanowi jego indywidualność — znajdzie się w nim więcéj zapożyczanego, spadkowego, cudzego, niż własnego...
Na to co wié, umié, co może, pracowały lat tysiące, pokoleń seciny — zapomniane. Wszystko co ma, wziął w spadku. Przynosi nawet mózg wykształtowany powolną pracą przodków, urobiony do pewnych funkcyj, uzdolniony do doskonalenia się w pewnym kierunku.
To, co jest własném jego natchnieniem, jak mu się zdaje, owocem trudu osobistego, składa się z materyału zdobytego na przeszłości: a ułożonego tylko w sposób mniéj więcéj niezwyczajny.
Robinsonem można być lat kilka, póki się zapasy myśli i sił nie wyczerpią; pod koniec zdziczéć musi człowiek lub zdziwaczeć. Vae soli.
Warunkiem życia jest krążenie myśli, i jéj owoców swobodne po całym ogromie społeczeństwa. Gdy téż część jakaś odłączy, odosobni — zamuruje, drętwieje i umiera.[1]
Tak samo człowiek, zaniknąwszy się z sobą, żyje czas jakiś tém co wyniósł na pustelnię z ogólnego skarbca przyswoiwszy sobie, — a potém — po tém tłuszcz własny trawi, chudnie, zamiera, usycha.
Właściwie człowieka niéma — jest tylko ludzkość, w niéj trzeba żyć i dla niéj.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wróćmy pod jodły Romanowa...
W starym dworze murowanym na lewo, żyła i umarła pierwsza moja nauczycielka, prababka — babcia biała; — na prawo mieszkała babka druga, matka mojéj matki, już całkiem do innéj epoki i pokolenia należąca.
Ciągle prawie mocno cierpiąca, pracowita niezmiernie, czynna, umysłowo wielce wykształcona, gorąco przywiązana do kraju — całą życia pociechę miała w robocie, któréj ręce jéj nigdy nie rzucały — i w książkach, które pożérała.
Na krosienkach stała zawsze otwarta książka, a babka umiała razem szyć i czytać. Widywałem ją tak po całych dniach zajętą...
Prababka biała nie czytywała nic, oprócz książek do nabożeństwa; babka zajmowała się wszystkiém, rozumiała rzeczy stare i nowe; połykała co tylko pochwycić mogła; do zgonu nie zestarzała na umyśle, nie była zacofaną.
Za życia dziadka, wieczorami, w wielkiéj sali, która wspólném była dwóch babek mieszkaniem i leżała w pośrodku domu — zbierano się zwykle przy okrągłym stoliku. Pamiętani, że przynoszono wówczas doskonałe bery i jabłka tyrolskie, które mnie mocno interesowały — ale celem w istocie było czytanie głośne.
Dziadek, zazwyczaj milczący, siadał na kanapie, albo przechadzał się powoli i cicho, stając niekiedy i przysłuchując się bacznie — babka czytała, robiąc pończochę.
Doskonale pamiętam, jak raz do żywego, do łez przejęła wszystkich mowa Jana Kaźmirza przy abdykacyi. Cisza panowała w salonie, a straszna przepowiednia zbolałego króla rozlegała się po nim jak głos z grobu...
Babka, młodszą zwana, była drugą nauczycielką moją, i nie pamiętam czy, oprócz niéj, ktoś mię do szkoły przygotowywał. Com umiał, gdy mnie tam odwieziono, nie przypominam sobie; ale pisałem nie źle po polsku i po francuzku, a w drugim roku pobytu w szkołach tłumaczyłem wierszem bajki Lafontaine’a, i ten sekstern ilustrowany przezemnie rysunkami, dotąd się cudem jakimś zachował.
Czytałem zawczasu Krasickiego, Lafontaine’a, z niemieckich piérwszego Kleist’a. Babka nalegała na naukę języków i miała wielką słuszność.
Wspomniéć muszę jeszcze wuja Wiktora, byłego oficera artyleryi, który — tak samo jak dziad — na swój czas był człowiekiem niepospolicie wykształconym i wychowanym jak najstaranniéj.
Dziad był milczący, zamknięty w sobie, dobroduszny i poważny zarazem, choć się gospodarstwem zajmował. Sądzę, że ani wielkiego w niém zamiłowania nie miał, ani mu się w tém szczęściło. Gospodarstwo nie było łatwe, na nizinach wymakających często, a roli nie zbyt żyznéj. Z wielką gorliwością i miłośnictwem zajmował się za to ogrodem i drzewami.
Wuj Wiktor także na rolnika stworzonym nie był. Lubił literaturę, zajmował się sztuką, rysował i malował bardzo ładnie, odbył nawet do Włoch podróż artystyczną.
Książka, sztuka, koń i myśliwstwo były mu najulubieńszém zajęciem. Z wojska i lepszego towarzystwa warszawskiego wyniósł upodobania i nałogi, którym w dosyć osamotnionym Romanowie trudno było zadość uczynić.
Za rządów wuja w Romanowie, myśliwstwo wszelkiego rodzaju było utrzymywane z troskliwością wielką i znajomością rzeczy. Polowano na wszelki możliwy sposób, nawet z sokołami, które noszono i hodowano, z chartami, gończemi, jamnikami, wyżłami i t. p.
Obok tego literatura włoska, angielska, nie mówiąc już o francuzkim chlebie powszednim, wuja Wiktora i ciotkę Józefę zajmowały żywo, były pokarmem codziennym. Czytano bardzo wiele, pewnie więcéj w jednym Romanowie niż w całéj okolicy.
Zabaw nie pamiętam tłumnych, nikt w nich nie smakował. Ledwie sobie przypominam jedne jakieś imieniny czy bal — bodaj na św. Annę, — na którym przywieziony przez któregoś z sąsiadów murzyn, stanowił wielką atrakcyę. Kto on był? zkąd przybywał? nie wiém, ale przyjechał we fraku, w białych rękawiczkach, jak inni goście i jak oni był przyjmowany.
Rodzinę, czasem kogoś z sąsiedztwa, więcéj Romanów nie widywał nikogo, chyba księdza Reformata z Białéj. Późniéj, gdy nieszczęśliwy proces jakiś dalszą rodzinę rozproszył, długośmy i jéj nie spotykali.
Prababka biała, na całym, milionowym majątku męża miała dożywocie i wspólne do niego prawo, ale po śmierci jego rozdała wszystko córkom, warując sobie tylko bardzo skromne procenta. Stało się, że zięciowie, przez czas tylko krótki opłacając do czego się zobowiązali, późniéj należności nie wnosili.
Musiała ogołocona ze wszystkiego staruszka upomniéć się o swoje, i podobno wygrała sprawę, aby wszystko przebaczyć i rozdarować znowu. Dla prababki, która obdarzać tak lubiła, a dla siebie mało potrzebowała, być pozbawioną przyjemności rozdawania, musiało być okrutną męczarnią.
Z małego zamczystego stoliczka pod oknem, w którym zachowywały się dukaty prababki, wędrowały one codziennie na różne strony. Skarbonka jéj otwiérała się nieustannie na dobre uczynki, na zrobienie bodaj niespodzianki przyjemnéj komu.
A gdy się udało na chwilę uszczęśliwić, prababka sama niezmiernie rada brała się w boki i łagodny, dobry uśmiéch, który z twarzy ślicznéj staruszki nie schodził nigdy, rozpromieniał ją dziwnie i odmładzał.
Sądzę, że pod koniec życia, oprócz modlitwy i myśli o tém, aby się komu czém przysłużyć, nic jéj więcéj nie zajmowało. Z prawnuków zawsze jeden chował się przy niéj pieszczony, ja byłem z nich piérwszym. Oprócz tego miała sierotki wychowanki, ubogich swoich, dalekich krewnych, klasztory i t. p.
Z familii dalszéj przypominam sobie p. Masł.... Polonusa, który w paradnym stroju starym, w pasie złotolitym, przybył raz do Romanowa, a po obiadku odjechał...
Wkrótce potém i ja wybiegłem na przechadzkę ku Sosnówce.
Jakież było zdziwienie moje, gdy pod lasem ujrzałem starego, siedzącego w rowie i zmieniającego strój paradny na prosty kitel podróżny, a safianowe buty na kozłowe!
Drapnąłem, aby nie być świadkiem metamorfozy, która mi tak zmieniła człowieka, żem pojąć nie mógł, jak spowszedniał i zubożał mi w oczach.
Strój ów dawny rzadko się już ukazywał tutaj; francuzki go zastąpił.
Życie w tych lasach płynęło spokojnie, jednostajnie, a jednak wcale nie odcięte od ogólnego żywota kraju. Dziadek i wszyscy zajmowali się sprawami ogół obchodzącemi bardzo żywo. Dochodziły z Warszawy wszystkie pulsacye ówczesnego ruchu umysłów, wszystkie powiewy nadziei i chłody zwątpienia. Sąsiedztwo bliższe i dalsze składało się téż przeważnie z rodzin, choć nie zbyt bogatych, ale mogących się liczyć do klasy najwykształceńszéj.
Przypominam sobie, jakie wrażenie zrobiła tu wiadomość, że w jednym z domów sąsiedzkich spodziewano się odwiedzin Niemcewicza, i jak się gotowano na jego przyjęcie.
Przy młodych S. jakiś czas nauczycielem był Stefan Witwicki, naówczas piękny i pełen życia młodzieniec. Piérwsze poezye Mickiewicza widziałem tu przepisywane i chciwie podawane z rąk do rąk. Prąd ten nowy, dla osób oswojonych z literaturami obcemi, wydawał się pożądanym. Przyklaskiwano śmielszym wystąpieniom, cieszono się niemi.
Z podróży jedynéj do Warszawy, bodaj na Lublin odbytéj, gdym był małym jeszcze, przypominam tylko sobie, iż zbliżając się do Lublina, babka mnie spytała: czy pamiętam czém głównie miasto to w historyi naszéj się zapisało? Okazało się, żem nie wiedział, i dopiéro z ust jéj o Unii posłyszałem. Pomnę i to, że w Warszawie staliśmy u Gerlacha, i że ja głowę mając nabitą tém, iż za białe kapelusze à la Bolivar, w. książę aresztować kazał, w wielkiéj byłem obawie, aby mnie ten los nie spotkał, bo kapelusik miałem biały.
W czasie niedługiego pobytu w Warszawie, przesunęło się dosyć dawnych znajomych, nauczycieli wuja i mojéj matki, towarzyszów, przyjaciół jego, ale z tych fizyognomij nie zapamiętałem żadnéj. Okna pokojów u Gerlacha wychodziły w ulicę. Siedziałem w nich ciągle, przypatrując się ruchowi, siedziałem dni całe, nie mogąc napatrzéć się dosyć téj rozmaitości zjawisk, jakie mi się przesuwały przed oczyma. Z tego kalejdoskopu wrażenie pozostało mętne, mgliste, niewyraźne, a z Warszawy i jéj ówczesnego oblicza tylko ogromny tłok na prazkim moście wypiętnował się w pamięci.
Sięgając jak najgłębiéj w wiek dziecięcy, widzę tylko dobitniéj zachowane wspomnienia katastrof, przewinień, kar, upadku z konia, choroby i t. p. reszta tonie we mgle szarej. Nad szósty rok życia wątpię, aby dalej przypomnieć sobie co można.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W szkołach wrażenia były niebliczonéj rozmaitości, a każde z nich coś rozbudzało w młodym umyśle, potrącało o jakąś strunę śpiącą, i rodziło cały szereg niedojrzałych, kiełkujących myśli.
Mówiłem już gdzieś o tém, jak na strychu w Akademii przypadkiem znalazłem, przez profesora Zergtellera, ówczesnego bibliotekarza, wyrzucone stare i poodzierane, zdefektowane książki. Z niesłychaną ciekawością rzuciłem się na nie, uderzyło do nich serce przeczuciem bibliofila. Nie wiele mogłem z nich korzystać i zrozumiéć... Pamiętam Zielnik nie wielkiego formatu po polsku, w którym drzeworyt wyobrażający... to, co pozostaje po strawieniu pokarmów — niezmierny śmiech wzbudził... Były tam i jakieś pieśni, i mnóztwo gotyckiego druku, w stanie opłakanym.
Chodziłem długo w poobiednich godzinach na strych, kupę tych książek przebierając: ale szczury, pył, brud i wilgoć ledwie się tknąć jej dozwoliły. Musiało to tam zgnić w końcu.
Wydały mi się te zabytki niezmiernie ciekawemi, a moje odkrycie bardzo ważném... Literatura w ogóle żywo obchodziła, a naówczas już niedołężnym próbom oprzéć się nie mogłem. Równie prawie pociągała ku sobie sztuka, chociaż rysunków nas nie uczono w szkole, i dzieł sztuki, w całém znaczeniu tego wyrazu nie miałem widywać zręczności. Do matematyki najmniejszego nie miałem pociągu, i ta mi przychodziła z trudnością. Właściwością umysłu, a raczéj może wadą początkowego wychowania, skutkiem tego, że mi na pamięć mało zadawano, miałem już naówczas trudność wyuczenia się kilkudziesięciu wierszy.
Daty, nazwiska, fakta, wszystko z czém myśl może swobodnie się obchodzić, klasyfikować, porządkować, zużytkowywać jak się jéj podoba, zapamiętać mogłem łatwo i dobrze; ale mechaniczne zapamiętanie kilkunastu wierszy nawet, było i jest dla mnie zadaniem prawie nie do rozwiązania. Niezliczoną ilość razy potrzebuję powtarzać, nim się czego dosłownie nauczę, i najczęściéj potém, gdy zdaje się, że już umiem, okazuje się, żem zapomniał. W szkołach późniéj było to dla mnie nadzwyczajném utrudnieniem, ale przemódz się nie mogłem i nie mogę.
Kilka modlitewek i kilka piosenek pozostało z dawnych czasów; z późniéjszych prawie nic.
Pomimo to rzecz raz przeczytaną, choćby przed trzydziestu laty, poznam natychmiast, nie jest mi już obcą. Z własnych pism moich bardzo wiele pozapominałem, tak, że potrzebuję wziąć je w rękę, aby wejść na drogę, która późniéj już się zarysowuje...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Piérwsze lata dzieciństwa i młodości zbiegły w tym zakącie Podlasia i części dawnego województwa brzesko-litewskiego, która może do najzapadlejszych, najmniéj znanych, nęcących należała, pomiędzy Białą, Włodawą, Brześciem i Prużaną... Poezyi nikt tu nie szukał, chociaż znalazłaby się może; wspomnień téż, z wyjątkiem Kodnia Sapieżyńskiego, Różanki Pacowskiéj, Białéj Radziwiłłowskiéj, sławnych obwarzankami Czarnewczyc także Radziwiłłowskich i Siehnowicz Kościuszkowskich, bardzo mało.
Jeszcze mniéj ich około Prużany, chociaż ta, pono ekonomia królewska niegdyś, jest osadą bardzo starą.
Kraj leśny, płaski, mokry po obu brzegach Bugu, nie zbyt żyzny, dość jednak zaludniony... Niegdyś ogromne dobra bogatych rodzin i królewszczyzny cały ten kraj zajmowały...
Rozbudzić fantazyi nie było czém... ale sama ona z pajęczych nici tkać już umiała...
Podań i powieści starych nie spotykało się wiele. Najświéższe, a najczęściéj powtarzane tutaj, nie były dawniéjsze nad rok mojego urodzenia i wojnę 1812 r., która aż w te zaścianki zajrzała i aż tu się czuć dawała. Rachmistrz Więckiewicz, myśliwy i wirtuoz na skrzypcach, opowiadał bardzo często, jak niespodziane zjawienie się kozaków zmusiło go do rejterady w las aż do Kraszyna, gdzie czas jakiś przesiedzieć musiał...
W te zapadłe strony wojna zaglądała rzadko, wojska się tu wśród lasów, bagien, ciasnych dróg i nie zbyt żyznego kraju swobodnie obracać nie mogły. Czasem tylko jaki zaawanturowany oddział na chwilę zajrzał do wsi przestraszonych, ale prędko je opuszczać musiał...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po Romanowie nastąpił pobyt w Dołhém; po Białéj, szkoły w Lublinie, gdzie stałem u żyjącego dotąd profesora Ostrowskiego, matematyka, może dla tego właśnie, żem najmniéj miał usposobienia i zdolności do matematyki. Lublin w stosunku do Białéj wydawał się już wielkiém, ożywioném i pełném ciekawości miastem. Stare klasztory, budowy takie jak brama krakowska, jak klasztor dominikański, założony przez Leszka Czarnego, jeszcze stojący za moich czasów przy ulicy Grodzkiéj, w którego refektarzu Unią podpisano, kościół i szpital św. Ducha rozebrany w czasie mojego pobytu, pusty naówczas, wspaniały kościół po-jezuicki tuż przy gimnazyum, malownicze okolice, ulice, domy, wszystko to mocno działało na wyobraźnię i wraziło się tak w pamięć, że jeszcze dziś w niéj niezatarte pozostało.
Z kwatery mojéj na ulicy Grodzkiéj do szkoły przechodzić było potrzeba około św. Michała, Dominikanów i ciasnemi naówczas zaułkami. Pamiętam na murach kościołka na kamieniu wyryty napis nieczytelny, który bardzo starannie przerysowałem wówczas, ale mi potém gdzieś zaginął.
Kościołka tego, o którym utrzymywało się podanie, że Leszek postawił go w miejscu, gdzie śpiąc pod dębem, miał widzenie Archanioła Michała, zapowiadające mu zwycięztwo, kościołka tego dziś ani śladu. Gdy go rozbierano, pod wielkim ołtarzem, znaleziono w istocie szczątki pnia dębowego, którego ułamek mi przysłano. Podanie więc nie było zmyśleniem.
Daleko więcéj życia, ruchu i swobody znalazłem w Lublinie, więcéj młodzieży starszéj, złych i dobrych przykładów... W stosunku do Białéj był to już świat wielki...
Z Romanowa do Lublina jeździło się na Zawieprzyce, wsławione powieścią Bronikowskiego. Pozostały one w pamięci i gdzieś nawet narysowane w albumie.
Z dzieł sztuki Lublin miał tylko freski w kościele po-jezuickim, o których wiém, że znawcy naówczas wysoko je cenili. Kościół stał pusty, w zakrystyi pokazywano dwa kąty tak akustycznie urządzone, że najmniejszy szept w jednym, w drugim wyraźnie słyszeć było można. Nieprzyjazne naówczas usposobienie ku Jezuitom, nadawało téj akustyce zastosowanie do spowiedzi i podchwytywania jéj tajemnic. Wątpię bardzo, ażeby się to dało sprawdzić.
Czas spędzony tu w starym Lublinie nie wiele wpłynął na moje rozwinięcie umysłowe, ale aż nadto na rozgorączkowanie przedwczesne, na pragnienie życia. Uczyło się łatwo, ale źle, nieporządnie, a nadto się swawoliło...
Skończył się pobyt smutną katastrofą — bez promocyi. Więc gniew na Lublin, który w istocie nie był winien temu. Ojciec postanowił odebrać mię ze szkół królestwa i oddać do słynnego gimnazyum w Świsłoczy.
Była to zmiana znowu radykalna: inny świat, inna atmosfera, inni ludzie, inny program nauk.
Świsłocz, małe miasteczko Tyszkiewiczowskie, w lasach, na uboczu, cichsze jeszcze, skromniejsze było od Białéj. Główne jego zaludnienie składali studenci, oraz to, co przy nich i z nich żyło.
Széroka ulica od kapliczki Aniołów Stróżów wiodąca ku gimnazyum, składała się cała z domków, zamieszkanych przez studentów. Pod kasztanami domek Huferta, w którym uczniów utrzymywał i dozorował p. Hołówka, był dla mnie z innymi przeznaczony. Towarzyszów miałem kilku jeszcze młodszych.
P. Hołówka, nie młody już człowiek, poważny, dobrego serca, łagodnego charakteru, dosyć był wykształcony. Gdy miał czas, czytywał chętnie, i z jego biblioteczki stereotypowéj piérwszy raz dostałem Molière’a i Montesquieu’go. Chciwy podówczas czytania, wiém, żem nieśmiertelnego dramaturga dzieła po kilka razy czytał i odczytywał. Montesquieu’go także czytałem pilnie, ale mniéj się nim zachwycałem.
W téj pustéj, samotnéj Świsłoczy nie było tak dalece co robić, gdy się jako tako nauczyło lekcyj; książki były gwałtowną potrzebą i stały się namiętnością. Dostarczał ich dobry, miły i wykształcony wielce profesor Walicki, ale nakłaniał do poważniéjszéj lektury, gdy mnie dzieła wyobraźni szczególniéj pociągały.
Z poetami polskimi dawniejszymi poznałem się za pośrednictwem Walickiego. Gdyby nie zbyt żywy temperament, gdyby nie krew płynąca nadto przyśpieszonym biegiem, nauka we Świsłoczy byłaby lepsze wydała owoce, bo przychodziła z łatwością.
Tu w program lekcyj wchodził już język rosyjski i staro-słowiański, wykładane przez prof. Meszczerskiego. Pamiętam, że staro-słowiański mnie szczególniéj zajmował. Mieliśmy zadawane opracowania, i jedno z nich tak najeżyłem cytatami i formami staro-słowiańskiemi, że Meszczerski wyłajał mię za to, posądziwszy niesłusznie, iż jakieś stare przepisałem kazanie.
Po Lublinie była to pustelnia; towarzystwo téż uczniów zupełnie się zmieniło. Młodzież była skromniejsza, łagodniejsza, karniejsza; profesorowie przystępniejsi.
Oprócz lekcyj programowych, zacząłem się tu uczyć grać na fortepianie — bez wielkiego skutku. Parę godzin na tydzień, gdy w domu się nie ma instrumentu, nic nauczyć nie może.
Rozmowy z Hołówką, znajomość i stosunki z prof. Walickim, a potém rysunek i książki, zajmowały czas wszystek. Walicki, pożyczając książek, wymagał, aby gruntownie się z czytaném dziełem obeznało, szybko mieniać ich nie lubił. Ja czytałem nadto pośpiesznie, i zawsze brakło pokarmu.
Wówczas z półki p. Hołówki Molière i Montesquieu ratowali, a Molière’a można było powtarzać po wiele razy bez znużenia.
Nie przypominam sobie, abym tam co pisał, lub nawet miał do tego ochotę... Czas schodził dosyć nudnie i powoli... Niekiedy tylko przerywały monotonią zaprosiny w sąsiedztwo do pp. Radowickich, oraz przechadzki po ogrodzie ogromnym przy Tyszkiewiczowskim pustym pałacu...
Poza szóstą klasą, widziałem już ztamtąd jako cel upragniony — Wilno i uniwersytet, chociaż naówczas sam nie wiedziałem, ani rodzice mogli zawyrokować, jakie sobie miałem wybrać powołanie i jaką gałąź nauk. Ojciec zawsze, o ile sobie przypomniéć mogę, skłaniał się do matematyki, do czegoś bardziéj określonego, poważniejszego niż literatura; ale narzucać mi wyboru swego nie chciał. Ja téż powołania w sobie stanowczego nie czułem.
Czytałem, lubiłem czytać bez wyboru, wiele, prędko, chciwie, pośpiesznie, ale pracować systematycznie nie umiałem. Na przemiany nęciły to literatura piękna i poezya, to nauki przyrodzone, fizyka, chemia, medycyna. Jak to pogodzić — nie wiém; lecz faktem jest, że między dwoma temi kierunkami wahałem się długo, nawet w Wilnie jeszcze.
Nauki przyrodnicze (jak dziś się wyrażają) byłyby niechybnie zwyciężyły, gdyby potrzebna do nich matematyka nie stanęła na zawadzie. Umiałem jéj za mało, a przysiedziéć fałdów nie dozwalał temperament niegodziwy, niecierpliwy, niepohamowany...
W Świsłoczy jeszcze o wyborze oddziału na uniwersytecie mowy nie było...
W ogólności życia i ruchu mało przenikało do téj szkoły miejskiéj i od stosunków ze światem odciętéj. Nawet w Białéj pulsa biły żywiéj niż tutaj.
Pomiędzy gimnazyum a otaczającym je krajem związek był bardzo słaby. Znaczniejszą część uczniów stanowiły dzieci ubogiéj szlachty i oficyalistów. Najbliżsi tylko — jak Jundziłłowie — dla dogodności tu dzieci przywozili.
Z Dołhego do Świsłoczy, jeśli dobrze pamiętam, po drodze się mijało wieś i dworek, w którym długo, na ustroniu w puszczy, żył Franciszek Karpiński.
Nad samym gościńcem przypominam sobie bramkę cmentarzyka wiejskiego z napisem położonym przez poetę:

Trzeba było odpocząć utrudzonym w biegu.
I my tu nie na zawsze, tylko na noclegu.

Ojciec mój znał dobrze p. Franciszka: był podobno jednym z egzekutorów jego testamentu, i piérwszy przepisał pamiętniki po nim pozostałe, których kopią od niego dostawszy, cioteczny mój brat Julian Moraczewski, dał drukować w Poznaniu.
To co opowiadał ojciec, zgadza się zupełnie z sądem o charakterze, usposobieniu i umysłowych właściwościach Karpińskiego.
Przez całe życie Karpiński z siebie i z ludzi był nie rad, kwaśny, dumny, a dar swój poetyczny przeceniając, narzekał, iż świat go ocenić, a nadewszystko wynagrodzić nie umiał... Zdziczał potém do reszty; stracił nawet tak pamięć, że własnych poezyj sobie nie przypominał...
Nikt go nie widział wesołym — a przyjaciół, przed którymiby się wylał sercem całém, nie miał wcale.
Na swój czas, poezye jego miały pewny urok formy i przypadały dobrze do sentymentalizmu epoki; dla tego się stały popularnemi. Wrażały się w pamięć łatwo. Owéj czułości, na którą wiek jego chorował, było u niego czasami aż nadto: w innych utworach przebijała pobożność „oczyszczona“ niby, do religii „poczciwych ludzi,“ jak naówczas mówiono, zastosowana — tyle ile jéj koniec XVIII-go w. mógł znieść. Śpiéwano więc jego „Kiedy ranne wstają zorze,“ i „Wszystkie nasze dzienne sprawy“ ochotnie.
Tęsknice i bole innych jego pieśni z sentymentalizmem czasu doskonale harmonizowały; ale człowiek sam nie jednał sobie współczucia. Szanowano go — ale nie kochano. Egoizm, który mieszkał we wnętrzu, odstręczał ludzi. Smutnie tak w sobie zamknięty, nie kochający nikogo, nie kochany, życia dokonał gniéwając się na świat, chociaż nie było za co.
Największą miał urazę do króla, że go nie osypał łaskami, któremi dla innych szafował. Ale król dla usłużniejszego i milszego mu Trembeckiego hojniejszym nie był, a Karpińskiemu dał przecie kawałek ziemi, i niedostatku poeta nie doznawał.
Nad tę jednę stronę tęsknéj lub słodko pobożnéj pieśni — nie miał Karpiński więcéj na swéj lutni. Nauki było niewiele. Obszar myśli nie rozległy. Dowodzą tego pisma prozą.
Wdzięk, harmonia, tony stłumione, stanowią charakterystykę jego poezyi, która rzeczywistości i serca prawdziwych bolów nigdy nie tknęła...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W tych czasach ojciec mój wziął znaczna dzierżawę pod samą Różaną sapieżyńską; musiał więc niekiedy tam przesiadywać, i ja miałem zręczność widziéć pusty jeszcze pałac sapieżyński, w którym tablica świadczyła o pobycie Władysława IV-go. Wkrótce potém najęto go na fabrykę sukna.
Gdym pałac ten ogromny i niegdyś wspaniały oglądał, było w nim jeszcze mnóztwo dawnych pamiątek, sprzętów, portretów, — a co najważniejsza, archiwum obfite, całą jednę salę zajmujące, z którego parę tomów rękopismów z czasów Lwa Sapiehy miałem w ręku.
Były tam nieocenione skarby, korespondencye, akta kanclerskie, silvae rerum z XVI i XVII-go w., z któremi co się późniéj stało — nie wiém. Wilgoć już była naówczas wiele tomów pouszkadzała. Archiwum to, do którego przystęp nie był widoczny, łączyło się z inną salą, zdaje się biblioteczną, drzwiczkami skrytemi.
Zapóźno tam się dostałem, aby korzystać z tych starych zabytków, a prawdę powiedziawszy, więcéj one budziły ciekawości niż zużytkowane być mogły, bom o badaniach historycznych miał tylko — przeczucie. Wiém, iż gorąco mnie to zajmowało, żem się palił do tego papiéru, który zamknął w sobie cały żywot przeszłości; ale było to dla mnie — niedostępne... a w znacznéj części niezrozumiałe.
Tak samo jak w Białéj na strychu znalezione książki, tu widziane archiwum gorączkowo mię zajmowało. Ciągnęły mię ku sobie siłą wielką; czułem, że między mną a temi zabytkami był jakiś węzeł, co nas łączył; miałem fałszywe przeczucie, że kiedyś nad dziejami pracować będę i powinienem. Nie ziściło się to po myśli — a przynajmniéj nie tak jak marzyłem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Goethe w rozmowach, które tak skrzętnie codzień spisywał domownik jego, powiada gdzieś, że dbały o trwałość swéj sławy pisarz powinien za życia wywoływać wszystkie głosy przeciwko niéj i przeciw sobie — aby je módz odeprzéć zawczasu. Inaczéj bowiem wybuchną one po zgonie, i — on padnie ich ofiarą.
Rada ta jest niewątpliwie rozumną i nadzwyczaj trafnie obrachowaną — ale nie każdemu dano o tę sławą wielką i trwałą umiéć i chciéć się dobijać.
Są ludzie, którzy dla niéj przez całe życie pozują, występują, którzy wszystko jéj poświęcają, których każdy ruch i słowo ma na celu uposągowanie siebie. Jedni to czynią bezwiednie, drudzy rozmyślnie; lecz, nie wiém czy pisarz i artysta, posłuszny przedewszystkiém natchnieniu chwili — może i powinien myśléć o tém, jak osądzony będzie...
Starać się o doskonałość jest obowiązkiem; dobijać się uznania jest rachubą egoizmu, w dodatku najczęściéj nadaremną.
Wystąpienie zręczne w danéj chwili coś może, bo wiele głosów ginie zagłuszonych wrzawą lub zdeptanych milczeniem; ale nie nada wartości dziełu, które jéj nie ma.
Co ciężkie pójdzie na dno, co lekkie płynie i utrzyma się na powiérzchni, — i w końcu, kiedyś, to co ma cenę zostanie ocenioném.
Prawda i to, że brak wziętości i uznania sprawia, iż na dzieła ludzi odsądzonych od geniuszu i talentu nie zwraca nikt uwagi, piękności w nich poszukiwać nie będzie — więc, choćby więcéj wartały niż mówią, zapominane są i zaniedbywane.
Tymczasem to, co okrzyczano jako mistrzowskie, rozbiéra się, ocenia, rozpatruje i strona dodatnia się podnosi.
A razem z tém, choćby Shakespeare przez lat sto, a Dante przez parę set lat był zaniedbany — dzieła ich znajdą w pokoleniach późniejszych wielbicieli.
Próżne to więc mozoły i praca — w prezentowaniu się potomności, w dorabianiu sławy... Duch, który się w dziełach zawiéra, czyni je tém, czém być — zasługują.
Od czasów Homera ludzkość przeżyła tysiące lat; zestarzał poeta, a nie stracił nic, bo pieśń życie w sobie miała. Jest to poezya piérwotna, często nieforemna, ale wyrosła sama z ziemi — i jest najdoskonalszém słowem ducha swojego czasu.
A to, co swój czas maluje, wypowiada, odśpiéwuje — żyć będzie.
Z człowieka, z ludzi, z dziejów nie pozostaje nic — oprócz garści popiołu i — słowa, zapisanego lub z ust do ust podawanego.
To, co w rzeczywistości, w żywocie powszednim ma wielkie znaczenie, wagę ogromną — znika bez śladu; słowo, pieśń, dzieło sztuki, stosunkowo podrzędne, nie cenione, lekceważone — trwa i wiekuje.
Piśmiennictwo dziś tak olbrzymio rozrosłe, naturalnie całe do potomności przejść nie może. Co z niego zostanie? co zginie? tego nie odgadnie nikt, bo niepodobna przewidziéć, na jakie kataklizmy społeczne i kosmiczne świat narażony będzie. Biblioteki nasze może spotkać los aleksandryjskiéj... Literatura téż, tak jak dziś jest, głównie służy potrzebom dnia każdego, i — służba ta stanowi jéj obowiązek...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jak często bezmyślne jakieś słowo, rzucone w danéj chwili, przechodzi z ust do ust hasłem i staje się przyjętą, uznaną, niezachwianą prawdą — mamy tego niezliczone dowody. Na chorągwiach ludzkości nieraz już zapisywały się godła, które najłagodniejszéj krytyki wytrzymać nie mogą. Ale raz poszanowane i uznane stają się czczoną relikwią, któréj potém nie godzi się tknąć, aby nie być za świętokradzcę okrzyczanym. Haseł takich jest wiele. Między innemi znajduje się — równość ludzi. Gdzie? jaka? kiedy mogła się znaleźć równość pomiędzy ludźmi?? — na to odpowiedziéć nikt nie potrafi.
Dość jest powierzchownego wejrzenia na świat dla przekonania się, że równości niéma, nie było i być nie może.
Powiedzą może: „Równość przed prawem!“ — ale i ta zasada jest fałszywą. Przed prawem téż człowiek równym nie jest, bo tenże sam występek w różnych warunkach popełniony przez ludzi mniéj lub więcéj wykształconych, jest téż mniéj lub więcéj karygodnym. Niéma dwóch ludzi na świecie, choćby do siebie najpodobniejszymi byli, zupełnie równych, tak jak dwu liści na drzewie całkiem jednakowych.
Zkąd i jak przyszliśmy do pojęcia o równości ludzi?? — niepodobna zrozumiéć. Rzeczywistość co chwila dowodzi przeciwnie najogromniejszych odstępów i różnicy.
Pojęcie równości pociągnęło za sobą mnóztwo bałamuctw i zastosowań, jakie z niego wypłynęły. Jest ono wbrew przeciwne doświadczeniu, namacalnéj prawdzie, a jednak uchowało się jako zasada niewzruszona...
Nie godzi się dziś powiedziéć, że ktoś drugich głową przerasta i jest téż więcéj wart od nich, lub że mu się należy pewne poszanowanie i względy.
Wszyscyśmy równi! Wygodnie z tém bardzo małym, ale nie olbrzymom, którym głowy ucina nieubłagane to hasło...
Flaubert, którego nadzwyczaj ciekawą korespondencyą z panią Sand mamy przed sobą, słusznie się oburza na tę niedorzeczną zasadę, która we Francyi doprowadziła do — głosowania powszechnego, a ono stało się wygodném narzędziem do praktyk, których skutki widzieliśmy.
Jak było można choćby na chwilę postawić za pewnik tę równość, któréj nigdzie niéma, która jako paradoks wobec rzeczywistości jest poczwarną — rzecz prawie niepojęta. A jednak stało się, i dziś przeciw równości ludzi mówić zaledwie się kto waży.
Toż samo niemal jest z pojęciem wolności. Wszyscy się jéj domagają, jako prawa służącego ludziom bez różnicy; wszyscy się upominają o nię; stoi ona jako postulat bezwzględny wszędzie. Ma być lekarstwem, narzędziem, rękojmią — słowem wszystkiém.
Tymczasem swoboda musi się ludziom mierzyć stopniem ich wykształcenia i umoralnienia. Nie dajemy do swobodnego rozporządzenia ani trucizny, ani brzytwy dziecięciu. Tak samo swobodę wszelką ograniczyć należy tym, którzy do używania jéj nie dojrzeli.
Jest to także niepokonanie logiczném, że żaden zdrowym rozsądkiem obdarzony człowiek zaprzeczyć temu nie może. Im kto wykształceńszy, im charakter ma bardziéj wyrobiony, tém większą sumę swobody podać mu można bez niebezpieczeństwa.
Szczególniéj prawa polityczne człowieka muszą się mierzyć wyrobieniem jego i dojrzałością.
Coby się stało z państwem, któreby losy swoje zdało na ręce ludzi nieświadomych ani sztuki rządzenia, ani praw ogólnych człowieka, społeczeństwa i państwa?
Powtórzyć musimy raz jeszcze: Swobody dorabiać się należy, a wymiar jéj musi być stopniowany. Daleko mniéj społeczeństwu szkodzi nadużycie siły i karność, niż rozpalanie; despotyzm mniéj niebezpieczny niż anarchia, choć i ten, gdy przechodzi miarę, sprowadza ją...
O tém wszystkiém wieleby napisać można i należało; ale rzecz to nie nasza, — a ta kuchnia życia, choć do niéj czasem zajrzéć potrzeba — zawsze śmierdzi.
Milczmy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

...Nigdy nie zapomniana była to chwila. Dwadzieścia z górą lat, ten co to pisze, zbiérał, ciułał, nabywał często za grosz ostatni, od ust sobie niemal odejmując, wszystko co do ikonografii i archeologii naszéj służyć mogło. Szczęśliwy traf, dobrzy ludzie zbogacili ten w początku bardzo skromny, potém coraz się rozrastający, w końcu bardzo piękny już zbiór, mnóztwem nieoszacowanych pamiątek.
Ze wsi przeniósł się on z nami do miasteczka, przyjechał do Warszawy, tu się wypełniał jeszcze...
A! co to była za radość, co za szczęście pochwycić coś długo pożądanego i zamknąć do teki! Co to było za szczęście godzinami układać, obliczać, cieszyć się tém, studyować!...
Tylko ci, którzy sami chorowali na zbiéranie czegokolwiekbądź — bodajby starych butów — pojmą rozkosze kolekcyonisty, powoli zbliżającego się do ideału, do jakiegoś kompletu, do dwóchset Falcków naprzykład i t. p.
Nagle — katastrofa. Z ulicy Mokotowskiéj w Warszawie wszystko to wędruje do Saksonii, pozabijane w paki... zamknięte... a tu okoliczności nie dozwalają ani się z tém rozłożyć, ani ułożyć, ani popisać... Na składach u Geuckego stoją te skarby, a sama myśl, że tam myszy i wilgoć gospodarować mogą, przejmuje dreszczem...
Z początku można się było jeszcze łudzić czémś, jakąś nadzieją lepszego bytu... podanéj ręki... znalezienia kąta wśród braci.
Tymczasem jedni bracia szepczą po cichu: — „Przybłęda!“ — drudzy obawiają się spojrzéć nawet i nie widzą...
Naga, zimna straszna rzeczywistość zagląda w oczy niemiłosiernie.
Tych tysiąców listów, tych drogich rękopisów, tych cennych starożytności, naostatek i tego zbioru ikonograficznego — pozbyć się potrzeba.
Trzeba żyć, trzeba jeść, trzeba pracować. Ażeby mogła powstać drukarnia, tych zbytkownych rozkoszy życia wyrzec się należy.
Tak — chwila to nigdy niezapomnianéj boleści... W pokoikach na Augustenstrasse stoją porozbijane paki, na stole karteczkowy inwentarz porozrzucany. Zmiérzcha — pusto, — siedzę na tych ruinach przeszłości — powtarzani sobie: — „Rozstać się z tém wszystkiém potrzeba...“
Każda z tych zżółkłych kartek to jakieś wspomnienie... Jedno jest darem przyjaciela, drugie nabytkiem trudnym, zdobyczą wydartą Iglowi, pamiątką szczęśliwym trafem ocaloną z zaprzepaszczenia...
Wszystko to razem skupione, stanowi całość, któréj rozproszenie odejmie wartość i znaczenie.
Ale któż to nabędzie? Ogłoszenia i katalogi rozeszły się napróżno. Nie zgłosił się nikt. Nabywając płaciło się nieraz nad miarę — chcąc sprzedać, potrzeba oddać za bezcen.
Nawet najbogatsi miłośnicy tych pamiątek nie omieszkają korzystać z położenia człowieka, i nie będą się wahali ofiarować ceny niemal śmiesznéj. Czas płaci, czas traci...
Łzy stają na powiekach, a konieczność dusi za gardło... Sprzedać się musi.
Więc choć nie dziś, więc poczekajmy jeszcze: może jaki zwrot szczęśliwy, wypadek, cud, dozwoli to zachować.
Ale cudów niéma już, ani ludzi cudownych... Są zimni rachmistrze i nielitościwi przekupnie.
Mrzesz z głodu? Dlaczegożbym ja za miskę soczewicy nie miał kupić twojego prawa do szczęścia? Męczeńska ta ofiara z tego, co się ukochało, zbiérało, nie dokonało się od razu, przedłużała się lat wiele, rozdzieliła na wiele epizodów bolesnych.
Poszły naprzód owe listów tysiące, rękopisma, starożytne zabytki... aż do ślicznego drewnianego ołtarzyka z grupą przy żłobku i moim świętym Józefem.
Wkrótce potém uleciała część książek...
Daléj poszły piękne i kosztowne obrazy.. Naostatek koléj padła na owe paki ze zbiorem ikonograficznym, do którego i białe kruki należały, dzieła XVI-go wieku drzeworytami ilustrowane, Bielski, kroniki, Panosza, herbarze, najrzadsze sztychy, najpiękniejsze rysunki... Płońscy, Norbliny, seciny Smuglewicza, Czechowicza pomysłów i t. d., i t. d. Wszystko to, ażeby się nie rozsypało, potrzeba, było oddać piérwszemu, co się zgłosi z możliwą ceną jakąś — i wyrzec się tego, na wieki, a ze zbiorem razem pożegnać nadzieję ułożenia ilustrowanych dziejów, do których ów zbiór miał posłużyć!
Niezapomniana to chwila rozłąki... Niektóre z tych kart zdają się mówić do mnie i czynić mi wyrzuty. Tak im tu było spokojnie, dobrze i wesoło w towarzystwie rówieśników i rodziny!...
Gdzie dziś szukać drugich takich Jeremiaszów Falcków, Hondiusów, takich rysunków jak portret Wiśniowieckiego z natury... jak...
Nie liczmy lepiéj. Jeszcze dziś opłakać niemogę straty, ale dziś mi ona przyszła na myśl, gdy położono pieczęcie na książkach, na rękopismach, na resztkach mienia...
Sunt lacrymae rerum! Musiałem wspomniéć daleko bogatsze zbiory, rozproszone w sposób równie okrutny, ażeby własnéj boleści kazać zamilknąć.
Tak — jest to wszystkich ludzkich zbiorów losem, iż się rozbijają i rozlatują po świecie... Wojny napoleońskie — nie mówiąc o innych — dowodzą, że nawet muzea i własności narodowe nie są zabezpieczone od łupieży.
Dla czegożby jeden biedny jakiś człowieczek miał być wyjątkiem i cieszyć się tém, iż zamykając oczy, zostawi po sobie owoc pracy lat wielu nie zmarnowany??
Zabijając paki, serce się ściskało — było to rozstanie, rozwód na wieki. Człowiek jest stworzeniem, które się nie poprawia nigdy.
Pozostały w kilku tekach nędzne dublety... Długo nie mogłem do nich ani zajrzéć...
Paki z Drezna odjechały dawno do Suchéj — a ja nie tknąłem biédnych resztek... Wtém raz, przypadkiem na wystawie u starożytnika spotykam Falcka... Rycina rzadka, odbicie dobre... spróbujmy...
Cena nie jest zbyt wysoka... Tych parę talarów mógłbym zjeść — obróćmy je na ocalenie dzieła polskiego rylca...
Poniosłem do domu zdobycz z pociechą i smutkiem; przypomniały się dawne czasy — niepowrotne...
Otworzyłem tekę, aby zachować rycinę, przeliczyłem dublety Falcków, było ich trzydzieści kilka! Czemużby jednego Falcka nie zacząć zbiérać na nowo?
Z tą myślą snującą się po głowie, zacząłem wertować katalogi licytacyj... i szukać Falcków.
Upłynęło lat znowu kilkanaście.
Zbiór moich Falcków urosł do stu cztérdziestu...
Szczęściło się i trafiało zdobywać pokaźne nawet rzeczy, tak rzadkie jak konny Wrangel, jak „Ukoronowanie cierniem,“ jak całkowity zbiór kwiatów... Byłem już dumny z tego...
Nowa katastrofa... i teka moich kochanych Falcków poszła w świat; bo trzeba było wyłomy i szczerby jakie nieopatrzność własna porobiła, załatać...
Nie na tém już koniec... Nie zbiérać już nic... Czas jest się zasnuć nićmi pajęczemi wspomnień i w nich zasnąć...
Wy, którzy się życiem nudzicie, którzy czas zabijacie, którzy nie wiécie co robić z sobą i z czasem, — spróbujcie zachorować na manią zbiérania czegokolwiek... Jest to balast życia — jak się wyrażał Goethe, wskazując swe zbiory mineralogiczne — ale ten balast, choć sam z siebie nie wiele wart, dozwala się utrzymać na falach... i nie zatonąć...
Są istoty, mające powołanie, instynkt kolekcyonistów... Zbiór się poczyna fantazyjnie, bezmyślnie, a jak tylko urosł nieco, wydobywa się z niego myśl, mówi przezeń historya. Pojedyncze składowe części, które rozerwane nie miałyby żadnego znaczenia, zestawione z sobą razem, nabiérają wagi i ze śmiecia stają się kartką dziejową.
Zupełnie to tak, jak z temi duńskiemi śmieciskami umarłych cywilizacyj, które się składają z kości, herbów, ziomków, odpadków — a nieoceniony stanowią materyał do obrazu epoki zapomnianéj, nieznanéj...
Wszelkie dzieło człowiecze, wszystko czegokolwiek się dotknął, mówi i zaświadcza o nim. Dziś groby stały się kolébkami nauki nowéj.
Dla naturalisty dziewicze lasy i nietknięte stopą ludzką ziemie Ameryki mogą być wielce zajmującemi, dla dziejopisarza, tam gdzie człowiek odcisnął swą stopę, dopiéro się zaczyna historya... Nic bardziéj nauczającego nad cmentarze...
— — — — Zwróćmy się z latami nazad... od marzeń takich nie należy wymagać chronologii.
Wspomnienie to zresztą nie jest bez pewnego związku z tém co je poprzedza... Po ciężkich próbach, jakie przebyłem w Wilnie, — wracałem nareszcie do domu, do ojca, nie wiedząc dobrze co daléj z sobą pocznę.
Ojciec téż łamał sobie głowę biédny co zrobić z takim zwichniętym niby literatem, którego pisanina nie obiecywała nic nad straszny ekspens atramentu, papiéru i świéc...
Na wyjezdném z Wilna, miałem już ustaloną sławę człowieka, który wszelaką zbiérał starzyznę, a szczególniéj papiérową.
Jeden z moich towarzyszów i przyjaciół przypadkiem się z tém wygadał przedemną, że resztki jakiegoś archiwum pono Scypionów, znajdowały się zrzucone na pastwę myszom i wilgoci, na strychu kościołka w Szczuczynie...
Resztki archiwum! do którego nikt najmniejszéj nie przywiązywał ceny!! Odkryć je, zabrać, bodaj wykraść, zdawało mi się obowiązkiem...
Począłem tak szturmować, tak się starać, tak prosić, żem nakoniec otrzymał potrzebne listy i zapewnienie, iż to śmiecie zabrać mi będzie wolno...
Jak rozgorączkowany jechałem do tego Szczuczyna, Bogu jednemu wiadomo.
Ale cóż? Ojciec, wysyłając po mnie, wcale się nie spodziéwał, ażebym po drodze miał rabować kościoły i z łupem powracać do domu.
Wózek mój, już obciążony tłomoczkiem, książkami, obrokiem i woźnicą, był bardzo szczupły...
To mnie bynajmniéj nie zastraszało. Gotów byłem sam iść piechotą, woźnicę namówić do podobnéj pielgrzymki... bo nająć furki — niestety, nie miałem za co. Kasa powracającego z Wilna, była ściśle obrachowaną tak, aby mogła zaledwie do Dołhego wystarczyć.
W Szczuczynie, gdy przyszło zabiérać i w worki ad hoc przygotowane pakować papiéry — okazało się, iż one całą bryczkę wypełnić musiały...
Jak wyglądał mój wózek, gdym nareszcie wyruszył w dalszą drogę, — tego ani odmalować, ani opisać nie podobna. Było to coś poczwarnego, a tak nieforemnego, iż ściągało oczy, bo niktby się domyślić nie mógł, że te wory zawiérały — napół przegniłe papiérzyska...
Naprawdę, ani dziesiąta część tego, co wiozłem z takiém poświęceniem, nie była warta transportu, ale obawiałem się cokolwiekbądź uronić, a przepatrzenie musiałem odłożyć do domu...
Reszta podróży była męczarnią, któréj dodawał boleści ciągły strach, aby dészcz nie lunął i nie zmienił papiérów w jednę masę zgnilizny. Trzeba więc było korzystać z pogody, śpieszyć w dzień i w nocy, konie zamęczać... i tak dostałem się na dziedziniec do Dołhego...
Ojciec wcale nie wiedział o tém, z jakim przybywałem ładunkiem. Dom nasz w Dołhem był szczupły, a mnie wyznaczono kwaterę w oficynce przy kuchni... Jeden skromny bardzo pokoik studencki...
Skoczyłem, dojeżdżając do domu, zawczasu z bryczki, aby rodziców przywitać. Ojciec z fajką na długim cybuchu stał w ganku; matka zobaczywszy przez okno nadjeżdżającego, wyszła także...
Po piérwszych uściskach musiałem się naprzód tłumaczyć z tego, żem z powodu Szczuczyna jakie półtora dnia opóźnił się z powrotem. Ojciec był we wszystkiém bardzo ścisłym i nie znosił wyłamywania się z posłuszeństwa.
Zmarszczył się na samą wzmiankę o papiérach... — a wtém rzuciwszy okiem na wózek, postrzegł owe wory, albo raczéj stare sienniki, sterczące nad nim, i zawołał:
— Cóż to znaczy?
Okrutna burza spadła zrazu na mnie. Jak można było dla takiego śmiecia, dla jakichś niedogryzionych szpargałów konie zarzynać, wózek obciążać? i t. d., i t. d.
Zaręczałem, że w siennikach są nieoszacowane skarby, czemu ojciec, nie bez słuszności, wierzyć nie chciał.
Lecz — stało się: skarby te były moją własnością, konie choć zmęczone nie padły pod niemi, w wózku oś tylko była nadwerężona, — otrzymałem milczące przebaczenie i kazałem znieść wory do mojego mieszkania, którém musiałem podzielić się z niemi. Wszystko to niczém było jeszcze, dopóki papiéry cuchnące wilgocią stały nietknięte... Paliła mnie ciekawość przejrzenia, rozsegregowania, oczyszczenia z rzeczy niepotrzebnych i dobycia ze stosów czegoś mogącego miéć wartość istotną.
Ojciec chociaż gdérał i gniéwał się niby, z pewnością równie jak ja był ciekawym; zachodził do mnie, zaglądał, ale utrzymywał, że to było śmiecie... i że transport się nie opłaci, a wszystko na ogień pójść będzie musiało.
Zaledwie wypocząwszy, wziąłem się do roboty... i proszę sobie wyobrazić jak ona była przyjemną w małym pokoiku, w którym ja, otoczony tą atmosferą i wyziewami zbutwienia, musiałem siedziéć po całych dniach i usypiać!
W piérwszych dniach pan chorąży i śmiał się się i tryumfował — w istocie naprzód padłem na zbiór kwitków do arend i podartych regestrów ekonomskich, na rzeczy nie mające absolutnie najmniejszéj wartości, a do tego stosunkowo nie stare.
Jednakże wśród tego chaosu, o którym ojciec powiadał, że był jakby psu z gardła wydobyty, poczęły się — rari nantes pokazywać listy... natrafiłem na kawałek pergaminu, na odpisy gazetek i relacyj. Można się już było jakąś zdobyczą pochwalić i nadpaloną oś usprawiedliwić.
Ojcu jednak to nie starczyło, a nawet okoliczność łagodząca, że pogniłemi szpargałami wyrzuconemi można było palić pod kuchnią, co stanowiło oszczędność w opale — nie uniewinniała mnie.
Oficynę, sienie, mój pokoik czuć było nieznośną stęchlizną.
Słuchałem wyrzutów z cierpliwością przykładną i pośpieszałem z rozpatrywaniem papiérów.
Wiele powiem gdy na część dziesiątą całości obliczę to, co się zachowania godném okazało, lecz ta część dziesiąta miała pewne znaczenie, — listy szczególniéj, lauda, relacye, a nawet papiéry w sprawach spornych. Znalazły się i autografy osób znanych a sławnych, i przywileje oryginalne i t. p.
Jakim losom te papiéry ulegać musiały nim z nich się stworzył ten chaos bezładny, ile rzeczy cennych zaginęło przez ten brak poszanowania, tego się ledwie domyślać było można.
Pan chorąży, który sobie żartować lubił z nas, szczególniéj przy obcych, niemiłosiernie naśmiewał się z mojego złotego runa, zdobytego w Szczuczynie, którém kuchnię opalano.
Nie było gościa, przed którymbym rumienić się nie musiał za... łatwowierność moję i przywidzenia... a że to częstokroć podsycało rozmowę i ojca rozweselało, nie odpowiadałem nawet...
Trwało to dosyć długo, bo już przegląd moich sienników został szczęśliwie dokonany, zdobycz ułożona i rozklasyfikowana, śmiecie na kuchni spłonęło, i w pokoju moim tylko jako miłe wspomnienie został zapach stęchlizny, — gdy jednego poobiedzia nadjechał rzadko nas odwiedzający sąsiad, pan Władysław Trębicki, który już naówczas nad historyą literatury i bibliografią pracował.
Słuch miał w skutek służby swéj w artyleryi znacznie przytępiony, ale w towarzystwie miłym był bardzo, a dla mnie przyjaznym.
Nim miałem czas z mojéj oficynki wybiedz na jego przyjęcie, ojciec go już posadził w bawialnym pokoju, i zawiadamiając o moim powrocie, opowiedział drwiąco o szczuczyńskich papiérach.
Trafiłem na to właśnie, gdy pan chorąży kończył relacyą, któréj pan Władysław słuchał z ręką do ucha przyłożoną i śmiéjącą się twarzą. Niezmiernie go ta zdobycz zajęła.
Porwał się natychmiast z kanapki, aby iść ze mną oglądać ocalone korespondencye, notaty, akta i t. p.
P. Władysław rozumiał to najlepiéj, iż do wewnętrznych dziejów kraju niéma dokumentu najmniejszéj wagi, któryby umiejętnie zużytkowany nie dał z siebie czegoś wyciągnąć. Proste nawet regestra gospodarskie, utrzymywane długo i metodycznie, są pewnym materyałem statystycznym. Miałem już przygotowane co ciekawsze rzeczy, któremi pochwalić się mogłem, i pan Władysław winszował mi, żem miał cierpliwość i wytrwanie odgrzebania tych zabytków przeszłości, na zatracenie skazanych.
Pan chorąży w oczach jego zupełnie przegrał sprawę, a dla mnie nadeszła chwila tryumfu i zadośćuczynienia. Winienem ją był miłemu sąsiadowi, którego naukę i zdanie ojciec szanował...
Gdyby zamiast niego nadjechał był nielitościwy szyderca, dziwak, pan Bułharyn z Czachca, który ze wszystkiego zawsze i wszędzie rad był drwić nielitościwie, wcale inny obrót wzięłaby sprawa moja...
Pod tą maską ironii i naigrawania się, Bułharyn, jak się zdaje, ukrywał jakąś boleść ducha, któréj światu nie chciał dać odgadnąć. Był to téż człowiek w towarzystwie miły, czytający wiele, ale rzeczy tylko obcych, szczególniéj francuzkich, w życiu niezmiernie ekscentryczny, ale téż sądzony za surowo przez tych, którzy go ani zrozumiéć, ani ocenić nie umieli.
Polska literatura, polskie, książki wydawały mu się czémś tak biédném i śmieszném, że nie wiém czy kiedy wziął co polskiego w rękę...
Wielki miłośnik ogrodów, Bułharyn miał w Czachcu piękny bardzo — park niemal... Zasilał nas książkami czasem, a w okolicy, w Linowéj, Czachcu, Prużanie, można było znaleźć wszystkie nowości naówczaś świat zajmujące...
Rozumie się, że literatura francuzka stanowiła jeszcze piśmiennictwo jedyne imienia tego godne... O polskiém mowy nie było......
Z papiérów szczuczyńskich, szczególniéj listy z końca XVIII-go wieku posłużyły mi do wydobycia z nich ciekawych obyczajowych rysów...
.........Cofając się jeszcze myślą, trafiam na Wilno — ale zostały mi z czasów pobytu w tém mieście wspomnienia tak smutne, tak często upokarzające, że wolę ich nie tykać...
Śmiało powiedziéć mogę, że od upadku na duchu ocaliła mnie tylko praca i zamiłowanie w literaturze, ale w początkach, gdy wypadki r. 1830-go i 1832-go przerwały studya uniwersyteckie, zostawiony sam sobie, błąkałem się i rzucałem, niemogąc drogi znaleźć i kierunku wytknąć.
Zachcianki były niezliczone, wszystko pociągało, nęciło, rozmarzało, a ten niezmierny głód i pragnienie wiedzy szkodziły porządnemu kształceniu się i wyborowi drogi pewnéj. Śmiéch i strach ogarnia przeglądając pozostałości z tych czasów... Wyciągi z Locke’a, cały traktat Galla o kranioskopii, tłumaczenie gramatyki arabskiéj Volney’a, przekłady z Plutarcha, porozpoczynane poemata i powieści, rozprawa o języku, dykcyonarz — a obok tłumaczenie Kocka...
Z Lindego wypisałem naówczas co tylko mogło posłużyć do zamierzonego Glossarium starego języka polskiego, które na tém stanęło. W głowie wirowały i przewracały się najzuchwalsze plany... Nauki przyrodnicze walczyły jeszcze z literaturą, i historyą, ale wkrótce pokonane zostały. Skończyłem na niedokończonéj anatomii i na rozpoczętéj fizyologii.
Tymczasem pociągało i życie, a nie umiałem oszczędzać nigdy. To, co z domu przychodziło, nie wystarczało, robiły się długi, a naówczas tłumaczenie po dwadzieścia pięć rubli od tomu było jedyną deską wybawienia. Glücksberg, nieoszacowany p. Teofil, dawał czasem zaliczki do wysokości jednego rubla srébrnego.
Z tym rublem, który miał głodny żołądek nakarmić, wybiégało się wesoło na ulicę. Jak na złość nasuwał się znajomy izraelita, roznoszący stare, stare książki...
Jak dziś pamiętam tego Brauna, tę „Polonia defensa contra Barclaium“, i „Mowy Ossolińskiego,“ za które nie mogąc zapłacić, oddałem mało co podnoszoną surducinę.
Ileż to podobnych rzadkości nabywało się naówczas nierozmyślnie za ostatki odzieży, aby potém, gdy nowe nacisnęły potrzeby — pozbyć się ich z niewysłowioną boleścią!
Ów Ruben, który późniéj założył księgarnią i był nakładcą, jeszcze chodził, chociaż z bardzo już pyszną miną, nosząc po kilka tomów pod pachą. Pomniejszych handlarzy, którzy sprzedawali i kupowali równie książki, jak wszelką starzyznę, snuło się naówczas takie mnóztwo...
.........Zacząłem bardzo zuchwale pisać historyą Wilna, współcześnie z daleko lepiéj do téj pracy wyposażonym Balińskim.
Zbiérałem materyały zażarcie i tam nawet, gdzie się ich wcale spodziéwać nie było można, choć szczęśliwy traf je nastręczał.
Z tych, którzy z życzliwością dopomagali nieznanemu młokosowi, należy z wdzięcznością wymienić ks. prałata Herburta. Sam on pracowity jak mól, nikomu nigdy nie odmawiał wskazówki, zachęty i rady.
Współcześnie ks. prałat Aloizy Osiński, sławny ze swych pięknych oczu, z gry na skrzypcach, z niesłychanéj próżności, ale razem i pracowitości niepospolitéj — zbiérał materyały do swéj historyi biskupów wileńskich.
Nie mogę sobie przypomniéć, kto mnie z nim zapoznał i zaprowadził do niego; pamiętam tylko, żeśmy od piérwszego spotkania jakoś się pokochać nie mogli...
Być może, iż nie dość uszanowałem ks. prałata, żem nie umiał słuchać z należytém przejęciem jego powieści o sobie, bo Osiński tylko o sobie zwykł był mówić, — dość, że bardzo grzecznie od piérwszych odwiédzin posprzeczaliśmy się.
Do historyi biskupów ks. prałat żadnych mi nie chciał dać pomocy. Zgadało się o Brzostowskim, gdyż właśnie wydana przeciwko niemu sapieżynska dyatryba: „De Episcopo litigioso,“ była mi okrutnie potrzebną, a nigdzie jéj dostać nie mogłem.
Gdym nad tém uboléwał, ksiądz prałat śmiał się złośliwie...
— Ale ja to mam — rzekł — mam, i nawet pokażę zaraz waćpanu... ale — nie dam! nie dam!!
Wstał garbus, pobiegł żywo do drugiego pokoju, zabawił nie długo, i wyniósł ów foliancik tak rzadki, odsłaniając tytuł, patrząc mi w oczy gorejące ciekawością, a książki nie puszczając z rąk.
Myślałem, że to były żarty i zacząłem go całować po rękach, prosząc i błagając, aby choć na dwadzieścia cztéry godziny pozwolił mi tak upragnionego materyału.
— Ale ja sam piszę o Brzostowskim! — zawołał. — Nie mogę dać. Za nic w świecie nie dam!!
To mówiąc, zamknął foliant, i położył go na stronie, nawet mi się zbliżyć nie dając do niego.
Ciągle jeszcze sądziłem, że się tylko droży i że tak nieuczynnym w końcu nie będzie. Księdzu prałatowi iskrzyły się oczy coraz mocniéj, zapalał się, żartował, i — stanowczo odmówił...
Pożegnałem go, przyznaję się, z nieznaném mi dotąd zemsty pragnieniem. Nie mogłem pojąć takiéj zazdrości, ja — którybym był najchętniéj wszystkiém com miał się podzielił.
Z gorzkiém tém uczuciem wyszedłem rojąc, przemyślając, jakbym mógł Osińskiemu dowieść, iż jego nieuczynność, oprócz tego, że była śmiészną, na nic się nie przydała.
Wpadłem na myśl, że biblioteka uniwersytecka musi przecież miéć egzemplarz książki drukowanéj w Wilnie i tyczącéj się historyi kraju.
Znalazłem następnych dni środek przekonania się, iż książka w istocie jest w katalogu, — wyszukano ją dla mnie, poręczyciel wziął, i w parę dni robiłem już potrzebne wypisy z „De Episcopo litigioso.“
W popołudniowéj godzinie, gdy ksiądz prałat przyjmował, z egzemplarzem owéj rzadkości poszedłem do drzwi jego zapukać.
Kwaśny, po drzémce wieczornéj, wyszedł ks. Osiński. Spytałem, czy mnie poznaje? i przekonałem się, że przypomniał sobie zuchwałego młokosa...
— Nie będę czasu tak drogiego zabiérał ks. prałatowi — odezwałem się z ukłonem, — chciałem tylko przekonać go, że chociaż nie łaskaw mi był udzielić „De Episcopo litigioso,“ ja przecie egzemplarz jego dostałem.
To mówiąc, w ten sam sposób, jak ks. Osiński wprzódy, odsłoniłem tytuł, pokazałem go milczącemu prałatowi, złożyłem książkę, ukłoniłem się i zabrałem do wyjścia.
Zmieszał się ks. prałat, chcąc swą nieuczynność w żart obrócić, alem długo się nie rozgadując pożegnał go, i — przez długie lata już nie widziałem.
Obok Herburta muszę wspomniéć hr. Chreptowicza ze Szczors, który nie znając mnie wcale, gdym go o kilka rzadkości do historyi potrzebnych prosił za pośrednictwem czyjémś, nie tylko je wyszukać kazał, ale sam przyniósł...
Jeden ks. Osiński obawiał się, aby mu kto nie odkradł co z tych żywotów biskupów... i mówić nawet o nich nie chciał, aby się z czém nie wygadał!
Jak i kiedy miał czas ks. prałat nagromadzić swój ogromny materyał do „Słownika,“ rzeczą jest niepojętą, — wszystek on niezużytkowany dotąd gdzieś leży, a bardzo być może, iż użytek z niego zrobić trudno będzie, gdyż Osiński metody w poszukiwaniach nie miał, i więcéj dbał o ilość, niż o jakość swych notatek...
Oryginalna to postać ze wszech miar, lecz więcéj oryginalnością swą, niż nadzwyczajnym jakimś darem odznaczająca się.
Daleko późniéj już — raz jeszcze widziałem go w Ołyce na Wołyniu, zmienionego wielce, zestarzałego i żyjącego wspomnieniami Krzemieńca i Wilna. Była to ruina. Potrzeba było kadzić biédnemu, bo żył tylko tą wonią, kadzić choćby przez litość nad tą niedoszłą wielkością...
Kłaniano mu się, słuchano — a wyszedłszy uśmiéchano ze zdziecinniałego... „Słownik“ leżał w szufladzie na okaz, ale wątpię, ażeby co dopisywał do niego.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W archiwum miasta, do którego miałem przystęp ułatwiony, wprawdzie drzwi mi otwiérano i mogłem tam siedziéć i pracować po kilka godzin dziennie, ale pozostawiony byłem sam sobie, bo nikt tu nie zajmował się staremi księgami, nikt nie wiedział co się w nich mieści, nieład panował największy, i to zapewne od bardzo dawna. Śladów, przynajmniéj świéższych, jakiegoś porządkowania nie znalazłem nigdzie.
Tu wszystko zależało od jakiegoś trafu szczęśliwego, bo obok ksiąg najważniejszych i najstarszych, mieściły się nie mające dla mnie wartości.
Archiwum to w ogóle nie mogło się poszczycić naówczas ani doborem, ani bogactwem, ani układem. Nikt do niego nie zdawał się najmniejszéj przywiązywać wagi. Akt bardzo starych nie znalazłem prawie.
Pomimo to, piérwsze takie badanie miało dla mnie urok wielki, a często drobny nawet szczegół jakiś odszukany, niepomiernie mnie uszczęśliwiał.
Sam jeden, często marznąc w nieopalanéj, od dawna zamkniętéj izbie, wychodziłem z niéj po kilkogodzinnéj pracy tak znużony, iż mi się głowa zawracała i nogi długo drżały podemną. Ale rzadki był dzień, żebym czegoś nie wypisał, nie wynotował i jakiéjś prószynki nie zdobył.
W ogóle nie na wiele się to zdało „Historyi Wilna,“ ale dla mnie było nauczającém bardzo.
Gdy przyszło potém de drukowania „Historyi Wilna,“ miałem też niemałe trudności, bo kilkotomowego dzieła z tablicami i portretami, z początku żaden nakładca podjąć się nie chciał. Zawadzcy nareszcie wzięli je pod swoję opiekę — i u nich się drukowała „Historya,“ którąby dziś z gruntu przerobić należało. Ale — nie pora...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dłuższy czas przebyłem późniéj na Polesiu wołyńskiém w téj Ossowéj, niegdyś Felińskiego, potém Józefa Stachowskiego, przyjaciela ojca mojego, którą opisałem we „Wspomnieniach Polesia i Wołynia.“
I tu miałem szczęście szczególne trafić na piękną bardzo bibliotekę p. Antoniego Urbanowskiego, obfitującą naówczas w bardzo wiele starych i rzadkich książek polskich, które mi służyły do najróżnorodniejszych studyów przeszłości naszéj.
Tak, było to w istocie szczęściem dla mnie, gdyż zbiór ten był mi otwarty, a właściciel nietylko pozwalał z niego korzystać, ale się niezmiernie cieszył, że był ktoś, co to oceniał.
Pan Antoni Urbanowski zajmował się tylko bibliografią, cieszył się swemi osobliwostkami, pięknemi wydaniami, i zapisywał chętnie na historyi literatury Bentkowskiego — co z dzieł w niéj wymienionych posiadał...
Dosyć obfity był tu dział broszur i poezyj z w. XVI-go i XVII-go. Znalazłem tu Albertusów, kilka dramatów, wiele poezyjek ulotnych, osobno odbijanych. Przepisywałem niektóre z nich całe i drukowałem (u Orgelbranda).
Gdybym w téj porze życia nie spotkał się z biblioteką horodecką, niéma wątpliwości, że musiałbym był na wsi, pozbawiony źródeł pomocniczych, zaprzestać wszelkiego badania... Być może, iż z tych notat, wyciągów i studyów korzyści nie odniosłem wielkiéj, ale te odrobinki, które zostawały w pamięci, te pyłki nawet miały swą wagę i znaczenie...
Biblioteka horodecka, oprócz rzeczy polskich, miała mnóztwo dzieł rzadkich i kosztownych, przez które z literaturą w ogóle zaznajamiać się mogłem. Czasu na wsi było wiele...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Piérwszém własném mojém osiedleniem było Omelno, dzierżawa wzięta od hr. Krasickich... majętność poleska, rozległa, lesista, długiém bardzo złém gospodarstwem zniszczona... na któréj nawet daleko lepszy odemnie rolnik wyjśćby nie mógł z korzyścią.
Straty były tém łatwiejsze do przewidzenia, że najskromniejsze urządzenie domu, zawsze jeszcze dla mnie było wielkim ciężarem.
Nie miałem, przybywając tu, nic oprócz tłomoczka i pościeli, a w domu zastałem ściany nagie, odrapane, podłogi klawiaturowéj roboty, okna potłuczone, drzwi wątpliwie się zamykające, piece pełne cegieł we środku i t. p.
Na dzierżawie, o urządzeniu się bardzo ładném mowy być nie mogło, — ale i bardzo skromne nie było łatwém... Na jednym dziedzińcu, a w drągiém skrzydle domu, pozostawał mi — remanentem — rządca pana hrabiego... bardzo poczciwy człowiek, lecz wielce nieprzyjemne sąsiedztwo...
Innego sąsiedztwa nie miało prawie Omelno... Piérwsze zajęcia gospodarskie, do których wziąłem się gorąco, z uczuciem obowiązku, więcéj czasu zabiérały, niż wydawały owoców.
Niepodobna było nic zrobić na roli i gospodarstwie od wieków zapuszczoném, na polach wyjałowiałych, zbyt stosunkowo rozległych — i z mojém niedoświadczeniem.
Mogłem dojrzéć robotnika... ustrzedz się od kradzieży, może dopilnować zbioru w porze... ale na takiéj krótkoletniéj dzierżawie musiałem ekonomować, nie gospodarzyć.
Ostateczny wynik był smutny... Tam, w ciszy lasów i błot urodziła się „ Witolorauda,“ do któréj już dawniéj zbiérałem notatki.
Nie miałem do niéj wzorów, i nie mogę się przyznać, ażebym kogo naśladował, lub się z czego zapożyczył. Nie należałem ani naówczas, ani późniéj do żadnéj gromadki, któraby myślami się dzieliła, podtrzymywała, wspomagała.
Osamotniony, od początku byłem wystawiony na strzały i napaści ze wszech stron, zmuszony sam się bronić przeciwko nim, nie mając do pomocy nikogo.
Całego mojego zawodu literackiego to odosobnienie było i jest znamieniem. Wiele straciłem na tém, żem się na nikogo powołać, do nikogo przytulić nie mógł...
Obchodzono się ze mną długo jak ze strzelcem, który bez pozwolenia puścił się w lasy cudze, i którego wszyscy myśliwi „podporządkowani“ pod nadzór ścigają...
Nie mogłem się powołać ani na nauczyciela, ani na towarzyszów, ani na żadną szkołę.
Że mnie obchodzenie się krytyki więcéj niż srogie, bo najniesprawiedliwsze, złośliwe, lekceważące, nie zraziło, żem nie zaprzestał pisać, — prawdziwie, nie wiém, czemu to mam przypisać... chyba uporowi...
Nikt się do mnie, jako do towarzysza, nie przyznawał; nikt bratem mi być nie chciał...
Bardzo, bardzo późno, po cichu przypytał się do mnie taki drugi siérota jak ja — Syrokomla.
Sądząc z tego, co mnie spotykało i spotyka za żywota, nic lepszego nie spodziéwam się w przyszłości...
Dziś pewną względność ma krytyka na... lata; czeka, aż zamilknę... Słyszę tę wrzawę, jaka wkrótce powstanie przeciwko mnie — po ogłoszeniu nekrologu... Ci nawet, którzy pewne zasługi przyznawali popularyzatorowi — (!) — dowiodą łatwiuteńko, jak ogromne krzywdy, jak straszny wpływ wywarła ta moja pisanina, to bazgranie bez końca...
Nikt z pewnością surowszym być nie może dla siebie nademnie samego. Znam doskonale strony ujemne pism moich; ważyłem i rozważałem nie raz: czym nie miał umilknąć lub zmienić trybu pracy? Z tém wszystkiém pozostałem przy nałogu i systemie złym czy dobrym, ale, jak mi się zdawało i zdaje, do potrzeb czasu zastosowanym.
Nie będę się tém przechwalał, lecz sumienne rozpatrzenie się w różnorodnych moich pismach łatwo uczciwego krytyka przekona, żem dawno podnosił myśli, notował dezyderata, rozpoczynał wiele rzeczy, które dopiéro dziś się rozwijają i w życie wchodzą.
Nie jedno z takich pragnień lat dziesięć i więcéj czekało, aby je ktoś zaspokoił. Myśl rzucona przezemnie zapomnianą została, ani ja się o jéj własność i początkowanie upominać będę, ale pocieszam się tém, żem wiele rzeczy przewidywał i przeczuł. Więcéj z pewnością pozaczynałem, obmyślałem, niż podołałem jako tako wykończyć.
Naturalnie innych temperamentów i charakteru ludzie zarzucać mi to będą, iż należało się ograniczyć, mniéj robić, a staranniéj i lepiéj. Ale Pan Bóg mnie stworzył takim a nie innym, — poszedłem za wskazówkami własnego ducha, nie mogłem inaczéj.
Tak samo możnaby zarzucać krokwi, że nie została belką, albo sośnie, że nie jest dębem...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

.......Są dziwne rodzaje nie snów, ale spania. Nie wiém, czy to kto opisał i badał.
Ja znam sen przezroczysty... Nie śpię niby, widzę wszystko około siebie, nie mogę oznaczyć chwili, w któréj ze stanu jawy przechodzę w uśpienie. Ogarnia jakiś — nie wiém — hypnotyzm... rzeczywistość miesza się w najosobliwszy sposób z marzeniem...
Naówczas przedmioty, które mam przed oczyma, ulegają metamorfozom dziwacznym... Słyszę głosy, które się rodzą z szelestów liści i mruczenia wiatru... Światło lampki przedzierzga się w postacie jasne — nieznajome, a znane tylko we snach..
Bardzo wiele osób, dawno zmarłych, zjawia się z własném nazwiskiem, ale w zupełnie nowém ciele...
Wiém jakoś, że to jest X..., ale nie podobny wcale do tego, którego ja sobie przypominam...
Tak samo miejscowości dziwne odwiedzam tylko we śnie. Jest takich kilka, które w marzeniach się powtarzają, a na jawie ich nigdy nie oglądałem...
Świat ten snów ma zupełnie odmienne bytu warunki. Najczęściéj chodzi się po nim boso, bez czapki, a gdy przyjdzie szukać czegoś, nigdy znaleźć nie można. Braknie zawsze jakiéjś rzeczy — i w końcu po długiéj męczarni, obudzić się potrzeba, aby wyzwolić się od niéj.
Nie znam marzenia bezkłopotliwego. Istny to obraz żywota.
Przez znaczną część życia walcząc ciągle z fortuną nieprzyjazną, we snach prześladowany jestem długami i niedostatkiem... Niekiedy stan finansowy staje przedemną z taką obfitością szczegółów, tak dobitnie, wyraziście, z bilansem tak oznaczonym, że możnaby go po przebudzeniu się spisać.
Po wiele razy trafiało mi się we śnie układać plany powieści, i improwizować po kilka wiérszy. W śnie przezroczystym d. 19-go marca r. 1884-go zlepił się ośmiowiérsz, który napisałem nazajutrz rano, przypomniawszy go sobie.
Daję go tylko dla tego, że się zrodził we śnie:

Trójpłomykiem życie płonie,
Odżywiając ludzkość starą.
Nie umrze póki ma w łonie
Miłość z nadzieją i wiarą.

I człowiek, gdy zwisną dłonie,
Szron ubieli głowę starą,
Szczęśliwy, gdy ma przy zgonie:
Miłość z nadzieją i wiarą.

Trafiało mi się bardzo wiele razy w życiu nie módz sobie przypomniéć nazwiska, daty i t. p. Jeżeli umysł był bardzo mocno tém poszukiwaniem zajęty — często gdym zasnął nagle powracała pamięć. Dla tegom zawsze prawie przy sobie miéwał nocami: światło, papiér i ołówek, aby obudziwszy się, ponotować natychmiast rzeczy przypomniane, bo często drugi sen zaciérał pamięć piérwszego, tak, iż tylko się przypominało, że coś było do zapamiętania — ale co??
Nie pochwalę się snami proroczemi, jam ich nigdy nie miéwał.
Sny prawie zawsze są w jakimś związku i następstwem dnia poprzedzającego, wrażeń, stanu zdrowia, myśli, trosk i t. p.
Nie zawsze sobie można zdać sprawę z tego, co sen sprowadza, co jest jego nasionkiem. Może się w nim odzywać dzień dawniejszy, brzmienie jakieś zapomniane...
Dziwaczniejszém daleko, a dla mnie niewytłumaczoném zjawiskiem bywały w życiu przeczucia — fenomena niezaprzeczone, stwierdzone latami postrzeżeń bacznych. W pewnych stanach — roznerwowania czy podrażnienia — przypada to jasnowidzenie, przeczuwanie osób i wypadków...
Nagle zjawia się coś przed oczyma niespodzianego, o czém się nie myślało wcale, — narzuca się... obwija, wpija, dokucza... próżnoby było odpędzać.
Jest to jakaś emanacya... nie wiém jak nazwać osoby, przedmioty... która poprzedza zjawienie się rzeczywiste.
Bardzo wiele razy trafiało mi się przeczuć w ten sposób list, wiadomość, lub przybycie niespodziane osoby nieoczekiwanéj.
Dodać jednak muszę, że się to nie zawsze zdarza, a w normalnym stanie zdrowia i ducha nigdy. Pewne natężenie nerwów potrzebne jest do tego przeczucia rzeczy odległych...
Niewłaściwie téż nazywaćby to było jasnowidzeniem. Widzenie wcale nie jest jasne — przeciwnie mgliste, mętne, i dopiéro ocenić je umiemy, gdy się okaże poprzednikiem — faktu.
Snów wesołych — nigdy w życiu nie miewałem, ani ich możliwemi sądzę... Każde marzenie jest cierpieniem, bo nie daje spocząć mózgowi, po którym plączą się niedogasłe drgania i przebrzmiałe dźwięki...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

..........Z różnych miejsc, które przyszło mi widziéć w ziemskiéj wędrówce, nawyknąć do nich, pokochać — zawsze mnie przeznaczenie, fatalność jakaś wypędzała...
Wielokrotnie już się zdawało, żem do portu zawinął i spocznę, nie włócząc się więcéj, — tymczasem potrzeba było uledz sile przeważnéj i — wędrować daléj, coraz daléj... Mało z tych popasów życia zostawiło po sobie miłe wspomnienia. Naówczas gdy się już zaczynało przywykać, przywiązywać, wrastać — na przekorę trzeba było iść precz... nawet bez nadziei, aby tam lepiéj być miało.
Jednym z najcięższych był ów popas w Żytomiérzu na Wołyniu, na kuratorstwie gimnazyum, które musiałem objąć po p. M. Pr..., ustępującym niechętnie, a miałem przytém równie niechętnych urzędników gimnazyalnych, poczynając od p. dyrektora... Potrzeba było najgrzeczniéj w świecie o wszystko prowadzić walkę i wszędzie spotykać opór, nieżyczliwość, zawiść, pokątne intrygi.
Dla szkoły, mimo najlepszych chęci, nie wiele zrobić było można, a stosunki towarzyskie składały się wcale nieprzyjemnie. Miasteczko miało naówczas dosyć życia, i było w pewnych porach roku zaludnione, ruchawe, bawiło się, ściągało z prowincyi ku sobie. Mieliśmy nawet teatr, który szlachta swoim kosztem podtrzymywała. Wszystko to razem jednak nie wychodziło z rozmiarów i charakteru małego miasteczka, i życie miało wszystkie cechy właściwe tego rodzaju zbiorowiskom ludzi, które nie mają ani dogodności, ani przyjemności miast wielkich, a wszystkie ich niedogodności i nieprzyjemności podnoszą do najwyższéj potęgi...
Jak się tu na gromadki, grupy, kółka dzieliło to społeczeństwo zbiegłe z przeróżnych stron świata — jak na siebie z ukosa patrzano, odgadywano i obgadywano — jak się zbliżano i dzielono, — domyśléć się łatwo...
Żytomiérz miał jednę piękną stronę: położenie bardzo malownicze nad Teterowem... Wyszedłszy za miasto, zaraz znajdowało się skały okryte krzewami nad rzéką, które składały się na krajobraz prześliczny.
Tuż za Żytomiérzem, na drodze prowadzącéj do Kisiel, mogłem jeszcze około Trykur podziwiać szczątki odwiecznego lasu dębowego, nad który w życiu mojém nie widziałem piękniejszego. Nawet Białowieża ze swemi niebotycznemi sosnami, nie mogła się równać z dębiną około starego Monasteru, cudem jakimś zachowaną. Śmiało powiedziéć można, że takich dębów olbrzymów, prostych jak kolumny, potężnych, silnych, zdrowych, niéma już w Europie.
Niéma, bo ten las, który ja jeszcze podziwiałem, padł pod nielitościwą siekiérą...
Białowieża, las ten na drodze do Żytomiérza, oraz las w pobliżu Terni na drodze do Rzymu — zapisały mi się w pamięci na wieki...
Przyszłe pokolenia będą miały tylko powieści o tych matecznikach, o tych dąbrowach, puszczach i borach, których my oglądaliśmy szczątki. Wszystko dziś obrachowuje się na piéniądze, a szkoły leśnicze uczą, że las nad jakieś dwadzieścia kilka lat pielęgnowany już się nie opłaca, nie procentuje. Zatém: delendae Sylvae — nie będzie lasów.
Dzięki majoratom i miłości dla krajobrazów i drzew, w Anglii uchowają się indywidua olbrzymie, ale właściwych lasów i tam nie będzie. Fizyognomia świata zmienić się musi... Tam gdzie wyginą drzewa, wkrótce potém zmieni się klimat... wyczerpie się potém żyzność ziemi, — i nie zaglądajmy w przyszłość.
Stara Polska aż do XV-go wieku prawie była jedną niemal puszczą ogromną, małemi polankami poprzecinaną, rzékami jak gościńcami przerzniętą. Gdzieniegdzie ledwie szérzéj rozstępowały się lasy. Rolnictwo było w kolébce, ludzie żyli z trzód, ze zwierza, z ryb, z lasów, z pszczół — chléba nie potrzebowano wiele. Późniéj dopiéro zaczęto karczować, uprawiać, siać i lasy po woli wycinać, tak, że w w. XVI-ym już Kochanowski prosił w „Satyrze,“ aby je szanowano.
Ale my, sami nie mając marynarki, drzewa dostarczaliśmy tym, którzy równego napewno nie mieli; piéniądz za nie otrzymywany przychodził stosunkowo łatwo... O systematycznym wyrąbku lasów, tak, aby ich na wieki stało, mowy ani pojęcia nie było.
Tak zwolna znikły nasze lasy i puszcze, a znikły niepowrotnie, bo jakiémś prawem zmiany, nigdy las nie zasiewa się ten sam jeden po drugim. Pośledniejszéj wartości drzewa, innego pożywienia wymagające, przychodzą po olbrzymach piérwotnych... Dąb zastępuje osiczyna lub leszczyna... Potrzeba téż wieków na to, aby takie drzewa, jakich my pnie podziwiamy — porosły...
W Hubinie, położywszy się na pniu ściętego dębu, — miałem jeszcze z obu stron pozostałe znaczne skrawki...
W tych starych lasach naszych, w których największy nieład panował, były kąty, na któreby uczeń akademii leśniczéj z Tarentu poglądał ze zgrozą, ale malarz krajobrazów musiał się zachwycać niemi...
To, co burza powaliła, spoczywało nietknięte stosami, a na gnijących korzeniach i pniach puszczały krzewy i rośliny, wiły się gąszcze, rosły grzyby i kwiaty gdzieindziéj nie widziane. W lasach tych można było z nasion jakimś cudem przyniesionych, oglądać wyrosłe najosobliwsze rośliny, których gdzieindziéj znaleźć nie podobna. Kto je tam posadził, zkąd się wzięły, gdy naokoło podobnych próżno szukać? — nikt nie potrafi wytłumaczyć...
Tajemnica nasion i rodzenia się nagle pewnych roślin w miejscowościach i warunkach szczególnych, choć niby się daje wyrozumiéć i objaśnić — jest jeszcze nierozwikłaną... Nie wszystkie nasiona niosą wiatry i przesadzają zwierzęta...
W kilku wycieczkach moich do białowiezkiéj puszczy, podziwiałem prastary bór, stary jak ten świat, i zachwycałem się jego widokiem.
Wyniosłość drzew, szczególniéj strzelających do góry, aby się dobić do promieni słonecznych, była zdumiéwającą. Wszystkie miały szczególny wyraz i charakter siły, potęgi jakiéjś, których gdzieindziéj samotnie siedzące drzewa nie mają.
Warunki życia ludzkiego w takich puszczach, dawniéj zupełnie były inne. Powietrze, woda, światło, rozkładały się tu inaczéj. Słońce nie dobiegało wszędzie. Wyziewy drzew i liści musiały atmosferę czynić inną. Tak samo działać musiały na umysł widoki tych borów, ich tajemnicze ciemnie, głębiny, szméry i głosy. Rodziły się tu łatwo dziwne podania i widzenia... Cisza upajała jak woń silna...
Człowiek, który raz nawykł do życia w lesie, na rozległych równinach odkrytych czuł się nie swoim, bezbronnym... Władysław Jagiełło, zamknięty w murach, usychał z tęsknicy; dopiéro w lesie czuł się w domu, i jak tylko mógł uciekał do swych puszcz litewskich, pod pozorem polowania, w istocie, aby mieszkać w lesie, słuchać szumu drzew, śpiéwu ptaków... i po całych dniach rozmawiać z duchami lasów...
Całe, długie panowanie jego w Polsce, jest wykradaniem się do — lasu. Zaledwie zmuszony przybył na zjazd szlachty, na sejmik jaki, na radę do stolicy — już gotowano się do nowéj podróży na Mazowsze, na Ruś, na Litwę, w najniedostępniejsze uroczyska. Cały rok upływał na tych wędrówkach do lasu...
Niekiedy towarzyszyła mu w części téj podróży żona; częściéj porzucał ją gdzieś na zamku, a sam z wierną drużyną pędził w ostępy i siedział w nich ukryty miesiącami całemi. Zbigniew Oleśnicki i panowie rządzili się w kraju jak chcieli, Jagiełło gotów był swobodę swoich leśnych wędrówek opłacić jak najdrożéj — byle mu jéj nie odejmowano...
Życiem przypłacił w końcu śpiéw wieczorny słowika...
Z lasami znikły pono i słowiki, albo téż je wystraszyła cywilizacya, zapach obrzydły węgla i dym kominów fabrycznych nieznośny...
W Saksonii niéma dziś ani jednego słowika... Napróżno starano się je tu przesadzić, utrzymać, hodować...
A ja pamiętam szczęśliwe noce, szczególniéj w Romanowie, kiedy — nie przesadzam — słowiki spać nie dawały, takie wyprawiały koncerta od zmiérzchu aż do świtu...
Żaden ptak nie śpiéwa tak cudnie jak słowik... ale muzyka jego trwa krótko, i na Święty Wit słowik cyt... Kosy świszczą bardzo ładnie i wesoło, ale téj rozmaitości motywów, téj umiejętności frazowania nie mają co słowiki...
Wśród rozkwitłych czéremch i bzów, piosnka tego wiosennego śpiéwaka, to coś tak dziwnie poetycznego, rozmarzającego, że człowiek zamagnetyzowany nią, traci prawie władzę myślenia i przechodzi w świat ptaszęcych melodyj, w którym urastają mu skrzydła... ale idee giną...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

..........Jak dziwnie, jak nawet strasznie zmieniają się ludzie!... W r. 1830-ym czas jakiś razem spędziłem w klasztorze Św. Piotra na Antokolu w Wilnie z profesorem Hipolitem Klimaszewskim...
Z tak zwanych koszar Św. Ignacego w mieście, do których nas razem przesadzono, znikł profesor, i o dalszych jego losach nie miałem prawie wiadomości. Ktoś mi powiedział, że — po opuszczeniu dyrektorstwa szkoły batignolskiéj, Hipolit wsiadł na statek, aby się udać do Konstantynopola i w podróży umarł...
Jużem go był opłakał, gdy się potém dowiedziałem, że Klimaszewski znalazł skromne miejsce w ekonomacie kolei żelaznéj Śródziemnego morza (P. L. M.) i żył spokojnie w Marsylii.
Zajechałem tam umyślnie, aby starego towarzysza i przyjaciela zobaczyć.
Pamiętałem go ognistym, wesołym, śmiałym, wielkiego ducha młodzieńcem, o czarnych oczach i kruczych włosach.
Gdym go znał w Wilnie, można było na nim wielkie pokładać nadzieje. Doskonały latynista dobrze władający kilku językami żyjącemi, pracowity, umiejący czuć piękność, zamiłowany w poezyi, — Klimaszewski wydał był na początek Trembeckiego z komentarzem, oraz „Noworocznik,“ do którego i ja maluczką dałem cegiełkę.
Zdawało się, że z niego pisarz urośnie, że pióra porzucić nie może, że powołaniu literackiemu nie zada gwałtu...
Tymczasem po wychodztwie, gdy się znalazł w „walce o byt“ za granicą — zamilkł zupełnie. Naprzód od literatury oderwała go namiętnie pochwycona służba wojskowa, a potém troski o chléb powszedni; trudności, z jakiemi za granicą walczyć przyszło, zupełnie go zwichnęły. Z kolei nauczyciel prywatny, dyrektor szkoły, sekretarz i przyjaciel domu majętnego współziomka — zachował miłość literatury, ale siłę twórczą, ochotę stracił do pracy.
Łatwo to pojąć. Potrzeba było żyć — troska pochłaniała wszystkie siły, literackie zajęcie nie mogło dać najmizerniejszego chléba kawałka, — źródła natchnień, zdolność tworzenia, wszystkie władze zdrętwiały, wyschły, skostniały, umarły...
Na wielu ludziach z r. 1830—1831-go miałem sposobność sprawdzić ten fenomen szczególny: iż się jakby zatrzymali na téj epoce i daléj już iść czy nie mogli, czy nie chcieli.
Zaledwie kilku, wyjątkowo, poszło trochę daléj, wyzwoliło się z więzów wspomnień, — znaczniejsza część ugrzęzła w myślach, przekonaniach, pojęciach epoki, w któréj życiem najgorętszém żyła. Stanęli na téj mogile, nie mogąc ani kroku uczynić daléj.
Ci, którzy pozostali w kraju, nie ulegli temu zdrętwieniu i skamieniałości; ci, którzy poszli na północ, na wygnanie, w inny sposób się wyrobili i nie stracili téż władzy życia wspólnego ze światem; jedna emigracya, a głównie ta, którą losy wyrzuciły na ląd francuzki i rozproszyły po prowincyach, przeszła w ten stan mumij żywych.
Dałem znać Klimaszewskiemu, że ktoś z dawnych, drobnych znajomych, towarzyszów, widziéć się z nim pragnie. Oznajmił mi, że czeka w ekonomacie.
Byłem pewien, że go poznam, bo Hipolit miał fizyognomią nadzwyczaj wyrazistą i w pamięć się wrażającą. W istocie, gdym wszedł do skromnego pokoiku w ekonomacie kolei żelaznéj, w którym stary mój przyjaciel stał nad ogromną księgą rachunkową — znalazłem w twarzy postarzałéj, osiwiałym otoczonéj włosem, w rysach fizyognomii coś z tego obrazka młodości przed trzydziestu laty — ale... quantum mutatus ab illo!
Osłupiałem...
Ten sam był człowiek, lecz jak kwiat zasuszony w księdze, stracił żywe barwy, woń, życie; zachowały się kształty tylko. Czułem patrząc na niego, że od pewnéj epoki nie żył, ale wegetował; że to, co żywot ducha stanowi, stało mu się obcém, że musiał powracać wstecz do wspomnień, aby się odżywić, a z czasem obecnym nie był w żadnym związku.
Wpatrywał się we mnie z surowym jakimś na twarzy wyrazem.
— Poznajesz mnie, panie Hipolicie? — zapytałem.
Potrząsł głową:
Nie.
— Towarzysz od Św. Piotra do Św. Ignacego... byliśmy z sobą blizko — serdecznie...
Patrzył na mnie i wciąż poruszał głową dziwnie; nic i nikt mu na myśl nie przyszedł.
— Więc ja musiałem się bardzo zmienić! — zawołałem, wymawiając swoje nazwisko.
Rozjaśniła mu się twarz i rzucił mi się na szyję — uśmiéch stary, dawny poruszył usta.
— To ty!
Tak po latach trzydziestu znowu siedzieliśmy, wywołując widma stare — popłakując i śmiejąc się...
Spostrzegłem prędko, że p. Hipolit był — zeschłym i zasuszonym człowiekiem 1831-go roku.
Niestety! Ja, com był zmuszony żyć w kraju życiem czynném, iść daléj, nie mogąc usiąść na kamieniu przydrożnym, — różniłem się o całe lat trzydzieści od mego biédnego przyjaciela. Pojęcia, przekonania, idee nasze się rozbiegły. Anim téż myślał nawracać go, objaśniać lub okazywać zdumienie...
Opowiadał mi smutne dzieje swego żywota i zawiedzionych nadziei, z których coraz lepiéj wyrozumiéć mogłem, dla czego i tak okrutnie zestarzał, i tak strasznie był zacofany.
Po za tragiczną epopeję r. 1831-go myśl jego wyleciéć nie mogła. Była to najświetniejsza chwila życia, i wszystko co się z nią wiązało, dla niego stało się świętém. W blasku i jasnościach heroizmu widział przeszłość — a w niéj samych bohatérów.
Literatura dawniéj celem będąca, dziś mało go obchodziła, lub przynajmniéj znaczenie miała podrzędne. Przyszło do tego, że mi się wyspowiadał i z ożenienia z prostą, niewykształconą, ale dobrego serca kobiétą, która miała... maleńki domek własny, a przy nim ścianę winogradem oplecioną i drzewo figowe...
Chwalił mi z zachwytem swoję staruszkę, swe winogrona i figi...
Miał towarzyszkę, która mu gotowała bouillabaissę, — pilnowała gdy był chory i — nie dawała w samotności się zamęczyć...
Pojechaliśmy zobaczyć tén biédny domek, winną latorośl, drzewo i babusię pomarszczoną, brudno dosyć odzianą, gadatliwą, ale żywszą jeszcze dziś od p. Hipolita...
Przyjaciel mój był straszną ruiną... Słuchając go i porównywając tego zdrętwiałego, zamęczonego, wyżytego wygnańca z profesorem, który roił o sławie, który unosił się nad poezyami, któremu serce biło deklamując ustępy wieszczów, — łzy mi się kręciły w oczach.
Kule oszczędziły go na placu boju — ale cóż za okropne życie pozostało do dźwigania po stracie nawet uczucia, które stratę mogło ocenić!
Żalił się na ludzi, na losy — ale ani razu nie pożałował złamanego zawodu, skruszonego pióra, zamilkłéj piersi, przebrzmiałych pieśni.
Późniéj o téj zastałości mogłem się jeszcze lepiéj przekonać, posyłając mu nowe książki.
Wszystko co nie było absolutną apologią, apoteozą przeszłości, oburzało go, przejmowało zgrozą.
Wymagania wieku, zmiany pojęć i sądów były dla niego niezrozumiałemi zupełnie... Pozostał tym człowiekiem r. 1831-go z pod Stoczka i Grochowa, jakim wyszedł na obcą ziemię... ze łzami na oczach i bolem w sercu. Skamieniał na progu.
W rozmowach, w listach późniéj usiłowałem go namówić, aby spisał wspomnienia swoje, pozostawił po sobie pamiętnik. Przyrzekł mi to, rozpoczął, ale późniéj zdawało mi się, że pracę tę zniechęcony rzucił.
Po zgonie Klimaszewskiego — nie rychło rodzina odesłała mi wszystkie papiéry, jakie pozostały po nim, korespondencyą z przyjacielem i towarzyszem profesorem Gronostajskim i t. p. Znalazły się tu i zarysy pamiętnika, niedokończonego w istocie... i trochę poezyj różnéj wartości, i sporo anegdot, facecyj, i wiele rzeczy nie mających żadnego znaczenia...
W pamiętnikach Klimaszewski aż do r. 1831-go opowiada z żywością, z ogniem swą młodość, — doprowadza je do wychodźtwa... i tu powoli ostyga, obojętnieje — sztukuje się wyciągami, nie chce i nie ma już co pisać...
Ostatnie karty są jak lód zimne, a lat spędzonych w Marsylii nad rachunkami ekonomatu, po ożenieniu, potém w nieznanym kątku Prowancyi — braknie zupełnie...
Klimaszewski już nie żył naówczas, już może o wszystkiém zapomniał, ciężkie strapienia i zawody złamały go, przygniotły, odjęły mu nawet mowę i pamięć... (Chociaż i mówił, i przypominał coś sobie — lecz tylko z piosnek młodości...).

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

..........Miałem lat czterdzieści i sześć, gdy po raz piérwszy wyjechałem za granicę. Kraj własny był mi od Wilna do Kijowa i Warszawy dobrze znanym... — poza nim świat widziałem tylko w książkach, w opisach i obrazach.
Wyobrazić sobie łatwo, z jaką pobudzoną, gorączkową ciekawością oczekiwałem wrażeń nowych... sprawdzenia tego, com słyszał, z tém, co zobaczyć miałem...
W kartkach z podróży zapisałem część tego com doznał na widok zupełnie dla mnie nowego świata.
Ogólne wrażenie, z winy zapewne własnéj — nie odpowiadało nadziejom. Znajdowałem wszystko mniejszém, mniéj świetném, — niż wyobrażałem sobie. Wyobraźnia pracowała nad obrazami wyrytemi w głębi duszy, nadawała im rozmiary wielkie, nakładała barwami świetnemi, — porównanie rzeczywistości wszędzie prawie dawało w rezultacie — zawód.
Nie śmiałem się przyznać do tego — milczałem... Nadzwyczaj rzadko i tylko w dziełach sztuki nieznanych trafiało się znaleźć coś przerastającego oczekiwanie.
Włochy jako kraj — pomimo wielu stron ujemnych — zachwycały mnie... Nie była to Italia dzisiejsza — ale owa rozerwana na sztuki, o któréj zjednoczeniu w r. 1858-ym nikt nie marzył. Rzym za Piusa IX-go, Neapol za króla ostatniego, Wenecya austryacka, Florencya pod swym arcyksięciem, małe księztwa ze swymi udzielnymi panami, monetami, granicami... wyglądały inaczéj niż dzisiaj.
Wspanialéj i więcéj obiecująco na przyszłość przedstawia się Italia dzisiaj, lecz że daleko oryginalniejszą była w r. 1858-ym, nikt nie zaprzeczy. Rzymu szczególniéj do dzisiejszego porównać nie można...
Przerznąłem się przez część Austryi, Włochy, potém Francyą, Belgią i Niemcy, — a gdy je przypominam sobie, jakiemi były, a jakiemi dziś są, zdaje się, że nie dwadzieścia sześć lat, to jest ćwierć wieku dzieli mnie od tych czasów, ale — przestrzeń daleko znaczniejsza, liczba lat dwakroć większa...
Przewrót, jaki się dokonał w organizmie Europy, w jéj polityce, jest niczém w stosunku do niesłychanéj zmiany w pojęciach, zasadach i dążeniach.
Tu — kamień nie pozostał na kamieniu...
Przybyło nam kilka prawd nowych — temu zaprzeczyć nie można; ale sporo poszło ich w gruzy... Od r. 1870-go szczególniéj wybitnie czuć się dają nowe prądy...
W literaturze mamy realizm, naturalizm... (nazwijcie to sobie jak chcecie); w polityce oportunizm; w sztuce — impresyonizm; w życiu — praktyczność.
Ideały zostały pognębione...
Wiele sztandarów i haseł leży na ziemi podeptanych nogami. Pomiędzy ofiarami wieku jakżebyśmy i my być nie mieli, my, którym od tak dawna Montalembert wyrzucał naszę miłość poezyi zbyteczną, a zamało rachowania się z rzeczywistością!...
W rachunku, wedle przekonań wieku, okaże się pewnie, żeśmy stracili wiele, a szczególniéj miłość u ludzi: — ale z innych względów sądzę, że i zyskaliśmy nie mało z tego, co dziś, z natury swéj jest niewidoczném. Niedola jest mistrzem potężnym, nauczycielem surowym, — ale ma siłę odradzającą... Są łzy karmiące, są owocujące boleści, są cierpienia leczące. Są losy męczeńskie, wiodące do wyrobienia siły.
Z innych narodów ulegających metamorfozie radykalnéj, Francya w swym upadku, Niemcy w tryumfie swoim na szczególną zasługują uwagę. Piérwsza przechodzi przesilenie, którego skutków obrachować nie podobna; drugie także jeszcze zdają się z wielką potęgą uzyskaną nie zupełnie zżyte i oswojone... Vae victis! rozlega się po jednéj stronie Renu; po drugiéj, zwycięzcom téż ich wielkość nie łatwa jest do dźwigania. Któż odgadnie, do czego doprowadzi tu upadek, a tam siła?
Są ludzie, którzy z oburzeniem protestują przeciwko idei tego upadku Francyi, którzy wierzą w jéj odrodzenie, którzy już upatrują jego symptomata... Dla nas w téj chwili wszystko mrok jeszcze pokrywa; tak jak na przeciwnym brzegu nie widzimy jasno celu i granic, jakie potęga sobie zakreśli. I tu i tam zadanie olbrzymie, praca mozolna... ale cel wielki, bo nie dla siebie samych pracować będą narody — ale dla całéj ludzkości...

Drezno, 1884.
KONIEC CZĘŚCI PIÉRWSZÉJ.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; winno być Gdy téż część się jakaś odłączy, odosobni — zamuruje, drętwieje i umiera, albo Gdy téż część jakąś odłączy, odosobni — zamuruje, drętwieje i umiera.