Płodność (Zola)/Księga piąta/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Płodność
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1900
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Fécondité
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Róża, rozradowana tem podwójnem weselem, które miało być poniekąd poświęceniem rozgłośnem posiadłości Chantebled, powzięła myśl zgromadzenia całej rodziny w pewną niedzielę, na dziesięć dni przed terminem ślubu. Od samego rana uda się z swym narzeczonym, w towarzystwie całej rodziny na dworzec kolei w Janville po drogą parę, Ambrożego i Andreę, których przywiozą następnie w tryumfie na folwark, na śniadanie. Będzie to, jak tłomaczyła z wesołym śmiechem repetycya przyszłej uroczystości: porozumieją się, ułożą razem program dnia weselnego. I była tak szczęśliwa z tego pomysłu i tyle spodziewała się uciechy z tej pierwszej uroczystości, że Mateusz i Maryanna, którzy ją uwielbiali oboje, zgodzili się na ten jej plan chętnie.
Owo małżeństwo Róży dopełniało szczęścia domu, niby wykwit długiej pomyślności. Była najładniejszą z ich córek, z temi czarnemi włosami, złotawą cerą, twarzyczką świeżą i okrągłą, z oczyma pełnemi wesołości i wdziękiem na ustach. A zawsze jednako słodka, ujmująca, wiecznie śmiech jej dźwięczny rozlegał się po wszystkich zakątkach; była duszą całego tego folwarku wielkiego, pełnego życia, dobrą jego wieszczką, zwycięzką jego pieśnią.
Wybór narzeczonego wszakże wykazał przedewszystkiem cały jej rozsądek, całą energiczną tkliwość jej serca, ukrytą po za stale wesołem usposobieniem, pod wpływem, którego śpiew jej rozlegał się od rana do wieczora po całym domu.
Przed ośmiu laty Mateusz przybrał sobie był do pomocy syna sąsiedniego rolnika Fryderyka Berthaud, chłopca o poważnem usposobieniu, rzetelnego, prawego, który nabrał formalnej namiętności dla prac twórczych dokonywanych w Chantebled, kształcąc się na nich, wykazując zmysł rzadkiej spostrzegawczości, inteligencji i czynności. Nie miał zresztą żadnego majątku. Róża wzrastała obok niego, wiedziała, że był najulubieńszym pomocnikiem ojca a czując, że ją kocha, sama w sposób nader prosty wywołała jego wyznanie. Tak to ustalała swój los przyszły; zdecydowana była nie opuścić rodziców, pozostać na tym folwarku, gdzie dotychczas była szczęśliwą. Ani Mateusz, ani Maryanna nie byli tem zdziwieni bynajmniej. Wzruszeni do łez, pochwalili wybór, w którym tak ważną rolę odgrywało rozumne przywiązanie do rodziców. Węzeł rodzinnych związków zacisnął się tym sposobem więcej jeszcze i tem większą z tego powodu była radość w domu.
Wszystko więc zostało ułożone. Umówiono się, że owej niedzieli, pociągiem przychodzącym o dziewiątej Ambroży przywiezie do Janville swą narzeczoną wraz z jej matką, panią Séguin. I od ósmej zrana Róża już staczała walki o to, aby cała rodzina brała udział w orszaku, udającym się na dworzec na przeciw narzeczonych.
— Dajże pokój, dziecko, to szaleństwo — mówiła łagodnie Maryanna — trzeba przecież, żeby ktoś pozostał w domu. Ja zostanę z Mikołajem, dzieci pięcioletnie nie powinny włóczyć się po drogach. Zatrzymam także Gerwazego i Klarkę... Zabierz sobie zresztą wszystkich innych, pozwalam ci a ojciec was zawiezie.
Ale Róża, wśród głośnych śmiechów, obstawała przy swojem, nie chcąc żadną miarą zrzec się swego żartobliwego pomysłu, który tak ją rozweselał.
— Nie, nie! mateczko, pojedziesz z nami i wszyscy pojadą, to już ułożone... Zrozum przecież, że Ambroży i Andrea — to tak jak w baśniach królewska para z sąsiedniego państwa... Ponieważ brat mój Ambroży otrzymał rękę ościennej księżniczki, przywozi ją teraz do nas, aby ją nam przedstawić.. Rzecz jasna przeto, że chcąc podjąć ich godnie w naszem królestwie, należy nam, Fryderykowi i mnie, wyjechać na ich spotkanie w towarzystwie całej świty naszego dworu. Wy należycie wszyscy do tego dworu, nie możecie przeto nic innego zrobić jak pojechać z nami. Co? jaka to wspaniałość, co za widok pośród pól wiejskich, kiedy nasz orszak roztoczy się przy powrocie!
Maryanna, którą ta tryskająca wesołość córki porywała zawsze, uległa w końcu wśród śmiechu jej życzeniom.
— A porządek marszu będzie taki — mówiła dalej Róża. — O! ja już wszystko zorganizowałam, zobaczysz mamo.. Fryderyk i ja, pojedziemy na rowerach, to daleko bardziej nowoczesne. Zabieramy z sobą na rowerach również moje damy honorowe, trzy moje małe siostry: Ludwikę, Magdalenę, Małgorzatę, jedenaście, dziewięć i siedem lat: te stanowić będą stopnie po za mną, co za śliczny efekt! I możemy przyjąć jeszcze do orszaku rowerów Grzegorza, jako trzynastoletniego pazia, zamykającego eskortę dostojnej naszej królewskiej pary... Reszta dworu pomieści się na rydwanie, chciałam powiedzieć na wielkim breaku familijnym, gdzie się mieści osiem osób. Ty, królowa matka, możesz mieć na kolanach Mikołaja, ostatnią twą odrośl. Papa nieść winien tylko godnie swe królewskie dostojeństwo naczelnika dynastyi. A brat mój Gerwazy, młody herkules lat siedemnastu będzie powoził rydwanem, umieściwszy obok siebie na siedzeniu siostrę moją Klarę, której twarz piętnastoletnia świeci wysoką mądrością... Co do dwu starszych, dostojnych bliźniaków, potężnych panów Błażeja i Dyonizego, zabierzemy ich z Janville od pani Desvigne, skoro tam na nas oczekują.
Tryumfowała z poprowadzenia pomysłu, tańczyła, śpiewała, klaszcząc w dłonie.
— Ach! jeśli chodzi o piękny orszak, to zdaje mi się, że ten będzie pięknym! Tak ją nagliła do pośpiechu ta uciecha, że zebrała cały swój orszak daleko wcześniej, niż było potrzeba i stanęła z nim w Janville już o wpół do dziesiątej. Chodziło przecież o zabranie ztamtąd reszty rodziny.
Dom, gdzie schroniła się pani Desvigne po śmierci męża i który zajmowała od lat już dwunastu, żyjąc z szczupłej renty, ocalonej z majątkowej klęski, bardzo spokojny, leżący na uboczu, stał odedrogi pierwszy z wsi całej. Od tygodnia starsza córka pani Desvigne, Karolina, z którą ożenił się Błażej, przybyła tu na pobyt miesięczny, z dwojgiem swych dzieci, Bertą i Krysztofem, którym potrzebne było świeże powietrze wiejskie; w wigilię zaś dnia tego wieczorem przybył i Błażej do rodziny, porzucając fabrykę do poniedziałku, rad, że spędzi z nimi niedzielę.
Radość to była nielada dla młodszej siostry, Marty, ilekroć starsza zjeżdżała tak na pobyt kilkotygodniowy w dawnem gniazdeczku, przywożąc z sobą dzieciaki i pomieszczała się w panieńskim swym pokoiku, w którym ustawiano teraz dwie kołyski. Rozpoczynały się napowrót dawne śmiechy i zabawy, poczciwa pani Desvigne nie snuła już innych rojeń, cała oddana dumie ze swej godności babki, prócz tego aby i dalej tak mądrze dokonała swego zadania, wydając za mąż z kolei teraz Martę.
I rzeczywiście przez chwilę zdawać się mogło, że obchodzić przyjdzie w Chantebled potrójną uroczystość weselną zamiast podwójnej. Dyonizy, który wyszedłszy ze szkoły specyalnej, oddał się był nowym studyom nauk technicznych, często przyjeżdżał na noc na folwark, co niedziela widując się z Martą, rówieśniczką Róży, nierozłączną z nią, tak, że je zwano powszechnie „inseparabilkami;“ a młoda dziewczyna, jasnowłosa jak jej siostra, ale inteligentniejsza i praktyczniejsza od niej, obdarzona chłodnym rozumem, oczarowała go do tego stopnia, że zdecydował się z nią ożenić bez posagu nawet, odkąd odkrył w niej przymioty cenne dla towarzyszki życia, takie, które dopomagają do zrobienia znacznego majątku.
Tylko w swych pogadankach miłosnych, oboje byli tak rozsądni, tak pełni pogodnej ufności, że nie objawiali bynajmniej niecierpliwości, nie dążyli do śpiesznego połączenia; on zwłaszcza rozważny, metodyczny, nie chcący narażać szczęścia kobiety, zanim będzie w możności zapewnienia jej stałej a pewnej pozycyi w świecie.
I tym sposobem oboje też, sami z siebie odłożyli na czas dalszy swe małżeństwo, oparłszy się ze spokojnym uśmiechem namiętnym szturmom Róży, którą myśl potrójnej uroczystości weselnej przejmowała zapałem.
Niemniej przeto Dyonizy w dalszym ciągu bywał jako konkurent u pani Desvigne, która przyjmowała go jak syna z zupełną weń ufnością. Tego poranku nawet o siódmej rano już wyjechał z folwarku, mówiąc, że chce zaskoczyć Błażeja i jego rodzinę jeszcze w łóżkach, tak, że i jego również miano zastać w Janyville.
Kiermasz w Janville przypadał właśnie na tę niedzielę, drugiego maja. Przed dworcem kolei, Wielki Plac cały zapełniony był drewnianemi końmi, straganami, barakami różnorodnemi i strzelnicami. W ciągu nocy fale ulewnego deszczu spłukały niebo, teraz było ono najczystszego błękitu z jasnem płomiennem słońcem, zbyt dogrzewającem jak na tę porę roku. To też pełno tu było już ludzi, wszyscy parafianie z okolicy, gromady dzieci, tłumy wieśniaków ze stron dalszych nawet zgromadziły się na to widowisko. W ten to tłum cały wpadła rodzina Fromentów: cykliści przodem, za nimi break, wreszcie ogon orszaku, który zabrano po drodze u wejścia do wsi.
— Sprawiamy wrażenie! — wołała Róża — zeskoczywszy z roweru.
I było tak niezaprzeczenie. W pierwszych latach całe Janville okazywało się wrogo usposobionem dla Fromentów, tych mieszczuchów, co Bóg wie zkąd przyszli a którzy tak byli zarozumiałymi, że chcieli, aby im rosło zboże tam, gdzie od wieków wyrastały tylko kamienie. Później ten cud oczywisty, nadzwyczajne zwycięztwo, raniąc próżność ludzką, na długo jeszcze zaostrzyło przeciw nim nienawiści. Wszystko wszakże wyczerpuje się i zużywa, nie można długo mieć urazy do powodzenia, ludzie bogacący się w końcu zawsze miewają słuszność i zyskują poklask innych. I teraz już całe Janville uśmiechało się uprzejmie do tej rozrastającej się rodziny, która pośród nich się wzmogła i rozmnożyła, zapominając, że dawniej każde świeżo przybywające dziecko było nowym skandalem dla kumoszek.
Zresztą jak tu oprzeć się potędze szczęścia, weselu tej inwazyi, kiedy jak w tę niedzielę cała rodzina wpadała galopem, zdobywając szturmem drogi, ulice i place? Ojciec i matka, dziewięcioro dzieci, z których sześciu chłopców i pięć dziewcząt, w dodatku dwoje wnucząt jeszcze, razem piętnaście osób. Dwóch najstarszych, bliźnięta, mieli już po lat dwadzieścia cztery a tak byli zawsze jeszcze podobni do siebie, że ludzie dotąd brali jednego za drugiego, jakkolwiek nie byli już tak bezwarunkowo jednacy, jak niegdyś w kolebce, gdzie musiano im otwierać oczy, aby ich módz rozróżnić?; Błażej bowiem miał oczy szare, Dyonizy czarne. Najmłodszy, Mikołaj, kończący ten zastęp miał zaledwie pięć lat i był ślicznym chłopczyną, przedwcześnie rozwiniętym mężczyzną pod względem energii i odwagi zabawnej prawdziwie. A od dwu tych najstarszych braci do tego maleńkiego ośmioro innych szło stopniami, po dwa lata różnicy: Ambroży, przyszły małżonek już, pociągający zdobywca, wyszły w pochód na wszelkie podboje; Róża, tak tryskająca życiem, w przededniu również zostania żoną i matką; Gerwazy o czole kwadratowem, o członkach gladyatora, co niebawem stoczy bój na polu wysokiej kultury; Klara, cicha, pracowita, niepiękna, z sercem silnem, prawem, z głową rozumną i trzeźwą prawdziwej gospodyni; Grzegorz, uczeń przekorny, nieujarzmiony, z wiecznie rozbudzoną wolą, włóczący się wiecznie po wszystkich polach i lasach, szukający awantur; trzy ostatnie dziewczynki wreszcie, Ludwika, poczciwa tłuścioszka, Magdalena, urocza marzycielka, Małgorzata, najmniej ładna, najtkliwsza ze wszystkich.
A kiedy po za ojcem i matką wszyscy jedenaścioro weszli szeregiem, kiedy za nimi jeszcze postępowali Berta i Krzysztof, dwoje z nowej już generacyi, stanowili już prawdziwy oddziałek, jak w ową niedzielę na Wielkim Placu w Janville, zapełnionym świątecznie przystrojoną publicznością.
I oddziałek ten nieprzeparty był swym urokiem dla tych nawet, co zachowywali pewną urazę do nich za zdumiewające stworzenie posiadłości Chantebled; wszystkich bawił ten ich pochód, ten zalew okolicy, gdzie wpadali galopem, tyle bo przynosili z sobą zdrowia, radości i potęgi, jak gdyby ziemia sama, w nadmiarze bycia wydała ich w tak wielkiej liczbie, niby wieczystą nadzieję jutra.
— Niech ci, co później przybyli pokażą się! — wołała dalej Róża wesoło. — Trzeba się policzyć.
— Cicho bądź! — mówiła Maryanna — która zsiadłszy z powozu postawiła była Mikołaja na ziemi. W końcu jeszcze dokażesz tego, że z nas wszyscy szydzić będą.
— Szydzić! ależ oni nas wszyscy podziwiają, przypatrz się im, mamo!.. Czy to nie dziwne, że ty mamo, nie jesteś dumniejszą z siebie i z nas wszystkich!
— Tak jestem dumna, że aż lękam się upokorzyć innych.
Wszyscy zaczęli śmiać się. A i Mateusz u boku Maryanny był również dumny, jakkolwiek zachowywał zwykłą swą minę dobroduszności spokojnej, ilekroć znalazł się tak publicznie, pośród uświęconego batalionu, jak nazywał żartobliwie poczet swych synów i córek. Poczciwa pani Desvigne należała również do orszaku, odkąd jej córka Karolina dostarczała żołnierzy do tego batalionu, wciąż wzrastającego, który zczasem zamieni się w całą już armię.
To był dopiero początek, w przyszłości zobaczą jak wzrastać będzie ten zastęp, jak się rozmnoży wnukami i synami wnuków. Będzie ich pięćdziesiąt, będzie ich sto, będzie ich dwieście ku szczęściu i piękności świata. I do tego zdumienia, do tej wesołej pobłażliwości Janville, jakie budziła liczna ta rodzina, niemało bez wątpienia przyczyniał się bezwiedny hołd dla tej siły i zdrowia, co stwarzają wielkie ludy.
— Zresztą teraz mamy tu już tylko przyjaciół — zwrócił uwagę Mateusz. Wszyscy nas tu lubią.
— O! wszyscy! — szepnęła Róża. — Przypatrz się, ojcze, tylko Lepailleurom tam, przed tym barakiem.
W samej rzeczy była tam i rodzina Lepailleurów, ojciec, matka, Antoni, Teresa. Aby nie widzieć Fromentów udawali, że się niezmiernie pilnie przyglądają grze w loteryę, obracającej się dokoła piramidzie, obstawionej ogromną ilością porcelany o jaskrawych malowidłach. Zresztą już im się od dość dawna nie kłaniali; skorzystali z jakiegoś drobnego sporu, aby zerwać wszelkie z nimi stosunki, do takiej wściekłości bezsilnej doprowadzała ich nieprzerwana pomyślność sąsiadów. Lepailleur uważał kreacyę Chantebled za osobistą zniewagę, nie zapomniał bowiem jeszcze swoich drwin, swoich przepowiedni w przedmiocie gruntów, na których nie miało nic innego wzrastać prócz kamyków. A kiedy już dobrze przypatrzył się porcelanie, przyszła mu myśl zuchwała, odwrócił się nagle i wpatrzył nieruchomemi oczyma w rodzinę Fromentów, która przybywszy zbyt wcześnie i mając jeszcze dobry kwadrans czasu do zabicia przed przybyciem pociągu, defilowała teraz wesoło pośród zgromadzonego tłumu.
Nieznośny humor młynarza od dwóch miesięcy pogorszył się jeszcze, od czasu jak syn jego Antoni powrócił do Janville w warunkach opłakanych. Chłopak, wybrawszy się pewnego dnia na podbój Paryża, zainstalowany przez rodziców, pełnych ślepej ufności w pięknym charakterze pisma swego syna, pozostał przez cztery lata u pana Rousselet pisarzem o umyśle ciężkim i niezmiernem próżniactwie. Nie postąpił dalej na tej drodze, nie objawił w żadnym kierunku energii, prócz chyba w łatwych zdobyczach i uciechach wielkiego miasta; zrazu były to pokusy kawiarnianych zabaw, dziewcząt spacerujących po trotuarach, potem nastąpiła owa pochyłość fatalna: alkohol, gra, miłostki pijackie. Podbój Paryża to były dla niego owe brudne przyjemności, o których marzył na wsi jeszcze a urzeczywistniał tu teraz bez miary, z żarłocznością bezgraniczną.
Wszystkie jego pieniądze szły na te uciechy, pieniądze, jakie wyłudzał od matki bezustannemi przyrzeczeniami przyszłego zwycięztwa; matka w te kłamstwa wierzyła święcie, ufając absolutnie w tego syna jak w Boga. W końcu w uciechach tych stracił wreszcie i zdrowie: wychudł pożółkł, stracił włosy w dwudziestym trzecim, roku, tak że matka, zdjęta trwogą, przywiozła go pewnego wieczora do domu, oświadczając, że pracuje nad siły i że nie pozwoli mu zabijać się dłużej pracą. Dowiedziano się wszakże później, że pan Rousselet poprostu wyrzucił go ze swego biura.
Ten powrót konieczny wszakże do domu rodzinnego nie odbył się bez gderania Lepailleura, który poczynał odgadywać rzecz całą. Jeżeli otwarcie jeszcze nie wybuchnął gniewem, to przez dumę tylko, dlatego, aby nie być zmuszonym przyznać się, że się przeliczył w swych rachubach, przyznać, że przestał wierzyć w świetną przyszłość Antoniego. W czterech ścianach domu mścił się za to na żonie, prześladował ją okropnemi kłótniami, odkąd odkrył bezustanne jej wysyłki pieniędzy; ona jednak stawiała mu śmiało czoło, podziwiając swego chłopca, jak niegdyś podziwiała jego samego, poświęcając teraz ojca dla syna, gdyż większe wykształcenie budziło w niej większy dlań podziw; tym sposobem rosły w domu ich niesnaski, zrodzone z tego pragnienia, by ich dziedzic przyszły był paryżaninem, „panem“, do czego przywiązywali tyle ambitnych nadziei. Antoni sam śmiał się szyderczo, wzruszał ramionami, ukazywał na słońcu wstrętną swą chorobę, czekając tylko na powrót sił, aby znów powrócić do występnego życia.
Kiedy przechodzili Fromentowie, pociesznie było patrzeć jak się zżymali Lepailleurzy, chcąc, zda się, zjeść ich oczami. Ojciec zacisnął usta jakby drwił z nich, matka wymownie wstrząsała głową. Syn z rękami w kieszeniach przedstawiał widok opłakany, wyłysiały już, z przygarbionemi plecami, sino blady, już był tylko istną ruiną młodości. I rozmyślali wszystko troje, coby się dało wymyślić nieprzyjemnego, kiedy jak raz przedstawiła się ku temu sposobność.
— A to co! gdzież Teresa? — zapiszczała nagle Lepailleurowa. Była tu dopiero co, cóż się z nią stało? Nie pozwolę, żeby odchodziła od nas, kiedy tu są ci wszyscy...
W samej rzeczy Terenia zniknęła już od chwili. Rozpoczęła ona teraz dziesiąty rok życia, była śliczniutką blondyneczką, tłuściuchną, z kędzierzawemi włosami, czarnemi oczyma co błyskały jak świeczki. Nie można jej było wyobrazić sobie inaczej jak różową całą, całą złocistą i upudrowaną na biało w mące młyna. Ale była okropną czasami: żywa strasznie, zdecydowana tak, że niejednokrotnie napędzić mogła strachu, wymykała się ciągle i przepadała gdzieś po całych godzinach, biegając po zaroślach, krzakach na poszukiwania ptaków, kwiatów, owoców leśnych. A jeśli teraz matka tak się zlękła i poczęła jej szukać ujrzawszy Fromentów, to dlatego właśnie, że w zeszłym tygodniu wykryła okropny skandal. Marzeniem namiętnem Tereni było posiadać rower, zwłaszcza też odkąd rodzice odmawiali go jej uparcie, oświadczając, że takie rzeczy dobre były dla mieszczuchów, ale uczciwej dziewczynie nie wypadało na tem jeździć. Otóż któregoś popołudnia, kiedy dziewczynka jak zazwyczaj wybiegła była w pole, matka powracająca z targu, spostrzegła ją na skraju pustej drogi w towarzystwie małego Grzegorza Froment, drugiego takiegoż włóczęgi, z którym nieraz już spotykała się tak samo po różnych zakątkach, im samym tylko znanych. Stanowili doskonale dobraną parę, upędzali wiecznie gdzieś razem po ścieżynach, wśród liści, nad strumieniami. A co najokropniejsze, to to, że Grzegórz dziś, usadowiwszy Terenię na rowerze, trzymał ją w pół pewną ręką i biegnąc obok niej pomagał kierować jazdą. Słowem, formalną lekcyę dawał ten smarkacz tej łajdaczce; śmiech ich rozlegał się, słychać było klapsy i figle dziewczyny, które mogły wcale niedobry wziąć zczasem obrót.
To też skoro wieczorem powróciła do domu Terenia, odebrała w nagrodę dwa potężne policzki.
— Ale gdzież mogła się podziać ta przeklęta włóczęga? — wrzeszczała wciąż Lepailleurowa. Nie można jej spuścić z oczu na chwilę, bo zaraz gdzieś znika.
Antoni wyciągnął szyję z po za baraku z porcelaną, powracał powłócząc nogami, z rękami wciąż w kieszeniach, z uśmiechem szyderczym na ustach.
— Patrzno tam, mamo. Już to tam na dobre znów idzie.
I po za barakiem matka przyłapała Terenię i Grzegorza znów razem. On trzymał jedną ręką swój rower, widocznie objaśniając jego mechanizm dziewczynie; ona tymczasem, przejęta zachwytem i pożądliwością, przypatrywała się maszynie gorejącemi oczyma. Nie mogła oprzeć się pragnieniu i podnosił ją w górę rozpromieniona, śmiejącą, by choć na chwilkę posadzić na siodełku, kiedy straszliwy głos matki wybuchnął:
— Przeklęta łajdaczko, co ty tam wyrabiasz znowu? Wrócisz ty mi tu natychmiast, albo chcesz może, żebym ja tam z tobą przyszła się porachować!
Mateusz, który spostrzegł tę całą scenę, odwołał również surowo Grzegorza.
— Idź odprowadź twój rower tam, gdzie stoją inne; a wiesz dobrze, com ci zakazał i proszę, niech mi się to nie powtarza.
Było to wypowiedzenie wojny. Lepailleur, nie zastanawiający się, burknął pogróżkami i nieprzyzwoitemi wymysłami, które wszakże zagłuszyły niebawem chrypliwe akordy katarynki. I rozeszły się dwie rodziny, tonąc wpośród świątecznie przystrojonego tłumu, wzrastającego z każdą chwilą.
— Mój Boże, czyż ten pociąg nie przyjdzie nigdy! — wołała Róża — która w radosnej swej niecierpliwości zwracała się co chwila w stronę zegara dworca, w głębi placu. Jeszcze dziesięć minut, coby tu można przez ten czas zrobić?
Zatrzymali się właśnie przed jakimś człowiekiem, stojącym na skręcie chodnika, który sprzedawał raki, z wielkim pełnym ich koszem, ustawionym u nóg jego na ziemi. Pochodziły one niezawodnie ze źródeł Yeuse’y, o trzy mile ztamtąd: raki niezbyt wielkie, ale wyborne smakiem, znane dobrze Róży, ponieważ często łowiła je sama w strumieniu.
— O! mamo, kupmy od niego cały ten kosz... wiesz, to będzie na nasz festyn powitalny dar dla królewskiej pary, której oczekujemy. Nie powiedzą, że nasze królewskie mości nie umieją znaleźć się jak należy, kiedy oczekują na władców sąsiedniego państwa... A za powrotem ja je przyrządzę sama, zobaczycie czy mi się uda!
Zaczęto z niej żartować i rodzice ulegli woli tego wielkiego dziecka, które nie wiedziało już co wymyślić, tak życie wydawało mu się uroczem. Ale kiedy upierała się przy policzeniu raków dla rozrywki, zadanie stało się już niełatwem, bo kilka z nich uszczypnęło ją w palce; więc odrzucała je z okrzykami przestrachu, na dobitkę jeszcze koszyk się przewrócił i wszystkie poczęły uciekać. Chłopcy, dziewczęta rzucili się je łapać, wywiązało się formalne polowanie tak, że nawet i starsi przyjść im musieli z pomocą. I było to tak pocieszne, tak wesołe, ten cały pościg wśród śmiechów, kiedy tak wszyscy podnieceni, wielcy i mali, pełni uciechy i szczęścia upędzali się za tą zdobyczą, że Janville znowu otoczyło ich, biorąc udział w tej ich przygodzie i życzliwie bawiąc się ich zabawą.
Nagle z daleka rozległ się turkot kół pociągu a potem gwizd przeciągły.
— Ach! mój Boże! przyjechali! — zawołała Róża pomieszana. Prędko! Prędko! bo nie stawimy się na przyjęcie!
I wśród popychania, potrącania zapłacano na prędce przekupnia, zaledwie miano czas zamknąć koszyk i zanieść do powozu. I już cała rodzina biegła pędem, zapełniając mały peron dworca, gdzie ustawiła się w porządku u samego podjazdu.
— Nie, nie! nie tak — powtarzała Róża, przestawiając swój orszak. Nie pilnujecie się swoich miejsc. Królowa matka z królewskim swym małżonkiem na czele, potem książęta rzędem według wzrostu, Fryderyk stanie po mojej prawej stronie. Jesteśmy narzeczeni... A potem, jak wiecie, ja ich powitam.
Pociąg zatrzymał się. Kiedy wysiedli zeń Ambroży i Andrea, zdumieni byli naprzód, że cały ten zastęp wyszedł na ich spotkanie tak w ordynku i uroczyście. Ale skoro Róża wystąpiła z szeregu i powitała ich pompatyczną przemową, w której wciąż traktowała narzeczoną jako księżniczkę ościennego jakiegoś państwa, którą powitać na granicy dzierżaw swego ojca przypadło jej w udziale, oboje młodzi wybuchnęli śmiechem i wpadając w jej żart, w tym samym odpowiedzieli jej tonie. Urzędnicy kolejowi patrzyli, słuchali z otwartemi usty. Wyborny to był figiel i oni wszyscy tak samo zachwyceni byli i porwani tym prawdziwie dziecięcym humorem, tak harmonizującym z roskosznym majowym porankiem.
Maryanna wszakże wydała okrzyk zdziwienia.
— Jakto! a pani Séguin nie przybyła z wami? Przecież tak obiecywała solennie!
W samej rzeczy z po za Ambrożego i Andrei, wynurzyła się z głębi wagonu sama tylko Celestyna, panna służąca Séguinów. I ona to wytłomaczyła rzecz całą.
— Pani poleciła mi powiedzieć, że istotnie jest zrozpaczoną. Wczoraj jeszcze spodziewała się, że będzie mogła dotrzymać przyrzeczenia. Wieczorem jednak odwiedził panią hrabia de Navaréde, który dziś, w niedzielę, prezyduje na zebraniu Stowarzyszenia Propagandy i oczywiście nie podobieństwem było już dla pani nie stawić się na to zgromadzenie. Dlatego też powierzyła mnie przywiezienie młodych państwa.
W gruncie nikt nie żałował, że Walentyna nie przybyła, wiedziano bowiem, że wieś bardzo źle zawsze wpływa na jej humor. I Mateusz dał wyraz opinii powszechnej, objawiając żal chłodno grzeczny z tego powodu.
— Proszę powiedzieć pani, jak bardzo nam jej tu brak było... A teraz w drogę!
Ale Celestyna przerwała raz jeszcze.
— Przepraszam pana, ja nie mogę zostać z państwem... Nie, pani poleciła mi powrócić natychmiast, będę jej bowiem potrzebną przy ubieraniu. A zresztą pani zbyt nudzi się sama... Wszakże jest jakiś pociąg do Paryża o kwadrans na jedenastą, nieprawdaż? Pojadę nim. Potem wieczorem stawię się tu już o ósmej i zabiorę panienkę... Rozpatrzyłyśmy już to wszystko z panią w „konduktorze kolejowym“. Do widzenia wieczorem, panie.
— Do widzenia, to już umówione.
I pozostawiając pannę służącą na opustoszałym dworcu, wyszli wszyscy napowrót na placyk wsi, gdzie czekały na nich rowery i break.
— Jesteśmy teraz w zupełnym komplecie — wołała Róża. — Nareszcie zaczyna się prawdziwa uroczystość... Pozwólcie mi zorganizować orszak tryumfalnego powrotu do zamku naszych ojców.
— Lękam się bardzo — ozwała się Maryanna — aby twój orszak nie zmókł po drodze. Patrz jaka tam nadciąga burza.
Od chwili już niebo, tak czyste dotąd, przysłoniła wielka sinawa chmura, nadciągająca od zachodu i smagana wichrem gwałtownym. Był to jakby ciąg dalszy ulewy i burzy, co szalała poprzedzającej nocy.
— Deszcz! drwimy sobie z niego! — odpowiedziała z pysznym humorem młoda dziewczyna. — Nigdy nie ośmieli się on spaść dopóki nie dojedziem do domu.
I rozmieszczała cały swój orszak z komiczną powagą według porządku, który ułożyła już sobie w główce od tygodnia. Cały ten zastęp puścił się w bieg, minął Janville zdumione, pośród uśmiechów wszystkich kumoszek, które wybiegały na próg domów i popędził długim sznurem po drodze białej, wśród pól żyznych, płosząc całe stada skowronków, których pieśń rozgłośna wzbijała się w niebo. Było to rzeczywiście wspaniałe.
Na czele Róża i Fryderyk pędzili na rowerach tuż obok siebie, otwierając pochód weselny. Za nimi trzy damy honorowe, trzy młodsze siostry, Ludwika, Magdalena i Małgorzata stopniami od największej do najniższej na rowerach dobranych do ich wzrostu; w berecikach, z falą rozpuszczonych włosów powiewających z wichrem, zachwycające były jak sznur jaskółek, co ledwie muska ziemię w locie, owych zwiastunek dobrych wieści. Paź Grzegórz tylko niebardzo stosował się do regulaminu, pędząc chyżo tak, że chwilami o mało nie przeganiał królewskiej pary, jadącej na czele, co nań ściągało surowe admonicye, dopóki znów nie wrócił do porządku.
Trzy damy honorowe jednak zaczęły śpiewać żałosną pieśń Kopciuszka, uwożonego do pałacu królewicza; śpiew ten okolicznościowy raczyła uznać królewska para za bardzo efektowny i ładny, jakkolwiek nie objęty programem i niecałkiem zgodny z etykietą. I w końcu też, Róża, Fryderyk i Grzegórz przyłączyli się do tego chóru rozgłośnego. Piosenka ta pośród pól rozległych i spokojnych brzmiała jak najpiękniejsza w świecie muzyka.
Za nimi, w pewnem oddaleniu toczył się powóz, poczciwy stary break familijny, napchany teraz co wlazło. Według umówionego programu powoził nim Gerwazy, mając Klarę po lewej ręce na skórzanej ławeczce kozła. Para wielkich koni szła regularnem truchtem mimo trzaskań z bicza, których im nie szczędził Gerwazy nad samem uchem, rad także, że i on może przyczyniać się do ogólnej muzyki. Wewnątrz gdzie miejsca było na sześć osób, siedziało ich siedem, licząc w to troje dzieci, które choć małe zajmowały sporo miejsca, tak się kręciły. Byli tam naprzód Ambroży i Andrea, narzeczeni, na których cześć urządzano to solenne powitanie, siedzący naprzeciw siebie. Następnie, również na przeciw siebie, umieścili się dostojni władcy kraju, Mateusz i Maryanna, trzymająca na kolanach małego Mikołaja, ostatniego w rzędzie książąt, który wierzgał i ryczał jak młody osioł, z wielkiej radości, na ochotę. Nakoniec dwa ostatnie miejsca zajmowali wnuczka i wnuczek dostojnych władców, panna Berta i pan Krysztof, niezdolni jeszcze do dłuższej przechadzki pieszo.
I powóz tak wlókł się pompatycznie, mimo, że w obawie deszczu pozasłaniano już do połowy firanki z grubego białego płótna, co sprawiało, że zdaleka ekwipaż czynił wrażenie jakiegoś wózka młynarskiego.
Dalej jeszcze, w rodzaju ariergardy szła pieszo grupa, złożona z Błażeja, Dyonizego, pani Desvigne i jej dwóch córek, Karoliny i Marty. Odmówili oni absolutnie wzięcia powozu, uważając, że nadzwyczaj przyjemną przechadzką będzie dla nich przejście dwu kilometrów, dzielących Chatebled od Janville. Gdyby ich deszcz miał spotkać, schronią się przecież gdzieśkolwiek. Zresztą Róża oświadczyła, że tak będzie doskonale, trzeba przecież świty pieszej do dokompletowania całości orszaku: tych pięcioro stanowić miało tłum, niezmierne zbiegowisko ludu, postępującego za orszakiem monarchów i wydającego na cześć ich okrzyki. Lub może była to gwardya potrzebna, najdostojniejsi, ludzie zbrojni, co czuwali nad bezpieczeństwem monarchów na tyłach, aby w danym razie odeprzeć napaść jakiego sąsiedniego wiarołomnego wasala.
Nieszczęściem jednak ponieważ poczciwa pani Desvigne nie mogła iść zbyt prędko, ariergarda niezadługo pozostała dość daleko w tyle, tak dalece, że wkrótce tworzyła już tylko zdała szczupłą grupę.
— O! patrzno Fryderyku! Jaki orszak nieskończenie długi! Co my zajmujem miejsca! Jak to się ciągnie, ciągnie daleko, cała wieś nam nie wystarcza.
A ponieważ trzy damy honorowe, oraz paź pozwalali sobie hałasować:
— Słuchajcie no wy — zawołała — moglibyście mieć więcej poważania... Policzcie nasz orszak! Jest nas sześcioro w awangardzie, nieprawdaż? W breku jest ich dziewięć osób, to już piętnaście! Dodajcie jeszcze pięcioro z ariergardy, razem dwadzieścia... Niełatwo znaleźć podobną rodzinę! Króliki, które się przypatrują naszemu pochodowi oniemiały z podziwu i upokorzenia.
Zaśmiano się i podjęto napowrót pieśń żałosną Kopciuszka, prowadzonego do zamku Królewicza.
Na moście rzuconym przez Yeuse’ę pochwyciły ich pierwszo krople deszczu, wielkie ulewne krople. Sinawa chmura, którą gnał wicher straszliwy, pędziła po nieboskłonie, napełniając go szumem burzy. I natychmiast niemal krople te jeszcze stały się rzęsistsze i gęstsze, sieczone silnym wichru powiewem, tak, że woda poczęła lać strumieniem, spadając nagle w całych strugach jak gdyby tam gdzieś w górze przerwała się olbrzymia śluza. Na dwadzieścia metrów przed sobą nie już nie mogłeś dojrzeć. W przeciągu dwóch minut droga cała była zalaną i wyglądała jak łożysko potoku.
Wtedy to cały orszak poszedł w rozsypkę, chroniono się jak kto mógł; później dopiero dowiedziano się o szczęśliwym losie ariergardy, która zaskoczona ulewą w pobliżu domku jakiegoś wieśniaka, schroniła się tam najspokojniej. Ci co siedzieli w breku, zasunęli po prostu firanki, potem zatrzymali się pod osłoną przydróżnego drzewa, z obawy aby się konie im nie zestrachały w taką ulewę. Krzyczeli na cyklistów, jadących przodem, żeby się zatrzymali również, aby nie popełniali szaleństwa i nie upierali się jechać w taki potop; ale głosy ich stłumił plusk deszczu. Jednakże dziewczynki i paź sami na tę myśl wpadli i poszukali wraz z maszynami schronienia za gęstym żywopłotem. Przed niemi jadąca tylko para narzeczonych pędziła dalej na oślep.
Fryderyk, rozsądniejszy z nich dwojga, miał tyle zdrowego sensu, że powiedział:
— To, co robimy, jest nieostrożnością. Proszę panią, zatrzymajmy się jak tamci.
Ściągnął jednak na siebie tylko odpowiedź Róży, zgorączkowanej radością i jakby nieczułej na smaganie deszczu:
— Ba! cóż znowu! teraz kiedyśmy już przemokli, najgorzej właśnie byłoby się zatrzymywać... Uciekajmy! uciekajmy! za trzy minuty będziemy w domu i śmiać się będziemy z maruderów, skoro w kwadrans po nas zaledwie przybędą.
Minęli właśnie most na Yeusie, pędzili tuż obok siebie, jakkolwiek droga stwardniała, jeszcze z dobry kilometr, między dwoma szeregami wysokich topoli.
— Zapewniam panią, że źle robimy — powtarzał. — Wyłają mnie i będą mieć słuszność!
— Ach! dzieciństwo! — odrzuciła — mnie to tak bawi! To takie zabawne ta kąpiel na rowerze!.. Puść mnie pan samą, skoro nie kochasz mnie do tyla, aby jechać ze mną.
Podążył za nią, przyciskał się do niej, starał się ją osłonić o ile możności przed skośnie padającym deszczem. I był to bieg szalony, bez pamięci tej pary tak złączonej z sobą, że się stykała łokciami, pędzącej z szaloną szybkością, niby pochwyconej przez te potoki wód, wyjących wściekle. Zdawało się, że burza porwała ich z sobą i niesie z szybkością gromu. W chwili gdy zeskakiwali z rowerów na dziedzińcu folwarcznym, ulewa ustała odrazu, niebo napowrót zaświeciło błękitem.
Róża śmiała się bez opamiętania, zaczerwieniona okropnie, zdyszana, przemokła do tego stopnia, że woda ściekała jej z ubrania, z włosów, z rąk; zdało się, że wieszczka potoków, wylała na nią swą urnę.
— A co? uroczystość teraz jest formalną!.. Nie przeszkodziło to wszakże, że przybywamy najpierwsi.
Uciekła, weszła na górę uczesać się i zmienić ubranie. Do czego jednak nie przyznała się, to do tego, że nie zadała sobie nawet tyle trudu, aby zmienić bieliznę, byle zyskać kilka minut czasu, tak jej śpieszno było ugotować raki. Zanim przybędzie cała rodzina, chciała aby woda już stała na ogniu z winem białem, marchwią i korzeniami na smak. I kręciła się, biegała, krzątała, podniecając ogień, napełniając kuchnię swą wesołością, jak dobra gospodyni, która chce pokazać co umie; narzeczony zaszedł tu także i każdy jej ruch śledził oczyma, z wyrazem zachwytu.
Nakoniec kiedy cała rodzina się już zebrała, ci z breku a nawet i piesi, nastąpiła surowa admonicya, ojciec i matka bowiem gniewali się bardzo, tak ich zaniepokoiła ta jazda podczas deszczu.
— Moje dziecko — powtarzała Maryanna — okazałaś brak zupełny zdrowego rozsądku... Czy aby przynajmniej zmieniłaś całkowicie bieliznę?
— Ależ naturalnie! naturalnie! — odpowiedziała Róża. — Gdzie są raki?
Ze swej strony Mateusz łajał Fryderyka.
— Mogłeś kark skręcić, nie licząc już, że nie zdrowo jest przecież wystawiać się na taką zimną kąpiel, kiedy się jest zgrzanym... Trzeba wam było zatrzymać się.
— Mój Boże! kiedy chciała koniecznie bądź co bądź jechać a ja, pan wie, że kiedy ona chce czego, ja nie mam siły nie chcieć.
Róża dopiero położyła z wdziękiem koniec temu łajaniu.
— Dajcież już państwo spokój, dość tego gderania, źle zrobiłam... A tu jeszcze nikt nie chce pochwalić mojej podlewy do raków! Czyście widzieli kiedy raki, któreby na ogniu tak cudnie pachniały, jak te?
Śniadanie odbyło się pośród wesołości niepohamowanej. Ponieważ było dwadzieścia osób i chciano zrobić prawdziwą próbę dnia weselnego, ustawiono stół w wielkiej sali, sąsiadującej ze zwykłą salką jadalną. Była ona pusta jeszcze, ale przez cały czas śniadania mówiono tylko w jaki sposób się ją przyozdobi krzewami, girlandami z liści, pękami kwiatów. Przy deserze kazano nawet przynieść drabinę, aby wykreślić na ścianach wielkiemi liniami przyszłą ich dekoracyę.
Od chwili już Róża, tak gadatliwa dotychczas, umilkła. Jadła wszakże z wielkim apetytem. Ale pod ciężkiemi splotami włosów, przemokłych jeszcze, twarz jej nie miała już jak poprzednio rumieńca, była woskowo bladą. A kiedy chciała wejść sama na drabinę, aby wskazać jakiś motyw ornamentacji, zachwiała się i przez chwilę bliską była omdlenia. Czemprędzej posadzono ją na fotelu, wszyscy się wylękli. Przez kilka minut była bezprzytomną. Potem, kiedy już przyszła do siebie, rodzaj ściśnienia serca na chwilę jeszcze zatamował jej oddech, milczała, jakby nie pojmując co to się stało.
Mateusz i Maryanna wzburzeni, zarzucali ją pytaniami, chcieli się czegoś dowiedzieć. Nie zawodnie musiała się zaziębić, otóż to piękny skutek waryackiej tej jazdy. Młoda dziewczyna jednak przychodziła do siebie, uśmiechała się znowu i wytłomaczyła, że nic ją nie boli, że przez chwilę tylko poczuła jakby ciężki kamień na piersiach, ale to już przeszło i teraz lepiej może oddychać. W samej rzeczy niezadługo wstała, dalej mówiła o swych pomysłach do przyozdobienia sali, tak że w końcu uspokojono się i popołudnie przeszło wesoło na układaniu planów i robieniu najpiękniejszych w świecie projektów. Przy obiedzie niewiele jedzono, tak raczono się rano rakami. Potem o dziewiątej już, skoro Celestyna przyjechała po Andreę rozstano się. Ambroży powracał tegoż wieczora jeszcze do Paryża. Błażej i Dyonizy mieli odjeżdżać pierwszym pociągiem jutro rano o siódmej. A Róża odprowadzając panią Desvigne i jej córki aż do drogi, wołała za niemi jeszcze pośród nocy: do widzenia, do widzenia, niezadługo, cała podniecona jeszcze ostatniemi chwilami wesołości tej schadzki; drugą naznaczyła sobie rodzina na bliskie weselne gody.
Jednakowoż, ani Mateusz, ani Maryanna nie położyli się zaraz jeszcze. Nie chcąc nawet między sobą mówić o tem, zauważyli oboje, że Róża była jakaś szczególniejsza, że oczy miała zamdlone a w twarzy wyraz upojenia. Zachwiała się znowu, powracając do domu, nakłonili ją, żeby się zaraz położyła do łóżka, jakkolwiek skarżyła się tylko, że jej brak trochę tchu, nie więcej. Potem, kiedy już poszła do swego pokoju, który sąsiadował z ich sypialnią, czuwali jeszcze, matka chodziła kilka razy zapewnić się, czy jest dobrze nakryta, czy śpi spokojnie, ojciec zaś czuwał długo niespokojny i zamyślony przy lampie. Nakoniec usnęła i oboje wówczas, pozostawiwszy drzwi komunikacyjne otworem, rozmawiali przez chwilę jeszcze półgłosem, chcąc się uspokoić wzajem: nic nie będzie złego, jedna dobrze przebyta noc wystarczy w zupełności. Położyli się i oni z kolei; cały folwark uciszył się, uśpiony aż do pierwszego piania koguta. Ale około czwartej, przed świtem, nagły jęk głuchy, stłumiony: „Mamo! mamo!“ zbudził małżonków; w jednej chwili wybiegli oboje z łóżek na podłogę, boso, drżący, macając, szukając świecy.
To Róża, dusiła się, rzucała w nowym ataku, nadzwyczaj gwałtownym. Powtórnie, po kilku minutach przyszła do przytomności, zdawało się, że jej już lepiej i rodzice, mimo niezmiernej trwogi, woleli nie przyzywać nikogo, czekając dnia. Co przerażało ich najbardziej, to to, że córka ich zmienioną była do niepoznania, z twarzą nabrzmiałą, wykrzywionemi rysami, jak gdyby jakaś zgubna potęga zamieniała im w oczach ich dziecko, odkradała im w przeciągu jednej jedynej nocy. Usnęła napowrót jednak, znać wyczerpana. I nie ruszyli się już od jej łóżka, z obawy, aby nie przerwać jej snu: czuwali, czekali dopóki nie zbudzi się cały folwark, w miarę nadchodzącego dnia. Biły godziny jedna za drugą, piąta, szósta. Około siódmej, Mateusz spostrzegłszy na dziedzińcu Dyonizego, który wychodził na pociąg ranny do Paryża, zbiegł pośpiesznie; chcąc mu powiedzieć, aby zaszedł do Boutana i błagał go, by przybył coprędzej nie tracąc minuty. A po wyjeździe syna powrócił do Maryanny, nie chcąc jeszcze wołać nikogo, ani nawet nikogo zawiadamiać, kiedy nadszedł trzeci atak. I na ten raz był to już piorun.
Róża zerwała się, otwarła szeroko ramiona i z otwartemi usty, z jękiem zawołała:
— Mamo! mamo!
Potem, w buncie jakimś snać, w ostatnim rozbłysku życia, skoczyła z łóżka, chciała iść, doszła aż do okna, oświeconego teraz wschodzącem słońcem. Przez chwilę oparła się na niem, z bosemi nogami, z obnażonemi ramiony tą nagością czystą dziewicy, z ciężką falą włosów rozsypanych, które okrywały ją niby królewskim płaszczem. Nigdy może nie wydawała się tak piękną, bardziej jaśniejącą siłą i miłością.
— O! jak ja cierpię! To skończone, ja umrę.
Ojciec rzucił się ku niej, matka ją podtrzymała, pochwyciła w ramiona, zakuwając w nie jak w niedostępną zbroję, by ją obronić przed wszelkim niebezpieczeństwem.
— Milcz, nieszczęsne dziecko! To, nic, to tylko atak chwilowy, który przejdzie, uspokoi się... Połóż się napowrót, błagam cię! Stary twój przyjaciel Boutan już jest w drodze, jutro już wstaniesz, będziesz zdrowa.
— Nie, nie! ja umrę, wszystko już skończone!
Upadła na ich ręce, zaledwie mieli czas położyć ją napowrót na łóżko. I był to istny piorun — umarła bez jednego słowa, bez jednego spojrzenia, w przeciągu kilku minut na paraliż płucny.
Grom bezrozumny, kosa ślepa, co jednym ciosem ścina całą wiosnę, wszystkie jej nadzieje. Było to tak niespodziane, tak gwałtowne, tak brutalne, że zrazu zdumienie wzięło górę nad rozpaczą. Na krzyk Maryanny i Mateusza, zbiegł się cały folwark i wnet napełnił okropnym hałasem a potem zapadł w wielką ciszę śmierci; ustała na nim wszelka praca, wszelkie życie. I stali tam wszyscy wylękli, przybici, reszta dzieci: mały Mikołaj, który nie pojmował jeszcze tego, co się stało; Grzegorz, paź wczorajszy; trzy damy honorowe, Ludwika, Magdalena i Małgorzata; najstarsi, najbardziej dotknięci, Klara i Gerwazy. Ale byli i inni jeszcze po drogach, starsi, Błażej, Dyonizy, Ambroży, którzy unoszeni parą pędzili teraz ku Paryżowi w tejże samej chwili, nie przeczuwając jak straszny grom dotknął rodzinę. Gdzież ich pochwyci wieść okropna? w jak okrutnej rozpaczy tu powrócą. A ten doktór, co miał podążyć! I naraz pośród zamięszania i osłupiałego przestrachu, wybuchnął krzyk Fryderyka, narzeczonego, ryk straszny boleści. Odchodził od zmysłów, szalał, chciał się zabić, mówiąc, że to on był jej zabójcą, że powinien był przeszkodzić Róży, powstrzymać tą od tego powrotu wśród ulewnego deszczu. Odciągnięto go gwałtem, trzeba go było uprowadzić z folwarku, w obawie nowego jakiego nieszczęścia. Nagłe jego szaleństwo przerwało tamę serc wszystkich: wybuchły łkania, rozległ się lament nieszczęsnych rodziców, braci, sióstr, całego Chantebled, ogłuszonego w pierwszej chwili gromem, które śmierć po raz pierwszy nawiedzała.
Róża, Boże mój! na tem żałobnem lożu biała, zimna, martwa! Najładniejsza, najweselsza, najukochańsza! Ta, którą wszyscy uwielbiali, którą się zachwycali wszyscy, z której byli tak dumni, którą tak kochali! I to w pośród nadziei długiego życia i zapewnionego szczęścia, na dziesięć dni przed weselem, nazajutrz zaledwie po tym dniu takiej wesołości szalonej, w którym ona tyle sypała żartów, tak śmiała się serdecznie! Widział ją jeszcze każdy tak pełną życia, tak uroczą, z urojeniami i fantazyami dużego dziecka szczęśliwego, wśród owych przyjęć królewskich, otoczoną książęcym swym orszakiem.
Owe podwójne przyszłe śluby, które miano obchodzić razem, to był jakoby wykwit stałego szczęścia, długiej pomyślności rodziny, rozwijających się w radość najwyższą.
Dotąd bezwątpienia niemało było kłopotów, przykrości; nieraz tu i płakano, ale jedni drugich uścisnęli, pocieszyli; ani jednego im dotąd nie zbrakło, żadnego wieczora przy pocałunkach, które leczyły ze wszystkiego.
A teraz odchodziła oto z nich najlepsza; śmierć przyszła im powiedzieć, że absolutna radość nie istnieje dla nikogo, że najdzielniejsi, najszczęśliwsi nie odnoszą nigdy tryumfu w pełni swych nadziei. Nie było życia bez śmierci. Od jednego razu spłacali dług swój nędzom ludzkości, tem drożej go spłacali, że wykroili dla siebie dział szerszy życia, stwarzając wiele, by żyć też wiele.
Kiedy wszystko kiełkuje, wszystko wyrasta dokoła, kiedy się pragnie płodności bez zastrzeżeń, bezprzestannego rodzenia, jakiemże dzikiem ciężkiem przypomnieniem otchłani ciemnej, wieczystej z której świat wyszedł — jest dzień, w którym spada na ludzi nieszczęście, żłobiąc pierwszy grób, co zabiera drogą istotę! To pierwsza szczerba niespodziana, wydarcie tych nadziei, które zdawały się nie mieć końca, zdumienie, że nie można żyć i kochać się zawsze.
Ach! te dwa dni straszliwe, co nastąpiły po dniu owym, ten folwark zamarły, również milczący, ta cisza nie przerywana, chyba tylko rykiem bydła, ta cała rodzina, co się zbiegła, zgnębiona okrutnem oczekiwaniem, z oczyma przepalonemi od łez, dopóki jeszcze to biedne ciało stało w domu, pod snopami kwiecia! I większem jeszcze okrucieństwem była ta okoliczność, że w wigilię egzekwii, ciało złożone do trumny, zniesiono do tej sali, gdzie tak wesoło bawiono się przy śniadaniu, obmyślając sposób, w jaki się ją przyozdobi wspaniale na obchód weselny. Tam to po raz ostatni czuwano przy zwłokach i nie było tam ani jednego krzewu zieleni, ani girland z liści, cztery gromnice świeciły się tylko i więdły białe róże, zerwane tego ranka. Ani ojciec, ani matka nie chcieli się położyć tej ostatniej nocy na spoczynek. Pozostali obok siebie u trumny dziecka, które im odbierała napowrót ziemia. Widzieli ją wciąż jeszcze, tę maleńką, szesnastomiesięczną, za czasów pierwszego ich pobytu w Chantebled, w dawnym pawiloniku myśliwskim, kiedy ją właśnie odstawiono od piersi i kiedy szli oboje okrywać ją w nocy. To znów widzieli ją starszą, później już w Paryżu, tak małą jeszcze przybiegającą co rana, wdrapującą się do ich łóżka, rozkładającą w niem, uradowaną, śmiejącą, że jej się udało zdobyć pozycyę. Widzieli ją znowu, wyrosłą już, wypiękniałą w miarę jak rosło Chantebled, jak gdyby i ona rozwijała się i rozkwitała całem tem zdrowiem, całą krasą tej ziemi zamienianej w urodzajną glebę.
Teraz nie było jej już a ilekroć powróciła im ta myśl, że nie ujrzą jej już nigdy, dłonie ich szukały się wzajem, splatały w bolesnym, okropnym uścisku i przez tęż samą ranę dwu ich serc zdruzgotanych, zdawało im się, że uchodzi ich życie całe, że wszystkie dni przyszłe spływają w nicość.
Odtąd już wyłom zrobiony, czy przez ten wyłom wszelkie inne ich radości nie odejdą tą drogą, wyrwane po kolei? Daremnie było tam dziesięcioro innych dzieci, począwszy od pięcioletniego aż do dwu najstarszych, co liczyli teraz po lat dwadzieścia cztery, ubranych w żałobne, czarne suknie, we łzach dokoła siostry uśpionej, niby batalion boleści, oddający jej cześć ostatnią; ani ojciec, ani matka, nie widzieli ich już, już nie liczyli, z sercem rozdartem, poszarpanem utratą tej, co odeszła, co unosiła z sobą cząstkę ich ciała.
I w wielkiej sali pustej o ścianach nagich, którą cztery gromnice słabo zaledwie oświecały, zabłysła jutrzenka po tej nocy czuwania u trumny, ostatniego pożegnania całej rodziny.
Potem nastąpiła jeszcze boleść pogrzebu, co się posuwał białą drogą między dwoma szeregami wysokich topoli, pośród zieleniejących się pól, po tej samej drodze, kędy Róża pędziła tak szalenie wśród burzy. Wszyscy krewni, wszyscy znajomi przybyli, cała okolica zbiegła tu, wzruszona tą śmiercią jak grom nagłą i niespodziewaną. To też orszak na ten raz rzeczywiście rozciągał się daleko, po za karawanem, okrytym w białe draperye, zasypanym krzewami róż białych w jasnym blasku słońca wiosennego.
Cała rodzina chciała iść za trumną w żałobie, matka nawet tak samo jak siostry oświadczyły, że nie opuszczą drogiej zmarłej aż do krawędzi grobu. Za nimi szli najbliżsi: Beauchênowie, Séguinowie. Ale ani Maryanna, ani Mateusz, złamani bólem, znękani, wyczerpani zmęczeniem nie rozpoznawali już ludzi. Przypominali sobie nazajutrz tylko, że musieli widzieć Morange’a, nie będąc jednak pewnymi, czy to był Morange, ten jegomość milczący, cichy przesuwający się jak cień, który ze łzami ściskał im ręce. I tak samo także, niby w śnie ohydnym, Mateusz przypomniał sobie szczupłą postać i suchy profil Konstancyi, podchodzącej do niego na cmentarzu i mówiącej mu banalne jakieś słowa pociechy, kiedy w jej oczach tymczasem zdało mu się, że dojrzał błysk obmierzłego tryumfu.
Co mówiła? nie wiedział już. Oczywiście jakieś słowa odpowiednie do sytuacyi, tak samo jak zachowanie jej było całkiem poprawne, strapionej kuzynki. Ale inne palące wspomnienie wciąż powracało mu, wspomnienie słów jej w dniu kiedy przyrzekała być obecną na dwu weselach, życząc mu z goryczą na ustach, by im dalej tak sprzyjała pomyślność dotychczasowa, przywiązana do Chantebled. A teraz ot z kolei i w nich uderzył piorun, w tych Fromentów, tak płodnych, tak szczęśliwych! i kto wie, czy ta ich pomyślność, nie skończyła się na zawsze! Przeciągły dreszcz wstrząsnął jego ciałem, zachwiała się w nim wiara w przyszłość, przejęła go obawa, że ta pomyślność, ta płodność dotychczasowa jest przerwaną, że Bóg wie, czy ich nie utracą teraz, kiedy wyłom już został otwarty





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.